Krytyka Literacka 07-08/2013

Page 1

ISSN 2084-1124

7/8 (45/46)LIPIEC/SIERPIEŃ 2013

KRYTYKA LITERACKA LITERATURA SZTUKA FILOZOFIA ESEJE RECENZJE FELIETONY WIERSZE OPOWIADANIA

OD REDAKCJI Gustaw Herling-Grudziński ● „Twórczość” ● Edward Łazikowski ● Łukasz Nicpan ● Bolesław Faron ● Jacek Dehnel ● Dorota Masłowska ● Tomasz Sobieraj ● Leszek Żurek ● Krzysztof Jurecki ●nowe nagrody ● haszyzm RECENZJA Józef Baran POEZJA Łukasz Nicpan ESEJ Dariusz Pawlicki OPOWIADANIE Piotr Piętak FELIETON Igor Wieczorek POEZJA Jan Siwmir RECENZJA Piotr Stanisław Król POEZJA Jakub Bednarczyk-Nowoszewsky OPOWIADANIE Edward Wójciak SZTUKA Andrea Mantegna

Redakcja Tomasz M. Sobieraj, Witold Egerth, Janusz Najder Współpraca Krzysztof Jurecki, Dariusz Pawlicki, Igor Wieczorek Strona internetowa http://krytykaliteracka.blogspot.com/ Kontakt editionssurner@wp.pl, t.sobieraj@wp.pl, w.egerth@wp.pl Adres ul. Szkutnicza 1, 93-469 Łódź


Krytyka Literacka 7/8 2013

OD REDAKCJI

Słowo na lipiec i sierpień Zawsze przywiązywałem wagę do podziału na pisarzy i literatów […] W skrócie, pisarz to człowiek gotów do ostrej gry o wysoką stawkę (taką bodaj definicją posłużył się też swego czasu w „Kulturze” Mrożek), z natury samotny drapieżnik (choćby nieudany); literat to stworzenie trawożerne, pracowicie pstrzące papier, ciułające jak grosiki w skarbonce wszystko, co zdołało z siebie wydzielić, poruszające się najchętniej w tabunach „kolegów”, niezdolne do narowistego wierzgnięcia, mało skłonne do przekraczania granic ogrodzonego terenu wypasania, wrażliwe na basowy głos pastucha. Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą

Piszą o nas W czerwcowej „Twórczości” ukazał się esej Joanny Turek zatytułowany Na marginesie „Krawca” Tomasza Marka Sobieraja. Autorka w obszernym tekście komentuje poemat i jego główne idee ontologiczne, przede wszystkim jednak zajmuje się zawartymi w nim tezami dotyczącymi istoty sztuki i bycia artystą, jednocześnie odnosi się do bliskich pisarzowi poglądów Fryderyka Nietzschego zawartych w Zmierzchu bożyszcz, Beniowskim Juliusza Słowackiego i Promethidionie Cypriana Kamila Norwida.

Nowe książki Edward Łazikowski ZEW NIESKOŃCZONOŚCI Książka jednego z najważniejszych polskich twórców intermedialnych, należącego do grona nielicznych na świecie artystów niezależnych, ignorujących mody i budujących własne teorie na bazie nauk przyrodniczych oraz filozofii, ukazuje fenomen rodzenia się wiedzy i ożywionego ruchu myśli z fizycznych ruchów ciała i odwrotnie: wymuszania stawiania kroków w świecie fizycznym poprzez ruch jednych myśli względem drugich. Na kartach książki Łazikowskiego możemy śledzić krok po kroku intelektualną i dosłowną wędrówkę jej bohatera po rozmaitych bezdrożach: na powierzchni ziemi, pod ziemią, w kosmosie i w głębinach sztucznej gazowej planety. Owocem jej jest wiedza, przeżycia i odkrycie niesamowitej Idei Twórczej – wiedzy postfenomenologicznej, będącej być może, jak sądzi bohater, kluczem otwierającym nowe spojrzenie na świat i naszą w nim sytuację. W recenzji Jak opisać istnienie wszechświata? („Exit”, 4/2012) Krzysztof Jurecki napisał: „Jest to książka niezwykła, gdyż autor używając świadomie dwóch dyskursów: lirycznego podmiotu przypominającego własne doświadczenia rodzinne, tłumaczącego pułapki myślenia NAUKOWEGO I RELIGII oraz wywodu teoretycznego 1


Krytyka Literacka 7/8 2013

podbudowanego myślą fenomenologii Husserla i Heideggera, przedstawia własną, oryginalną, wizję istnienia świata. W związku z tym nie jest to książka łatwa, gdyż przypomina ponowoczesne krążenie, przenikanie, zanikanie i znów pojawianie arcytrudnych problemów granic. Autor podejmuje najtrudniejsze pytania, jak słynną »śmierć Boga«. Jego formę Łazikowski definiuje jako »nieskończoność« (s. 479). Zajmuje się wieloma innymi problemami, w tym, materią i duchem, własną wędrówką poprzez bezkres istnienia, z pozycji bliskich filozofii egzystencji (Carl Jaspers) i postfenomenologii”. [Novae Res] Łukasz Nicpan DO CZYTAJĄCEJ LIST Zbiór siedemdziesięciu siedmiu wierszy Łukasza Nicpana czyta się jak powieść, jednym tchem. Jest to poezja bardzo współczesna, a zarazem przystępna, ponieważ środki artystyczne po mistrzowsku włączone są w strumień mowy potocznej. Lekturę ułatwia ponadto wyczuwalny rytm wierszy i gdzieniegdzie połyskujące rymy. Nie są to bynajmniej wiersze sentymentalne. Przepływające przez pamięć wspomnienia nasycają się zachwytem i rozpaczą, nabierając duchowego sensu, jak chociażby ta zapamiętana podróż dziecka w zatłoczonym wagonie, ciągniętym przez sypiącymi iskrami parowóz, która stała się symbolem boskiego nieomal olśnienia, wstąpienia w krąg narodzin i śmierci. Ta książka udowadnia, że nawet w dzisiejszej nielirycznej epoce - z właściwym jej wyjałowieniem duszy i pogardą dla wiedzy przyczyniającymi się do powstania natłoku pustej, sztucznej literatury - możliwa jest twórczość istotna, która, co warte podkreślenia, zawsze powstaje na uboczu, poza środowiskowymi zależnościami i artystycznymi modami. Łukasz Nicpan urodził się w Łodzi w roku 1950. Po studiach polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim prowadził dział poezji w redakcji „Nowe Książki”. Wydalony w stanie wojennym, zajął się przekładami z literatury angielskojęzycznej. Debiutował arkuszem poetyckim w miesięczniku „Nowy Wyraz” (1978). W PIW-ie ukazały się jego dwa tomiki poetyckie – Czyste ratownictwo (1980) i Kwanty (1984). Mieszka na wsi w puszczy Kampinoskiej z żoną, psami i kotem. [VEDA] Bolesław Faron JAMA MICHALIKA To już IV wydanie książki prof. Bolesława Farona Jama Michalika. Przewodnik literacki. Autor – historyk literatury, wykładowca, publicysta i krytyk literacki – w syntetyczny sposób ujmuje panoramę zjawisk kulturowych, które przyczyniły się do powstania Zielonego Balonika. W tym szczególnym przewodniku omówił życie kulturalne Krakowa na przełomie XIX i XX wieku, ukazujące się tu czasopisma, oraz ferment dokonujący się w teatrze i sztukach plastycznych; przypomniał rozwój twórczości satyrycznej w Galicji, a także ukształtowany pod koniec XIX wieku we Francji fenomen kabaretu. Na tym tle nakreślił dzieje kabaretu Zielony Balonik i próby podtrzymania jego tradycji. Opowieść wiedzie przez sale dzisiejszej Jamy Michalika, pomiędzy zachowanymi tu dziełami sztuki i świadectwami Balonikowych spotkań – jest przewodnikiem nie tylko po historii, lecz także po wnętrzu wyjątkowej kawiarni. Książka dla każdego interesującego się literaturą, sztuką i przeszłością. [Wydawnictwo Edukacyjne]

2


Krytyka Literacka 7/8 2013

Zapraszamy Od 19 lipca do 25 sierpnia do toruńskiej Galerii Sztuki Wozownia na wystawę Tomasz Sobieraj, Leszek Żurek PO-WIDOKI/OBIEKTY BANALNE Kurator: Krzysztof Jurecki Wystawa składająca się z kilkudziesięciu czarno-białych fotografii, wykonanych w technice podwójnej, a w przypadku Tomasza Sobieraja kilkukrotnej ekspozycji, ma unaocznić interesujący problem, który należy do kategorii powidoku oraz techniki i estetyki montażu. Interesujące jest dla mnie to, że dwóch artystów w tym samym czasie w Polsce niezależnie od siebie wykonywało bardzo zbliżone pod względem formalnym prace. Ekspozycja jest też refleksją na temat przekraczania granic konwencjonalnej fotografii na rzecz poszukiwania alternatywnych wobec obrazu cyfrowego rozwiązań i przede wszystkim odnalezienia jej poetyckiej wyobraźni, która w przypadku Sobieraja i Żurka jest najważniejsza. Leszek Żurek (ur. 1964) już w cyklu Moje ogrody (2004) wykorzystywał nakładanie negatywów o symbolicznym znaczeniu odwołującym się do atmosfery dzieciństwa. W Powidokach (2011) z jednej strony świadomie sięga do koncepcji Władysława Strzemińskiego, z drugiej jest to przede wszystkim przedstawieniem miejsc ważnych, a nawet archetypowych, naznaczonych melancholijnym znamieniem i przemijalnością. Podwójna ekspozycja daje mu możliwości uchwycenia zjawiska powidoku, w którym jeden z nałożonych obrazów jest wyrazisty, a drugi niewyraźny, jakby pochodził z innej sfery, np. podświadomości. Koncepcja powidoku ma duże możliwości rozwoju w fotografii, o czym zaświadczają prace Żurka, Sobieraja czy pokazywane kilka lat wcześniej w Galerii Wozownia Grzegorza Zygiera. Bardzo podobne w koncepcji są poetyckie fotografie Tomasza Sobieraja (ur. 1964). Jego cykl Obiekty banalne (2010) jest symboliczną walką o przetrwanie czy istnienie, ale także o pozostanie w ludzkiej pamięci. Nie ma on określonego początku, nie ma też rozwijającej się narracji i spektakularnego zakończenia. Każda praca, oparta na wielokrotnej ekspozycji materiału negatywowego, jest poszukiwaniem symbolicznym, które z chaosu przypadku ma wydobywać czy podnieść do miana wartości tytułowe „obiekty banalne”. Jest to trochę metoda podobna do tej, jaką stosował Marcel Duchamp, ale użyta w zupełnie inny sposób i w innym celu – pokazania, że potencjalnie wszystko godne jest poezji/fotografii i od mocy twórczej zależeć będzie, czy to się powiedzie, czy nie. Jest to również opowieść melancholijna, a nawet katastroficzna, korespondująca z filozoficznymi poglądami Witkacego. [Krzysztof Jurecki] Wystawie towarzyszy katalog autorstwa Kazimierza F. Napiórkowskiego. Materiał TVP z wystawy oraz wypowiedzi kuratora i artystów pod adresem internetowym: http://www.torun.tv/movie/show?id=2308

Nadmuchani: Dehnel i Masłowska Z zadowoleniem przyjęliśmy opublikowane przez „Rzeczpospolitą” i dział kulturalny portalu Onet niezależne od siebie zestawienia najbardziej przecenianych polskich pisarzy, czyli innymi słowy ranking nadmuchanych balonów naszej współczesnej literatury. Niechlubne, pierwsze 3


Krytyka Literacka 7/8 2013

miejsce w Onecie i trzecie w „Rzeczpospolitej” zajął Jacek Dehnel, co nie dziwi nikogo myślącego, kto go czytał, widział czy chociażby słyszał. Podwójna obecność Dehnela bardzo nas cieszy, ponieważ jest kolejnym dowodem na naszą co do niego nieomylność. Na miejscu drugim znalazła się Dorota Masłowska, co z kolei dziwi, ale wyłącznie dlatego, że w ogóle ktokolwiek rozpatruje jej absolutnie pustą i nieudolną wytwórczość w kategoriach literatury, a nie bełkotu dobiegającego z oślej ławki. Szanowni Czytelnicy! Jaka krowa jest, każdy widzi, i to bez rankingów czy bałwochwalczej propagandy sprostytuowanych krytyków. Prawdziwy pisarz różni się od literackiego wyrobnika, nudziarza, chłystka, łamagi czy celebryty tak, jak wyszkolony, pracujący poważny pies od salonowej szczekliwej popierdółki. Jak jastrząb od kury nioski. Jak czekolada od wyrobu czekoladopodobnego. I cieszy nas, że oprócz „Krytyki Literackiej” są już także inni, którzy te wcale niesubtelne różnice dostrzegają.

Nagrody: Czarny Anus i Wielki Dmuchawiec W związku z tym, że mamy największy spośród oficjalnych polskich pism udział we wskazywaniu literackich balonów i ich dmuchaczy, postanowiliśmy w miejsce nagrody „Krytyki Literackiej”, której nie ma już komu przyznawać, powołać dwie inne nagrody: Czarnego Anusa – dla najgorszego utworu literackiego spośród nominowanych do innych nagród, i Wielkiego Dmuchawca – dla krytyka, który napisał najgłupszą, najbardziej bełkotliwą i nietrafną recenzję czy inny tekst dotyczący literatury. O wykonanie statuetek poprosiliśmy uznanego rzeźbiarza, prof. Hieronima Kuleszę z ASP w Poznaniu, który wykonał odlew (nomen omen) przedstawiający klęczącego krytyka dmuchającego w sflaczały jeszcze balon, i drugi, będący prawdopodobnie upadłym Anusem z połamanymi skrzydłami. Nagroda jest prestiżowa à rebours, nie jest z nią związana żadna gratyfikacja finansowa, a jedynie sława i nieśmiertelność. Wybór jest demokratyczny, nie ma jury, dlatego prosimy Czytelników „Krytyki Literackiej”, by do końca września nadsyłali swoje propozycje najgorszych książek i tekstów krytycznoliterackich, które pojawiły się w ciągu ostatniego roku, koniecznie z krótkim (maks. 500 znaków) uzasadnieniem. Autorzy najciekawszych prac wezmą udział w losowaniu nagrody – tabletu Apple iPad mini 16 GB, a wyniki plebiscytu zostaną opublikowane w październikowej „KL”.

