Herbasencja - Październik 2017

Page 1


Stopka redakcyjna Skład i projekt graficzny: Agata Sienkiewicz Ilustracja na okładce: Bennett, Charles Henry, Rogers, William Harry, Oh wretched man that I am! who shall deliver me from the body of this death?—Rom VII. 24, z: Quarles, Francis„Quarles‘ emblems“. Londyn, James Nisbet and Co., 1861. Wydawca: Pracownia literacko-artystyczna „Herbatka u Heleny“ Agata Sienkiewicz Piotrowice 1 55-311 Kostomłoty Kontakt: helenachaos@o2.pl Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw uzyskać zgodę autora. Wszystkie ilustracje zawarte w tej publikacji należą do domeny publicznej i pochodzą ze strony oldbookillustrations.com. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl. Możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

2


Marudzenie Helli Uwielbiam pracę nad Herbasencją. W gruncie rzeczy sam skład to taka żmudna dłubanina, która jednak wymaga sporego skupienia, więc to dla mnie trochę jak medytacja. Zamykam się w pracowni niczym w kapsule poza czasem i nawet nie czuję, kiedy mija parę godzin. I nawet fakt, że to tak bardzo zaległe numery ma swoje zalety. Po pierwsze nie raz mam okazję odnowić kontakty z autorami, którzy bywają u nas teraz rzadziej lub w ogóle. Dowiedzieć się co u nich, jak potoczyła się ich kariera. Bo często właśnie taki jest powód zniknięcia z sieci i to każdorazowo mnie cieszy. Po drugie - mam okazję wrócić do tekstów, które bardzo mi się podobały. Odświeżyć je sobie, wzruszyć się od nowa. I w tym numerze też są dwa takie teksty. Przypadkowo o bardzo podobnej tematyce. Pierwszy z nich to wiersz „Rudaki“ Marcina Sobieckiego. Tytuł to nazwa wsi , z którą autor kojarzy swoje dzieciństwo. Są tu wspomnienia uderzające we wszystkie zmysły i tak znajome dla każdego, kto za dziecięcia miał okazję korzystać z uroków wiejskiego życia, wiejskich tajemnic. Bliskości natury i ... historii. Drugi tekst zdecydowanie można wsadzić do tej samej szuflady, choć tu mamy już dorosłe, tęskne spojrzenie. To „Lunitki“ Barbary Mikulskiej. Opowiadanie o pożegnaniach. O tym, co zabiera nam dorosłość. I tu też zakopujemy się w zapachach, widokach, wspomnieniach, ale w zupełnie inny sposób. Bardzo polecam Wam tę nastrojową, przetykaną elementami rodzimej fantastyki, opowieść o tym, że czasem mądrość nie ma nic wspólnego ze „zjedzeniem uniwersytetów“. A jeśli moje polecanki to za mało, przypominam, że jest to tekst, który otrzymał Srebrną Łyżeczkę dla najlepszego opowiadania z 2017 roku! Zapraszam do lektury! Helena Chaos


Spis treści POEZJA Lucyna Bełtowska Kiedy postanowiła zostać odmieńcem ..... 7 Jakub Tomkiewicz Jak ktoś nie ma życia ma jeszcze poezję ..... 8 Artur Michał Kibiłda boję się powiedzieć ci prawdę ..... 10 Ewa Kłobuch ***[coś zalęgło się w głowie...] ..... 11 znów ten dźwięk ..... 12 Błażej Jacek Klajza Przerwy w oracjach ..... 13 A jednak ..... 14 Marcin Sztelak Apokalipsa wg Barabasza ..... 16 Tomografia ..... 17


Marcin Sobiecki Rudaki ..... 18

PROZA Barbara Mikulska Lunitki ..... 21

HERBATA SZEPTUNÓW Recenzja – książka: Michał Gołkowski Sybirpunk. Vol 1. / Fabryka Słów ..... 31 Recenzja – komiks: Jubinville / XULM Supernaukoledzy: 2099 / Wydawnictwo 23 ..... 34 Recenzja– gra: Fantasy Flight Games Fallout: Shelter / Rebel ..... 36


Poezja Słowo od recenzentów „Wiersz przemyślany, z klamrą (parafraza pierwszego wersu na początku końcowej strofy). Tworzy mroczny obraz apokalipsy zesłanej przez człowieka.“ szara - Marcin Sztelak, Apokalipsa wg Barabasza

„Zapis stanu chorobowego i nadziei na wyzdrowienie podany w niezwykle ciekawy poetycki sposób, bez uciekania się do zmyślnych i sztucznych metafor. To wielka sztuka.“ aklark - Marcin Sztelak, Tomografia

„Niezły kawałek poezji. Fala wspomnień, świat nadal żywy; ulotne, ale wówczas oczywiste poczucie trwałości, sensu, braku, hm, braków, przynajmniej w moim odbiorze i przynajmniej do ostatniej strofy, która wraca do dziś. Oddany bardzo żywą impresją - w tym wierszu po prostu czuć, słychać i widać. “ Simon Alexander - Marcin Sobiecki, Rudaki


Lucyna Bełtowska (nebbia)

Mieszkam w Krakowie. Trochę piszę, trochę maluję. Mam na koncie dwa tomiki poetyckie. Ten drugi wydany i sfinansowany przez Uniwersytet Jagielloński, przy współudziale Księgarni Akademickiej w 2019 roku oraz około dziesięciu indywidualnych wystaw malarskich. Przez lata pracowałam (jako kustosz) w Muzeum UJ Collegium Maius, gdzie byłam autorem i kuratorem kilkudziesięciu muzealnych wystaw i katalogów do nich. Więcej grzechów nie pamiętam...

Kiedy postanowiła zostać odmieńcem Duszną ciszę śpiącego miasta przecina niecierpliwy huk - strzały na Plantach. Poeta zaskoczony swoim czynem patrzy na z wolna osuwającą się poetkę. Biegnie. Chce - po raz ostatni - trzymać ją w ramionach, choć to dopiero początek miodowego miesiąca. Czy to już wtedy w rozbłyskach bólu zdecydowała: Spalę wszystkie moje suknie demonstracyjnie pozbędę się zębów – nie chcę kąsać jeżeli przeżyję... * Maria Komornicka (Piotr Odmieniec Włast), 1876 – 1949

7


Jakub Tomkiewicz ((TomK, Jot Te))

Od czasu do czasu udziela się internetowo na profilu autorskim Jakub Andrzej Tomkiewicz, na facebooku, gdzie spontaniczne prowadzi również fanpage „Bezczelność bytu“. Rocznik 92‘, absolwent liceum plastycznego w Krośnie. Publikował swoje utwory w antologiach ruchu poetyckiego „Zgrzyt“, założonego w Brzozowie. „Dziennik poetycki“ (2016), „Poezja współczesna o wielu twarzach“(2017). Debiutował w antologii „Pod powierzchnią kropli“ w 2013 roku, zorganizowanej przez Koło Nauczycieli w Krośnie. Dotychczas jego książka „Kosmyk“ ukazała się jako e-book oraz papierowo w skromnym nakładzie.

Jak ktoś nie ma życia ma jeszcze poezję Nie da się bezstronnie opowiedzieć życia. Fakt obiektywny. Pomimo świadomości odczuć. Wbrew własnej woli. Blisko jej do przyzwyczajenia. Próbowałem wprowadzić element zaskoczenia. Drastyczny zwrot akcji jak podczas skoku na giełdzie zakończonego upadkiem bezimiennego kolosa. Chciałem wetrzeć myśli w pościel. Podczas więdnięcia kwiatów, gdy opadają liście, płatki matowieją, martwe jak piasek. To hasło jest bez pokrycia. Chciałem całego siebie okryć niewidocznym dreszczem. Aurą, która przeszyje ciało. Zgniecie jak podczas implozji. Rozerwie mięśnie. Każdy będzie skurczem. Elementarnym fragmentem teorii wielkiego wybuchu.

