Kilof XVI

Page 1


RE DA KC JA

AU TORZY

Redaktor Naczelny & Art Director: Szymon Zakrzewski

Agnieszka Łysak Natalia Martuzalska Mikołaj Grabski-Pawłowski Mariusz Jewula Michał Katolicki Jarosław Kowal Tomasz Kubicki Gabriel Kutz Maciek Sławski Michał Stalmaski Wojtek Zakrzewski

Korekta: Margot Rudzińska

KON TA K T kilof.news@gmail.com

FACEB O OK FLICKR

MIXCLOUD SOUND CLOUD


XVI Pewnie większość z Was bawi się już na beforze w Kato, a jeszcze co poniektórzy dociskają walizkę przed jutrzejszą wyprawą na OFFa. Jak wiemy wody w tym roku będzie pod dostatkiem, tak samo jak koncertów w Dolinie Trzech Stawów. Na dziesięciu stronach znajdziecie kompedium tegorocznej, jubileuszowej edycji. Sięgamy też pamięcią do minionych wydarzeń, a także proponujemy kilka zbliżających się eventów. Festiwale festiwalami, ale co słuchać w tak zwanym międzyczasie? Można polecieć do Londonu i przeglądnąć dzielnice grime’u z Wojtkiem Zakrzewski. Można też wyleczyć się z chodzenia do centr handlowych, o czym (w aspecie muzycznym) rozwodzę się ja. Są jeszcze dwie opcje: albo cofniecie się z nami do projektów z lat 80’, 90’ czy też minionej dekady albo skorzystacie z oferty last-minute (czyt. najświeższe projekty). W takiej sytuacji polecamy kasetony, albumy i wywiady ze Stefanem Wesołowskim i chilijskim kwartetem Trementina. Na deser pozostaje osuwisko w wykonaniu Duy Gebord i Micromelancolié Szymon Zakrzewski


05

07

09

premiery

eventy

osuwisko

11

15

19

green zoo

halfway

off festival

31

37

39

relacja

colours of ostrava

relacja

zapowiedź

relacja

zapowiedź

tauron

trementina

43

49

53

czym było (lub jest) hype williams?

kathleen hanna

blast from the past

55

59

63

grime

szymon proszony na kasę hennes, szymon dziękuję

kasetony

67

91

97

albumy

stefan wesołowski

kapsuła czasu

the punk singer

wywiad

wywiad

flat duo jets

alex chilton



prem

08.28

04.09

Beach House „Depression Cherry” [Sub Pop]

Destroyer „Poison Season” [Merge]

Dope Body „Kunk” [Drag City]

11.09 Carter Tutti Void „f (x)” [Mute]

DJ Richard „Grind” [Dial]

18.09 Low „Ones and Sixes” [Sub Pop]

Shopping „Straight Lines” [Fatcat]

HeCTA „The Diet” [Merge]

16.10 Julia Holter „Have You in My Wilderness” [Domino]

Glass Candy „Body Work” [Italians Do It Better]

05

Matmos „Ultimate Care II” [Thrill Jockey]

John Lake „Strange Gods” [Mik.Musik]

Majical Cloudz „Are You Alone?” [Matador]

Andrew Chalk & Tom James Scott „Calluna” [Skire]

Manta „Etra” [Where To Know?]


miery

FIDLAR „Too „ [Mom & Pop]

Shit and Shine „Everybody’s A Fuckin Expert” [Editions Mego]

Thighpaulsandra „The Golden Communion” [Editions Mego]

25.09 Ought „Sun Coming Down” [Constellation]

ANOHNI „HOPELESSNESS” [Warp]

Micromelancolié „Contour Lines” [Audile Snow]

Molly Nilsson „Zenith” [Dark Skies]

Chromatics „Dear Tommy” [Italians Do It Better]

Mirt „TBA” [BDTA]

Kurt Vile „b'lieve i'm goin down” [Matador]

DIIV „Is the Is Are” [Captured Tracks]

Stara Rzeka „TBA” [Instant Classic]

06


eve 13-14.08

14-16.08

little festival

sanatorium dźwięku

Gdańsk Trójmiasto chyba nie narzeka na niedosyt festiwali. Nad polskim morzem znajdziecie zarówno propozycje mocno komercyjne, jak i te najbardziej niszowe. Little Festival z pewnością zalicza się do tej drugiej grupy wydarzeń. Mniej znaczy tu więcej. W ciągu dwóch dni wystąpią cztery zespoły. W Europejskim Centrum Solidarności zagra Piotr Kurek oraz Hubert Zemler z projektem Piętnastka. Jeżeli mieliście okazję usłyszeć na żywo autorów „Edeny” czy „Gostak & Doshes” to już zapewne wiecie, że ich każdy występ jest rzeczą niepowtarzalną. Wystarczy chwila, aby odpłynąć przy rytmach wybijanych przez Huberta Zemlera i mistycznych dźwiękach klawiszy Piotra Kurka. W transie pogłębią Was dark ambientowe pejzaże Origami Arktika. Norwedzy w Gdańsku obchodzić będą swoje 25-lecie. Drugi dzień festiwalu odbędzie się w anturażu Teatru Leśnego. Wieczór rozpocznie koncert reaktywowanego po 20 latach zespołu Caspar Brötzmann Massaker. Projekt powstał w latach ’80 w Berlinie. W czasie kiedy Blixa był nierozłączną częścią trupy Nicka Cave’a, a na ekranach kin debiutował niezapomniany obraz Wima Wendersa „Niebo nad Berlinem”. Utwory syna Petera Brötzmanna przesiąknięte są tym klimatem, tylko że jego kompozycje są nieco głośniejsze i mniej przystępne. Bliżej niż do Bad Sees było im do skrzyżowania brzmienia The Birthday Party z Einstürzende Neubauten. Po występie trio czeka nas piękny mroczny jazzowy sen. Kompozycje Bohren und der Club Of Gore to przede wszystkim nierozłączna część jesiennego repertuaru, jednak w chłodne letnie wieczory ich utwory brzmią równie intensywnie co w deszczowe, listopadowe dni. Grzechem byłoby odpuścić ten mały, duży festiwal. Tym bardziej, że kolejna odsłona już w październiku z równie wybornym składem: Teho Teardo & Blixa Bargeld, Sam-Sveerg i Faust.

07

Sokołowsko Dużo się mówi o poznawaniu nowej muzyki na festiwalach, ale w większości przypadków jest to stwierdzenie na wyrost. Jeżdżąc co roku na te same imprezy, zdaje sobie sprawę, że zawsze konkretny artysta ma wypełnić daną niszę stylistyczną. Dlatego warto zrobić sobie co jakiś czas odtrutkę i pojechać na festiwal, który daleki jest od szufladek. W sierpniu polecamy kurację w Sanatorium Dźwięku. Na tle wszystkich letnich imprez propozycja z Sokołowska wydaje się najambitniejsza. Podczas terapii nie przeprowadzą może na Was metody hydroterapii Vincenta Priessnitza, ale z pewnością nie ominie nikogo prezentacja najnowszych, muzycznych zjawisk z Niemiec, Francji, Szwajcarii, Polski czy Skandynawii. Głównym punktem programu będzie występ Keitha Rowe’a – ojca chrzestnego improwizowanej muzyki elektroakustycznej. W ciągu trzech dni usłyszymy także reinterpretacje utworów Iannisa Xenakisa w wykonaniu Kaspera T. Toeplitza i Gerarda Lebika w towarzystwie zespołu perkusistów w skład którego wejdą m.in. Tony Buck (The Necks) czy Krzysztof Topolski (Arszyn). Obok 11 niepowtarzalnych występów, czekają na Was wykłady prowadzone przez kuratorów: Michała Liberę, Daniela Muzyczuka, Michała Mendyka oraz prezentacje wytwórni z udziałem założycieli oficyn Bôłt, Bocian, Mikroton i Erstwhile. Wszystko to w dawnym uzdrowisku założonym przez Hermanna Brehmera znajdującym się zaledwie 9 kilometrów od czeskiej granicy. Po uprzedniej kuracji jodem na Little Festival, warto zmienić na weekend otoczenie z przyczyn czysto zdrowotnych i fonicznych.


enty 04-06.09

08-10.10

up to date

fonomo

Białystok

Bydgoszcz

Wydawać by się mogło najbardziej prawilny festiwal w Polsce. Przez lata zbierał ciepłe opinie od starszej publiki z Białegostoku, która na ambiencie i rapsach dawno pozjadała zęby. Nie inaczej sytuacja wyglądała wśród młodych. Każdej edycji swą rekomendację wystawiali Cinek i Damianek - czy to na chawirce u ciotki czy na osiedlowej ławeczce. Sytuacja zmieniła się w tym roku, kiedy organizatorzy postawili podziękować Cinkowi za współpracę. Nie znali zapewne maksymy „braci się nie traci”. Skończyło się to vendettą. Cinek zniszczył ich intelygencją. W międzyczasie do sprawy wkroczył stryj Zbigniew, który opowiadał o złamanym sercu siostrzeńca. Usprawiedliwiał Marcinka: „on młody i głupi, nie wie, że jak klępa zajęta, to jeleń nie idzie do niej”. Nie minęło kilka dni od słów krewnego, jak Cinek ze słów przeszedł do czynów. Montaż zakończył się dramatem. Nie zabrakło maczet i łez. Nie wiemy gdzie obecnie ukrywa się Damianek i w jakim stanie znajduje się teraz jego dawny ziomeczek. Jeżeli festiwal dojdzie do skutku to musicie widzieć, że zanim doczekacie września w połowie sierpnia odbędzie się Ambient Park z Robertem Curgenvenem i Ghosts Of Breslau. Potem musicie sobie jakoś zorganizować te dwa tygodnie i 4 września ponownie podbić do Białegostoku. Zobaczycie zespoły, których nazw nie sposób wypowiedzieć – patrz Shxcxchcxsh, kawał klasycznej literatury techno od Jacka Sienkiewicza oraz tradycyjnie najlepsze polskie rapsy w wykonaniu Synów i PRO8L3Mu. Jak Was rozboli już głowa od tych hałasów to możecie udać się na kurację z Ericiem Holmem. Jak coś, to macie jeszcze miesiąc, aby przesłuchać artystów z programu.

To już czwarta odsłona bydgoskiego wydarzenia łączącego dwie bliskie sobie dziedziny sztuki: film i muzykę. Ideą festiwalu jest zarówno prezentowanie autorskich ścieżek dźwiękowych, jak i tych przygotowanych specjalnie na potrzeby eventu. Obok łączenia obrazu z dźwiękiem na Fonomo zobaczymy także same ekranizacje poświęcone tematom około muzycznym. Dotychczas do programu tegorocznej edycji dołączyły już trzy zespoły - pierwszym z nich jest autor jednej z naszych ulubionych zeszłorocznych płyt – Jacaszek. Tym razem zapomni na chwilę o katalogu liści i wraz z zespołem zaprezentuje swoją ilustracyjną część twórczości w postaci kompozycji filmowych. Drugim ogłoszonym artystą jest trio MORTUS, w skład którego wchodzi dwóch niezwykle ciekawych Francuzów oraz kilku pianistów i organistów, których grę dostrzeżecie na małym ekranie podczas ich koncertu. Muzyka Pierra „i Emmanuella powstaje w połączeniu klasycznego instrumentarium: trąbki, harfy, szpinetu z etnicznym brzmieniem kalimby albo mis tybetańskich w zestawieniu z dźwiękami wydobywanymi z grzebieni czy nożyczek. Sferę audiowizualną połączy Maciej Bączyk, który zaprezentuje zarówno swoje video jak i da koncert jako _N_A__G___R____A_____. Bydgoski event zaprezentuje także dwa obrazy. „Do It Together” poświęcony amerykańskiej niezależnej scenie muzycznej, którą nakreślą Dan Deacon, Shellac czy Deerhoof oraz „Every Other Summer” dokument Christopha Greena „i Brendana Canty opowiadający historię o Solid Sound Festival. Zarówno Green jak i muzyk Fugazi będą gośćmi tegorocznej edycji festiwalu. Na koniec dodam, że za oprawą graficzną festiwalu stoi nie kto inny jak Wilhelm Sasnal. teksty: Szymon Zakrzewski

08


osuw

IV

micromelancolié

1.

Haf Haf: Blue Dragon [Danse Noire, 2015]

2.

Strategy: Millions [Entr’acte, 2015]

3.

James Hoff: Rblaste [PAN, 2014]

4.

Ueno Masaaki: Excited State [Raster-Noton, 2014]

5.

Eugeniusz Rudnik: Elektrowyzwoliny [Requiem, 2014]

6.

Giant Claw: Dark Web 004 [Orange Milk / Noumenal Loom, 2014]

7.

Mr. Oizo: Bear Bisquit [Brainfeeder, 2014]

8.

Yong Yong: The Alley [Night School, 2014]

9.

Micromelancolié: Radius [Audile Snow, 2015]

10.

Phork: Untitled Two [Dirty Pillows, 2014]

11.

Rezzett: Sutty [The Trilogy Tapes, 2013]

12.

BS1: Moonshine [BNR Trax, 2015]

13.

Big End: Take a Walk and Come Back [Untder Molnet, 2014]

14.

Bachelor of Hearts: Velvet Nights [Unreleased, 2015]

15.

Hiroshi Yoshimura: Urban Snow [Sound Process, 1982]

play

09


wisko

V

duy gebord

1.

Duy Gebord: pineapple gall adelgid [BDTA, 2014]

2.

Duy Gebord: sick building syndrome [Audile Snow, 2015]

3.

Efrem: saba [Audile Snow, 2015]

4.

Duy Gebord: mucus [BDTA, 2014]

5.

Duy Gebord: algal bloom [Audile Snow, 2015]

6.

Duy Gebord: cold seep [Pawlacz Perski, 2014]

7.

High Fall: overHz [Audile Snow, 2015]

8.

Duy Gebord: luminous pollution [Audile Snow, 2015]

9.

Duy Gebord: live 21.03.2015 [BDTA, 2015]

10.

Duy Gebord: instar [Pawlacz Perski, 2014]

11.

MicromelancoliĂŠ: sphere [Audile Snow, 2015]

12.

Duy Gebord: live 29.05.2015 (Sonic Phenomena)

13.

Duy Gebord: unreleased groove

14.

Duy Gebord: balsam woolly adelgid [BDTA, 2014]

play

10



Tegoroczna odsłona Green Zoo była inna niż zwykle. Pierwsze koncerty usłyszeliśmy wraz z początkiem maja, a program rozpisany był aż po czerwiec. Klasycznie festiwal skupił się wokół dwóch miejsc: klubu Re i Betel. W pierwszym z nich koncertami Kaseciarza i Screaming Females zainaugurowano piątą edycję tego eventu. Zarówno w przypadku krakowskiego trio, jak i muzyków z New Jersey otrzymaliśmy sytą porcję garażowego grania. Kaseciarze zaprezentowali parę nowych kawałków, natomiast Amerykanie skupili się na swoim ostatnim krążku. „Rose Mountain” jest o wiele lżejszym i przystępniejszym albumem, co nie przeszkodziło Marissie na żywo przybrudzić i podkręcić jego brzmienia. Steve Albini byłby dumny. Before skończył się przed północą. Na kolejne koncerty trzeba było poczekać nieco ponad dwa tygodnie Oczekiwanie wynagrodziły zespoły z Open ZOO. Już od godzin popołudniowych można było wpaść do klubu Betel za free i posłuchać kilku polskich projektów. Mnie w szczególności zapadł w pamięci koncert Sierści. Trio nie głaskało się ze słuchaczami i zaprezentowało krótki, intensywny set. Wpół drogi spotykają się tu noise rockowe brzmienia Les Rallizes Dénudés z black metalową estetyką. Debiutanckie kasety już raczej nie dostaniecie, ale spokojnie, niebawem ukaże się nowe wydawnictwo zespołu. Pod wieczór przeszliśmy do Re, gdzie swój koncert rozpoczynały Ukryte Zalety Systemu. Pomimo, że okres punkowej fascynacji spod znaku Brygady Kryzys już dawno za mną, to występ UZS wspominam pozytywnie. Ich koncertowa odsłona jest przekonująca, a materiał na żywo sprawdza się nieźle. Może nie katuje albumu z Anteny Krzyku co noc, ale warto chociaż raz sięgnąć po debiut, nawet ze względu na samą

szatę graficzną, która przywołuje na myśl rosyjskich konstruktywistów. Po trio na scenę wszedł Douglas Tuttle ze swoimi brodatymi znajomymi. O ile jego psychodeliczne kawałki na płycie przypominały mi słoneczne widokówki z lat ’60, tak na żywo wpadłem w jakiś trippy trans. Rozjechane brzmienie gitar i kolorowe wizualizacje sprawiły, że nie rozróżniałem utworów od siebie i nawet nie zorientowałem, kiedy występ się skończył. Choć nie ukrywam, że przyjemnie było się zawiesić przy kawałkach wokalisty MMOSS. Kolejny dzień festiwalu zacząłem dość wcześnie. Miałem okazję poprowadzić panel dyskusyjny z pomysłodawcą belgijskiego festiwalu Beautés Soniques - Loïciem Bodsonem i Andersem Rhedinem znanym wszystkim jako Dinner. Loïc opowiedział nam o swoim evencie i zdradził jak wygląda organizowanie niezależnego eventu w Namur. Beautés Soniques skupia się przede wszystkim na prezentowaniu lokalnych projektów. W programie oprócz rodzimych artystów znajdziecie też takie zespoły jak Lucrecia Dalt, Son Lux czy DELS. Festiwal wykorzystuje różne miejskie przestrzenie, choć nie tylko do prezentowania koncertów. W ciągu 11 listopadowych dni program wypełniają warsztaty, dyskusje czy targi designu. Raczej w Namur nie wystąpią headlinerzy z plakatów Dour, ale też nie taki jest charakter eventu. Z perspektywy artysty swoje spostrzeżenia przedstawił Dinner, który przyjechał do Krakowa świeżo po trasie z Maciem DeMarco. Mówił o egzaltowanych, wesołych dzieciakach, którzy przychodzą na koncerty w Stanach, o tym jak niespodziewanie wszystko zmieniło się po podpisaniu kontraktu z Captured Tracks. Potwierdził też fakt, że nadal chce się ożenić z Annie Clark.

12


13


Anders wieczorem zaprezentował materiał ze swoich trzech EPek, ale za nim to nastąpiło wystąpił kwintet Alameda 5. Przed premierą „Ducha Tornada” zastanawiałem się na ile będzie to rozwinięta wariacja na temat „Późnego Królestwa”. Jednak muzycy z kolektywu Milieu L’Acéphale postanowili pójść całkowicie inną drogą. Kwintet skupia się przede wszystkim na rytmie i za sprawą gry Jacka Buhla i Rafała Iwańskiego rozbudowuje swoje kompozycje do transowych obrzędów. Dziwne, tajemnicze dźwięki syntezatora przeplatają się tu z gitarowymi partiami. Odwołania do sci-fi odnajdziemy w muzycznych pejzażach Łukasza Jędrzejczaka i Kuby Ziołka. Nie wiem jak oni to robią, ale każdy kolejny album związany z brutalizmem magicznym automatycznie staje się ich najpełniejszym wcieleniem. Cała podniosła atmosfera ulotniła się w momencie wejścia na scenę Dinnera. Muzyk zaczął się rozciągać, swoją serię ćwiczeń polecił także słuchaczom. Rozgrzewka była rozsądnym zabiegiem tuż przed synthpopowymi baletami. Co prawda mało kto dorównał choreografii Duńczykowi, ale z pewnością nikt nie podpierał parapetu. Anders szybko zawładnął naszymi umysłami i robiliśmy już wszystko w takt jego ruchów. Była też chwila wytchnienia podczas krótkiej medytacji, ale po złapaniu oddechu wróciliśmy do rytmicznych ruchów z naszym duchowym przewodnikiem. Na szczęście tą spirytualistyczno-taneczną podróż możecie niebawem powtórzyć, bo Dinner niebawem udaje się ponownie w trasę z Maciem DeMarco, tym razem po Europie. Noc była młoda, a że w Betelu akurat nie brakowało Heroiny to udaliśmy się w stronę Placu Szczepańskiego. Piotr Kurek zapodał przyjemny, lekko narkotyczny set. Były to zdecydowanie narkotyki miękkie, czego nie można powiedzieć o występie Wilhelma Brasa. Na parkiet wjechał mocarz. „Drug Coefficient” był zdecydowanie podwyższony, a powyginane kompozycje Pawła Kulczyńskiego powodowały skutki uboczne w postaci „Aggressive Mimicry”. Po takim występie wiadomo cała noc zarwana i „Sleeping Rough”.

Kolejny koncert w ramach Green Zoo odbył się już podczas czerwcowej odsłony festiwalu. Był to jeden z najbardziej klimatycznych wieczorów na betelowym podwórku, w jakich miałem przyjemność uczestniczyć. Ogródek zapchany po brzegi w ciepły czerwcowy wieczór, a w głośnikach lekkie indie folkowe kawałki. Debiutancki album Kubaterry przeszedł trochę niezauważony w 2014 roku. Na szczęście ostatnio zrobiło się o nim trochę głośniej. Kto wpadł na POP Green Zoo ten z pewnością już na dobre zaprzyjaźnił się z kawałkami nagranymi w Australii. Podczas występu z łatwością można było się omsknąć czy słuchamy teraz Willa Oldhama czy Sama Amidona, choć kolor włosów i broda nie pasowała do żadnego z powyższych. Koncert skończył się coverem The War On Drugs i wspólnie wyśpiewanym „Hey Jude”. Po chwili na scenie pojawiły się wszystkie instrumenty Buke & Gase, a pod stopami świeciły liczne przestery i pedały. Arone i Aron są niezwykle uroczym duetem i dają niezwykłe koncerty. W przerwie między piosenkami układali figurki na kręcącym się stole popijając przy tym wino, które w końcu też wylądowało na kółku z eksponatami. Nie zabrakło „Houdini Crush” ani „Hard Times”. Z każdym utworem Arone rozkręcała się coraz bardziej. W pewnym momencie porzuciła swój buke i zaczęła śpiewać przy akompaniamencie Arona. Dawno żaden koncert nie wywołał mnie takich pozytywnych odczuć. W planie były jeszcze repetycje ZS i koncert Złotej Jesieni, niestety przez problemy zdrowotne Sama Hillera trasa została odwołana. Ale co się odwlecze to nie uciecze. Nowojorskie trio powróci do Polski po wakacjach, a autorzy „Girl Nothing” zagrają w swoich naturalnych warunkach. Co oznacza, że Green Zoo ciągle trwa. Szymon Zakrzewski

14


15


1:0 dla Sharon, czyli halfway festival 2015 Na początku muszę się przyznać, że tegoroczny Halfway Festival oznaczał dla mnie dwa koncerty - dosłownie i w przenośni. Przyjechałam bowiem na ostatni dzień, tylko po to, by zobaczyć Sharon Van Etten i The Antlers. To osobliwe wydarzenie to dla większości osób okazja, by odmieniać słowo uroczy przez wszystkie możliwe przypadki. Daruję więc sobie. Powiem tylko, że to naprawdę zachwycająco mały festiwal. Nie ma kolejek, widzisz ciągle tych samych ludzi, przez co wszyscy wydają ci się znajomi już po godzinie. Gdy idziesz po coś do picia to spotykasz dziewczynę, która za godzinę wyjdzie na scenę, by zaśpiewać z Sharon Van Etten. Nawet sobie nie wyobrażałam, że na czymś, co mianuje się festiwalem można mieć tak wygodne miejsce i tak dobry widok na scenę. To był mój pierwszy koncert Sharon Van Etten i trzeba tutaj powiedzieć- sprawy potoczyły się na tyle korzystnie, że trafił on zdecydowanie w TEN MOMENT mojego zainteresowania jej twórczością. Podkreślali to zresztą wszyscyz tak świetnym materiałem jak ten zawarty na ostatnim pełnoprawnym albumie Are We There ciężko byłoby dać zły występ. To co mnie jednak zaskoczyło, to sprawność i energia z jaką muzycy towarzyszący Sharon wykonywali kolejne utwory. Z uwagi na intymny charakter Jej twórczości spodziewałam się, że będą oni stanowić jedynie subtelne tło dla jej dokonań. Tymczasem zobaczyłam

pełnokrwisty zespół, który grał tak, jakby był w stanie zagrać cokolwiek, co tylko by mu się podrzuciło. Docenić należy również panujący pomiędzy muzykami nastrój. Widać było, że naprawdę dobrze czują się w swoim towarzystwie. Byli jak zdrowe, sprawnie działające narządy organizmu będącego u szczytu swoich sił. Dwóch gitarzystów i perkusista to męski pierwiastek zespołu, który towarzyszy Sharon na żywo. Stanowią oni niezwykle mocne wsparcie dla dwóch dziewczyn- Sharon i Heather Woods Broderick, która gra na pianinie elektrycznym i śpiewa chórki. Ta ostatnia jest zresztą naprawdę udanym uzupełnieniem głównej gwiazdy- siostra Petera z Efterklang jest bowiem całkiem charyzmatyczną postacią, która wykonuje kolejne utwory z niezwykłą lekkością. Kiedy potrzeba to pięknie zawtóruje Sharon swoim głosem, kiedy indziej natomiast pokantuje kelnera w festiwalowej restauracji wymieniając euro na złotówki (kto widział, ten wie). Charyzmatyczna jednak jest przede wszystkim sama Sharon. W przerwach pomiędzy utworami rzucała żartami, czy też przekomarzała się z gitarzystą Dougem Kaithem. Chwilami można było się wręcz zastanawiać gdzie jest ta smutna, melancholijna dziewczyna, którą tak dobrze znamy z płyt. Ale o tym później. Dwoma najmocniejszymi punktami tego koncertu okazały się być wydarzenia o dość skrajnym ciężarze gatunkowym. Pierwszego z nich spodziewałam się odkąd tylko zapoznałam się

16


z utworami zawartym na albumie Are We There. Utwór ‚Your Love Is Killing Me’ wybrzmiał bowiem w Białymstoku dokładnie tak mocno, jak mocne były moje emocje po pierwszym jego przesłuchaniu. Silna i dosadna Sharon wyśpiewała jego tekst nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że to teraz jedna z mocniejszych stron jej repertuaru. Drugim najpiękniejszym momentem był ten, gdy wokalistkę na chwile opuścili koledzy z zespołu. Została sama i jedynie w towarzystwie gitary wykonała utwór ‚Much More Than That’. I tutaj wracamy do punktu, w którym zastanawiałam się gdzie jest Jej melancholia. Chyba niemal całą skumulowała w sobie na tych kilka minut podczas których wybrzmiał nie tylko jeden ze smutniejszych utworów w całej jej karierze, ale przede wszystkim jeden z tych najbardziej wzruszających. Kiedy Sharon mówiła o swoich białostockich korzeniach (pradziadek artystki okazał się bowiem nie tylko być polakiem, ale i pochodzić właśnie z miasta w którym odbywa się Halfway Festival) przytoczyła pewną anegdotkę. Powiedziała, że gdy była mała, była święcie przekonana o tym, że każdy człowiek w jej rodzinnym mieście wygląda dokładnie tak samo jak ona. Nie wiem jak to tam było, wiem natomiast, że pod koniec tego koncertu prawdopodobnie wszyscy wyglądali już tak jak ja. Byli tak samo urzeczeni jej talentem i skromnością. Nie zapominając o pięknie i sile repertuaru. Mniej dobrych słów mam do powiedzenia na temat nowojorczyków z The Antlers. Było to moje drugie podejście do koncertu tego trio. Pierwsze zaliczyłam podczas Off Festivalu w 2012 roku. Tamtego deszczowego lata mało którego albumu słuchałam tak dużo, jak Burst Apart, stąd też miałam dość duże oczekiwania co do tego występu. Nagłośnienie zawiodło na tyle, że postanowiłam wymazać go z pamięci i zostawić zespół z czy-