Nowe idee: haszyzm Haszyzm nie ma nic wspólnego z haszyszem, chociaż mógłby. To kierunek ontologiczny i życiowa filozofia, powstałe w 2013 roku, w dziewięćdziesiątą rocznicę śmierci i sto trzydziestą rocznicę urodzin Jarosława Haška („największego czeskiego pisarza”, jak bez fałszywej skromności sam o sobie mawiał) podczas lipcowych rekolekcji „Krytyki Literackiej” w Arles. Twórcami i kapłanami haszyzmu są redaktorzy „KL”, a celem tej nowoczesnej, chociaż zakorzenionej w tradycji wielu kultur ideologii jest haszyzacja rzeczywistości oraz propagowanie szwejkizmu, czyli praktycznej formy naszej filozofii. Dla wykształconej, czy przynajmniej oczytanej części ludzkości oba terminy nie wymagają wyjaśnień, reszta, jeśli chce doznać olśnienia, niech sobie poczyta dzieła naszego patrona – bardziej poważne i mądrzejsze niż dzieła 4


Krytyka Literacka 7/8 2013

wielu wielkich tak zwanych filozofów i pisarzy, którzy zwykle byli i są nadętymi, oderwanymi od życia i upozowanymi na myślicieli bubkami. Dzieła Haška, czytane ze zrozumieniem, wystarczą za nasze manifesty, odezwy i statuty, a z pewnością dadzą więcej radości niż drętwe mowy i ćwierćinteligenckie brednie maminsynków przebranych za prawdziwych ludzi. Ruch haszystowski dopiero powstaje, a już mamy na naszej nieformalnej liście blisko 100 osób, które do niego przystąpiły. Wśród nazwisk są także te znane z mediów, ze świata nauki i kultury, co pozwala nam przypuszczać, że inicjatywa spotka się z szerokim odzewem i poparciem. Nie mamy ambicji politycznych, chcemy jedynie działać na rzecz Wszystkich Czujących Istnień (chiń. wczi), dlatego, aby zostać członkiem haszystów, należy wpłacić raz do roku 20 lub więcej złotych na konto dowolnie wybranej, niosącej realną pomoc instytucji, np. hospicjum, a dowód wpłaty przesłać na adres redakcji „KL”. Kwota jest niewielka, to mniej więcej tyle, ile chce domokulturowy wierszokleta za tomiczek swojego barabolenia czy redakcja rynsztokowego pisemka literackiego za kolejny numer swojego szmatławca – należy wspomnieć, że podobnie jak wspomniany tomiczek dotowanego przez nieświadomego zazwyczaj podatnika. ● RECENZJA Józef Baran ZNÓW POEZJA! [Łukasz Nicpan Do czytającej list] W wydawnictwie VEDA ukazał się – rzadko używam tego określenia – wybitny tom Łukasza Nicpana pt. Do czytającej list. Kiedy czyta się tak „pełne” wiersze, powraca wiara w sens pisania poezji, nadwątlona zalewem miernych książeczek. Zbiór to bardzo współczesny, bo autor widzi człowieka w perspektywie ostateczno-galaktycznej (Nicpan jest tłumaczem z angielskiego wielu powieści, także z zakresu fantastyki naukowej), a równocześnie, podobnie jak to było u Szymborskiej, Miłosza czy nawet Herberta – nie rezygnuje z rytmu i specyficznego rymu. Tradycję łączy z nowoczesnością pozostając przy tym bardzo oryginalnym poetą, jednocześnie zmysłowym i intelektualnym. Pisałem kiedyś, że „poezja to równoczesny błysk spojrzeń na ziemię i Ziemię, z perspektywy księżyca i przez najczulszy mikroskop”. Owa optyka łączy prawie wszystkie utwory zawarte w zbiorze i decyduje o wyjątkowości tej liryki. Czy ich tematem (punktem wyjścia) jest martwy ptaszek czy rój mrówek, kolorowe zdjęcie mózgu czy bal, stara Gawrońska czy siedmiolatek, siła odrzutowa czy siła ciążenia, zawsze w końcu autor – w sposób ekwilibrystyczny – dochodzi do ważnych i uniwersalnych pytań egzystencjalnych i metafizycznych, związanych z naturą człowieka, świata, Kosmosu. Pod piórem Nicpana nie ma tematów błahych. Piękną metaforą, zaskakującym skojarzeniem, mądrą refleksją, nobilituje je do rangi ważkich. Dawno nie czytałem tak wyważonych wierszy, gdzie treść i forma uzyskują idealną równowagę – stąd ich przystępność i czytelność, choć sondują niełatwą problematykę. … I pomyśleć, że Nicpan po wydaniu dwu pierwszych zbiorków (debiut wysoko oceniony przez Artura Sandauera) przez prawie 30 lat milczał! Wynika z tego, że nigdy nie należy stawiać na pisarzu krzyżyka… ● 5


Krytyka Literacka 7/8 2013

POEZJA Łukasz Nicpan Mikrokosmos Widziałem dziś rój mrówek w puszczy Kampinoskiej szły szeroką rzeką jak napoleońskie wojska na plastycznej mapie Europy przypominały również tycie samochody płynące autostradą w dwie przeciwne strony w cztery pasy, cztery zatrute zagony byłem z nimi z pozoru jedynie osobny i z pozoru olbrzymi jak kolos rodyjski mieć je za nic bo drobne? – zbyt łatwa pokusa to jakby gwiazdy mieć za nic na niebie stare zdjęcia i lalkę co rzęsami rusza Oda do grawitacji Jakże cię lubię ty siło ciążenia za to że zbroje spajasz po muzeach że w ołowianych drzemiesz żołnierzykach i sputnik na swą aureole nizasz za to żeś Mekką jest dla mojej pięty że się na każdej krupie gradu skupiasz i o łzie każdej troskliwie pamiętasz za to że skoczków narciarskich poskramiasz że tłuczesz szklanki i Trzech Królów wiodłaś bo duszą żeś każdego zgromadzenia i tylko w snach się tracisz i wspomnieniach o przyziemna i przeciwulotna matko nasza do gruntu kamienna Martwy ptaszek Zmarł po zderzeniu ze światem odbitym z obłokiem za szybą ze szklanym błękitem

6


Krytyka Literacka 7/8 2013

teraz leży cicho jakby spał na boku z pazurkami w górze z bielmem pustki w oku nic się nie zmieniło ma wszystko co trzeba skrzydełka ogonek by wzlecieć do nieba lecz czegoś mu brakuje skoro nie wzlatuje choć się nad nim lituję i mówię mu: wstań więc go ujmę w dwa palce za fraczek ogona i wyrzucę za siatkę niech się tam dokona Rozmowa z siedmiolatkiem Zaczęło się od zdjęcia, z czasów drugiej wojny: grób Sienkiewicza roztrzaskany, czaszka bezwstydnie jawna, więc to wszystkich czeka? no tak syneczku, nie oszukasz śmierci ja nie chcę, nie chcę! i płacze w ramionach zaskoczonego ojca, który już zapomniał jaki strach budzi ta straszna nowina gdy po raz pierwszy dociera po bajkach to zwiastowanie czarne i przeklęte wszyscy umrzemy, ja nie chcę, ja nie chcę! dlaczego człowiek nie jest nieśmiertelny? to by ci było dopiero okropne – kłamie ojciec tuląc jasną główkę, kto się urodził już nie zdoła uciec i musi bać się, chociaż coraz mniej bo się przywyka, synku, z biegiem lat Kolorowe zdjęcie mózgu Oglądałem dziś w kolorze zdjęcie mózgu przypomina skołtuniony łeb szaman lub ukwiały z grzebykami bystrych rybek albo Wersal galaktyczny pełen intryg

7


Krytyka Literacka 7/8 2013

jakiż musiał go przywołać stary praktyk jakaż wielka wyobraźnia z chęcią przygód czy po łokcie urobiona ewolucja czy ów sprawca znany dzieciom jako Bóg? zginam palec, pukam ostrym knykciem w kość gdzie ta barwna biblioteka wszystkich ksiąg i ja mały w niej robaczek, mój i gość z tych ukwiałów tryskający jak polucja zapukałem i z nadzieją pytam – kto? kto tam? – kosmos do kosmosu z rewizytą sto miliardów neuronów do miliardów słońc swój, swój – wołam lecz do kogo i kto pyta? ● ESEJ Dariusz Pawlicki O... KLAMKACH Niewiele jest przedmiotów, z którymi dłonie mają tak częsty kontakt, i to nie powierzchowny, jak właśnie klamki; proste, najzwyczajniejsze w świecie klamki. Nie mam jednak na myśli takich, dopiero co zainstalowanych w drzwiach, ani tkwiących w nich od kilku, kilkunastu lat. Chodzi mi o stare, takie, przynajmniej, kilkudziesięcioletnie. Zwłaszcza jednak o te pozostające na swych „posterunkach” od wielu, wielu pokoleń (oczywiście ludzkich), na przykład w kościołach, cerkwiach bądź zborach. Właśnie w takich przypadkach, aż trudno wyobrazić sobie, jak wiele dłoni ich dotykało, naciskało na nie; ile też palców pozostawiło na nich jakieś ślady; bo że pozostawiło, to pewne. Takie klamki to, swego rodzaju, księgi gości. Może kiedyś, jeśli będzie to możliwe, i jeśli będzie taka potrzeba, zostaną odczytane/”zrozumiane”/ujawnione. Może... Ludzie, których dłonie naciskały na wspomniane klamki, należeli do rozmaitych narodowości, profesji, klas i warstw społecznych; mówili także różnymi językami. Bez względu jednak na wymienione warunki, dotykali tych samych klamek. Czynili to o różnych porach dnia i roku, będąc przy tym w rozmaitych stanach emocjonalnych (może znalazły one swoje odbicie we wspomnianych śladach zostawionych przez palce). Jakby nie było, klamki ich łączyły (podobnie jak wnętrza, do których wkraczali po ich naciśnięciu)... Choć oni z pewnością, tak o nich nie myśleli. Traktowali je bowiem, jako banalny, metalowy przedmiot tkwiący w drzwiach, jeden z bardzo wielu banalnych przedmiotów... Przykładem klamek, które mam na myśli, może być ta znajdująca się w drzwiach głównego wejścia do kościoła pod wezwaniem Świętej Rodziny w Karolinie na Suwalszczyźnie. Z tym, że pierwsze pokolenia tych, którzy na nią naciskali byli (przede wszystkim) jedinowiercami* – świątynia, powstała w połowie XIX w., przez około siedem dekad była bowiem cerkwią. Zaś na początku międzywojnia, po bardzo istotnych przeróbkach architektonicznych (polegały one, między innymi, na rozebraniu dwunastu kopuł), i dokonaniu 8


Krytyka Literacka 7/8 2013

konsekracji, zaczęła pełnić funkcję kościoła rzymsko-katolickiego. *** Od wieków klamki są obecne w bezpośrednim otoczeniu człowieka. Zresztą każdy ustawicznie na nie się natyka, a mówiąc dokładnie, naciska na nie. Z tym, że współcześnie nieco rzadziej. A to za sprawą drzwi rozsuwanych ręcznie, albo automatycznie (po uprzednim wciśnięciu przycisku lub w wyniku zadziałania czujnika). Tak długie obcowanie człowieka z klamką, nie mogło pozostać bez wpływu na kulturę, choćby na język. Daje on znać o sobie, na przykład, w takich oto wyrażeniach: „Czepiać się czyichś klamek «zabiegać o protekcję, oparcie u osób ustosunkowanych» Klamka zapadła, zapadnie «stało się coś, czego nie da się cofnąć, odwołać» Pocałować klamkę «zastać coś zamknięte, odejść z niczym» Trzymać się pańskiej klamki «żyć, utrzymywać się z łaski kogoś wyżej postawionego» Wieszać się (u) czyichś klamek «wysługiwać się komuś» Wisieć u czyjejś klamki «być uzależnionym od kogoś stojącego wysoko w hierarchii społecznej lub politycznej» Wycierać gdzieś klamki «usilnie o coś, gdzieś zabiegać»”**. Symbolika klamki nie jest bogata. Ale ów przedmiot będący kawałkiem wyprofilowanego, dopasowanego do dłoni, metalu, plastiku lub innego tworzywa, symbolizuje Coś, co dla każdego człowieka winno być bardzo ważne (że bardzo często nie jest, to już inna sprawa). Chodzi o wolność. Klamka jest bowiem jednym z jej symboli (inne to, na przykład, koń, wiatr, miecz), jak też kontroli nad własnym życiem. Do tego rozmaite senniki podają, że ujrzenie jej we śnie oznacza przygotowywanie się do nowych zadań; trzymanie na niej dłoni – lęk przed powzięciem ostatecznej decyzji; naciśnięcie klamki – podjęcie owej decyzji; zepsuta klamka (tak naprawdę, to niesprawny zamek) – niewykorzystaną szansę na osiągnięcie sukcesu. Natomiast sen, w którym pojawi się złota klamka, jest ostrzeżeniem: twoje żądze unicestwią cię. *** Klamki, szczególnie właśnie te wiekowe, mają związek z mnóstwem ludzkich myśli połączonych ściśle z bardzo konkretnymi miejscami. Ci którzy przybywali do świątyń, prywatnych domów bądź mieszkań, jak również do urzędów, lokali rozrywkowych, niejednokrotnie bowiem wiązali z tymi wizytami istotne nadzieje, oczekiwania. A miały one zostać spełnione bądź rozwiane po znalezieniu się po drugiej stronie drzwi. Wcześniej trzeba było jednak nacisnąć klamkę (niekiedy czynił to ktoś znajdujący się po drugiej stronie drzwi). Rzecz jasna są ludzie, i jest ich nawet bardzo wielu, którzy kontaktu, oczywiście nie dosłownego, z minionymi pokoleniami nie oczekują. A jeśli nawet oczekują, to nie przyszłoby im do głowy, że naciskanie wiekowych klamek, podobnie jak przyglądanie się starym, bardzo starym fotografiom, na których zostały utrwalone ludzkie postacie, może być formą kontaktu z tymi, którzy byli przed nami (druga forma tego typu kontaktu, jest zdecydowanie częściej praktykowana, jako bardziej oczywista). No ale jeżeli ktoś żyje, tylko i wyłącznie, teraźniejszością, ewentualnie zastanawia się nad tym, co mu przyniesie najbliższa przyszłość, to klamkę będzie traktował wyłącznie, jako proste urządzenie umożliwiające wejście do jakiegoś pomieszczenia bądź jego opuszczenie. No cóż... ***

9


Krytyka Literacka 7/8 2013

Na samym wstępie zaznaczyłem, że niewiele jest przedmiotów, z którymi, jak z klamką, kontakt miałoby tak wiele ludzkich dłoni. Napisałem: niewiele, ale w przedłużającej się chwili namysłu, żaden inny nie przyszedł mi na myśl. Bo nie jest nim, na przykład, książka, widelec, szklanka. I to choćby były bardzo stare. W funkcje jakie mają do spełnienia, nie jest bowiem wpisany kontakt z nazbyt wieloma ludźmi, nie tylko z ich dłońmi. Nawet wtedy, gdy ma się do czynienia z książkami umieszczonymi w bibliotekach – stare książki rzadko są udostępniane, a żywot współcześnie drukowanych, nie tylko tych często czytanych, jest o wiele krótszy. A gdyby wziąć pod uwagę widelce współtworzące, tak jak i szklanki, zastawę stołową w jakiejś restauracji, to nawet w przypadku lokali tego typu, z długimi tradycjami, ruchome wyposażenie często ulega wymianie. Chociażby ze względu na zmieniające się mody w tym zakresie, jak również, po prostu, ich zużycie; choćby było nieznaczne. *** W przypadku klamek ważne jest i to, że umożliwiają korzystanie z drzwi (niekiedy, oczywiście, niezbędny jest klucz). A te są od nich o wiele, wiele większe i cięższe. Symbolizują też zdecydowanie więcej spraw, między innymi, „przejście między jednym światem albo stanem a drugim, między światłem i ciemnością, między znanym i nieznanym, codziennością i krainą tajemnic, światem świeckim i sakralnym, biedą i bogactwem, a zarazem stanowią zaproszenie lub wyzwanie do przejścia przez ich próg; wyobrażają początek, koniec, śmierć, zmianę, ochronę przed niebezpieczeństwem zewnętrznym, obronę tajemnicy przed intruzami; vulvę; gościnność; duszę ludzką”***. Lecz, jak wspomniałem, bez owego bardzo prostego przedmiotu, który nazywa się klamką, owa symboliczna funkcja drzwi nie może być spełniona. Ich wyważenie, absolutnie nie wchodzi w grę, gdyż przez nie należy/trzeba przejść. Tylko wtedy bowiem możliwe jest opuszczenie, przykładowo, jednego świata i znalezienie się w drugim... Oczywiście, opuszczenie symboliczne... * Jedinowiercy – odłam staroobrzędowców popowców, który przyjął duchownych prawosławnych. W połowie XIX w. podporządkowali się Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej. Zachowali jednak staroobrzędowe odrębności religijne; patrz (poniżej) – staroobrzędowcy. Staroobrzędowcy (zwani także raskolnikami, a niewłaściwie – starowiercami, bądź starowierami) - przeciwnicy zmian wprowadzonych w prawosławiu w 1660 r. przez Patriarchę Moskwy Nikona. Wkrótce ruch uległ podziałowi na popowców (uznawali ideę kapłaństwa i hierarchii kościelnej) ibezpopowców (odrzucali jakąkolwiek strukturę kościelną i kapłaństwo sakramentalne). W następnych latach oba odłamy zaczęły podlegać dalszym podziałom. Poddawani okrutnym prześladowaniom na terenie państwa moskiewskiego, staroobrzędowcy częściowo wyemigrowali. Osiedlili się m. in. w Wielkim Księstwie Litewskim. ** Słownik frazeologiczny współczesnej polszczyzny, Warszawa: Wydaw. Naukowe PWN, 2002. *** Władysław Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa: Oficyna Wydawnicza Rytm, 2006

