
4 minute read
Odoaker
Michał Ziołowicz
Najlepsze historie zdarzają się naprawdę.
Advertisement
Parę tygodni temu prowadziłem rozmowy z pewną firmą w sprawie wykonania małej elewacji. Fasada niewielka, ale prestiżowa, na głównej ścianie kompleksu mieszkalnego, wizytówka osiedla z mieszkaniami za grube pieniądze. Sami się zgłosili, chcieli jak najszybciej rozpocząć prace. Jako, że dostawcą materiału był mój wieloletni współpracownik, sprawa wydawała się do załatwienia szybko i sprawnie. W trakcie rozmów zaistniała niepokojąca przesłanka, brakowało dokumentacji, ale przecież to firma giełdowa, codziennie słyszę w radio ich reklamy, nie ma się o co niepokoić. Dokumentacja wkrótce dotarła, opracowałem ofertę, wysłałem i nastała cisza. Po dwóch lub trzech tygodniach zadzwoniłem i dopytuję, dlaczego nie odpowiadają na maile, czy w ogóle chcą to jeszcze robić. Nie mogę trzymać pracowników w domu i czekać, kiedy się wreszcie zdecydują. W odpowiedzi najlepsza dzisiaj wymówka: Covid, kwarantanna i „wie pan, jeszcze z architektem rozmawiamy”. Mówię: „dobrze – moja oferta jest ważna jeszcze tydzień, potem musimy rozmawiać od nowa o terminach”. Minął tydzień i nic się nie wydarzyło. Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego dostawcy i pytam, czy zamówili u niego płyty. Okazuje się, że tak i będzie je dostarczał za dwa-trzy dni. Pytam więc jak dostarcza, przecież nie dostał ode mnie list warsztatowych i rysunków. Na co odpowiada, że zdecydowali się zamówić płyty 120 x 60 cm, a co nie będzie pasować, to dotną pracownicy na budowie. No to wszystko jasne, mają innego wykonawcę. Za kilka dni dzwoni mój kolega dostawca i opowiada: – Miałeś rację, mają kogoś innego. Zadzwonili i powiedzieli mi, że twoja oferta była trochę droga, a oni mają na budowie takiego pana Józefa, co wszystko umie, i on to zrobi. Chcą tylko żebym im kotwy sprzedał i przeszkolił pana Józefa, jak się to montuje. – I co? – pytam. – Nic. Zaśmiałem się i powiedziałem, że ani kotew ani szkolenia. Ja jestem dostawcą, a ty wykonawcą i żeby dzwonili do ciebie. Chyba nie masz pretensji, co miałem zrobić, oni są niepoważni. – Nie mam żalu – odpowiedziałem. – A nawet jestem zadowolony, bo to upadek cesarstwa. Cesarstwo Rzymskie rozpala wyobraźnię nieustannie. Historia jego potęgi i upadku gości w niezliczonych książkach, obrazach, filmach i artykułach. Nie jestem znawcą historii Rzymu, ale utkwiła mi w pamięci lekcja historii, podczas której dowiedziałem się, jakie były dzieje Legionów Rzymskich. Wojsko było kręgosłupem Cesarstwa, na nim wybudowano potęgę i przez nie upadło (między innymi). W początkach do legionów wstępowali Rzymianie, obywatele – służba była najwyższym zaszczytem i nie była opłacana. Brak żołdu nie przeszkadzał, każdy z legionistów uważał to za swój obowiązek. Uczono dyscypliny, dbania o broń, taktyki i strategii w boju. Lśniąca zbroja, sprawność taktyczna, rygor i dyscyplina oraz honor i oddanie ojczyźnie utrwaliły się jako wyobrażenie Legionów do dzisiaj. To się jednak zmieniało, wprowadzono powszechny pobór dla obywateli Rzymu od 17 do 60 roku życia. Wyznaczono również czas trwania służby i wynagrodzenie. Kolejna reforma wojska dopuściła do służby również mężczyzn niebędących obywatelami Rzymu. Kiedy podejmowali służbę w Legionach, obywatelstwo otrzymywali natychmiast. W III i IV wieku naszej ery dopuszczono do służby najemników spoza granic Cesarstwa, pozwolono im zachować własne uzbrojenie i ubiór, ale pozostawiono dowództwo w rękach Rzymian. Ale to również upadło, dopuszczono dowódców spoza Rzymu. Było tylko kwestią czasu, kiedy Legiony ostatecznie przestaną nimi być. Stało się to 4 września 476 roku, kiedy Odoaker, dowódca germańskiego legionu w służbie Rzymu, wygnał cesarza Romulusa Augustulusa. Tak zakończyła się potęga Legionów i Cesarstwa Rzymskiego.
Jeszcze dwadzieścia lat temu budowy prowadzone przez największe budowlane korporacje były synonimem najwyższej jakości i prestiżu. Żeby zostać podwykonawcą, trzeba było być firmą o najwyższych kwalifikacjach, mieć swój zakład, kierowników i całą rzeszę pracowników. Z kieszonkowymi firmami nawet nie rozmawiano. W krótkim czasie to się zmieniło, cena zaczęła dyktować warunki. Te największe firmy podwykonawcze zaczęły mieć konkurencję w małych firmach, z mniejszymi kosztami, ale jeszcze z potencjałem pracowników. Później zaczęto dopuszczać możliwość zatrudniania podwykonawców, a nie tylko etatowców. Pozycja tych mniejszych firm również upadła, zaczęto zatrudniać grupy podwykonawców, dawnych pracowników. W tym całym procesie moja niewielka firma odnajdywała się z coraz większym trudem, zlecenia były raczej spoza kręgu tych wielkich firm. Aż dotarliśmy do pana Józefa. To Odoaker naszych czasów. I to jest puenta, a jednocześnie punkt wyjścia. Może trzeba sobie powiedzieć i uświadomić, że te wielkie, napompowane reklamą i kasą korporacje nie są niczym wartościowym. Nie tworzą żadnej wartości dodanej, nie budują kultury technicznej, nie szkolą pracowników w zawodzie, a jedynie w tabelkach w Excelu. Młody inżynier nie musi się rozwijać zawodowo, mają mu się tabelki zgadzać i ma generować zyski. Znane głównie w regionie, firmy rodzinne zatrudniają więcej murarzy, tynkarzy elektryków niż te wielkie kolosy. Tam często pracuje ojciec i syn, a wnuk chodzi do technikum i za dwa lata dołączy do ojca. W tej firmie szef przyjdzie na wesele i na pogrzeb, zna swoich pracowników. A kiedy będzie trzeba, razem będą walczyć o swoje miejsca pracy. Warto wspierać właśnie takie firmy i z nimi pracować. Czas dyktatu korporacji musi się skończyć. Sto stron umowy to symbol feudalnego stosunku do podwykonawców. Ale nadzieja jest w panu Józefie vel Odoakerze. Jeżeli on stał się podporą i wizytówką korporacji, to dobrze. Czas przegnania Romulusa Augustulusa jest bliski.
kwiecień 2021