17

stą kartą. Do czasu. Koncert na Halfway Festival znowu przywołał moje negatywne wspomnienia. O ile ich repertuar kupuję naprawdę w znakomitej większości, o tyle zupełnie nie mogę się przekonać do sposobu, w jaki sprzedają go podczas występów na żywo. W czasie białostockiego koncertu niemal wszystkie utwory zlały mi się w jedną całość, o której pomimo szczerych chęci trudno powiedzieć, że była szczególnie porywająca. Trzeba obiektywnie przyznać, że biorąc pod uwagę nastrój w jakim zanurzona jest ich twórczość raczej ciężko spodziewać się po ich występie jakiś skrajnych wrażeń. Z drugiej jednak strony podobnie jak oniryczna, jest to także twórczość niezwykle emocjonalna. I właśnie tych emocji się spodziewałam i właśnie na tym się najbardziej zawiodłam. Trudno było nie zauważyć, że było całkiem monotonnie, chwilami wręcz zwyczajnie nudno. Praktycznie żaden utwór nie został zagrany w takiej formie, w jakiej znamy go z płyt. Niby to dobrze- świeże spojrzenie i chęć eksperymentowania z własnym materiałem. Mam jednak wątpliwość, czy eksperymenty te można zaliczyć do udanych. The Antlers zbyt mocno rozwlekali wszystkie kompozycje przez co traciły one urok znany z płyt. Każdy utwór stanowił jedynie punkt wyjścia dla o wiele dłuższej improwizacji na jego temat. Gdybym występowała w teleturnieju Jaka To Melodia to niemal żadnego z nich nie odgadłabym PO JEDNEJ NUTCE, chociaż ze wszystkimi krążkami grupy jestem za pan brat. Może to kwestia mojego zmęczenia, może tego, że wystąpili tuż po Sharon Van Etten, GDY EMOCJE JUŻ OPADŁY. Może jednak ich koncerty należą do udanych, tylko ja miałam pecha. Może. Chyba się nie przekonam, bo raczej nie planuję już kolejnego podejścia do obejrzenia nowojorczyków na żywo. Natalia Martuzalska


18



off

’15

Przez ostatnie dziesięć edycji OFF dokonał tego, czego starszemu koledze z Gdyni zrobić się nie udało – stworzyć festiwal, do którego powraca się z sentymentem. Rzadko kiedy doświadczymy tu powtórek, częściej revivali - co od lat przyprawia o młodzieńcze rumieńce fanów brytyjskiej sceny lat 90’. Bo jak powszechnie wiadomo - przyjaciele Alana McGee, są naszymi przyjaciółmi. Przy scenie mBanku unosić się będą shoegaze’owe chmury, ale nad samą Doliną Trzech Stawów przewidujemy wyłącznie słoneczną aurę. Wszystko za sprawą Sun Kil Moon, Sun Ra Arkestra i Sunn O))). Będzie też przy czym potańczyć i nikt się nie obruszy, że „Pan tu nie stał”, ponieważ kuratelę objął berlinśki PAN, a rekomendację wystawił także Ron Morelli (choć to podobno kłamstwa). Wakacje to przede wszystkim czas podróży. W pierwszą z nich zabierze Was Hailu Mergia prezentując etiopską odmianę jazzu. Drugą wyprawę poprowadzą Tuwińczycy z Huun Huur Tu nawołując nas swoim wyjątkowym śpiewem gardłowym. Jeżeli nadal będziecie cierpieć na niedosyt dzikich brzmień, polecamy udać się na Wild Stage. Koncerty Ho99o9 i Pro8l3mu powinny rozwiać wasze wszystkie wątpliwości. Usłyszcie tam Haline Frąckowiak, która będzie Was przekonywać, że „Znikąd już nie ma ratunku”. Jest i są nimi polskie zespoły. Patriotyczny obowiązek chyba nigdy nie był taki przyjemny, choć wiąże się on też z wyrzeczeniami, bowiem prawie każdy polski zespół gra przed 19. Sądzę, że Złota Jesień w samym słońcu o godzinie 15:30 nawet Jarkowi Kretowi się nie śniła. No ale cóż, może nie będziemy potrzebowali kolejnych dziesięciu edycji, aby ta kwestia się zmieniła. Może za rok zobaczymy też artystów z Monotype czy Mik.Musik. Byłoby miło, bo nie ukrywamy, że to niemałe faux pas pominąć tak istotne wytwórnie w momencie, kiedy obchodzą swój jubileusz. Odnośnie jubileuszu przygotowaliśmy 28 propozycji, których nie sposób przegapić w tym roku. Resztę czasu będziemy się gdzieś błąkać między auchanem (real pamiętamy[*]), a sceną pod strzechą (znaną też jako kryptobar). Na pewno przywieziemy ładne zdjęcia z kato, nie tylko maków.

teksty: Agnieszka Łysak, Natalia Martuzalska, Szymon Zakrzewski, Maciek Sławski, Wojtek Zakrzewski, Mikołaj Grabski Pawłowski, Michał Stalmaski, Gabriel Kutz, Tomasz Kubicki

20


arto lindsay Pod tymi okrągłymi denkami kryję się jedna z najważniejszych postaci sceny awangardowej. Postaram się wyłącznie wypunktować kilka momentów w jego twórczości, bo na skrupulatną retrospektywę dzieł Lindsaya nie starczyłoby mi numeru. W 1978 wraz z DNA znajduje się na pierwszej no-wave’owej kompilacji wyprodukowanej przez Briana Eno. Trzy lata później dołącza do braci Lurie, z którymi pod szyldem Lounge Lizards nagrywa jeden z najistotniejszych jazzowych krążków tamtych czasów. Z Johnem Zornem współtworzy awangardowy projekt The Golden Palominos, a z Peterem Schererem jako Ambitious Lovers eksploruje najrozmaitsze gatunki od bossa novy po synth-pop. Od tego momentu zaczyna się jego solowa twórczość, w której znajduje wspólny mianownik pomiędzy nowojorskimi eksperymentami z lat ’80, a brazylijską tropicálią. Warto zajrzeć do „Encyclopedia of Arto”, aby zrozumieć jak barwne i odmienne były inspiracje Lindsaya albo od razu przekonać się o tym na żywo podczas jego koncertu na Scenie Eksperymentalnej. S.Z.

ride Ride jest zespołem, który już dawno wypracował swoją pozycję w shoegazowej branży muzycznej. Ich niedawna reaktywacja i występ na OFF Festivalu jest doskonałą okazją, by na własne oczy przekonać się o możliwościach muzyków. Płyta Nowhere jest uznawana za klasyk gatunku, znajdując się wśród takich krążków, jak chociażby Loveless grupy My Bloody Valentine. Brytyjski zespół występuje w sobotę, parę minut po pólnocy. To doskonały moment, by pozwolić sobnie odpłynąć przy dźwiękach wyczekiwanego przez festiwalowiczó1) Vapour Trail, czy też Seagull. Jeżeli jesteście miłośnikami gitar (szczególnie takich, którym towarzyszy niemała historia) – na tym koncercie nie może Was zabraknąć. A.Ł.

21


sun ra arkestra Sun Ra Arkestra w fantastyczny sposób połączy to, co swego czasu najbardziej ukochałam sobie na katowickim festiwalu. Szalony jazz, który najlepiej smakuje na żywo i nieopisaną energię czarnoskórych artystów, którzy już wielokrotnie dali się w Dolinie Trzech Stawów poznać z jak najlepszej strony. Tutaj dostaniemy je w pakiecie, wraz z gigantycznym kawałkiem historii stojącym za tym zespołem. To blisko trzydziestu muzyków występujących pod przewodnictwem saksofonisty Marshala Allena. Ten z kolei to uczeń samego Sun Ra, który współtworzył z nim od połowy ubiegłego wieku, a po śmierci mistrza w 1993 roku przejął stery orkiestry. Sun Ra jest twórcą ponad stu albumów i gdyby żył, w zeszłym roku skończyłby właśnie tyle lat. Jeśli nadal nie jesteście przekonani, że warto, dodajcie sobie jeszcze do tego scenę leśną wieczorową porę. Teraz już chyba nikt nie ma wątpliwości, że spotkamy się w sobotę, by zaśpiewać ‚Space is the Place’ i przekonać się na własne oczy, że kosmos to miejsce. Dokładnie to, w którym wtedy będziemy. N.M.

residents Ten słynny awangardowy zespół z Luizjany będziemy mogli zobaczyć już pierwszego dnia festiwalu, gdzie będzie zamykał scenę główną. The Residents gościło u nas już niejednokrotnie, jak choćby dwa lata temu, kiedy zespół świętował 40-lecie swojego istnienia. Jednak mimo tak długiego stażu w tworzeniu i nagrywaniu muzyki nadal wszystko co robią pozostaje enigmatyczne i tajemnicze, zarazem zdążyło już przejść do historii rocka. Dwa lata temu w Katowicach gościliśmy grupę Godspeed You! Black Emperor z Montrealu, która jest równie zagadkowym zespołem, a ich występ, również odbywający się po północy na scenie mBanku był niezapomnianym widowiskiem. Myślę, że z legendarnym The Residents będzie bardzo podobnie. G.K.

22


sun kil moon Kartki z pamiętnika Kozelka są bezpretensjonalne i szczere, nasączone emocjami i cierpieniem muzyka. Zapisane są na nich zarówno tragedie rodzinne, jak i pierwsze miłości. Kozelek, jak mało kto potrafi mówić o prozie codziennego życia. Bez względu czy sięga do wspomnień z dzieciństwa czy do wydarzeń z wieczornych wiadomości. Za każdym razem zwyczajne historie zamieniają się tu w wyraziste opowieści. Spotkanie z tak charyzmatyczną postacią z pewnością będzie niezapomnianym przeżyciem i mam nadzieję, że nic nie zakłóci tej wyjątkowej muzycznej spowiedzi. S.Z.

sunn o))) Słynne „dźwięki pralki” już za miesiąc na Off Festivalu! Gdy tylko ich ogłosili, od początku wyobrażałem sobie koncert w zadymionym, dusznym namiocie... Niestety, będą grali na Scenie Leśnej. W związku z tym nie wiem czego się spodziewać i chociaż trochę ostudziło to mój zapał, jedno wciąż jest pewne - są cholernie ciekawi i kontrowersyjni, a nawet jeśli nie jesteście wielkimi fanami drone’ów, myślę, że warto zajrzeć dla samego performensu, bowiem na pewno będzie co najmniej mistycznie. M.St.

innercity ensemble Dwupłytowe „II” było jednym z moich ulubionych polskich albumów ostatnich lat, a na pewno faworytem z roku 2014. Autorzy tego cuda to kolektyw składający się z siedmiu osób o czasem skrajnie różnych doświadczeniach muzycznych, m.in. Kuba Ziołek, Radek Dziubek, Artur Maćkowiak, Wojtek Jachna. Improwizacja, free jazz, noise, post-industrial, zbyt wiele by wymieniać i zbyt ciężko by opisać. Od dzikiej, wolnej formy, po transowe ambienty - w moim offowym kalendarzyku bardzo wysoko - pójść na nich to obowiązek każego porządnego obywatela. M.St.

23


huun huur tu Miałem już okazje zobaczyć ten wszechstronny zespół wywodzący się z Tuwy, kilka dobrych lat temu na krakowskim festiwalu Rozstaje. Zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Po pierwsze, mamy tu hipnotyczny śpiew gardłowy oraz kilka niezwykłych instrumentów pochodzących z tego regionu Azji, jak choćby igil, chomus czy szamański bęben zwany dünggürem. Po drugie, ten zespół jest niesamowicie charyzmatyczny na scenie, nie da się tego do niczego innego porównać. Efekt tego jest taki, że podczas koncertów Huun-Huur-Tu wpada się w hipnotyczny trans, nie da się też oderwać oczu od muzyków. Zespół nie nagrał nic nowego od 2010 roku, więc kto wie, może właśnie na OFF Festivalu będzie nam dane usłyszeć jakieś nowe utwory? G.K.

xiu xiu Xiu Xiu nie po raz pierwszy zawitają do Doliny Trzech Stawów. Amerykańska grupa znana z wielu muzycznych eksperymentów już w 2011 roku przedstawiła w Katowicach swoje charakterystyczne, nieco ekscentryczne utwory. Ci, którzy nie mogli wtedy skonfrontować się z możliwościami zespołu powinni zdecydowanie sprawdzić jak wypada on na żywo. Tym bardziej, że to właśnie frontman Xiu Xiu - Jamie Stewart - dostał zadanie opracowania nowej wersji ścieżki dźwiękowej kultowego serialu Twin Peaks, która zostanie zaprezentowana podczas tegorocznego OFF Festivalu. Xiu Xiu pasuje do świata Davida Lyncha idealnie, mamy więc nadzieję, że ich wieczorny występ nas nie zawiedzie. A.Ł.

girl band

Każda edycja musi mieć swoje Pissed Jeans. Irlandczycy zaczynali od hardcorowych, prostych, głośnych piosenek. Teraz bliżej im do post-punkowych historii The Fall i krautrockowym repetycji Can. Spokojnie, chłopaki z Rough Trade też nie stawiają tu żadnych pomników. Pomyślcie o ich koncercie jak o zabawie z The Rapture tylko w noise-rockowej estetyce. Same tytuły z ich ostatniej EPki przywodzą na myśl playliste radia Eska: „I Love You”, „De Bom Bom” czy „The Cha Cha Cha”. Kto by pomyślał, że kryją się pod nimi ściany dźwięku i mało popowe wokale Dara Kiely.S.Z.

24


run the jewels W 2014 wychwalał ich każdy - niezależnie od tego, czy były to media zajmujące się stricte rapem, czy nie - rankingi w dużej mierze należały do „RTJ2”. Killer Mike i El-P uzupełniają się tak idealnie jak tylko się da, a „solidny” to słowo, które najtrafniej opisuje ten duet i jego dokonania. Ich muzyka jest ciężka, gwałtowna, brutalna, jednocześnie miejscami wręcz imprezowa. Oby ta energia udzieliła się na żywo! W światku hip-hopowym - jedno z większych wydarzeń dekady. Must-see. M.St.

pro8l3m Pamiętacie fanowskie video do „Ritz-Carltona”, złożone ze scen wyjętych z polskich klasyków: „Wielkiego Szu” i „Sztosu”? A może słyszeliście najnowszy singiel Oskara i Steeza, zatytułowany „Heat”? To musieliście też widzieć idealnie zgrany z muzyką teledysk z wyciętymi sekwencjami z „Gorączki”. Osobiście liczę, że koncert warszawskiego tandemu będzie właśnie takim połączeniem: na scenie sceny przywodzące na myśl filmy z Pacino, pod sceną sceny ludzi próbujących poradzić sobie z sytuacją, kiedy bit jest zbyt gruby, a nawijka zbyt dobra. Kurczę, znowu zabrzmię jak podjarany gimnazjalista, ale: jeśli życie to film, to soundtrackiem powinien być „Ritz-Carlton”: „jak tworzyć to historię / jak robić to furorę”. W.Z.

ho99o9 Na profilu zespołu na Soundcloudzie widać, że sporo utworów ma prawie prostokątne spektrogramy. To może znaczyć tylko jedno: będzie głośno. Jeśli chodzi o styl, to porównania z Death Grips kończą się na krzykach podobnych do tych wydawanych przez MC Ride’a. Ho99o9 czerpie głównie z hip-hopu stojącego na intersekcji z hardcore punkiem (Beastie Boys, antysystemowy wydźwięk Public Enemy). Partie gitary, przybliżające ten instrument do perkusjii, przestery, obniżone syntezatorem wokale - wszystko to ma zapewnić, że w piątek będzie naprawdę dziki koncert. W.Z.

25


dean blunt Nie da się ukryć, że postacią, która miała ogromny wpływ na karierę Deana Blunta, jest Rosjanka Alina Astrova, szerzej znana słuchaczom jako Inga Copeland. To właśnie z nią Blunt współtworzył duet Hype Williams, ale przede wszystkim próbował ułożyć swoje życie prywatne. Rozpad związku wywarł niemały wpływ na twórczość artysty. Do skąpych i zimnych art-popowych kompozycji zgromadzonych na płytach „The Redeemer” i „BLACK METAL” dołączył on niezwykle proste i przez to dość uderzające teksty płynące prosto ze złamanego serca. Niech za dodatkową rekomendację koncertu Blunta posłuży Wam również fakt, że jego porę specjalnie zmieniono, aby można było zaliczyć zarówno Sunn O))) jak i występ Amerykanina. M.G-P.

future brown Po niedawno zakończonym Open’erze sporo wśród moich znajomych mówiło się o występie Major Lazer. Że to nie koncert, tylko jedna wielka przaśna impreza, że jak to takie rzeczy z głośników na alternatywnym festiwalu. Być może to spore nadużycie, ale wydaje mi się i jednocześnie nawet mam lekką nadzieję, że kiedy na scenie pojawią się członkowie Future Brown, w Dolinie Trzech Stawów zapanuje podobna atmosfera. Pomimo że parają się w większości innym rodzajem muzyki, to udało mi się między tymi kolektywami znaleźć kilka punktów wspólnych – m.in. bardzo nisko oceniane płyty i tag „dancehall” na rateyourmusic.com. Fatima Al Quadiri raz już pokazała, że może tylko nacisnąć „play” i wszyscy obecni w OFF-owym namiocie zaczynają skakać. Tego z całego serca życzę jej i kolegom i tym razem. T.K.

algiers „Are Algiers an industrial group playing gospel rock, a gospel group playing industrial rock, or a rock group playing some new-fangled industrial gospel?”, zastanawia się Luke Turner na łamach Quietusa. Pytanie to można śmiało pozostawić bez jednoznacznej odpowiedzi, ale sam fakt jego zaistnienia, mówi nam sporo o tej amerykańskiej grupie. Debiutancki album Algiers jest, w moim odczuciu, do tej pory jedyną w 2015 roku wycieczką na niezbadane wcześniej muzyczne tereny. Łącząc w sobie inspiracje politycznie zaangażowanymi zespołami sprzed lat oraz niejednoznacznym klimatem południa Stanów Zjednoczonych, każe mi zaznaczyć porę koncertu grupy na OFFie grubym markerem w osobistej rozpisce. T.K.

26


the julie ruin Fenomenu Kathleen Hanna, liderki tego zespołu, nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. W latach 90-tych obok Kim Gordon czy Courtney Love była jedną z królowych muzyki alternatywnej w USA, choć jako jedna z niewielu nigdy się nie sprzedała, tworząc z dala od mainstreamu. Była bardzo blisko związana z Kurtem Cobainem na samym początku kariery, podczas gdy mieszkała i tworzyła w Portland. Hanna była już zaproszona na występ w Dolinie Trzech Stawów, jednak z powodu walki z boreliozą odwołała całą trasę koncertową. W tym roku też niemało zaskoczyła swoich fanów. Bowiem jakiś czas temu na oficjalnych plakatach OFF Festivalu The Julie Ruin widniało jako headliner aby... nagle zniknąć. Jestem pewien, że to sprawka samej Kathleen, która nadal nie chce mieć nic wspólnego z lansowaniem swojego zespołu. Jeśli ktoś nie wie, od jakiego utworu zacząć znajomość z zespołem rekomenduję „Oh Come On” wraz z teledyskiem. G.K.

ought Ought to zespół, którego twórczość skupia się na solidnych gitarowych uderzeniach. W ich muzyce bez wątpienia można doszukać się inspiracji takimi kolektywami jak Television, Talking Heads, czy chociażby Sonic Youth. Talent chłopaków z Montrealu wyraźnie słychać na ich post-punkowym debiucie More Than Any Other Day. Krążek zebrał wiele pozytywnych recenzji, co nie powinno zdziwić nawet tych, którzy zapoznali się tylko z jedenym kawałkiem Ought. Takiej energii i brzmienia brakowało w ostatnich latach. Wokalista daje z siebie wszystko, struny i pałeczki latają w powietrzu. Mamy nadzieję, że ich forma na katowickim koncercie będzie równie świetna, jak nagrany przez nich materiał. A.Ł.

wilga Polska scena niezależna się zagęszcza, a jak powszechnie wiadomo nowe idzie od morza. Jeden z najciekawszych zeszłorocznych albumów należał do zespołu Wilga. Ze wspólnych improwizacji i eksperymentów zarysowały się piosenki, które momentalnie zapadają w pamięci. Wilga swoim albumem wypełnia lukę między Kristen, a Coldair. Tak jak szczecińskie trio eksploruje do woli muzyczne tereny nie zwracając uwagi na żadne łatki. Natomiast podobieństwo do utworów Tobiasza Bilińskiego wynika z indie-folkowej aury, która unosi się nad kawałkami Wilgi. W sumie nie ma co się dziwić: „Wilga to jeden z najbarwniejszych ptaków spotykanych w kraju. W Polsce przebywa krótko - od maja do września” - więc wykorzystajcie swoją szansę na OFFie. S.Z.

27


son lux Powiedzmy sobie szczerze: jeśli ktoś oczekuje, że niezwykły w wersjach studyjnych wokal Ryana Lotta równie imponująco brzmi podczas koncertów, to jego entuzjazm z pewnością należy nieco ostudzić. Ale jedynie odrobinę, bo z pewnością nie to zwraca największą uwagę podczas występów tego artysty. Niedociągnięcia wokalne Amerykanin nadrabia potężną rozbudową najbardziej znanych utworów jak „Easy” czy „Lost It to Trying”, a nie zapominajmy, że do dotychczasowego repertuaru podczas OFFowego występu dojdzie również materiał z najnowszej płyty. Choć występ Son Luxa, który ja miałem okazję zobaczyć na początku roku w Bratysławie trwał ledwie ponad pół godziny, to z niecierpliwością czekam na powtórkę, nawet gdyby znów miała być tak krótka. M.G-P.

pan showcase: arfican sciences, lee gamble, m.e.s.h. Formuła jak sprzed roku: znany label muzyki elektronicznej wystawia na zakończenie każdej nocy jeden ze swoich trzech mocnych strzałów. W tym roku: kierunek Berlin, PAN Records. Porównując kolejne dni poprzedniej edycji z wesją 2015, otrzymujemy: Jahiliya Fields odpowiada African Sciences, Ron Morelli -> Lee Gamble, a Svengalisghost to M.E.S.H. Widać podobieństwo? Raczej nie - piątek rysuje się spokojnymi, sięgającymi po różne style house’owymi krajobrazami, sobota uderzy nas naporem techno w tempie house’u, a niedziela prawdopodobnie będzie eksperymentalną wyprawą po klubach. Nie oszukujcie się - jeśli Rojek zamówi taką samą pogodę jak ostatnio, to i tak się nie wyśpicie. W.Z.

sonia pisze piosenki Sonia Wąsowska udowadnia, że jeśli masz w sobie coś wyjątkowego, to gitara akustyczna i głos w pełni wystarczą, by zaczarować publiczność na kilkadziesiąt minut. Dziewczyn z gitarą było już mnóstwo, ale dziewczyn tak bezpretensjonalnie i szczerze epatujących optymizmem i dziecięcym wręcz entuzjazmem – już zdecydowanie mniej. I chociaż słyszałem te akordy już zapewne w setkach innych piosenek, to gdy Sonia przeuroczo szeleszcząc niektórymi zgłoskami wyśpiewuje swoje naiwnie piękne i przytulne piosenki o dziewczęcych rozterkach, miłościach i tęsknotach, to nie potrafię jej nie wierzyć, że świat tak właściwie to jest przepiękny i pełen dobra. I na pewno przez te pół godziny koncertu – będzie. M.Sł.

28


kristen Kristen to szczecińskie trio z długą historią i siedmiopłytowym dorobkiem, na czele z ostatnim albumem zatytułowanym „The Secret Map”. Na offowym facebooku już dawno polecono zabrać ze sobą na festiwal sekretną mapę, więc co ja tam mam do gadania. Zakładam jednak, że o ile niewiele osób weźmie ją ze sobą, o tyle już całkiem spora rzesza wróci z tym krążkiem w plecaku. Koniecznie wpadnijcie, jeśli chcecie zobaczyć na żywo jeden z tych gitarowych zespołów, który swoją twórczością pogodzi zawziętych fanów alternatywy i nieco bardziej przystępnych brzmień. Naprawdę do tej pory nie wiem jakim cudem żadna z komercyjnych rozgłośni radiowych nie zorientowała się, że mamy w naszym kraju taki klejnocik jak utwór ‚Music will soothe me’. Jeśli ktoś jeszcze się zastanawia, dodam tylko, że Kristen mają w zwyczaju na żywo rozbudowywać swoje kompozycje. Przearanżowane obierają zupełnie inne kierunki, których próżno szukać na wydawnictwach. A jeśli dodać do tego anegdotki, którymi Michał Biela ma w zwyczaju raczyć słuchaczy pomiędzy utworami to wniosek jest jeden - piątek, godzina 18.45, scena eksperymentalna. N.M.

nagrobki Nagrobki znalazły absolutnie najlepszy sposób na to, aby ich płyta nie zginęła w gąszczu propozycji, które zalewają rynek muzyczny w pierwszym kwartale roku. Nie trzeba być wcale najlepszym – wystarczy być pierwszym. Tak właśnie było z trwającym ledwie kwadrans krążkiem „Pańskie wersety”, który sklecili na kolanie dwaj członkowie gdańskiej formacji Gówno (Maciej Salamon, Adam Witkowski) wraz z Olo Walickim. Niedbałych, punkowych brzmień, ale także psalmicznego „Lękajcie się”, które znalazły się na płycie wydanej kilka minut po Sylwestrze 2013, będziecie mogli posłuchać w Katowicach na otwarciu sceny eksperymentalnej. M.G-P.