10


Krytyka Literacka 7/8 2013

OPOWIADANIE Piotr Piętak KAPKA U NOSA Nie wiem, czy to, co z zamierzam panu opowiedzieć jest jednym z faktów, które warto ocalać od zapomnienia. Czasami wspominając tamto wydarzenie wydaje mi się, że jest w nim zawarta zarówno nędza jak i fałszywy, oślepiający blask epoki stalinowskiej. Muszę się w dodatku przyznać, że rozmawiając ostatnio z kilkoma przyjaciółmi o błędach młodości, zauważyłem, że wszyscy używaliśmy języka z tamtego okresu. Być może poetyka socrealistyczna bezwiednie – ale czy naprawdę wbrew naszej woli – zmienia błędy młodości w dni pełne chwały. Dlatego też nie mogę panu zagwarantować, że to co opowiem będzie prawdą i tylko prawdą. Tej o tamtych czasach prawdopodobnie nikt nie jest w stanie wyrazić, ale być może się mylę. Obym się mylił. Nie mieliśmy wtedy jeszcze dwudziestu lat. Białe koszule, czerwone krawaty, rozpłomienieni i dumni z misji, którą powierzyła nam Partia, Tadeusz i ja wchodziliśmy w skład brygady zwalczającej analfabetyzm na mazowieckiej wsi. To był nasz pierwszy wyjazd w teren, ale ostatnia już akcja prowadzona przez studentów UW. Mieliśmy jechać do jakiejś zapomnianej przez biurokratów wioski nad Narwią. Bladym świtem rozklekotana ciężarówka wjechała na dziedziniec akademika i przez otwarte okno doleciał nas dźwięczny głos. − Towarzysze z brygady czekamy na was czekamy… Spaliśmy w ubraniach – a właściwie mundurkach – i gdy usłyszeliśmy nawoływanie zerwaliśmy się pośpiesznie z dziurawych materacy rozłożonych na korytarzu. Przeskakując ponad zaspanymi kolegami zbiegliśmy w te pędy na dół. Pod rozdartą plandeką siedziały dwie dziewczyny i chłopak w okularach trzymający w dłoni „Poradnik agitatora”, partyjną broszurę naszego mistrza i profesora. Wskoczyliśmy na górę i Tadeusz poprawiając krawat spytał. − Gdzie jedziemy? − Do Gąsiorowa nad Narwią − odpowiedziała siedząca najbliżej niego brunetka. − Gdzie? Tadeusz zbladł. − Do Gąsiorowa – powtórzyła brunetka, a druga dziewczyna, która koński ogon przewiązała biało-czerwoną wstążeczką, dorzuciła: − Tam podobno dzisiaj zakładają elektryczność. − Naprawdę? – aż podskoczyłem z radości. − Tak, tak – potwierdzili inni. − I będzie otwarta świetlica… − Świetlica… − poczułem dziwne ciepło w okolicach serca i wyrzucając radosnym ruchem ręce do góry zawołałem. − Hura! − Może się zapoznamy – powiedział chłopak. − Marek. −Beata. Brunetka miała na imię Agnieszka. Zauważyłem, że mój zapał bardzo jej się spodobał, więc zaproponowałem. − A może coś zaśpiewamy? I zaśpiewaliśmy: Równaj krok przyjacielu komsomolcy na czele robotników i chłopów synowie

11


Krytyka Literacka 7/8 2013

Jechaliśmy pomiędzy odbudowującymi się ruinami naszego miasta płosząc stada gołębi, które przycupnęły na czarnych, ściskających serce kikutach domów. W pewnym momencie chwyciliśmy się za ręce tworząc krąg, i wtedy zobaczyłem, że Tadeusz nie śpiewa. Chciałem krzyknąć coś w rodzaju: „ty wieczny indywidualisto nie udawaj niemego kanarka”, ale ciężarówka wzięła ostry zakręt, podskoczyła gwałtownie na wybojach i wszyscy poturlaliśmy się po podłodze. Wyjechaliśmy już poza miasto. Marek, przekrzykując wiatr, czerwony z podniecenia, próbował wykładać zasady postępowania dobrego agitatora. Ja usiadłem w kącie, tuż przy kabinie i wyjąłem z kieszeni notes w którym spisywałem ulubione wiersze. Położyłem go na kolanach i zacząłem czytać. Po chwili usłyszałem nieśmiałe pytanie. − Co czytasz ? − Wiersze – odpowiedziałem, czerwieniąc się. Agnieszka pochyliła lekko głowę w moją stronę. − Przeczytaj mi coś – powiedziała szybko, i nie wiedzieć czemu zmieszana, dodała: − Możesz ? − Ależ tak oczywiście – drżałem przerzucając po raz kolejny poślinione i pobrudzone kartki. Kątem oka widziałem czerwony krawat poruszający się w górę i w dół, a pod nim splecione jak do modlitwy dłonie. Było mi gorąco i dziwnie ciężko, gdy zachrypniętym głosem zacząłem: hej Cyganie z tabunami gniadych koni − Nic nie słyszę, możesz się trochę pochylić? przerwała mi przysuwając się bliżej. Zapach jej włosów, ciała, uderzył mi do głowy. Nachyliłem się niżej i wsłuchany w jej nieregularny, przyspieszony oddech, rozpocząłem powtórne czytanie. Chwytałem z trudem suchymi wargami nasycone słońcem i ziemią słowa, i gdy dotarłem do końca wiersza, usłyszałem głos Agnieszki powtarzający za mną prośbę starego Cygana o dni pełne kurzu, koni i nieba. − Piękne – powiedziała. − Kto to napisał? − Federico Garcia Lorca. − Piękne – powtórzyła. − A czy ty… − zaczerwieniłem się i nie dokończyła. Domyślałem się o co chciała mnie spytać i bałem się, a jednocześnie bardzo pragnąłem, by spytała. I Agnieszka wyjmując mi z dłoni notes spytała. − A ty piszesz wiersze? Spojrzałem na nią: kąciki ust drżały jakby poruszane wiatrem i ze zdziwieniem zauważyłem, że ma bardzo długie rzęsy: „dlaczego takie długie?” – pomyślałem. − Przepraszam, nie powinnam pytać… − Ależ nie – zaprzeczyłem gwałtownie. − Tylko ja nie wiem, co powiedzieć…, piszę ale.., − Tak? − czułem jej wzrok na mojej twarzy, lecz nie miałem odwagi na nią spojrzeć. − Ja nie umiem o niej pisać – powiedziałem nagle zaciskając dłonie na kolanach. − Nie umiem… − O kim? Agnieszka przechyliła głowę i zobaczyłem jej oczy. Przełknąłem ślinę i cicho powiedziałem: − O rewolucji. Piszę i nic mi nie wychodzi. Nic. Agnieszka uśmiechnęła się. − Nie martw się, jeszcze się nauczysz. Pokręciłem przecząco głową, ale nie pamiętam, co jej wtedy odpowiedziałem. Ciężarówka skręciła z brukowanej jezdni w wiejską drogę, spod pędzących nad nami chmur wyłonił się brzozowy zagajnik, a za nim ciemna ściana sosnowego lasu. − Gąsiorowo, Gąsiorowo! − Tak szybko? Agnieszka chwyciła moją dłoń i poderwaliśmy się do góry. Przed nami 12


Krytyka Literacka 7/8 2013

rozpościerał się rząd przytulonych do siebie chałup pokrytych strzechami. Patrząc, z niejakim zdziwieniem, na bose okryte łachmanami dzieci, na samotną gęś maszerująca dumnie za swoją właścicielką, która lękliwym wzrokiem, obserwowała miotającą się w błotnistych kałużach ciężarówkę, dziękowałem Stalinowi, Partii, za to, że mogłem tu przyjechać, że spotkałem Agnieszkę i że razem z nią będę zmieniał ten świat, tą piszczącą biedą wioskę. − A gdzie elektryczność!? – krzyknął nagle Marek. − Będzie, niedowiarku – powiedziała szybko Beata. - Jak to będzie? przecież nie ma słupów, nie ma przewodów, nic nie ma – krzyknął powtórnie Marek. Z kabiny wychyliła się kanciasta głowa naszego sekretarza (o którym wszyscy zapomnieliśmy) i usłyszeliśmy spokojne pytanie. − Czego krzyczy? − Ja towarzyszu tylko pytam – zmieszał się Marek. − To po co pyta? Powiedziano w komitecie, że elektryczność będzie, to znaczy, że będzie. I elektryczność rzeczywiście była. Minęliśmy jeszcze kilka chałup pokrytych gnijącym zielonkawym mchem, rozgoniliśmy i ochlapaliśmy stado białych kaczek beztrosko maszerujących brzegiem drogi i na koniec zobaczyliśmy czerwony transparent, na którym przypięto biały napis: „Elektryfikacja = komunizm” (to właśnie wtedy Agnieszka powiedziała zdziwiona „o proszę, klasyków nie znają”). Obok podłużnego, murowanego budynku z bielonymi ścianami stało wojskowe auto wokół którego zgromadzili się chłopi. Ciężarówka zatrzymała się. Zeskoczyliśmy na ziemię, ale jakoś nikt na nas nie zwrócił uwagi. Dopiero po dłuższej chwili z tłumu otaczającego wojskowe auto oderwała się jedna postać i chwiejnym krokiem zaczęła podchodzić do naszej gromadki, lecz nie doszła. Kilka metrów przed nami mężczyzna potknął się i runął na ziemię z okrzykiem : − Panocku ale nam elektrike… −Boże, co za ciemnota – krzyknął Marek zaciskając bezsilnie dłonie, a Beata rozpłakała się i ocierając łzy z twarzy cicho powtarzała. − Ja tak nie chcę, to niesprawiedliwe, ja tak nie chce… Powoli mnie także ogarniał gniew: „wszystko zniszczyli, wszystko mi zniszczyli, taki dzień, pijane bestie” myślałem wpatrując się z wzrastającą złością w bełkoczącego chłopa. − Elektrika, elektrika… I może, ja na to przynajmniej miałem ochotę, wskoczylibyśmy z powrotem na ciężarówkę, gdyby nie Agnieszka. To ona pochyliła się nad pijanym mężczyzną i próbował go bezskutecznie podnieść. − Pomóżcie mi – powiedziała po chwili, patrząc na mnie. − Zostaw go – krzyknęła histerycznie Beata doskakując do niej. – Niech tu leży pijana świnia, niech gnije co cię to obchodzi – i Beata z całej siły pchnęła pochyloną Agnieszkę, która zachwiała się i upadła na kolana, tuż obok chichoczącego chłopa. Podbiegłem do niej i w tym samym momencie gdy podawałem jej dłoń, usłyszałem zachrypnięty głos Tadeusza. − Ojcze to ja Tadeusz, niech ojciec wstanie, ja pomogę. Patrzyliśmy osłupiali na Tadka, który delikatnie wziął mężczyznę pod ramię i z wysiłkiem uniósł go do góry. − Tadzik synku – wycharczał chłop i w jego oczach zabłysły łzy – wróciłeś do nas, wróciłeś… ***

13


Krytyka Literacka 7/8 2013

Po godzinie Tadek wrócił z rodzinnego domu, lecz na nasze pytania odpowiadał tylko wzruszeniem ramion i bezradnym trochę zagubionym kiwaniem głowy. Marek z Beatą i sekretarzem pojechali do jednostki w której mieli wygłosić pogadankę o Armii Czerwonej. Przy okazji zabrali ze sobą pijanych żołnierzy. My – Agnieszka, Tadek i ja – zabraliśmy się do roboty. Elektryczność była wprawdzie tylko w świetlicy i to doprowadzona na jeden dzień z pobliskich koszar, chłopi byli pijani, ale przecież zostały jeszcze ich żony, matki i córki. Siadały ostrożnie, jakby bały się pobrudzić, na ciemnych, szerokich ławach i ze skupieniem a także strachem obserwowały dziwne znaki rysowane przez nas na tablicy, nad którą obok białego orła powiesiliśmy portrety Stalina i Bieruta. powoli w miarę upływu czasu zapomniałem o niewdzięcznym poranku i pijanych chłopach. Pracowaliśmy z zapałem i nawet Tadek, z początku samotny i zamyślony, uśmiechał się radośnie, gdy kolejna kobieta brudnymi palcami wyskrobywała na tablicy trzy pierwsze litery alfabetu: A B C. po dwóch godzinach, zmęczeni, ale uszczęśliwieni, postanowiliśmy napisać pierwsze zdanie: „Ala ma kota”. Kochałem w tym momencie Falskiego. Wziąłem kruszącą się kredę do ręki i napisałem: Ala ma

kota

– Obywatelki – zacząłem. – Pierwsze słowo jest… – Panocku – usłyszałem nieśmiały głos. Z pierwszej ławy uniosła się starsza, posiwiała już kobieta. Poczerwieniałem gwałtownie. – Proszę tak do mnie nie mówić obywatelko, panów w Polsce Ludowej już nie ma i nigdy nie będzie. Patrzyła na mnie przez moment zdumiona, w końcu westchnęła cichutko i stwierdziła: – Synku jaka tam ze mnie obywatelka, Bardachowa jestem. – Obywatelka Bardachowa – dorzuciłem i wszystkie kobiety roześmiały się. – Patrzta Bardachowa obywatelka – mówiły patrząc rozbawione na starą chłopkę, która trzymała sznurek korali w zaciśniętej dłoni. – Synku – Bardachowa zawahała się. – Czas bydło napoić, musim na obejścia wrócić. – Tak, tak – poparło ją natychmiast kilka głosów. – Czas nam ucieka. – Bydlątka od literek ważniejsze – powiedziała sąsiadka Bardachowej. – Podobno jest u was spółdzielnia, niech ktoś się tym zajmie, a reszta pań może zostać – powiedziała Agnieszka rozdając naszym uczennicom cienkie zeszyty. – Spółdzielnia? – Jaka spółdzielnia? – To u was nie ma jeszcze spółdzielni? − spytałem. – Bóg uchronił – wyszeptała Bardachowa, robiąc w powietrzu nieznaczny znak krzyża. Zapadło milczenie. I dopiero po dłuższej chwili ostry głos przerwał ciszę. – Bardachowa, wy byście se lepiej jęzor ucięli. – I głupstw nie gadali. – Spółdzielnia będzie, tylko nie teraz, jeszcze za wcześnie – głosy zlały się w szum. Zobaczyłem strach w oczach starej. – Ja nie żeby przeciw, ja też za. Parobczyć umiem. – Ależ obywatelko… – Agnieszka podeszła do niej szybko i obejmując ją za ramię dokończyła z uśmiechem: – Wy wnuki będziecie niańczyć, a nie „parobczyć”, a teraz pójdę do waszej zagrody pomóc wam napoić bydło. Dobrze? Bardachowa patrzyła przez chwilę pustymi, siwymi oczyma w twarz Agnieszki i przez 14


