22 minute read

PROZA Lunitki

Barbara Mikulska (BasiaM)

Jest młodą duchem babcią, a także żoną, matką i teściową. Oczywiście również pisarką. Była nią już wtedy, gdy jeszcze żadne wydawnictwo nie opublikowało niczego jej autorstwa.

Advertisement

Urodzona w Warszawie, skończyła studia na wydziale germanistyki UW, ale od wielu lat mieszka na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej.

Na początek udało się jej opublikować opowiadania w kilku antologiach i magazynach.

Pierwszą wydaną książką była bajka dla dzieci pod tytułem „Myszka Hania” (wyd. BIS, 2017). Następnie w roku 2018 w wydawnictwie Alegoria ukazała się powieść fantasy „Łzy Boga Deszczu. Nosicielka” oraz zbiór opowiadań „Smutna dziewczyna” i druga część „Łez Boga Deszczu. Porwanie” oraz powieść fantasy dla dorosłych „Bestie”. A w 2019 ukazała się baśń dla dzieci „Spotkajmy się w Zasnem”, zaś w 2020 nakładem wydawnictwa Inanna pierwsza powieść obyczajowa „Przekupić wiedźmę”.

fantasy

Lunitki

Wiatr zamiótł kolorowe liście spod nóg Janki, uniósł je i sprawił, że zawirowały niczym barwne spódnice tancerek. Kręciły się w zwariowanych pląsach, a czasem – jakby im brakowało tchu – na chwilę układały się na ścieżce. Z oddali dobiegało równomierne walenie siekierą, a do tej muzyki dołączyło stukanie dzięcioła.

Młoda kobieta przystanęła, chłonąc spektakl. Las umyślnie pragnął ją oczarować, przypomnieć to, o czym zapomniała przez kilka lat w mieście. Janina poprawiła ciężką torbę i ruszyła dalej.

Kiedy przechodziła przez brzozowy zagajnik, jakiś podmuch zaplątany w koronach drzew obsypał ją wilgotnymi liśćmi. Okleił głowę i ramiona, ale gdy próbowała je strząsnąć, poczuła lekko cierpki zapach. Pochyliła się i zgarnęła dłonią całą garść żółtego i mokrego listowia. Zanurzyła w nim nos, pozwalając, by zalała ją fala ciepłych wspomnień.

Przy starej kapliczce zatrzymała się i pochyliła głowę. Nie modliła się, bo już nie potrafiła. Pozostała w niej tylko nieco wyblakła pamięć.Błękitne niezapominajki ściśnięte w spoconej garści miały wybłagać ułaskawienie za jej małe grzeszki. Spojrzała na rzeźbę osłoniętą drewnianym daszkiem. Jezus był niemal taki sam jak dawniej, może tylko więcej mchu pojawiło się w zagłębieniach postaci, może stał się bardziej brunatny od wilgoci. No i wstążki przywiązane do podstawy były stare i wyblakłe. Nikt ich nie wymieniał.

Łomot siekiery ustał. Widać drwal się zmęczył. Janka zostawiła samotnego Jezusa i ruszyła ścieżką, która prowadziła do domu. Weszła na podwórko. Tu też nic się nie zmieniało, jakby świat zatrzymał się w momencie jej wyjazdu. Skrzypiąca furtka, ganek z pelargoniami, szopa i ułożone równiutko wzdłuż ściany polana. Miała wrażenie, że za chwilę pojawi się mama z fartuchem wypełnionym pachnącymi, zielono-białymi antonówkami, że wyciągnie do niej rękę i spyta, czy jest głodna. Albo może czy upieką razem szarlotkę, bo jabłka w tym roku tak obrodziły, że nie wiadomo, co z nimi robić. – Dobrze że zjawiasz się chociaż na pogrzeby. – Głos był szorstki, gniewny.

Spojrzała na brata. Postarzał się. Znoszony, wyciągnięty sweter okrywał żylastego mężczyznę. Twarz zarośnięta, włosy poprzetykane siwizną. I złe spojrzenie błękitnych oczu. A może tylko jej się zdaje, że złe? Może smutne? – Witaj, braciszku. – Chodź, pewnie jesteś zmęczona.