29


enchanted hunters Małgorzata Penkalla i Magdalena Gajdzica mają już na koncie cudowny dream-folkowy debiut pt. „Peoria” z 2012 roku oraz Epkę pt. „Little Crushes”. Tym utalentowanym dziewczynom z Trójmiasta udało się ostatnio wygrać prestiżową nagrodę za muzykę skomponowaną do filmu „Małe Stłuczki” na festiwalu filmowym w Ostrowie Wielkopolskim. Abstrahując od studyjnych dokonań, ten kto miał już choćby raz okazje zobaczyć Enchanted Hunters na żywo, z pewnością dojdzie do wniosku, że ten duet to zdecydowanie najpilniej strzeżona muzyczna tajemnica w Polsce. Dokonania dziewczyn można również traktować jako wysokiej klasy towar eksportowy, dla wszystkich niedowiarków z zagranicy, którzy nie widzą, ile dobrego dzieje się w naszej muzyce. Aktualnie Magda i Gosia powoli kończą pracę nad drugim albumem, więc na pewno będzie nam dane usłyszeć jakieś nowe piosenki, drugiego dnia festiwalu, na scenie Trójki. To jest jeden z tych koncertów w Katowicach na który z dużą niecierpliwością czekam. G.K.

złota jesień Często zachwycanie się muzyką tworzoną przez bliskich i dalszych znajomych wynika nie tylko z sympatii do czyjejś twórczości, ale też do samej osoby i do jej zaangażowania w tworzenie. Jednak w przypadku Złotej Jesieni mogę odstawić na bok całe zbędne kolesiostwo i to jak lubię chłopaków jako ludzi i z ręką na sercu zapewnić, że obecnie w Polsce nie ma lepszego gitarowego składu niż oni. A już na pewno nie ma drugiego zespołu który w tak dojrzały sposób znajdował równowagę pomiędzy świetnymi piosenkami a bezsensowną agresją. Nagranie debiutanckiego albumu „Girl Nothing” było dla warszawskiego kwartetu doskonałą okazją na podszlifowanie warsztatu (zaczęli się nawet stroić!), więc na ich koncertach raczej nie uświadczycie już mającej swój niewątpliwy urok demolki własnego (i nie tylko) sprzętu i wszystkiego naokoło, za to będziecie mieli okazję posłuchać równie hałaśliwych co pięknych piosenek, zagranych z porywającą wściekłością i dzikim entuzjazmem, który, wydawałoby się, traci się w wieku kilkunastu lat. Chociaż jeśli chce mieć się pewność że niczym się nie oberwie, to może jednak lepiej stanąć nieco dalej sceny. Ale mam nadzieję, że na koncercie Złotej Jesieni nikt nie będzie chciał mieć takiej pewności. M.Sł

30


colours of ostrava

31


Drugi wyjazd na Ostravę to spojrzenie z dwóch stron. Jedna to ogromny entuzjazm, jaki został mi po zeszłorocznej edycji, a druga – ta chłodniejsza – to zdecydowanie łatwiejsze dostrzeganie wszystkich niedociągnięć, wad i mankamentów. Najpoważniejszy mankament organizatorzy czternastej już edycji Kolorów, postanowili na wstępie wyeliminować. Dla wielu festiwalowiczów zeszłoroczny pierwszy dzień imprezy, w tym rzecz jasna meldunek na polu namiotowym przy terenie festiwalu, musiał być nie lada katorgą. Rok temu mieliśmy ze znajomymi niebywałe szczęście, że zjawiliśmy się na campingu pół godziny przed jego otwarciem, bowiem koło godziny 20:00 – gdy rzecz jasna trwały już koncerty – kolejka oczekujących na zeskanowanie biletu, założenie opasek i możliwość rozbicia namiotu sięgała dobrych kilkuset metrów i absolutnie nie zanosiło się, aby miała zostać szybko rozładowana. Godzina, jaką kazano nam wtedy czekać, aby rozłożyć się na polu, wydaje się być przy tym najmniejszym „wymiarem kary”. Podczas czternastej edycji Colours of Ostrava, dodając dodatkową dobę otwarcia pola namiotowego, organizatorzy ten największy mankament z łatwością obrócili w jeden z najważniejszych plusów. W 35-stopniowym upale, jaki panował przez 4 dni trwania imprezy, mało restrykcyjny camping ulokowany w zacienionym parku położonym w Dolnym Obszarze Vítkovic, wydawał się być absolutnie jednym z najprzyjemniejszych miejsc do spędzania czasu.

ski stan swojego głosu odwołała większość koncertów w ramach trasy promującej Biophilię, nie oszczędzając tym samym czeskiego festiwalu. Przed tym scenariuszem uchronił się wtedy Open’er, do którego nie sposób Ostravy nie porównywać. W 2012 roku Björk oglądaliśmy w niebieskiej sukni i bujnej, rudej peruce, która była znakiem rozpoznawczym przedostatniego krążka artystki. Do tego szczękę do samej podłogi opuszczały biologiczne wizualizacje i ogromny zawieszony nad sceną generator Tesli, którego wściekłe trzaski podczas bisowego „Declare Independence” pamiętam do dzisiaj. Tym razem Björk postanowiła szokować jeszcze zanim rozpoczął się koncert. Przede wszystkim występ Islandki był chyba najdziwniej ulokowanym w programie czeskiej imprezy. Nie dość, że było to otwarcie koncertów na głównej scenie, to jeszcze koncert headlinera o godzinie 20:00, gdy wiadomo, że słońce zajdzie dopiero pod jego koniec, wydaje się dość dziwną propozycją. Zwłaszcza, gdy doda się jeszcze do tego fakt, że po Björk, o 22:00, miała występować… czeska grupa Zrní. W tym wszystkim tkwi jednak jakiś głębszy sens wymyślony czy to przez samą gwiazdę czy przez innych ludzi stojących za trasą promującą Vulnicurę. Praktycznie wszystkie koncerty w jej ramach odbywały się jak dotąd właśnie przy zachodzącym słońcu. Do najbrutalniejszych wizualizacji rodem z filmów przyrodniczych, najpopularniejszych teledysków oraz kostiumu w którym Björk wyglądała jak Maryja z założonym na twarz dmuchawcem, Islandka dorzuciła jeszcze wystrzelane zza sceny niebiesko-różowe fajerwerki, oraz języki ognia na tle których Arca i Haxan Cloak wyglądali przy Björk i jej śnieżnobiałej orkiestrze jak dwa diabły. Nie powiem, żebym się tego wszystkiego nie spodziewał – nieco zdradzały bowiem zdjęcia z koncertu, który Bjork dała kilka dni wcześniej na słowackiej Pohodzie, a poza tym mając w pamięci to, co wydarzyło się w Gdyni w 2012 roku trzeba było zdecydowanie być przygotowanym na potężne i dopracowane w każdym calu show z przekrojową setlistą, na której znalazły się choćby „Hyperballad”, „Army of Me” czy „Mutual Core”.

Bynajmniej nie oznacza to oczywiście żadnej rezygnacji z koncertów. W tym roku Czesi postawili na niezwykle mocne otwarcie, jakim było widowiskowe show z naturalistycznymi wizualizacjami i kolorowymi fajerwerkami w zachodzącym słońcu. (Nie zgadliście – to nie Michael Gira.) Björk była w tym roku bezsprzecznie największą gwiazdą ostrawskich Kolorów. Gwiazdą, którą na teren dawnej witkowickiej kopalni udało się sprowadzić 3 lata po tym, gdy jej obecność w ostrawskim line-upie była jednym z tych niewypałów, o których organizatorzy chcą zapewne najbardziej zapomnieć. Wówczas Islandka, ze względu na kiep-

Innymi pewniakami pierwszego dnia okazali się być Clark i Caribou. Pierwszego z nich miałem już okazję w tym roku zobaczyć podczas jednego z ostatnich koncertów w warszawskim Basenie i muszę przyznać, że koncert na jednej z mniejszych scen ostrawskiego festiwalu zrobił na mnie nieco większe wrażenie niż stołeczny gig. Clark pierwszego wieczoru Colours of Ostrava zdawał się być nieco bardziej pomysłowy niż w Polsce – co chwila rzucał rozbudowanymi mixami, które niekiedy potrafiły porwać nawet bardziej niż „Banjo” czy „Winter Linn”. Jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie Dan Snaith ze swoim genialnym

Wyjazd na zagraniczny festiwal, zwłaszcza gdy do tej pory odwiedzało się jedynie polskie imprezy, daje zupełnie inne, świeże spojrzenie na koncertową rzeczywistość. Tak się akurat składa, że to właśnie zeszłoroczna edycja Colours of Ostrava była dla mnie pierwszą cudzoziemską, festiwalową podróżą. Nieco ponad rok temu ocena imprezy odbywającej się kilkanaście kilometrów za polsko-czeską granicą mogła być jednak przesłonięta przez kilka czynników, wśród których zapewne największe znacznie miał efekt świeżości – zetknięcie z zupełnie innym podejściem do organizacji tego typu eventu, zgoła odmienną konstrukcją lineup’u, a także dużą atrakcyjnością cenową jaką oferują Czesi.

32


colours of ostrava

33


czteroosobowym zespołem. W zeszłorocznym kilofowym podsumowaniu pisałem, że nie bardzo leży mi jego najnowszy krążek, ale na szczęście jego koncert wyprowadził mnie odrobinę z błędu. Choć środek występu nieco nużył, gdy pojawiały się głównie utwory z ostatniej płyty artysty, to nie zabrakło wyjątkowo przyjemnej końcówki, na którą złożyły się „Odessa”, „Can’t Do Without You” i rzecz jasna 15-minutowy encore w postaci „Sun” (jeden z najgenialniejszych bisów jakie miałem okazję kiedykolwiek widzieć!). Opisywanie kolejnych koncertów, muszę w tym miejscu przerwać na drobną refleksję odnośnie programu imprezy. O ile w zeszłym roku organizatorzy dołożyli wszelkich starań związanych z tym, aby dało się pogodzić niemal wszystkie koncerty gwiazd festiwalu, przemeblowując przy tym harmonogram gdzie trzeba, o tyle w tym roku dali na tym polu wielką plamę. Udało im się skutecznie przeładować drugi dzień interesującymi koncertami i tym samym niemal kompletnie pozbawić atrakcyjności końcówkę imprezy. Rozumiem poniekąd zamysł związany z samym zamknięciem festiwalu – koncerty rozpoczynały się wyjątkowo wcześnie i były zaplanowane jedynie do północy, aby pracujący w poniedziałek Czesi mogli spokojnie pójść do pracy. Sobota była jednak chyba jednym z najsłabiej obsadzonych festiwalowych dni jakie miałem okazję do tej pory widzieć. Wszystko zostało jednak wynagrodzone przez koncerty piątkowe. Dzień zaczęliśmy od wyjątkowo energicznego Black Strobe, którego wokalista wyglądał jakby urwał się ze spotkania mafii w Palermo, żeby zagrać parę utworów w stylu Depeche Mode. Headlinerem drugiego dnia imprezy było natomiast brytyjskie Kasabian, które kilka tygodni temu wystąpiło też w Polsce. Kwartetowi z Leicester można byłoby wiele zarzucić – że to w sumie bardzo powtarzalne i przewidywalne kompozycje, że nic ambitnego, że brzmienie jakieś takie „stadionowe” i zwyczajne. Niemniej jednak wśród indie zespołów, które mają zwyczajnie porwać tłum, ekipa Toma Meighana radzi sobie wręcz wyśmienicie i bynajmniej nie mówię tego z powodu jakiegoś niewytłumaczalnego „gimnazjalnego sentymentu”. Na tegorocznym Open’erze Kasabian mieli w ręku bardzo poważny atut – polską, niepodrabialną publikę – 60 tysięcy ludzi, którzy szaleli od pierwszych minut koncertu. Za naszą południową granicą jest pod tym względem wyjątkowo miernie. Tam gdzie na Open’erze, OFF’ie czy Tauronie ludzie tańczyliby jak szaleni, w Ostravie trzeba nimi niemal dosłownie pokierować – kazać klaskać, podnieść ręce czy skakać. Ale koncert Kasabian to, jak się okazuje, samograj, który sprawdza się nawet na najmniej podatnym gruncie.

Wyczyn Brytyjczyków rozdzielił dwa dość smętne koncerty odbywające się na mniejszej z dwóch głównych scen, czyli Arcelormittal Stage. Mowa tu o występach José Gonzáleza i The Cinematic Orchestra. Tu znów zachodzę w głowę czemu organizatorzy właśnie tak ulokowali ten zestaw artystów. Lokalizacja Colours of Ostrava ma wiele zalet, a jedną z nich jest gotowa pomieścić 1,5 tysiąca widzów aula Gong, czyli wspaniała i nowoczesna sala koncertowa, zlokalizowaną w jednym z post-industrialnych budynków na terenie kopalni. Niektóre koncerty odbywają się właśnie tam, a za rezerwację miejsc należy zapłacić skromne 50 koron (ok. 7 zł). W zeszłym roku do tematu koncertów w witkowickim Gongu organizatorzy podeszli zdecydowanie śmielej. Zagrali tam m.in. Jamie Woon, Olafur Arnalds czy The Hidden Orchestra. Tym razem z interesujących mnie propozycji znalazł się tam jedynie William Fitzsimmons, który ostatniego dnia dał iście fenomenalny, kameralny występ. Po koncercie brodacz z Illinois bardzo chętnie rozdawał autografy i rozmawiał z fanami, dzięki czemu i nam udało się zamienić z nim parę słów. I wtedy jednemu z moich znajomych powiedział coś, co wg mnie w 100% stanowi brakujący pierwiastek koncertów Gonzáleza i Cinematic Orchestra. Przyznał bowiem, że gdyby mógł, to grałby jedynie koncerty w aulach – bo na festiwalu, gdy chcesz dać spokojny, wymagający pewnego skupienia występ, a ludzie w pobliżu są bardziej skoncentrowani na tym, żeby kupić sobie piwo niż żeby posłuchać muzyki, to atmosfera takiego występu zwyczajnie gdzieś ulatuje. Rozumiem to, że organizatorzy nie chcą ograniczać ludziom, którzy zakupili karnet na festiwal, dostępności niektórych zespołów, ale godzinny, okrojony występ The Cinematic Orchestra ustawiony między Kasabian a St. Vincent to zwyczajnie spory niewypał. Żeby zrównoważyć tę sporą dawkę żalu, który przed chwilą wylałem, nie bez powodu wywołałem do tablicy Annie Clark. Nie bardzo jestem w stanie znaleźć jakiekolwiek niedociągnięcia w tym co przygotowała St. Vincent. Jej występ to kolejne po koncercie Björk, perfekcyjnie skrojone show z gitarowymi popisami, wspaniałą setlistą i wyjątkowo charakterystycznym, futurystycznym tańcem (który ponoć Amerykanka stworzyła z zazdrości jaką poczuła koncertując swego czasu z Davidem Byrnem). Do tego St. Vincent jest jedną z tych postaci, którym udało się nawiązać wyjątkowo bliski kontakt z czeską publiką. Resztę piątkowych występów stanowiły dla mnie koncert Swans oraz set Telefon Tel Aviv (choć należy dla formalności dodać, że bardzo żałuję opuszczenia Sons of Magdalene, HVOB, Oscar and the Wolf czy kończącej noc imprezy z The Toxic Avenger), ale także występ austriackiego duetu Klangkarussell. Ostrawski festiwal

34


prezentuje się w wyjątkowo różnych barwach nie tylko ze względu na nazwę. Pstrokaty jest również line-up, który omija jedynie hip-hopowe brzmienia – organizatorzy nie chcą chyba wchodzić w paradę kolegom z Hip Hop Kemp. Jedni znajdą w nim dla siebie rzewne melodie Williama Fitzsimmonsa czy Owena Palletta, drudzy rozpadające się „Bring the Sun” od Swans, inni perfekcyjne widowiska od Björk czy St. Vincent, a jeszcze inni doskonałą imprezę od Clarka. Jest jednak w tym wszystkim też obszar możliwie najbardziej mainstreamowy: Clean Bandit, Rudimental, Mika czy wspomniani wcześniej Austriacy z Klangkarussell. I o ile występy pierwszych trzech artystów z tej czwórki nie zrobiły na mnie absolutnie żadnego wrażenia, a w przypadku Clean Bandit było nawet wyjątkowo tragicznie, to set autorów hitowego „Sonnentanz” był jednym z najprzyjemniejszych zaskoczeń 14. edycji ostrawskiego festiwalu. Podobnym zaskoczeniem okazała się być dla mnie także grupa Vessels, którą obok Owena Palletta mogę uznać za jedyny jasny punkt trzeciego dnia imprezy. Brytyjski band, który w swojej karierze przeszedł dość dziwaczną drogę od post-rocka do tech house’u udowodnił, że nowopowstała scena elektroniczna mieszcząca się w niewielkim, odnowionym budyneczku (który niektórzy nazywali pieszczotliwie czeskim szybem Wilsona) może bawić się tak dobrze jak największe ostrawskie areny, zwłaszcza gdy pięciu facetów gra tam mocno improwizowany, elektroniczny materiał ze stosunkowo klasycznymi instrumentami i ciekawym pokazem świateł. Ostatniego dnia, oprócz występu Williama Fitzsimmonsa, do mocnych propozycji należy zaliczyć także bardzo przyjemny (choć może odrobinę odtwórczy) koncert Other Lives, a także jeden z dwóch koncertów zamknięcia czyli The Soft Moon, które pojawiło się na jednej z mniejszych scen i które wybrałem zamiast libańskiego Freddy’ego Mercury. Do dość posępnego występu Soft Moon, w którym bez ustanku przewijał się gdzieś post -punkowych duch Joy Division, dostosowała się nawet pogoda, bowiem był to jedyny moment festiwalu kiedy

35

tak naprawdę padało. Rozczarowaniem dnia mogę za to nazwać duet Vok. Na żywo głos Margrét Rán w niczym już niestety nie przypomina wokalistki The Knife (takie wrażenie miałem odsłuchując wersji studyjnych), przez co popowe utwory grane podczas koncertu zbladły i straciły dla mnie jakikolwiek wyraz. Na koniec należy jeszcze dodać odrobinę o festiwalowym terenie. Wciąż nie potrafię sobie wyobrazić lepszego miejsca na festiwal niż jawiąca się w brudnych szaro-rdzawych kolorach kopalnia zlokalizowana w ostrawskich Vitkovicach. Choć trzeba przyznać, że organizatorzy co roku, zgodnie z nazwą festiwalu, ubierają ją w przeróżne barwy. Kampus jest przez to dużo bardziej jarmarczny (i to dosłownie!), bowiem obok tego co widujemy normalnie w Polsce – food trucków, stoisk z napojami i małych marek modowych – znajdziemy też namioty z… indyjskimi chustami, kadzidełkami i masą innych rzeczy, o których nie pomyślelibyście w kontekście festiwalu. Kolejnym punktem, który może dziwić polskich festiwalowiczów przyjeżdżających do Ostravy jest konferansjer zapowiadający koncerty na głównej scenie (przed Björk odpalał nawet z organizatorami szampana!). Wygląda to trochę tak, jakby na Open’erze, przed i po każdym koncercie na scenę wychodził Hirek Wrona albo Marek Sierocki i zachwalał Kasabian czy Clean Bandit. To wszystko dla człowieka nieprzyzwyczajonego może wyglądać odrobinę karykaturalnie, ale kiedy składam sobie w głowie obraz Colours of Ostrava to wiem, że Czesi są po prostu w wielu kwestiach organizacyjnych dużo mniej restrykcyjni, bardziej wyluzowani. Przy tym, za sporo mniejsze pieniądze oferują wyjątkowo ciekawy zestaw artystów, którzy zjawiają się w jednym z najbardziej intrygujących festiwalowych terenów, jakie można sobie wyobrazić. Dlatego właśnie Kolory to doskonała alternatywa dla droższego Open’era, mimo tego, że za drugim razem dostrzega się już o wiele więcej wad i niedociągnięć. tekst: Mikołaj Grabski-Pawłowski foto: Margot Rudzińska


colours of ostrava

36


MUZYKA Jeżeli chcielibyśmy polecić Wam kilku artystów, których koniecznie musicie zobaczyć na tegorocznym festiwalu - powinniśmy skopiować tutaj zdecydowaną większość line-upu. Oprócz zagranicznych muzyków, którzy zdążyli już wypracować swoje miejsce w branży, na tegorocznej edycji pojawi się liczna polska reprezentacja, z którą absolutnie warto się zapoznać. Komplet naszych artystów jest najwyższych lotów. GAAP KVLT, Souvenir de Tanger, Syny, John Lake - to tylko część z nich. W tym roku, dzięki takiemu zestawieniu na pewno będziecie mogli odczuć radość z poruszania się przy scenach. Jeżeli tylko dopisze forma

37

artystów – weekend w Katowicach zapowiada się naprawdę dobrze. Moja osobista zagraniczna piątka, której nie chcę przegapić podczas tegorocznej edycji TNM to: Dopplereffekt, Autechre, Objekt, Tyler The Creator oraz Alo Wala. Tym, którzy ich nie znają polecam przesłuchanie paru utworów. Sądzę, że zakupicie wtedy bilet na TNM z prędkością światła. Niestety dwójka ostatnich artystów występuje w tym samym czasie, więc podział minut między występami jest w tym wypadku nieunikniony. Taki urok festiwali.

WARS

Mało kto o tym nie tylko cztery certami świato tym roku wszy się przyjechać d nież wziąć udzi tach oraz wyk zagadnieniu p Organizatorzy z Ableton LAB kich tych, któr anatomią utwo bardzo kusząc dlatego, że w są pod okiem magają żadneg tajcie jednak, ż jest limitem m wszystkie wykł


To już 10 edycja festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Przez lata obserwowaliśmy, jak wydarzenie ewoluowało, ściągając z roku na rok coraz większą liczbę fanów muzyki. Nie przypadkowo TNM został laureatem nagrody European Fesival Awards w kategorii Najlepszy Mały Europejski Festiwal. Poziom tego wydarzenia od kilku lat rośnie, choć zdarzały się również drobne potknięcia. Czasami zawodziło nagłośnienie, innym razem dobór artystów pozostawiał

SZTATY

m pamięta, że TNM to y dni wypełnione konowej sławy artystów. W yscy, którzy zdecydują do Katowic, mogą rówiał w licznych warsztakładach poświęconych produkcji muzycznej. w porozumieniu B pomyśleli o wszystrzy zainteresowani są orów muzycznych. To ca opcja, szczególnie warsztaty prowadzone specjalistów i nie wygo wpisowego. Pamięże część z nich objęta miejsc (15!), natomiast łady są otwarte.

wiele do życzenia, nawet czynniki atmosferyczne w zeszłym roku próbowały zepsuć wyszystkim uczestnikom nastrój. Jedno jest pewne – mimo wszystkich wzlotów i upadków, jubileuszowa edycja zapowiada się naprawdę obiecująco. Organizatorzy postanowili udowodnić, że TNM to festiwal, który słusznie należy do polskiej czołówki, a co pokazały wszystkie nagrody – nawet do europejskiej. Wpiszcie

w tym roku wizytę w Katowicach do swoich kalendarzy, bo na pewno nie będzie to zmarnowany czas. Jeżeli jeszcze nie jesteście przekonani, co do tego, by pojechać na tegorocznego TNM, zapoznajcie się z trzema konkretnymi powodami, które mamy nadzieję, że skłonią Was do poważnego zastanowienia się nad swoimi planami.

MIEJSCE Katowice są szczególnym miastem. Ich bogata historia i przede wszystkim architektura sprawiła, że ciężko znaleźć drugie takie miejsce w całej Polsce. Nazywane małym Paryżem potrafi oczarować swoim modernistycznym charakterem i szybkością rozwoju. Jest to idealny grunt pod wszelakie inicjatywy kulturalne, których dzieje się tutaj całkiem sporo. Ci, którzy zdecydują przyjechać na TNM, mogą w między czasie wybrać się na wycieczkę na słynny Nikiszowiec należący do Szlaku Zabytków

Techniki Województwa Śląskiego. Warto podkreślić, że sam festiwal odbywa się w ciekawej lokalizacji. Teren byłej Kopalni Katowice i obecnej nowej siedziby Muzeum Śląskiego to wymarzone miejsce dla brzmień z pogranicza elektroniki. Zachowane dwie wieże szybowe, jak i pozostałe budynki tworzą klimat, który na długo zapada w pamięci. Szczególnie po zmroku, kiedy wszystkie obiekty są podświetlone, można przekonać się o tym, że to miejsce naprawdę jest niezwykłe.

tekst: Agnieszka Łysak

38


trementina Ten noise popowy/shoegazeowy zespół równie dobrze mógł powstać w Szkocji czy Kanadzie, a jest z malowniczego miasta Valdivia w Chile. Mają w dorobku współpracę ze słynnym właścicielem kultowej wytwórni Vinyl Junkie z Japonii, tej samej dzięki której doprowadzał do perfekcji swoje brzmienie Kevin Shields z My Bloody Valentine i w której nagrywali choćby zespoły pokroju Ringo Deathstarr. Rozmawialiśmy z Vanessą, wokalistką i gitarzystką zespołu.

39

To pytanie pewnie zawsze dostajecie jako pierwsze. W jaki sposób powstał sam zespół? Jaka jest jego historia? Wszystko zaczęło się przypadkowo. Cristóbal i Lucas już jakiś czas wcześniej uczestniczyli w kilku projektach i tworzyli nagrania, w których potrzebowali akurat kobiecych wokali. Ja jako, że już pomagałam im w tekstach, nagrałam partie wokalną w zasadzie bez ich namawiania. Wrzuciliśmy kawałki na Soundclouda i od razu dostaliśmy taki feedback, że musieliśmy zastanowić się na poważnie nad utworzeniem zespołu. A wszystko to działo się w okresie jednego miesiąca, w którym dostaliśmy też ofertę z japońskiego Vinyl Junkie. Zaczęliśmy pracować nad naszą pierwszą EP-ką z ręką na pulsie, i dosłownie tuż przed jej wypuszczeniem poznaliśmy naszego basistę - Simona. Na ulicy, gdzie akurat graliśmy specjalnie po to, aby znaleźć kogoś kto by nas posłuchał, pojawił się on. Kilka miesięcy później przenieśliśmy się na stałe do Santiago, naszej stolicy, aby móc grać dalej i poświęcić się muzyce. Wydaje mi się, że od czasu naszej przeprowadzki, spełniliśmy nasze założenia. Poznaliśmy trochę lepiej własny kraj i nawet mieliśmy nasze pierwsze tournée po... Japonii.


Skąd się wzięła nazwa zespołu? Kiedy powstawał zespół, byliśmy wszyscy studentami na uniwersytecie, który zresztą porzuciliśmy na dobre, aby poświęcić się muzyce. Ja studiowałam na ASP, dzieła wizualne i jako dobra studentka i jednocześnie ofiara warsztatów malowania, pojawiałam się bardzo często oszołomiona i nieco odurzona. A wszystko przez to, że byłam narażana przez wiele godzin i dni na terpentynę („trementina” w hiszp.), którego się używa do rozpuszczania farby. W końcu pewnego dnia pokazałam Cristóbalowi słoik terpentyny ponieważ strasznie chciał wiedzieć czym dokładnie jest ta cała „nie do zniesienia” ciecz, która powodowała, że byłam lekko odurzena przez wiele godzin. Stwierdził, że jej zapach był warty zagubienia się choćby na trochę. Nie mając nigdy kontaktu z malowaniem, pewnie nie będziesz wiedział czeg oczekiwać, kiedy ci mówią, że „muszą iść kupić terpentynę”. W języku hiszpańskim, to słowo kojarzy ci się z babcią albo z czymś co błyszczy. Terpentyny używa się, aby coś utworzyć, ale też aby coś wymazać. To również coś co odurza ci mózg, o czym oczywiście nie wiesz do momentu pierwszego malowania na poważnie. To wszystko wydawało nam się wystarczającym powodem, aby właśnie tak nazwać nasz zespół.

Waszego debiutanckiego materiału naprawdę świetnie się słucha. Moglibyście nam zdradzić coś o waszym sposobie tworzenia nowych utworów, jaki wyglądały wasze próby? Czy był to raczej długi proces nagrywania wszystkiego za jednym razem, czy raczej po trochu w małych częściach? Tak naprawdę materiał na Almost reach the sun powstawał od samego początku w częściach. Połowa utworów z tego albumu to są piosenki, które powstały w tym proroczym miesiącu, w którym tworzyliśmy i nagrywaliśmy tak jakby był on ostatnią rzeczą, którą robiliśmy w życiu. W dodatku miało to miejsce pomiędzy naszymi egzaminami na uniwersytecie, w bardzo zimowej aurze, z niewielkimi zasobami pieniędzy na samo nagrywanie. Brilliant noise nagraliśmy przy użyciu jednego skradzionego mikrofonu, jednego wzmacniacza oraz jednego dwukanałowego interfejsu. NIE WIEDZĄC JAK SIĘ NAGRYWA. Wcześniej NIGDY nie graliśmy razem. Ten pierwszy raz miał miejsce w marcu 2014 roku, kiedy już minęło kilka miesięcy od wypuszczenia naszego materiału w Japonii. Druga połowa płyty to są utwory, które powstawały w pierwszych miesiącach 2014, w ramach prób. Zostały nagrane w naszej wytwórni w Chile, BYM Records. W za-

40


sadzie nasz sposób tworzenia to zawsze praca jako zespół. Lubimy robić próby, improwizować i z tego wyciągać kawałki, które są płynne i motywują do dalszego wysiłku. Almost reach the sun był potrzebny, aby nadać moc naszym pierwszym eksperymentom i udostępnić wszystkim część tego czym była EP-ka Brilliant noise, wcześniej dostępna tylko w Japonii. Krążek pozwolił również nam również rozwinąć materiał, nad którym pracowaliśmy przez cały poprzedni i ten rok. Jego brzmienie jest bardziej solidne, takie w którym w końcu mogliśmy pokazać jakie one dokładnie jest.

przykład Fendera, o czym wcześniej mogliśmy tylko marzyć. Zespoły mają teraz odwagę odkrywać i kierować się własnym rozsądkiem, jak i również nagrywać i tworzyć własne wydarzenia. Dzięki temu mamy teraz w końcu przestrzeń aby pokazać, że nie wszystko dobre musi pochodzić z zagranicy.