Krytyka Literacka 7/8 2013

moment wydawało mi się, że stara chciała ją przeżegnać spracowaną dłonią, którą uniosła do góry. – Śliczna moja, ja wnucząt niańczyć już nigdy nie będę – powiedziała cicho dotykając twarzy Agnieszki. – Dziękuję ci córuś za dobroć, dziękuję. Bardachowa zagarnęła chustę i niezdarnie, potykając się, wybiegła ze świetlicy, za nią, w milczeniu, wyszła reszta kobiet. *** Pamiętam ten dzień dokładnie, ale nie pamiętam co robiliśmy – a raczej co mówiliśmy po wyjściu Bardachowej ze świetlicy. „Ja wnucząt niańczyć już nigdy nie będę”. Właściwie nic wielkiego: wojna, okupacja, więc cóż w tym dziwnego, że jeszcze jedna polska kobieta nie będzie niańczyć swoich wnucząt? A jednak wspominając tamten dzień, czuję do dzisiaj nieokreślony niepokój. Niemcy, okupacja, a jeśli nie Niemcy, to kto? Wtedy nie odważyłbym się nawet postawić takiego pytania. Wiem, że zabrzmi to śmiesznie, ale bałbym się utracić odkryty co dopiero sens życia. Nędza. Tak ją pamiętam, bo potwierdzała mój wybór. Patrząc na bose prawie nagie dzieciaki bawiące się na środku drogi z gromadką łaciatych kundli, wstydziłem się swojej białej koszuli, porządnie na tyłku zacerowanych spodni, i butów. Czułem, że nawet czerwony krawat zawadza mi pod zaciśniętym z gniewu gardłem. Dotknąłem chropowatego materiału: ile par spodenek, ile koszulek można by uszyć z wszystkich czerwonych krawatów? Pomyślałem, że były one zbędnym luksusem i zdecydowanym ruchem zerwałem go z szyi. Uchwyciłem szybkie, zdziwione spojrzenie Agnieszki i poczułem jej dłoń zaciskająca się na moich palcach. Pobiegliśmy do przodu, poganiani wściekłym ujadaniem kundli. Za ostatnią chałupą, koło kapliczki tonącej w czerwono-żółtych różach, skręciliśmy w kierunku rzeki. Upał wiszący pod zakurzonymi obłokami rozrzedził się i poczułem świeży powiew. – Prędzej – Agnieszka podskakiwała na jednej nodze, jakby grała w klasy. Dobiegliśmy zdyszani do szarozielonej, mieniącej się w słońcu rzeki. Agnieszka w pędzie zrzuciła sandały i wbiegła do wody. – Ale ciepła, ja się kąpię, a ty ? – Ja też – zawołałem zdejmując buty: coś spadło mi na ramiona. To była sukienka Agnieszki. Chciałem ją ściągnąć, lecz usłyszałem: – Poczekaj muszę się zanurzyć – A jak nie poczekam? – To mnie zobaczysz. Ściągnąłem szybko sukienkę, ale usłyszałem tylko cichy gwizd i zobaczyłem łuk pleców, a następnie białe stopy niknące pod wodą. – Agnieszka! – krzyknąłem na cały głos by usłyszeć jej imię, bo ona nadal płynęła pod wodą. Wynurzyła się prawie na środku rzeki, wyrzuciła ramiona do góry i wzbijając bryzgi wody, zawołała. – Rozkosznie! właź szybko! Ja jednak stałem po pas w wodzie, bojąc się zanurzyć. – No – Agnieszka klasnęła w dłonie i znów zanurkowała. Po chwili coś chwyciło mnie za łydkę i zobaczyłem tuż pod powierzchnia wody jej twarz. Poczułem ból powyżej ud. Słońce złapane przez jej ramiona rozbłysło w fontannie kropel. – Co robisz? Ochlapywała mnie, krzycząc. – To za karę, że nie umiesz pisać o Rewolucji! 15


Krytyka Literacka 7/8 2013

Cofnąłem się próbując ją zobaczyć. Jej ciało pływające w słońcu przyprawiało mnie o zawrót głowy. Rzuciłem się do przodu, chwytając ją za biodra. Oboje zanurzyliśmy się pod wodę. Zdziwiony, że to tak inaczej niż sobie wyobrażałem, parsknąłem śmiechem i pomiędzy tłumem bąbelków ujrzałem Agnieszkę unosząca się do góry. Wypłynąłem na powierzchnię trzymając ją nadal za biodra. – Andrzej – chwyciła mnie za włosy i wysuwając mi się z rąk szepnęła: – Chodź. Pomyślałem, że powinienem ją pocałować, lecz strach ścisnął mi gardło. – Chodź – powtórzyła ciszej. – Popłyniemy na drugą stronę. Chwyciła mnie za dłoń i popłynęliśmy. Jedno obok drugiego. Na środku rzeki Agnieszka przewróciła się na plecy, patrzyłem na nią i czułem, że ona chce bym ją dotknął. Wyciągnąłem do przodu rękę i przez moment widziałem jej cień przylepiony do czoła Agnieszki. – Hej, hej, wracajcie – usłyszałem głos Beaty, gdy moja dłoń przesłoniła przymknięte oczy Agnieszki. Krótka fala uderzyła mnie w usta. Zakrztusiłem się. Z wysiłkiem odwróciłem głowę. Na brzegu, wymachując rękoma stała Beata i krzyczała: – Wracajcie, zostajemy tu na noc, wracajcie… *** – Wstawajcie – powiedział sekretarz zachrypniętym głosem. – Idziemy na akcję. – Na akcję? – szepnąłem zdziwiony, ale jakoś nie miałem ochoty pytać na jaką „akcję” mamy iść. Poczułem dłoń Agnieszki na ramieniu, przechyliłem lekko głowę i zobaczyłem jej twarz zanurzoną w świetle księżyca, które wpadało do izby przez otwarte szeroko okno. – Nareszcie się doczekałem – usłyszałem radosny głos Marka. – Rozkułaczamy, towarzyszu sekretarzu, tak? – Tak. – Ale fajno! – krzyknęła Beata. – Ciszej – powiedział ostro sekretarz. – Kowalczyk! – Jestem – zobaczyłem niewyraźny cień Tadka unoszący się z ławy. – Słyszeliście? – Tak. – I wiecie co to jest „rozkułaczanie”? – Tak, wiem. – A więc będziecie malowali napisy – powiedział sekretarz. – Ale ja chcę też malować – krzyknął Marek podskakując do sekretarza. – Towarzyszu sekretarzu ja też, proszę. – I ja, i ja – Beata klasnęła w dłonie podskakując z radości do góry. – Nie martwcie się, kułaków starczy dla wszystkich – roześmiał się sekretarz. – Ty Kowalczyk bierz farbę, stoi pod tablicą, wy dziewczęta pędzle i idziemy. Wyszliśmy na zewnątrz. Stanęliśmy w rozrzedzonym nocą cieniu topoli rosnącej tuż koło budynku świetlicy. Nieopodal zaszczekał niemrawo pies. Odruchowo uniosłem głowę. Zobaczyłem rozświetlone sklepienie i usłyszałem ciszę rozpostartą nad uśpioną wioską. „Muszę się wyszczać” pomyślałem. – Pamiętajcie obowiązuje cisza i jeszcze jedno… – Towarzyszu sekretarzu ja na stronę – powiedziałem i skoczyłem za szeroki pień topoli. Gdy zamykałem rozporek, sekretarz i reszta przemykali się już pod płotem stojącej nieopodal chałupy. Skuleni, tylko Agnieszka szła wyprostowana, wyglądali jak jakiś podjazd 16


Krytyka Literacka 7/8 2013

nieznanego najeźdcy. Pobiegłem szybko w ich kierunku. Po kilku minutach minęliśmy staw na skrzyżowaniu dróg, za którym zaczynała się bogatsza część wioski. – Stać! Przystanęliśmy przed rozwalającym się płotem. Przegniłe, przerzedzone sztachety oddzielały nas od zniszczonej w połowie chałupy. – To tutaj mieszka kułak? spytała zdziwiona Agnieszka. – Oczywiście,– odpowiedziała Beata. – Ci najbiedniejsi kułacy są najgorsi. – Ciszej – syknął sekretarz. – Kowalczyk maluj. Tadek wyrwał Beacie pędzel, zanurzył go w wiadrze z farbą i zbliżywszy się do przekrzywionej w bok sztachety spytał: – Co pisać? – Napisz „kułak krwiopijca ludu pracującego” – powiedziałem. Tadek przyłożył pędzel do sztachety, ale ta przechyliła się do tyłu. – Złap to kurestwo – wycharczał Tadek. Złapałem sztachetę za czubek. – Idioci – krzyknął cicho Marek. – Jak wy napiszecie „kułak krwiopijca ludu pracującego” na tym płocie, przecież liter jest więcej niż sztachet. – A właściwie po co pisać, jeśli oni nie umieją czytać? – spytała ni z tego ni z owego Agnieszka. – Co z kretynka, przecież po to ich uczymy, by mogli czytać to, co napiszemy na płotach. Namalujcie, namalujcie… − lecz Beata nie dokończyła, bo naraz ze wszystkich stron rozległo się gwałtowne ujadanie. To psy wyły na trwogę. – Widzicie coście narobili – sekretarz z trudem przekrzykiwał psi jazgot. – Kowalczyk, chodź tu, znalazłem czystą wierzbę. Tadek znów zanurzył pędzel w wiadrze i na krzywym pniu wierzby rosnącej na skraju drogi napisał „kułak”. – Daj mi – Marek podbiegł do niego. – Teraz ja. Tadek oddał mu pędzel. – Napiszę: „kułak krwiopijca biedoty”. – Za dużo liter, pnia nie starczy! – krzyknęła wesoło Agnieszka. – Szybciej, do jasnej cholery – wycharczał sekretarz. Gdy dobiegliśmy do następnej chaty psie ujadanie zmieniło się w ponure jednostajne wycie. Ze zdziwieniem, a nawet strachem zobaczyłem w małym oknie stajni (lub obory) niewielkie światło. – Jest płot, nareszcie – uradowany Marek wymachiwał pędzlem. – Co piszemy ? – Ciszej! – krzyknął sekretarz. – Kowalczyk! – To jest obejście waszego ojca – nie spytał, ale stwierdził sekretarz łapiąc Tadka za ramię. – Tak. – Tam się pali światło. – To w stajni się pali – powiedział zacinając się Tadek. Sekretarz zamilkł zaskoczony i dopiero po dłuższej chwili powiedział. – To znaczy, że wy macie konia Kowalczyk? – Dwa konie – odpowiedział ciszej Tadek. Światło zgasło. – Boże, aż dwa konie – usłyszałem wzburzony głos Marka. – Prawdziwy kułak – zachłysnęła się zdziwieniem i oburzeniem Beata, a sekretarz stwierdził (wtedy wydawało mi się, że ogłasza wyrok). – Jesteście bogaty, Kowalczyk. 17


Krytyka Literacka 7/8 2013

– Tak jestem bogaty – przytaknął jak echo Tadek pochylając nisko głowę. „Kłamał”, pomyślałem przypominając sobie nasze nocne rozmowy. „Kłamał”. Nie widziałem jak Agnieszka podbiegła do niego i dopiero jej radosny pełen śmiechu głos wyrwał mnie z odrętwienia. – Tadek można je zobaczyć? Uwielbiam konie. – Pewnie – Tadek kiwnął głową i dodał niespodziewanie. – A światło dlatego, że ojciec kocha konie. Niewiele z tego zrozumiałem. Słyszałem tylko chichot sekretarza, przerywany czkawką. Weszliśmy na podwórko. Bałem się psa. Strasznie się bałem, że zaraz z ciemności wyskoczy bury (koniecznie bury!) kundel szczerzący kły i ugryzie mnie w łydkę. Miałem gęsią skórę i drżałem ze strachu. Rozglądałem się niespokojnie dookoła. Zauważyłem niewyraźny zarys drabiniastego wozu, którego dyszel zwisał do dołu. Przez moment wydawało mi się, że wóz kłania się nam nisko na powitanie. Poczułem ostry smród. – Uwaga – powiedział Tadek. Usłyszałem rżenie koni. Ktoś powiedział: „zapałki” i po chwili rozbłysło światło, a mnie zatkało z podziwu i oburzenia. Stajnia? Nie, to nie była stajnia. Miałem wrażenie, że słowa z Krótkiego Kursu WKP(b), pism Lenina i Stalina stawały się na moich oczach ciałem. Błyszczało czystością i bogactwem. Piękne konie – siwek i kasztanek – z długimi grzywami kręciły się niespokojnie za drewnianą przegrodą z polerowanych drągów. Bielone ściany zakończone były, u rzeźbionego w kwiaty stropu, rzędem niebieskich kafelków. Porcelanowe kafelki w kułackiej stajni, a tam na drodze wychudzone, bose dzieci w dziurawych majtkach. Poczułem, że muszę coś zrobić, że jeżeli nie zniszczę tych kafelków, to nie będę miał prawa, moralnego prawa, prosić o przyjęcie mnie do Partii. Złapałem stojące w kącie widły, zamachnąłem się i w tym samym momencie usłyszałem ostrzegawczy okrzyk. – Co robisz? Odwróciłem się. Agnieszka złapała mnie lewą dłonią za krawat i powtórzyła cicho. – Co robisz? Nie mogłem wydobyć słowa z zaciśniętego gardła i dopiero gdy Agnieszka pociągnęła mocniej za krawat, wykrztusiłem z wysiłkiem. – Dzieci, pamiętasz te dzieci – i zabełkotałem coś o kafelkach. Agnieszka zrozumiała. Przyciągnęła mnie mocniej do siebie i spytała. – I ty myślisz, że pomożesz im w ten sposób, naprawdę tak myślisz? – Potrząsnęła mną. – Powiedz? Próbowałem się jej wyrwać, ale ona nie puszczała i patrząc mi prosto w oczy uderzyła mnie na odlew w twarz. Raz. Dwa. Trzy. Przypatrywałem się ściągniętym z gniewu, pięknym rysom. Być może gdyby Agnieszka uderzyła mnie jeszcze raz to bym wytrzeźwiał, jednak nagle Beata z przedziwnym krzykiem rzuciła się na nią i zobaczyłem dwie dziewczyny tarzające się u moich stóp. Beata wygrała. siedziała okrakiem na Agnieszce i okładając ją kułakami bełkotała coś niezrozumiale. Niewiele widziałem. W powietrzu wirował kurz. Przecierałem załzawione oczy, krztusząc się od pyłu. Szare smugi falowały w rytm stukotu końskich kopyt. Światło zawirowało i usłyszałem ochrypły okrzyk. – Tadzik synku! Widły wypadły mi z rąk. Beata zsunęła się z Agnieszki. Marek stojący koło mnie cofnął się. W progu stał ojciec Tadka. Konie zarżały radośnie. Chłop zrobił krok do przodu. – Tadzik synku… – powiedział powtórnie. Poczułem gorący oddech na policzku i usłyszałem. – Masz węgiel i napisz „kułak” na ścianie – zacisnąłem palce na kawałku węgla i w tym 18


Krytyka Literacka 7/8 2013

samym momencie gdy Tadeusz zerwał z szyi czerwony krawat, podbiegłem z okrzykiem „kułak” do ściany. Nie zdążyłem jednak przyłożyć dłoni do bielonego muru: jeden z koni, kręcący się w boksie, zarżał przeraźliwie, stanął dęba i uderzył kopytami w polerowane drągi. zobaczyłem nad sobą rozwarte chrapy i poczułem uderzenie w głowę. *** Czy to już koniec? Prawie. W kilka dni później na uczelnianym zebraniu wykluczono (pod ich nieobecność) Agnieszkę i Tadeusza z ZMP. Byłem wnioskodawcą i pierwszy podniosłem rękę do góry. Dlaczego ja? Dlatego, że byłem już komunistą. Podnosząc rękę do góry nie miałem bynajmniej wyrzutów sumienia. Wręcz przeciwnie. Byłem dumny z siebie i czułem coś w rodzaju podziwu dla swojej odwagi. Wiedziałem, że ci, którzy do Partii mnie przyjmowali, wyrzekli się także (musieli to zrobić by stać się komunistami), czegoś, co w swoim poprzednim życiu kochali najbardziej. Tak, nowe narodziny, poprzedzone uśmierceniem wszystkiego co najdroższe, to było spoiwo tworzące Partię. Agnieszka i Tadeusz zniknęli z mojego życia. Co się z nimi stało? Nie wiem i nie interesowałem się tym specjalnie. Miałem ważniejsze sprawy na głowie. Zmieniałem świat. Dopiero w cztery lata później obudziłem się – po raz pierwszy – z krzykiem pośrodku nocy. Co krzyczałem – nie ma znaczenia. Być może wyda się to panu dziwne, ale często myślę, że moje życie wisi na jednym słowie, a raczej na odpowiedzi na jedno pytanie: czy ojciec Tadka był, czy nie był kułakiem? ● FELIETON Igor Wieczorek NA DNIE TAJEMNICZEJ GŁĘBI Ciekaw jestem, jaką nicość miał na myśli Pan Cogito, kiedy zachęcał do marszu po złote runo nicości? Czyżby myślał o jakimś szczególnym rodzaju nicości, która pokryta jest złotem niczym dno lasu mchem, a skóra barana sierścią? A może myślał o niczym w sensie hinduistycznym, buddyjskim lub teozoficznym, czyli o takim niczym, które jest emanacją jakiejś niewysłowionej, samoświadomej myśli? Niezależnie od tego, o czym właściwie myślał ten zagadkowy Cogito, czynił to perspektywicznie, czego dowodem jest siła i popularność wierszy, w których wciąż jest obecny. To dobrze, że laureatem pierwszej edycji Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta został właśnie poeta spod znaku Pana Cogito. W bardzo wielu utworach, które wychodzą spod pióra Williama Stanleya Merwina, pobrzmiewa to samo echo metafizycznej tęsknoty i trzeźwej życiowej mądrości, które brzmi bardzo głośno w wierszach Zbigniewa Herberta. Odpowiednikiem wędrówki po złote runo nicości wydaje się tutaj nauka słuchania martwego języka, który jest martwy inaczej, niż wszystkie faktycznie martwe (nieużywane) języki, bo można go jednak usłyszeć wtedy, kiedy się milczy. A zatem – nic dodać, nić ująć! Trzeba po prostu milczeć, słuchać inaczej martwego języka i zmierzać po złote runo metaforycznej nicości. To świetnie, że fundatorem prestiżowej Nagrody im. Zbigniewa Herberta okazał się zacny Orlen. Wypada żywić nadzieję, że w niedalekiej przyszłości śladem tej Spółki Akcyjnej pójdą inne zrzeszenia, bo na mecenat państwowy od dawna juź nie można liczyć. 19