I już się odwrócił, drepcząc do domu z naręczem świeżo porąbanego drewna. Poszła za nim. Zapach w sieni taki, jak zapamiętała; trochę wilgotny, trochę grzybowy. Rozebrała się, odwiesiła miejski płaszczyk, zdjęła buty. Znoszone kapcie stały na półce w szafce, jakby w ogóle nie wyjeżdżała. Poszła do kuchni i usiadła przy stole. Ta sama cerata w niewielkie różyczki, a może tylko taka sama. Patrzyła jak Marian kręci się po kuchni. Podrzucił drewna do ognia, napełnił wodą stary okopcony czajnik, postawił na fajerkach. Potem przygotował dwa kubki i nalał esencji z małego białego imbryczka, który też miał wzorek w różyczki. Dopiero wtedy usiadł i położył spracowane dłonie na blacie. Sięgnęła przez stół, nakryła je swoimi, wypielęgnowanymi. Gładziła ręce brata, badała zgrubiałą i popękaną od roboty skórę.

Woda zawrzała. Marian podniósł się i napełnił kubeczki. Znowu usiadł, a ciężka cisza oblepiła ich niczym mokry śnieg. – Czekała na ciebie – powiedział. W jego głosie usłyszała wyrzut. – Nie mogłam, Maryś, naprawdę nie mogłam. W szpitalu epidemia. Wszyscy pracowali po dwadzieścia godzin. Nie pozwoliliby mi…

Ile było w tym kłamstwa? Ile usprawiedliwień? A Marian tylko niżej opuścił głowę i przygarbił ramiona. – Wiem, Jaśka, wiem. Tylko tak trudno było patrzeć w jej oczy, gdy drzwi się otwierały i nie stawałaś w nich ty.

Znowu cisza. Już nie taka trudna do zniesienia, bo padły pierwsze słowa, zarzuty, usprawiedliwienia. – Myślałam, że zdążę – wyznała Janka. – Wiesz, jak to jest… Zawsze jest coś do zrobienia, coś ważnego, zawsze wydaje się, że masz przynajmniej jeszcze trochę czasu.

Marian westchnął i podniósł się od stołu. Myślała, że odchodzi, bo ma dość jej krętactwa, ale on tylko poszedł do pokoju obok. Wrócił po chwili. W ręku trzymał gruby zeszyt w brązowej okładce.

– Chciała, żebym ci to oddał.

Położył na stole. Wielki czarny napis „Zielnik” przyciągał spojrzenie. Dostała za niego piątkę, bo zebrała najwięcej roślin i opisała je najładniej. Mama jej przy tym bardzo pomagała. I ciotka Hanka. – Co u ciotki Łuczakowej? – spytała, sięgając po zeszyt i przeglądając pożółkłe strony. – Żyje, ale niedomaga. Ma w końcu prawie osiemdziesiątkę. – Ciągle opowiada te historie? – No. Teraz to zmyśla chyba jeszcze więcej niż przedtem.

Roześmieli się oboje, ale bez złośliwości. Lubili ciotkę Hankę. Nie miała własnych dzieci, ale dla cudzych zawsze znajdowała czas. Potrafiła opowiadać jak nikt na świecie. I robiła fantastyczne cukierki z miodu, ziół i jakichś tajemnych składników. Zawsze miała ich pełno na pocieszenie po rozbitym kolanie albo po kłótni z kolegą. – Odwiedzę ją po pogrzebie – powiedziała Janka, bo nagle zatęskniła. Najbardziej za mamą, ale wiedziała, że nie spotka jej więcej, nie przytuli się do spracowanych rąk, nie poczuje zapachu cynamonu i ciasta. Bo jest zwyczajnie za późno. Ból ścisnął jej serce. Gdyby tak mogła choć na chwilę cofnąć czas, schwycić matkę za dłonie i powiedzieć, jak bardzo jest wdzięczna. Za to, że pozwoliła córce wyjechać do miasta, by spełnić marzenia. I przeprosić, że zabrakło jej czasu na odwiedziny, na wspólne pieczenie szarlotki, na zbieranie grzybów. I na to, żeby powiedzieć, że bardzo, ale to bardzo, najbardziej na świecie ją kocha.

Nie miała w planach odwiedzin u ciotki Hanki, ale nagle postanowiła, że nie będzie przesuwać wszystkiego na potem, bo potem często jest za późno. I zostaje tylko żal. Jak teraz. A przecież mogła się wyrwać ze szpitala, nikt nie miałby jej za złe, gdyby wyjaśniła, że musi jechać do umierającej matki. Co ją zatrzymało? Strach, że będzie bolało? Obawa, że mama nie będzie taka jak kiedyś? Janka nie umiała wyjaśnić sobie, dlaczego ciągle odkładała tę wizytę. – Ucieszy się. Tylko nie wiadomo, czy cię pozna. Czasem gubi się gdzieś we wspomnieniach i światach, które wymyślała. – Marian uśmiechnął się lekko. – Ale nadal częstuje wszystkich swoimi cukierkami.