Jak wygląda scena muzyczna DIY/indie w Chile? Jak się czujecie będąc stamtąd?

Ja osobiście mogę wam polecić Eva & John oraz Gomas. Są z Peru. Natomiast El Mato a Un Policia Motorizado, Las Ligas Menores, oraz La Ola Que Queria Chau są wszyscy z Argentyny, a Las Robertas z Kostaryki. Z samego Chile mogę też wymienić takie kapele jak The Holydrug Couple, Follakzoid oraz La Hell Gang. Wprawdzie wszystkie są W BARDZO różnych gatunkach, ale warto abyście się im przyjrzeli bliżej.

Jak zaczynaliśmy, co nie było wcale tak dawno, nie było w zasadzie żadnej sceny DIY oprócz tej z rodzaju hardcore/punk. Nagle obok nas powstała cała rzesza zespołów z przeróżnych gatunków, które miały odwagę nagrywać zupełnie samemu i wyjść ze swojego strefy komfortu, tego które nadaje ci tok myślenia z rodzaju, że „nie masz żadnych możliwości”. W naszym wypadku pierwsze co powiedziano to: „myślicie, że ich będą brać pod uwagę tylko dlatego, że śpiewają po angielsku?”, albo: „nikt nie będzie chciał słuchać albumu, który nie został nagrany w profesjonalny sposób”. Prawda jest taka, że nigdy nas to nie obchodziło, co dało nam efekty. Fajnie jest widzieć, że coraz więcej osób ma odwagę robić wszystko na własną rękę, nie polegając na nikim innym, jednocześnie urozmaicając nieco oschłe muzyczne otoczenie. Zresztą Chile nie jest krajem, który w Południowej Ameryce w branży muzycznej czymś się wyróżnia. Mamy głównie przemysł z Meksyku, USA i Argentyny, który rządzi rynkiem. Dodatkowo, ludzie nie są przyzwyczajeni do słuchania rodzimej muzyki z Chile oraz chodzenia na koncerty. Dzięki naszym sukcesom, mieliśmy możliwość zdobyć instrumenty – na

41

Oprócz Trementiny, jakie są godne uwagi zespoły z waszego kraju, Argentyny lub innych pobliskich? Chodzi o takie, które ktoś w Polsce absolutnie powinien poznać.

Od niedawna, w waszej stolicy, ma miejsce słynny festiwal Lollapalooza. Czy jest jakiś inny festiwal lub miejsce, które moglibyście polecić dla kogoś kto jest fanem muzyki niezależnej, a chciałby wybrać się z Polski do Chile? W tym momencie, jedynym festiwalem, który powstał w Chile naprawdę w duchu niezależności jest Santiago Pop Fest. Miał on na razie tylko swoją pierwszą edycję. Jest to festiwal, który przyciąga prawdziwe zespoły indie z bardzo różnych gatunków oraz jest finansowany w pełni z niezależnych środków. Oprócz niego są też takie festiwale jak Lollapalooza czy El Primera Fauna, ale one są organizowane przez wielkie medialne koncerny, co znaczy, że tylko zespoły z dużą renomą mogą na nich wystąpić.


To pytanie też pewnie już dobrze znacie. W ostatnim czasie bez wątpienia nastąpiło odrodzenie gatunku shoegaze. Jakie kapele lub muzyków zaliczacie do swoich największych wpływów, również z innych niż noise pop/shoegaze? Tak! Jest to gatunek, który ostatnio ma się dobrze. Na szczęście młode pokolenie jest już chyba znudzone syntezatorami i wraca do prawdziwego hałasu. Oczywiście lubimy takie kapele jak My Bloody Valentine, The Jesus and the Mary Chain, Astrobrite, Yo La Tengo czy Ringo Deathstarr. Z innych gatunków, taki zespół który dodał nam sporej motywacji aby robić wszystko zupełnie samemu, to Rosjanie z Motorama. Lubię też takie rzeczy jak choćby Pixies, Ariel Pink, Belle & Sebastian, Frankie Cosmos czy Grauzone. Jeżeli mielibyście możliwość wyruszyć w trasę po świecie z jakąś kapelą lub muzykiem, to jaki zespół i kraje byłyby ziszczeniem waszych marzeń? Idealnie byłoby podróżować z takim zespołem, który miałby podobne nastawienie do naszego, ponieważ podczas trasy z reguły dobrze się bawisz, ale jeżeli dodatkowo nadajesz na tych samych falach, wszystko lepiej działa. No i od razu bardziej cieszysz się samym tworzeniem w zespole. Jeżeli możecie nam zdradzić, jakie macie plany na najbliższy czas? W tej chwili pracujemy nad nowym materiałem, który będzie tak naprawdę naszym pierwszym longplayem.

Chcemy wykonać dobrą robotę, tak więc, poświęcamy dużo czasu aby tworzyć i odrzucać nowe kawałki. Jak już wszystko będzie gotowe, aby nie ograniczać się, tak jak wcześniej, tylko do Japonii i Ameryki Łacińskiej, mamy zamiar wypuścić nowy materiał w różnych wytwórniach rozsianych po świecie. A jak wszystko pójdzie po naszej myśli, wyjedziemy z Chile na dobre, aby móc w spokoju wyruszyć w prawdziwą trasę. Niestety mieszkając w Ameryce Południowej, zorganizowanie takiej bardzo dużo kosztuje. Dodatkowo chcielibyśmy grać na stałe w takim miejscu gdzie lokalna scena i publiczność jest o wiele większa i nie tak bardzo ograniczona jak u nas. W Polsce też istnieje świetny festiwal muzyki niezależnej, Off Festival, w Katowicach. Na ostatnich kilku edycjach mieliśmy okazje usłyszeć takie zespoły jak choćby Ringo Deathstarr, zobaczyliśmy wielki comeback My Bloody Valentine oraz w 2014 roku dosłownie umieraliśmy pod sceną podczas niesamowitego koncertu Slowdive. Czy mielibyście ochotę przyjechać do nas do Polski jakoś w najbliższym czasie? Wow, świetne zespoły! Ha, ha, oczywiście, że tak. Chcemy grać w tylu różnych miejscach ile tylko możemy. Dodatkowo, jeżeli kapele tak renomowane jak wyżej wymienione tam już grały, to chyba dotarlibyśmy do idealnej publiczności. Byłoby fantastycznie móc zagrać na festiwalu z taką renomą! :-) Bardzo dziękuję za rozmowę. Mam nadzieje widzimy się niebawem w Polsce. W końcu macie teraz tutaj już przyjaciół. Rozmawiał i tłumaczył z języka hiszpańskiego Gabriel Kutz

42


czym było

hype


(lub jest)

williams


czym było (lub jes Wkładka do ich drugiej płyty, „Find Out What Happens When People Stop Being Polite, And Start Gettin Reel” mówi nam między innymi, że „Hype Williams może (ale nie musi) być dwoma osobami nazywającymi się D.Blunt i Inga Copeland. Może też (ale nie musi) to być część od 18 lat przekazywanego kolejnym osobom projektu zapoczątkowanego przez kobietę o nazwisku Denna Frances Glass”. Podobnych dziwacznych wyjaśnień i deklaracji znajdziemy więcej. Sprawy nie ułatwiają lakoniczne wypowiedzi Blunta, który w udzielanych przez Skype’owy chat wywiadach utrzymuje, że „Hype Williams się nie skończyło, po prostu nie ma już Ingi”. Chyba że akurat od rzeczywistości jeszcze bardziej niż zwykle i nie zacznie mówić o rzeczach które kompletnie nie mają sensu, nie mówiąc już o związku z pytaniem dziennikarza. Ale dla ułatwienia załóżmy, że Hype Williams to właśnie Blunt i Copeland. Wszelkie inne szczegóły pozostają równie zamglone jak samo brzmienie nagrań projektu. Hype Williams czerpali przede wszystkim z czarnej muzyki, ze specjalnym akcentem na hip-hop i dub. Z tego pierwszego wzięli zamiłowanie do rytmu i sampli (czasem wycinanych tak bezczelnie jak tylko można), z tego drugiego - pełne pogłosów i dźwiękowych brudów brzmienie. Jeszcze większy miszmasz królował w warstwie kompozycyjno -twórczej - dla duetu równie interesujące wydawały się być zakorzenione w vaporwavie zwiewne ballady, jak i kompletne odloty dźwiękowe na tle których ktoś recytuje tekst z piosenki z czołówki Pokemonów. Jedyną rzeczą krępującą Hype Williams była ich kreatywność, która uparcie się nie wyczerpywała i pozwalała duetowi na nagrywanie kolejnych abstrakcyjnych płyt, o których sile stanowiła nie spójność, lecz dziwaczna wrażliwość tej pary. Obojętnie czy traktujemy te albumy jako odkrywanie dla popu nowych ścieżek (którymi to pop nigdy nie miał podążyć), czy po prostu dźwiękowy pamiętnik pary, która lubiła czapki z daszkiem, narkotyki i syntezatory. Chociaż ani Copeland, ani tym bardziej Blunt nie mówią o tym otwarcie, to najwidoczniej łączyło ich więcej niż wspólne hobby. Jednak nic nie trwa wiecznie, podobnie było tutaj. Pierwszą, nieśmiałą jeszcze oznaką tego był fakt, że wydana w wytwórni Hyperdub płyta „Black Is Beautiful” była już firmowana dwojgiem nazwisk muzyków. Album ten jest wspaniale poszarpany i niespójny, chociaż w nieco inny sposób niż dotychczas - tym razem

45


st) hype williams? był to efekt powolnego klarowania się stylu dotychczasowych członków Hype Williams. O ile Inga stawiała na dość popowe (przynajmniej w kontekście dotychczasowych nagrań) struktury, tak Dean stawiał na abstrakcyjne kolaże dźwiękowe wsparte topornymi pętlami i eksperymentami brzmieniowymi. Jeszcze bardziej rozdarte między piosenkami a dziwactwami były nagrania z „The Attitude Era” - zestawu plików MP3, który muzycy udostępnili jako „utwory nad którymi nie możemy już pracować” i który miał się okazać ich ostatnim pełnowymiarowym wspólnym wydawnictwem, o ile nadal można to tak nazwać. Bo bardziej przypomina to zaglądanie do czyjejś korespondencji - w międzyczasie oboje dużo pewniej poczuli się za mikrofonem i sytuacja towarzysząca nagrywaniu miała okazję odbić się na warstwie tekstowej, którą analizuję z niekłamaną przyjemnością. Po raz pierwszy pojawiły się w tej muzyce emocje w tak ludzkim wymiarze, a to miał być dopiero początek, bo w tym samym czasie członkowie Hype Williams szykowali się już do solowych karier. Pierwszy był Dean Blunt. „The Narcissist II” było nieśmiałym jeszcze, krokiem Blunta w kierunku parapiosenkowej formy, w której właśnie emocje miały być najważniejsze. Muzyk nie czuł się jeszcze w tej roli do końca pewnie i wciąż ukrywał swój głos za efektami albo uciekał w robienie słuchowisk, gdzie oddawał głos nagraniom kłócących się par. Już wtedy było wiadomo, że coś jest na rzeczy. Ostatecznie odsłonił się na „The Redeemer”, którego sporą część stanowiły oscylujące gdzieś między r’n’b a musicalem ballady w których głos muzyka był wyeksponowany jak nigdy dotąd. Oczywiście nadal zdarzały się odloty i pomysły kompletnie nieoczywiste, ale ani przez moment nie ma się wątpliwości, że to Blunt i jego teksty są tu głównymi bohaterami. I choć zawsze daleko mu było do bycia dobrym wokalistą, to sposób w jaki zestawiał swoje nieudolne próby z nieco koślawymi jeszcze smyczkowymi aranżacjami był co najmniej oryginalny. Przypieczętowaniem transformacji w singersongwritera okazał się być „Black Metal” - kolejny zbiorem wspaniale zdekonstruowanych piosenek w których abstrakcyjne, drażniące dźwięki dopełniają się z partiami żywych instrumentów i wokalem. I mimo że te utwory są czasem toporne albo wręcz nieprzyjemne - trudno odmówić Deanowi rozmachu. A jego koncerty to niemalże teatralne show, które na długo zostaje w pamięci, nawet jeśli czasem balansuje na granicy pretensjonalności

46


(palenie na scenie jointa w kompletnej ciemności przy zapętlonym dźwięku padającego deszczu - no błagam). Dean Blunt najprawdopodobniej jest wiecznie zaćpanym szaleńcem, ale naprawdę fascynujące jest to co dzieje się w jego świecie. Oraz jak w jego świecie brzmi muzyka, bo wszystko wskazuje na to, że cokolwiek inaczej niż w naszym. Inga tymczasem trochę się uspokoiła. Nagrywane przez nią piosenki coraz mniej opierały się na mroku i zadymionym brzmieniu znanych z Hype Williams, a coraz bardziej urzekały zwiewnymi melodiami wokalnymi i wysmakowanymi (choć nadal mocno udziwnionymi) aranżacjami. A przede wszystkim mnóstwo w nich było radości z życia. I to nie takiej głupkowato naiwnej, lecz dojrzałej i naprawdę przekonującej, jak chociażby w feminizującym „Advice to Young Girls” z gościnnym udziałem Actress. Wygląda na to, że u Ingi po rozstaniu z Bluntem wszystko w porządku, co dość dobitnie implikuje chociażby tytuł pierwszego albumu długogrającego - „Because I’m Worth It”. Cytowanie hasła reklamowego L’Oreal zdecydowanie nie jest przypadkowe, Inga nie przestała otaczać się charakterystyczną dla macierzystej formacji symboliką drogich marek, co w zaskakujący sposób dopełnia się z jej nowym wizerunkiem - kobiety silnej, niezależnej i mającej własną wizję na swoją twórczość i życie. I właśnie w momencie w którym byli członkowie Hype Williams już chyba na dobre odnaleźli własny styl i poszli każde swoją drogą („Black Metal” jest pierwszym wydawnictwem Blunta na którym była partnerka nie udziela się wokalnie) ukazały się niemalże równocześnie dwie nowe EPki. Chociaż „ukazały się” to może dość duże słowo w kontekście ośmiu krótkich utworów składających się na „Babyfather” - po prostu na blogu wytwórni Hyperdub ukazał się link do paczki z nimi, nieokraszony niczym poza odpowiednimi tagami i ascetyczną okładką (czarny tekst, białe tło). Zawartość muzyczna dorównuje całej oprawie - tak radykalny i minimalistyczny Dean Blunt jeszcze nie był. Żaden kawałek nie przekracza dwóch minut, żaden też nie jest oparty na więcej niż trzech zapętlonych samplach, które kolejno fascynują słuchacza, testują jego cierpliwość, a na końcu urywają się bez żadnej pointy. I czasem tylko mistrz ceremonii zadeklamuje parę smutnych linijek przypominając przy tym, że wokalista z niego żaden. Nie chcę tu snuć teorii spiskowych i zgadywać ile z tych utworów odnosi się do Ingi („Son” na pewno), więc zwrócę uwagę na coś innego - Blunt może teraz

47


zrobić właściwie wszystko i nie oglądać się na nikogo. Cała jego solowa twórczość jest jednym wielkim „Metal Machine Music” naszych czasów. Wprawdzie w XXI wieku nie mamy co liczyć już na równie ważną historycznie płytę, ale reakcje pozostają tak samo skrajne. Tymczasem Inga postanowiła odciąć się nie tylko od dotychczasowego stylu, ale nawet od pseudonimu artystycznego, przynajmniej tymczasowo. Na ostatniej płycie The Bug zaśpiewała pod swoim prawdziwym nazwiskiem - Alina Astorova, które ostatecznie przekręcone zostało na Lolina. Nie mam pewności czy ten nowy alias pod którym wydała własnym sumptem EPkę „Relaxin’ with Lolina” ma być nowym rozdziałem czy tylko jednorazową wyluzowaną odskocznią, ale jakkolwiek by nie miało to się skończyć - usłyszenie Ingi w nowym wydaniu to sama radość. Pozornie nie zmieniło się wiele - po prostu na pierwszy plan jeszcze bardziej wysunęły się melodie, a eksperymenty brzmieniowe zostały ograniczone do roli ozdobników, zostawiając więcej miejsca klasycznym instrumentom. I właśnie to niewielkie zaburzenie proporcji wystarczyło, by u Copeland powiało świeżością – w końcu już od jakiegoś czasu słychać było, że jest całkiem zadowolona z życia, więc czemu nie miałaby z niego korzystać i cieszyć się nowymi rzeczami? Na przestrzeni raptem 1o minut dzieje się tu tyle, że nie potrafię nie traktować tego jako zaledwie zapowiedzi nowego długogrającego materiału, w którym Inga będzie miała okazję po raz kolejny rozwinąć skrzydła. Na początku tego tekstu na chwilę oddałem głos muzykom, żeby przybliżyć ich wizję odpowiedzi na pytanie „czym jest Hype Williams?”. Jednak gdy słucham zarówno „Babyfather”, jak i „Relaxin’ with Lolina”, odpowiedź na to pytanie naprawdę średnio mnie obchodzi. Nieważne czym miało być, czy też było, Hype Williams. Wiem kim byli i są Dean Blunt i Inga Copeland, dwójka szalenie kreatywnych ludzi których wrażliwość jest czymś wyjątkowym w skali ogólnoświatowej i którzy na przestrzeni ostatnich kilku lat stworzyli ogromne pokłady naprawdę różnorodnej, oryginalnej i poruszającej muzyki. I mam nadzieję, że stworzą jej jeszcze więcej, bo chciałbym jeszcze kiedyś siadając do pisania recenzji dwóch trwających łącznie 25 minut EPek skończyć z dwuipółstronicowym tekstem i wrażeniem, że temat jest daleki od bycia wyczerpanym. Maciek Sławski

48



KATHLEEN HANNA

fot. Silja Magg | self-titled

THE PUNK SINGER


W latach 90-tych, kiedy alternatywna muzyka ciągle była na topie, było oczywiste, że tylko dwie kobiety tak naprawde rządzą i robią to co chcą w tym nurcie - Courtney Love i właśnie Kathleen Hanna. Dokument „The Punk Singer” to opowieść o Kathleen, szczerej, choć zadziornej i pyskatej, zarazem,ikonie feminizmu i słynnego ruchu Riot Girrrl, która nigdy nie chciała siedzieć cicho. Mówiono, że kobiety z reguły jej nienawidziły, a mężczyźni po prostu się bali. Coś w tym jest. Film miał światową premierę w marcu 2013 roku, na festiwalu SXSW w Austin, a „The Punk Singer” nakręciła, jakże by inaczej, kobieta, Sini Anderson, reżyserka i producentka filmowa oraz artystka i poetka. Dodatkowo Kathleen zażyczyła sobie, że właśnie głównie kobiety będą się w tym filmie wypowiadały. I to mimo tego, że przecież dużo znanych muzyków-mężczyzn miałoby sporo tu do opowiadania, jak choćby Thurston Moore, ex-Sonic Youth, z zespołem którym Kathleen wiele łączy. Niewątpliwie „The Punk Singer” można postawić obok innego dość znanego już u nas dokumentu „1991:The Year Punk Broke” opowiadającego o słynnej trasie zespołu Sonic Youth, oraz innych zespołów, jak Nirvana, Dinosaur Jr, Babes in Toyland czy The Ramones. W obu wypadkach mamy masę wcześniej niepublikowanych, archiwalnych materiałów z koncertów, klipów z niecodziennych zdarzeń i niesamowicie kameralnych wywiadów zza kulis, kiedy królowała prawdziwa muzyka alternatywna. Mimo iż Kathleen Hanna wraz z zespołem The Bikini Kill, nagrywała undergroundowe płyty i happeningi gdzieś na obrzeżach muzyki i innych dostępnych mediów, to kiedy w latach 90-tych mieszkało się w USA, trudno było na nią w ten czy inny sposób nie trafić. I to mimo iż Kathleen zawsze trzymała się zasady unikania związków z mainstreamowymi mediami. Uważała, że będąc kobietą bardzo łatwo może zostać wykorzystana jako kolejny korporacyjny produkt. Nie chciała się sprzedać w absolutnie żaden sposób. Dlatego też na przykład do dzisiaj, na serwisach pokroju Spotify nie posłuchamy w zasadzie nic z repertuaru The Bikini Kill. Ten niezły dokument utwierdził mnie w przeświadczeniu, że Kathleen jest zdecydowanie tym brakującym ogniwem Kurta Cobaina. Okazuje się oboje przyjaźnili się w ponurym Portland jeszcze na długo przed przebiciem się Nirvany do mainstreamu. Byli dosłownie jak bratnie dusze. Zapewne połączyły ich podobne doświadczenia, bardzo trudne dzieciństwo, poczucie poniżenia i bycia wykorzystywanym, oraz te samo trzeźwe i trochę nihilistyczne spojrzenie na świat. To właśnie dzięki niej, Cobain nazwał słynny przełomowy singiel Nirvany: „Smells Like Teen Spirit”. Okazuje się, Kathleen napisała wcześniej na ścianie domu gdzie mieszkał Cobain: „Kurt smells like teen spirit” nawiązując do jakieś głupkowatej reklamy dezodorantów dla nastolatków. Trzeba tu też przytoczyć jej dobrze chyba udokumentowany medialny konflikt z Courtney Love, która zapewne była potwornie zazdrosna o Cobaina.

51

THE PUNK SINGER We właśnie wydanych pamiętnikach Kim Gordon, „A Girl in a Band”, Kim wspomina, że podczas festiwalu Lollapalooza w 1995 roku, podczas występu ich grupy, Kathleen, która przyjaźniła się z tym zespołem, oglądała ich koncert zza kulis i w pewnym momencie została znienacka napadnięta i pobita przez Courtney Love. I mimo to, iż one wcześniej się w ogóle się nie znały! Sprawa skończyła się w sądzie, gdzie Courtney dostała roczny wyrok w zawieszeniu oraz zakaz zbliżania się do Kathleen. Zresztą Kim Gordon w swoich pamiętnikach nie szczędzi uszczypliwych słów pod adresem Courtney. Osobiście zawsze bardzo podobał mi się unikatowy performance Kathleen na żywo. Niezależnie jak wykonywała utwór i co robiła na scenie, to wyglądała genialnie i charyzmatycznie. W dokumencie „The Punk Singer” pokazana jest też jej walka z boreliozą. W 2005 roku, Kathleen wycofała się z grania i występowania na żywo, z powodu pogorszenia zdrowia. Niestety zdiagnozowanie jej choroby zabrało kolejne kilka lat. Obecnie mieszka w Nowym Jorku, ze swoim mężem, byłym muzykiem The Beastie Boys, Adam Horovitzem. Niewątpliwie Hanna ma już swoje zasłużone miejsce w historii amerykańskiego rocka i muzyki niezależnej. Osobiście zapamiętam ją z przełomowego i mojego ulubionego teledysku Sonic Youth, pt „Bull in the Heather”. Hanna występuje w nim w gościnnej roli, ponoć zupełnie przypadkiem, eklektycznie tańcząc między członkami zespołu, bawiąc się własnym wizerunkiem, przypominając też zresztą łudząco jedną z głównych bohaterek słynnego filmu czeskiej nowej fali lat 60-tych, „Stokrotki” Very Chytilovej. To jest prawdopodobnie jedyna mainstreamowa rzecz, na którą Kathleen się zdecydowała w swojej karierze. Niewątpliwie wymagało to dużej odwagi i poświęcenia, aby nie zaprzedać się ideałom. Na zakończenie powiem, że mamy duże szczęście, bowiem już na początku sierpnia będziemy mieli okazję zobaczyć Hannę z jej zespołem The Julie Ruin właśnie na Off Festiwalu Artura Rojka, w Katowicach. A nie tak dawno, aby zainspirować młode kobiety, burmistrz Bostonu ustanowił 9 kwietnia oficjalnym dniem ruchu Riot Girrl, na cześć właśnie Kathleen Hanny. Polecam również lekturę „Girls to the Front: The History of the Riot Girrrl Revolution” autorstwa Sary Markus, jako dopełnienie niezwykłej historii o Kathleen. Gabriel Kutz

fot. Aliya Naumoff

KATHLEEN HANNA


52


53

st f rom

bla the

pas t


1991

flat duo jets go go harlem baby O tym ciągle mało znanym, choć dla mnie klasycznym albumie w niektórych kręgach krążą już legendy. Flat Duo Jets to autorzy tego krążka. Istniejący do 1999 roku zespół tworzyli Dexter Romweber na wokalu i gitarze oraz Chris „Crow” Smith na perkusji. Inspirowali się oni głównie gatunkiem psychobilly zapoczątkowanym przez eklektycznych The Cramps oraz, w mniejszym stopniu, rockabilly. Go Go Harlem Baby jest ich w ich dorobku drugą płytą i została nagrana w legendarnym studiu w Memphis, Easley McCain Recording. Jej producentem został Jim Dickinson, ikona tego miasta, człowiek który pracował choćby z The Replacements, Tav Falco czy Alexem Chiltonem, a wydawnictwem zajęło się Sky Records, Niestety, już w roku wydania płyta szybko zniknęła z rynku USA, nie znalazła zbyt wielu słuchaczy. Trudno szukać przyczyn tej sytuacji, jednak moja teoria jest taka, że zespół trafił po prostu na zły moent do wydania swojej płyty. Świat ogarnęło wówczas szaleństwo grunge’u i każde gitary, które nie reprezentowały tego gatunku były, niestety, niemalże skazane na zapomnienie. Gdybym miał określić tę płytę jednym słowem to chyba pierwsze co się nasuwa to: „czadowa”. Brzmi niemal dokładnie tak, jakby sam Elvis czy choćby Roy Orbison grali swoje piosenki z ostrą punkową energią. Mimo takich kontrastów to nadal, bez wątpienia, jest rock and roll w klasycznym tego słowa znaczeniu.