8


Moja, setek dziesiątek wybuchów każdego dnia, przeszkadza w obiektywnym spojrzeniu na sprawy codzienne, niebanalne zjawiska, błahe odruchy międzyludzkie, wyjątkowe chwile, do których tęsknie. I żałuję. Za mało dałem siebie. Nie mogę teraz swobodnie nie rozmyślać o konkretnym zdarzeniu. Stać się jego, na stałe wpisaną w pamięci, esencją. By pamiętać, że byłem już uformowany, konkretny i gotowy do użytku.

9


Artur Michał Kibiłda (aklark)

Urodzony w Toruniu w 1972 roku. Laureat XI-ej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O Granitową Strzałę”, X-ej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Refleksy” oraz III-ej edycji Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Fotografia“ (Fundacja Otwartych na Twórczość). Publikował w Obszarach Przepisanych oraz w Helikopterze. Mieszka w Krakowie.

boję się powiedzieć ci prawdę byłem tak zmęczony że zapomniały o mnie sny. starałem się je sprokurować, lecz rzeczywistość pokazała swoją mordę. niebieski prokuratorze, zarośnięty pleśnią naszych grzechów. pan marek mi świadkiem – nie przekroczyłem granicy smaku dobrego piwa i kilku włosów łonowych królowej tej ulicy, gdzie oprócz przyciemnionych firankami lampek i chłopców uzbrojonych po złote zęby, blask chłonie rynsztok.

10


Ewa Kłobuch (Toya)

Rocznik 1982. Mieszkanka niewielkiej wsi niedaleko Ostrzeszowa (woj. wlkp.), niewyobrażająca sobie życia w mieście. Niepoprawna pesymistka, która mimo wszystko, ciągle się uśmiecha. W poezji stawia pierwsze kroki - nieporadnie i bez przekonania, wciąż jeszcze potykając się o własne nogi.

***[coś zalęgło się w głowie...] coś zalęgło się w głowie może ćmy rozkochane w żarówkach łopoczą skrzydłami aż sypie się łupież i śnieg śnieg krzyczą przechodnie nadstawiając dłonie by zaspokoić głód przyklejony do spojrzeń nie pozwala się odwrócić twarze giną w zamieci i nie sposób dopasować do głosów imion po przodkach czy innych świętych gdy kolejna noc gasi światło ukryte w lodówce gdzie chłód z niedotkniętych obłędem planet skrapla się na ściankach i można to sprawdzić na opuszkach przenieść do ust później zmarznąć po ostatnią komórkę

11


znów ten dźwięk niech będzie szuranie jakby ktoś przepychał czas przez wąskie uliczki tam gdzie rozłożony na wznak może mierzyć się z niebem toczyć wojny dialogi zżymać na widok błyskawic tamten dźwięk może ptak uderzający o ziemię przy akompaniamencie rozrywanych pędem mgieł porusza struny które wstydzę się nazwać choć ciemno i pusto drażni łkanie załzawiony pejzaż z rozszczepionym światłem w tle

12

12


Błażej Jacek Klajza (BJKlajza)

Urodzony przez przypadek w Częstochowie, a wychowany w mieście Tadeusza Różewicza. Za młodu jak spuszczał wodę to się śmiał . Autor tomików: „Poetica Nervosa“ Serwis literacki 2007 (e book) i Miniatura 2016 (druk) oraz „Rozdarty“ Miniatura 2016.

Przerwy w oracjach Ten pan z mosiądzu na deptaku wielkiego miasta gdybał a błoto jakby tego nie zauważało skupione na połykaniu światełek Zaczął padać rzęsisty deszcz prowadził go gdzie moc ducha wsiadała do zaczarowanej dorożki unosiła się w przestrzeń na wielkim bąblu Już po północy Jerzy dalej walczył ze smokiem w rytm pozytywnego marsza energii jakby znaczenie miało to co czynił jakby coś dokonać się miało Na świecie byłoby bezpieczniej gdyby nie było żadnej religii

13


A jednak sroka złodziejka wśród mniszków szuka błyskotki wyją syreny piorun uderzył gdzieś płonie stodoła wsłuchuję się w miasto kos treli o dwa tony mocniej im mocniej szumią opony im mocniej wyją syreny długie ręce wielkich koncernów nie sięgają na przedmieścia nie zapuszczają swoich chciwych macek między blokowiska przycupnięte w galeriach i sieciowych molochach czyhają na fantastyczne wyniki terapeutycznego renesansu pieniądza spokojnie w tym kontinuum uginającym się pod ciężarem w mojej Atlantydzie pośrodku prefabrykowanych sypialni gdzie słychać szeptem wypowiadane słowa korporacji „powinniście umrzeć zaraz po urodzeniu”

14

14


Marcin Sztelak (Marcin Sz)

Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

15


Apokalipsa wg Barabasza Głód, Wojna, Zaraza i ten ostatni na okulałej chabecie. Zamyka stawkę.

Cisza panuje w półniebach, ćwierć kroku na lewo od bramy. Zatrzaśniętej, pordzewiałe zawiasy zwiastują przeraźliwy pisk. Archaniołowie od dnia ósmego ćwiczą grę na trąbach, bez nut — nie wychodzi. Hekatomba w nieodpowiedniej oprawie nie ma znaczenia. Czterej jeźdźcy niecierpliwie obgryzają kości, żebro trzeszczy, pora wyssać szpik. Ludzie zamykają oczy, oczekując na cud mamroczą. Powiedzmy modlitwy. Głód, Wojna, Zaraza i ten ostatni wydłubują resztki z zębów. Później sjesta, armagedon poczeka. Nie ma pośpiechu.

16

16


Tomografia Wlane kontrasty palą żywym srebrem, przekornie milczę, mimo ciśnień. Śródczaszkowych, pomiędzy oczodołami a ciemieniem, niegdyś miękkim. W zapomnianych czasach wyjścia. Na ląd, zbyt rozległy jak na pierwszy niepewny krok. Chociaż pomiędzy nim a następnym przyszłość. Chrzęści wciąż mielona na papkę słów. Kontrast spływa, kolejny oddech.

17

17


Marcin Sobiecki

(gryzak_uspokajajacy) Białostocki aptekarz, z tych szukających... leków bardziej w człowieku, nie w syntetycznych wytworach chemicznych przemian. Tatuś wesołej trójki i psa, co wolnomyślicielstwu i chwili swobodnej refleksji pozwala nadawać status niebywałego komfortu. A jednak w tym odcieniu samotności, która każe się jeszcze o miejsce w wyrze przepychać

Rudaki czas cykał świerszczem przez dziury w chmurach promienie głaskały lupę gęsiego w skwierczące mrówki gdy wąsy na kłosach jak wibrysy spłoszone falując przed lasem a świerszcz cykał czasem i jeszcze tamy nasiąkające celem na nurtach głębszych niż schron cholewek niosły ku pełnym łajby z gazet a w nich tyle serca tyle pasji tam my celem wsiąkania w kałuże i jeszcze

18


wschody pachnące racuchami babcia rozdzielała najmączniej zanim podarły się ostatnie pary chwil co przez sito jak puder a racuchy pachniały wschodami i jeszcze pełne ule lipcowego kwiecia pod drzewem koc o miękkości trawy zmechacone skrzypieniem huśtawki drewniane schronienie rozkwiecone lipcem pełnego ula i jeszcze pokój z widokiem na granicę Świsłocz dzikszy od lejów Atlantydy podwodne wiatry napełniały sieci widoku graniczącego ze spokojem sycił i jeszcze fundamenty po dworku w sadzie pokrzywy chylące wzrok ze wzniesień mięsistej mięcie tańczącej w noc z maciejką sadzonym jak dworkiem fundamentom i jeszcze pamięć co grzebie aż po kresy rozsiane polom krzyże-kamienie kapliczki wraz z wiarą w starszą siostrę i kurz na mchach opustoszałych szkół w nich kresy grzebiące do pamięci