Na cmentarzu wiało chłodem i pustką. Może dlatego, że pogoda nie dopisała, a może dlatego, że ludzie nie pamiętali mamy. Mieszkała na odludziu, w leśniczówce, a od paru lat z powodu choroby nie opuszczała domu. A może też nie chciało im się przyjść albo bali się patrzeć, jak kolejna z nich znika pod grudami gliniastej ziemi.

A Janka pomyślała, że to dobrze, jak pada. Wiatr wyrywał z dłoni parasolki, łzy mieszały się z kroplami deszczu, a kto nie płakał i tak mógł udawać, że strugi wilgoci na twarzy są wyrazem żalu. Janina nie płakała, nie mogła. Przecież jej mama poszła tylko gdzieś na chwilę, zaraz wróci. W trumnie leży ktoś obcy. Umarł, ale to jej nie dotyczy.

Nikt nie zauważył, że Janka ma suche oczy. Tylko Marian patrzył na nią i nadziwić się nie mógł. Jakby to nie była jego siostra.

Ułożyli ostatnią wiązankę, uścisnęli kilka zimnych dłoni i odeszli.

Janka zaszyła się w pokoju mamy. Zasłane łóżko, zaciągnięte zasłony, zapach ziół. Usiadła na fotelu przy oknie, zapaliła lampę. Na stoliku leżał album. Marian w garniturku. Janeczka w białej sukience i wianku na włosach. Uśmiechnięta, radosna, pełna oczekiwania na życie. Marian ze świadectwem w dłoni. Janeczka z indeksem uczelni. Janeczka na tle centrum handlowego. Janeczka w białym kitlu w sali szpitalnej. Janeczka… Janeczka…

I mama na tle ich domu. Za plecami pelargonie w donicach. Błyszczące oczy, ciepły uśmiech, dłonie nerwowo skubiące fartuszek z falbankami, niebieski w jasne różyczki. – Mamo. Mamusiu.

– Aa, przyszłaś Jaśka do mnie. Zastanawiałam się, kiedy wpadniesz na ten pomysł. – Staruszka uśmiechała się całą twarzą, zmarszczki pojawiły się znikąd i sprawiły, że pulchne policzki wyglądały jak wzgórza poprzecinane wyschniętymi korytami strumyków. – Dzień dobry, ciociu. – Młoda kobieta pochyliła się i cmoknęła w czoło krewną. – Na jaki pomysł? O czym mówisz? – Chcesz ślazówkę? Dobra na gardło, chociaż ty doktorka jesteś, pewnie nie wierzysz w zioła? – Wierzę, ciociu, wierzę i chętnie się poczęstuję. Te jesienne zawieruchy nie sprzyjają zdrowiu.

Staruszka podsunęła Jance szklaną miseczkę wypełnioną nieregularnymi kulistościami w burym kolorze. Kobieta sięgnęła po cukierek i wsunęła go do ust, przy okazji trochę oblizując lepkie palce. Kiedyś było prościej – nikt się nie przejmował zarazkami czy dobrym wychowaniem. Słodkie paluchy zostałyby wycmoktane do czysta.

W zapadłej nagle ciszy zalęgły się wspomnienia. Gromadka umorusanych dzieciaków, ciotka przy kuchni, mieszająca drewnianą kopyścią w emaliowanym garze, zapach ziół rozłażący się po wszystkich kątach. No i te opowieści. Chłonęli je z otwartymi buziami, zaludniali las duszkami, nimfami, driadami. Leszy był im przyjacielem, południce wrogiem, Peruna się bali, szanowali Swarożyca. Och, jakie to były cudne historie. Jak prosto się żyło. Bajki ciotki Hanki dodawały smaku i koloru. Szkoda, że czar prysł, że wiara w cuda minęła wraz z dzieciństwem. – Przyszłaś posłuchać bajki, Jaśka? – spytała ciotka.

Janina chciała zaprzeczyć, nie po to tu przyszła, ale po chwili zastanowienia skinęła głową. Może właśnie po to? Może pragnęła choć na chwilę wrócić do tej krainy za zamkniętymi drzwiami dorosłości? Będzie jak dawniej: ciocia opowie bajkę, poczęstuje cukierkiem, a potem mama zawoła na obiad i przy kapuśniaku, łykając z przejęcia słowa razem z gorącą zupą, Janka powtórzy kolejną historię o ich lesie albo jeziorze.

– No to jak? Opowiadać? – Staruszka szukała potwierdzenia w oczach gościa. – Tak, ciociu, opowiedz. Mogę jeszcze cukierka?