Ducha i niesamowitą estetykę Flat Duo Jets idealnie oddaje otwierający tę płytę genialny utwór. „Flat Duo Jets Anthem” to kipiący energią przebój, który brzmieniem aktualnie nadal wydaje się współczesny. Słuchając kolejnej piosenki, czyli „Go Go Harlem Baby, można sobie tylko pomarzyć, jak mogła brzmieć i wyglądać wariacka gra zespołu Flat Duo Jets na żywo. Perełek na tym albumie jest jeszcze kilka. Należy tutaj wymienić, że wspomniany album bardzo przypadł do gustu samemu Jackowi White’owi, do tego stopnia, że zdecydował się wznowić wydanie krążka w swojej własnej wytwórni Third Man Records. Trudno się dziwić: płyta idealnie wpasowuje się w eklektyczne zagrywki i gitarowe wybryki, które tak dobrze znamy i kochamy u White’a. Zresztą okazuje się, że niepowtarzalny Jack lubi od czasu do czasu grywać covery tego zespołu. Muzyk wspomina zresztą koncert Flat Duo Jets - ich pierwszy występ na żywo podobno zupełnie ściął go z nóg. „Nie mógłem uwierzyć, że tam na scenie była tylko jedna mizerna gitara podpięta do małego wzmacniacza” Ponoć pokazało mu to na nowo, do czego tak naprawdę powinien służyć ten instrument. Na zakończenie warto dodać, że ten duet był niewątpliwie prekursorem tak zwanych „power duetów”, czyli zespołów z różnych nurtów posługujących się tylko gitarą i perksują - wystarczy wymienić nazwy takich projektów jak White Stripes, The Kills, Japandroids czy Shovels & Rope. Po rozpadzie zespołu w 1999 roku, Romweber kontynuował karierę solową. Nagrywał dalej i mieszał nurty rockabilly, bluesa, surf, punka i lounge, z całkiem dobrym skutkiem. Gabriel Kutz

54


grime 30 kwietnia 2015 roku, godzina 20. Holywell Lane Car Park, Shoreditch, Londyn. Na parkingu stoi kilkaset ubranych w czarne sportowe ciuchy osób. Na masce wypożyczonego samochodu Red Bulla z przenośnym soundsystemem stoi mężczyzna w czarnym płaszczu z napisem “ANARCHY IS THE KEY”. Publiczność, skandująca za nim “fuck the police!”, słyszy: “Fuck the police! You know why? ‘Cause you’ve never been to Shoreditch illegaly when it’s shutdown, eh!”. Mężczyzna stojący na masce samochodu to Skepta, a słowa jego najnowszego hitu “Shutdown” wykrzykują teraz wszyscy zebrani na parkingu, czyniąc przy okazji taneczną mieszankę pogo i rave, która podniosła wielką chmurę pyłu. Kilkanaście minut później pomysłodawca tego nielegalnego występu znika na widok szybko pojawiających się kolejnych funkcjonariuszy służb porządkowych. Spoceni fani, jeśli nie złapani przez policję, wkrótce także się rozchodzą. Media społecznościowe wybuchają w tym czasie ogniem relacji, filmików i zdjęć z wydarzenia. Najczęściej pojawiający się komentarz: Shoreditch got shutdown! W prawie identyczny sposób zaczyna się artykuł na thefader.com, który potem kontynuuje wyliczankę niedawnych sukcesów rapera: 5 lat temu Skepta obiecał fanom na Twitterze, że zorganizuje darmowy nielegalny występ. Słowa dotrzymał, kiedy sytuacja była najdogodniejsza. Skeptę w końcu zauważył Drake, propsując go m. in. w swoich postach na Instagramie (jeśli brzmi to dla Was jak żart, przypomnijcie sobie sukces ILoveMakonnena). Także początek “Shutdown”, tak często teraz parafrazowany (również w Shoreditch), to głos kanadyjskiego rapera mówiący “Man’s never been in Marquee when it’s shutdown,

55

eh? Truss mi dadi!”. W międzyczasie Skepta wystąpił w filmie (“Antisocial”, brytyjska premiera była w maju), nagrał wspólny utwór z popularnym nowojorskim kolektywem Flatbush Zombies, zorganizował trasę po USA (nazwa to - nie inaczej - Shutdown Tour). Bilety na koncerty wyprzedały się w ciągu kilku minut. Fani Skepty czekają na jego album, “Konnichiwa”, który ma być przypieczętowaniem starań o wypromowanie reprezentowanej przez niego sceny muzycznej. I myślę, że przybliżenie polskiemu czytelnikowi sceny, a nie konkretnej postaci, będzie miało większą zasadność. Tą sceną jest Londyn, a muzyką - grime. Jeśli zastanawiacie się czym jest londyńska scena grime i kto do niej należy, najprostszą odpowiedzią byłoby: wszyscy, którzy stali obok Kanyego Westa podczas wykonania “All Day” na tegorocznej gali BRIT Awards. Tworzące tę tracksuit mafię (tracksuit - dres, ubranie sportowe) postaci to ludzie o tym samym rodowodzie: wychowani w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach Londynu: Tottenham, Hackney, East End. Powstanie tego typu muzyki bezpośrednio wiąże się ze wzrostem popularności muzyki UK garage, która na początku nowego millenium stała się mroczniejsza - o mocniejszej linii basowej i szybsza. Przyciągnięcie MC do instrumentalnej muzyki z metrum 4/4 było tylko kwestią czasu. D Double E, wspominając początki swojej kariery, powiedział, że przeszedł na grime z muzyki drum&bass. “Mogłem być takim samym jak inni kolesiem rapującym do drum & bassu, ale teraz jestem w grime, który ma niższe tempo. Nadal jest to szybko dla przeciętnego


rapera, ale ja czuję, że zwolniłem. Więc myślę teraz bardzo głęboko, zupełnie, jakbym mógł pisać książki” - powiedział w wywiadzie dla Noisey. D Double jako legenda i wzór dla MC wyłożył podwaliny stylu: prędkość, ekspresywność, repetytywność. Powtarzalny charakter tekstów nie dość, że stał się idealnym sposobem na ich zapamiętywanie przez publiczność, to jeszcze przyczynił się do wytworzenia tzw. adlibs, czyli słowach-powiedzonkach, które stały się znakami rozpoznawczymi raperów. Przytoczyć tutaj można “Pow!”, z którego Lethal Bizzle zrobił wielokrotnie remiksowany hit, “Serious”, przewijające się w twórczości JME, czy “Hello hi”, którym zawsze wita się Big Narstie. Ad-libów jest oczywiście więcej, niejednokrotnie służąc za krótkie pozdrowienie (shoutout) innych raperów. Zanim jednak raperzy zaczęli pozdrawiać się nawzajem, sytuacja przedstawiała się tak, jak przedstawia się wszędzie, gdzie grany był hip -hop: stanie w kółku na osiedlu, freestyle do telefonu w formacie ośmiu linijek (tradycja grime’owa ustaliła standard 8 linijek zamiast 16; wkrótce formuła rozluźniła się i zwrotki mogły być nawet 32-wersowe), w końcu organizacja w składy raperskie, które dla uproszczenia zadania policji nazywano gangami. Występujący często w pirackich stacjach radiowych artyści przyciągali uwagę. Dołożyć do tego można niski wiek słuchaczy, wysokie progi nie pozwalające na przedostanie się do mainstreamu i można domyślić się, że „grime sam wpisał się na czarną listę”. Stare składy grające grime, takie jak So Solid Crew, Nasty Crew, czy Pay As U Go zbierały najzdolniejszych ze swojej okolicy. Można by to nazwać modelem odwrotnym, niż w przypadku supergrupy - nieznani MC po kilku latach opuszczali grupę i mogli kontynuować karierę jako soliści - z tym zastrzeżeniem, że mówimy o muzyce alternatywnej i nie przyciągającej uwagi mediów w odpowiedni sposób.

Na nieaktywnym forum fanów Nasty Crew pamiętającym 2003 rok można zobaczyć dyskusje na tematy: kto jest najlepszym MC w Nasty Crew, które dwa osiedla rządziłyby Londynem, gdyby połączyły siły w jeden gang oraz standardowy wątek w stylu “oceń mój rap”. Czerwone ramki na czarnym tle pamiętające HTML4 mówią więcej, niż mogłoby się wydawać. W pre-Youtube, pre-Facebook czasach, kiedy śmieszne filmiki oglądało się na ebaumsworld. com, a muzykę ściągało się za pomocą serwisów peer-to-peer pokroju Napstera, najbardziej ożywione dyskusje odbywały się na forach tematycznych. W przypadku grime’u jednak, słowo “hype” określało szybkość rozchodzenia się informacji za pomocą podania ustnego. Do Internetu nie trafiało wiele, a zasada prawilności (streetwise) uczyła: kto dobry gracz ten wie, kto lamus ten nie. Na szczęście, pierwsze kroki legendarnych dziś raperów - czyli to, czego nie można było śledzić w sieci na bieżąco - teraz jest dostępne dzięki seriom DVD takim, jak Risky Roadz, Practice Hours czy Aim High. Godziny walk „na wolno” (freestyle), niejednokrotnie znaczące debiut rapera, a także narodziny wojny między raperami (beef), zostały zapisane w starym, znającym koszmar stratnej kompresji rozpikeslowanym formacie video. Dziś na Youtube obejrzeć można, jak wyglądały sesje poprzedzające obecną formułę radiowego „fire in the booth” - wśród nich wybija się moment, kiedy pirackie wówczas Rinse FM zawiesiło działalność (założyciel DJ Slimzee dostał zakaz pojawiania się na jakimkolwiek dachu dzielnicy Tower Hamlets), a raperzy przenieśli się do DejaVu FM. Podczas jednej z takich freestylowych bitew, nagranej na „Conflict DVD”, siedemnastoletni wówczas Dizee Rascal prawie pobił się o mikrofon z raperem o ksywie Crazy Titch (kilka miesięcy później Titch trafił do więzienia za zabójstwo).

56


Potrzeba niebywałej wytrwałości, żeby udało się usłyszeć o czym oni rapują - zarówno z powodu niskiej jakości, jak i prędkości nawijania (spitting). Ale to właśnie niebywałej wytrwałości twórców tych nagrań (Rooney Keefe, Troy Miller - to oni, prawie w pojedynkę, zarejestrowali całą wczesną scenę grime) zawdzięczamy wiedzę o tym, jak wyglądały początki stylu, który na dobrą sprawę jeszcze nie miał nazwy. Robocza nazwa gatunku brzmiała: eskibeat (albo: eskimo sound). Ukuł ją Wiley - raper, producent, ojciec chrzestny całej londyńskiej sceny grime i organizator serii imprez “Eskimo Dance”. Między 2002 a 2005 rokiem Eskimo Dance za każdym razem miał komplet publiczności. “Pomyśl o największym rave jaki możesz sobie wyobrazić - to było Eski” - powiedział w wywiadzie dla Boiler Room Cheeky, organizator przywróconej w 2012 roku serii. Zakończony w 2005 z powodu niebezpiecznych zachowań młodzieży na koncertach, Eskimo Dance po 10 latach spotyka się z zupełnie innym środowiskiem klubowym, ale z tą samą energią, która napędzała poprzednie edycje. Jak twierdzi Cheeky, celem jest przyciągnąć nie tych samych słuchaczy, co przed laty, ale tę samą grupę wiekową (18-24 lat). Sprawdza się to zarówno, jeśli chodzi o publikę, jak i o wykonawców - wystarczy chociażby wspomnieć Novelista, który, razem ze swoim składem The Square, w wieku 18 lat występował na Eskimo Dance. Novelist, już wtedy na fali popularności i uznany przez krytyków, niczym się nie przejął i niedługo potem poszedł na freestyle battle pod lokalnym McDonaldem (udokumentowany jego utworem na Soundcloudzie: “Levisham McDeez”). Mimo tego, zarówno początkujący, jak i uznani wykonawcy spotykają się z tym samym problemem: grime, pośród innych “niebezpiecznych gatunków” jest spychane przez władze Londynu na boczny tor. Mechanizmem służą-

57

cym do tego jest wprowadzony w 2008 roku Form 696, czyli formularz, do którego manager klubu musi wpisać dane każdego muzyka, który będzie wykonywał na najbliższym koncercie. Dokument należy wysłać najpóźniej na 14 dni przed oficjalną datą wydarzenia, podając w nim numer telefonu muzyka, jego prywatny adres, gatunek muzyczny, w jakim gra i wszystkich DJ-ów i promotorów, z którymi może się pojawić. W nagłówku formularza 696 widnieje napis: “working together for a safer London”. Cytat ten wydaje się ironiczny, zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę pierwszą wersję dokumentu, która profilowała publiczność pod względem rasowym. W materiale video dla Noisey, DJ Logan Sama mówi: „Nie anulowano mi mnóstwa koncertów za pomocą formularza 696, ale nie trzeba odwoływać wielu, żeby stało się to wielką sprawą” - Wyjaśnia on, że wystarczy, że tylko kilka dużych eventów, w które zostały włożone duże pieniądze zostaną odwołane, i mechanizm psychologiczny zniechęcający do organizowania dalszych wydarzeń działa w pełni. - “Znam mnówsto DJ-ów, którzy albo zrezygnowali z grania muzyki, albo z grania na imprezach typu rave zmienili repertuar na lżejszy z powodu ryzyka odwołania imprezy. Granie pewnego rodzaju muzyki nie zapewniało im już możliwości utrzymania się”. Cała sytuacja z nasilającą się agresją typu “fuck the police” spowodowana jest tym, że obecnie nikt nie potrafi powiedzieć, co należy zrobić, żeby impreza nie została odwołana na 100%. Nie istnieje mechanizm sprawdzający, czy decyzja o odwołaniu wydarzenia jest sprawiedliwa ani czym została spowodowana. Nie istnieje komunikacja między policją a managerami klubów - dowiadujemy się w dokumencie “The Police vs Grime Music”. Nowi artyści tworzą w takim samym duchu DIY (do-it-yourself), w jakim tworzą obecni od lat MC i producenci. Uwagę przyciągają też nowe inicjatywy, robiące to samo, co starsi


koledzy, ale na swój sposób. Organizowane przez Jammera od lat zawody Lord Of The Mics mają swój odpowiednik w postaci młodszego WAW Grime Clash; wspomniane już Risky Roadz i podobne zyskały naśladowców w postaci kanałów na Youtube: Keepin It Grimy, GRM Daily czy Grime Report. Misję Rinse FM, (które w zeszłym roku obchodziło swoje 20-lecie, a w tym roku pięciolecie uzyskania profesjonalnej licencji) przejmuje Radar Radio i wiele innych. Fotografię ożywia inicjatywa Wot Do U Call It (jest to gra z pytaniem, które zadał Wiley w utworze o tej samej nazwie). W sytuacji, kiedy środowisko jest niewygodne, jedynym czynnikiem warunkującym rozwój i przetrwanie gatunku jest jego ewolucja. A ta rodzi zazwyczaj egzotyczne formy. Oczywiście, nowe dźwięki tym razem wychodzą nie tylko z Londynu. Jeśli chodzi o nawijkę prężnie rozwija się grupa MC z Birmingham, drugiego największego miasta w UK (Preditah, C4 i Sox). Jeśli chodzi o muzykę - w ostatnich latach pojawił się gros niezależnych labeli, które swoimi instrumentalami zmieniają grę. Gdyby tylko wymienić kilka najlepszych - Glacial Sound, Liminal Sounds, Oil Gang, Sector 7, Gobstopper. Producenci stojący za tymi podkładami? Gdyby wymienić kilku najlepszych - Murlo, Dark0, Mumdance, Logos, Mr Mitch, Visionist, MssingNo. W duchu zamykania koncertów (“police shut us down”, jak śpiewała Ke$ha) nagrany został właśnie kawałek Skepty “Shutdown”. Czy jest nadzieja na poprawę? Biorąc pod uwagę ostatnie zainteresowanie synkopowanym bitem na 4/4 w tempie 140 uderzeń na minutę, czy to za oceanem, czy w państwowej telewizji - można powiedzieć, że być może. Jeśli chodzi o telewizję: emitowany od marca 2013 serial na kanale E4, zatytułowany “Youngers”, opowiada o losach paczki przyjaciół, którzy pragną stać się najlepszym składem grającym grime. Niedawny występ Skepty u Joolsa Hollanda na kanale BBC Two ironicznie za-

znaczył się, kiedy w wykonywanym utworze wygrał skit “A bunch of young men all dressed in black, dancing extremely aggressively on stage, it made me feel so intimidated, and it’s just not what I expect to see on prime time TV”. Pół roku wcześniej w “Later… with Jools Holland” wystąpił Stormzy, wschodząca gwiazda grime’u. Zresztą, zarówno Stormzy, jak i Skepta odebrali w 2014 roku statuetki MOBO Awards, w tym “Best Video” za teledysk “That’s Not Me” - swoją drogą, którego wykonanie, powierzone Timowi i Barremu z popularnej serii Just Jam, kosztowało 80 funtów. Jeśli chodzi o sytuację za oceanem: do bitów ze spektrogramami w kształcie piły zębatej przymierzał się już Danny Brown (“Dubstep” ft. Scruffizer, “Blueberry” ft. Darq E Freaker) czy Pusha T (“Machine Gun”). Na wspólny remix (Wizkid “Ojuelegba”) dogrywali głos Drake i Skepta. Przyjaźń pokazywali również chłopaki z A$AP MOB, szczególnie propsując grupę Boy Better Know na ostatnim Red Bull Culture Clash. Mimo wszystko grime nadal pozostaje gatunkiem alternatywnym. Nie należy zapominać, że single znaczące “wielki powrót” muzyki grime, single, które niedawno wkroczyły na listy przebojów, zrobiły to zaledwie na chwilę. Paradoksalnie, hit 2014 roku, “German Whip” Meridian Dana, został wyprodukowany w 2013. Wiley ze swoim “On A Level” co prawda dostał się na playlistę BBC Radio 1, ale nie dosięgnął nawet czołowej czterdziestki. Jedyny przypadek, kiedy grime był na topie to wtedy, kiedy najmniej przypominał grime: dylogia Skepta “Rolex Sweep” + Wiley “Wearing My Rolex”; większość utworów składu Roll Deep; Tinie Tempah, Tinchy Sryder i Calvin Harris, Kano i Craig David, Dizzee Rascal i Shakira… Ale to było całe lata temu. Wojtek Zakrzewski

58


59


Szymon proszony na kasę hennes, Szymon dziękuję

tek s

t: S

zym

on

Zak

rze

wsk

i

60


Po 10 miesiącach zakończyłem swoją przygodę z firmą H&M. Romans ze szwedzką marką był krótki, ale intensywny. Nie wyciągnę z naszego związku żadnych brudów, ale opowiem o jednym traumatycznym aspekcie, który wpłynął na moje dzisiejsze postrzeganie muzyki.

Rozdział 1. Srebrny neseser Historia zaczyna się nad Morzem Czarnym czy gdzieś nieopodal brzegów Dunaju. Miejsce nie jest bliżej znane, wiadomo natomiast, że nagrywana jest tam płyta. Materiał z niej powielony kilkunastokrotnie, schowany zostaje w metalowy neseser. Jedna z takich walizek trafia do kraju nad Wisłą. Zaczyna się pościg niczym w teledysku Darude „Sandstorm”. Cztery razy do roku incydent się powtarza. Płyta trafia do ponad 100 miejsc w Polsce. Co ciekawe, puszczona zostaje w różnym momencie, ale zawsze niezmiennie pozostaje w odbiorniku co najmniej przez jeden kwartał.

61

Rozdział 3. Zawartość płyty Krążek, o którym rozwodzę się w rozdziale pierwszym, jest na swój sposób wyjątkowy. Sądzę, że dotychczas nie poświęcono mu aż tyle uwagi, jednakże doczekał się on licznych internetowych monografii w postaci fanpage’y z utworami. Każdy sales advisor może dzięki temu w dowolnej chwili zerknąć przy którym kawałku układał boxy czy poprawiał wieszaki na sejlu. Mi w pamięci zapadła w szczególności jedna z nich, o jakże ckliwym i lekko egzaltowanym refrenie:

Rozdział 2. Terapia Ludovica

I-I-I’ve got places to go in this life! I-I-I’ve got places to go anytime!

Oczywiście zawierając umowę nie zwracasz uwagi na małe kruczki i gwiazdki. Zaaferowany swoją pierwszą pracą momentalnie podpisujesz świstek papieru myśląc już, co zrobisz z wypłatą pod koniec miesiąca. Początek jest miły. Tydzień ochrony. Uczysz się rozróżniać chinosy1 od slimów2, wieszakować bielkę3 i ogarniać zwroty4. Z czasem radzisz sobie coraz lepiej i nagle zaczyna Cię coś drażnić. Coraz częściej zaczynasz się irytować, aż po tygodniu dostajesz pierdolca. I problemem nie są tutaj klienci, piramida z ciuchów na przymce5 czy zepsuta klimatyzacja, tylko piosenki. Tak jak w mechanicznej pomarańczy Aleksi przez przypadek zaczyna nienawidzić kompozycje Beethovena, tak ja po chwili zacząłem nienawidzić mojego miejsca pracy.

Z autorką tej piosenki spędziłem jesień. Towarzyszyli nam też chłopcy z One Direction, Avicii, Calvin Harris z Johnem Newmanem i wielu innych wspaniałych. Po depresyjnej dyskotece w listopadzie zaczęły się święta. Okres zakupów, wyprzedaży i kolęd upłynął w wyjątkowej muzycznej aurze. Kultowa już wśród pracowników hajem pastorałka „ding dong”, liczne podróby Marii Carey i cały album Lady Gagi i Tony’ego Bennetta znałem w połowie grudnia na pamięć. Po szkoleniu kasowym przestałem zwracać tyle uwagi na dźwięki, moją całą uwagę przykuwały już tylko jęki - dzieci w autkach i wdzięki - dam, którym zapomniałem nabić rabatu na maseczkę do twarzy.


Rozdział 4. I’mma teach that bitch

Rozdział 7. Clue

Na święta dostaliśmy w pracy dwa prezenty. Pierwszy z nich to bombonierka, której słodkie elementy po złożeniu tworzyły renifera z osteoporozą oraz dwa smakowite kawałki, tym razem nie z czekolady. Oba lekko przedatowane, ale nadal atrakcyjne, nawet jak na 2014 rok. Na pokład wchodzi Zebra Katz z singlem „Ima Read” i Azealia Banks z „Luxury”. A.D. 2012, but who cares? Miałem w końcu powód aby każdego dnia wypatrywać światełka w tunelu, przy którym te cholerne osiem godzin się tak nie dłuży. Na wigilię warto odnotować fakt, że w głośnikach wybrzmiała St. Vincent, ale to już chyba zasługa samego gwiazdorka, bo ta sytuacja się potem nie powtórzyła.

Przez cały okres szwedzkich wakacji zastanawiałem się co można byłoby zmienić w tej kwestii i nie jest to takie łatwe. Nie stoi tu nawet na przeszkodzie wyjazd do Rumuni i podmienienie płytek, ale o wiele poważniejszy rywal, instytucja kloc przy której komornicy to dzieci bawiący się w piaskownicy. Znana wszystkim pod skrótem ZAIKS od 24 lat sieje zamęt i strach wśród wszystkich posiadaczy własności prywatnej, którym zachciało się posłuchać muzyki w pracy. Jako, że nieszczęścia chodzą parami obok właścicieli pałacu w Janowicach do Twoich drzwi zapukać może STOART czy ZPAV. Aby obejść owe instytucje można zrobić dwie rzeczy. Trochę jak typowy Janusz wyjść na cwaniaka i nie dbać o opłaty, a w sytuacji patowej stawić czoła Goliatowi i ostrzyc zaiks, tak jak to zrobił fryzjer z Wałbrzycha. Jestem jednak zwolennikiem drugiej metody - na legalu (wiadomo: JP na 50%, bo się trochę boję). Wystarczy sięgnąć po artystów nie zrzeszonych z żadnym ze związków. Wbrew pozorom jest to o wiele prostsze i bardziej fair rozwiązanie w stosunku do samych wykonawców. Żaden procent nie ucieka przez niechciane ręce, a muzyka jest zdecydowanie bardziej wyszukana (PS. Potwierdzone info – sprawdź nasze XX najlepszych polskich płyt AD 2014). Wiadomo, że w takiej sytuacji nie poleci nowy singiel Pitbulla, ale to chyba z korzyścią dla obu stron. Odnośnie dużych firm, takich jak moja firma-matka, nic się raczej nie zmieni. Co jest trochę niezrozumiałe patrząc, że czerwone inicjały można było znaleźć na plakatach Primavery i Coachelli. Choć PR, a samopoczucie pracowników to dwie różne rzeczy. Można złapać wkurwa, ale to na nic. Wychowywać wielkie spółki też nie ma co. Biznes to biznes. Pozostaje mi tylko zadedykować piosenkę wszystkim osobom odpowiedzialnym za muzykę w takich miejscach – Sarsa i jej hit lata „Naucz mnie... od nowa”.

Rozdział 5. Wartość odżywcza w procentach Zawartość składanki nie była dla mnie taka oczywista, dlatego postanowiłem przeprowadziłć mały research. W sumie nie musiałem daleko szukać. Wystarczyło przejść się do pobliskiej jadłodajni, aby przy jednej porcji pierogów ruskich, poznać wszystkie tytuły piosenek. Lecą one bowiem codziennie na przemian w eskatv i 4funtv. Znalazłem też label odpowiedzialny za większość tracków. Jest to holenderski Spinnin’ Records, który w swoim katalogu ma takie smakołyki jak Tiësto, Martin Garrix czy Kaskade. Wypełnia on 30% całego zestawu, kolejną 30% stanowią hity mniej - Calvin Harris - i bardziej zjadliwie - Taylor Swift. Ćwiartka należy do młodych gniewnych z wysp, którzy swoją pierwszą EPką chcą podbić światowe listy przebojów (tak, oni są najgorsi). Krążek wieńczy kandyzowana wisienka. Tą lekką słodycz po całodniowym bigosie pozostawiali: Toro Y Moi, Lower Dens, Unknown Mortal Orchestra czy Blur. Rozdział 6. Przemiana Dotychczas nie dbałem zbytnio o to co leci w radiu, bo go po prostu nie słuchałem. Może żaden ze mnie patrycjusz, ale ani nowe Blur, ani Toro Y Moi mi nie siada. KIEDYŚ GRALI LEPIEJ. Po dwóch prawilnych przesłuchaniach albumy odeszły w zapomnienie. Wróciłem do nich nieświadomie, podczas jednego z czerwcowych dni za kasą. Bez względu jakbym na nie wcześniej nie psioczył, to w zestawieniu z resztą repertuaru brzmiały niezwykle świeżo. Może nie kupiłem sobie krążka z neonowym rożkiem na okładce, ale z pewnością zmieniłem swoje podejście do muzyki popularnej. Co ciekawe w H&M przekonałem się także do PC Music. Niestety moi znajomi z pracy nie podzielili tej miłości i po każdym odtworzeniu „Hey QT” wers: „there’s something I want to say” kończyli słodkimi przekleństwami.

słowniczek 1 zwyczajne spodnie 2 obciskające spodnie 3 potocznie o bieliźnie 4 to przez to są kolejki w sklepach 5 miejsce, w którym klienci zostawiają stajnię augiasza

62


kase

I LOVE 69 POPGEJU / piča z hoven LIDUMIL HERETIK vole love + fresh brain

Scena niezależna w kraju Hrabala ma się dobrze, czego dowodem może być kaseta LUDOMIL HERETIK. Na materiał składają się utwory dwóch zespołów: I LOVE 69 POPGEJU i Piča z hoven. Pierwsi z nich określają swój styl jako apokalypsa dance i nie jest to takie dalekie od prawdy. Kawałki IL69PG są mocno hipnotyczne i taneczne. To taki czeski odpowiednik Snowida. Może tutaj chłopaki idą mocniej w stronę elektroniki niż autorzy „Magicznej Ropuchy”, ale oba zespoły lecą na podobnym towarze. Drugą część kasety wypełnia chłodny minimal wave i synthpop. Piča z hoven znani też jako ◊►≈ nagrywali swego czasu witch-house. Teraz ich utwory są mocno zrytmizowane i przypominają skrzyżowanie Lebanon Hanover z Fuka Lata. Zabawnie w tym wszystkim odnajdują się sam język czeski, który momentami brzmi tutaj jak japoński. Ale skojarzenie z j-popem jest tu bez szkody dla zespołu. Jeżeli chcielibyście poznać więcej muzyki z Europy Środkowej to odsyłam pod koniec sierpnia do Katowic, gdzie Wojciech Kucharczyk jako kurator przygotował repertuar mieszając polskie projekty z zespołami zza południowej i wschodniej granicy

63


etony

kamil szuszkiewicz istina wounded knife

„Istina” to neofolkowy skansen, w którym szorstkie struktury współgrają z delikatnymi dźwiękami. Pierwsze wnętrze wypełnia wyrazisty śpiew Zuzanny Lelek. Z każdym kolejnym krokiem słychać go coraz słabiej. Po chwili uwagę skupia już tylko niepokojący drone i warstwa zakłóceń. Jednak one też w końcu momentalnie rozpłyną się przy dźwiękach wydobywanych przez Huberta Zemlera. Perkusista swoją subtelną grą wprowadza światło do kompozycji. Między kolejnymi promykami dzwonków zaczyna snuć się trąbka Szuszkiewicza. Piękną jazzową wstawkę dopełniają lekkie uderzenia Zemlera i przygaszony wokal Lelek. Drugi utwór z kasety jest zintensyfikowanym obliczem pierwszej części. Zaczyna się tak samo od wokali, tylko że powielonych kilkukrotnie i nieregularnie powtórzonych. Z wybijanym rytmem i nałożonymi pokładami przypomina to jakiś ludyczny obrzęd. Od połowy zanikają zarówno śpiewy, jak i uderzenia i pozostajemy z samym pulsującym podkładem. Pod koniec złagodzą go jeszcze na chwilę dzwonki autora „Gostak & Doshes”. Istina to obraz malowany przez 3 artystów, którym bliska jest muzyczna etnografia. Kreują własną zagadkową rzeczywistość, która może nie jest tak daleko od tytułowej prawdy.