19


Proza Słowo od recenzentów „Opowiadanie czaruje klimatem, może nawet nie tyle tym magicznym, co jesienno-wiejsko-babcinym. Opisy są tak obrazowe, że opowiadanie czyta się wszystkimi zmysłami. “ Helena Chaos - Barbara Mikulska, Lunitki

„Ech, brakowało mi ostatnio takich opowiadań. Prawdziwych do szpiku kości, a przy tym zawierających tę szczyptę magii. Wzruszyła mnie ta historia. Całkowicie urzekła.“ Nathien - Barbara Mikulska, Lunitki

„Poczułam zapach wilgotnych liści, żal, że też już pewne miejsca stały się przeszłością i pustkę, gdy czeka się na coś, co teoretycznie nie powinno się wydarzyć. Dziękuję, za przeniesienie w czasie.“ Galina - Barbara Mikulska, Lunitki


Barbara Mikulska (BasiaM)

Jest młodą duchem babcią, a także żoną, matką i teściową. Oczywiście również pisarką. Była nią już wtedy, gdy jeszcze żadne wydawnictwo nie opublikowało niczego jej autorstwa. Urodzona w Warszawie, skończyła studia na wydziale germanistyki UW, ale od wielu lat mieszka na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej. Na początek udało się jej opublikować opowiadania w kilku antologiach i magazynach. Pierwszą wydaną książką była bajka dla dzieci pod tytułem „Myszka Hania” (wyd. BIS, 2017). Następnie w roku 2018 w wydawnictwie Alegoria ukazała się powieść fantasy „Łzy Boga Deszczu. Nosicielka” oraz zbiór opowiadań „Smutna dziewczyna” i druga część „Łez Boga Deszczu. Porwanie” oraz powieść fantasy dla dorosłych „Bestie”. A w 2019 ukazała się baśń dla dzieci „Spotkajmy się w Zasnem”, zaś w 2020 nakładem wydawnictwa Inanna pierwsza powieść obyczajowa „Przekupić wiedźmę”.

fantasy

Lunitki Wiatr zamiótł kolorowe liście spod nóg Janki, uniósł je i sprawił, że zawirowały niczym barwne spódnice tancerek. Kręciły się w zwariowanych pląsach, a czasem – jakby im brakowało tchu – na chwilę układały się na ścieżce. Z oddali dobiegało równomierne walenie siekierą, a do tej muzyki dołączyło stukanie dzięcioła. Młoda kobieta przystanęła, chłonąc spektakl. Las umyślnie pragnął ją oczarować, przypomnieć to, o czym zapomniała przez kilka lat w mieście. Janina poprawiła ciężką torbę i ruszyła dalej. Kiedy przechodziła przez brzozowy zagajnik, jakiś podmuch zaplątany w koronach drzew obsypał ją wilgotnymi liśćmi. Okleił głowę i ramiona, ale gdy próbowała je strząsnąć, poczuła lekko cierpki zapach. Pochyliła się i zgarnęła dłonią całą garść żółtego i mokrego listowia. Zanurzyła w nim nos, pozwalając, by zalała ją fala ciepłych wspomnień. Przy starej kapliczce zatrzymała się i pochyliła głowę. Nie modliła się, bo już nie potrafiła. Pozostała w niej tylko nieco wyblakła pamięć.Błękitne niezapominajki ściśnięte w spoconej garści miały wybłagać ułaskawienie za jej małe grzeszki. Spojrzała na rzeźbę osłoniętą drewnianym daszkiem. Jezus był niemal taki sam jak dawniej, może tylko więcej mchu pojawiło się w zagłębieniach postaci, może stał się bardziej brunatny od wilgoci. No i wstążki przywiązane do podstawy były stare i wyblakłe. Nikt ich nie wymieniał.

21


Łomot siekiery ustał. Widać drwal się zmęczył. Janka zostawiła samotnego Jezusa i ruszyła ścieżką, która prowadziła do domu. Weszła na podwórko. Tu też nic się nie zmieniało, jakby świat zatrzymał się w momencie jej wyjazdu. Skrzypiąca furtka, ganek z pelargoniami, szopa i ułożone równiutko wzdłuż ściany polana. Miała wrażenie, że za chwilę pojawi się mama z fartuchem wypełnionym pachnącymi, zielono-białymi antonówkami, że wyciągnie do niej rękę i spyta, czy jest głodna. Albo może czy upieką razem szarlotkę, bo jabłka w tym roku tak obrodziły, że nie wiadomo, co z nimi robić. – Dobrze że zjawiasz się chociaż na pogrzeby. – Głos był szorstki, gniewny. Spojrzała na brata. Postarzał się. Znoszony, wyciągnięty sweter okrywał żylastego mężczyznę. Twarz zarośnięta, włosy poprzetykane siwizną. I złe spojrzenie błękitnych oczu. A może tylko jej się zdaje, że złe? Może smutne? – Witaj, braciszku. – Chodź, pewnie jesteś zmęczona. I już się odwrócił, drepcząc do domu z naręczem świeżo porąbanego drewna. Poszła za nim. Zapach w sieni taki, jak zapamiętała; trochę wilgotny, trochę grzybowy. Rozebrała się, odwiesiła miejski płaszczyk, zdjęła buty. Znoszone kapcie stały na półce w szafce, jakby w ogóle nie wyjeżdżała. Poszła do kuchni i usiadła przy stole. Ta sama cerata w niewielkie różyczki, a może tylko taka sama. Patrzyła jak Marian kręci się po kuchni. Podrzucił drewna do ognia, napełnił wodą stary okopcony czajnik, postawił na fajerkach. Potem przygotował dwa kubki i nalał esencji z małego białego imbryczka, który też miał wzorek w różyczki. Dopiero wtedy usiadł i położył spracowane dłonie na blacie. Sięgnęła przez stół, nakryła je swoimi, wypielęgnowanymi. Gładziła ręce brata, badała zgrubiałą i popękaną od roboty skórę. Woda zawrzała. Marian podniósł się i napełnił kubeczki. Znowu usiadł, a ciężka cisza oblepiła ich niczym mokry śnieg. – Czekała na ciebie – powiedział. W jego głosie usłyszała wyrzut. – Nie mogłam, Maryś, naprawdę nie mogłam. W szpitalu epidemia. Wszyscy pracowali po dwadzieścia godzin. Nie pozwoliliby mi… Ile było w tym kłamstwa? Ile usprawiedliwień? A Marian tylko niżej opuścił głowę i przygarbił ramiona. – Wiem, Jaśka, wiem. Tylko tak trudno było patrzeć w jej oczy, gdy drzwi się otwierały i nie stawałaś w nich ty. Znowu cisza. Już nie taka trudna do zniesienia, bo padły pierwsze słowa, zarzuty, usprawiedliwienia. – Myślałam, że zdążę – wyznała Janka. – Wiesz, jak to jest… Zawsze jest coś do zrobienia, coś ważnego, zawsze wydaje się, że masz przynajmniej jeszcze trochę czasu. Marian westchnął i podniósł się od stołu. Myślała, że odchodzi, bo ma dość jej krętactwa, ale on tylko poszedł do pokoju obok. Wrócił po chwili. W ręku trzymał gruby zeszyt w brązowej okładce.