Ta historia się zdarzyła, gdy świat był młodziutki jak dziecko, a Luna dopiero uczyła się świecić od starszego brata, Słońca. Płatała też różne figle, bo psocić się jej chciało, a nie po dorosłemu pracować. Często więc burę od niego dostawała – bawiła się w chowanego i kryła się w chmurach tak dokładnie, że zwierzęta na Ziemi nie mogły odszukać drogi do domu. Małe płakały w norkach głodne, bo rodzice błądzili. Tłumaczył to Słońce siostrzyczce i było jej bardzo przykro z tego powodu, ponieważ robiła to nie dlatego, że chciała krzywdę komuś uczynić, ale dlatego, że nie pomyślała. I wtedy wpadła na pomysł: zaczęła klaskać w dłonie tak mocno, że aż iskry poleciały, a Luna na każdą dmuchnęła lodowatym oddechem i sprawiła, że nie wypaliła się do końca, a zawisła na firmamencie. Teraz, nawet gdy Księżyc się schował, zawsze gdzieś świeciła gwiazdka, która pokazywała drogę.

A Luna wymyśliła kolejną zabawę – chciała ścigać się z Ziemią. Obracała się szybciutko i wirowała dookoła siostry i razem z nią kręciła się wokół starszego brata. I ponownie dorobiła się połajanki, że przez nią morza występują z brzegów, a wulkany się gniewają i wściekłe wyrzucają lawę. Znowu Luna przepraszała i obiecała, że nie będzie tak przyspieszać i ganiać. A potem zapragnęła zmian, bo nudno jej było. I tak, chowając się trochę przed bratem Słońcem albo wychodząc mu naprzeciw, zaczęła zmieniać kształty – raz była pulchna jak pyza twojej mamy, a raz chuda jak rogalik, który można kupić w sklepiku u pani Zosi. Ale ta zabawa jej się szybko znudziła lub zwyczajnie wydoroślała. Chyba jednak to drugie, bo nagle Luna zaczęła tęsknić za czymś nieznanym. I wkrótce uciekłaby gdzieś daleko, a my nigdy nie zobaczylibyśmy Księżyca, gdyby nie pojawił się pewien nieznajomy. To był Kosmiczny Wicher. Przyleciał nagle, omotał ją lodowatym uśmiechem, rozpalił uczucia srebrzystymi ustami. Luna straciła dla niego głowę. Na nic się zdały tłumaczenia brata, że to nicdobrego, że to powsinoga, ladaco. Na nic ostrzeżenia siostry, że pożałuje gorącego serca. Luna nie słuchała, cała zanurzona w lodowej miłości Wiatru.

A potem odleciał i zostawił ją smutną. Uroniła dwanaście łez, ich córki. Nie chciała ich Luna, bo przypominały boleśnie o Wichrze, a ona pragnęła wyzbyć się tej pamięci. Straciła wesołość, straciła chęć zabawy, straciła chęć do życia. Choć i Słońce, i Ziemia przekonywali, że to minie, nie wierzyła. Spadły te łzy na Ziemię, a ona przyjęła je jak własne dzieci. Były srebrzyste jak Luna i ulotne jak Wicher, utkane z mgły uczucia miłości i bólu.

Luna długo cierpiała, a potem, gdy rozpacz minęła, chciała, by jej córki powróciły. Ale było to niemożliwe. Zbyt dużo czasu spędziły na Ziemi, ale one też tęsknią za matką. Widać je w księżycowe noce, gdy tańczą na zamglonej polanie, wyciągając do Luny ramiona.

– Piękna bajka, ciociu – powiedziała Janka, budząc się z przykrością do zwykłego życia. – Nigdy wcześniej jej nie opowiadałaś. – Bo nie byłaś gotowa, nie potrzebowałaś jej – powiedziała staruszka i cmoknęła, ssąc cukierek. – A teraz jej potrzebuję? – zdziwiła się młoda kobieta. – Tak, teraz tak. – Nie rozumiem, ciociu. – Teraz tęsknisz, prawda? – Tęsknię, ale co ma do tego bajka? – Janka spoglądała uważnie na twarz ciotki. Starała się dostrzec jakieś objawy tego, że staruszka odpływa w inny świat, ale kobieta patrzyła trzeźwo. – Chcesz pożegnać się z matką?

Janina patrzyła przez chwilę, a potem podniosła się bez słowa i wyszła. Tego było za dużo na jej skołatane nerwy. – Wróć, jak będziesz gotowa. – Głos staruszki dotarł do niej, gdy mijała wiekową jak sama gospodyni furtkę. Odwróciła się. Ciotka Hanka stała w progu domu, ściskając ręką kwiecistą chustę, którą usiłował wyrwać jej wiatr.

