„mgFoto Magazyn” 2/2019 (3)

Page 1

mgFoto m

a

g

a

z

y

n

Wywiady:   Trzej

panowie Plewińscy   Lilianna Wolnik Kartki z podróży: Coyote Buttes North nr 2/2019 (3) ISSN 2657-4527

Zza kulis: Piktorializm Galeria mgFoto — podsumowanie roku 2018


modelka: Małgorzata Baran fot. Janusz Żołnierczyk

aranżacja: Agata Ciećko

[2]

Na 1 stronie okładki wykorzystano fotografię autrostwa Lilianny Wolnik


OD REDAKCJI Legendarny krakowski „Przekrój” w latach swej świetności na pierwszej stronie okładki drukował słynne „kociaki”, a zatem zdjęcia pięknych pań, autorstwa Wojciecha Plewińskiego — mistrza fotografii teatralnej. Nawiązując do tej tradycji w naszym czasopiśmie na stronie obok (B) regularnie publikujemy zdjęcia uroczych modelek, autorstwa związanych z naszym stowarzyszeniem fotografów. Agata Ciećko i Janusz Żołnierczyk tworzą wspaniały, niezwykle precyzyjnie i konsekwentnie pracujący duet artystów. Agata zajmuje się organizacją sesji oraz stylizacją modelek, Janusz — fotografią i cyfrowym opracowaniem materiałów. Razem — od lat udanie realizują założenia fotografii artystycznej, która stawia przed jej uczestnikami oraz widzami nowe wymagania i wyzwania. Z roku na rok potwierdzają też, że ich wyobraźnia nie zna granic, a wspólne zaangażowanie w realizowane projekty daje coraz bardziej zaskakujące rezultaty. Z dużą konsekwencją

zachęcają fotografowane osoby do wcielenia się przed okiem obiektywu w konkretne role, np. dam dworu, wampirzyc lub boginek. Starannie dobierają też plany zdjęciowe: pojawiali się m.in. na Zamku w Głogówku, w Restauracji Wierzynek (sesja dla woŚP) oraz Pałacu rodziny Goetzów w Brzesku (sesja z sową Guciem). Wysmakowane stroje, finezyjne fryzury, gra światłem, kolorem i kadrem sprawiają, że ich ujęcia zaczynają wykraczać poza ramy klasycznej fotografii beauty lub fashion, stając się za to miniaturowymi traktatami o różnych wcieleniach ludzkiego piękna. Artystów szczególnie interesuje piękno kobiece i kobietom właśnie poświęcona została ich najnowsza wystawa, zaprezentowana w Bibliotece Miejskiej w Myślenicach. Tytuł ekspozycji — Beauty — odnosi się nie tyle do sposobu wykonania zdjęć, ale właśnie do piękna samego w sobie i jego rozlicznych wcieleń. Zapraszamy wszystkich fotografów, teoretyków oraz historyków fotografii do współpracy z naszym magazynem. Łamy pisma są mk dla Państwa otwarte!

W numerze: „Fotografia to postrzeganie i wybór”. Rozmowa z Wojciechem, Maciejem i Filipem Plewińskimi . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5 „Najważniejszy jest człowiek”. Rozmowa z Lilianną Wolnik . . . . . . . . . 17 Janusz Chojnacki, Kilka słów o fotografii piktorialnej . . . . . . . . . . 23 Robert Pranagal . Memu Miastu… . . . . . . . . . . . . . . . 27 Jan Rajmund PAŚKO, „Miechy”, czyli dawne aparaty miechowe . . . . . . . 31 Marek Kosiba , Coyote Buttes North. The Wave . . . . . . . . . . . . 35 Marcin Kania , Zwykłe niezwykłości . . . . . . . . . . . . . . . 39 Stanisław Jawor , Galeria mgFoto w MBP w Myślenicach: podsumowanie roku 2018 41 Anna Faber, Wydarzenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44 Zdjęcia autorstwa Ewy Szymańskiej i Witolda Koleszki . . . . . . 47–48 REDAKCJA: „mgFoto Magazyn”, Pismo Myślenickiej Grupy Fotograficznej, nr 2/2019, ISSN 2657-4527 • MARCIN KANIA — redaktor naczelny, STANISŁAW JAWOR — zastępca redaktora naczelnego, GRAŻYNA GUBAŁA, PAWEŁ STOŻEK, LILIANNA WOLNIK, PAWEŁ BOĆKO — członkowie redakcji • Egzemplarz bezpłatny • Znajdź nas na mgFoto.pl [3]


Wojciech, Maciej i Filip Plewińscy (fot. Stanisław Jawor)


„Fotografia to postrzeganie i wybór” Rozmowa z Wojciechem, Maciejem i Filipem Plewińskimi

Marcin Kania: Wracając do naszej rozmowy sprzed włączenia dyktafonu — powiedzieliście Panowie: nie ma w sztuce litości, nie ma demokracji, co zatem jest? Wojciech Plewiński: Człowiek! To on o wszystkim decyduje. Nie da się o sztuce myśleć w kategoriach zbiorowych. Fotografia ma to do siebie, że jest pracą indywidualną. Maciej Plewiński: W sztuce nie ma demokracji. Nie ma równości. Talent i osobowość są rozdzielane przez naturę w sposób nieodgadniony. Nie wiemy, czy to geny, czy wychowanie, czy jakiś przypadek decyduje o tym, że rodzi się utalentowany człowiek. Demokracja jest pojęciem odnoszącym się do relacji społecznych, a nie do uwarunkowań w zakresie twórczości. Stanisław Jawor: Chciałbym zapytać pana Wojciecha o to, w jaki sposób zielony plecak i menażka, czyli pierwsze nagrody w dziedzinie fotografii, wpłynęły na Pana życie? Wojciech Plewiński: Bardzo! Przekonały mnie, że warto było naświetlić pożyczoną

Leicą dwa filmy małoobrazkowe i je wywołać. Z nich wybrałem zestaw zdjęć na międzynarodowy konkurs PTTK (międzynarodowy, to znaczy obejmujący kraje tzw. demokracji ludowej, pamiętajmy bowiem, że były to lata 50. ubiegłego wieku) i otrzymałem pierwszą nagrodę, wspomniany plecak oraz menażkę. To mi dało do myślenia! Z wykształcenia jestem architektem, siedziałem zatem w biurze projektowym. Tymczasem ta nagroda była dla mnie czymś ekstra. Zacząłem myśleć, że fotografowanie jest zawodem ciekawszym, przyjemniejszym i luźniejszym, nie trzeba bowiem codziennie rano przychodzić do pracy i ślęczeć nad biurkiem. Niedługo potem otrzymałem etat w „Przekroju”. Moja praca polegała na tym, że przygotowywałem okładki z dziewczynami, tzw. kociakami. Taki był trend, który jakimś cudem „matka-partia” zaakceptowała. Fotografowałem niezwykle wybiórczo, zastanawiałem się nad każdą klatką, uważnie analizowałem każdy kadr. Gdy teraz digitalizuję te klisze, zauważam, że moje pierwsze zdjęcia były niezwykle zdyscyplinowane, podporządkowane klasycznym kanonom piękna. Jako architekt studiowałem rzeźbę. Ta nauka dała mi wiedzę oraz sposób patrzenia. Gdzieś mi zapadło w głowie, że najważniejsze jest ustawienie obserwatora w stosunku do obiektu przestrzennego. Toteż nie miałem potem problemów z kadrowaniem. S.J.: Wiem, że oburza się pan, gdy przypisuje się Panu „gębę” autora wspomnianych „kociaków”, ale przecież to były perełki! Wojciech Plewiński: Tak, jednak wykonane w nędznych warunkach. Nie miałem żadnego studia, miejsca, gdzie mógłbym ustawić światło. Tułałem się po mieście, często korzystałem z hoteli lub domów studenckich, czasem modelki zapraszałem do własnego domu. To była wieczna improwizacja, niesamowicie męcząca. Dziewczyny też nie były zawodowymi modelkami. Nie umiały pozować, ciuchy miały mar[5]


Wojciech Plewiński: „Przekrój” to była fajna redakcja, z ciekawymi ludźmi. Zawsze działo się w niej coś interesującego. Najnudniejsze były natomiast kolegia redakcyjne. Wymyślaliśmy okładki: na 1 maja, na 22 lipca, z okazji Świąt Bożego Narodzenia i tak dalej… Zdarzało się, że na każdy pomysł koledzy odpowiadali: to już było, to było, to też… Maciej Plewiński: Poza tym „Przekrój” nie miał konkurencji. Był pismem bardzo oryginalnym i bardzo nowoczesnym w treści. Przez moment istniało równie ciekawe pismo „Ty i Ja”, ale zostało zamknięte. Nakład „Przekroju” osiągał 700 000 co tydzień! Niestety, tygodnik miał niski poziom poligrafii…