22


– Chciała, żebym ci to oddał. Położył na stole. Wielki czarny napis „Zielnik” przyciągał spojrzenie. Dostała za niego piątkę, bo zebrała najwięcej roślin i opisała je najładniej. Mama jej przy tym bardzo pomagała. I ciotka Hanka. – Co u ciotki Łuczakowej? – spytała, sięgając po zeszyt i przeglądając pożółkłe strony. – Żyje, ale niedomaga. Ma w końcu prawie osiemdziesiątkę. – Ciągle opowiada te historie? – No. Teraz to zmyśla chyba jeszcze więcej niż przedtem. Roześmieli się oboje, ale bez złośliwości. Lubili ciotkę Hankę. Nie miała własnych dzieci, ale dla cudzych zawsze znajdowała czas. Potrafiła opowiadać jak nikt na świecie. I robiła fantastyczne cukierki z miodu, ziół i jakichś tajemnych składników. Zawsze miała ich pełno na pocieszenie po rozbitym kolanie albo po kłótni z kolegą. – Odwiedzę ją po pogrzebie – powiedziała Janka, bo nagle zatęskniła. Najbardziej za mamą, ale wiedziała, że nie spotka jej więcej, nie przytuli się do spracowanych rąk, nie poczuje zapachu cynamonu i ciasta. Bo jest zwyczajnie za późno. Ból ścisnął jej serce. Gdyby tak mogła choć na chwilę cofnąć czas, schwycić matkę za dłonie i powiedzieć, jak bardzo jest wdzięczna. Za to, że pozwoliła córce wyjechać do miasta, by spełnić marzenia. I przeprosić, że zabrakło jej czasu na odwiedziny, na wspólne pieczenie szarlotki, na zbieranie grzybów. I na to, żeby powiedzieć, że bardzo, ale to bardzo, najbardziej na świecie ją kocha. Nie miała w planach odwiedzin u ciotki Hanki, ale nagle postanowiła, że nie będzie przesuwać wszystkiego na potem, bo potem często jest za późno. I zostaje tylko żal. Jak teraz. A przecież mogła się wyrwać ze szpitala, nikt nie miałby jej za złe, gdyby wyjaśniła, że musi jechać do umierającej matki. Co ją zatrzymało? Strach, że będzie bolało? Obawa, że mama nie będzie taka jak kiedyś? Janka nie umiała wyjaśnić sobie, dlaczego ciągle odkładała tę wizytę. – Ucieszy się. Tylko nie wiadomo, czy cię pozna. Czasem gubi się gdzieś we wspomnieniach i światach, które wymyślała. – Marian uśmiechnął się lekko. – Ale nadal częstuje wszystkich swoimi cukierkami. *** Na cmentarzu wiało chłodem i pustką. Może dlatego, że pogoda nie dopisała, a może dlatego, że ludzie nie pamiętali mamy. Mieszkała na odludziu, w leśniczówce, a od paru lat z powodu choroby nie opuszczała domu. A może też nie chciało im się przyjść albo bali się patrzeć, jak kolejna z nich znika pod grudami gliniastej ziemi. A Janka pomyślała, że to dobrze, jak pada. Wiatr wyrywał z dłoni parasolki, łzy mieszały się z kroplami deszczu, a kto nie płakał i tak mógł udawać, że strugi wilgoci na twarzy są wyrazem żalu. Janina nie płakała, nie mogła. Przecież jej mama poszła tylko gdzieś na chwilę, zaraz wróci. W trumnie leży ktoś obcy. Umarł, ale to jej nie dotyczy.

23


Nikt nie zauważył, że Janka ma suche oczy. Tylko Marian patrzył na nią i nadziwić się nie mógł. Jakby to nie była jego siostra. Ułożyli ostatnią wiązankę, uścisnęli kilka zimnych dłoni i odeszli. Janka zaszyła się w pokoju mamy. Zasłane łóżko, zaciągnięte zasłony, zapach ziół. Usiadła na fotelu przy oknie, zapaliła lampę. Na stoliku leżał album. Marian w garniturku. Janeczka w białej sukience i wianku na włosach. Uśmiechnięta, radosna, pełna oczekiwania na życie. Marian ze świadectwem w dłoni. Janeczka z indeksem uczelni. Janeczka na tle centrum handlowego. Janeczka w białym kitlu w sali szpitalnej. Janeczka… Janeczka… I mama na tle ich domu. Za plecami pelargonie w donicach. Błyszczące oczy, ciepły uśmiech, dłonie nerwowo skubiące fartuszek z falbankami, niebieski w jasne różyczki. – Mamo. Mamusiu. *** – Aa, przyszłaś Jaśka do mnie. Zastanawiałam się, kiedy wpadniesz na ten pomysł. – Staruszka uśmiechała się całą twarzą, zmarszczki pojawiły się znikąd i sprawiły, że pulchne policzki wyglądały jak wzgórza poprzecinane wyschniętymi korytami strumyków. – Dzień dobry, ciociu. – Młoda kobieta pochyliła się i cmoknęła w czoło krewną. – Na jaki pomysł? O czym mówisz? – Chcesz ślazówkę? Dobra na gardło, chociaż ty doktorka jesteś, pewnie nie wierzysz w zioła? – Wierzę, ciociu, wierzę i chętnie się poczęstuję. Te jesienne zawieruchy nie sprzyjają zdrowiu. Staruszka podsunęła Jance szklaną miseczkę wypełnioną nieregularnymi kulistościami w burym kolorze. Kobieta sięgnęła po cukierek i wsunęła go do ust, przy okazji trochę oblizując lepkie palce. Kiedyś było prościej – nikt się nie przejmował zarazkami czy dobrym wychowaniem. Słodkie paluchy zostałyby wycmoktane do czysta. W zapadłej nagle ciszy zalęgły się wspomnienia. Gromadka umorusanych dzieciaków, ciotka przy kuchni, mieszająca drewnianą kopyścią w emaliowanym garze, zapach ziół rozłażący się po wszystkich kątach. No i te opowieści. Chłonęli je z otwartymi buziami, zaludniali las duszkami, nimfami, driadami. Leszy był im przyjacielem, południce wrogiem, Peruna się bali, szanowali Swarożyca. Och, jakie to były cudne historie. Jak prosto się żyło. Bajki ciotki Hanki dodawały smaku i koloru. Szkoda, że czar prysł, że wiara w cuda minęła wraz z dzieciństwem. – Przyszłaś posłuchać bajki, Jaśka? – spytała ciotka. Janina chciała zaprzeczyć, nie po to tu przyszła, ale po chwili zastanowienia skinęła głową. Może właśnie po to? Może pragnęła choć na chwilę wrócić do tej krainy za zamkniętymi drzwiami dorosłości? Będzie jak dawniej: ciocia opowie bajkę, poczęstuje cukierkiem, a potem mama zawoła na obiad i przy kapuśniaku, łykając z przejęcia słowa razem z gorącą zupą, Janka powtórzy kolejną historię o ich lesie albo jeziorze.