Wiedziona ciekawością wróciła, ale dopiero po dwóch dniach. Usiadła na tym samym krześle co poprzednio i zapatrzyła się w płomienie przeświecające pomiędzy fajerkami kuchenki. Poczęstowała się cukierkiem i czekała, aż ciotka przestanie się krzątać. – Myślisz, że jestem starą wariatką? – Staruszka wykrzywiła usta w grymasie. – Może i jestem. – Nie jesteś, ciociu – zaprzeczyła słabo Janka. – Kiedyś takie jak ja palili na stosie! – Ciotka prychnęła pogardliwie. – Na szczęście dla mnie te czasy minęły. Chcesz herbaty?

Janina skinęła głową. Wiedziała, że staruszka zaplanowała sobie tę jej wizytę i celebruje każdy gest i słowo. Czekała więc cierpliwie aż wreszcie usiądzie i przejdzie do rzeczy. – Całe życie związałam z lasem – zaczęła, wrzucając dużą łyżkę miodu do kubeczka z herbatą. – Taka sama była moja babka i jej babka. Przekazywałyśmy sobie wiedzę i umiejętności. Na mnie się skończy – wyznała ze smutkiem. – Nie miałam własnych dzieci, ale myślałam, że ty… Nieważne. Nie wiem, gdzie kończą się bajki, a gdzie zaczyna prawda. Może kiedyś te historie, które wam opowiadałam, były prawdziwe? Teraz to tylko bajanie starej kobiety, ale pamiętam, że moja prababka spotkała się z Lunitkami. – Z kim? – Z Lunitkami. Te łzy Luny, które spadły na Ziemię… Pamiętasz, co ci opowiadałam?

– Oczywiście. – Otóż, one są w stanie na krótki czas sprawić, że osoba, która już odeszła, powróci do nas. To dlatego, że same tęsknią za swoją matką. Tylko trzeba im coś ofiarować. – Nie mów, że żądają duszy! – Janka zaśmiała się, ale po jej ciele przebiegł dreszcz. – No coś ty, to nie diabły. Ale trzeba dać każdej to samo, a jednak coś innego. – Aha, zagadka, jak w każdej bajce. – Młoda kobieta potrząsnęła głową, a jej mina wyrażała powątpiewanie. – Ciociu, to dobre dla dzieciaków, nie dla mnie. – No pewnie, bo ty kształcona jesteś, uniwersytety zjadłaś. – Wyglądało na to, że staruszka się obraziła. – Ciociu, nie gniewaj się, ale pomyśl sama: opowiedziałaś mi bajkę, a teraz żądasz, żebym w nią uwierzyła. Jest dwudziesty pierwszy wiek… – I co z tego? Internety, komórki, telewizory! A te niezwykłe istoty były, są i będą, tylko ludziom coraz trudniej je dostrzec. Łatwiej wsadzić je w bajki niż spróbować poczuć.

Chwilę trwała zagniewana cisza, podczas której staruszka sapała ze złością. – Dobrze, to zapytam inaczej. Gdybyś miała taką możliwość, chciałabyś spotkać matkę choć na krótką chwilę? – Tak – odpowiedziała bez namysłu Janka. – To zrób, do cholery, to, co ci mówię. Nic nie kosztuje, a na szwank narazisz najwyżej swoje zdrowie, bo możesz się przeziębić, jak przy pełni księżyca będziesz siedzieć na łące. Tak pasuje? – Tak, ciociu. Nie złość się na mnie. – Nie złoszczę się – zaprzeczyła staruszka, ale w jej głosie nadal słychać było gniew. – Teraz pomyśl, co możesz im ofiarować. Każda musi dostać to samo, a jednocześnie coś innego.

Jance łatwo przyszła odpowiedź. Niedawno koleżanka z pracy zapytała ją, po co jej tyle bransoletek. Odpowiedziała, że każda jest inna, przeznaczona do innej bluzki. – Na przykład naszyjniki – odpowiedziała błyskawicznie. – Każdy zrobiony z czegoś innego. – Dobrzee! – Staruszka z radości aż przeciągnęła ostatnią głoskę. – Zrobisz dwanaście naszyjników z tego, co znajdziesz w lesie. Masz na to cztery dni.

Została w domu brata. Marian przyjął to z milczącym zadowoleniem. Rano wychodził do pracy, a kiedy wracał, gorący obiad czekał na niego na stole. – Mógłbym się do tego przyzwyczaić – powiedział, obdarzając siostrę ciepłym spojrzeniem.

W kuchni trzaskał wesoło ogień, aromat zupy cebulowej przyjemnie drażnił powonienie, a szafki wreszcie lśniły czystością. – Wiesz, że to niemożliwe – powiedziała cicho, wpatrując się w parujący talerz. – Wiem. Pyszna ta zupa.