Wojciech Plewiński, Komedowie

ne, zatem żona pożyczała im własne. To się z czasem zmieniło, ale początki były koszmarne. Świetnie prezentowały się natomiast dziewczyny ze szkoły teatralnej, jednak potem władze uczelni zabroniły studentkom przed dyplomem prezentowania swoich wizerunków. Bardzo tego pilnowały. Ale udało mi się to załatwić. Na co dzień dziekanów i rektorów fotografowałem w teatrze. Wytłumaczyłem im, że taki zakaz nie ma sensu, bo co szkodzi, że dziewczęta będą miały fotografie w prasie? Przez to jednak naraziłem się dojrzałym aktorkom. Mówiły bowiem: „Taka młoda, a ma już okładkę w «Przekroju»!” S.J.: To potwierdza, że w sztuce nie ma ani demokracji, ani sprawiedliwości. [6]

Wojciech Plewiński: Musiałem specjalnie kopiować zdjęcia czarno-białe, bardzo delikatnie i niekontrastowo, aby drukarze mogli odpowiednio położyć farbę. Bywało z tym jednak różnie. Brunetki najczęściej miały czarną plamę na głowie. Zacząłem więc fotografować blondynki lub szatynki, aby ich włosy dało się zreprodukować. „Przekrój” nie był pismem, w którym fotografia dobrze się prezentowała. Posiadał wiele rysunkowych ozdóbek, często bardzo dowcipnych, ale w stosunku do fotografii okazywał brak wyrozumiałości. Dopiero pojawienie się tygodnika „Świat” zmieniło tę sytuację. Było to pismo prorządowe, ale zatrudniało znakomitych fotoreporterów, posiadało też duży budżet i lepszy papier. To był periodyk dla fotografów. Prezentowano w nim zdjęcia o dużych rozmiarach, często ustawione na spad. Znakomity tytuł, który wychodził z powodzeniem przez szereg lat! S.J.: Na czym proszę powiedzieć polega fenomen pokoleniowy rodziny Plewińskich? Wojciech Plewiński: Zaczynając od starego: u mnie wszystko zaczęło się od przypadku. Maciej skończył natomiast grafikę i fotografię, co było jego świadomym wyborem.


Maciej Plewiński: Uzyskałem dyplom pod kierunkiem profesorów Andrzeja Pietscha oraz Zbigniewa Łagockiego. Moi koledzy z roku uczyli się, jak założyć film do aparatu, a ja byłem już na wyższym poziomie, bo przecież od dziecka obcowałem z fotografią. Warsztatu nauczyłem się, nie wiedząc nawet, że się go uczę. To było u mnie naturalne. Przed studiami uczęszczałem do liceum plastycznego. Dwie godziny tygodniowo historii sztuki ze Stanisławem Rodzińskim dały mi znakomite podstawy teoretyczne. Dużo też rysowałem piórkiem i tuszem. Wykonywałem dziesiątki surrealistycznych rysunków. Wojciech Plewiński: Wtrącę słowo — rysunek pomaga fotografowi. W teatrze szkicowałem sceny, które oglądałem na próbach. Wykonywałem schematy, ilustrujące gdzie dany aktor stoi, jakie światło na niego pada, pod jakim kątem. Po próbie rozmawiałem z reżyserem lub asystentem, aby daną scenę powtórzyć na potrzeby fotografii. Pracowałem głównie na czułości 400 ASA, z 1/20 sekundy z ręki…

zawsze spóźniałem się na zajęcia), ale tam byli świetni nauczyciele, ludzie z wielką klasą. Dyrektor Józef Kluza — malarz — musiał być partyjny, bo inaczej się nie dało, ale gdy po jego śmierci w 1974 r. otworzona biurko, okazało się że miał tam plik listów z Komitetu Wojewódzkiego, zawierających żądania wyrzucenia z pracy Stanisława Rodzińskiego. Bo to był „element bardzo wywrotowy”, „ideologiczne niesłuszny”, po prostu sól w oku rządzących. Kluza natomiast spokojnie chował te pisma do szuflady, uważał bowiem, że ludzie tacy jak Rodziński muszą uczyć w jego szkole. Równoległą klasę prowadził zaś znakomity Adam Hoffman… Wojciech Plewiński: Hoffman powiedział do mnie kiedyś: „Panie Wojtku, fotografować ładne młode baby to żadna sztuka. Niech Pan fotografuje starych ludzi!” On Wojciech Plewiński, Pejzaż z krową

S.J.: Z ręki? Wojciech Plewiński: Tak. Przecież nie wejdę między aktorów ze statywem! Bywało jednak trudno. Korzystałem wówczas z bardzo ciężkiego Pentacona Sixa, o ogromnym lustrze. Na szczęście później dostaliśmy Hasselblada z migawką centralną, zatem można było ryzykować nawet z 1/10 sekundy z rączki, a i tak wychodziło dobrze. S.J.: Maćku, wróćmy do tematu Twoich rysunków… Maciej Plewiński: Od dziecka gryzmoliłem i mam wrażenie, że rodzice popierali moje pasje. W przaśnym PRL-u roku 1970, gdy poszedłem do liceum plastycznego, była to bardzo atrakcyjna szkoła. Pomijam, że zbudowano ją opodal naszego domu (przez co [7]


zresztą wyłącznie rysował osoby w podeszłym wieku. Wykonałem wówczas cykl zdjęć mieszkańców Domu Pomocy Społecznej im. L. i A. Helclów. To była dla mnie odtrutka na „kociaki” z „Przekroju”. Co roku też fotografuję się na urodziny. Sprawdzam, jak postępuję degrengolada człowieka. Efekty są coraz lepsze! Maciej Plewiński: Wracając do tematu liceum — głównie rysowałem. Z tamtego okresu mam może 3–4 filmy, wykonane zupełnie przypadkowo. Dopiero w 1978 r. zrobiłem pierwsze zdjęcia, których się nie wstydzę i które uważam za ważne. Powstały podczas podróży do USA, dokąd udałem się na zaproszenie mojego ojca chrzestnego, wykładowcy sztuki filmowej w Kalifornii. Pokazuję je do dzisiaj. Wtedy też zaczęła mnie wciągać fotografia. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Nowym Jorku i zwiedziłem studio Ryszarda Horowitza. Zacząłem więcej fotografować. Obroniłem też dyplom z fotografii. Drugi raz odwiedziłem USA w 1985. Wtedy pracowałem z Horowitzem — w tradycyjnej ciemni, z powiękMaciej Plewiński, z cyklu: Notatki z podróży w czasie

[8]

szalnikiem, na materiałach do wielokrotnego kopiowania diapozytywów poprzez maski. Najpierw była praca koncepcyjna — później składanie jednego zdjęcia z wielu. W Stanach zetknąłem się ze światem reklamy. Po powrocie do Polski, po roku 1989, zacząłem fotografować dla różnych firm. Gdy nastały czasy dużych agencji reklamowych oraz cyfryzacja wszedłem w świat digitalizacji rękopisów i pracy dla muzeów. To świat świętego spokoju i przepięknych dzieł. A wszystko zaczęło się od reprodukcji Damy z gronostajem Leonrda da Vinci dla Fundacji XX. Czartoryskich w Krakowie. Wynająłem do tego aparat Phase One z największą wówczas matrycą. Ale wiąże się z tym niezły numer! Kamera leżała na stole nakrytym aksamitem. Pan, który nam ją prezentował, położył ją niefortunnie na niepodpartym fragmencie blatu. I kamera spadła z wysokości metra na marmur. Zdrętwieli wszyscy. Ale spadła tak, że uderzyła o podłogę gumową osłoną pryzmatu. To wyhamowało impet uderzenia. W sumie nic się nie stało, ale zamknęła się kurtyna, która służy długim czasom naświetlania. Mu-


Filip Plewiński, bez tytułu

sieliśmy więc fotografować obiektywem 80 mm z AF w trybie live view, bo mieliśmy problemy z ustawieniem ostrości na manualnym obiektywie 120 mm. Mimo to wszystko zakończyło się sukcesem — aparat wytrzymał, a my wykonaliśmy swoją pracę.

inni — zostawić w spokoju. Uważam, że gdyby oddać mu oryginalny wygląd — byłby o wiele piękniejszy.

M.K.: Proszę zdradzić kilka szczegółów z samego procesu digitalizacji tego dzieła.

