Diamentowy plac

Page 1

- Uważam, że dobrze robisz, wychodząc młodo za mąż. Trzeba ci męża i dachu nad głową. Pani Enriqueta, która utrzymywała się ze sprzedawania pieczonych kasztanów i batatów na rogu ulicy Smart zimą, a fistaszków i migdałów ziemnych podczas letnich jarmarków, zawsze mi dawała dobre rady. Siedziała przede mną na balkonie galerii i co chwilę podciągała rękawy, a kiedy je podciągała, przestawała mówić, ale zaraz podejmowała przerwany wątek. Była wysoka, miała usta od ucha do ucha jak żabnica, a nos jak rożek z papieru. Lato czy zima, zawsze nosiła białe pończochy i czarne pantofle. Bardzo dbała o czystość. Bardzo lubiła kawę. Miała obraz zawieszony na splecionych sznurkach, żółtym i czerwonym, przedstawiający langusty w złotych koronach, z twarzą mężczyzny i włosami kobiety, które wyłaziły ze studni otoczonej wypaloną trawą; w głębi widać było morze, u góry niebo, czerwone jak bycza krew; a langusty miały żelazne pancerze i zabijały uderzeniem ogona. Na zewnątrz padał deszcz. Drobny deszczyk rosił wszystkie tarasy, wszystkie ulice, wszystkie ogrody i morze, jakby tam było mało wody, i pewnie też góry. Choć to dopiero wczesne popołudnie, była szarówka. Krople wody zwisały z drutów do suszenia prania, ścigały jedna drugą, czasem któraś spadała, ale najpierw powoli rozciągała się na całą długość, jakby nie było jej spieszno do opuszczenia drutu. Padało tak od tygodnia, drobny deszcz, ani za mocny, ani za słaby, ale chmury były tak nabrzmiałe i ciężkie, że prawie się ocierały o tarasy. Patrzyłyśmy, jak pada. – Uważam, że Quimet to dla ciebie lepsza partia niż Pere. Ma swój warsztat, a Pere pracuje na cudzym. Quimet jest o wiele bardziej rzutki i zaradny. – Ale czasem smutno wzdycha i mówi biedna Maria... – Ale żeni się z tobą, prawda? Stopy miałam zimne jak lód, bo przemoczyłam buty, ale czoło gorące. Przyznałam się, że Quimet chce kupić motor, i uznała, że jest bardzo nowoczesny. I to pani Enriqueta wybrała się ze mną po materiał na suknię ślubną, a kiedy się dowiedziała, że prawdopodobnie będziemy mieszkać w sąsiedztwie, bardzo się ucieszyła. Mieszkanie było zapuszczone. Kuchnia śmierdziała karaluchami, a jak znalazłam gniazdo z ich długimi jajkami w kolorze karmelu, Quimet to skwitował: jak dobrze poszukasz, to znajdziesz więcej. W jadalni ściany pokrywała tapeta w paski i koła. Quimet chciał tapetę w kolorze jabłkowej zieleni, a w dziecinnym kremową ze szlaczkiem w pajacyki. I nową kuchnię. Poprosił Cinteta, żeby przekazał Mateu, że chce się z nim zobaczyć. W niedzielę po południu spotkaliśmy się wszyscy w mieszkaniu. Mateu od razu zabrał się do remontowania kuchni, a jego pomocnik, chłopiec w połatanych spodniach, wynosił gruz i ładował na wózek, który zostawili na ulicy. Ale tym gruzem zaśmiecał klatkę schodową i sąsiadka z pierwszego piętra przyszła z pretensjami, żebyśmy posprzątali po sobie, zanim wyjdziemy, bo nie chciałaby potknąć się na schodach i złamać nogi... a Quimet nic, tylko się martwił o wózek na ulicy, żeby go nam nie ukradli... Razem z Cintetem wzięliśmy się do moczenia ścian w jadalni i drapakiem zaczęliśmy zrywać starą tapetę. Po chwili zorientowaliśmy się, że nie ma z nami Quimeta. Cintet nas uprzedził, że kiedy Quimetowi się nie chce, to się wykręca od roboty jak węgorz. Weszłam do kuchni napić się wody. Mateu miał koszulę mokrą na plecach i twarz błyszczącą od potu; pracował cały czas młotkiem i dłutem. Wróciłam do zrywania tapety. Cintet stwierdził, że według niego Quimet wróci późno, a jak już przyjdzie, będzie udawał, że nic się nie stało. Papier ciężko odchodził od ściany, a pod pierwszą warstwą pojawiła się druga i następna, i następna, i tak aż do pięciu. O zmroku, kiedy już myliśmy ręce po pracy, wrócił Quimet i tłumaczył się, że jak pomagał ładować gruz na wózek, spotkał klienta... A na to Cintet: i czas zleciał, jasna sprawa... Quimet nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ocenił, że z remontem będzie więcej roboty, niż przypuszczał, ale że damy radę. Już byliśmy na