Codziennie po śniadaniu Janka wychodziła do lasu, szukając materiałów odpowiednich na korale. Miała już grzyby, żołędzie, kasztany, szyszki z modrzewia, kawałeczki kory, owoce tarniny, głogu, buka i jałowca. Brakowało jej pomysłów. Potem jeszcze wykorzystała łuski z sosnowych szyszek, które rozłupała wiewiórka w poszukiwaniu nasion, a to podsunęło jej pomysł orzechów laskowych i jabłuszek ze zdziczałej jabłonki. Nanizała wszystkie „korale” na sznureczki i poszła pochwalić się ciotce. Pokazała swoje prace, a staruszka uśmiechnęła się i pokiwała głową. – Jutro wieczorem, myślę, że zaraz po dziesiątej, wyruszysz z domu. Pójdziesz dróżką koło kapliczki, skręcisz w dąbrowę i dotrzesz do polany nad stawikiem. Pamiętasz glinianki? Tam poiło się krowy.

Janka potwierdziła, w lecie nieraz kąpali się w zielonkawej od glonów wodzie. – Jak tam dotrzesz, usiądziesz pod największym głazem, tym, co mówili na niego Waligóra i będziesz czekać. A jak się Lunitki pojawią, to pięknie się pokłonisz, do samej ziemi, i przedstawisz im swoją prośbę.

Siedziała i czekała. Tysiąc razy gotowa była uciec do domu, tysiąc razy beształa się za głupotę i łatwowierność, ale została. Co mi szkodzi, myślała. I tak mnie nikt nie widzi. I nie muszę się nikomu tłumaczyć – jakby co powiem, że spać nie mogłam i poszłam połazić po starych kątach.

Przycupnęła na głazie. Głowa jej zaciążyła i zrobiło się tak zimno, że mimo płaszcza zaczęła drżeć. W zziębniętych dłoniach trzymała dwanaście naszyjników, po sześć w każdej ręce. Jeszcze tylko chwila i znikam stąd. Przez głupotę i wiarę w zabobony dostanę zapalenia płuc.

Minęła północ. Janka wstała z kamienia i rozprostowała ramiona. No tak, głupia – uśmiechnęła się z przekąsem. Na co liczyłaś? Na jakieś duszki? Pokręciła głową, jakby zdumiona swoim brakiem rozwagi. Pochyliła się, żeby położyć korale na głazie, a kiedy się ponownie wyprostowała, łąka nie wyglądała już tak samo.

Nad zmarzniętą trawą unosiła się cieniutka warstwa mgły. Z każdą chwilą gęstniała i matowiała. A kiedy zza chmur wynurzyła się okrągła tarcza księżyca i zalała polanę żałobnym światłem, Janka dostrzegła srebrzyste postacie. Unosiły się nad ziemią, a ramiona wyciągały do Luny. Smugi księżycowego blasku spływały w dół i otulały przez chwilę każdą Lunitkę, a potem przenosiły się na następną. Tuliły mgliste córki w uścisku jak matka dawno niewidziane dzieci. Kobieta poczuła bolesne ukłucie. Jej nie ma kto przytulić. Łzy, jak srebrne groszki upadły na murawę i rozdzwoniły się krystalicznymi dźwiękami.

Lunitki oderwały się od matki i zwróciły oblicza w stronę Janki. Kobieta pochyliła się nisko, czubkami palców muskając trawę, a potem gestem wskazała swój podarunek. Nie musiała nic tłumaczyć. Księżycowe córki podpłynęły do głazu, każda wzięła jeden naszyjnik i zawiesiła na szyi, a potem zatańczyły dla Janki i dla Luny najpiękniejszy balet świata. Przygrywał im

wiatr na dębowych liściach, świszczał między gałęziami, szumiał tatarakiem rosnącym wokół jeziorka. Taniec urwał się nagle i Janka poczuła smutek, że to już koniec, ale wtedy Lunitki stworzyły wokół niej krąg. Dotykały oczu, aż przestała widzieć otaczający świat. Dotykały uszu, aż przestała słyszeć dochodzące zewsząd dźwięki. Dotykały ust, aż przestała czuć smak wiatru i oparów. Oblepiła ją mgła gęsta jak śmietanka. Janka nie bała się, tylko czekała. Po czasie długim jak wieczność albo krótkim jak mgnienie oka ujrzała mamę. Stała przed nią uśmiechnięta, z rękoma niespokojnie skubiącymi brzeg niebieskiego fartuszka w jasne różyczki. – Mamo! Mamusiu! Tak za tobą tęsknię. Brakuje mi ciebie. Kocham cię. Tęsknię za tobą. Jestem taka szczęśliwa! – Jance ze wzburzenia plątał się język. Tyle chciała powiedzieć, że aż brakowało jej słów. – Wiem, kochanie, wszystko wiem! – Janeczka nie wiedziała, czy to mówi mama, czy to szept wiatru. Ale co wiatr może wiedzieć o niej i mamie. – Mamusiu…

Dotyk był ciepły, dodawał otuchy, krzepił. Otulał jak matka niemowlę kołderką. – Kocham cię, Janeczko. I Marianka. Wracaj już!