Filip Plewiński: Nie, to nie była powinność. Ja zajmuję się głównie filmem, fotografuję natomiast wyłącznie dla przyjemności. Z domu wyniosłem znajomość zasad fotografii oraz pewne umiejętności. Miałem dzięki temu podstawy i wiedziałem, co jeszcze chcę oraz co muszę poznać. W liceum natomiast zainteresowałem się filmem.

Maciej Plewiński: Specjalnie został przywieziony z Warszawy stół reprodukcyjny, dedykowany wyłącznie tego typu zadaniom. Jednak gdy kustosz dowiedział się, że coś ma wisieć nad Damą z gronostajem, nie wyraził zgody. W związku z tym obraz został postawiony na specjalnej sztaludze, pionowo przed obiektywem. Wyciągnięto go z ram, sprawdzano stan zachowania. Jest brudny, niczym „portret cysorza”, co go muchy… spaskudziły. Niestety, spiera się o niego zbyt wiele autorytetów. Jedni mówią — czyścić i przywrócić oryginalne kolory, usunąć przemalówki z XIX wieku,

S.J.: Zapytam wnuka: czy to powinność, by podążać śladem dziadka i ojca?

M.K.: Czyli motion pictures — ruchowymi obrazkami? Filip Plewiński: Ruchomy obraz bardziej przemówił do mnie niż statyczna fotografia. Chcę tworzyć filmy. [9]


Maciej Plewiński, z cyklu: Notatki z podróży w czasie, Florencja 2012

M.K.: Czy interesuje Pana jakaś konkretna dziedzina kinematografii? Filip Plewiński: Nie czuję się jeszcze ograniczony jakimś gatunkiem lub poetyką. Zrealizowałem kilka krótkich filmów dokumentalnych, myślę o filmie fabularnym. Nie ograniczam się na razie, nie definiuję, jestem bowiem dopiero na początku swojej drogi twórczej.

Filip Plewiński: Staram się nie odmawiać projektów, wciąż szukam. Przyjęcie do szkoły filmowej nie jest sprawą prostą, zajęło mi trzy lata i dziesięć dni egzaminu. Trzeba zatem chcieć, żeby się tam dostać oraz utrzymać. Moja droga twórcza nie wynika z przypadku, jak u dziadka, ale ze świadomego wyboru.

M.K.: Może czeka Pana los Krzysztofa Kieślowskiego — od dokumentu do fabuły?

S.J: Panie Wojciechu, czy realizuje Pan obecnie jakiś projekt?

[10]


Sławomir Mrożek w obiektywie Wojciecha Plewińskiego

Wojciech Plewiński: Obecnie skanuję swoje negatywy. Z nich powstał m.in. album Na scenie (Kraków 2019), przygotowany wspólnie z Wojciechem Nowickim. W digitalizacji pomagają mi Maciek, Filip oraz moja córka Maja. Czuję, że dzięki temu procesowi przenoszę się do zupełnie innego świata. Kiedy opracowuję na komputerze zdjęcia, czuję, że nadaję im nowe życie. Że wskrzeszam ludzi i ich czasy, a jednocześnie odkrywam na nowo. To bardzo mnie wciąga. Niewielu starych fotografów zdążyło „załapać” się na „cyfrę”. Mnie to się udało.

Maciej Plewiński: Odkrywasz też, że w negatywach jest więcej zapisane niż było widać na odbitkach. Przepadało na nich mnóstwo informacji. Wojciech Plewiński: Kiedyś wybierałem inne ujęcia, teraz wybieram inne. Zauważam, że wiele cennych informacji zostało zapisanych na bokach klatki, przez co na odbitkach zatopił je cień. Maciej Plewiński: Jest zdjęcie Grażyny Hase, wykonane u Barbary Hoff w domu. Na brzegu [11]


kadru widać fragment profilu Leopolda Tyrmanda, jego brzuch i rękę trzymającą lampę. On oświetlał tacie scenę. Jaka szkoda, że kamera nie została skierowana o dwa stopnie w prawo. Wówczas powstałoby genialne ujęcie. Odkrywamy zatem stare zdjęcia na nowo. Tato ostatnio skanował fotografie z jazz-campingu na Kalatówkach, zorganizowanego w 1959 r. Będzie z nich wystawa w Zakopanem. Wojciech Plewiński: Kalatówki to około 100 zdjęć. Ale cały czas pojawiają się nowe tematy. W 1957 r. odbył się w Warszawie konkurs samochodów typu SAM. Cudne auta, tworzone własnoręcznie. Niemal oszalałem, gdy zobaczyłem ten zbiór fotografii. Przedstawiają one amatorskie marzenia o wielkiej motoryzacji z lat peerelu. Maciej Plewiński: Pokazują też aspiracje stłamszonych przez komunę Polaków Wojciech Plewiński: Ludzie czasem proszą mnie o zgodę na reprodukcję moich zdjęć z teatru. Mówią, że już mają odbitki. Pytam ich: „A skąd je macie?” Odpowiadają: „Z Instytutu Teatralnego”, albo: „Z teatru”. Wtedy mówię: „Proszę przyjechać do mnie, zobaczyć cały materiał z danej sztuki, a nie tylko te ujęcia, które jakimś cudem ocalały w tych instytucjach”. W archiwach są jakieś resztki kolekcji, pojedyncze klatki, nic więcej. Reszta „rozeszła się” po ludziach. Maciej Plewiński: To jest widzenie teatru poprzez literaturę, a nie poprzez wizualną stronę spektaklu. Większość osób, które piszą o teatrze, to teatrolodzy lub poloniści, a zatem ludzie słowa a nie obrazu. Oni myślą słowem, myślą treścią, pomijają wizualną wartość sztuki. Stąd u nich zdumienie i niezrozumienie tego, o czym mówi tato. Wojciech Plewiński: Oni nie widzą tego, że scena składa się z wielu szczegółów. A na od[12]

bitkach, którymi dysponują, jest czarna maź, nie ma niuansów, detali. Takie były warunki przygotowywania odbitek. Przecież wtedy kupowało się taki papier, jaki był, a nie jaki się chciało. Utrwalacza na rynku czasem nie dostawało się pół roku, a jak przychodził — kupowało się ile wlezie. Maciej Plewiński: Nigdy nie byliśmy fotografami, którzy samodzielnie przygotowują chemię. Dla przykładu — znakomity artysta Marek Gardulski samodzielnie przygotowywał D-76. Kupował odczynniki, mieszał i miał gotowe chemikalia. Nie podlegał jednak temu pośpiechowi, który nam towarzyszył. Ojca zdjęcia musiały być gotowe niemal natychmiast. M.K.: A jakim Panowie dysponowaliście sprzętem fotograficznym? Maciej Plewiński: Najważniejsze zdjęcia taty powstawały na Praktisixie… Wojciech Plewiński: Tak, jednak pierwsza była małoobrazkowa Praktica. Potem były Exakty, a późnej Canony F1. Maciej Plewiński: Całe lata 60. XX w. najlepsze spektakle Konrada Swinarskiego i Andrzeja Wajdy fotografowałeś Praktisixem. Małego obrazka praktycznie nie używałeś w teatrze. Wojciech Plewiński: Jeszcze był czechosłowacki Flexaret, nie mogłem się jednak przyzwyczaić do tzw. kominka i patrzenia w dół. Maciej Plewiński: W roku 1976 Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch” (RSW) prasa kupiła Hasselblady. Ojciec dostał pudło z trzema lub czterema kasetami oraz znakomitym zestawem obiektywów: 40, 80, 150 i 250 mm. Wszystkie produkcji Zeissa. Był też pryzmat i uchwyt pis-


toletowy. Pierwszy spektakl, który fotografowaliśmy Hasselbladem, to byli Emigranci Sławomira Mrożka w Teatrze Kameralnym. Jest tam ujęcie Jerzego Bińczyckiego i Jerzego Stuhra z wielką, 500-watową żarówką nad głowami, która ich oświetlała. Żarówka jest w kadrze. Widać włókno, które żarzy się, napisy na żarówce i twarze aktorów. Ale zobaczyliśmy to dopiero po zeskanowaniu błony. Wojciech Plewiński: Po śmierci Włodzimierza Puchalskiego w 1979 r. kupiłem jego Minoltę. Maciej Plewiński: Potem RSW kupiła Canony F1 z dużą liczbą obiektywów. Wojciech Plewiński: W teatrze z ręki fotografowałem niemal wyłącznie obiektywem 35 mm. Maciej Plewiński: Ale wcześniej spektakl Matka 2 w reżyserii Jerzego Jarockiego fotografowałeś nowszym modelem Exacty z obiektywem 20 mm. Tam są te przerysowania Marka Walczewskiego i Jerzego Nowaka. Wojciech Plewiński: To był celowy zabieg. Użyłem obiektywu szerokokątnego, aby specjalnie przerysować zdjęcia. Wiedziałem bowiem, że ten zabieg dobrze sprawdzi się przy adaptacji dramatu Witkacego. Maciej Plewiński: Mogliśmy eksperymentować, ponieważ fotografowaliśmy podczas specjalnych sesji, a nie w trakcie spektaklu lub próby. Zdjęcia najczęściej zaczynały się po próbach. Myślę, że są one tak wysokiej jakości, dlatego że w teatrze poświęcano im dużo uwagi. Teraz aktorzy są bardzo zajęci i nie mają czasu na sesje fotograficzne. Wtedy natomiast całe sceny były przygotowywane pod potrzebę zdjęć. Najpierw mama, później ja asystowaliśmy tacie.