24


– No to jak? Opowiadać? – Staruszka szukała potwierdzenia w oczach gościa. – Tak, ciociu, opowiedz. Mogę jeszcze cukierka? *** Ta historia się zdarzyła, gdy świat był młodziutki jak dziecko, a Luna dopiero uczyła się świecić od starszego brata, Słońca. Płatała też różne figle, bo psocić się jej chciało, a nie po dorosłemu pracować. Często więc burę od niego dostawała – bawiła się w chowanego i kryła się w chmurach tak dokładnie, że zwierzęta na Ziemi nie mogły odszukać drogi do domu. Małe płakały w norkach głodne, bo rodzice błądzili. Tłumaczył to Słońce siostrzyczce i było jej bardzo przykro z tego powodu, ponieważ robiła to nie dlatego, że chciała krzywdę komuś uczynić, ale dlatego, że nie pomyślała. I wtedy wpadła na pomysł: zaczęła klaskać w dłonie tak mocno, że aż iskry poleciały, a Luna na każdą dmuchnęła lodowatym oddechem i sprawiła, że nie wypaliła się do końca, a zawisła na firmamencie. Teraz, nawet gdy Księżyc się schował, zawsze gdzieś świeciła gwiazdka, która pokazywała drogę. A Luna wymyśliła kolejną zabawę – chciała ścigać się z Ziemią. Obracała się szybciutko i wirowała dookoła siostry i razem z nią kręciła się wokół starszego brata. I ponownie dorobiła się połajanki, że przez nią morza występują z brzegów, a wulkany się gniewają i wściekłe wyrzucają lawę. Znowu Luna przepraszała i obiecała, że nie będzie tak przyspieszać i ganiać. A potem zapragnęła zmian, bo nudno jej było. I tak, chowając się trochę przed bratem Słońcem albo wychodząc mu naprzeciw, zaczęła zmieniać kształty – raz była pulchna jak pyza twojej mamy, a raz chuda jak rogalik, który można kupić w sklepiku u pani Zosi. Ale ta zabawa jej się szybko znudziła lub zwyczajnie wydoroślała. Chyba jednak to drugie, bo nagle Luna zaczęła tęsknić za czymś nieznanym. I wkrótce uciekłaby gdzieś daleko, a my nigdy nie zobaczylibyśmy Księżyca, gdyby nie pojawił się pewien nieznajomy. To był Kosmiczny Wicher. Przyleciał nagle, omotał ją lodowatym uśmiechem, rozpalił uczucia srebrzystymi ustami. Luna straciła dla niego głowę. Na nic się zdały tłumaczenia brata, że to nicdobrego, że to powsinoga, ladaco. Na nic ostrzeżenia siostry, że pożałuje gorącego serca. Luna nie słuchała, cała zanurzona w lodowej miłości Wiatru. A potem odleciał i zostawił ją smutną. Uroniła dwanaście łez, ich córki. Nie chciała ich Luna, bo przypominały boleśnie o Wichrze, a ona pragnęła wyzbyć się tej pamięci. Straciła wesołość, straciła chęć zabawy, straciła chęć do życia. Choć i Słońce, i Ziemia przekonywali, że to minie, nie wierzyła. Spadły te łzy na Ziemię, a ona przyjęła je jak własne dzieci. Były srebrzyste jak Luna i ulotne jak Wicher, utkane z mgły uczucia miłości i bólu. Luna długo cierpiała, a potem, gdy rozpacz minęła, chciała, by jej córki powróciły. Ale było to niemożliwe. Zbyt dużo czasu spędziły na Ziemi, ale one też tęsknią za matką. Widać je w księżycowe noce, gdy tańczą na zamglonej polanie, wyciągając do Luny ramiona.

25


*** – Piękna bajka, ciociu – powiedziała Janka, budząc się z przykrością do zwykłego życia. – Nigdy wcześniej jej nie opowiadałaś. – Bo nie byłaś gotowa, nie potrzebowałaś jej – powiedziała staruszka i cmoknęła, ssąc cukierek. – A teraz jej potrzebuję? – zdziwiła się młoda kobieta. – Tak, teraz tak. – Nie rozumiem, ciociu. – Teraz tęsknisz, prawda? – Tęsknię, ale co ma do tego bajka? – Janka spoglądała uważnie na twarz ciotki. Starała się dostrzec jakieś objawy tego, że staruszka odpływa w inny świat, ale kobieta patrzyła trzeźwo. – Chcesz pożegnać się z matką? Janina patrzyła przez chwilę, a potem podniosła się bez słowa i wyszła. Tego było za dużo na jej skołatane nerwy. – Wróć, jak będziesz gotowa. – Głos staruszki dotarł do niej, gdy mijała wiekową jak sama gospodyni furtkę. Odwróciła się. Ciotka Hanka stała w progu domu, ściskając ręką kwiecistą chustę, którą usiłował wyrwać jej wiatr. *** Wiedziona ciekawością wróciła, ale dopiero po dwóch dniach. Usiadła na tym samym krześle co poprzednio i zapatrzyła się w płomienie przeświecające pomiędzy fajerkami kuchenki. Poczęstowała się cukierkiem i czekała, aż ciotka przestanie się krzątać. – Myślisz, że jestem starą wariatką? – Staruszka wykrzywiła usta w grymasie. – Może i jestem. – Nie jesteś, ciociu – zaprzeczyła słabo Janka. – Kiedyś takie jak ja palili na stosie! – Ciotka prychnęła pogardliwie. – Na szczęście dla mnie te czasy minęły. Chcesz herbaty? Janina skinęła głową. Wiedziała, że staruszka zaplanowała sobie tę jej wizytę i celebruje każdy gest i słowo. Czekała więc cierpliwie aż wreszcie usiądzie i przejdzie do rzeczy. – Całe życie związałam z lasem – zaczęła, wrzucając dużą łyżkę miodu do kubeczka z herbatą. – Taka sama była moja babka i jej babka. Przekazywałyśmy sobie wiedzę i umiejętności. Na mnie się skończy – wyznała ze smutkiem. – Nie miałam własnych dzieci, ale myślałam, że ty… Nieważne. Nie wiem, gdzie kończą się bajki, a gdzie zaczyna prawda. Może kiedyś te historie, które wam opowiadałam, były prawdziwe? Teraz to tylko bajanie starej kobiety, ale pamiętam, że moja prababka spotkała się z Lunitkami. – Z kim? – Z Lunitkami. Te łzy Luny, które spadły na Ziemię… Pamiętasz, co ci opowiadałam?

26


– Oczywiście. – Otóż, one są w stanie na krótki czas sprawić, że osoba, która już odeszła, powróci do nas. To dlatego, że same tęsknią za swoją matką. Tylko trzeba im coś ofiarować. – Nie mów, że żądają duszy! – Janka zaśmiała się, ale po jej ciele przebiegł dreszcz. – No coś ty, to nie diabły. Ale trzeba dać każdej to samo, a jednak coś innego. – Aha, zagadka, jak w każdej bajce. – Młoda kobieta potrząsnęła głową, a jej mina wyrażała powątpiewanie. – Ciociu, to dobre dla dzieciaków, nie dla mnie. – No pewnie, bo ty kształcona jesteś, uniwersytety zjadłaś. – Wyglądało na to, że staruszka się obraziła. – Ciociu, nie gniewaj się, ale pomyśl sama: opowiedziałaś mi bajkę, a teraz żądasz, żebym w nią uwierzyła. Jest dwudziesty pierwszy wiek… – I co z tego? Internety, komórki, telewizory! A te niezwykłe istoty były, są i będą, tylko ludziom coraz trudniej je dostrzec. Łatwiej wsadzić je w bajki niż spróbować poczuć. Chwilę trwała zagniewana cisza, podczas której staruszka sapała ze złością. – Dobrze, to zapytam inaczej. Gdybyś miała taką możliwość, chciałabyś spotkać matkę choć na krótką chwilę? – Tak – odpowiedziała bez namysłu Janka. – To zrób, do cholery, to, co ci mówię. Nic nie kosztuje, a na szwank narazisz najwyżej swoje zdrowie, bo możesz się przeziębić, jak przy pełni księżyca będziesz siedzieć na łące. Tak pasuje? – Tak, ciociu. Nie złość się na mnie. – Nie złoszczę się – zaprzeczyła staruszka, ale w jej głosie nadal słychać było gniew. – Teraz pomyśl, co możesz im ofiarować. Każda musi dostać to samo, a jednocześnie coś innego. Jance łatwo przyszła odpowiedź. Niedawno koleżanka z pracy zapytała ją, po co jej tyle bransoletek. Odpowiedziała, że każda jest inna, przeznaczona do innej bluzki. – Na przykład naszyjniki – odpowiedziała błyskawicznie. – Każdy zrobiony z czegoś innego. – Dobrzee! – Staruszka z radości aż przeciągnęła ostatnią głoskę. – Zrobisz dwanaście naszyjników z tego, co znajdziesz w lesie. Masz na to cztery dni. *** Została w domu brata. Marian przyjął to z milczącym zadowoleniem. Rano wychodził do pracy, a kiedy wracał, gorący obiad czekał na niego na stole. – Mógłbym się do tego przyzwyczaić – powiedział, obdarzając siostrę ciepłym spojrzeniem. W kuchni trzaskał wesoło ogień, aromat zupy cebulowej przyjemnie drażnił powonienie, a szafki wreszcie lśniły czystością. – Wiesz, że to niemożliwe – powiedziała cicho, wpatrując się w parujący talerz. – Wiem. Pyszna ta zupa.