Krytyka Literacka 7/8 2013

Odkąd kilka lat temu Wielki Edukator, Roman Giertych, podjął próbę usunięcia dzieł Gombrowicza z kanonu lektur szkolnych, trudno się oprzeć wrażeniu, że w sposobie myślenia kolejnych Edukatorów jest coś groteskowego, i to groteskowego w gombrowiczowskim sensie. Jak powszechnie wiadomo, głównym tematem twórczości Gombrowicza jest konflikt niedojrzałości, bezformia, braku powagi z fałszywą powagą, czczą formą i taką prawomocnością, której źródłem jest wiara w istnienie doskonałości. Gombrowicz szczerze nie znosił kultu doskonałości i „oficjalnego myślenia”. Są nawet powody, by mniemać, że w świetnym opowiadaniu Przygody antycypował on konflikt swej literackiej spuścizny z edukacyjną doktryną Wielkiego Edukatora. Wystarczy tylko przypomnieć, że główny bohater Przygód, czyli sam Gombrowicz, trafił na pokład statku, którego wyniosły kapitan okazał się białym murzynem. Chcąc posiąść „tajemnicę głębi”, biały murzyn zamknął Gombrowicza we wnętrzu stalowej kuli, którą następnie zatopił w Oceanie Spokojnym na głębokości „17000 metrów”. Tak oto „tajemnica głębi” przestała być niepojęta i żądny władzy kapitan nie miał już wątpliwości, że na dnie oceanu wije się właśnie Gombrowicz, zamknięty w stalowej kuli. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta przygoda trwa nadal. Zaledwie kilka lat temu działania białego murzyna znalazły kontynuację w działaniach Romana Giertycha, który nie mógł zrozumieć, że Gombrowicz miał rację twierdząc, iż „życie nie jest sprawą tak łatwą, jak to się wydaje gazetom i, co za tym idzie, nie jest, ani też nie może być łatwa literatura, która chce czerpać swoją treść nie z popularnych sloganów, ale z ostrego i głębokiego dramatu egzystencji”. Tymczasem w ostatnich miesiącach działania białego murzyna zaczęły dochodzić do głosu w czynach tudzież bezczynach dziesiątek innych Wielkich Edukatorów. Jednym z nich jest chociażby minister Radosław Sikorski, który nie może zrozumieć, że skoro środki finansowe przeznaczone na wspieranie mediów polonijnych zostały przesunięte z Senatu do MSZ, to w oczach tych wszystkich Polaków, którym los Polonusów leży głęboko na sercu, główny ciężar odpowiedzialnośći za pogłębiającą się wciąż zapaść finansową owych mediów spoczywa właśnie na jego barkach i świątobliwej głowie. Niełatwo być białym murzynem na pokładzie okrętu płynącego w nieznane po wiecznie wzburzonym morzu. O wiele trudniej być jednak redaktorem polonijnej gazety, której nie można przeczytać, lub innym Panem Cogito zamkniętym w stalowej kuli na dnie tajemniczej głębi. ● POEZJA Jan Siwmir da capo al fine tylko dzień ma własne linie papilarne noc wyrównuje cienie przyglądam się zwykłym ludziom nieświadomym zmierzchu nikną w mroku 20


Krytyka Literacka 7/8 2013

za chwilę nie będzie widać twarzy ani śladu po ich dzieciach chorych snach skarpetkach nie do pary zakupach za psi grosz i tańcu światła niektórzy mają swoje pięć minut w blasku fleszy złudny czas zza kurtyny wieku widać miałkość starań i ten przymus że trzeba grać to samo aż do końca niepokorny

Benowi

urodziłem się tam gdzie mężczyźni jak dęby rosną mocni siłą gór i przyrody a ciężar drogi od chaty do chaty długi mroźny samotny nie było w moim domu fortepianu kobiety nie chodziły w zwiewnych sukniach splecionych z księżycem o zmierzchu jak na obrazach Chagalla językiem słońca zawieszonym od pola do ściany udało mi się ujarzmić wiatr i ukryć pantofel Kopciuszka lecz to wciąż za mało by marzyć za mało seryjny uciekinier teraz mówią że jestem fotografem glamour albo człowiekiem ulicy portrecistą z widokiem na ludzkie emocje magiem zasłaniam się dymem z papierosa nie wiecie że wolność ma klucze do wielu furtek otwieranych krzykiem i prawdą

21


Krytyka Literacka 7/8 2013

Ubranie Ciągle wchodzą i wychodzą. Kiedy patrzę oczami do środka, widzę nabrzmiałe emocje i bałagan. Na zewnątrz wyjściowa inteligencja, pokłady makijażu, odprasowany strój, w środku zaś płacz albo strach. A oni wchodzą i wychodzą. Szarpią za klamkę, walą pięściami w świeżo odmalowane deski, albo trzaskają wesoło, gdy nadejdzie czas pikniku. Nikt mnie nie pyta, czy chcę by rysowały mnie łapy kota, dokąd prowadzę i czy przypadkiem nie stoi za mną bandyta z rewolwerem. Gwałcą mnie wytrychem, tłuką szyby, albo przeciwnie, dbają o mnie, zakładając firanki, zazdroski, witraże. Jak gdybym był panną na wydaniu. Wchodzą i wychodzą. Czekam na nich z wbitymi zębami aż po koniec framugi. Niby spokojny, jednak martwię się, kiedy spóźniają się na obiad, kiedy zataczają się pijani, zatrzaskują mnie przed czyimś nosem. Staram się odganiać psy, komorników i wandali. Zatrzymuję deszcz. Mówią o mnie nawet nie lekceważąco a obojętnie „drzwi”, choć przecież tak naprawdę jestem czymś więcej. Barierą pomiędzy nimi a światem. Ubraniem. Beze mnie byliby nadzy. ● RECENZJA Piotr Stanisław Król KOMPOZYCJA FIGUR, ZDARZEŃ I MYŚLI PUSZCZONA W RUCH [Stanisław Stanik Światło spod czerwieni] „To, co za nami, i to, co przed nami, ma niewielkie znaczenie w porównaniu z tym, co jest w nas”. Oliver Wendell Holmes Fotoplastikon to niemiecki wynalazek z końca XIX wieku. Ponad sto lat temu stwarzał możliwość wędrówki w czasie i przestrzeni w niezwykłych w tamtych czasach, trójwymiarowych obrazach. Wystarczyło kupić niedrogi bilet wstępu i przyłożyć oczy do specjalnych okularów, aby przenieść się nawet i na koniec świata, niemal dotknąć opuszkami palców i wyczuć bijące serce upływających zdarzeń, uchwyconych w stopklatkach chwil. Uśmiech pięknej hinduskiej kobiety, kamienie azteckiej piramidy, dzieci z uśmiechem na buziach, którego nie zdoła już zdjąć tragizm dziejów tego świata, stary Beduin na wielbłądzie w swojej wiecznej wędrówce, Paryż nocą ozdobiony pięknymi tancerkami z Moulin Rouge... 22


Krytyka Literacka 7/8 2013

Kolejne wynalazki, takie jak kinematograf, internet, cyfrowe odtwarzacze, dekodery, zepchnęły stary fotoplastikon w cień zapomnienia. Sam stał się martwą stopklatką zatrzymaną w coraz szybciej mknącym, medialnym świecie. Za szybko, zbyt gwałtownie, przez co obrazy nakładają się na siebie, szaleńczo wibrują, zacierają i – jakże często – przekłamują naszą rzeczywistość. Biorąc do ręki tomik Stanisława Stanika pt. Światło spod czerwieni i czytając kolejne wiersze odnoszę nieodparte wrażenie, jakbym znalazł się w magicznym świecie stereoskopowej wizji zdarzeń, postaci zatrzymanych w poetyckich obrazach, ożywionych w tej dziwnej, podświetlonej tajemniczym światłem maszynerii, porywającej nas w świat epizodów i figur puszczonych w ruch, w rytm bijącego serca i melodii głębokich zwierzeń poety. Przywołane przeze mnie na wstępie słowa Olivera Wendella Holmes’a: „To, co za nami, i to, co przed nami, ma niewielkie znaczenie w porównaniu z tym, co jest w nas”, stanowią swoisty klucz zrozumienia zjawiska przemijania i wizualizacji zdarzeń, salonu zastygłych figur ożywianych w naszych sercach, duszach, sumieniach. Zrozumieć przeszłość oraz to, co przed nami, wymaga poruszenia struny naszej wewnętrznej wrażliwości. Bez tego obrazy lat minionych pozostaną martwe i porzucone w „albumie czasu zapomnienia”, a wizje przyszłości będą narzucane nam przez innych, kierujących medialnymi narzędziami określającymi pryncypia współczesnego homo sapiens. Na szczęście są jeszcze wśród nas poeci o wielkiej wrażliwości, do których zaliczyć należy Stanisława Stanika. W swoim pierwszym wierszu pt. Klisza zaprasza nas do magicznego, poetyckiego fotoplastikonu, w którym: „postaci tkwią nieruchomo / zastygłe i w negatywie / dopiero projektor je wyświetli / nada im wigor i sens / kto by się spodziewał / że tak toczy się historia / mało / cała cywilizacja [...]”. Autor uruchamia projekcję miejsc i zdarzeń, w których jakże często sami stanowiliśmy tło, statystowaliśmy, byliśmy w pierwszej, drugiej, trzeciej linii, popełnialiśmy uczynki dobre, a czasem i złe, pozostawiliśmy ślady naszych stóp w historii. Zajrzyjmy za poetą na jedną z jej kart. Owego dnia nasz ustalony w sztywnych ramach świat, skuty żelazną kurtyną politycznych umów–szantaży, które w każdej chwili mogły zmieść nas w atomowym pyle, nagle runął. Jeszcze o tym wówczas nie wiedzieliśmy, gdy: „kompanie młodzieży w szeregach / jak wojsko ćwiczebne / maszerowały Świętokrzyską / aby zająć sektory oznakowane / pod wieczór z Placu Zwycięstwa [...] / Papież zawołał głosem podniesionym: / ‘Niech zstąpi duch Twój / i zmieni oblicze ziemi – tej ziemi’ / i wszystkie miary wszelkie szwy i nacięcia / rozstąpiły się rozpadły [...]” (Papież na Marszałkowskiej). Dzień 2 czerwca 1979 roku, pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II w Polsce – „puszczony w ruch” w poetyckich frazach przez Stanisława Stanika. Ja też wtedy tam byłem w „kompaniach młodzieży”... A oto kolejny obraz ożywiony w wierszu pt. Trzy głowy na drugim kongresie kultury. Przenosi nas w czas „szorstkiej” wolności po 1989 roku, kiedy to „[...] poddają się wszyscy / tańcowi pogo / szaleństwie chochoła / bo Polska nieprzytomna / półsenna opętana / nie może rozwinąć się / na jaw [...]”. Euforia młodzieńczej wizji niepodległości zamienia się, zdaniem poety (i nie tylko), w „szaleństwo chochoła”... Stanisław Wyspiański i Stanisław Stanik – dzieli ich ponad sto lat dziejów Narodu i Ojczyzny, łączy szczególna wrażliwość i zaduma nad jej powikłanymi, zapętlonymi losami. Kolejne wiersze i kolejne kompozycje ożywionych w poetyckim fotoplastikonie postaci: Szurkowski na mecie – nostalgiczne wspomnienie milionów uszczęśliwionych ludzi w czasach PRL–u przez wielkiego kolarza. I ta refleksja – jaka szkoda, że „Szurek” nie startował wówczas w Tour de France, a większości z nas nie pozwolono by startować po paszport, aby móc mu tam kibicować! Poruszający wiersz Pogrzeb Wyszyńskiego przywołuje w nas obrazy pożegnania Księcia 23


Krytyka Literacka 7/8 2013

polskiego kościoła. A jeszcze tak niedawno klękał przed Pasterzem, któremu przewodził... Poeta ożywia w nas to niezwykłe wspomnienie świętości i pokory w wierszu „Koronacja w Studziannie”: „[...] pomnik ów z brązu wznosi dwie postacie / wyższą – pochyloną – Papieża Wojtyły / niższą – na półklęczku – prostą Wyszyńskiego / [...] widziałem obraz życiem napisany / w murach Watykanu przy pontyfikatu poczęciu [...]”. Kolejne wiersze i kolejne, przywoływane przez Stanisława Stanika postaci, językiem szczerym, czasami wręcz dosadnym: Dejmek – „[...] jak każdy bohater / przyozdobiony wieńcem laurowym / tracił gdy go było spotkać têtê à têtê”; Barańczak i Zagajewski – „[...] zadufani i faktycznie rozrośli się / w latach sześćdziesiątych jak rosochate sosny [...]”, po latach spotykają się z autorem, pierwszy na odczycie w KUL–u, a drugi w Wyższej Szkole Teatralnej. I kolejne ożywione postaci: ks. Jan Twardowski, który: „[...] spodobał się Polsce / za rymotwórstwo prostotę / i otwartość do przebaczania [...]”, Czesław Miłosz, który słowami Stanisława Stanika: „[...] zyskał / wiedziałem że jego emigracja / dramat odepchnięcia / [...] dały poecie miejsce / wśród niezwyciężonych [...]. Światło spod czerwieni rozświetla i ożywia nie tylko postaci i klimaty literackie. Muzyka poważna z lekkim przymrużeniem oka – poeta podziwia mistrzostwo batuty Pendereckiego: „[...] tak opanowaną dyrygenturę / obserwowałem w życiu jedyny raz / więcej nie zobaczę / dla mnie była więcej warta / niż symfonia odegrana pod nią”.; i... astronautyka – ciekawe ujęcie pomnikowej w erze realnego socjalizmu postaci Hermaszewskiego, kosmonauty wypoczywający na plaży w Hawanie wśród półnagich, czekoladowych tancerek, po trudach podboju kosmosu. Ten wiersz poeta pisze z lekkim podziwem i zazdrością. On kocha kobiety, znam go od lat, wiem! Kobiety... Te kolorowe, ciepłe, a czasem drapieżne i cierpkie obrazy pozostają w nas, mężczyznach, przez całe życie. Stanisław Stanik w swoim fotoplastikonie poetyckim przywołuje pamięć osobistych przeżyć, relacji, czasem niełatwych, trudnych, bez których jednak nasze życie nie byłoby wiele warte. Może nawet napisania chociażby jednego wiersza... A oto zagadkowe, dające do myślenia słowa, wyraźnie poruszonego poety relacją z jedną z nich, w wierszu pt. Nie chcę kochać na każdych warunkach: „[...] ciebie więc – zagadkę / nie mogę kochać na każdych warunkach / bo zginę od rąk twoich / jak samiec modliszki / w uniesieniu miłosnym”. I ten piękny, ciepły wiersz–hołd składany dziewczętom, kobietom jego życia, który przytaczam w całości: „nic nie wiem / i nie wiesz ty / dziewczyny są piękne / jak bez biały / a ja? / tyle w moim szczęściu i zachwycie / płatków miłości / ważne że byłem z nimi / i że były ze mną”.(Jesteśmy tacy sami). Gdy zamykam tomik poezji Stanisława Stanika Światło spod czerwieni, czarowny, poetycki fotoplastikon nieruchomieje, ukazana przez autora kompozycja figur, zdarzeń i myśli puszczona w ruch zastyga w miejscu. Każdy z nas może znów ją uruchomić, odtworzyć obrazy, postaci, uczucia przeszłości, by trochę lepiej zrozumieć to, co dzisiaj, jutro, pojutrze... Zrozumieć samego siebie. Stanisław Stanik, znakomity poeta, człowiek o ogromnej wrażliwości, delikatnie podsuwa nam w pięknych strofach, prostą receptę na życie: nieci się w tobie światło jeśli kochasz twoja energia okazuje się przydatna a i tobie wskazuje drogę