Maciej Plewiński, z cyklu: Notatki z podróży w czasie

Wojciech Plewiński: Doświetlali głównie tła lub ustawiali halogeny. Chodziło o to, żeby dobrze obrysować dekoracje na dalszym planie. S.J.: Maćku, czy jako ojciec chciałeś przekazać Filipowi jakieś mądrości życiowe? Maciej Plewiński: Zanim Filip zgromadził portfolio do szkoły filmowej konsultował ze mną wybór zdjęć. Nie pamiętam, czy chciałem na niego wpłynąć. Komentowałem je. Były to głównie zdjęcia „zauważone”, a zatem niekreowane, takie notatki z życia, zdjęcia z ulicy. Jeśli wykonywał portrety — też o nich rozmawialiśmy, żeby były czymś więcej, niż ujęciami legitymacyjnymi. Nie jestem jednak człowiekiem, który chce odciskać piętno na innych. Kiedy uczyłem na Akademii Sztuk Pięknych w pracowni wklęsłodruku, a potem w prywatnej szkole fotografii, czułem się nie[13]


[14]


wygodnie w roli belfra. Głównie ograniczałem się do wyłożenia zagadnień technicznych. Oczywiście wskazywałem błędy, ale raczej jestem za tym, żeby delikatnie naprowadzać ucznia na wiedzę. I w taki też sposób pracowałem z synem. Ale nie wiem, jak on to widzi. Filip Plewiński: To się odbywało na zasadzie konsultacji. Dużo rozmawialiśmy i powoli kształtowała się moja teczka. M.K.: Czy spieracie się Panowie o fotografię? Maciej Plewiński: Wojciech lubi kontrast, ja natomiast wolę pokazywać więcej niuansów. Raz on ma rację, raz ja… Wojciech Plewiński: Kiedy przygotowując wystawę skanowałem zdjęcia z Włoch z 1957 roku poprosiłem Maćka, Filipa i inne osoby z rodziny, żeby zaznaczali te ujęcia, które ich zdaniem powinny zostać pokazane w Instytucie Włoskim. I okazało się, że moi najbliżsi zwracają uwagę na zupełnie coś innego, niż ja. Maciej Plewiński: Jest zdjęcie z Toskanii, przedstawiające mężczyznę i krowę. Na skraju drogi pasie się krowa, gość w kapeluszu wychodzi z kadru, nad tym unoszą się jakieś dramatyczne chmury. To moje ukochane

zdjęcie. Negatyw jest porysowany. Ciemniowa odbitka była trudna do uzyskania. Wyciąłem maskę w kształcie krowy i przytrzymywałem pod powiększalnikiem, bo inaczej wychodziła czarna plama. A potem retuszowanie pędzelkiem pod lupą tych wszystkich rys — zdjęcie ma ponad 60 lat — było benedyktyńską pracą. Ale fajną! S.J.: Na koniec pytanie do pana Wojciecha, nieco spoza fotografii. Co jest w życiu ważne? Wojciech Plewiński: W życiu? Myślałem, że zapyta Pan o fotografię! No dobrze, w życiu ważne jest to, żeby się nie nudzić; żeby być aktywnym, żeby działać. Ja jestem ciągle w pracy, ciągle coś realizuję. To mi wystarczyło na ostatnie 90 lat. Polecam też, żeby nie odpuszczać i żeby nawet w drobnych rzeczach być uważnym. Dawniej polowałem, nurkowałem, podróżowałem na rowerze, jeździłem na nartach. To zajmowało mi też sporo czasu. Mam wiele wspomnień. Jeśli natomiast chodzi o fotografię, to uważam, że definiuje się ona w dwóch słowach: postrzeganie i wybór. Najpierw dostrzegam coś, a potem wybieram kadr. W wyborze zawiera się przesłona, czas i czułość. Od nas zależy wybór i do nas należy umiejętność postrzegania. 10 marca 2019 r.

BFilip Plewiński, bez tytułu [15]


Lilianna Wolnik

(fot. Agata Różycka)

[16]


„Najważniejszy jest człowiek” Rozmowa z Lilianną Wolnik

Marcin Kania: Jak zaczęła się Twoja przygoda z fotografią? Lilianna Wolnik: Fotografia jest ze mną od młodzieńczych lat. Zaczynałam od fotografii analogowej. Od zdjęć wakacyjnych, rodzinnych, przeszłam do fotografii przemyślanej, twórczej, artystycznej. Zawsze lubiłam dokumentować otaczający mnie świat. Nie miałam konkretnego mistrza, choć fascynowały mnie prace różnych twórców. W ostatnich latach duży wpływ na moją fotografię miał Mieczysław Wielomski. W założonym przez niego Stowarzyszeniu „Przeciw Nicości” i Pictorial Teamie spotkałam się z fotografią piktorialną w odmianie modern, gdzie aspekt społeczny zostaje podany nie wprost, ale w sposób artystycznie zawaluowany. Zobaczyłam także jakie możliwości daje fotografia cyfrowa i jej obróbka. Zaczęłam tworzyć fotografię kreatywną, zostawiając w niej mój ślad.

do gry… Nie odwracam się jednak od fotografii barwnej. Czasem kolor jest niezbędny dla uzyskania lub podkreślenia danego projektu. Który z kierunków w fotografii jest Ci najbliższy? Dlaczego? Najważniejszy dla mnie był i jest zawsze człowiek. Jego emocje, przeżycia, ślad jaki pozostał po jego historii. Fascynuję się fotografią piktorialną XIX i XX wieku. Lubię zagłębiać się w tamten czas, tamte historie. To fotografia nastrojowa, melancholijna, emocjonalna. Zdjęcia przypominają obrazy, rysunki bądź grafikę. Nie są kopią rzeczywistości, ale artystyczną wizją fotografa. Pociąga mnie w nich miękkość, gra światła i cienia, niedopowiedzenie i jakaś historia, tajemnica. Czym dla Ciebie jest fotografia? W jakiej mierze fotografia wypełnia Twoje Życie? Fotografia towarzyszy mi na co dzień. Fotografuję lub pracuję w postprodukcji, obmyślam nowe projekty. Obserwuję. Patrzę na świat jak na obrazy, kadry. Jestem szczęśliwa kiedy uda mi się pokazać coś ulotnego, niepowtarzalnego. Zatrzymać ważną chwilę. Zatrzymać czas. Zawsze lubiłam coś tworzyć. Kiedyś były to rysunki i obrazy. Teraz przenoszę rzeczywistość w bardziej lub mniej realny sposób na papier za pomocą fotografii.

Zauważam, że najbliższa Ci jest fotografia czarno-biała…

Jakie tematy lubisz poruszać, jakich wolisz unikać?