27


Codziennie po śniadaniu Janka wychodziła do lasu, szukając materiałów odpowiednich na korale. Miała już grzyby, żołędzie, kasztany, szyszki z modrzewia, kawałeczki kory, owoce tarniny, głogu, buka i jałowca. Brakowało jej pomysłów. Potem jeszcze wykorzystała łuski z sosnowych szyszek, które rozłupała wiewiórka w poszukiwaniu nasion, a to podsunęło jej pomysł orzechów laskowych i jabłuszek ze zdziczałej jabłonki. Nanizała wszystkie „korale” na sznureczki i poszła pochwalić się ciotce. Pokazała swoje prace, a staruszka uśmiechnęła się i pokiwała głową. – Jutro wieczorem, myślę, że zaraz po dziesiątej, wyruszysz z domu. Pójdziesz dróżką koło kapliczki, skręcisz w dąbrowę i dotrzesz do polany nad stawikiem. Pamiętasz glinianki? Tam poiło się krowy. Janka potwierdziła, w lecie nieraz kąpali się w zielonkawej od glonów wodzie. – Jak tam dotrzesz, usiądziesz pod największym głazem, tym, co mówili na niego Waligóra i będziesz czekać. A jak się Lunitki pojawią, to pięknie się pokłonisz, do samej ziemi, i przedstawisz im swoją prośbę. *** Siedziała i czekała. Tysiąc razy gotowa była uciec do domu, tysiąc razy beształa się za głupotę i łatwowierność, ale została. Co mi szkodzi, myślała. I tak mnie nikt nie widzi. I nie muszę się nikomu tłumaczyć – jakby co powiem, że spać nie mogłam i poszłam połazić po starych kątach. Przycupnęła na głazie. Głowa jej zaciążyła i zrobiło się tak zimno, że mimo płaszcza zaczęła drżeć. W zziębniętych dłoniach trzymała dwanaście naszyjników, po sześć w każdej ręce. Jeszcze tylko chwila i znikam stąd. Przez głupotę i wiarę w zabobony dostanę zapalenia płuc. Minęła północ. Janka wstała z kamienia i rozprostowała ramiona. No tak, głupia – uśmiechnęła się z przekąsem. Na co liczyłaś? Na jakieś duszki? Pokręciła głową, jakby zdumiona swoim brakiem rozwagi. Pochyliła się, żeby położyć korale na głazie, a kiedy się ponownie wyprostowała, łąka nie wyglądała już tak samo. Nad zmarzniętą trawą unosiła się cieniutka warstwa mgły. Z każdą chwilą gęstniała i matowiała. A kiedy zza chmur wynurzyła się okrągła tarcza księżyca i zalała polanę żałobnym światłem, Janka dostrzegła srebrzyste postacie. Unosiły się nad ziemią, a ramiona wyciągały do Luny. Smugi księżycowego blasku spływały w dół i otulały przez chwilę każdą Lunitkę, a potem przenosiły się na następną. Tuliły mgliste córki w uścisku jak matka dawno niewidziane dzieci. Kobieta poczuła bolesne ukłucie. Jej nie ma kto przytulić. Łzy, jak srebrne groszki upadły na murawę i rozdzwoniły się krystalicznymi dźwiękami. Lunitki oderwały się od matki i zwróciły oblicza w stronę Janki. Kobieta pochyliła się nisko, czubkami palców muskając trawę, a potem gestem wskazała swój podarunek. Nie musiała nic tłumaczyć. Księżycowe córki podpłynęły do głazu, każda wzięła jeden naszyjnik i zawiesiła na szyi, a potem zatańczyły dla Janki i dla Luny najpiękniejszy balet świata. Przygrywał im

28


wiatr na dębowych liściach, świszczał między gałęziami, szumiał tatarakiem rosnącym wokół jeziorka. Taniec urwał się nagle i Janka poczuła smutek, że to już koniec, ale wtedy Lunitki stworzyły wokół niej krąg. Dotykały oczu, aż przestała widzieć otaczający świat. Dotykały uszu, aż przestała słyszeć dochodzące zewsząd dźwięki. Dotykały ust, aż przestała czuć smak wiatru i oparów. Oblepiła ją mgła gęsta jak śmietanka. Janka nie bała się, tylko czekała. Po czasie długim jak wieczność albo krótkim jak mgnienie oka ujrzała mamę. Stała przed nią uśmiechnięta, z rękoma niespokojnie skubiącymi brzeg niebieskiego fartuszka w jasne różyczki. – Mamo! Mamusiu! Tak za tobą tęsknię. Brakuje mi ciebie. Kocham cię. Tęsknię za tobą. Jestem taka szczęśliwa! – Jance ze wzburzenia plątał się język. Tyle chciała powiedzieć, że aż brakowało jej słów. – Wiem, kochanie, wszystko wiem! – Janeczka nie wiedziała, czy to mówi mama, czy to szept wiatru. Ale co wiatr może wiedzieć o niej i mamie. – Mamusiu… Dotyk był ciepły, dodawał otuchy, krzepił. Otulał jak matka niemowlę kołderką. – Kocham cię, Janeczko. I Marianka. Wracaj już! Mgła się rozpłynęła. Janina siedziała na głazie i szlochała, zasłaniając twarz. Zasnęła? Nieważne. Czuła się nareszcie wyciszona i uspokojona. Mama wie. Czas wracać. Podniosła się i ruszyła przez polanę do domu brata. Zaczynało świtać. Kiedy zanurzyła się w cieniu drzew, miała ochotę sprawdzić, czy na głazie leżą naszyjniki. Nie odwróciła się jednak, uśmiechnęła się i wzruszyła leciutko ramionami. Wiatr zagwizdał jakby z podziwem, a potem sypnął jej kolorowymi liśćmi pod nogi, żeby szła niczym po dywanie.

29


Herbata Szeptunów

Zaczęło się od pomysłu, marzenia. Pragnąłem zgromadzić grupę znajomych i przyjaciół, utalentowanych i czujących popkulturę - każde na swój unikalny sposób. I chciałem byśmy pisali o książkach, komiksach, filmach i serialach, o wszelakich grach i popkulturowych zjawiskach. Następnie starałem się stworzyć szansę na dzielenie się naszymi spojrzeniami... Potrzebna była wyjątkowa, unikalna i żądna wrażeń społeczność. Nie fani, nie odbiorcy, nie internauci - ale ludzie po prostu lubiący być z nami, poświęcający cenny czas na wizyty w Gnieździe. I wiecie co? Udało się. Gniazdo Szeptunów to drużyna - redaktorzy i wielu współpracowników. Recenzujemy, dzielimy się żartami, tworzymy cykle tematyczne, organizujemy konkursy i rywalizacje. A dzięki wyjątkowej społeczności - czujemy Moc. Wsparcie i feedback to podstawa, a my je otrzymujemy. Działamy na facebooku i na blogu. Teraz zaś otworzyła się przed Gniazdem Szeptunów kolejna szansa - będziemy, „przy herbatce“, na łamach Herbatki u Heleny podrzucać Wam nasze pomysły. Mamy nadzieję, że będziecie się dobrze bawić. https://www.facebook.com/gniazdoszeptunow/ https://gniazdoszeptunow.pl/


Recenzja - książka Michał Gołkowski – Sybirpunk. Vol 1. / Fabryka Słów

“Wszystko wokół mnie waliło się i paliło w zastraszającym tempie. Ludzie umierali podczas rozmów albo dla odmiany niemalże skutecznie usiłowali mnie otruć. Firmy składały się jak domki z kart. Kule śmigały nad głową, pieniądze znikały bez śladu, a Kusto srał w przedpokoju. Co innego można robić, gdy wszystko nieubłaganie toczy się ku krawędzi otchłani?” Jakoś tak się utarło, że w recenzji wypada dać znać, o czym dana książka jest. No cóż, Michał Gołkowski mnie wyręczył pisząc powyższe kilka zdań – “Sybirpunk” to naprawdę szalona podróż po futurystycznym, antyutopijnym mieście w starym, potężnym mercedesie, spoglądając zza pleców Aleksandra Khudovec. Cyberpunk jest ostatnio w łaskach popkultury, więc zapraszam na pokład hype-trainu. Konduktorem będzie Michał Gołkowski, a ja głosem z głośników – stacja pierwsza: “NeoSybirsk”.