24


Krytyka Literacka 7/8 2013

gdy się spala choćbyś żył jesteś zimnym węglem (Żyjesz dopóki kochasz) Dziękuję Ci, drogi Poeto! Zapisałem te słowa w swoim sercu i zapraszam do tego i ciebie, drogi Czytelniku. Otwórz ten tomik i uruchom kompozycję figur, zdarzeń i myśli... Poetycki, czarowny fotoplastikon. Stanisław Stanik „Światło spod czerwieni”, Wydawnictwo Komograf, Warszawa 2010, redakcja: Stanisław Dominiak, projekt okładki: Jerzy Świątkowski, ISBN 978–83–88924–31–6, s. 88

● POEZJA Jakub Bednarczyk–Nowoszewsky *** deszcz nad ranem wiąże sny i myśli w jeden supeł nad którym głowią się głupcy tego świata, poeci i kilku filozofów oderwanych od ziemi jak skrzydła świętych z zupełnie innej parafii z jednej burzy nad dachami wyrastają smutki, wspomnienia, rozstaje i zaczyna się problem do której z dróg przypiąć swoje ślady, na którą wejść mimo przeczucia że o zmierzchu można poplątać krok w czyimś kroku dzień rozpościera białe chmury wysoko nad głową, wysoko nad formą wiersza za jaką podąża uwaga pomijając to co za oknem kłębi się i wybucha na złość *** cisza to ziarno nowo wysiane z zapałem grabarza za jednym oglądasz się na chłodnej ulicy bezwiednie jakby zwiastowanie przyszło nazbyt szybko drugie samo za tobą łazi i nie wiesz co z tym zrobić cisza to zmarnowany dzień w fabryce życia 25


Krytyka Literacka 7/8 2013

gdy nie dajesz za wygraną a i tak przegrywasz nawet nie wiesz kiedy butelki po piwie zaczynają tańczyć na podłodze jakby do drzwi pukało opamiętanie cisza to jasna odpowiedź w czasie burzy liczysz krople od jednego do drugiego brzegu ale nie możesz nadążyć i stąd wrażenie że stoisz w miejscu dla siebie już przeznaczonym nie widzisz że pod stopami, nad głową wszystko wszystko płynie *** popracowałem dziś 13 godzin na pełnym słońcu w ogrodach by uczynić choć mały kawałek tego światła lepszym nic z tego trzy litry wody mineralnej łapczywie pite spływały po brodzie a oddałbym je bez wahania za papierosa i browar co za rozkosz nie chcę wyjaśniać świata w jego formach i niekłopotliwych zgiełkach gdy jest słodki i ciągnie się między małą nieskończonością pokoju a ulicą pełną neonów i kroków wystarczy *** otwórz się jeszcze bardziej ale pisz o sobie jakby o kimś obcym nie poznawaj swojej twarzy na zdjęciach, w gazetach, na plakatach i mów wszystkim, że to nie ty przystajesz czytając co nowego w kręgu kilku ulic w jakich jesteś szczelnie zamknięty wraz ze swoim życiem wychodzisz z domu dziwnie niespokojny, pochylony nad falami chodników w nich toniesz niczym kamień rzucony na powietrze czasem upadając można znaleźć cel ale jak dotąd zmieniają się tylko cyfry w kalendarzu, numery w telefonie, nic więcej ●

26


Krytyka Literacka 7/8 2013

OPOWIADANIE Edward Wójciak STACJA

Początek marca zapowiada sporo różnych wydarzeń i napięć. Stare i mało stabilne związki nie mają szans przetrwania. Im szybciej się rozpadną tym lepiej dla obu stron. Monogamia nie jest marzeniem Bliźniąt. To osobniki ruchliwe i nieprzewidywalne w miłości. Wykazują dużą skłonność do przelotnych flirtów. Męczy je stagnacja i rutyna. Trudno Im więc wytrzymać w tradycyjnym związku. Jeśli już pozwolą zaciągnąć się przed ołtarz, to trzeba się liczyć z tym, że z wiernością może być różnie. Dla Bliźniaka bardziej ważne jest dobre porozumienie na poziomie intelektualnym niż budowanie rodzinnego gniazda. Nie jest to jednak regułą. Jeśli trafi na odpowiednio wyrozumiałego partnera, to jest nadzieja, że już około sześćdziesiątki może się ustatkować. Sławomir Trzciński nie był złym człowiekiem. W każdym razie nie był człowiekiem mściwym. Owszem, jeśli już ktoś go skrzywdził, zwykle odpłacał mu to z nawiązką, ale na jego szczęście nie doznał w swoim długim życiu zbyt wielu krzywd od zbyt wielu ludzi. Może dlatego, że sam nikogo nie krzywdził. Tak właśnie o sobie rozmyślał, wpatrując się dosyć tępo w przeczytane przed sekundą kilka zdań, zamieszczonych w dziale horoskopy na jakimś portalu. Nie mógł wyjść ze zdumienia. Ten horoskop był napisany wprost idealnie dla niego. Fakt, że trafił nań tutaj, na tej stacji, tego a nie innego dnia, co nastąpił po kolejnym nieudanym dniu, wydał mu się jakby zbawienna wskazówką życiową. – Los sam mi podsuwa rozwiązanie – pomyślał nie bez satysfakcji. Aż wstał z obrotowego fotela okupowanego przez najmniej pół godziny, aby obejrzeć swoje zadowolone odbicie w zakurzonym lustrze. Znowu pracował na stacji benzynowej. Nie była to wprawdzie normalna, regularna, duża stacja, tak jak ta sprzed trzydziestu laty stacja CPN–u w R. ale malutka, można rzec – przytulna stacyjka w S. Okazało się, że właściciel może zapłacić tysiąc złotych za sześć godzin pracy, pięć dni w tygodniu. Tysiąc złotych, śmieszna doprawdy suma. Prawie nic. Przeliczając na kanadyjskie dolary wychodziło czterysta. W Kanadzie więcej dawali zapomogi socjalnej. Ale kiedy odkrył, że do obowiązków będzie należało raz na pół godziny zatankować ciężarówkę i wystawić fakturę, pomyślał, że nie jest to najgorsza propozycja. Miał trochę oszczędności, nie posiadał samochodu, nie pił, nie tańczył – słowem – nie miał w Polsce zbyt wiele wydatków. Dostęp do internetu, to był atut który przechylił szalę. Zaczął pracować. Tylko dlaczego on, obywatel Kanady, pracuje na małej stacji benzynowej w małym miasteczku w środku Polski? Sławomir Trzciński był uciekinierem. Choć takie postępowanie nie wygląda na poważne, on całkiem na poważnie uciekł z Kanady do Polski. Niebywale trudne do zrozumienia było to dla jego nowego, polskiego otoczenia. Jakże to tak, uciekać z kraju przysłowiowego dobrobytu, do Polski pełnej zawirowań politycznych, drogiej i słabej gospodarczo? Ten gość musi mieć źle w głowie! Po osiemnastu latach mieszkania w tym uroczym kraju uciec do Polski? Kiedyś uciekał z Polski komunistycznej, ale wtedy to można było być dumnym z ucieczki. Nie każdy bowiem mógł mieszkać za oceanem, być na początku stałym rezydentem, potem obywatelem, jak on. Był z siebie dumny, ale dumą nie całkiem uzasadnioną, nie całkowicie zasłużoną, nie w pełni słowa znaczeniu, nie całkiem odczuwaną jako duma z samego siebie. Raczej tą dumą człowieka, który wykonał coś w rodzaju psikusa, czegoś raczej niezwykłego, rzadko spotykanego, czego mu 27


Krytyka Literacka 7/8 2013

wszyscy znajomi w kraju zazdrościli, kiedy snuli domysły, jak to ten facet, na pozór taki sam jak wszyscy, a jednak mądrzejszy, albo chociażby sprytniejszy od innych – się urządził. Otworzył nowa stronę i napisał dużą czcionką: JESTEM SZEŚĆDZIESIĘCIOLATKIEM. Kiedy odczytał to zdanie ponownie, i raz jeszcze, i jeszcze raz – nie bardzo wierzył w to, co napisał. Zaraz znowu poleciał do lustra (taką Sławomir Trzciński miał ostatnio manierę, że nowoodkryte myśli sprawdzał nie wiadomo czemu w lustrze, studiując ich ślad ulotny na odbitym tam obliczu). Jak nigdy dotąd zapragnął dokonać samooceny – takiej prawdziwej, bez złudzeń, bez przekłamania. – Spokojnie, nie jest to jeszcze, powtórzył głośno – nie, jeszcze nie jest – sylwetka sześćdziesięcioletniego dziadka. Owszem, czaszka łysa – resztki włosów wygolone do gołej skóry maszynką numer zero. Twarz o regularnych rysach, opalona, oko czyste, wzrok ostry, przeszywający. Obecność zmarszczek wokół oczu można od biedy wytłumaczyć skłonnością do śmiechu – pomyślał odkrywczo. Zęby białe, ale z żółtym nalotem, chyba od kawy i nikotyny, tylko gdzieniegdzie z lekka podretuszowane gipsem, prawie kompletne – kontemplował z uśmieszkiem od biedy wyrażającym spryt. Klatka piersiowa jak należy wypukła, bicepsy zarysowane. Nogi szczupłe, ale i nie chude. Prawie że spodobał się sobie. Tylko ta świadomość wieku. Zawsze przedtem o takich facetach myślało się przecież i mówiło się o nich też – dziadek. Co ja wygaduję – uśmiechnął się w myślach. Kiedy mieliśmy po osiemnaście lat, tak właśnie nazywaliśmy trzydziestolatków, szczególnie tych zalecających się do naszych dziewczyn. No to ja teraz mam dwa razy tyle lat, co ówczesny dziadek w pojęciu mnie ówczesnego – stwierdził nie bez żalu. Dla podbudowania swojej wartości wziął się na sposób i pomyślał tak: – Biorąc pod uwagę inne, bardzo ważne kryterium, czyli jak ja się czuję, nie jestem jeszcze takim starcem. Pamiętam, że w czasach kiedy nie stroniłem od alkoholu i zdarzały mi się trzydniówki bywało, że umierałem na stojąco. Bywało – czułem się tak straszliwie źle, że byłem prawie przekonany, że za chwilę oddam ostatnie tchnienie. A teraz? Teraz, kiedy już od wielu lat nie piję, czuję się lepiej niż wtedy. Czyli co? – nie mam powodów żeby się tak bardzo przejmować tym moim wiekiem. Jak się więc czuję ja, jako sześćdziesięciolatek? – No, powiedzmy, że czuję się jak czterdziestopięciolatek. Bez żartów, mówię prawdę. Tak się właśnie czuję. No bo tak właśnie czuł się w tej chwili Sławomir Trzciński, syn Kazimierza. – No dobrze. Tylko dlaczego tak się tym przejmuję, gdy tak często o tym moim obecnym wieku rozmyślam? Chyba takie dziwactwo przychodzi samo wraz ze świadomością przemijania. Gdy miałem lat trzydzieści, nie myślało się o tym. – Gdzie mi tam do czterdziestki? – myślałem z dumą, pamiętam. Ale chociaż ta czterdziestka była rzeczywiście gdzieś daleko, za górami, za lasami, to sama wiedza o niej, że istnieje i kiedyś nadejdzie, już dawała znać jakąś lekko kłująco– szczypiącą zadrą w sercu – też pamiętam. Ale na sygnał ten nie zwracało się wtedy uwagi, świadomość przemijania czasu nie istniała, natomiast to, co będzie czy nie będzie, co zdarzy się lub się nie wydarzy za jakieś dziesięć lat, takie pomysły odpychało się jako coś niezwykle dalekiego, jako bajkę, nie dla siebie, za to dla innych – tak, jak najbardziej, bo ci inni z powodu swojej inności chociażby – jako inni, nie byli mną, więc nie interesowali mnie zbytnio, a już całkowicie nie obchodziło mnie co czuje i czy w ogóle cokolwiek czuje czterdziestolatek. Bo i po co? No właśnie. Teraz mam za swoje. Bo co zobaczył w tej rudej kobiecie, tylko on wiedział najlepiej. I był pewny, że nie ma prawa 28


Krytyka Literacka 7/8 2013

żałować faktu napotkania jej na swojej drodze życia w tej jedynej kawiarni na Placu, gdzie była barmanką. To prawda – wydała mu się tą, o jakiej zawsze marzył i śnił, a która teraz spadła mu jakby z nieba chyba trochę niepotrzebnie, a na pewno nieoczekiwanie. – A może i ja jej jestem potrzebny właśnie w tej, a nie innej chwili, może właśnie i ona marzyła o spotkaniu takiego jak ja mężczyzny? – pomyślał odkrywczo i ta myśl poprawiła mu nieco samopoczucie. Pytanie, co Ruda zobaczyła w nim, pozostawało nadal zagadką biorąc pod uwagę te wymęczone powyżej dywagacje na temat wieku, a co za tym idzie – różnicy wieku jaka ich dzieliła. Przychodził tam zwykle zmęczony coraz częściej powtarzającymi się kłótniami z żoną. Ruda była świeża, inna, jakby nieprawdziwa. Zawsze lubił rude. Na razie się na siebie gapili. To znaczy – ona udawała że się nie gapi, ale i tak złapał ją kilka razy na gapieniu się na niego. Tyle, że on się na nią gapił bez udawania. Ale nic więcej. Przez długi czas nie zamienili żadnego słowa, no, może coś tam bąkał, składając zamówienie. Podobała mu się jako kobieta. Tylko estetyka. Nie chciał zaczynać. Tym razem tylko i wyłącznie etyka. Bo on sobie coś obiecał. Przed tym niewydarzonym przylotem do Polski postanowił rozpocząć życie od nowa. Była dobra okazja. A więc, postanowił nie zaczynać nowych znajomości z żadnymi nowymi kobietami, co mu się wcześniej czasami zdarzało, że zaczynał. *** Jest w Polsce już trzeci miesiąc. Nie za bardzo rozumiał, po co tutaj przyleciał, chociaż jeszcze w grudniu roku poprzedniego wiedział. Wszystko diabli wzięli. Nie mogli się dogadać, jak zawsze zresztą było, chociaż oboje mieli nadzieję, że w sytuacji kiedy już nie będą musieli pracować, wszystko się zmieni. Jedyna kawiarnia na Placu. Sławomir Trzciński zamówił kawę i zaczął rozmyślać o rozwodzie. Temat nie był mu obcy, już nieraz w przeszłości planował rozwalenie tego dziwnego związku, a nawet raz jedyny, w Kanadzie, wystąpił do sądu w tej sprawie. Niestety, był wtedy zbyt słaby, żeby doprowadzić sprawę do końca. – Czas najwyższy – pomyślał – jeżeli nie zrobię tego teraz, nigdy więcej nie dostanę od życia szansy na uczynienie tego kroku. Albo nie będzie mi się po prostu chciało. Teraz albo nigdy – dodawał sobie otuchy popijając ją cienkimi łyczkami całkiem niezłej kawy. Oprócz niego w tej kiszce zawieszonej obrazami jakiegoś niezbyt wydarzonego miejscowego pacykarza, nie było nikogo. Zapach wydzielany przez płonące świece, półmrok potęgujący błogość tego wnętrza, wieczorna cisza przerywana wesolutkim trzaskiem smolnych szczap płonących w kominku, to wszystko wzięte razem pomagało jak nic w kontemplacji tajemnic życia. A radość z odkrywania na nowo siebie umilał obrazek osoby, która tych drew do ognia dokładała. Siedział bardzo blisko kominka, grzejąc z lekka przemoczone stopy, a urocza osoba z grzywą rudych włosów opadających na czoło, zapamiętale dorzucała do ognia. Robiła to z wielkim wdziękiem, tak wielkim, że w końcu nie bez satysfakcji doszedł do wniosku, że czyniła to odrobinę za często. 29