Tak, fotografia czarno-biała nie rozprasza. Nie wabi kolorem. Pozwala skupić się na emocjach, wewnętrznej warstwie zdjęcia, przesłaniu autora. Ma dla mnie większą siłę wyrazu. Kontrast czerni i bieli tworzy niepowtarzalną grę. Może być krzykiem lub ciszą. Może wywołać niepokój lub wprowadzić nas w zamyślenie. Wycisza i uspokaja kompozycję lub dodaje jej dramaturgii. Pozwala skupić się tylko na niej. Wciąga

Lubię reportaż. Interesuję się kulturą Chasydów. Od kilku lat „łapię” też emocje teatrów ulicznych. Ważny jest dla mnie fotoreportaż podróżniczy. Nie zamykam się na żadne tematy. Lubię eksperymentować, próbować czegoś nowego. Ale jak już mówiłam najciekawszy jest dla mnie człowiek. Jego relacje z teraźniejszością, przeszłością. To on lub jego ślad przewija się przez większość moich prac. [17]


[18]


[19]


Na stronach 18–21 przedstawiamy fotografie autorstwa Lilianny Wolnik z cykli: Chasydzi, Portrety oraz Wieś polska

[20]


[21]


Witold Nowakowski (fot. Andrzej Pierzchała, LTF)

[22]


Kilka słów o fotografii piktorialnej Janusz Chojnacki

Wielu z nas zapewne zadaje sobie pytanie: czym jest piktorializm? Odpowiedź nie jest prosta i — jak to najczęściej bywa — omawiane zjawisko ma kilka definicji oraz może być rozpatrywane z różnych punktów widzenia. Wszystko zaczęło się pod koniec XIX wieku. Fotografia była już wtedy powszechna, traktowano ją więc przede wszystkim jako formę rzemiosła. W roku 1882 czternastu słynnych fotografików założyło „The Linked Ring” (zwane też: „The Brotherhood of the Linked Ring”), czyli stowarzyszenie, którego celem miało być organizowanie corocznych wystaw, w ramach sprzeciwu wobec braku kreatywności w fotografii. Piktorialiści pragnęli podnieść ją do rangi sztuki. Sięgali po klasyczne wzory z malarstwa, ale równocześnie odwoływali się do najnowszych kierunków, takich jak postimpresjonizm oraz symbolizm. W roku 1907, w piśmie „Camera Work” (nr 19), fotografik Robert Demachy (1859–1936) ogłosił swoisty manifest piktorialistów. Pisał: Piękno motywu w naturze nie ma nic wspólnego z tą szczególną właściwością, która sprawia, że mamy do czynienia z dziełem sztuki. Tę specjalną własność dodaje jej wyrażający siebie artysta. Sztuka jest rzeczą ludzką, subiektywną, a nie obiektywną. Jeśli człowiek

niewolniczo kopiuje naturę, nieważne czy robi to ołówkiem czy też fotograficznym obiektywem, to może być wspaniałym artystą, ale jego praca nie może być nazwaną dziełem sztuki. Wybierzcie teraz człowieka, którego uznajecie za pierwszego na świecie artystę-fotografa krajobrazu. Zakładamy, że kierując się swoją artystyczną naturą i nabytą umiejętnością postrzegania, wybrał najwłaściwsze miejsce i porę dnia. A teraz wyobraźcie go sobie otoczonego przez kilku przedstawicieli fotograficznego pospólstwa, które do swej dyspozycji ma te same płyty i obiektywy, co sam mistrz. Wyobraźcie sobie nędznego naśladowcę, który ustawia swój statyw w dziurach, które w ziemi uczynił aparat artysty, wykonującego to samo zdjęcie naświetlane [w tym samym czasie — red.]. Czy sądzicie, że obaj są zwykłymi fotografami, tworzącymi zwykłe odbitki? Któż zdoła później ocenić które zdjęcie wykonał artysta, a które jest dziełem tego drugiego? Wystawcie sobie jednak artystę opracowującego swój negatyw w gumie czy bromoleju albo tworzącego w platynie wywoływanej gliceryną. Jeśli posłużył się tymi metodami, to jego zdjęcie na wskroś będzie nosiło jego piętno — drugie zaś będzie nic nie znaczącym głupstwem.

Idee piktorializmu rozprzestrzeniły się na cały świat. Dotarły także do Polski. Swoją działalność rozpoczął Jan Bułhak (1876– –1950), nazwany później „ojcem polskiej fotografii”, w kolejnych latach działało trzech znakomitych artystów, tworzących grupę „Trójlistek”: Tadeusz Wański (1894–1958), Tadeusz Cyprian (1898–1979) i Bolesław Gardulski (1885–1961). Swoje piętno na polskim piktorializmie odcisnął wybitny twórca Edward Hartwig z Lublina (1909–2003). Wiek XXI przyniósł renesans fotografii piktorialnej. Powstało wówczas kilka grup, które z założenia miały promować tę formę fotografii. Były to formacje: Landskapiści oraz Pictorial Team. W ostatnich latach niebagatelną rolę w propagowaniu piktorializmu odegrał także Mieczysław Wielomski (1948–2018). Wreszcie sam musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie: czym dla mnie jest fotografia piktorialna? Skracając maksymalnie — jest ona o d d e c he m od cod zie n n ości. Ten rodzaj fotografii nie jest dokumentem, ale tworzywem, [23]


[24]


które w procesie obróbki nabiera ostatecznego kształtu. Sama fotografia, zarejestrowana aparatem (analogowym lub cyfrowym), stanowi początek drogi do uzyskania ostatecznego efektu artystycznego. Praca z użyciem technik szlachetnych lub cyfrowej obróbki daje artyście możliwość pełnego wypowiedzenia się. Dzięki poszukiwaniu najlepszego współistnienia światła i cienia, wygaszaniu jasnych fragmentów oraz rozjaśnianiu ciemnych fotografik tworzy obraz inny niż ten zarejestrowany a aparacie. Oglądając fotografie mistrzów sprzed kilkudziesięciu lat mam wrażenie, że wcale się nie postarzały, zachwycają bowiem tak samo, jak w latach swej „młodości”. Sprawiają, że człowiek rozumie, dlaczego piktorilizm nie jest fotografią, którą można uzyskać przesuwając kilka suwaków w programie graficznym. Jest zjawiskiem wymagającym znakomitego warsztatu i niebanalnej wrażliwości. Współczesny człowiek (także fotograf ) stawia pytanie, gdzie we współczesnym świecie

jest miejsce dla tego typu fotografii i jak ją rozumieć? Doskonale podsumował to Adam Sobota w komentarzu do wystawy „Niebieska Flaszka”, zaprezentowanej w Muzeum Narodowym we Wrocławiu w roku 2015: Wydaje się, że dzisiaj tradycja piktorialna daje znać o sobie przede wszystkim poprzez myślenie o fotografii jako autorsko zdefiniowanym, materialnym i ostatecznie dopracowanym obrazie, w przeciwieństwie do fotografii istniejącej jako plik cyfrowy, oglądany na monitorach, na wyświetlaczach mobilnych urządzeń, gotowy do różnych przekształceń i zastosowań, jako element różnych przedsięwzięć. Skrajna potoczność i automatyzm rejestrowania obrazów oraz ich niepewny byt generują […] potrzebę rekompensaty tej efemeryczności za pomocą tradycyjnych technik i walorów, które sprzyjają odbiorowi kontemplacyjnemu. Można to zinterpretować jako dążenie do uzyskania aury właściwej dawnym dziełom sztuki, w przeciwieństwie do wytworów epoki masowego reprodukowania. W tekście wykorzystano zdjęcia autorstwa Janusza Chojnackiego

[25]


[26]


Memu Miastu... Robert Pranagal

Lublin zawsze zajmował ważne miejsce w moim życiu i fotografii. Spędziłem tu praktycznie całe dorosłe życie, doświadczając najwspanialszych ludzkich emocji, ale też trudnych chwil. Lublin był również miejscem moich pierwszych sukcesów w fotografii i moich pierwszych artystycznych rozczarowań. To tutaj nauczyłem się praktycznie wszystkiego, co o fotografii wiem dzisiaj. Przez całe lata świadomego fotografowania to Miasto było dla mnie tematem przewodnim, inspiracją, miejscem spotkań, nauki, eksperymentów. Ostatnie dwa lata były dla Lublina szczególne. Jubileusz 700-lecia nadania praw miejskich oraz obchody 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości dały mnóstwo okazji do świętowania. Pomyślałem wtedy, że warto przy tej okoliczności dać swemu Miastu jakiś prezent. Coś, co będzie osobiste, niepowtarzalne, a jednocześnie nawiązujące fotograficznie do jego historii. W ten sposób zrodził się pomysł na projekt, który nazwałem „Memu Miastu Lublinowi — w setną rocznicę odzyskania niepodległości”. Jego celem było stworzenie zbioru fotografii, stanowiących osobiste upamiętnienie roli Lublina w odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Idea okazała się na tyle interesująca, że na jej realizację Prezydent Miasta Lublin przyznał stypendium artystyczne. Jestem bardzo wdzięczny za to wsparcie, gdyż bez niego nie udałoby mi się zrealizować projektu w takim kształcie i objętości.

