nietak!t nr 8

Page 52

i przez towarzyszące jej działania). Oni zaczynali pracę nad sceną każdego aktora, ja, nie widząc efektu tej pracy, próbowałem oddać charakter aktora – konkretnej osoby i danego tekstu. Dopiero potem pracowaliśmy nad całością i to się razem uzupełniało. M.J.: Myślę, że najciekawszą sprawą, która się dzieje w „Chorei”, jest to, że kompozytor nie przychodzi z zewnątrz, tylko jest od początku do końca wewnątrz w procesie, uczy aktorów, sam występuje – to jest inne. Pamiętasz może taki moment, kiedy czułeś, że coś urodziło się z takiego już scenicznego oddziaływania? T.K.: Oczywiście. Praktycznie przy każdej pracy tak jest. Przez to, że na większości utworów opiera się jakiś ruch. Ja mam w tym udział bardziej choreograficzny, jak np. w powstaniu sceny z Grotowskiego… przy ścianie, która jest w całości muzycznie i ruchowo wymyślona przeze mnie. Ostatnio Tomek Rodowicz przedstawił mnie tak: „Muzyk, kompozytor, tancerz, choreograf”, ale jaki tam ze mnie tancerz. Nie mogę się też nazwać choreografem, choć chętnie zostałbym asystentem jako kompozytor i stwarzał pomost między choreografem a muzyką i aktorami. Przez to, że wszystko jest rytmiczne, że ja to wymyślam, czuję i od razu potrafię (dzięki tym wszystkim latom spędzonym w „Chorei”) przełożyć na ruch i ciało, często w spektaklu prowadzę elementy choreograficzne albo ich uczę. Ja to też bardzo lubię. Przy pracy nad Oratorium był pewien moment – instruktorzy tańca poprosili mnie, żebym przyszedł na próbę tancerzy i podpowiedział, jak mają sobie liczyć rytm w Legusi dhos, żeby się utrzymać w pulsie. Ja w ogóle najchętniej robiłbym tylko muzykę i pracował z ludźmi. Wolę być po tej stronie niż występować na scenie. M.J.: Czy pracując z ludźmi, dostrzegasz, że praca nad rytmem jakoś na nich wpływa? T.K.: Na pewno tak, choć nie mam na to prostej odpowiedzi. Po uczestnikach projektu Oratorium widać drogę, którą przeszli, i są to lata świetlne od tego, z czym zaczynali. To jest ogromna wartość. Trudno powiedzieć, czy to zmieni ich życie na stałe, ale z całą pewnością ich świadomość przestrzeni, poruszania się w rytmie, koordynacji (świadomość, która to lewa noga czy prawa ręka) rozwinęła się kolosalnie. Na początku dużo osób miało z tym problemy. Przypomina mi się też chłopak z półzamkniętego ośrodka, u którego wszystko było na nie: „nie będę”, „nie mogę”, „nie umiem”. To taki klasyczny przykład osoby, dla której przez całe życie wszystko jest trudne. Zawsze kłody pod nogi, kłopoty z prawem. On się musiał długo przekonywać, żeby przejść na „jasną stronę mocy”. Na początku trochę cwaniakował: „po co to?”, „tupanie jest głupie!”, „o co tu chodzi?” Nie było pewne, czy nie odpadnie. W którymś momencie coś przeskoczyło i zaczął się wciągać. Od tej chwili nie

50

było ważne, że miał gorsze dni, bo już wiadomo było, że nie będzie próbował zrezygnować. Coraz częściej też się uśmiechał, a wczoraj to było już coś niesamowitego. Po spektaklu prawie unosił się nad ziemią i przez cały czas miał „banana” na twarzy. Była tam jego opiekunka i w ogóle nie mogła go poznać. Podchodził do wszystkich, gratulował. Był tak szczęśliwy, że wreszcie mu się coś udało. Podobnych przypadków było więcej. Na każdych warsztatach na początku ludzie są nieśmiali, pozamykani, a później się otwierają. Tutaj wydarzyło się nawet więcej – i to jest dość zabawne – oni już sami czują i słyszą, że np. pianista się pomylił albo że gra nierówno, zwłaszcza w tej „sianej” siódemce, i potrafią zapytać: „A czemu oni nie mogli tego zagrać?”, „A czemu ta pani zaśpiewała jakoś nie bardzo?” Doszło do tego, że mają poczucie, zresztą słuszne, że sami potrafiliby to zaśpiewać. Spodziewali się zetknięcia z profesjonalistami, czyli z czymś z niemożliwie wysokiej półki, a okazuje się, że każdy z nich, dzięki treningowi, mógłby zrobić to samo. M.J.: W 2010 roku wykonywaliście po raz pierwszy nowe aranżacje antycznych utworów podczas Festiwalu Retro/Per/Spektywy w Łodzi. Która z tych dwóch aranżacji przemawia Wam bardziej do serca? M.M.: Przyznam, że w przebłyskach geniuszu i czujności orkiestry to Oratorium ma swoją moc. To jest naprawdę grube brzmienie i chciałbym móc dalej pisać takie rzeczy. T.K.: To wykonanie było po prostu dużo bogatsze. Pomijam już całą otoczkę, że dzieciaki, ich droga, że zrobiliśmy dużo dobrej roboty. Dla mnie pod względem muzycznym istniej prosta różnica między siedmioma grającymi osobami a sześćdziesięcioma czterema. Dużo większy wachlarz narzędzi i możliwości, to niepodważalna moc orkiestry. Ważne też były elementy jazzowe dzięki obecności kwartetu, który świetnie sobie poradził. Jestem bardzo zadowolony ze współpracy z chłopakami: Hubertem Zemlerem na perkusji, Robertem Traczykiem na kontrabasie, Mariuszem Obijalskim na pianie i Marcinem Gańko na saksofonie. To bardzo fajny przykład muzyków, którzy potrafią grać z dyrygentem, czyli klasycznie, ale są też jazzmanami i grają muzykę alternatywną, improwizowaną. Świetnie potrafili się odnaleźć i jeszcze to pociągnąć, ponieważ dużo rzeczy jest na nich oparte.

M.M.: Na szczęście są tacy muzycy, którzy zajmują się muzyką zarówno klasycznWą, jak i rozrywkową albo improwizowaną. To jest błogosławieństwo.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.