Ha!art 43 3/2013: Czas nerdów

Page 111

Z bardzo praktycznych przyczyn musieliśmy spotykać się w redakcji, która wówczas ograniczała się do połowy pokoju za szafą w biurze „Sztandaru Młodych”, w którym wypączkował „Bajtek”. Wszyscy mieszkaliśmy w Warszawie, a poza tym nie było jeszcze Internetu, o czym przypomnę gwoli ścisłości (śmiech). Gawron wysyłał wprawdzie do redakcji jakieś teksty modemem, ale to była raczej taka perwersja. Oczywiście współpraca z „Top Secret” nie równała się pełnoetatowej robocie, bo byliśmy jeszcze licealistami lub studentami. Chyba tylko Borek zatrudniony był na full-time job. Jak życie redakcji przekładało się na zawartość pisma? W każdym numerze zawsze pojawiały się jakieś anegdoty, często nawet fabularyzowane. Łączyła nas wspólna pasja, więc było dużo grania i dużo żartów. Zaznaczę, że nie piliśmy, a przynajmniej nie piliśmy razem. Panowała jednak na tyle wesoła atmosfera, że wszystkim udzielał się swoisty naturalny haj, nie wymagający żadnej dodatkowej stymulacji. Nie czuło się też potrzeby, żeby w piątek wieczorem iść do knajpy. Czas spędzony w redakcji był jak jedna wielka impreza. Pamiętam recenzje gier utrzymane w bardzo różnej formie, czasem wręcz całych opowiadań. Wiadomo, „Top Secret” powstał w czasach przed powstaniem legalnej sieci dystrybucji, więc nikt nie przysyłał wam press-packów ani żadnych innych gotowców. Wymyślaliście więc wszystko od podstaw? Całkowicie. Oczywiście wzorowaliśmy się na sobie nawzajem – kiedy ktoś napisał coś wyjątkowo fajnego, to pewnie wpływał na pozostałych. Pamiętajmy też o ówczesnym ograniczeniu tak zwanego otoczenia konkurencyjnego. Nie było Internetu, a aż do pojawienia się „Secret Service” nie istniały też inne czasopisma o grach. Mieliśmy też raczej słaby dostęp do prasy zagranicznej, która swoją drogą była tak inna, że nie mogła służyć za źródło inspiracji. Być może czerpaliśmy trochę z „Fantastyki”, podpatrywaliśmy w niej wzorce warsztatowe, choć też nie w skali 1:1. Ogólnie pisaliśmy tak, jak sądziliśmy, że pisać należy. Dziś można wiele z dawnych tekstów oceniać jako naiwne czy byle jakie, ale z pewnością nie brakowało im oryginalności. Formuła okazała się na tyle atrakcyjna, że ludzie traktowali was nieomal jak bohaterów komiksów. Pewien czytelnik prosił na przykład, by nie zdradzać tożsamości Kopalnego (jedno z alter ego Borka), bo to zniszczy jego image. Mieliście świadomość stawania się przez „Top Secret” pismem kultowym? Ja wtedy chyba jeszcze nie znałem nawet słowa „kultowy” (śmiech). Generalnie nie mieliśmy świadomości własnej popularności. Dopiero po zamknięciu „Top Secret” dało się zauważyć, że pismo otaczał pewien kult. Pod wieloma względami „Top Secret” przypominał bardziej fanzin niż „poważne” czasopismo. Wydawca nie naciskał, abyście spoważnieli i doszlifowali warsztat? Zupełnie nie. Wydawcą była Spółdzielnia Bajtek, mała firma powstała na długo przed komercjalizacją mediów, jaka zaczęła się wraz z wejściem do Polski międzynarodowych koncernów prasowych. Uczciwie trzeba przyznać, że ze strony Bajtka nic złego nie doświadczyliśmy. Oczywiście była i druga strona medalu – taki wydawca nie był w stanie zapewnić pismu rozwoju, ale niewielka też w tym jego wina. I nic się nie zmieniło w momencie pojawienia się konkurencyjnych tytułów? Nakłady „Top Secret” były zawsze ogromne (100–130 tysięcy egzemplarzy), ale czy w parze z nimi szła wysoka sprzedaż?