Składająca się z 41 fotografii wystawa to zaproszenie do podróży śladami znakomitych polskich fotografików, którzy związani byli z Lublinem, takich jak Edward Hartwig, Jan Bułhak, czy też Stanisław Jacek Magierski. To powrót do miejsc znanych z mistrzowskich ujęć wybitnych twórców, uchwyconych jednak na nowo. To również odwiedziny zakamarków miasta, często zupełnie nieznanych, które z różnych powodów przyciągają mnie i w jakiś sposób na mnie oddziałują. To wreszcie kolejny mój powrót do historycznych technik fotograficznych — tym razem do oleju — techniki popularnej w początkach XX wieku wśród piktorialistów, z których najbardziej znanym był chyba Robert Demachy. Charakterystyczne jej cechy idealnie nadawały się do wykreowania nastroju i klimatu dwudziestolecia międzywojennego, nadając współczesnym fotografiom zupełnie nowego wymiaru. W największym skrócie: technika ta polega na całkowicie samodzielnym przygotowaniu odbitki, rozpoczynając od zwykłego papieru akwarelowego, poprzez wylanie żelatyny, uczulenie, stykowe naświetlenie, wypłukanie oraz ręczne nafarbienie, które decyduje o ostatecznych walorach każdej odbitki. Proces ten, od pierwszego namoczenia papieru do włożenia gotowej fotografii do ramy, może trwać 3 lub 4 tygodnie. Za co kocham tę technikę? Jest wiele powodów. Niepowtarzalność odbitek, możliwości indywidualnego kreowania nastroju, to tylko kilka z nich. Paradoksalnie, czasochłonność i pracochłonność to wcale nie wady — uczą cierpliwości, koncentracji, uważności oraz szacunku do obrazu i materiału. Inaczej niż mogłoby się wydawać, zatarcie szczegółów sprawia, że obraz zatrzymuje na dłużej, skłania do uważniejszego oglądania i pozostawia miejsce dla wyobraźni odbiorcy. To kierunek totalnie przeciwny do współczesnych trendów technologii, która zdaje się nas otępiać i przytłaczać swoją doskonałością, szczegółowością, powtarzalnością i natychmiastowością. [27]


Strony 26, 28–29: Robert Pranagal, z cyklu Memu miastu

[28]


[29]


[30]


„Miechy”, czyli dawne aparaty miechowe Jan Rajmund Paśko

Pierwsze aparaty fotograficzne — zawodowe i amatorskie — określano mianem skrzynkowych, gdyż wyglądem swym przypominały drewniane skrzynki. W pracowniach foto-

graficznych pojawiły się jednak dosyć szybko aparaty, które można zaliczyć do miechowych. Były to urządzenia, przy pomocy których otrzymywano obraz w formacie 18 × 24 cm, a czasami większym. Należy zaznaczyć, że w początkach fotografii nie wykonywano powiększeń, zaś o wielkości zdjęcia decydował format użytej kliszy. Pierwsze składane aparaty podróżne pojawiły się w 1852 r., jednak ich rozpowszechnienie rozpoczęło się po roku 1871, gdy wprowadzono suche płyty pokryte emulsją bromową (dotychczas każda płyta światłoczuła musiała być sporządzona bezpośrednio przed wykonaniem zdjęcia). Aparaty z przełomu XIX i XX wieku miały głównie miechy barwy bordowej, wiśniowej, brązowej, z czasem zastąpiły je miechy barwy czarnej i ten kolor, tani w uzyskaniu i łatwy w utrzymaniu, rozpowszechnił się. Można wyróżnić trzy sposoby wyciągania miecha w aparacie fotograficznym. Najstar-

Aparaty z kolekcji prof. Jana R. Paśki, zaprezentowane na wystawie W obiektywie, zorganizowanej przez Bibliotekę Główną Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie z okazji 180. rocznicy wynalezienia fotografii (fot. M. Kania)

[31]


szy z nich polegał na otwarciu przedniej ścianki, na której znajdowały się odpowiednie prowadnice, po których przesuwała się część z obiektywem. Drugi sposób stosowany w aparatach fotograficznych polegał na wyciągnięciu przedniej ścianki z umocowanym w niej obiektywem. Trzeci polegał na otwarciu przedniej ścianki, co automatycznie powodowało wyciągnięcie czołówki aparatu wraz z zainstalowanym tam obiektywem. W 1888 r. otrzymano film taśmowy na podłożu celuloidowym, co zaowocowało w ostatnich latach XIX wieku wprowadzeniem aparatów składanych na film zwijany. Na początku XX wieku panowała duża różnorodność wśród miechowych aparatów przenośnych. Produkowano aparaty fotograficzne na klisze oraz na filmy zwojowe. Aparaty kliszowe były wytwarzane na różne formaty klisz. Produkowano też filmy o różnej szerokości, np. 10 cm, 9 cm, 8 cm, 7,5 cm, 6,5 cm, 6 cm, 4 cm i wreszcie małoobrazkowy, czyli 35 mm. W miarę upływu lat format otrzymywanych negatywów ulegał zmniejszeniu, a tym samym i aparaty stawały się coraz mniejsze. Z czasem, wraz z rozwojem techniki, upowszechniły się w aparatach przenośnych dwa główne formaty filmów — jeden o szerokości 6 cm, umożliwiający otrzymanie negatywów w formacie 6 × 9 cm lub 6 × 6 cm (ewentualnie 6 × 4,5 cm) i drugi, wprowadzony w połowie lat dwudziestych, określany jako małoobrazkowy, pozwalający otrzymać negatywy o formacie 24 × 36 mm. Trzecim formatem, który w drugiej połowie XX wieku zanikł, był film o szerokości 4 cm. Ciekawym rozwiązaniem były kasety do aparatów kliszowych, w których umieszczano filmy zwijane o szerokości 6 cm, 4 cm lub małoobrazkowe. Kasety te umieszczano w aparacie w miejsce klisz. Dzięki takiemu rozwiązaniu można było wykorzystywać w jednym aparacie na przemian filmy zwijane i klisze. [32]

W 1915 r. wprowadzono do produkcji aparaty określane mianem Autographic. Umożliwiały one dokonywania napisu na boku klatki po wykonaniu zdjęcia. Do tego celu służył specjalny rysik i podnoszona klapka na tylnej ściance aparatu. Aby wykonać poprawne zdjęcie muszą byś spełnione dwa podstawowe warunki techniczne. Jednym z nich jest ustalenie poprawnego czasu ekspozycji, drugim zaś ustawienie prawidłowej ostrości obrazu. W pierwszych aparatach fotograficznych ostrość była ustawiana na matówce znajdującej się w tylnej części aparatu. Osiągano ją poprzez odpowiednie przybliżanie lub oddalanie przedniej ścianki aparatu w której umieszczony był obiektyw od matówki. W celu wykonania zdjęcia w miejsce matówki wkładana była kaseta z kliszą. W partach na film zwijany ostrość ustawiano korzystając z odpowiedniej skali odległości. W tym wypadku istniały dwa rozwiązania. Pierwsze, starsze, polegało na przesuwaniu czołówki z obiektywem, drugie, nowocześniejsze, polegało na zmianie odległości pomiędzy soczewkami w obiektywie. W tanich aparatach fotograficznych istniało rozwiązanie, które nie wymagało ustawiana ostrości. Tam obiektyw był ustalony na odległość hiperfokalną. W aparatach na klisze obraz komponowano i ustawiano ostrość przy pomocy matówki, w miejsce której umieszczano potem kasetę z materiałem światłoczułym. W aparatach podróżnych, w celu szybkiego wykonania zdjęcia, wprowadzono specjalne celowniki, które stały się niezbędne w przypadku aparatów na filmy zwojowe. Niektóre aparaty mieszkowe z początku XX wieku miały możliwość przesuwania obiektywu w pionie, a nawet w poziomie. Pierwsze aparaty były wykonane z drewna, a mechaniczne części — z mosiądzu. Z czasem drewno i mosiądz zastępowano odpowiednimi stopami żelaza.