64


micromelancolié low cakes bdta

Micromelancolie zamyka za sobą drzwi. Zostawia w tyle pustą, głuchą przestrzeń wypełnioną dronami i szmerami. Wchodzi do całkowicie nowego pomieszczenia przesyconego ze wszystkich stron rytmem. Wydawać by się mogło, że to nowe, nieznane tereny dla Roberta Skrzyńskiego, jednak on odnajduje się tu doskonale. Niczym alchemik miesza ze sobą, sample, rytmy i tła. Następnie, rozciąga je i ponownie zapętla. Nawet nie zdążycie się nacieszyć rozmytym pejzażem kiedy połowę utworu przejmie fabryczny bit. Tak samo nieodgadnione jak tempo uderzeń są nastroje panujące na kasecie. Skrzyński prowadzi tutaj niezwykłą narrację, budując bogatą w szczegóły fabułę. Przesączona jest ona glitchem, micro-housem czy abstrakt hip-hopem. Surrealistyczne obrazy początkowo wprowadzają w zamęt słuchacza, ale z czasem nieprzebrana ilość muzycznych kadrów i ciągła ich rotacja wzbudza w słuchaczu niezdrową fascynacje. To małe ciastko wbrew pozorom nie jest niskokaloryczne. Tak, będziecie prosić o więcej.

65

teksty: szymo


kasetony

on zakrzewski

fischerle playmates bdta

Zanim wyruszycie do piwnicy na poszukiwanie archiwalnych numerów magazynu z króliczkiem usiądźcie na chwilę i ochłońcie. Zasuńcie rolety i wsadźcie powoli kasetę do walkmena. I co? Nie tego oczekiwaliście? Wszyscy głodni młodzieńczych wspomnień muszą obejść się smakiem. Fischerle robi typową minę Hugh Hefnera „like a boss” i pod zdjęciem Karen Hafter zamiast sex tapes, podkłada dub tapes. Ale jak już zrobiliście sobie takie atmo w pokoju to warto spędzić z dziewczynami z rozkładówki te niespełna pół godziny. Playmates, jak i utwory poświęcone im różnią się od siebie. „Tricia Lange (June 1984)” początkowo mami ciepłym bitem i sennym podkładem, ale od połowy utwór przejmuje tajemnicza, zapętlona warstwa, która wprowadza niepokój do nagrania. „Karen Hafter (December 1976)” od początku jest dość nieodgadniona, przykryta szmerami tłumi ukrywający się pod nią rytm. Z czasem staje się mniej mglista, ale pomimo wyraźniejszego brzmienia wciąż pełna jest zakłóceń. Ostatnią z cyklu dziewczyną/kompozycją jest „Sharon Clark (1971)”. Delikatny bit rozkręca się tu przez cały utwór, a zapętlony motyw przyjemnie kołysze do tańca. Tę idyllę przerwie po chwili „Universe Breast”. Masywne, zapętlone podkłady wyłaniają się tu spod rytmu nieregularnie. Z czasem uderzenia stają się coraz mocniejsze, a tła bardziej dziwaczne i rozjechane. Ład wprowadzi na koniec lekko przetarty pulsujący „Modern Gematria”. Jeśli oczekiwania, a rzeczywistość wzbudziły w Tobie zbyt duży dysonans poznawczy, to wróć do poszukiwania plakatu Pani Sharon Clark w piwnicy. Jeśli natomiast przyjemnie spędziłeś te pół godziny i chcesz więcej, to wiedz, że okładki są trzy. Na każdą z dziewczyn przypada 15 egzemplarzy. To od Ciebie zależy, którą postawisz na półce.

66


albumy adolf plays the jazz / alameda 5 / artur maćkowiak / bully / holly herndon / hudson mohawke / jenny hval / katapulto / kirk / natalie prass / no joy / soft moon / taco hemingway / vince staples / zbigniew wodecki


foto: Maciek SĹ‚awski | A/D Volga http://advolga.tumblr.com



natalie prass Bo z tą Natalie to było tak - najpierw spodobało mi się imię (hehe), chwilę później wysłuchałam Bird of Prey. No i też mi się spodobało. Skojarzyło też trochę z Julią Holter. Po tym obczaiłam, że ta dziewczyna jest po prostu super urocza, a w międzyczasie nosi dres Adidasa. To już było absolutnie za dużo dobra, żeby teraz nagle przejść obojętnie wobec jej muzyki. Czas już bowiem w końcu skupić się na meritum sprawy. Jej debiutancka płyta, zatytułowana po prostu Natalie Prass to zbiór dziewięciu piosenek, których wspólnym punktem jest niewymuszony urok, lekkość i zwyczajnie fajne, nieoklepane kompozycje. Natalie nie chce być artystką. Ona nią jest. Jak sama przyznaje, będąc częścią małego, dusznego muzycznego światka w Nashville, gdzie spędziła dużą część swojego życia, nie ma innego wyjścia. Każdy stamtąd, kto śmie nazywać się muzykiem jest gruntownie wykształcony, a przy tym uzdolniony. Nie ma czasu na pomyłki, błędy i udawanie kogoś, kim się nie jest. Sama Natalie oprócz solidnego wykształcenia ma także za sobą niemałe doświadczenie - wcześniej występowała bowiem z Jenny Lewis i Matthew E Whitem. Uczyła się w Bostonie, skąd przeniosła się do Tennessee. Jak sama przyznaje zrobiła to, bo Boston wydawał jej się zbyt duży. I może właśnie to wyznanie jest kluczem do zrozumienia twórczości Natalie? Nie zamierza ona bowiem brać pod uwagę wszystkiego, co aktualnie dzieje się w muzyce, ani skupiać się na nowatorskim podejściu do niej. Stwarza sobie swoją własną niszę w której dobrze się czuje i jest bardzo autentyczna. Nisza ta to urocze, dziewczyńskie piosenki o miłości z rozbudowanymi, niezwykle ambitnie opracowanymi aranżacjami. To już kwestia dobrze dobranych współpracowników-kolektyw Spacebomb na czele ze wspomnianym wcześniej Matthew E Whitem w dużej mierze przyczynił się do tego, że o tej płycie zrobiło się głośno. Instrumentarium z użyciem którego nagrywano utwory Natalie jest naprawdę imponujące - smyki, trąbki, perkusja, harfa, flety... Długo by jeszcze wymieniać, lepiej po prostu posłuchać. Wszystko zostało nagrane w duchu, który przyświeca wszystkim muzykom zwią-

natalie prass zanym z tą drużyną. Liczy się autentyczna pasja i dbałość o szczegóły. Bez względu na zainwestowane środki, czas i prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu. Tego rodzaju nastrój unosi się nad całym krążkiem Natalie. Nie chodzi w nim przecież o nic innego, niż o radość z tworzenia i spełnianie swoich twórczych ambicji. Mam jednak również pewne problemy związane z tym albumem. O ile otwierające płytę My Baby Don’t Understand me i wspomniane już Bird of Prey to absolutne asy, tak później wszystko się trochę rozrzedza i zbudowana atmosfera dość mocno siada. Na początku jest niesamowicie klimatycznie - Natalie melodyjnie śpiewa z zachwycającą lekkością, jest dużo trąbek, no WSZYSTKO GRA I BUCZY. Na wysokości trzeciego kawałka zaczyna już być trochę za słodko, nadal jednak pozostaje intrygująco. Szkoda tylko, że wszystko po to, by ostatecznie zrobiło się zwyczajnie nudno. Kolejne utwory zaczynają przypominać te poprzednie, a baśniowy nastrój wylewający się z każdej kompozycji zaczyna być nie do zniesienia. W pewnym momencie zaczynam czuć się jakbym oglądała którąś z bajek Walta Disneya. A zdecydowanie nie takich emocji szukam w muzyce. Żeby nie zepsuć ogólnego wydźwięku, na koniec jednak znowu będzie trochę o zaletach. Niewątpliwym plusem tego albumu jest jego lekkość. Słychać, że wszystko powstało bez napinki, a z autentycznego talentu i chęci tworzenia, nie z wymyślenia sobie, żeby nagle nagrać płytę. Poza tym mało kto robi dziś taką muzykę. Bogate instrumentarium i dopracowane aranżacje są raczej domeną wiekowych zespołów, niż skromnych, debiutujących dziewczyn. Choćby dlatego warto zwrócić uwagę na Natalie Prass i jej poczynania. Nawet jeśli w pewnym momencie zaczynają one już trochę nużyć, to może jednak lepsza zawodowo zrobiona nuda, niż nieudolne przeboje? Czas oczekiwania na odpowiedź na to jakże istotne pytanie proponuję umilić sobie wysłuchaniem krążka, o którym właśnie napisałam. No właśnie - UMILIĆ. Natali Martuzalska

70


soft moon Już jak wskazuje sam tytuł, trzecia płyta post-punkowego projektu Luiza Vazqueza na pewno jest dużo głębsza i śmielsza niż jego dwie poprzednie. Na pierwszym całkiem dobrym debiutanckim albumie Vazquez mieszał głównie rytmy klasycznego krautrocka wraz z shoegazowymi riffami, drugi był już niestety nieco słabszy. Dlatego bardzo cieszy, że na „Deeper wywodzącego się z okolic Oakland, z biednej kubańskiej rodziny emigrantów Vazquez wraca do formy. Mieszkający obecnie w Berlinie muzyk nagrał materiał na tą potwornie ponurą i posępną, choć energiczną płytę po części w stolicy Niemiec oraz zaszywając się samotnie gdzieś na wsi pod Wenecją. „Deeper” to nieco eklektyczna mieszanka - czyli coś z ciężkich brzmień industialnych, nihilistycznego darkwave i klasycznego gotyckiego post-punka. Ta płyta to z jednej strony bardzo osobista spowiedź muzyka w stanie wiecznej alienacji, depresji i autodestrukcji, a z drugiej, zarysowuje zautomatyzowaną i proroczą czarną wizję niedalekiej przyszłości. Skąd my to wszystko znamy? zapożyczenia i wpływy nasuwają się od razu same i to te z przełomowych płyt gotyckich i post-punkowych. Chyba najbardziej taneczny i przystępny kawałek na płycie, nieco synthpopowy i nowofalowy „Far”, to definitywnie ukłon w stronę genialnej i według mnie najlepszej płyty zespołu The Cure zatytułowanej „Faith”. Z kolei w utworze „Wasting” trudno nie zauważyć nawiązań do Depeche Mode i albumu „Black Celebration”, który osobiście też bardzo cenię. Partię wokalu z łatwością mógłby zaśpiewać sam David Gahan. Zresztą okazuje się Luiz Vazquez poznał muzyków tego legendarnego brytyjskiego zespołu kiedy był sup-

deeper portem na ich ostatniej europejskiej trasie Delta Machine w 2014 roku. Wspomina do dzisiaj to, że była to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie mu się przytrafiły w życiu. Na kilku innych kawałkach, trudno nie zauważyć industrialnych brzmień przywodzących na myśl najlepsze płyty Ministry i Front 242, czyli z okresu lat 80/90-tych, kiedy nagrywali w kultowej wytwórni Wax Trax z Chicago. Wreszcie utwory z płyty „Deeper” nasuwają skojarzenia z Nine Inch Nails i albumem „Downward Spiral”, z nieprzyjaznymi i depresyjnymi wokalami Trenta Reznora. Myślę, że warto zapamiętać to nazwisko i ten jednosobowy projekt. Nie dość, że Vazquez miał już okazję poznać bliżej muzyków z Depeche Mode, to okazuje się, że do kilku wspólnych projektów zaprosił go też ostatnio sam legendarny John Foxx, znanu między innymi z Ultravox. Zapytany o to, kiedy zaczął interesować się muzyką oraz tworzyć własne kawałki, Vazquez odpowiedział, że wtedy, kiedy zamiast kreskówek zaczął nałogowo oglądać teledyski w stacji MTV, głównie w słynnym programie o alternatywnej muzyce „120 Minutes”. W gronie jego ulubionych muzyków znajdują się Prince i Slayer, czyli zupełnie inna kategoria muzyczna od tego, co tworzy Vazquez. Ostatnio w sieci można dowiedzieć się o jego ulubionych psychodelicznych rockowych zespołach z Turcji z lat 60/70-tych. Powinienem też na zakończenie ostrzec, że raczej nie jest to rodzaj dźwięków dla każdego, ale poczucie bólu i cierpienie bijące z tej świetnej płyty zadziała na nas, jak balsam i środek leczniczy. Trudno też nie dojść do wniosku, że Tomek Beksiński definitywnie byłby z niej bardzo zadowolony. Gabriel Kutz

71




taco hemingway u mow a o d z ie ł o O ile pierwszy projekt lidera opinii Taco Hemingwaya (Filip Szcześniak) posiadał storytelling rozbity na 3 postaci, to jego drugi materiał - “Umowa o dzieło” - jest raczej zbiorem, skupionych na jednym obserwatorze, opowiadań. Jednak styl lakonicznego i prostolinijnego rapera-pisarza, jak słychać, przytula obie postawy. Taco po raz kolejny czerpie inspiracje od swoich ulubionych raperów. W utworze “A mówiłem Ci” przypominają mi się wersety Łony (“Nie przesadzaj z formą, nieważne jaka treść jest /a najlepiej niech to będzie instrukcja obsługi życia w mieście / albo song o ilości nieszczęść”). Kiedy słucham przedobrego “6 zer”, słyszę flow Drake’a oraz bit, na którym tamten mógłby spokojnie polecieć.Pozornie nadal wszystko obraca się wokół hajsu, a właściwie jego braku (“Awizo”), lifestyle’u (bardzo dobre “Białkoholicy”), a właściwie jego braku (“+4822”). Robi się niebezpiecznie swojsko - słyszę “na melanżu pełno tatuażu / wąsaty chłopiec stawia szoty dzisiaj na Brutażu” i zastanawiam się, czy jakiś mój znajomy ma wąsa. Jest prawie tak swojsko, że zapominam, że vaporwave dotarł do Polski kilka lat za późno - w utworze “Następna stacja” bohater jedzie obiema liniami metra i doświadcza przydługiej sceny rodzajowej. Posiłkując się tekstem utworu - artystycznie bardziej Matejko niż Banksy. Mimo wszystko bity, jakie zrobił Rumak (Maciej Ruszecki), są ciekawe. Przyrównałbym to do zabawy w nigdy nienadchodzący drop w “ambitnym” techno, bo za każdym razem, kiedy słucham “Awizo” chcę czegoś więcej od podkładu. Zamiast konkretnej fabuły utrzymującej w ryzach pierwszą EP, na “Umowie o dzieło” pojawia się sprytnie spięta klamra kompozycyjna. Hemingway zachęca do zapętlania materiału - i słusznie. Nagle okazuje się, że utwór zamykający gładko przechodzi w otwieracz (a może powinienem napisać: open’er), a grą tytułów po raz kolejny - wywołuje skojarzenia z Drizzym (“Od zera” do “100km/h”). Kolejny krótkometrażowy album Szcześniaka to kolejny hołd złożony Warszawie, i tym razem (na szczęście? niestety?) nie jest to kolejny pokłon w stronę życia stołecznych melanżowiczów. Argument, że można by przenieść płytę do innego miasta, i ta fabularnie nadal zachowałaby sens, jest oczywiście na miejscu. Zastanawiam się tylko, ilu warszawiaków chciałoby słuchać “Trójkąta łódzkiego” i jak długo zajęłoby Hemingwayowi trafienie do szerszej publiczności.

kirk III

kIRk długo kazali czekać na trzeci album. Są jednak usprawiedliwieni – po drodze zdarzyło się całkiem sporo przygód. Niektóre z nich całkiem ciekawe, jak Msza Święta w Altonie, która z jednorazowego projektu przerodziła się w skład koncertujący regularniej niż macierzysta formacja, co zwieńczyła niezatytułowanym albumem studyjnym. Inne były mniej wesołe, jak słynny swojego czasu incydent z kradzieżą laptopów ze szwajcarskiego hotelu, która zmusiła ich by swój repertuar budowali właściwie od zera. Okazją do tego było granie do filmu „Zew Chtuhlu” – to właśnie z tej okazji powstał materiał z płyty „III”, która po małym zawirowaniu z wydawcą ukazuje się nakładem hiphopowej wytwórni Asfalt Records. To może być dość zaskakujący wybór, ale dla ludzi bardziej zainteresowanych nie jest tajemnicą to, że Filip Kalinowski, odpowiedzialny w kIRk za gramofony, wychował się na rapie. I o ile na poprzedniej płycie klasyczne bity często ustępowały miejsca szumom, trzaskom i nieskrępowanym improwizacjom, tak na „III” muzyka tria dużo bardziej czerpie z hiphopowej estetyki. Każdy z sześciu niezatytułowanych utworów wprowadza słuchacza w coraz większy trans. Znajdziemy tu właściwie wszystkie elementy obecne do tej pory w muzyce kIRk, ale jeszcze nigdy nie brzmiały one tak wściekle i mocno. Kolejne indeksy płyty przechodzą w siebie płynnie prowadząc do ostatniego z nich, nagranego z gościnnym udziałem Antoniny Nowackiej z projektu WIDT. Trwający ponad kwadrans transowy kolos jest być może najlepszym do tej pory co ten zespół zrobił. Przynajmniej w studio, bo tuż przed premierą „III” na koncertach ogrywane były jeszcze nowsze rzeczy, w których pobrzmiewały echa Pan Sonic. Koniecznie zobaczcie kIRk na żywo kiedy będziecie mieli okazję. A póki co koniecznie zapoznajcie się z jedną z lepszych polskich płyt tego roku. Maciek Sławski

Wojtek Zakrzewski

74


no joy Nową płytę wywodzącego się z Montrealu zespołu można zaliczyć do najgoręcej oczekiwanych wydawnictw tego roku. Tej mającej w swoim dorobku kilka albumów kapeli przypięto niestety łatkę przedstawiciela gatunku shoegaze, co akurat w przypadku płyty „More Faithful” nie do końca ma przełożenie na rzeczywistość. Zespół ewidentnie poszedł tu dalej, zmieniając choćby swoje podejście do tworzonej przez siebie muzyki, zapożyczając trochę z nurtu nowej fali, post-punka, a i nawet coś z metalu. Jest więc czasami łagodnie i spokojnie, a czasami ostro i intensywnie. Znakiem rozpoznawczym zespołu ciągle pozostaje przetworzony wokal Jasamine White-Gluz, który traktowany jest jak osobny instrument, a wyśpiewywane teksty utworów pozostają kompletnie niezrozumiałe. Można to porównać do działalności genialnych Cocteau Twins. Oba zespoły łączy to, że ich zagorzali fani próbują, w większości bezskutecznie, rozszyfrowywać słowa zawarte w piosenkach. Historia zespołu zaczęła się z końcem 2009 roku, kiedy Jasamine w Kalifornii, a Laura Lloyd w Montrealu postanowili pisać razem na odległość muzykę. Zaraz potem grają pierwszy gig wspólnie obok wielkiego Grant Harta z Hüsker Dü. Trochę później podpisują kontrakt z wytwórnią Mexican Summer Records. Tę trzecią w dorobku płytę nagrywają w Nowym Jorku do momentu kiedy ich producent, Jorge Elbrecht, nagle musi wyjechać na... Kostarykę. Zespół decyduje się wyjechać razem z nim, aby skończyć nowy materiał. W połowie sezonu deszczowego budują tam studio

more faithful w sercu dżungli, w domu dziadków ich producenta, i przez następne 16 dni nagrywają resztę materiału kompletnie odcięci od Internetu i świata zewnętrznego. Pierwszy singiel pt. „Everything New” to najbardziej wpadający w ucho kawałek, który jednak niekoniecznie wprowadza nas w klimat całej płyty. Dobrych, intrygujących utworów jest tu jeszcze kilka, choć nieco szkoda, że genialnie hipnotyzujących piosenek w stylu „Hare Tarot Lies” (z poprzedniego albumu) na próżno na tym krążku szukać. Enigmatyczny „Bolas”to świetny przykład nowego nastawienia zespołu. Narastająca z początku shoegaze’owa intensywność ostatecznie przechodzi w stronę gotyckiego gitarowego post-punka. Łagodny „Moon in my Mouth” to kolejna cicha perełka z lekkim ukłonem w stronę wytwórni 4AD. Po przesłuchaniu mocniejszego „Judith”, ostatniego utworu na płycie, nie można oprzeć się wrażeniu, że No Joy to kapela, którą koniecznie trzeba usłyszeć na żywo, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja. Zespół powiedział o tej płycie, że: „robi swoje, ponieważ udoskonaliliśmy swój sposób pracy w okresie między sesjami nagraniowymi”. Trudno nie dojść wniosku że ten manewr oraz nagranie materiału na odludziu wyszło im zdecydowanie na dobre. Album „More Faithful” jest, bez wątpienia, najlepszym w ich dorobku. Cieszy fakt, że członkowie zespołu podjęli spore ryzyko rozbudowując się, zarówno instrumentalnie jak i aranżacyjnie. Brzmienie No Joy to nadal wielowarstwowe gitary i mocny pogłos, jednak po premierze „More Faithful” jest ono jeszcze bardziej zwarte i usystematyzowane. Gabriel Kutz

75




adolf plays the jazz t ind e r Ornette, Immanuel, Marlon - niektóre imiona stały się ekskluzywnymi własnościami poszczególnych osób, został przypisane do konkretnych nazwisk po wsze czasy. Z imieniem Adolf jest podobnie, choć w tym wypadku rodzicielska fantazja może okazać się wyrokiem. Ojcowie Adolf Plays The Jazz najwyraźniej mają tego świadomość, bo w pierwszym wersie swojego bio podkreślili brak związku z polityką ze szczególnym uwzględnieniem faszyzmu i to właściwie jedyna pewna informacja na ich temat. Nie są znane żadne personalia ani nawet liczba osób zaangażowanych w projekt, ale kiedy posłuchacie ich najnowszego albumu, encyklopedyczna ciekawość zostanie pochłonięte przez oszałamiające połączenie post-rocka, shoegaze’u oraz jazzu. Osmoza pomiędzy tymi gatunkami nie jest niczym nowym (samo Adolf Plays The Jazz ma już blisko dwadzieścia lat), ale słuchając na przykład Dale Cooper Quartet & The Dictaphones, trudno nie odnieść wrażenia, że priorytetem kompozycyjnym jest tworzenie faz - przeskakiwanie z jednego stylu w drugi. W przypadku Greków sytuacja jest niecodzienna, ponieważ wpływy jazzowe i postrockowe wybrzmiewają u nich jednocześnie, a w dodatku cały czas pozostają pod kontrolą, bez pseudo-natchnionych improwizacji, którymi można co najwyżej zemścić się na sąsiedzie za wystawianie głośników na parapet i raczenie całej ulicy przebojami Popka. Początek „Tinder” (pierwsza połowa utworu „Woven Cloud”) jeszcze na to nie wskazuje, ale od wejścia saksofonu skojarzenia rozbiegają się w skrajnie odmiennych kierunkach - od Rudresha Mahanthappy przez Mogwai po Slowdive na koniec. Esencją tego stylu (a przy okazji tego wydawnictwa) jest kolejna kompozycja - „Care”, gdzie gitara roztacza obszerny pejzaż, na którym saksofon maluje wyraziste kształty. Były kiedyś takie czasy, gdy za sprawą The Stooges czy Hazel O’Connor saksofon naturalnie wpasowywał się w rockową estetykę, ale z niejasnych przyczyn stał się obecnie instrumentem ściśle wyspecjalizowanym w jazzie. Na szczęście znaleźli się ludzie, którym nie straszne są etykiety, których dziwaczna wrażliwość pozwoliła na stworzenie jednego z najciekawszych albumów 2015 roku. Jarosław Kowal

hudson mohawke l ante r n

Hudson Mohawke zanim wydał swój drugi, studyjny krążek postanowił zasypać słuchaczy zapowiadającymi go singlami. Dość chamskie, popowe „Very First Breath”, potem „Ryderz” oparte na soulowym sample’u D. J. Rodgersa oraz wydane na krótko przed premierą „Scud Books”, które przywodzi nieco na myśl trapowe wspomnienia duetu TNGHT zrobiły mi nadzieję, że „Lantern” będzie miało więcej charakteru niż wydany przed sześcioma laty solowy debiut Rossa Bircharda. Singlowe utwory Hudsona stały się jednak dla mnie tym, czym są trailery niezbyt udanych komedii. Hudson Mohawke to artysta, do którego przylgnęły dwie łatki. Facet, który produkował Kanye Westa. Człowiek, który z Lunicem, jako TNGHT, serwował w 2012 roku brutalne trapy od których trząsł się parkiet. Nie dziwie się, że na „Lantern” czekaliśmy tak długo i nie dziwię się też, że tym krążkiem Szkot próbuje się zmierzyć z oklepanymi opiniami, które krążą na jego temat. W tej materii reprezentant wytwórni Warp Records wybrał drogę, która mogłaby się wydać w pewien sposób logiczna – to próba złagodzenia mocnych brzmień, z którymi do tej pory kojarzyły się produkcje Hudsona. Tyle, że to po prostu nie zagrało. Nie ważne kogo na tę płytę Birchard by nie zaprosił – a przecież zebrała się tam całkiem zgrabna ekipa (Miguel, Antony Hegarty, Jehne Aiko czy Irfane) – to i tak lepiej będą na niej wypadały właśnie te mocniejsze akcenty (oprócz singli warto wymienić „Brand New World” i „Shadows”). Reszta brzmi tak, jakby ktoś starego Hudsona trochę uwięził, wręcz nakazał nagrywać lżej. Starych przyzwyczajeń się jednak nie da ukryć – nawet w spokojniejszych utworach, non-stop przewijają się synthowe akcenty, tu i ówdzie wyzierają trapowe tąpnięcia. Ta płyta to dla mnie walka sprzeczności, w której ostatecznie, z popowymi melodyjkami, zwyciężają sprawdzone motywy. Pozostaje jednak po tej walce spory niedosyt, bo okazuje się, że Hudson Mohawke radzi sobie znacznie lepiej w tym, co już zwyczajnie było. Mikołaj Grabski-Pawłowski

78


vince staples

summertime ‚06

Przełom czerwca i lipca, upał jak diabli, wielu z nas chciałoby się rozłożyć na plaży w Kaliforni, popijać drinka z palemką i błogo smażyć na słońcu. Tymczasem autor świetej EPki „Hell Can Wait”, Vince Staples wychodzi nam na przeciw i zaprasza na spacer ulicami Long Beach. Spacer w zgoła odmiennej scenerii. Zapada zmrok, drink staje się tak gorzki, że aż morda się krzywi. Mimo tego wsiąkamy w pełni i zostajemy na dłużej.