Mgła się rozpłynęła. Janina siedziała na głazie i szlochała, zasłaniając twarz. Zasnęła? Nieważne. Czuła się nareszcie wyciszona i uspokojona. Mama wie.

Czas wracać. Podniosła się i ruszyła przez polanę do domu brata. Zaczynało świtać. Kiedy zanurzyła się w cieniu drzew, miała ochotę sprawdzić, czy na głazie leżą naszyjniki. Nie odwróciła się jednak, uśmiechnęła się i wzruszyła leciutko ramionami. Wiatr zagwizdał jakby z podziwem, a potem sypnął jej kolorowymi liśćmi pod nogi, żeby szła niczym po dywanie.

Herbata Szeptunów

Zaczęło się od pomysłu, marzenia. Pragnąłem zgromadzić grupę znajomych i przyjaciół, utalentowanych i czujących popkulturę - każde na swój unikalny sposób. I chciałem byśmy pisali o książkach, komiksach, filmach i serialach, o wszelakich grach i popkulturowych zjawiskach. Następnie starałem się stworzyć szansę na dzielenie się naszymi spojrzeniami... Potrzebna była wyjątkowa, unikalna i żądna wrażeń społeczność. Nie fani, nie odbiorcy, nie internauci - ale ludzie po prostu lubiący być z nami, poświęcający cenny czas na wizyty w Gnieździe.

I wiecie co? Udało się. Gniazdo Szeptunów to drużyna - redaktorzy i wielu współpracowników. Recenzujemy, dzielimy się żartami, tworzymy cykle tematyczne, organizujemy konkursy i rywalizacje. A dzięki wyjątkowej społeczności - czujemy Moc. Wsparcie i feedback to podstawa, a my je otrzymujemy. Działamy na facebooku i na blogu.

Teraz zaś otworzyła się przed Gniazdem Szeptunów kolejna szansa - będziemy, „przy herbatce“, na łamach Herbatki u Heleny podrzucać Wam nasze pomysły. Mamy nadzieję, że będziecie się dobrze bawić.

https://www.facebook.com/gniazdoszeptunow/ https://gniazdoszeptunow.pl/

Recenzja - książka

Michał Gołkowski – Sybirpunk. Vol 1. / Fabryka Słów

“Wszystko wokół mnie waliło się i paliło w zastraszającym tempie.

Ludzie umierali podczas rozmów albo dla odmiany niemalże skutecznie usiłowali mnie otruć.

Firmy składały się jak domki z kart.

Kule śmigały nad głową, pieniądze znikały bez śladu, a Kusto srał w przedpokoju. Co innego można robić, gdy wszystko nieubłaganie toczy się ku krawędzi otchłani?”

Jakoś tak się utarło, że w recenzji wypada dać znać, o czym dana książka jest. No cóż, Michał Gołkowski mnie wyręczył pisząc powyższe kilka zdań – “Sybirpunk” to naprawdę szalona podróż po futurystycznym, antyutopijnym mieście w starym, potężnym mercedesie, spoglądając zza pleców Aleksandra Khudovec. Cyberpunk jest ostatnio w łaskach popkultury, więc zapraszam na pokład hype-trainu. Konduktorem będzie Michał Gołkowski, a ja głosem z głośników – stacja pierwsza: “NeoSybirsk”.

Trochę czasu temu miałem wielką przyjemność recenzować dla Was trylogię “Bram ze złota”, również Gołkowskiego i byłem wtedy zachwycony. Nazwijcie mnie pesymistą, ale jeśli polubiłem jakiegoś pisarza za książki fantasy (no, z pogranicza w sumie) to czuję lekki niepokój biorąc do ręki coś spod tego samego pióra, ale w konwencji science-fiction. Niby i to i to fantastyka, a jednak bajka całkiem inna. “I jak?” możecie zapytać – otóż… . . (czujecie suspens?) . .

Michał Gołkowski szturmem wdziera się na listę moich ulubionych pisarzy fantastycznych. “Sybirpunk” to wielowątkowa, zróżnicowana i dopracowana powieść, czerpiąca tak z aktualnej popkultury, jak i klasyków gatunku.