Jan R. Paśko, Przy poniemieckim samochodzie, po 1950 r., Agfa Isolette na błonę zwojową Agfa 6 × 6 cm

[33]


[34]


Coyote Buttes North. The Wave Marek Kosiba

Coyote Buttes to wyjątkowe formacje skalne, leżące na granicy Utah i Arizony, pomiędzy miejscowościami Page (Arizona) i Kanab (Utah). Najciekawszym fragmentem tych formacji jest The Wave — skały przypominające kształtem morskie fale. Materiał, z którego są zbudowane, jest tak kruchy, że przy każdym kroku słychać chrzęst pękającej skały. Aby nie doszło do całkowitego zadeptania i zniszczenia tego wyjątkowego miejsca, władze rządowej agencji BLM wprowadziły dzienny limit dwudziestu osób, które mogą tu wejść. Ponieważ chętnych jest dużo więcej, wprowadzono system losowania zezwoleń. Połowę zezwoleń losuje się

cztery miesiące wcześniej. Aby wziąć udział w loterii, trzeba z wyprzedzeniem zarejestrować się na stronie internetowej agencji. Druga połowa (10 sztuk) jest losowana dzień wcześniej w biurze BLM w Kanab. Trzeba zgłosić się osobiście przed godziną 9 rano i wypełnić formularz. Punktualnie o 9:00 kulki są wrzucane do bębna i rozpoczyna się losowanie. W sezonie zdarza się, że na 10 miejsc bywa ponad 100 chętnych. Szczęśliwcy muszą jeszcze zapłacić po 7 USD i oprócz zezwolenia otrzymują topograficzną mapkę z zaznaczoną trasą. Sam fakt otrzymania zezwolenia nie gwarantuje jednak dotarcia do celu. Pierwsze kilkadziesiąt mil

[35]


prowadzi dobra droga asfaltowa, ale później trzeba skręcić w gruntową drogę House Rock Valley Road i jechać nią ok. 8 mil. Przy dobrej pogodzie droga jest przejezdna nawet dla samochodów osobowych, ale po deszczu nawet samochód terenowy może tu ugrzęznąć. Ko[36]

niecznie należy wcześniej sprawdzić prognozę pogody. Na tych terenach nie ma mostów i należy przejechać przez kilka okresowych rzek. Jeśli rzeka pojawi się kiedy tam będziemy, można ugrzęznąć na kilka dni. Po dotarciu do parkingu trzeba jeszcze iść pieszo 9 kilometrów


W tekście wykorzystano fotografie autorstwa Marka Kosiby

(w obie strony) po piasku i skałach. Jeśli ktoś nie ma doświadczenia w chodzeniu po pustyni i po górach lepiej nie wybierać się samotnie. Nie ma tam oznaczonego szlaku turystycznego, trzeba kierować się wskazówkami otrzymanymi od Rangersów z BLM. Pomocny jest GPS lub

kompas. Bezwzględnie należy też zabrać trochę żywności i od 3 do 4 litrów wody. Ja zwykle wybrałem się tam nad ranem, początek trasy jest względnie łatwy i można przejść po ciemku. Jednak dalej po skałach bezpieczniej jest chodzić, kiedy zaczyna świtać. [37]


[38]


Codzienne niezwykłości Marcin Kania Fotografia uliczna to dla mnie nie tylko polowanie na Bressonowski decydujący moment, ale także — a może przede wszystkim — to poszukuwanie miejsc i obiektów przestrzennych, na których człowiek, a czasem też przyroda, odcisnęli swoje piętno. To nie tylko szukanie sytuacji, które mogą zdarzyć się przed obiektywem, w trakcie fotografowania, ale też

takich, które zdarzyły się wcześniej, a ich skutki trwają do chwili obecnej. Czego zatem szukam, wędrując po Krakowie z aparatem? Codziennych niezwykłości, zaskoczeń, takich na przykład jak schody, które prowadzą donikąd, ułomny jednoślad, który „wyrywa” się z więzów, grożąca odpadnieciem tabliczka informacyjna lub przyczepa przywiązana do rachitycznego ogrodzenia prowizorycznym zapięciem. Na „streeta” wychodzę zwykle z aparatem analogowym. Czasem jest to Canon eos 300, często jednak lustrzanki średnioformatowe marki Flexaret albo Pentacon Six. Nie chodzi mi bowiem o to, aby „łapać” chwilę, ale by kontemplować zauważoną niezwykłość. [39]


Tomasz Sikora oraz goście wystawy Jesteśmy

Krzysztof Ciszewski, Wieczerza w Emaus 1


Galeria mgFoto w MBP w Myślenicach: podsumowanie roku 2018 Stanisław Jawor

Rok 2018 obfitował w mnóstwo interesujących wystaw. Jeszcze styczniu można było oglądać fotografie autorstwa Pawła Boćki z cyklu Act Scene — ujęcia nieoczywiste, pełne dramatyzmu i ciekawie uchwyconej teatralności architektonicznego pejzażu. W marcu gościliśmy wystawę Krzysztofa Ciszewskiego z Bełchatowa pt. Caravaggio wielokrotnie. Jej autor — pasjonat malarstwa włoskiego artysty — podjął próbę przygotowania czegoś na kształt reprodukcji, wykorzystując techniczne możliwości kamery cyfrowej oraz światła studyjnego. W kwietniu Joanna Sawicka i Ewa Bijak z Białegostoku pokazały nam nostalgiczne krajobrazy Podlasia, które — niestety — powoli odchodzą w zapomnienie, poddając się „nowemu”. Zapisanie umykającego piękna stało się dla obu autorek patriotycznym obowiązkiem. W maju gościliśmy artystkę z Lubina Anetę Więcek-Zabłotną. Koło fortuny — bo taki tytuł nosi wystawa — to próba zwrócenia uwagi na problemy współczesnego świata, takie jak: niespełnione dzieciństwo, negatywny wpływ nowoczesnych mediów na życie rodziny oraz handel narządami.

W czerwcu zaprezentowaliśmy wystawę prac Małgorzaty Kozakowskiej z Częstochowy pt. Nowa magia i wiecznie stare piękno. Fotografie to wynik blisko dwudziestoletniej pracy. Martwa natura w wydaniu tej artystki to magiczny, odrealniony świat zjawiskowej estetyki. W lipcu gościliśmy wystawę Iaroslava Stanchaka z Ukrainy. Fotograf i jednocześnie malarz od wielu lat uwiecznia lwowskie procesje pasyjne. W naszej galerii mogliśmy zobaczyć efekt jego pracy z ostatnich sześciu lat. Kolejna wystawa to Koza Stanisława Jawora. Tu autor starał się zaakcentować fakt, w jaki sposób „oczywistości” stają się w naszym życiu powszednie, skutkiem czego przestajemy je zauważać. W październiku gościliśmy Tomasza Sikorę z wystawą Jesteśmy. Sikora — światowej sławy fotograf — podjął temat ksenofobii. Ludzie, pomimo podziałów religijnych i kulturowych, mają takie same potrzeby, marzenia i uczucia. Jednak coraz większy strach przed obcymi, wynikający z niewiedzy i nieznajomości innych kultur, rodzi konflikty, które często przeradzają się w agresję. Autor poświęcił nam czas, opowiadając o swojej fotograficznej pasji. Ostatnią wystawą w 2018 r. były Dotyki i niezauważony świat Jirko Salzmana ze Słowacji. Jirko fascynuje się światłem w najróżniejszych formach i postaciach, a jego wystawa była wynikiem zauważania tych form, dających odrealnione efekty. Galeria mgFoto w Miejskiej Bibliotece Publicznej działa już od 6 lat i może pochwalić się blisko sześćdziesięcioma wystawami. Niezastąpionym ogniwem każdej z nich jest wernisaż, podczas którego „prowokujemy” autora do dzielenia się sekretami swojej pracy. Zapraszamy do odwiedzania naszej galerii w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Myślenicach przy ul. Mickiewicza 17. Fotografie goszczą tam cały rok, oprócz sierpnia. [41]


Magorzata Kozakowska, zdjęcie z cyklu: Nowa magia i wiecznie stare piękno

[42]


Jirko Salzman, zdjęcie z cyklu: Dotyki i niezauważony świat

[43]


W Y D A R Z opracowała E NAnnaI FaberA

i życiu nie było końca. Ten wieczór na długo pozostanie w naszej pamięci.

11 listopada 2018 r. Ukazał się pierwszy numer naszego kwartalnika. Wydawnictwem tym pragnęliśmy uczcić setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości.

16 grudnia 2018 r. Stowarzyszenie Myślenickiej Grupy Fotograficznej to nie tylko fotografia. To przede wszystkim ludzie, których łączy przyjaźń. W przedświąteczny czas, jak co roku, spotkaliśmy się na tradycyjnej Wigilii. W rodzinnej atmosferze spożywaliśmy tradycyjne wigilijne potrawy i pielęgnowaliśmy więzi, które nas łączą.