Krytyka Literacka 7/8 2013

I znowu tak jak dotąd w ich nielicznych, przypadkowych spotkaniach, w całkowicie niewinnych, typowych relacjach klient – barmanka – nie, zetknięciach, źle – natknięciach się na siebie, znowu udawali, że na siebie się nie gapią. Ale tego wieczoru to już naprawdę nie było sensu udawać, że się wzajemnie nie widzą, że się sobą wzajemnie nie interesują. Tacy samotni, we dwoje tylko w tej długiej kiszce. I to jej pochylenie przy każdej smolnej szczapie dokładanej do pieca. – Nie, przecież nie robiła tego umyślnie, a jakby nawet robiła, to co? Niech sobie robi celowo, jak najbardziej i jak najwięcej niech tych polan dokłada, skoro to, co robi, robi z genialnym wdziękiem, tak subtelnie i zmysłowo, że zrobiło mu się gorąco. I to nie tylko od tego żaru pochodzącego z kominka, o nie. Coś się stało z Rudą! Coś się z nią działo! Z nim także coś było nie tak, nie to, że nie w porządku, ale poczuł się jakoś inaczej. Jakże miało się nic nie dziać, skoro oto stał się świadkiem niezwykłego zdarzenia? Otóż wokół sylwetki, no powiedzmy, że wokół postaci, niech będzie, że wokół ciała rudej kobiety, zaczęły się dziać jakieś cuda. Przetarł oczy, wstał i znowu usiadł, ale dziwne efekty nie przepadły, był gotów przysiąc nawet, że się nasiliły – to znaczy – raz się nasilały, raz przygasały. Mianowicie nasilały się w miarę oddalania się jej od kominka, a przygasały w miarę ponownego się doń zbliżania. Chodzi tutaj o światło. Proszę go nie posądzać o przewidzenia charakterystyczne dla osób czymś zauroczonych nagle. Nie, on nie był zauroczony, jeszcze wtedy nie. No to co to było za światło? Było to rude światło, a może raczej – ruda poświata. Mało tego. W miarę jej zbliżania się do kominka, czyli automatycznie jednocześnie i do osoby Sławomira Trzcińskiego, ten łapał w nozdrza dziwny, nieznany, nie doświadczony do tej pory zapach. Był bardzo delikatny, a zarazem wystarczająco zmysłowo mocny i zdecydowany, żeby zadziałać jak mglista pułapka, dostrzeżona zbyt późno, żeby się z niej wycofać. Zaraz, zaraz…kto tu mówi o wycofywaniu się? Nie, nie, wręcz przeciwnie, on pragnął zanurzony już w nim, tak pozostać na dłużej, na jak najdłużej nawet, pozostać i się w nim zanurzyć całym sobą, od stóp do głów, dać zamknąć się w baloniku rudej poświaty nasyconym rudym zapachem. Tak, to nie pomyłka – tę młodą, rudą kobietę otaczała ruda poświata pachnąca rudym, bardzo kobiecym zapachem. Jeszcze wtedy był przekonany, że wszystkie rude kobiety mają i muszą obowiązkowo mieć zielone oczy. Tak też myślał o tej, chociaż jej oczu tak naprawdę dotąd nie widział. Zawsze było tak, że kiedy ją obserwował, ona nie patrzyła na niego, a kiedy patrzyła, robiła to jakoś ukośnie, spod grzywy rudych włosów, tak jakby planowała, by na wszelki wypadek zawsze mogła uciec tym ukośnym spojrzeniem w inną stronę. I rzeczywiście uciekała, jakby spłoszona. Tak samo było tego wieczoru. Zapragnął, żeby w końcu jakoś uczynić tę grę jaśniejszą, bardziej czytelną, żeby zakończyć raz na zawsze tę krępującą sytuację. I wtedy przypomniało mu się tamto postanowienie sprzed przylotu do Polski. Że żadnych nowych kobiet, że uporządkuje sprawy małżeńskie; tylko żona, żadnych flirtów, że odrzuci pokusy grożące komplikacjami, że prosta droga będzie najwłaściwsza, a najlepiej u boku sprawdzonej własnej żony. I zrobiło mu się totalnie przykro. No bo przecież już przyzwyczaił się do myśli, że odkrył jej machloje i stał się przez to jakby mądrzejszy i już prawie postanowił pójść własną drogą, aż tu nagle takie przypomnienie. I jeszcze jakby na złość ta Ruda tutaj, ze swoimi poświatami, zapachami, a może nawet smakami, kto to wie?

30


Krytyka Literacka 7/8 2013

Popatrzył na Rudą, która sama o tym nie wiedząc, zaniosła swoją poświatę do baru. Weszła za ten bar, podparła się gestem wszystkich barmanek świata i zastygła w tej wdzięcznej pozie spoglądając swoim ukośnym spojrzeniem, tym razem dziwne to, ale prosto w jego oczy. Nie uciekł wzrokiem, przytrzymał, i ona zrobiła to po raz pierwszy – także śmiało i nawet jakby – wyzywająco. Zadrżał z podniecenia. I wtedy do baru wtoczyła się grupka podpitych chłopaków. Bezczelnie zasłonili rudą kobietkę, narobili hałasu. Nagle w kawiarni zrobiło się normalnie, czyli zwyczajnie. Wstał od stolika, przecisnął się przez ciżbę, dopchał się do baru i powiedział, że chce zapłacić. Opalona na brąz dłoń całkiem przypadkowo dotknęła jej białej jak alabaster, małej łapki. Strzeliło wyładowaniem elektrycznym, aż zabolało. Oboje jak na hasło gwałtownie cofnęli swoje dłonie nieco zmieszani. Po chwili spojrzeli sobie w oczy i parsknęli śmiechem. Jej oczy były duże, czyste i …niebieskie. Popatrzył w nie i w nich utonął. Po chwili odepchnięty przez podpitego chłopaka odpadł od baru i znalazł się przy drzwiach. Jej niebieskie spojrzenie towarzyszyło mu jak niemy wyrzut. Bo było wyrzutem, tego był pewny. *** Lot należał do udanych, był nawet przyjemny, bez turbulencji. Lądowanie takoż, mięciutkie. Państwo Trzcińscy byli w Polsce. Nie tak sobie, jak bywało dotychczas, na urlopie. Nie, oni przylecieli do Polski z konkretnym celem. Żeby tu zamieszkać na stałe. No, może nie całkiem. Wpadli na genialny pomysł, który ma wszystkie inne pomysły pod sobą – pół roku w Polsce, pół roku w Kanadzie. Właściwie to nie on, tylko ona wpadła, on zaś zaakceptował ten pomysł w końcu, ugniatany, namawiany, przekonywany. Że będzie bajka. Prosto z samolotu do taksówki i oto pędzą na imprezę urodzinową brata do hotelowej knajpy w ich małym mieście w środku Polski. A tam za suto zastawionym stołem rozsiadło się na oko piętnaście osób. Faceci powbijani w mało modne garnitury, facetki w świecących sukniach, towarzystwo raczej około pięćdziesiątki – średnio. Nowobogaccy w przewadze, pierścienie, sygnety, przebojowe maski pewności siebie na chamskich, świecących od tłuszczu i potu obliczach. Twardziele tak zwani. Niezręczni na początku, kwadratowi, rozkręcają się w miarę opróżniania szklanek z alkoholem. Wóda dorabiana z jakiegoś podejrzanego spirytusu, do wyboru: miodówka i jeszcze jakaś –ówka, chyba pieprzówka. On nie pije. Od dziesięciu lat abstynent z wyboru, albo lepiej – z własnego przymusu. Już lecą mało wybredne dowcipy. Ludzie znają się wzajemnie, stanowią paczkę powiązaną głównie interesami, to lubią sobie podowcipkować, nawet pieprznie. Jako obcy siedzi skromnie i się nie wychyla ani nie wygłupia. Zauważają się ze starym przyjacielem doktorem Piotrem. Daje mu dyskretny znak do zjazdu w kierunku baru. Palą papierosy i wspominają stare czasy. Piotr wspominając wychwala go, jak to zawsze niby był dla niego wzorem do naśladowania jako biznesmen, co z tego, że w komunie. – Po co było uciekać? – pyta bardziej retorycznie i zaraz dodaje, że teraz to on jest właścicielem dużej kliniki i zatrudnia tych samych lekarzy, którzy kiedyś wyrzucali go za wódę ze szpitala. Czasy się zmieniły – przechwala się – przyjąłem tych żebraków. – A ty? – pyta. – W czym robisz? Jaką furą jeździsz? Odpowiada, zgodnie ze stanem faktycznym, że w niczym nie robi, za to zamierza być na utrzymaniu teściów, a furą nie jeździ żadną jak na razie, bo jego honda została w Kanadzie na driveway’u przed domem syna. Spojrzał na niego jakoś tak z ukosa, jakby pogardliwie, i rzekł filozoficznie: – No i sam widzisz, jak świat się zmienia. I poszedł pojeść sobie pierogów.

31


Krytyka Literacka 7/8 2013

On na tego typu imprezach wytrzymywał zwykle nie dłużej niż dwie godziny. Tym razem także wymusił na niechętnej żonie zjazd do domu. Bo oni w tym miasteczku mają dom, sto dziesięć metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej. W tym domu mieszkają teściowie, starsi już ludzie, schorowani, oni zaś przylecieli tu z Kanady, żeby się nimi opiekować. Rodzice żony są dosyć dobrze ustawieni. Według ustnej umowy, „młodych” nie muszą interesować żadne wydatki na tak zwane życie i inne potrzeby, jakie niesie ze sobą każdy dzień. Jednym słowem – żyć nie umierać. Jak to mówią – o tym marzą młodzi chłopcy. Nie można powiedzieć, że na tę szalenie nęcącą propozycję przystał od razu. Ona to wymyśliła. Długo przekonywała, że w obliczu twardej kanadyjskiej rzeczywistości, kiedy stracili obydwoje dobrze płatne prace w upadającym zakładzie, mając na głowie nowy dom do spłacania, najlepszym wyjściem będzie zastosowanie się do jej pomysłu. Mianowicie: wykończyć piwnicę, wpuścić do domu lokatorów, zostawić tylko jeden pokoik córce, która się wszystkim na miejscu zajmie, a domek nie dosyć że sam się będzie spłacał, to jeszcze zarobi. Jej wstępne rachunki potwierdzały słuszność przedsięwzięcia. W tym czasie on pracował jako kierowca za nędzne tysiąc dwieście dolarów. Ale miał sporo pomysłów, a więc początkowo przekorne nastawienie, że jednak wolałby pozostać w Kanadzie, przekonanie, że przecież musi się w końcu poprawić, tylko powodowało większą nerwowość żony. A była i tak kłębkiem nerwów i to jak szeroko rozpowiadała – przez niego. Nie poczuwał się za bardzo do winy w tym temacie. Dzieci mieli już bardzo dorosłe, mocno poustawiane w kanadyjskiej rzeczywistości. Uczucia, powiedzmy sobie szczerze, jeśli nawet kiedyś ich jakieś łączyły, to już dawno jeśli nie wygasły, to w jakimś sensie – przygasły. No, może poza uczuciem jakim obdarzała go małżonka. Wbrew oczywistym faktom uparcie twierdziła, że to jest miłość. Dla niego więcej dziwna, bo wyrażana głównie pytaniem: gdzie byłeś i co robiłeś? I jeszcze wielu innymi, których z powodu bólu głowy na samo wspomnienie nie chciał pamiętać. Jak to teraz mówią ludzie w Polsce – masakra. Tak było od zawsze, tylko że kiedyś to on miał na to swój, nie za bardzo zresztą oryginalny sposób – wypad z domu do baru, kilka szybkich wódek, trochę piwa, wypad nad jezioro, patrzenie w horyzont aż do przetrzeźwienia. Potem w garażu seta z gwinta i do domu, tam przemykał się do swojego pokoju i zalegał na kanapie, odwlekając tylko te pytania, bo i tak wiedział aż za dobrze, że padną nazajutrz. Ale taki tryb życia powielany latami, nie mógł nie mieć niszczącego wpływu na zdrowie. Nie dawał sobie z tym wszystkim rady, więc postanowił nie pić. Jak to niepicie wyglądało, to długa i skomplikowana historia, jednak w efekcie ambitnych zabiegów udało mu się trafić na odwyk. Ku oburzeniu żony. – Jak to, chcesz zrobić z siebie alkoholika? Co powiedzą ludzie? Nie dbał o to, co powiedzą ludzie. Wiedział w co brnie, jak marne efekty dawały próby samodzielnego wyrwania się z pazurów nałogu, który już miał prawo pomyśleć, że go posiadł, że go ma. Wiedział, że bez wsparcia zginie, więc nie słuchał jej przyjacielskich porad, tylko pojechał do kliniki w Guelph, Ontario. Tylko on miał przekonanie, że ratuję sobie życie. I uratował. Inna sprawa, że życie – życiem, za to z małżeństwem stało się raczej odwrotnie. Zachwiało się po tym odwyku mocno, jak nigdy dotąd. Upraszczając sprawę, na trzeźwo zobaczył nie tylko wyraźniej jasność złocistego słońca i soczystą zieleń traw, ale dostrzegł również ostrzej beznadzieję wspólnego życia. Po kilku dniach błąkania się po domu żona stwierdziła, że był o wiele 32


Krytyka Literacka 7/8 2013

ciekawszy, kiedy popijał. Nie odpowiedział, chociaż pomyślał, że ona takoż, że jakoś mógł znieść jej obecność, jednak teraz, na trzeźwo – nie jest to możliwe. Po kilku następnych dniach wyprowadził się z domu. Wrócił po jakichś trzech miesiącach na prośbę dorosłych dzieci, zmiękczony argumentami, że mama nie za bardzo sobie radzi. No więc już wiemy, że nerwowość żony była stanem powstałym z jego powodu. On, no cóż, swojej nerwowości nie ujawniał. Czekał cudu, marniał w oczekiwaniu na jakąś pozytywną zmianę w ich wspólnym życiu, na cud odmiany ich samych, ich relacji, na cud dopasowania się, może, kiedyś. Ona mówiła do znajomych, że czeka i wie, że „…ten alkoholik usiądzie na dupie jak się wyszumi”. Dla niego nie było nic bardziej poniżającego od tego prymitywnego stwierdzenia, które obrażało go jako człowieka. Myślał: – Jak to, więc ja nie wiem co robię, jestem jak bezwolny ciołek, że taka osoba pobłaża mi, jakby stwierdzała, że ja nie mam wpływu na swoje życie? Jakby klepała po plecach durnia, myśląc w duchu: „No bracie, poczekamy, zestarzejesz się, usiądziesz, to ja cię wtedy załatwię, to ja wezmę odwet”. Nie to, żeby się bał tego odwetu, jednak zaczął się coraz dokładniej przyglądać żonie, a właściwie jej działaniom, zmierzającym do powolnego, acz skutecznego pozbawienia go nie tylko wpływu na decyzje życiowe, lecz także na finansowe. Bez wdawania się w szczegóły, żona wpadła na pomysł, żeby bez jego wiedzy wszystko co posiadają przepisać na dzieci. Chociaż nie chciał w to wierzyć, fakty wyraźnie potwierdzały jej machlojki. Kiedy wreszcie zmusił się, choć niechętnie, do przedstawienia jej dowodów, nie przyznała się od razu, chociaż ich zawartość świadczyła o jej stuprocentowej winie. Jakim okropnym człowiekiem Sławomir Trzciński był – to był, ale nie można o nim powiedzieć, że nie był człowiekiem taktownym. Nie chciał jej ranić, ale musiał, w obliczu jaskrawej próby pozbawienia go za żywota prawa do wspólnego majątku. Sprawa wydała się w prosty sposób, podczas dokonywania obowiązku meldunkowego w miejscowym urzędzie miasta. Wrócił z niezbyt tęgą miną. – Co ci jest? – zapytała jak zwykle z żoniną troską w głosie i zwykłą stalą w oczach. – Nic – odrzekł. Po prostu dałaś mi nie ten dokument, a ja niechcący poznałem jego treść. Nie sądzę, żeby ci specjalnie na tym zależało, bym ją poznał – dodał, a gniew jaki w nim dojrzewał, kiedy już całkiem dojrzał, to sam się z siebie wyciszył Zrozumiał nagle, w jak groteskowym, marnym, nic niewartym przedstawieniu uczestniczy. I to nie tylko w tej chwili, aktualnie. Ujrzał, jak zgrywa tę parszywą rolę już od lat wielu. Pokiwał tylko głową i zabrał się do wyjścia. Jak zwykle zapytała, dokąd idzie, kiedy wróci, i tak dalej w jej stylu. Wyrwało mu się zdanie, któremu sam się zdziwił. Miało zabrzmieć jak postanowienie, i zabrzmiało. Oznajmił, że już nigdy więcej w życiu nie będzie miała okazji do zadawania mu tego rodzaju pytań. – Dlaczego? – Przecież chyba jesteś moim mężem? – zapytała, jakby stwierdziła, w miarę logicznie. – Ale ty nie jesteś od tej chwili moją żoną – odparł. Zwalniam cię – dodał. Nie zasługuję na twoje zaufanie, więc i ty wzajemnie nie zasługujesz na moje. Spójrz na siebie i spójrz na mnie. Co widzisz? – Bo ja widzę tu parodię małżeństwa. Więc poczujmy się od teraz wolni od wszelkich zobowiązań – dokończył i wyszedł z domu, starając się delikatnie przymknąć drzwi. I tak jak na 33