Jako zespół redakcyjny nie mieliśmy w ogóle wiedzy o wynikach sprzedaży. Wiem, że to dość zdumiewająca deklaracja, ale długo nie było nawet wewnętrznych audytowanych danych na ten temat. Wydawca chyba też obawiał się, że jeśli dowiemy się w jakim nakładzie rozchodzi się „Top Secret”, to uderzy nam do głów sodówa. Ja zresztą odszedłem z redakcji jakiś czas przed upadkiem pisma i aż do tamtego momentu nie było mowy o komercyjnym podejściu, myśleniu co się sprzeda. W sumie bardzo mile to wspominam, choć dziś takie nastawienie jest zupełnie nierealne. Zajmowałeś się w magazynie działem listów, a tych przychodziło chyba naprawdę dużo? Ciężko może w to uwierzyć, ale w szczytowym momencie otrzymywaliśmy dwa–trzy tysiące listów miesięcznie. Zawsze powtarzam, że „Top Secret” był medium społecznościowym czasów preinternetowych. Nie byłem w stanie przebrnąć przez całą tę korespondencję, ale i tak czytałem jej sporo i czułem, że mam realny kontakt z czytelnikami. Z obecnej perspektywy czymś niesamowitym był fakt, że potrafili robić coś tak uciążliwego jak pisanie, bieganie na pocztę, naklejanie znaczków itd. Niektórzy reagowali też bardzo emocjonalnie, zwłaszcza w obliczu wojenek między użytkownikami różnych platform. Nie dostawałeś żadnych gróźb od oburzonych? Emocji rzeczywiście budziło się dużo i święte wojny atarowców z commodorowcami miały miejsce, wszystko to jednak było raczej niewinne i wolne od prawdziwej agresji. Nie przypominam sobie żadnych przypadków mowy nienawiści ani też nigdy sam nie czułem się zagrożony. Chyba panowały wtedy inne standardy. Charakterystyczną postacią wśród stałych czytelników „Top Secret” był Krzyś Kubeczko, zagorzały orędownik Atari. Z czasem stał się całkiem rozpoznawalny. Często wspominam Krzysia Kubeczkę. Był właściwie jednym z nas, chociaż nigdy go nie spotkałem. Wyłapywałem jego listy spośród tysięcy innych, bo pisał dużo, pisał fajnie i miał świadomość tego, że stał się postacią ikoniczną, więc trochę się w taką rolę wcielał. Niestety Krzyś Kubeczko to także postać tragiczna – zginął w wypadku samochodowym w wieku osiemnastu lat. Dlaczego odszedłeś z „Top Secret”? Coś się zaczęło psuć czy przeważyła perspektywa współtworzenia nowego pisma? Nic się nie psuło. Dostałem ofertę z wydawnictwa Lupus, dużej firmy, która wprowadzała na rynek „Gamblera”. O ile „Top Secret” był fajną zabawą, czułem, że długo nie wytrzyma w nowej rzeczywistości. Okazało się, że miałem rację. Każdy musi sam zadecydować, jak długo zamierza się bawić. Zresztą w pewnym momencie zabawa przestaje być zabawą. „Gambler” był już chyba tytułem tworzonym bardzo świadomie i według konkretnych wzorców. Przypominał w formie zagraniczną prasę grową. Zdecydowanie tak. Trafiłem do ciekawego zespołu, w którym udzielali się także między innymi Jacek Piekara i Wojtek Setlak, a potem dołączył do nas Haszak [Dariusz „Sir Haszak” Michalski], a więc najbardziej doświadczony dziennikarsko autor „Top Secret”. „Gamblera” tworzyliśmy świadomie i z określonymi ambicjami, bo wydawca mobilizował nas do myślenia o magazynie jak o produkcie. Ogólnie, była to już zupełnie inna bajka. „Top Secret” okazał się całkiem swoją drogą niezłą kuźnią kadr dla mediów gamingowych. Na początku tak, bo po zamknięciu ery topsecretowej każdy coś

109 Czas nerdów | Ha!art nr 43


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.