Gości na krążku nie ma wielu, poza Jhene Aiko i Joey’em Fatts na płycie pojawia się kilka mniej znanych osób. Vince postawił przede wszystkim na swoje umiejętności, za co ma u mnie dużego plusa. Mam dość już debiutów nastawionych z góry na sukces komercyjny, w którym ma pomóc masa znanych nazwisk pojawiających się na featuringach. Debiutów, które nie pokazują kompletnie potencjału wschodzącego talentu.

O ile tegoroczny rzut freshmanów XXL’a można uznać za wybitnie słaby, to wytypowanie Vince’a było strzałem w dziesiątkę. Świetnie rokujący koleś, którego talent zauważyli już wcześniej koledzy z branży. Featuringów Vince’a w ostatnim czasie wyszło co nie miara, oprócz tego porządne mixtape’y i świetna EPka „Hell Can Wait” stanowią doskonały podkład pod debiutancki longplay.

Z budowania tego mrocznego klimatu Long Beach nic by nie wyszło, gdyby nie fantastyczne podkłady, a tutaj autor nie mógł wybrać lepiej. Za zdecydowaną większość produkcji muzycznych na albumie zabrał się No I.D., natomiast kilka numerów wzięli na warsztat Clams Casino i DJ Dahi. Przy takiej koncepcji płyty to połączenie nie mogło się nie udać, to istny strzał w dziesiątkę. Całość świetnie się ze sobą komponuje, jest ponuro i ciężko, jednak nie da się odmówić tego, że buja jak cholera. Jako ciekawostkę można dodać, że w utworze „Jump off the roof ” No I.D. zsamplował utwór „Nie jesteś moja” Czesława Niemena. To miłe, że Amerykanie również czerpią inspiracje z naszej muzyki.

Summertime ’06 to materiał w dużej mierze obserwacyjny, obrazujący często skrajne sytuacje, z jakimi Vince miał okazję się zetknąć w swoim mieście. Opowieści są brudne, opisy szorstkie, często mocno pojechane, ale wyczuwalnie autentyczne. W połączeniu ze specyficznym głosem rapera dostajemy obraz w czarno-białych barwach z okładki, która przy okazji jest follow-up’em do Joy Division. Poza nią nawiązania pojawiają się m.in. w wersach: „I’ll play some Joy Division, tie a noose like Ian Curtis out of curtains write letter statin’ how my life is worthless.”. Vince znajduje z nimi wiele punktów wspólnych na przestrzeni psychologicznej, co słychać wyraźnie na całym albumie.

Summertime ’06 to nie jest lekka opowiastka z wakacji, jak tytuł mógłby wskazywać. To chropowata podróż po historiach widzianych oczami autora w jego rodzinnym mieście. Nie puścimy tego krążka na imprezie, chociaż o kilka numerów możnaby się pokusić, bo bity bujają przeokrutnie. Po wcześniejszych próbkach możliwości Vince’a nie mogę sobie wyobrazić lepszego debiutu. Debiutu, który śmiało mogę określić mianem jednego z najlepszych w ostatnich latach. Mariusz Jewuła

79



05


jenny hval ap o c a ly ps e, g i rl Jenny Hval to jedno z moich najważniejszych odkryć 2014 roku, a gdyby „Meshes of Voice” ukazało się dwadzieścia lat wcześniej, najprawdopodobniej po kilku tygodniach musiałbym użyć lakieru do paznokci, żeby skleić wymęczoną kasetę magnetofonową. „Apocalypse, Girl” nie jest wprawdzie kolejnym duetem z Susanną Wallumrød i chociaż różnicę słychać wyraźnie, solowe brzmienie norweskiej wokalistki jest nie mniej intrygujące. Z niemal całkowicie akustycznego, melancholijnego folku pozostał wyłącznie nastrój. Skrajny minimalizm oraz zabawy z ciszą ustąpiły pod naciskiem nowego zespołu, złożonego z m.in. Øysteina Moena (klawiszowca Jaga Jazzist), Okkyung Lee – znakomitej wiolonczelistki poruszającej się w obszarach „nowej muzyki” oraz Thora Harrisa, czyli perkusisty Swans, Devendry Banharta i wielu innych. Zupełnie jak w filmie akcji z lat 80., gdzie do jednej ekipy zawsze trafiali specjaliści od konkretnych dziedzin, np. materiałów wybuchowych czy wschodnich sztuk walki. Tego typu drużyny A nigdy nie przegrywały i odważne posunięcie Hval również okazało się sukcesem. Pierwsze zetknięcie z krążkiem może być zniechęcające. Melorecytacja wiersza o złej, kapitalistycznej Ameryce bez przyszłości nudzi wtórnością i infantylizmem. Drugi utwór („Take Care of Yourself ”) rozwija temat buntu, tym razem wobec przymusu zaślubin, zachodzenia w ciążę,bycia zdrowym i tak dalej – banał goni banał. Warto jednak wytrzymać tę próbę cierpliwości, bo „That Battle is Over” faktycznie jest końcem zmagań z „Apocalypse, Girl” i jego właściwym początkiem. Chyba nikt nie będzie w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy więcej w tym kawałku radości, czy też rozpaczy, ale ta ambiwalencja w połączeniu ze skoczną melodią potrafią zalęgnąć się w głowie na wiele dni. Jenny Hval przestała być skromna. Jej głos oscyluje pomiędzy vibrato w stylu Björk, wysokotonowym krzykiem i słowem mówionym, a zakres możliwości zaangażowanych muzyków pozwala na maksymalne wykorzystanie tego potencjału. Niewiele jest tutaj z „Meshes of Voice”, udało się jednak odtworzyć imponderabilia, za sprawą których nie można pozostać obojętnym na magiczne brzmienie „Apocalypse, Girl”.

artur maćkowiak if it’s not re a l Wydawnictwa Maćkowiaka zawsze zawieszone były między jawą, a rzeczywistością. Tym razem bydgoski gitarzysta postanawia pójść dalej i zaciera w swoich kompozycjach jakiekolwiek granice realności. Słuchając dotychczasowych dokonań gitarzysty Innercity Ensemble można zauważyć jak skrupulatnie rozrastają się jego utwory. Wielowarstwowe struktury kreślone przez Maćkowiaka na najnowszym wydawnictwie osiągają swoją pełnie. Utwory, które dojrzewały wraz z autorem podczas koncertów są nie tylko sumą wszystkich jego poprzednich prac, ale także nowym terenem, jak dotąd nieeksplorowanym przez artystę. Autor „If It’s not real” przyzwyczaił nas do improwizowanych, gitarowych pejzaży. Z czasem pogłębiał swoją fascynację dźwiękami syntezatora, a także poszerzał swoje kawałki jazzowym instrumentarium. Nie inaczej było tym razem. Na albumie w dwóch utworach usłyszymy saksofon Tomasza Gadeckiego, natomiast pulsujące, elektroniczne tła goszczą już na większości płyty. W coraz to śmielszy sposób muzyk rozwija swoje kompozycje. Maćkowiak nie boi się starannie budowaną przestrzeń zamazać szmerem, a gitarowe tła okryć kalką zakłóceń. Udaje mu się dzięki temu stworzyć dzieło nieoczywiste, a zarazem bardzo intrygujące. Członek kolektywu Milieu L’Acéphale jako solowy artysta podążą cichą drogą, ale jego autorskie wydawnictwa są w swojej formie niewymierne i pociągające. Warto spędzić z nimi trochę czasu, aby przekonać się, że pejzaże, które odkrywa przed nami Maćkowiak są kolejnym niezbadanym lądem brutalizmu magicznego. Szymon Zakrzewski

Jarosław Kowal

82


katapulto powerflex

Płyty Katapulto słucham z nieposkromioną przyjemnością. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z „Animalią”. Nie wiem czy zainspirowała wtedy Wojtka Rusina Krystyna Czubówna czy Animal Planet, ale do tej pory nie opuszcza mnie definicja rekina i mam ochotę napić się tropikalnego drinka przy mrówkojadzie. Oczywiście nie liczyłem na powtórkę z rozrywki. Jedyne czego oczekiwałem to zaskoczenia i się nie zawiodłem. Na „Powerflex” znajdziemy mocno taneczny materiał, w którym katapulto przebiera w stylistyce z lat ’80 i ’90. Kawałki mienią się, a bit nie pozwala stać bezczynnie. Wszyscy na parkiecie marzą tylko o tym, żeby wyglądać jak Dave Gahan, a dziewczyny odprawiają chłopaków z kwitkiem zasłaniając się „Blue Monday”. Większość utworów zamoczonych jest tutaj w synthpopie, ale na wydawnictwie znajdziemy też parę spokojniejszych kawałków. Rozmarzone „Blue Eyes”, chłodne i fabryczne „Mars Mission” czy „Everything”, które ukoiłoby pragnienie fanów Yung Leana, bardziej niż butelka Fiji. Krążkowi towarzyszy bardzo ciekawa oprawa graficzna, za którą stoi Joe Evans. Kosmiczne postacie z klipu do „Hard Bodies” przypominają włochate rzeźby Nicka Cave’a, a jak staną za instrumentami to niemal bliscy krewni RSS B0YS. Może katapulto jest trzecim rssem? Tego nie wiemy. Sam określa się jako Kenny G polskiej muzyki elektronicznej. O ile słuchania klarnecisty z burzą loków zaliczam do swoich guilty pleasures, tak płyty „Powerflex” się nie wstydzę. Raczej jestem skłonny powiedzieć, że „Powerflex” to jeden z lepszych tanecznych krążków jakie przyszło mi w tym roku usłyszeć. PS. Nie wpisujcie w wyszukiwarce samego tytułu, bo wyjdą Wam tulejki poliuretanowe Szymon Zakrzewski

83

alameda 5 duch tornada

Jest we Wschodzie szarańczy taka scena: w labirynt wieżowców wżera się zieleń, szary kolor metalu i betonu ustępuje miejsca barwom roślin, następuje zbliżenie, obraz kory drzewa zagarnia prawie cały kadr, i nagle widać, że struktura się zmienia, że kora drzew przechodzi w korę mózgu, nagle kamera się oddala, a miasto wraz z całym swoim betonem i dżunglą zwija się i zamyka w głowie jakiegoś faceta w białej koszulce, który razem z rodziną ogląda telewizję. Piszę o tym, bo Duch tornada to takie połączenie betonu i stali, dżungli i tkanki. Syntezatorowy szum i jazgot gitary, dzikie bębny, wszystko jak zaczynająca się w samym sercu dżungli autostrada (Duch tornada, a zaraz potem Magiczne miasta ze światła), która prowadzi przez sam środek głowy (Zapach mózgu). Alameda 5 to kwintet, w skład którego wchodzą muzycy związani z T’ienLai i Innercity Ensemble, obecnie jednych z najciekawszych niezależnych zespołów. Ale to wie każdy. Tak jak pewnie wszyscy słyszeli o inspiracjach muzyków SF. We wkładce przedrukowano długi cytat z Zachodniej krainy Williama Burroughsa, a w wypowiedziach artystów przewijały się też nazwiska Lema czy Ballarda. Wszystkie te inspiracje na albumie słychać, ale podchodzenie do niego wyłącznie jak do muzycznej wariacji na temat tego, co stworzyły kiedyś te mądre głowy nie ma sensu. Duch tornada jest inspirujący, a fragmenty z albumu może zagrają Ci kiedyś w mózgu, kiedy na ekranie będziesz oglądać te wszystkie rzeczy, które należy wziąć do siebie bardziej serio niż tę scenę ze Wschodu szarańczy. Michał Katolicki



05


bully Czasami pojawiają się takie płyty, które za pierwszym i kolejnym odtworzeniem wpadają w ucho i ciągle potem brzmią dobrze. Debiut wywodzącego się z Nashville zespołu definitywnie do takich się zalicza. Mózgiem przedsięwzięcia jest Alice Bognanno, która śpiewa i gra na gitarze, a ponadto sama napisała muzykę i teksty i w zasadzie w pojedynkę wyprodukowała i zmiksowała cały album. Bully idealnie wpisuje się do grona nowo powstałych zespołów, które brzmią mocno oldskulowo, w duchu dobrej amerykańskiej gitarowej alternatywy z lat 90-tych. Bognanno niedawno powiedziała, że cała wspomniana płyta w zasadzie opowiada o naprawianiu relacji z drugą osobą. Doskonałym potwierdzeniem tych słów jest pierwszy singiel pt. „Milkman”. Niezwykłe uczucia darzy dla tej piosenki Ryan Adams, który zaraz po przesłuchaniu płyty zatwitował, że po przesłuchaniu tego akurat utworu chce się po prostu wstać i pełniej żyć. Na szczęście takich rewelacyjnych kawałków na debiucie jest dużo więcej, do tego stopnia, że trudno wytknąć mi jakieś wady tego krążka. Świetnie przemyślany i skonstruowany kawałek „Reason” został napisany podczas odwiedzin u ojca w Minnesocie, skąd Alice właśnie pochodzi. Zamykający płytę, pełen gitarowych riffów bonusowy utwór pt. „Sharktooth” z powodzeniem mogłaby swego czasu napisać i zaśpiewać Kim Deal. W utworze zatytułowanym „Trash” słyszymy, jak Alice śpiewa: “I wonder if you’ve ever felt this confused / It’s magic how you make me feel like trash”. Wers brzmi niczym żywcem wyjęty z debiutanckiej płyty niepokornej Liz Phair, którą zresztą zachwycał się nikt inny jak Iggy Pop. Zapytana niedawno o swoje największe muzyczne wpływy, Bognanno wymienia właśnie legendarną Liz Phair, twierdząc, że takie obnażenie się w tekstach wymagało nie lada odwagi. Dodatkowo inspiruje się twórczością Paula Westerberga z The Replacements, który ujmował ją, jak to określa,”szczerością i onirycznością”.

feels like Bez wątpienia najlepsze na płycie jest dopracowanie dźwięku, czyli mocne choć ciągle przystępne brzmienie zespołu. Z jednej strony, podobnie jak same teksty, jest niesamowicie szczere, z drugiej, świetnie odwołuje się do grunge’u, garażowego hałasu i prawdziwego ducha punka. To w dzisiejszych czasach raczej rzadkość, zwłaszcza w nowych kapelach. Podczas pracy nad krążkiem Alice z zespołem nagrała cała płytę analogowo na taśmę, aby lepiej potem móc materiał odtworzyć na żywo, używając do tego ambientowych mikrofonów. Nie było w tym działaniu żadnej przypadkowości, bowiem Alice jest z zawodu inżynierem dźwięku i była stażystką w słynnym studiu nagraniowym Steve’a Albiniego, Electric Audio znajdującym się w Chicago, gdzie powstawały takie perełki jak „Rid of Me” PJ Harvey, „Surfer Rosa” Pixies czy „In Utero” Nirvany.. Podobnie jak dobrze nam znany energiczny debiut Screaming Females, album „Feels Like” też powstał w tym legendarnym studiu nagraniowym i Bognanno zalicza to doświadczenie do bardzo udanych i budujących. Zaś o samym Albinim mówi, że jest jednym z najbardziej inteligentnych ludzi, jakich poznała. Na zakończenie mogę tylko powiedzieć, że ta płyta potwierdza chyba, że w muzyce przede wszystkim powinny się liczyć szczerość i dobre intencje, a już zwłaszcza w dzisiejszym sztucznym, nieco rozdrobnionym muzycznym świecie. Ta płyta może też być znakomitym drogowskazem dla wszystkich, którzy nie do końca wiedzą, o co w muzyce alternatywnej lat 90-tych tak naprawdę chodziło. Gdy płyta ukaże się na winylu, radzę ją sobie niezwłocznie położyć na półce, dokładnie obok The Breeders, Superchunk, Liz Phair czy Pixies. Tam jest jej należyte miejsce. Gabriel Kutz

86


holly herndon Rzadko zdarza się sytuacja, w której na luzie można ocenić jeden album przywołując tytuł drugiego. Tutaj jednak mamy to szczęście i z miejsca wjeżdża OK COMPUTER. Holly nigdy nie ukrywała, że komputer to jej główne narzędzie pracy i bez niego z pewnością nie dotarłaby tam, gdzie jest dzisiaj. Ponadto związała z nim również swoje ścieżki kształcenia - jest bowiem doktorantką na Stanford’s Center for Computer Research in Music and Acoustics. Jej życie zaczęło się więc kręcić wokół tematu współczesnych technologii. I tak dochodzimy do tematu Platform - swoistego KONCEPT ALBUMU poświęconego skomplikowanym losom człowieka w czasach kiedy Internet przenika do niemal każdego aspektu naszego życia. Mamy więc tutaj do czynienia z płytą, która opowiada historię mariażu współczesnej ludzkości z technologią, jednocześnie będąc jej rezultatem. I kto jak kto, ale Holly jest akurat niezwykle autentyczna w tym temacie. Herndon od początku twórczości wypracowała sobie swój własny osobliwy styl i patent na robienie muzyki. Debiutancki krążek Movement jednak w większym stopniu badał granice słuchaczy i dawał artystce możliwość poznania swoich umiejętności. Platform to już bardziej piosenkowe formy, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało w odniesieniu o tej dziewczyny. Mam ten problem z zachowaniem obiektywizmu, że gdy coś jest zbudowane na zasadzie kontrastu to prawie zawsze z miejsca to kupuje. Tak jest z tą płytą, więc teraz będzie dużo zachwytów. To na pozór album bardzo techniczny, pozbawiony humanistycznego pierwiastka, ZRODZONY Z CYFR I KODÓW. Jak bardzo błędne jest to stwierdzenie zorientujemy się jednak już po chwili. Kiedy tylko bardziej przysłuchamy się kompozycjom i odkryjemy ile w nich piękna wynikającego

87

platform z wykorzystania ludzkiego głosu w najprostszym jego ujęciu. Holly przez całą swoją młodość śpiewała w najróżniejszych chórach, więc bardzo dobrze wie, co zrobić by głos zabrzmiał dokładnie tak, jak powinien. I właśnie to robi na wszystkich utworach z Platform. Ponadto, jak sama przyznaje, podczas prac nad tą płytą dużo było momentów, w których nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, że jest nagrywana. To chyba najlepsze potwierdzenie tego, jak bardzo intymny album udało jej się nagrać. Ponadto wszystkie utwory są przecież przepuszczone przez specyficzną wrażliwość osoby opętanej przez temat nowych technologii. Oprócz tego, że jest pięknie robi się więc jeszcze ciekawie i niebanalnie. Holly kusi się o wysokiej próby manipulacje dźwiękami, które są tutaj zniekształcane w najrozmaitszy sposób. Ponadto, nie są one nudne i przypadkowe, a wręcz przeciwnie - usłyszymy stukanie w klawiaturę, wodę wylewaną z wiadra, dźwięki Skype’a, czy otwieranie lodówki. Czy lodówka może brzmieć ładnie? Może. Posłuchajcie Holly Herndon i jej nowego albumu. Platform to płyta o dwojakiej naturze. Może skłonić do przemyśleń (zainteresowanym polecam zgłębić temat prac, które zainspirowały Herndon do jej stworzenia- http://www.thefader.com/2015/05/21/ radical-ideas-that-inspired-holly-herndon-platform) jak i zwyczajnie porwać do nienajgorszej zabawy. I w tej uniwersalności również tkwi jego siła. Gdybym tylko choć trochę umiała śpiewać, a przy okazji wpadła przypadkiem na Holly na ulicy, z miejsca zanuciłabym jej ‚Przetańczyć z Tobą chcę całą noc’. Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że współczesna kobieca muzyka elektroniczna Holly Herndon stoi. Natalia Martuzalska




zbigniew wodecki mitch & mitch choir and orchestra

Być może trudno w to uwierzyć, ale od pierwszego akcentu współpracy między Zbigniewem Wodeckim a Mitch & Mitch minęło aż 7 lat. Mimo to, szumnie nazywany przez media „Święty Graal” polskiej muzyki rozrywkowej, czyli debiutancki album Wodeckiego wydany w 1976 roku, drugie życie tak naprawdę dostał dopiero, gdy zawitał 5 lat później do Doliny Trzech Stawów podczas katowickiego OFFa. Artur Rojek ten występ na antenie radiowej Trójki zapowiadał wtedy z niemałą obawą, twierdząc, że być może niektórzy z tego festiwalowego ogłoszenia, będą się trochę podśmiewać. To był jednak prawdziwy strzał w dziesiątkę – jeden z najmagiczniejszych występów na scenie mBanku, po którym ciężko było znaleźć wśród zasłyszanych opinii jakiekolwiek negatywy. Już wtedy zadawałem sobie w głowie pytanie, czy ta współpraca doczeka się jakiegoś wydawnictwa, jakiegoś zapisu, który pozwoliłby mi przywołać atmosferę tamtego wieczoru. Takim pytaniom zawsze towarzyszy pewien znak zapytania - czy taką atmosferę da się w ogóle odtworzyć? Teraz, gdy „1976: A Space Odyssey” jest już na półce nad moim biurkiem, kilkukrotnie obejrzana i przesłuchana mogę sobie zadać już tylko pytanie - gdzie szukać fenomenu tej współpracy? Bo bez wątpienia stwierdzam, że zapis koncertu, który odbył się w Studiu im. Witolda Lutosławskiego jest po prostu genialny. Na tym DVD widać i słychać jak dla mnie przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze, z tej płyty płynie ogromna szczerość. Zbigniew Wodecki

1976: a space odyssey

odpowiadając w mediach na pytania o współpracę z Mitch & Mitch, mówi wielokrotnie, że jest im niesłychanie wdzięczny za to, że przywrócili mu radość grania. Kiedy coś takiego czyta się w wywiadzie, można obok tego przejść obojętnie. Kiedy natomiast ogląda się ten koncert, to tę radość – jakąś taką niezwykle szczerą, podaną wprost, na tacy – strasznie widać. I najlepsze jest to, że ta radość jest zaraźliwa. Druga, może nawet ważniejsza rzecz, to fakt, że w tym materiale – dość leciwym, bo liczącym sobie już 39 lat – znaleźć można to, czego w dzisiejszych czasach w muzyce już próżno szukać. Na łamach Dwutygodnika można znaleźć spisaną przez Mariusza Hermę rozmowę Macio Morettiego i Bartka Tycińskiego ze Zbigniewem Wodeckim, w której pierwszy z nich mówi: >>No kult. Przeczesaliśmy tę twoją płytę. Analizowaliśmy pojedyncze linijki, najmniejsze detale. Wyobrażaliśmy sobie, o co chodzi w „Posłuchaj mnie spokojnie”.<< I trudno się dziwić – to są teksty, obok których nie da się przejść obojętnie. Bo kto dzisiaj śpiewałby jak w „Pannach mego dziadka”: „Gdzież waszych pąsów luba gratka i wasze słodkie emploi?”. Te teksty, dbałość o kompozycję, sprawiają, że ma się wrażenie, że w muzyce brakuje już czegoś, za czym powinniśmy tęsknić. Wejdźcie na stronę Lado ABC i zamówcie tę płytę. Babci, cioci, wujkowi, dziewczynie albo znajomemu. Bo mimo, że to jest materiał nie z tej epoki, to jest absolutnie dla każdego. Mikołaj Grabski-Pawłowski

90


STEFAN WESOŁOWSKI LDZ Alternatywa to cykl cotygodniowych, wakacyjnych koncertów odbywających się w Łodzi. W jeden z tych klasycznych miejskich czwartków, kiedy to akurat nie było mi dane wylegiwać się na plaży , zrobiłam coś o wiele fajniejszego. Spotkałam się ze Stefanem Wesołowskim-człowiekiem, który porusza nie tylko swoją muzyką, ale także tym, jak płynie Jego kariera. Zdążył On już znaleźć się w katalogach takich wytwórni jak Mute, czy Important Records, zaprzyjaźnić z Michałem Jacaszkiem i napisać muzykę do filmu o Marlonie Brando. Zdążył też niejednokrotnie mnie rozbawić. Miałam w zanadrzu pytanie o guilty pleasures Stefana, nie musiałam go jednak nawet zadawać-sam ochoczo zwierzył się z tego jak bardzo ceni Rihannę, czy Justina Timberlake'a. Przeczytajcie co jeszcze ma za uszami człowiek, o którym od dzisiaj myślę, że jest uosobieniem określenia DO TAŃCA I DO RÓŻAŃCA.

91


Wracasz właśnie z festiwalu filmowego Nowe Horyzonty na którym miałeś okazję zagrać koncert, ale to nie pierwszy raz kiedy Twoja muzyka ma związek z filmem. Niejednokrotnie zdarzyło Ci się bowiem tworzyć dźwięki do różnych produkcji filmowych, czy też spektakli teatralnych. Ja jednak chciałabym odwrócić sytuację i zapytać Cię co by było, gdybyś nie otrzymywał żadnych wskazówek i inspiracji od reżyserów, tylko mógł sam zadecydować do jakiego filmu najbardziej pasowałaby Twoja muzyka? Przede wszystkim muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony z tego, nad czym miałem możliwość pracować do tej pory. Cieszę się, że miałem okazję stworzyć muzykę do filmu o Marlonie Brando. To pierwsza tego typu praca, którą dostałem poprzez Mute Song Publishing i od razu tak fantastyczna sytuacja - film dokumentalny o prawdziwej legendzie. Przy okazji naprawdę duża produkcja, realizowana przez Universal na zlecenie telewizji Showtime. Mam zresztą dosyć dużą słabość do Hollywood. Nie chodzi mi o miejsce na mapie, palmy i blond dziewczyny z mopsami, chodzi raczej o to że to fabryka snów, miejsce które wypuściło najwięcej filmów które wpłynęły na moją wyobraźnię jak byłem mały i przez to miały wpływ na moje ukształtowanie. Tak jak w ogóle lubię tworzyć muzykę, tak przy okazji filmu wydaje mi się, że wyjątkową ekscytację musi przynosić uczestniczenie w produkcji, która ukształtuje czyjeś dzieciństwo, czyjąś wyobraźnię. Mieć udział w czymś, co po prostu jest dla ludzi ważne w danym, konkretnym momencie.