Może to dziwne skojarzenie, ale czytając tą książkę czułem jakiś bondowski sznyt – główny bohater ma niemożliwe zadanie, zleceniodawca jest dziwny, ekipa (haker Kulas i… na pewno nie człowiek, ale za to bardzo miły Mykoła) gotowa do pomocy, nawet piękna nieznajoma się znajdzie. W kotle upalnego NeoSybirska, pomiędzy brudnymi, zatłoczonymi uliczkami szalona przygoda walczy o lepsze z ponurą wizją przyszłości i szarymi, brutalnymi realiami świata, w jakim przyszło bohaterom funkcjonować. Ludzie, których celem nie jest nic poza przetrwaniem, wielcy dalej uciskają maluczkich, a złamaną kończynę prościej wymienić na cybernetyczną protezę, bo koszty mniejsze, więc i budżet państwa bogatszy o parę groszy. W tym wszystkim Gołkowski znajduje chwilę, żeby pokazać nam takie scenki rodzajowe, jak pies (wspomniany wcześniej Kusto) srający w mieszkaniu, bo główny bohater nie zdążył go wyprowadzić, czy osiedlowe dresiki, wiecznie okupujące ławeczkę przed klatką. Nawet złośliwe sąsiadki się znajdą i drogowa agresja, ale taka swojska, znana każdemu z miejskich korków. Umiejętne wplatanie drobnych elementów codzienności do powieści to już i tak sukces, ale wplatanie ich tak, by wzbogacały fabułę, wracały po stu stronach z konsekwencjami to już niebagatelna zdolność.

Gołkowski skutecznie lawiruje pomiędzy makabrą, a humorem; pędem fabuły, a wątkami pobocznymi; polską popkulturą, a rdzennym klimatem Rosji. Sześćset stron z okładem przeleciało mi przez palce, jak woda (no, było kilka ilustracji – całkiem niezłych swoją drogą) i bawiłem się świetnie. Saszka, jako główny bohater da się lubić – niby były wojskowy, zrzędliwy i zmęczony życiem, ale jednak z poczuciem humoru, bardzo plastyczny i zwyczajnie ludzki. Zero nadprzyrodzonych umiejętności, zbytniego farta czy deus ex machina – fabuła wychodzi sama z siebie i w sobie się zamyka, co sprawia, że naprawdę mamy okazję odetchnąć zatęchłym, skażonym, wypalającym płuca powietrzem NeoSybirska.

“Sybirpunk” ma w sobie coś z historii, gdzie główny bohater ciągle obrywa od losu i świata, prze na przekór do przodu i wychodzi z tego zwycięsko – częstą bolączką takich powieści jest

to, że zwyczajnie męczą. Ile można obserwować, jak ledwo żywa postać miota się po miejscu akcji i upada raz za razem? Dlatego bardzo cieszę się, że książka Gołkowskiego zakończona jest w sposób, który zostawia uśmiech na ustach. Niby nie taki klasyczny happy end, ale twarz się cieszy, a serce jakieś lżejsze – magia kina.

Czy coś jeszcze można pochwalić? Postacie poboczne są ciekawe – mają swoje historie, często zaskakujące, a ich interakcje z protagonistą wypadają naturalnie. Obrzydliwie bogaty oligarcha? Jest. Haker? Jest (no w końcu cyberpunk, więc musi być). Mykoła (czymkolwiek tak naprawdę jest)? Jest. Każdy odgrywa jakąś rolę i nie jest ona wymuszona, pod tym względem “Sybirpunk” to niemalże powieść obyczajowa. Gołkowskiemu udało się też uchwycić tego dziwnego ducha post-komunistycznej i komunistycznej Rosji, którego tak lubię w książkach Przechrzty – niby bezpośredniego wpływu na fabułę polityka nie ma, ale zdjęcie Prezydenta w plastiku udającym złoto się znajdzie. Detal, ale cieszy.

“Sybirpunk” powinien się spodobać wszystkim entuzjastom cyberpunka, sci-fi i mieszkańcom naszego pięknego kraju – jest tutaj bardzo dużo elementów naszej codzienności, odbicia tego, czym każdy żyje (tak jak Saszka, ja też rzucam palenie po raz enty). Cieszy mnie niezmiernie, że to dopiero tom pierwszy – niecierpliwie czekam na kolejne i parafrazując głównego bohatera: “Coś mówi mi, że prawdziwa zabawa dopiero się zacznie”.

Szczegóły techniczne: https://fabrykaslow.com.pl/autorzy/michal-golkowski/sybirpunk-vol-1/

Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie egzemplarza książki do recenzji. /#Akeien