31


Trochę czasu temu miałem wielką przyjemność recenzować dla Was trylogię “Bram ze złota”, również Gołkowskiego i byłem wtedy zachwycony. Nazwijcie mnie pesymistą, ale jeśli polubiłem jakiegoś pisarza za książki fantasy (no, z pogranicza w sumie) to czuję lekki niepokój biorąc do ręki coś spod tego samego pióra, ale w konwencji science-fiction. Niby i to i to fantastyka, a jednak bajka całkiem inna. “I jak?” możecie zapytać – otóż… . . (czujecie suspens?) . . Michał Gołkowski szturmem wdziera się na listę moich ulubionych pisarzy fantastycznych. “Sybirpunk” to wielowątkowa, zróżnicowana i dopracowana powieść, czerpiąca tak z aktualnej popkultury, jak i klasyków gatunku. Może to dziwne skojarzenie, ale czytając tą książkę czułem jakiś bondowski sznyt – główny bohater ma niemożliwe zadanie, zleceniodawca jest dziwny, ekipa (haker Kulas i… na pewno nie człowiek, ale za to bardzo miły Mykoła) gotowa do pomocy, nawet piękna nieznajoma się znajdzie. W kotle upalnego NeoSybirska, pomiędzy brudnymi, zatłoczonymi uliczkami szalona przygoda walczy o lepsze z ponurą wizją przyszłości i szarymi, brutalnymi realiami świata, w jakim przyszło bohaterom funkcjonować. Ludzie, których celem nie jest nic poza przetrwaniem, wielcy dalej uciskają maluczkich, a złamaną kończynę prościej wymienić na cybernetyczną protezę, bo koszty mniejsze, więc i budżet państwa bogatszy o parę groszy. W tym wszystkim Gołkowski znajduje chwilę, żeby pokazać nam takie scenki rodzajowe, jak pies (wspomniany wcześniej Kusto) srający w mieszkaniu, bo główny bohater nie zdążył go wyprowadzić, czy osiedlowe dresiki, wiecznie okupujące ławeczkę przed klatką. Nawet złośliwe sąsiadki się znajdą i drogowa agresja, ale taka swojska, znana każdemu z miejskich korków. Umiejętne wplatanie drobnych elementów codzienności do powieści to już i tak sukces, ale wplatanie ich tak, by wzbogacały fabułę, wracały po stu stronach z konsekwencjami to już niebagatelna zdolność. Gołkowski skutecznie lawiruje pomiędzy makabrą, a humorem; pędem fabuły, a wątkami pobocznymi; polską popkulturą, a rdzennym klimatem Rosji. Sześćset stron z okładem przeleciało mi przez palce, jak woda (no, było kilka ilustracji – całkiem niezłych swoją drogą) i bawiłem się świetnie. Saszka, jako główny bohater da się lubić – niby były wojskowy, zrzędliwy i zmęczony życiem, ale jednak z poczuciem humoru, bardzo plastyczny i zwyczajnie ludzki. Zero nadprzyrodzonych umiejętności, zbytniego farta czy deus ex machina – fabuła wychodzi sama z siebie i w sobie się zamyka, co sprawia, że naprawdę mamy okazję odetchnąć zatęchłym, skażonym, wypalającym płuca powietrzem NeoSybirska. “Sybirpunk” ma w sobie coś z historii, gdzie główny bohater ciągle obrywa od losu i świata, prze na przekór do przodu i wychodzi z tego zwycięsko – częstą bolączką takich powieści jest

32


to, że zwyczajnie męczą. Ile można obserwować, jak ledwo żywa postać miota się po miejscu akcji i upada raz za razem? Dlatego bardzo cieszę się, że książka Gołkowskiego zakończona jest w sposób, który zostawia uśmiech na ustach. Niby nie taki klasyczny happy end, ale twarz się cieszy, a serce jakieś lżejsze – magia kina. Czy coś jeszcze można pochwalić? Postacie poboczne są ciekawe – mają swoje historie, często zaskakujące, a ich interakcje z protagonistą wypadają naturalnie. Obrzydliwie bogaty oligarcha? Jest. Haker? Jest (no w końcu cyberpunk, więc musi być). Mykoła (czymkolwiek tak naprawdę jest)? Jest. Każdy odgrywa jakąś rolę i nie jest ona wymuszona, pod tym względem “Sybirpunk” to niemalże powieść obyczajowa. Gołkowskiemu udało się też uchwycić tego dziwnego ducha post-komunistycznej i komunistycznej Rosji, którego tak lubię w książkach Przechrzty – niby bezpośredniego wpływu na fabułę polityka nie ma, ale zdjęcie Prezydenta w plastiku udającym złoto się znajdzie. Detal, ale cieszy. “Sybirpunk” powinien się spodobać wszystkim entuzjastom cyberpunka, sci-fi i mieszkańcom naszego pięknego kraju – jest tutaj bardzo dużo elementów naszej codzienności, odbicia tego, czym każdy żyje (tak jak Saszka, ja też rzucam palenie po raz enty). Cieszy mnie niezmiernie, że to dopiero tom pierwszy – niecierpliwie czekam na kolejne i parafrazując głównego bohatera: “Coś mówi mi, że prawdziwa zabawa dopiero się zacznie”. Szczegóły techniczne: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/michal-golkowski/sybirpunk-vol-1/ Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji. /#Akeien

33


Recenzja - komiks Jubinville / XULM - Supernaukoledzy: 2099 / Wydawnictwo 23

Kolejna propozycja od krakowskiego Wydawnictwa 23 to kolejny komiks z „tych (fajnie) dziwnych“. Linia wydawnicza pozostaje bez zmian - jest specyficznie. Tym razem - dane jest nam śledzić projekt międzynarodowy - kanadyjski twórca, Brett Jubinville wymyślił „Super Science Friends“ - animację dostępną na YouTube. Jubinville ogarnął całość, fabułę i zaprojektował postacie. W tym przedsięwzięciu wziął udział, przy dizajnie, polski grafik Marcin Surma. Teraz - efektem współpracy kanadyjsko-polskiej jest omawiany album komiksowy. „Supernaukoledzy: 2099“ powstali w ten sposób: Brett Jubinville opracował fabułę, a Marcin Sulma (używający pseudonimu XULM) zajął się scenariuszem, napisał dialogi i narysował całość. Samo założenie historii to popkulturowy patchwork, przypominający to, co zrobił Alan Moore w „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów“. Mamy lata czterdzieste dwudziestego wieku, zagrożenie nazistowskie skłania Winstona Churchilla do zastosowania nieszablonowej strategii. Premier gromadzi pod swoimi rozkazami najwybitniejsze umysły świata (używając także podróży w czasie) i tworzy unikalną super grupę. A wszystko zanurzone jest w absurdalnym, humorystycznym sosie, raczej dla dorosłych odbiorców… Stop. To, co właśnie przeczytaliście, to wstęp do pierwszego z filmów animowanych. Dlaczego o tym wspominam? Komiks jest kontynuacją wątków w nich zawartych. Przeczytałem go (jak każde dzieło) „na czysto“ i wydał mi się nie do końca jasny. Później sięgnąłem po kreskówkę, a następnie po komiks, i wtedy już wszystko zadziałało tak, jak należy. Polecam taką kolejność - to gwarantuje pełną satysfakcję z lektury.