Na ile odpowiada Ci sytuacja tworzenia w określonych ramach i praca z materiałem, który niesie ze sobą sprecyzowany ładunek emocjonalny? Na ile czekasz na momenty pełnej swobody i wolności twórczej i dążysz do sytuacji, w której masz pełną dowolność odnośnie tego, co stworzysz? To złożone – z jednej strony sytuacja, w której realizuje czyjeś oczekiwania jest dość wygodna. Mogę pracować nad rzeczami, które sprawiają mi przyjemność, mając jednocześnie pewien bufor bezpieczeństwa. Pracuję z czyjąś wyobraźnią, co poniekąd stawia tego kogoś nade mną i ściąga ze mnie sporo odpowiedzialności. Czasami to jednak trudne - współpraca z reżyserem bywa uciążliwa, siedzenie w wyobraźni innego twórcy bywa niekomfortowe. Wciąż jednak uważam, że tego rodzaju praca to jedna z fajniejszych rzeczy, jakie mogą spotkać muzyka. Chociaż nigdy nie będzie to tak ważne jak praca nad autonomicznymi projektami. Przejście drogi, którą jest praca nad nowym materiałem, zawsze kończy się postawieniem za sobą jakiegoś kamienia milowego. Nie płodzę rzeczy tak łatwo, pomiędzy płytami zawsze mam paroletnie przerwy, to dla mnie dość skomplikowany proces - selekcja materiału zawsze jest trudna i złożona. Ciężej jest zgodzić się na swoje własne pomysły, więcej się od siebie oczekuje - to zdecydowanie bardziej wymagający proces. Zawsze przy okazji Twojej twórczości pojawia się wątek łączenia przez Ciebie słuchaczy klasyki i alternatywy. Ja chciałabym zapytać o to, jak sam odnajdujesz swoją rolę w tym procesie? Myślisz, że bardziej zwracasz uwagę współczesnym,

92



stale poszukującym słuchaczom na piękno muzyki klasycznej, czy raczej przyciągasz jej fanów do bardziej eksperymentalnych brzmień? Nie czuję żadnej misyjności swoich działań, a tym bardziej nie staram się nikogo na nic nawracać. Raczej zwyczajnie wyrzucam z siebie rzeczy, które siedzą w moim wnętrzu, to naturalna potrzeba. I staram się, żeby były one jak najlepszą sztuką. Od początku dużo było w moim życiu klasyki - chociażby poprzez wykształcenie, czy tradycje rodzinne. Dużo było jednak również muzyki alternatywnej i masowej. Gdy byłem mały, przez długi czas mieszkałem w jednym pokoju z moją starszą o dziesięć lat siostrą. Puszczała ona bardzo dużo dobrych rzeczy, obok których ciężko mi było przejść obojętnie. Czuję się więc przetrawiony przez te różne wpływy, a to co z tego wychodzi to ich naturalna mieszkanka. Nie jestem jednak w stanie sformalizować swoich postanowień, ani tym bardziej określić wagi różnych środków wyrazu, którymi się posługuję. Na pewno nie miałbym ochoty nikogo nauczać z tej pozycji w której teraz się znajduję. Czy na co dzień doświadczasz jakiś różnic w odbiorze swojej muzyki przez te dwie, wspomniane wcześniej grupy słuchaczy? Czy to funkcjonuje bardziej na zasadzie rzeczy o którą zawsze pytają Cię dziennikarze, a która niekoniecznie ma odbicie w rzeczywistości? Faktycznie- dziennikarze dość często powtarzają się w określeniach dotyczących mojej muzyki (śmiech). Można zauważyć dość zabawny podział odbiorców. Są tacy, którzy w swoich poszukiwaniach doszli do muzyki współczesnej i eksperymentów, które wiążą się już z dość radykalnymi rzeczami. Takimi jak praca na taśmach, hałas, szum, performens. Czasami mam wrażenie, że wierzą, że to jedyna akceptowalna jakość. To śmieszny rodzaj zaślepienia. Dla przykładu: środowisko eksperymentalno-alternatywne bardzo często nie potrafi ukryć poczucia pogardy wobec szeroko rozumianego popu - ja natomiast jestem jego fanem. Oczywiście nie wszystkiego, ale mam głębokie przekonanie, że to nie gatunek definiuje jakość, jakość jest wartością bezwzględną. Ostatnio zachwyciłem się na przykład dwoma singlami wypuszczonymi przez Rihannę – American Oxygene i Bitch Better Have My Money. Czuję że ten album będzie doskonały. Co do mojej muzyki - jest spore grono odbiorców, którym wydaje się, że to co ja robię to muzyka klasyczna, albo jakaś wariacja na temat muzyki klasycznej. Definiowanie to beznadziejna sprawa. To jest bardzo daleko od muzyki klasycznej, ale ja jestem sercem blisko muzyki klasycznej. Ostatecznie jednak każdy może mieć własne spojrzenie na tę sprawę.

Wróćmy na chwilę do początków Twojej twórczości. Jaka była historia Twojej współpracy z dominikanami? Powiedziałeś kiedyś, że sam jej początek wynikał z pokuty, którą kiedyś otrzymałeś w czasie spowiedzi- miałeś przyjść na próbę scholi. Mnie natomiast interesuje co działo się po drodze, w którym momencie zwyczajna pokuta do wypełnienia stała się Twoją pasją? Kiedy zrozumiałeś, że dobrze się czujesz w tym środowisku? Faktycznie- pokuta, którą otrzymałem w tamtym czasie wiązała się z przystąpieniem do scholi, w której śpiewał już zresztą mój brat. Nie otrzymałem jednak żadnego nakazu pisania muzyki. Wywodzę się z rodziny, w której religia zawsze pełniła istotną rolę, ale ja w środowisku duszpastersko -oazowym czułem się dosyć źle, przez pierwszy rok nie odzywałem się do nikogo, przychodziłem tam, tylko po to, by śpiewać (śmiech). W którymś momencie jednak dwie rzeczy nałożyły się na siebie. Po pierwsze pojawiło się kilka ważnych dla mnie osób, które ostatecznie zostały moimi przyjaciółmi. Do tych osób należy chociażby Maja Siemińska, która śpiewa na Komplecie i Trenach. Drugą rzeczą było to, że ówczesny duszpasterz, Cyprian Klahs OP, który wcześniej dał mi tą pokutę, któregoś razu przyniósł bardzo piękne i poruszające starochrześcijańskie teksty Doktorów Kościoła z IV wieku. Pierwszy z nich został napisany zdaje się przez Efrema Syryjczyka. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, czy nie mógłbym może do nich napisać jakiejś muzyki. Zrobiłem to i już pierwsza pieśń była zaśpiewana podczas kolejnej mszy akademickiej. Poczułem wtedy, że czuję się w tym dobrze, że to dla mnie inny rodzaj ekscytacji, niż ten, który niesie ze sobą granie na skrzypcach. Zacząłem pisać coraz więcej i sprawiało mi to na tyle dużą radość, że z biegiem czasu zwyczajnie przekuło się w kolejne rzeczy. Twoja muzyka zazwyczaj jest przejmująco smutna -na ile to odbicie emocji towarzyszących Ci na co dzień i podczas procesu jej tworzenia? Myślę, że duże, chociaż nie oznacza to, że jestem pesymistą, czy mam smutne życie. Wbrew pozorom tak nie jest. Jeżeli już jednak zdarzy się coś skrajnego i ostatecznego - śmierć, rozstanie, czy cokolwiek innego o podobnej wadze i istotności, to są to moim zdaniem rzeczy, które zasługują na jakiś rodzaj podsumowania, zamknięcia. W normalnym życiu taką rolę pełni płacz, czy żałoba. Ja po prostu piszę muzykę. Ciężko jest mi uwierzyć w sztukę - muzykę, czy każdą inną dziedzinę tworzenia - która nie ma przełożenia na życie twórcy, nie jest odbiciem jego emocji. Samo wyrachowanie nie wydaje mi się wiarygodną ścieżką artystyczną. Podobnie zresztą jak same emocje bez intelektualnej konstrukcji będą pustą egzaltacją.

93


STEFAN

Kiedyś przyznałeś, że to dopiero Michał Jacaszek otworzył Ci oczy na muzykę elektroniczną, wcześniej wspomniałeś o siostrze, dzięki której poznałeś muzykę alternatywną. Jak było z innymi gatunkami? Chodzi mi o moment w którym do ucznia szkoły muzycznej, zaangażowanego w ścisłą współpracę z zakonem docierają inne gatunki muzyczne. Miałeś jakiś moment buntu, chciałeś coś zmienić w swoim życiu? Takiego bardzo gwałtownego buntu nie było. Mam wrażenie, że zawsze byłem na uboczu tej całej specyfiki szkoły muzycznej, która jest bardzo zachowawcza i przesiąknięta skłonnością do zaborczości. Zresztą w pewnym momencie drogi moje i akademii się rozeszły. Nie jestem w stanie określić żadnego konkretnego momentu buntu. No, może poza tym kiedy w liceum zrobiłem sobie irokeza i przyszedłem tak do mojej pani profesor na lekcję. Oczywiście kazała mi wyjść i wrócić kiedy go obetnę. Odparłem wtedy, że w ten sposób wyrażam swoją niezależność i żeby to zaakceptowała (śmiech), nie zgoliłem go. Oczywiście nie uważam, żeby robienie sobie irokeza było czymś złym. Jednak po latach dotarło do mnie, że większym rodzajem odwagi artystycznej będzie powstrzymanie się od tego rodzaju prostych zabiegów i manifestacji, które mają zwrócić na ciebie uwagę. Tym bardziej, jeśli chcesz później wyjść na scenę i zwrócić uwagę na coś zupełnie innego, niż na siebie. Powiedz proszę jak odnosisz się do muzyki współczesnej. Są jacyś artyści, którzy naprawdę Ci imponują? Czy może jesteś wierny przekonaniu, że to co już najlepsze w muzyce powstało, a teraz tylko powielamy pewne schematy? Absolutnie nie podchodzę do tego w ten sposób, że to co już miało się najlepszego stać to się stało. Mam nadzieję, że nie. Każda epoka, każdy moment może coś dobrego urodzić. Dla mnie ważne jest, żeby to były rzeczy trwałe i żeby rzeczywiście można było do nich wracać po setkach lat. Rzeczy, które nie są trwałe są dla mnie kompletnie nieciekawe. Bardzo często łapię się na tym, że coś mnie zachwyci na chwilę, jednak bardzo szybko stwierdzam, że nic to nie zmieniło w moim życiu, kompletnie nie utkwiło w mojej głowie. Wtedy wyrzucam to i już do tego nie wracam. Są też jednak rzeczy, których potrafię właściwie słuchać

94

codziennie. I rzeczywiście - najbardziej siedzę w muzyce klasycznej. Powiedzmy od renesansu do XX wieku, czyli w większości historii muzyki. Ale to dlatego, że w tym przedziale zdarzyło się po prostu strasznie dużo dobrego. Być może jednak zaraz też zaczną pojawiać się jakieś genialne rzeczy. Zatem gdybym poprosiła Cię o wymienienie jakiś konkretnych, nowych rzeczy, które wywarły na Tobie wrażenie to miałbyś problem? No to może wrócimy do muzyki popularnej? Chociażby wspomniana przeze mnie Rihanna. Mam wrażenie, że te rzeczy po prostu zostaną. Podobnie gdy słucham kawałka Justina Timberlake’a ‚My love’, TLC, Beatlesów, The Doors, to też wydaje mi się, że te piosenki mają w sobie jakaś wieczną jakość i pozostaną. To inny gatunek, ale jakość jest taka sama. Natomiast przykładem czegoś odwrotnego jest dla mnie chociażby Woodkid. Kiedy pierwszy raz usłyszałem jego utwór Iron, bardzo efektownie rozpisany na dęte blaszane, masywny i przestrzenny, byłem pod ogromnym wrażeniem. Do tego towarzyszy mu jeszcze piękny teledysk. Napisałem szybko do mojego brata. Odpisał, że też jest pod wielkim wrażeniem (śmiech). Posłuchałem go jakieś 10 razy przez 10 dni i 11 dnia stwierdziłem, że już więcej do tego nie wrócę. Po prostu. Skończyła się historia tego kawałka w moim życiu. Na pewno jest tam bardzo dużo dobrego, ale nie ma tej właściwości, która sprawia, że rzeczy pozostają trwałe. Jak sam przyznajesz, klasyfikacja Twojej twórczości z którą się w największym stopniu zgadzasz to muzyka post-klasyczna. Chciałabym Cię zatem poprosić o krótki przewodnik po tym gatunku dla początkującego słuchacza- co jest godne uwagi, a co lepiej omijać? Parę razy dałem się już na to złapać, niestety zrobię to kolejny raz i będę szczery- nie cierpię muzyki Ólafura Arnaldsa (śmiech). Nie podoba mi się chyba nic, co słyszałem jego autorstwa. Średnio lubię Nilsa Frahma, który reprezentuje tą samą wytwórnię, aczkolwiek tutaj pojawiają się już czasem rzeczy, które robią na mnie wrażenie. Bardziej chyba jednak nagrania niż koncerty. Co prawda byłem tylko na jednym, ale nie ujął mnie. Cenię sobie natomiast Maxa Richtera- uważam, że jest bardzo dobrym, sprawnym i niezwykle wrażliwym


WESOŁOWSKI

kompozytorem. Podobnie z Johannem Johannssonem czy Jonnym Greenwoodem. Są również mniej znane, ale na pewno niemniej zdolne postaci - na przykład wiolonczelista Peter Gregson, który też publikuje w ramach Mute. Ostatnio napisał muzykę do filmu Alana Rickmana Odrobina Chaosu. W gruncie rzeczy ten gatunek nie jest jednak moim ulubionym. Uczyłeś się we Francji, teraz wydajesz swoje płyty w zagranicznych wytwórniach-czy dostrzegasz jakieś istotne dla Ciebie jako twórcy różnice w funkcjonowaniu szkolnictwa i przemysłu muzycznego za granicą? Jeżeli chodzi o szkolnictwo to zupełnie nie jestem w stanie się do tego ustosunkować. Ta akademia we Francji do której uczęszczałem nie funkcjonowała na zasadzie normalnej uczelni. Był to po prostu założony przez fundację znanej paryskiej mecenas sztuki Anne Gruner Schlumberger kompleks na południu Francji, przystosowany do goszczenia jednorazowo kilkunastu muzyków z całego świata. Nie była to regularna szkoła, wszystko odbywało się bardziej na zasadzie master classes. Czas który tam spędziłem był absolutnie wspaniały. W pewnym momencie składasz aplikację i zostajesz zaproszony do miejsca, w którym masz wszystko opłacone, wszyscy są gościnni, a kiedy tam przyjeżdżasz, otaczają Cię wielką troską. Pijesz sobie kawę nad basenem, później ćwiczysz, a wieczorem idziesz jeszcze na koncert. Wszystko jest otwarte przez całą dobę - w nocy możesz sobie pójść do biblioteki poprzeglądać manuskrypty. To wszystko było absolutnie cudowne. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nie jest to obraz całości systemu nauczania we Francji, dlatego też tego nie jestem w stanie tego porównać. Jeżeli natomiast chodzi o kwestie wydawnicze - miałem kilka rozmów z wydawcami z Polski, pytali mnie o to, czemu nie wysłałem płyty do nich. Powód jest prosty - robię muzykę bo jest moją pasją i to kocham, ale nie chcę, by była ona jedynie moim hobby. Oczywiście brałem pod uwagę, że mogę wydać płytę w polskiej wytwórni - jest kilka świetnych, które naprawdę cenię. Natomiast fakty są takie, że z jakiś powodów, nawet niezależnych od jakości tych wydawnictw, nie mają one takiej siły przebicia. Dlatego też w pierwszej kolejności wysłałem płytę do kilkudziesięciu najbardziej cenionych przeze mnie wytwórni zagranicznych. To, że

się udało, umożliwiło mi pójście dalej z tym materiałem. Prawdopodobnie gdybym nie wydał płyty w Important, to nie usłyszeliby o mnie w Mute Song. To całe domino, które się potoczyło. Wydaje mi się, że zwyczajnie nie potrafię zajmować się muzyką jako pasją, którą realizuję po godzinach regularnej pracy. Teraz czuję się dobrze, bo żyję tylko z muzyki i bardzo chciałbym, żeby już tak pozostało. Na koniec chciałabym Cię prosić, żebyś opowiedział trochę o swojej nowej płycie nad którą właśnie pracujesz. Niestety, sam nie wiem na jej temat zbyt wiele (śmiech). W ostatnim czasie było trochę zamieszania - miałem zrobić nowy materiał z większą ilością instrumentów. Ten projekt miał ukazać się na jesieni i był przez pewien czas priorytetem. Okazało się jednak, że będę zmuszony przenieść go na przyszły rok. Ostatnio cały czas żyłem myślą, że coś wydam w tym czasie i kiedy te plany uległy zmianie odczułem swego rodzaju próżnię. Noszę się więc teraz z zamiarem, żeby dopracować rzeczy, które pojawiały się w międzyczasie i ułożyć z nich jakąś całość. Być może taki materiał wypuszczę właśnie jesienią, ale sam jeszcze nie wiem w jakim pójdzie to kierunku. Mam coś w głowie, ale jest za wcześnie, żeby o tym mówić.

Rozmawiała: Natalia Martuzalska Foto: Marta Zając /ProfileBiznesu.pl z koncertu LDZ Alternatywa/Fabryka Sztuki

95


kapsuła czasu: alex chilton



alex chilton destruktor samego siebie

Nie bez powodu jego niedawno wydana biografia nosi tytuł „Człowiek zwany auto-destrukcją”. Alex urodził się i wychował w miejscu niezwykłym, bo w wielkim, sławnym Memphis, kolebce rock&roll’a i soulu, gdzie tworzyli Elvis czy Otis Redding. Podobnie do Joe Strummera, Alex pochodził z dobrze usytuowanej artystycznej rodziny, przy tym, niezwykle muzycznie uzdolnionej. Jego ojciec był muzykiem jazzowy, więc, będąc młodzieńcem, Chilton często uczestniczył w ciągnących się do bladego świtu jam sessions. Matka z kolei prowadziła galerię sztuki. Nieco ironiczny wydaje się fakt, że w wieku 15 lat zostaje wokalistą zespołu the Box Tops, z którym odnosi swój największy komercyjny sukces, utworem „The Letter”. Nigdy w przyszłości nie udało mu się nagrać nic bardziej znanego i rozpoznawalnego. Kapela od razu intensywnie koncertuje po Stanach, stając się dla nastolatka prawdziwą szkołą życia. Na szczęście, rodzina, w której się muzyk się wychował była dość liberalna i pozwalała wciąż niepełnoletniemu Chiltonowi na takie beztroskie życie. Gdy Chilton miał 6 lat, jego straszy brat, z którym był bardzo związany, utopił się w wannie w wyniku ataku padaczki i właściwie od tego momentu zaczął on rozwijać w sobie odporność na wszystkie przeciwności losu. Widać to chociażby w jego pełnej bólu balladzie „All We Ever Got From Them Was Pain”, powstałej w 1970 roku, już po rozpadzie Big Star. Jest to chyba najbardziej osobisty i przejmujący, choć nie do końca wyjaśniony utwór, opowiada o głębokim żalu do kogoś, prawdopodobnie chodzi tu o rodziców muzyka. Prawdą jest też, że Alex zdecyduje się wydać ją oficjalnie dopiero w 2012 roku, nie chcąc by, jak to ujął, „ktoś poczuł się źle.” Jego charakter można by zapewne określić jako trudny – przynajmniej taka krążyła o nim opinia. Z biegiem czasu okazywało się, że nie była to do końca prawda. Był wprawdzie niepokornym i obrazoburczym indywidualistą, ale też ponoć wspaniałym kompanem, chętnie pomagającym innym, zwłaszcza kiedy najmniej można było się tego po nim spodziewać. Był też miłośnikiem pięknych i oryginalnych kobiet. Był niezwykle zdolny dzięki środowisku, w którym się wychował, wsłuchując się od młodych lat w bardzo różne rodzaje muzyki, np.

99

barokowej, gitary klasycznej, jazzu, R&B, country czy folku. Z łatwością wchłaniał wszystko co mu się nawinęło, aby potem uczyć się, jak to się robi samemu. Kilka lat po rozpadzie the Box Tops, na początku lat 70tych wraz z charyzmatycznym gitarzystą Chrisem Bellem formuje zespół Big Star. Zespół ten, w przeciwieństwie do trendu w muzyce rockowej, który coraz bardziej zmierzał do ciężkich pompatycznych i nudnawych rockowych brzmień granych na ogromnych stadionach, poszedł w zupełnie drugą stronę - w kierunku folkowo-rockowym grając dużo bardziej przystępnie i w stylistyce lo-fi. Mieszał wrażliwość i melodyjność Beatlesów, riffy rodem ze Stonesów i tę specyficzną mentalność, która powodowała, że ich muzyka tylko mogła powstać w legendarnym Memphis. Nie bez powodu ten zespół, zresztą jako jeden z pierwszych, można było określić jako alternatywny. Niestety, jego historia jest kolejnym z rodzaju „co by było gdyby”. Po wydaniu pierwszego albumu, świetnie przyjętego w rozgłośniach i przez krytyków magazynów muzycznych, według wielu najlepszy koncert w swojej historii Chilton z zespołem zagrali jedynie dla... garstki wybranych krytyków i dziennikarzy muzycznych na First Annual National Association of Rock Writers’ Convention, na którym między innymi byli sławni Lester Bangs czy Cameron Crowe. Nie można się też oprzeć wrażeniu, że genialny i wielokrotnie nagradzany film Crowe’a o muzykach rockowych lat 70-tych, „U progu sławy”, dużo wątków autobiograficznych zaczerpnął właśnie z życiorysu samego Chiltona i Big Star. Jednak Big Star nie sprzedało zbyt wielu płyt. Wkrótce ich wytwórnia z Memphis zostaje wykupiona przez duży koncern CBS Records, który wraz z wydaniem drugiego albumu Big Star splajtuje, co sprawia, że album w ogóle nie trafia do dystrybucji. Jest to początek końca zespołu. Wydają jeszcze trzeci album, już bez Chris Bella, który boryka się z poważnymi problemami psychicznymi i niedługo potem ginie w wypadku samochodowym. Historia Big Star z Chris Bellem i Alexem Chiltonem w roli głównej przypomina trochę opowieść Sexto Rodrigueza z pamiętnego „Sugar Mana”, choć niekoniecznie z happy-endem. Albumy Big Star nieco przypadkiem zostają w latach 80-tych wznowione w Europie i w krę-


gach muzycznych zyskują nagle kultowy status - zaczynają się sprzedawać. Natomiast cała plejada alternatywnego rocka lat 90-tych – jak choćby R.E.M., Primal Scream, Elliott Smith, The Posies, Teenage Fanclub, Matthew Sweet a zwłaszcza The Replacements, którzy nagrywają nawet utwór „Alex Chilton” w jego hołdzie – do dziś uważają muzykę Big Star za jedną ze swoich najważniejszych inspiracji. W rezultacie Alex nagra z The Replacements kilka utworów do ich płyty i stanie się jej producentem. Po rozpadzie formacji Chilton przenosi się do Nowego Jorku gdzie chłonie ducha punka, no wave i rodzącej się sceny alternatywnej z klubów CBGB’s czy Max’s Kansas City. To właśnie tam zachwyca się punkowym zespołem The Cramps, jednym z pierwszych z nurtu garage rock i psychobilly. Podoba mu się to do tego stopnia, że zaprasza ich do słynnego studia w Memphis na nagranie płyty, której zostaje producentem. Podczas okresu szaleństwa i pijaństwa nagrywa kolejną perełkę, swój pierwszy album solowy,„Like Flies on Sherbert”, który na pierwszy rzut oka brzmi beznadziejnie grafomańsko, jakby żaden z muzyków nie potrafił dobrze grać. Jednak słuchając go teraz, nie można się oprzeć wrażeniu, że jest to wielkie dzieło, jedna z pierwszych płyt z nurtu lo-fi, mająca spory wpływ na muzyków pokroju wielkiego Stephena Malkmusa z Pavement. W tym samym czasie, Chilton zaczyna produkować nagrania i jednocześnie grać w bardzo odlotowym zespole Tav Falco’s Panther Burns, który łączy offowe elementy bluesa, country i rockability. W latach osiemdziesiątych w końcu rzuca alkohol na dobre i, na szczęście, dalej tworzy albumy gdzieś na poboczach mainstreamu. Zrzeka się praw do utworu „September Gurls” z repertuaru Big Star, który nagra na płycie znany u nas kobiecy kwartet The Bangles i zarobi tyle, że w końcu może sobie pozwolić na kupno w miarę dobrego auta. Chilton umiera na atak serca, kilka dni przed bardzo oczekiwanym koncertem z reaktywowanym przed kilkoma laty Big Star (z muzykiem the Posies w składzie za zmarłego Chrisa Bella) na festiwalu SXSW w Austin w 2010. Koncert ten, mimo wszystko, odbywa się, ale już tylko jako pożegnalny hołd dla wielkiego twórcy, ojca alternatywnej sceny. Później okazuje się, że prawdopodobnie zmarł, ponieważ nie miał ubezpiecze-

nia zdrowotnego, by zdiagnozować chorobę i leczyć się. Paul Westerberg, frontman The Replacements w pośmiertnym felietonie w „New York Timesie”, napisał o nim: „Odszedł wielki Alex Chilton – folkowy trubadur, bluesowy krzykacz, mistrz śpiewania, wybitny songwriter i gitarzysta. Ktoś powinien o nim napisać piosenkę. Choć z drugiej strony, może lepiej nie. To byłoby niemożliwe.” Niewątpliwie był klasycznym rockowym buntownikiem ale też i wszechstronnym songwriterem, który mógł śpiewać z niezwykłą wrażliwością na równi z ostrą punkową agresją. Alex Chilton był też prekursorem całego nurtu DIY zespołów lat 90-tych i późniejszych. Wspominał już w latach 80-tych w wywiadzie, że będzie się starał grać muzykę, dopóki będzie mógł, jeżeli bez wsparcia dużej wytwórni. Przynajmniej na dłuższą metę w ten sposób zarobi więcej, z praw do utworów, do których on jedyny będzie miał wyłączność. A Big Star bez dwóch zdań był jednym z pierwszych zespołów alternatywnych, którego muzyka do dzisiaj wydaje się aktualna . W ich nagraniach ciągle czuć niesamowitą tęsknotę i prawdziwy ból, a efekt końcowy to coś niezwykle pięknego i niepowtarzalnego, co się nie starzeje. Alex miał też tą zaletę, że potrafił tworzyć wokół siebie wspaniałą niecodzienną atmosferę do procesu tworzenia. Mimo trudnego charakteru miał charyzmę, często pomagał innym muzykom, i to mimo iż zawsze robił to, co chciał i z trudem wiązał koniec z końcem. Z jego występów widać też, jak bardzo lubił grać na żywo. Bez wątpienia trzy albumy Big Star dzisiaj są uważane ze jedne z ważniejszych w historii rocka lat 70-tych. Ktoś powiedział, że z niewiarygodną historią Big Star było tak, jak z pocztówką, którą wysłano, a dopiero po 20tu latach doręczono pod wskazany adres. W pewnym sensie wyprzedzili swoją epokę albo po prostu nigdy nie było im dane na nią trafić. Pablo Picasso powiedział kiedyś, że aby coś stworzyć, trzeba najpierw coś zburzyć. Bez wątpienia, tak robił właśnie Alex Chilton. Potrafił kreować przeróżne niesamowite niepowtarzalne dzieła, aby je zaraz potem doszczętnie rozwalić i zacząć coś zupełnie od nowa, podążając w nowym, wręcz przeciwnym kierunku. A w „New York Timesie” napisano: „Chyba nikt w historii rocka nie miał kariery z takim rozmachem jak Chilton – od bardzo młodego frontmana popularnej kapeli po pioniera ruchu indie, aż po odszczepieńca, i w końcu, guru wszystkich”. Gabriel Kutz

100


XVII

05


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.