Krytyka Literacka 7/8 2013

złość trzasnęły jak wystrzał. *** Myśli: – Jestem z siebie niebywale dumny. Jestem innym człowiekiem, i chociaż trudno jeszcze mi w to uwierzyć, wiem jedno – coś się odmieniło, coś się zdarzyło, takiego coś, co odczuwam w sposób może egoistyczny, może zbyt radosny, ale mój własny. Coś, czym na razie jeszcze się z nikim nie podzieliłem, dobra wiadomość dla mnie i dla nikogo więcej, jak tylko dla mojego ja. Dowiedziałem się czegoś nowego o sobie i to z najlepszego źródła, bo od samego siebie. Po czterdziestu latach małżeństwa nie reaguję na stosunkowo ważny małżeński problem bólem głowy, paniką. Nie histerycznie, a wręcz przeciwnie, z dużą dozą spokoju potrafię się pochylić nad nim, przyjrzeć mu się z bliziutka i w miarę rozsądnie go ocenić, a nawet poszukać optymalnego rozwiązania. Może to niezbyt mądre, ale zaczęły mi się składać w głowie klocki i w miarę przyglądania się im nie mogę uwierzyć w obrazek, który jak się pojawił, to już nie chce za nic zniknąć. Nie chcę być posądzany o samouwielbienie albo samo się nad sobą litowanie, o nie. Po prostu zobaczyłem człowieka, który jest wykorzystywany, mało tego, zobaczyłem człowieka, który sam się podkłada osobie pazernej i bezwzględnej, który pomaga innym siebie wykorzystywać. I robi to od wielu lat. I tym człowiekiem jestem ja. Nieprawda – tym człowiekiem byłem ja. Dalej to już nic więcej nie widział, tylko snuł domysły i przypuszczenia, a jasność umysłu jego była niebywała, więcej – ostatnio rzadko spotykana. Pomyślał sobie, że za lat niech tam będzie na przykład pięć, on już nic w małżeństwie nie będzie miał do powiedzenia, no bo jak, skoro pięć lat wcześniej od tego za pięć, czyli dzisiaj, jego żona się z jego zdaniem i z jego osobą kompletnie nie liczy. Aż mu się głowa spociła od tego odkrycia, tak było subtelnie czytelne i przejrzyście proste. – Człowieku – pomyślał – pomyśl w końcu o sobie, człowieku. Zobacz, jak łatwiutko dałeś się wpisać w sytuację bliźniaczo podobną do tej sprzed czterdziestu lat! Znowu siedzisz w złotej klatce, z której tak samo jak wtedy nie możesz wyfrunąć, znowu otaczają cię ludzie, za którymi nie przepadasz, znowu dajesz sobą kierować osobie, co do której ilorazu inteligencji zawsze miałeś poważne zastrzeżenia. – To kim ty jesteś, skoro o tym wiesz, i nie kiwnąłeś nawet palcem żeby cokolwiek zmienić? Człowieku, to nie te czasy, kiedy mogłeś polecieć sobie do rodzinnego domku do mamusi żeby nad sobą rzewnie zapłakać i jeszcze na otarcie łez dostałeś na piwo. Mamusia i tatuś już dawno nie żyją, ty przekroczyłeś kilka – nie jeden, lecz kilka, może nawet kilkanaście Rubikonów, a za nimi zamiast spodziewanej ulgi spotykałeś coraz bardziej gęste i coraz trudniejsze chaszcze problemów, które zmuszały cię do przecinania mnogości gordyjskich węzłów twojego poplątanego życia. A może właśnie teraz czas nadszedł, aby to życie uczynić nareszcie prostym i łatwym? Zastanów się, masz nie lada okazję. A tak prawdę mówiąc, to człowieku, nie masz już ani dosłownie, ani w przenośni – po prostu ty nie masz nic a nic do stracenia! *** Sławomir Trzciński jak nigdy zapragnął spokoju i samotności, bo jak mało kto tego potrzebował, lecz ponieważ zwykle w takich sytuacjach los płata ludziom figle, tak i jemu spłatał. W tej samej chwili podstępnie dosiadł się do jego stoliczka Józek, znajomy z ulicy Niskiej, jego ulicy. Józek 34


Krytyka Literacka 7/8 2013

gadał, on zaś niewiele z tego rozumiał, bowiem pochłonięty był próbami rozwiązania zagadki, co też mogą oznaczać znaczące spojrzenia rudej barmanki, dokładającej do kominka. Nagle upuściła polana pod nogi, zrobiła ku niemu kroczek, i powiedziała: – Nie dość że założył pan koszulkę na lewą stronę, to jeszcze metką do przodu. Chwali się pan, że ma pan zagraniczną koszulkę? − Parsknęła śmiechem i odeszła. Wstał, usiadł, i znowu wstał. I tak stał, patrząc za znikającą za barem rudą dziewczyną. Bo ona weszła za ten bar i zniknęła. Chyba uciekła przede nim, schowała się na zapleczu w obawie przed… no przed czym? Żeby jej nie doścignął i nie nawtykał od bezczelnych gówniar? Albo żeby nie skorzystał z prowokacji i nie pogonił za nią? Prawdę mówiąc w chwilę po jej zaczepce miał na to ochotę. Ale zaraz mu przeszło, więc usiadł i znowu zaczął się śmiać, a właściwie uśmiechać. A potem wstał i przeszedł się do toalety. Czarny t–shirt w złote plamy rzeczywiście był założony odwrotnie, tak jak to zauważyła złośliwa barmanka. Dokonał korekty wyglądu zły jak diabli. Bo oto odkrył, że ta kobieta wyglądająca na oko najwyżej na jakieś trzydzieści kilka lat, leci na niego, na faceta starszego od siebie kto wie czy nie dwukrotnie? – Chyba jakaś pomyłka – pomyślał. Faktem jest, że ta ruda dziewczyna spodobała mu się od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczył. Fakt, że go do niej coś nieodparcie ciągnęło. Fakt, że i ona zachowywała się tak, jakby chciała nawiązać z nim bliższą znajomość. Był w rozterce. Z jednej strony powinien jakoś na tę śmieszną uwagę zareagować, z drugiej – nie wiedział za bardzo jak. Ocknął się w końcu, odczuwając przypływ energii. Podszedł do baru i poszukał wzroku rudej barmanki. Znalazł. Jej oczy były przejrzyste jak woda w jego ulubionych Niebieskich Źródłach, zabytku przyrody klasy zerowej, zjawisku krasowym. Wytrzymała jego wzrok nawet wtedy, kiedy prozaicznie zapytał, ile płaci za kawę, jakby nie wiedział, że cztery pięćdziesiąt. – Cztery pięćdziesiąt – powiedziała. Pan się mnie boi – stwierdziła. Dlaczego? – zapytała. Nie odpowiedział. Po prostu nie potrafił wykrztusić słowa, co nie za bardzo było do niego podobne. Poczuł się tak, jakbym odpływał po zażyciu czegoś mocniejszego. To sprawił jej uśmiech – był dyskretny, jakby obiecujący, tajemniczy, nieco przekorny. Oparł się o błyszczącą powierzchnię baru i widząc błękitne, pytające spojrzenie rudej barmanki zapytał: – Dziewczyno, jak ci na imię? – Jestem Ruda, nie wystarczy? – Widzę, że jesteś ruda. Ja mam na imię Sławek. A ty? – Uuuuu! – zawyła, jak Stonesi w swoim piekielnym utworze „Sympathy for the devil”. Uuuuu– uuuu! – dodała. A co to się stało, że pan w ogóle raczył w końcu do mnie przemówić. Już straciłam nadzieję – dokończyła z uśmiechem. – Zaraz, zaraz. Wynika z tego, że taką nadzieję w ogóle miałaś. – Dlaczego tak młoda kobieta wyświadcza mi taką wielką łaskę i niby wyraża nadzieję? Chyba powinno być odwrotnie – to ja raczej powinienem mieć taką nadzieję? Śliczny uśmiech Rudej nie znikał z jej delikatnie wykrojonych warg koloru maliny. – Chce pan naprawdę wiedzieć? Jest pan pewien, że pan chce? – szepnęły te usta, a on tylko pokiwał twierdząco głową. – Bo pan mi się szalenie podoba, proszę pana. Od pierwszej chwili spodobał mi się pan aż do 35


Krytyka Literacka 7/8 2013

bólu, kiedy pan tutaj wkroczył tym swoim nonszalanckim krokiem, a było to, zaraz, zaraz – popatrzyła w sufit śmiesznie marszcząc czoło – ósmego grudnia tamtego roku. Mylę się? Na pewno nie, ale mogę sprawdzić, bo sobie to zapisałam w notesiku. Oniemiał z wrażenia, ale brnął dalej. – I co sobie jeszcze zapisałaś? – zapytał, patrząc jej prosto w oczy. Nie odwróciła wzroku. Jej czyste oczy utonęły dosłownie w jego, kiedy szepnęła: – Pana oczy, panie Sławku. Od pierwszej chwili, od pierwszego spojrzenia urzekły mnie. Nigdy nie mogłam uciec od pana oczu, dalej nie potrafię ani na jawie, ani we śnie. Czy pan wie, że ma pan nadzwyczajną siłę wzroku? Nie? To ja panu mówię: ma pan niezwykłe oczy. Pan mnie tymi oczami zaczarował. I nie mogę się od nich uwolnić. Co ja mówię. Ja nie chcę się od nich uwolnić. Miał okazję dokładniej niż kiedykolwiek dotąd przestudiować jej twarz. Była owalna, bladawa, z małym noskiem. Rude włosy płonęły jak pochodnia, rozchylone wilgotne usta pęczniały pożądaniem, błękitne oczy błyszczały z podniecenia. Z tej twarzy bił jednak spokój i opanowanie. Spokój, ale nie taki zwyczajny, nie spokój–spokój, tylko spokój „ale–uważaj–bo–zaraz–się– nadziejesz”. Dopiero po chwili milczenia dotarł do jego świadomości sens jej wyznania. Już także był całkiem spokojny. Uśmiechnął się do niej i powiedział: – Umów się ze mną na kawę, oczywiście nie tutaj. Wybór czasu i miejsca należy do ciebie. Zobaczył jak uśmiech zadowolenia rozjaśnia jej i tak jasną twarz. Aż zajaśniało dookoła niej, a wraz z tą zorzą jej rudy zapach dotarł na drugą stronę baru. Odpowiedziała pospiesznie, jakby obawiała się, że jej zaraz zniknie: – No, nareszcie, przełamał się pan. Od trzech miesięcy oczekuję na tę propozycję. Umówili się na następny dzień, niedaleko, koło sądu. Przyszła o trzeciej, tuż po skończeniu pracy. Usiedli w knajpce na drugim końcu Placu, ona nad martini, on nad zimną colą z cytryną, bardzo blisko siebie. Mówili niewiele. Widział i czuł, jak od jej ciała spowitego ledwie widoczną mgiełką rudego zapachu pulsująco nadpływają fale gorąca, wypełniając jego ciało rozkosznym dreszczem. Myśli: – Czary to są jakieś. Dziwne. Albo normalne to wszystko jest może? Człowieku, masz dziewczynę, o jakiej przez całe swoje życie marzyłeś. Masz ją, czeka na ciebie. Tylko wyciągnij do niej rękę. To jej właśnie szukałeś po całym świecie, kiedy zmordowany niemożnością znalezienia bliskości w osobie do tego powołanej, uciekałeś jak najdalej od niej, szukałeś, znajdowałeś, owszem, ale to nie była nigdy ta, której szukałeś. Może dlatego, że tamtych szukałeś właśnie, a tej wcale? Aż nagle masz. Nie szukałeś, a znalazłeś. Poczuł się luźny, jakby zrzucił z pleców jakiś ogromny ciężar. Życie jest piękne – pomyślał. I przy tym odczuł coś całkiem nowego – wewnętrzny impuls, takie przekonanie, że już wie, co z tym życiem zrobi. I nagle ogarnęło go uczucie zwane deja vu, odczucie jakie kilka razy w życiu już przeżył, a tutaj wróciło chyba tylko po to, żeby mu coś zakomunikować, tylko co? Był niemal pewny, że podobna do przeżywanej obecnie sytuacja wydarzyła się już kiedyś, w jakiejś nieokreślonej przeszłości.

36


Krytyka Literacka 7/8 2013

I naraz błysk. Jest! Przypomniał sobie dzień, piękny, złotozielony dzień, w którym opuszczał ośrodek odwykowy Homewood w Guelph, Ontario. Tam, na własne żądanie i bez niczyjego przymusu, przez niezapomniane i przepiękne dwadzieścia osiem dni wywalał z siebie uzależnienie od alkoholu. Wtedy czuł się podobnie: miał wielkie pokłady wiary w siebie, był lekki jak piórko i dziękował Bogu, że sprowadził na niego opamiętanie, że zaprowadził w miejsce, w którym był w stanie o własnych siłach choć z Jego pomocą, zrzucić z siebie straszliwe brzemię obciążenia. *** Wstał od komputera, przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. Spojrzał w okno. Z małego, czerwonego samochodziku wysiadła ruda dziewczyna. Już dzwoni do drzwi jego nowego mieszkania. Za chwilę zjedzą razem obiad, a potem ona zawiezie go do pracy na jego stację. Spotykają się każdego dnia. Kochają się, dobrze jest im ze sobą. Kto wie, może kiedyś zabierze ją do tej swojej Kanady?

DLA AUTORÓW Teksty prosimy nadsyłać na adres poczty elektronicznej: editionssurner@wp.pl, t.sobieraj@wp.pl lub w.egerth@wp.pl. Powinny być poprawne pod względem ortograficznym i gramatycznym oraz sformatowane zgodnie z obowiązującymi zasadami, które można znaleźć m.in. na stronach: http://jakub.chalupczak.pl/dydaktyka1/ms-word-formatowanie-tekstu http://pl.wikipedia.org/wiki/Kategoria:Sk%C5%82ad_i_%C5%82amanie_tekstu http://pl.wikipedia.org/wiki/Pauza_%28znak_typograficzny%29 Prosimy również o stosowanie polskich znaków diakrytycznych i właściwych znaków typograficznych. Teksty przekraczające objętość 14 tys. znaków (ze spacjami) będą publikowane wyłącznie w wersji PDF Krytyki Literackiej. Numery archiwalne Krytyki Literackiej znajdują się m.in. pod adresami: http://pl.scribd.com/KrytykaLiteracka http://chomikuj.pl/KrytykaLiteracka Strona internetowa: http://krytykaliteracka.blogspot.com/

37


Andrea Mantegna Bitwa dw贸ch morskich potwor贸w grafika, ok. 1475 Istituto Nazionale per la Grafica, Rzym


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.