34 34


Komiks zaczyna się w roku 1941 (ale patrząc z perspektywy podróży w czasie - niekoniecznie ma to największe znaczenie), gdy Z3 - genialny superkomputer, pierwszy na świecie, łapie pierwszego na świecie wirusa… I zdaje się umierać. Potrzebny jest ratunek. Ale, to ledwie początek, bardzo przewrotny, gdyż w odległej przyszłości (w roku 2099) to właśnie Z3 stanie się władcą świata (niczym Matrix, czy Skynet). I to właśnie przeciw niemu na nowo połączy swe siły supergrupa. W jej składzie znajdą się: podróżniczka w czasie Ada Lovelace, Einstein (superszybki klon), władca elektryczności Tesla, Freud (nie wiadomo, po co wszedł w skład grupy), Skłodowska-Curie (w zbroi anty-radiacyjnej), zdziczały Darwin oraz wiecznie młoda Tapputi. Sama historia, na którą składają się znane zewsząd motywy superhero i sci-fi, to oczywiście pretekst do nieskrępowanej zabawy popkulturowymi motywami. Najciekawsze są oczywiście postacie oraz sytuacje wynikające z ich relacji. Całość podana pikantnie, ze specyficznym, absurdalnym (patrzcie na bohaterów) humorem. Taki - jak nasz hasztag - stylowy #sok_z_popkultury. I to bardzo mi odpowiada. Krecha Marcina Surmy jest prosta, ale niesamowicie stylowa, umowna, cartoonowa, czerpiąca garściami z dokonań takich artystów jak Mignola, Ba, czy MacLean. XULM fajnie bawi się kadrami, cieniem i efektami świetlnymi - przy czym chyba wolałbym pełne kolory - komiks utrzymany jest w jednolitej palecie barw: odcienie błękitu, czerni i biel. Przyznam także, że w niektórych momentach akcja pędzi tak, że trudno mi było „na raz“ ogarnąć - co właściwie się dzieje. Całkowicie natomiast jaram się stylizacją językową („Goście Waszmości przybyli“ lub „... Starcia prądów elektrycznych żeśmy odkryli“), patentami narracyjnymi (spowolnienie czasu i bieg Einsteina pomiędzy kadrami) oraz lokacjami („Klub 3.14“). A jakby tego było mało - mamy także epickie starcia, jak Tesla vs Joule czy jeszcze bardziej wyszukane, gdy Mata Hari (tak, tak) czaruje w tańcu przeciw mezopotamskiej Tapputi. Wyobraźnia Jubinville zdaje się być nieograniczona - chapeau bas. Reasumując - to stosunkowo krótki komiks, pięćdziesiąt stron właściwej historyjki plus reszta, jako dodatki (bardzo fajnie nakreślające proces powstawania albumu). I, jak wspomniałem, to jeden wielki popkulturowy żart i zbiór odjechanych pomysłów. Jeśli takie zestawienie Wam odpowiada - koniecznie przeczytajcie. Polecamy! I koniecznie obejrzyjcie serial https://youtu.be/GjKGWvdSamQ Szczegóły techniczne http://wydawnictwo23.pl/katalog/super-naukoledzy-2099/ Za dostęp do recenzenckiego egzemplarza komiksu wielkie dzięki dla @Wydawnictwo 23. / #Szeptun_XIII

35


Recenzja - gra Fantasy Flight Games - Fallout: Shelter / Rebel

Nie będzie to przesadą, gdy napiszę, że recenzowana gra jest najmilszym zaskoczeniem, najfajniejszym doznaniem „bez prądu“ od bardzo długiego czasu. Często testujemy gry planszowe i karciane, i na ogół są to dobre tytuły - ale czasami trafiają się mistrzowskie. Może, moja natychmiastowa miłość do „Fallout: Shelter“ wynika z sentymentu do komputerowych oryginałów. Może po prostu uwielbiam ten klimat - retro i postapo w jednym. Może podobało mi się granie, bo w tle, z głośnika, leciała playlista złożona ze znanych mi utworów (pochodzących rzecz jasna z kolejnych „Falloutów“). A może dlatego, że dodając do powyższych prostą mechanikę, świetne wykonanie - jest to po prostu mega miodna gra? Pozwólcie, że będę pisał ten tekst z założeniem, że wiecie czym świat „Fallout“ jest. Dla osób zupełnie świeżych - zagrajcie, może dzięki temu zainteresujecie się całym, świetnie wykreowanym uniwersum. Nie sądziłem, że prostymi metodami da się odwzorować grę video w formie karcianki / planszówki. „Fallout: Shelter“ odwzorowuje grę mobilną pod tym samym tytułem, nie miałem okazji w nią zagrać (do momentu pisania tego tekstu nie miałem świadomości jej istnienia), ale wersja „fizyczna“ to złoto. Gdy tylko będę miał chwilę - sprawdzę jak się mają do siebie obydwie wersje. Zacznijmy od wykonania, bo to właśnie grafiki, zwracają uwagę w pierwszej kolejności. Wszystko licencjonowane, logowane, cieszy dobrze znany Fallout Boy, zachwyca pomysłowo

3636


wykonany PipBoy. Karty w dwóch formatach (pomieszczenia oraz ekwipunek) mają przyjemne fakturki, a karty zagrożeń są przezroczyste, kartonowe żetony i wspomniany PipBoy, malutkie plastikowe kosteczki-znaczniki i urocze, maleńkie figureczki - wszystko sprawia ogromne, pozytywne wrażenie. Plus - całość zapakowano do metalowego pudełka, imitującego skrzynkę śniadaniową retro. Kochałem już za to. A sama rozgrywka to proste zasady, ciekawe rozwiązania, klarowny system zarządzania zasobami. To, co na samym początku wydawało się skomplikowane, już po pierwszej turze okazało się logiczne i satysfakcjonujące. Najprościej - naszym zadaniem jest odpowiednie zarządzanie społecznością Krypty, tak by zdobyć jak największe poparcie mieszkańców. Można rywalizować w grupie do czterech graczy. Nie musimy także poświęcać na grę zbyt wiele czasu - w wersji na „dwóch“ potrzebowaliśmy pół godziny. Fajna jest dynamika, fajnie działa nieco losowości, walki sprawiają frajdę - ach ci bandyci, radskorpiony i szpony śmierci (do walki z nim potrzebne są aż dwa ludziki). I oczywiście wymagane jest dobre planowanie. Wrażenia z gry - absolutnie na plus. I jeszcze Pip-Boy, bo to urzekło mnie chyba najbardziej. W sprytny i funkcjonalny sposób stworzono system zarządzania zasobami (energia, pożywienie i zdrowie). Za pomocą odpowiednio wykonanego kartonika i plastikowych kosteczek oddano ducha jednego z najfajniejszych i najbardziej charakterystycznych falloutowych gadżetów. Pomyślano nawet o regule S. P. E. C. I. A. L. Naprawdę, dawno nie widziałem tak prostej, a jednocześnie treściwej i fabularnie (klimatycznie) uzasadnionej mechaniki. Czapki z głów! Więc - werdykt może być tylko jeden: ♥♥♥/3. Szczegóły techniczne: https://www.rebel.pl/product.php/1,303/112242/Fallout-Shelter-edycja-polska.html Dostaliśmy swój egzemplarz przedpremierowo - wielkie dzięki dla wydawnictwa REBEL, a do sklepów „Fallout: Shelter“ powinien trafić 10 czerwca. Dla fanów uniwersum - pozycja obowiązkowa. Bardzo namawiam! /#Szeptun_XIII

37



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.