
4 minute read
Królewskie obyczaje
Michał Ziołowicz
W rozmowie z kolegą na temat różnych kłopotów na budowach zauważyłem, że miałem budowy we wszystkich miastach, które były stolicami Polski. Nie chcę powiedzieć, że królewskie dziedzictwo ma podejrzane konotacje, ale przymiotnik „królewskie” powinien zobowiązywać. Tymczasem w każdym z tych miast miałem niezłe przygody.
Advertisement
I. Gniezno
Na tej budowie z pozoru wszystko było więcej niż poprawnie. Pełny profesjonalizm, inwestor państwowy, próbki, projekt warsztatowy, bardzo dobra umowa, ze zgłoszeniem podwykonawcy do inwestora, wszystko na korporacyjny wzór. W trakcie budowy również: rzeczowe, cykliczne narady, dobra współpraca, bardzo dobry kierownik, terminowe odbiory częściowe. Prawie bajka... W pewnym momencie kolejna faktura nie zostaje zapłacona, ale niepodpisanie zaświadczenia o niezaleganiu przynosi efekt i pieniądze wpływają. Traci pracę kierownik budowy, podobno za bardzo stawał po stronie podwykonawców. Kolejny kierownik przeciąga odbiór częściowy i przyjęcie faktury w nieskończoność. I w końcu prawie kończymy budowę, a kasy brak. Zgłaszam do inwestora brak zapłaty błyskawicznie. Otrzymuję zapewnienie, że jak dokończę, to oni odbiorą budynek, dostaną ostatnią transzę z unijnego projektu i zapłacą mi bezpośrednio. Byłem jednym z siedmiu podwykonawców, którzy otrzymali zapłatę, reszta utknęła w sądach do dzisiaj. Generalny wykonawca zamknął firmę z długami, otworzył drugą i zrealizował kilka wielomilionowych zadań z państwowym inwestorem...
II. Kraków
Żeby poczuć pełny smak tej historii, trzeba znać słowo „hucpa”, chętnie w Krakowie używane. To określenie na bezczelne, wielopoziomowe kłamstwo lub oszustwo. Zaczyna się wszystko niewinnie: nie jesteś z Krakowa, ale masz dobrego znajomego, który ma zarządzać tą budową. Trzeba się spotkać ze wszystkimi przy obowiązkowym obiadku, oczywiście na twój koszt. Ustalacie, ile dla kogo ma być wziątki za przyjaźń i poparcie. Po kilku spotkaniach wszystko jest już ustalone i wtedy grom z jasnego nieba – kolega dzwoni i mówi, że wpłynęła oferta 10% niższa i musisz opuścić. Szlag, tyle kasy już na to poszło! Dobra, opuszczasz. Ale ani grosza więcej. Budowa ruszyła, jedna, druga faktura przeszła, wypłacasz wrzutki, nie zarabiasz jakoś szczególnie, ale na koniec będzie dobrze. Niestety, kolejna faktura nie zostaje zapłacona. Kolega zapewnia: nie bój się, zapłacimy wszystko razem na koniec. Kończysz, i nagle okazuje się, że kolega nie może przyjąć ostatniej faktury bo: to, tamto, siamto... W końcu okazuje się, że kolega już nie pracuje, zmienił telefon i nie wiadomo gdzie jest, a nowy kierownik twierdzi, że musi wszystko sprawdzić. Po kolejnych tygodniach oświadcza ci, że nie ma takich pieniędzy i nie wie, kiedy będzie miał. A jak będzie miał, to zapłaci. Po jakimś czasie dostajesz propozycję, że albo połowa albo sąd przez kilka lat... Po jakimś czasie kolega się odnajduje i zachęca cię, żebyś się odkuł na następnej budowie – tamci to byli złodzieje, jego też okradli. Ale teraz będzie inaczej. Przyjedź, spotkamy się z paroma ludźmi, na obiadku, wiesz, tam gdzie wcześniej… III. Płock
Tak, Płock to też stolica Polski, krótko, ale była. A tu historia jest prostsza i krótsza. Inwestor: gruby gość, widać z daleka, że forsy jak lodu. Na pierwszym spotkaniu dostajesz reklamówkę kasy na zakup materiału, wszystko wygląda super. Bardzo szybko zmienia się to w horror. Zaliczka poszła w locie, chcesz kolejne pieniądze, a tu odpowiedź: „Za co? Nic nie skończone. Skończ pan coś, wtedy zapłacę.” Kończysz za swoje, a potem dostajesz połowę, bo „panu nie można ufać, za wolno to idzie, jaką mam gwarancję, że pan skończy resztę?”. I tak wloką cię, a na koniec zostajesz z niezapłaconymi długami i już na niczym ci nie zależy, tylko uciec jak najdalej….
Nasza stolica ma pełen magazynek rozwiązań na każdego wykonawcę. Na pewno słyszeliście o wielu kantach, ale jeden jest naprawdę niesamowity. Jak to w Warszawie: przeszedłeś budowę jak żołnierz na froncie, stoczyłeś wiele bitew, udało ci się przeżyć i dotrzeć do końca. Wloką cię co prawda z dokumentacją powykonawczą, dręczą jakimiś wymyślonymi poprawkami, ale dajesz radę. W końcu tracisz cierpliwość i zgłaszasz sprawę do inwestora. Inspektor robi przegląd prac, wszystko jest w porządku, ale twierdzi, że rozliczenie finansowe to nie jego zakres i musisz się dogadać z generalnym wykonawcą. Dostajesz propozycję nie do odrzucenia, musisz zmniejszyć ostatni rachunek o 15 tysięcy, bo budowa nie zamyka się finansowo i wszyscy podwykonawcy muszą zmniejszyć swoje rachunki. Jak nie, to sąd, kilka lat... W końcu godzisz się na 9 tysięcy. Przeklinasz, ale co masz zrobić. Ale najlepszego dowiadujesz się dwa lata później przy okazji jakiejś imprezy. Inspektor miał oficjalną umowę, w której miał zagwarantowane 30% od wszystkich „oszczędności”, do spółki z kierownikiem budowy i menadżerem projektu.
Co prawda przez dwa dni w 1939 roku, ale był stolicą Polski. Wcześniej był w dobrach królewskich. Tam też miałem budowę. I nic się nie stało, wszystko wykonaliśmy i wszystko zostało zapłacone. Niesamowite, do dzisiaj nie wiem jak się to stało. Może to dlatego, że Łuck nie leży już w Polsce?
A morał? Nie ma, jest tylko zaduma, czy naprawdę tak musi być? I dlaczego, mimo tego, że wszyscy jesteśmy przecież tacy prawi i sprawiedliwi, robimy tyle świństwa i obłudy? Zapewne to królewski rodowód i jaśniepańskie maniery, bo przecież zwykłe chamy by tego nie wymyśliły.
Pozdrawiam wszystkich, trzymajcie się zdrowo!
kwiecień/maj 2020