schodach, kiedy Mateu obiecał, że taką mi zrobią kuchnię, że będę się w niej czuła jak królowa. A wtedy Quimetowi zachciało się zobaczyć taras. Czuliśmy wiatr i widzieliśmy stamtąd inne tarasy, ale galeria pierwszego piętra zasłaniała widok na ulicę. Wyszliśmy. Między naszym półpiętrem i tym poniżej na ścianie były malunki kredą: imiona i jakieś ludziki. Poza imionami i ludzikami była też waga, bardzo ładnie narysowana, a kreski rysunku żłobiły ścianę, jakby zostały wydrążone rylcem. A jedna szalka wisiała niżej niż druga. Obrysowałam ją palcem. Poszliśmy na wermut i ośmiornice. W połowie tygodnia znów pokłóciłam się z Quimetem o cukiernika. Miał jakąś obsesję na jego punkcie. – Jak jeszcze raz zobaczę, że patrzy na twój tyłek takim wzrokiem, wejdę do środka i jeszcze mnie po- pamięta! – krzyczał. Nie pojawiał się przez dwa–trzy dni, a kiedy wrócił, zapytałam, czy już mu przeszło, a wtedy znów zaczął na mnie wrzeszczeć i kazał mi się tłumaczyć, bo widział mnie z Perem. Powiedziałam, że musiał mnie z kimś pomylić. A on swoje: że to byłam ja. Przysięgałam, że to nieprawda, a on, że prawda. Najpierw rozmawiałam z nim spokojnie, ale ponieważ mi nie wierzył, zaczęłam krzyczeć, a on na to, że wszystkie dziewczyny to wariatki, niewarte złamanego grosza, i wtedy go zapytałam, gdzie mnie widział z Perem. – Na ulicy. – Na której ulicy? – Na ulicy. – Na jakiej? Na której? Odszedł szybkim krokiem. Przez całą noc nie mogłam zasnąć. Następnego dnia wrócił i postawił warunek: mam mu obiecać, że nigdy więcej nie spotkam się z Perem, więc żeby wreszcie z tym skończyć i nie słyszeć, jak mu się zmienia głos nie do poznania, kiedy się wściekał, powiedziałam, że mu wierzę i że nigdy więcej nie spotkam się z Perem. Myślałam, że się ucieszy, ale jego jakby diabeł opętał, krzyczał, że ma dość kłamstw, że wystawił mnie na próbę, a ja wpadłam jak mysz, i kazał się przeprosić za to, że poszłam na spacer z Perem, a przedtem mówiłam, że nie, i tak namotał, że w końcu sama uwierzyłam, że tak było, i jeszcze mi kazał uklęknąć. – Na środku ulicy? – Uklęknij w duchu. I kiedy tak klęczałam w duchu, kazał mi błagać o przebaczenie za to, że wyszłam na spacer z Perem, o ja nieszczęsna, z Perem, którego nie widziałam, od kiedy zerwaliśmy ze sobą. W niedzielę poszłam zrywać tapety. Quimet do nas dołączył, dopiero jak wychodziliśmy, bo zatrzymało go w warsztacie jakieś pilne zamówienie. Mateu już prawie skończył remontować kuchnię. Jeszcze jedno popołudnie i gotowe. Cała kuchnia w białych kafelkach, na wysokość ramion. A nad kuchenką kafelki czerwone, błyszczące. Mateu przyznał się, że wszystkie te kafelki zabrał z budowy. I że to jego prezent na nasz ślub. Quimet go uścisnął, a Cintet, któremu stanęły w słup jego krowie oczy, zacierał ręce. Poszliśmy wszyscy na wermut z ośmiornicami. Cintet zaproponował, że jeśli potrzebujemy obrączki, to może nam polecić jubilera, który ją tanio sprzeda. A na to Mateu, że on zna takiego, u którego kupimy za pół ceny. – Nie wiem, jak ty to robisz – zdziwił się Quimet. A Mateu, niebieskooki blondyn, tylko się roześmiał i popatrzył na nas znacząco, to na jedno, to na drugie. – Złota rączka.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.