16–17 listopada 2018 r. Plenery fotograficzne dają nam okazję do dzielenia się pasją z innymi. W ramach jesiennego pleneru fotograficzego odwiedziliśmy Lublin. To królewskie miasto przyjęło nas piękną, choć nieco chłodną pogodą. Nasi przyjaciele z Lublina przygotowali dla nas moc atrakcji. Dzięki Jackowi Zaimowi oraz pani przewodnik poznaliśmy to bogate w niezwykłe historie i legendy miasto, które pobudziło naszą wyobraźnię i stworzyło obrazy, uwiecznione na kartach pamięci i tradycyjnych błonach. Grzegorz Pawlak zabrał nas w miejsca niedostępne dla zwykłego turysty. To z nim zabłądziliśmy w zaułki starego miasta, lekko mroczne lecz niezykle fotogeniczne. Robert Pranagal z kolei oprowadził nas po autorskiej wystawie pt. Memu miastu. Mieliśmy także okazję poznać Prezesa Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego p. Witolda Nowakowskiego. 20 listopada 2018 r. W ten listopadowy wieczór miało miejsce długo wyczekiwane spotkanie. Mieliśmy zaszczyt gościć w naszej galerii Tomka Sikorę, który zaprezentował projekt fotograficzny pt. Jesteśmy. Cykl ten jest hołdem złożonym ogólnie pojętej równości. Autor swoimi pracami zmusza widza do snucia refleksji nad współczesnym światem, problemem podziałów religijnych i kulturowych. Wystawie towarzyszył multimedialny pokaz różnych projektów tego autora. Ten niezwykle ceniony w świecie fotografii artysta emanuje ciepłem oraz przyciąga do siebie ludzi. Rozmowom o fotografii [44]

18 grudnia 2018 r. Kolejną wystawą, jaką otworzyliśmy w galerii mgFoto, był przegląd prac słowackiego fotografa Irko Salzmana pt. Dotyki i nie zauważony świat. Jirko to niezwykle aktywny fotograf, zaangażowany w działalność fotoklubów w Rużomberku, Popradzie, Liptowie i Spiskiej Nowej Wsi. 4 stycznia 2019 r. Wspólna pasja daje możliwość wyjazdów na różne wydarzenia fotograficzne. Delegacja członków mgFoto udała się do Bielska-Białej, gdzie w Galerii B&B uczestniczyła w wernisażu wytawy Okręgu Górskiego ZPAF. Wernisaż był podsumowaniem rocznej pracy fotograficznej 17 członków. Gościnność i klimat imprezy towarzyszącej udzielił się nam wszystkim. Tego samego dnia na zaproszenie Fotoklubu RK z Rużomberku druga delegacja członków stowarzysznia uczestniczyła w noworocznym spotkaniu fotograficznym. Przez długie godziny, w przyjaznej atmosferze i przy smakowitych potrawach prowadziliśmy rozmowy o fotografii. 14–19 stycznia 2019 r. Tradycyjnie jak co roku, podczas ferii zimowych grupa mgFoto we współpracy z domem kultury w Myślenicach zorganizowała warszaty fotograficzne dla młodzieży i dorosłych.


Uczestnicy i goście dorocznej wystawy przeglądowej mgFoto. W tym roku portretowaliśmy ciszę…

Była to ich druga edycja, podczas której uczestnicy mieli okazję zgłębić tajniki fotografii. Nabyta wiedza przydała się podczas zajęć praktycznych i pleneru fotograficznego. Zwieńczeniem kursu stał się wernisaż wystawy, podczas którego uczestnicy zaprezentowali fotografie, które zrobili podczas kursu. Z niecierpliwością czekamy na kolejną edycję zajęć i kolejne młode talenty! 29 stycznia 2019 r. 2019 rok w naszej galerii zapoczątkowała wystawa Anny Faber pt. Nokturn niepokojny. Autorka — członkini naszego stowarzyszenia — pokazała cykl zdjęć będący jej autorską interpretacją wiersza K. K. Baczyńskiego o tym samym tytule. Fotografie wchodzące w skład wystawy w większości przedstawiały uliczki i zaułki miejskie, z cieniami skrywającymi tajemnicę, i światłem, które tworzyło kontrapunkt. Kuratorem wystawy był Marcin Niemiec. 15 lutego 2019 r. Początek roku jest dla naszego stowarzyszenia niezmiernie ważny. W gościnnych progach Myślenickiego Ośrodka Kultury i Sportu w Myślenicach odbył się wernisaż naszej szó-

stej już wystawy przeglądowej. Tym razem tematem była Cisza. Wernisaż swoją obecnością zaszczycił burmistrz Myślenic Jarosław Szlachetka. Niezmiernie miło było nam przeżywać nasze święto fotografii w gnonie przyjaciół i rodziny oraz wszystkich gośći, którzy zaszczcili nas swoją obecnością. Kuratorem wystawy była ceniona artystka fotograf oraz pracownik naukowo-dydaktyczny Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie Marzena Kolarz. 18 lutego 2019 r. W holu Biblioteki Głównej UP została wyeksponowana wystawa pt. W obiektywie, prezentująca miechowe aparaty fotograficzne z kolekcji prof. Jana Rajmunda Paśki oraz zdjęcia autorstwa Marcina Kani. Ekspozycja została przygotowana z myślą o 180. rocznicy ogłoszenia wynalazku chemicznego utrwalania obrazu. Kuratorem była Karina Olesiak. 2 marca 2019 r. Jak co roku zgromadziliśmy się na zebraniu walnym. W trakcie obrad przedstawiono sprawozdanie merytoryczno-finansowe, podsumowaliśmy liczne wydarzenia zrealizowane podczas ubiegłego roku i poczyniliśmy plany na przyszłość. [45]


12 marca 2019 r. W Galerii mgFoto odbyła się wystawa fotografii Marcina Kani pt. Spojrzenia, spostrzeżenia, notatki. Prace przedstawione na ekspozycji wykonane zostały techniką analogową, aparatami na błonę średniego formatu. Autor pokazał, jak interesujące mogą być ujęcia miejsc, które z pozoru powszednie i zwyczajne, nabierają znaczenia jeśli poddamy je fotograficznej analizie. 5 kwietnia 2019 r. Członkowie mgFoto bywają na różnych wydażeniach fotograficznych. Tym razem delegacja stowarzyszenia wybrała się do galerii „Epicentrum” MOKSiR w Chełmku, gdzie uczestniczyliśmy w spotkaniu znakomitym fotografem Tomkiem Sikorą. Ponownie uczesniczyliśmy w wernisażu wystawy fotogramów z cyklu Jesteśmy oraz projekcji autorskich filmów. 5–8 kwietnia 2019 r. Tym razem w ramach Wiosennego Pleneru Fotograficznego pojechaliśmy do bardzo malowniczego i spokojnego czeskiego Jabłonkowa. Naszym przewodnikiem został zaprzyjaźniony fotograf Jiří Jurzykowski z grupy Pictorial Foto Beskyd. W miasteczku, w którym żyje 20% polskiej mniejszości narodowej, czuliśmy się jak w domu. Pogoda zachęcała nas do poznawania okolicy i samego miasteczka, w którym udało nam się znaleźć wiele klimatycznych zaułków. Trzy dni fotografowania i wieczory okraszone rozmowami o fotografii minęły zbyt szybko. 8 kwietnia 2019 r. Za nami kolejna wystawa zbiorowa. Tym razem mieliśmy okazję pokazać swoje prace w Czechach. W gościnnych progach Centrum Kultury i Informacji JACKI w Jabłonkowie odbył się wernisaż wystawy członków mgFoto pt. #ffffff #000000. Na wystawie swoje fotografie zaprezentowali Aneta Mudyna, Anna [46]

Anna Faber podczas wernisażu wystawy autorskiej

Autorzy i goście wystawy Beauty

Faber, Lilianna Wolnik, Grażyna Gubała, Marek Gubała, Stanisław Jawor, Janusz Żołnierczyk, Rafał Hechsman, Paweł Stożek, Robert Wilkołek, Mariusz Węgrzyn, Dariusz Pietrzyk, Marek Kosiba, Paweł Boćko, Marcin Kania, Grzegorz Żądło. W nastrojowy klimat wernisażu wprowadził nas Łukasz Szlachetny z zespołu muzycznego My Way. 16 kwietnia 2019 r. Było nam niezmiernie miło w galerii mgFoto otworzyć kolejną wystawę naszych członków. Wystawa Janusza Żołnierczyka i Agaty Ciećko pod tytułem Beauty to niezwykle klimatyczne i nastrojowe portrety. Autorzy to fotograficzny duet realizujący nietuzinkowe sesje z modelkami. Nietrudno było widzom zachwycić się fotografiami, przedstawiającymi prawdziwe piękno i emocje. Kuratorem wytawy był Marcin Kania, a oprawą muzyczną uświetnili wernisaż Julia Mii i Witold Niedojadło.


Ewa Szymańska

DIALOG

Praca z cyklu Geometra uczuć, I nagroda w wewnętrznym konkursie mgFoto, IV 2019 r. Świat otula zmrok, cisza wdziera się do naszych serc... Są jednak miejsca, gdzie nie ustają rozmowy. W bladym świetle lamp, w niewielkim kwadracie przestrzeni, daje się słyszeć osobliwy dialog. Jakże daleki od dźwięków ludzkiej mowy, jakże niezrozumiały dla istot ludzkich. Dialog, który wypełnia przestrzeń, przenika ją i trwa…

[47]


Witold Koleszko, bez tytułu, ok. 2015 r.

[48]


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.