ZAPOWIEDZI 150626

Page 1

kilka wybranych utworรณw kilku autorรณw z okolic

ZAPOWIEDZI

150626



co to jest słowo? czym jest poezja? czym są literki? cóż znaczy ich układ?

kilka wybranych utworów kilku autorów z okolic co to jest plama? co to jest kreska? cóż znaczy ich układ? co to jest głos? co to są dźwięki? cóż znaczy ich układ? co to jest gest? co to jest ruch? cóż znaczy ich układ? ...

Marek BIEGALSKI S ara BŁĄK Piotr Jakub KARCZ Oskar KLIMAS Leszek Max Li LEWANDOWSKI Kinga LICZMAŃSKA Kornel MACHNIKOWSKI Hanna OSIJEWSKA Agata PAWEŁEK Julita PELLOWSKA Patr yk SZWEDA Judyta ZABROCKA

--------------------------------------------------------

Z A P O W I E D Z I

150626


tomik ZAPOWIEDZI 150626 wydano w ramach promocji talentów z Pomorza przez Fundację OKO-LICE KULTURY REDAKCJA: Beata z Eichów Grabanowa i Mateusz Brucki, przy lekkim udziale Lecha J. Zdrojewskiego Projekt okładki i składu: Lech J. Zdrojewski DTP: Wanda Krzywicka ISBN 978-83-940083-8-3

Wydawca: Fundacja OKO-LICE KULTURY Zblewo, ul. Modrzewiowa 5 www.oko-lice-kultury.pl Zblewo 2015 zeszyt 150626


Beata z Eichów Grabanowa o „ Zapowiedziach” słów kilka - strona 05 Judyta Zabrocka Hanna Osijewska Leszek Max Li Lewandowski Kinga Liczmańska Marek Biegalski Piotr Jakub Karcz Kornel Machnikowski S ara Błąk Marek Biegalski Oskar Klimas Julita Pellowska Patr yk Sz weda Agata Pawełek

-

strona strona strona strona strona strona strona strona strona strona strona strona strona

06 10 14 18 20 24 30 36 42 50 54 58 60

--------------------------------------------------------

Z A P O W I E D Z I

150626


Są takie urokliwe miejsca, które wyzwalają pragnienie obcowania z człowiekiem, jego myślą i twórczością. My oswoiliśmy uroczą kawiarenkę, która wabi gości takim czarem. Jest to: Szafa.


Oto nowy, dawno zapowiadany i długo oczekiwany numer „Zapowiedzi”. Z przyjemnością oddajemy go do Państwa rąk, polecając Twórców życzliwej uwadze. Są wśród nich osoby bardzo młode, piszące spontanicznie i z pasją. Próbki ich tekstów zdradzają spory potencjał autorów. Są też osoby dojrzałe i ze względu na wiek, i ze względu na tworzone teksty. Sądzę, że nawet wybredny czytelnik natknie się w tym zbiorku na apetyczny kawałek dla siebie. Można wybierać pomiędzy poezją a prozą oraz różnorodnymi tematami. Łatwo zauważyć, że wśród młodszych autorów dominuje fascynacja fantastyką baśniową. Z rozmachem i pietyzmem opisują świat swoich marzeń i wyobraźni w stylistyce 5 fantasy. Jednak są również teksty obyczajowe i kryminalno-sensacyjne. Nie będę pisać kolejno o każdym autorze, gdyż oni sami prezentują Państwu jakąś cząstkę siebie w tekstach. Twórcom życzę natchnienia i pasji, by prezentowane próbki istotnie stały się zapowiedzią dalszego twórczego rozwoju, a Czytelnikom przyjemności z odkrywania ludzkiej wrażliwości i wyobraźni. Jak powiedział Pan Kuleczka, bohater książeczki dla dzieci autorstwa Wojciecha Widłaka: Książka to takie coś, co pozwala być w dwóch miejscach naraz. Beata z Eichów Grabanowa


Judyta Zabrocka Moja przygoda z poezją zaczęła się bardzo wcześnie, już koło 11 roku życia. Pisałam mniej lub bardziej udane wiersze, a część z okresu podstawówki i gimnazjum trafiła do tomiku, który niestety nie został wydany. Poezja zawsze była moja odskocznią, nawet w liceum - i tu udało mi się osiągnąć większe sukcesy. Kilka wygranych konkursów, a tym samym publikacja trzech wierszy w Kwartalniku Artystycznym „Bliza”. Od tego momentu związałam się trochę z Trójmiastem. Zaczęłam bywać na wieczorkach poetyckich, spotkaniach z laureatami tegorocznej Nagrody Literackiej w Gdyni i wielu innych. Zostawiam w moim sercu dużo miejsca na wiersze, choć staram się również rozwijać w innych kierunkach. Mam nadzieję, że to mi się opłaci.

6


Pomiędzy

Tylko nie odchodź na zawsze to tak długo obecnie kontroluję nieobecność ciała na rzecz istoty bycia pomiędzy książkami i winem namaszczeni czekoladowym snem odrywamy pierzaste kartki nieistnienia w biegu gwiazd

7


El juego del ángel

8

duszno sapały nam skronie do burzy jak za zgrozą świt bezkresny ład po ulewie milcząc dobrotliwe krople czarnych kul od jaskrawości kochania na brzegu wzburzonego jeziora krocząc w rytm poloneza małe błyskotki oczu w ciemnych piwnicach pałacu Anioła


Wchodzisz we mnie falą z przesmyku Castilla de Oro na piaszczystym prześcieradle szepczę cię i twoich rąk pragnę jak wyspę obmywasz mnie bladym kryształem poza czystość ciała z mlecznego nieba moich odkrytych piersi idę jak Wenus w pianie po brzegu przybrudzonym snem

9

Atlantyda

***

Będziemy nieostrożni i zuchwali o świcie szczególnie grzeszni w nocy pod srebrzystym okiem z wiarą zachodu ust nad niebem kłębem dymu od gorących ciał jak papieros być na czas zrobić stop by nas zachwycił wiatr


Hanna Osijewska Rodowita Żuławianka urodzona 12 czerwca 1990 roku w Nowym Dworze Gdańskim. Absolwentka ochrony środowiska na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pasjonatka podróżowania i szalonych przygód w gronie przyjaciół i najbliższych. Sama określa siebie jako „marzycielkę w skórze realistki ciągle poszukującą własnego powołania”. Amatorka poezji i prozy zachwycająca się pięknem boskiego stworzenia obserwowanym w naturze, a także, lub przede wszystkim, tym kryjącym się w głębi zwykłej, ludzkiej duszy.

10


Chciałabym

Chciałabym zamienić się w ciszę Usłyszeć ułamki sekund krążących w powietrzu Poznać elastyczność własnych możliwości I pojemność serca albo wiek pamięci Chciałabym zawalczyć o niewinność dziecka co na skrzydłach rodziców poznaje swój świat Policzyć od zera do dziesięciu w języku aniołów I obalić ludzką wiarę w mnogość ziemskich żyć Chciałabym odkopać bezkrytyczny wzrok Szczery uśmiech na twarzy świat podziwiający Tego ducha co bez roszczeń śmiało sunie naprzód nie lądując koniec końców w lochu zatracenia Chciałabym przywrócić chęć do odkrywania i rozkładu rzeczy do najmniejszej cząstki Odwagi poznania bez względu na konsekwencje Bez strachu i lęku o wagę własnych słów Chciałabym Choćby ostatni już raz

11


Dziękuję Ci Panie

12

Dziękuję Ci za słońce co ogrzewa ludzkie lico i za chmury pływające w parasolu matki ziemi Za tę zieleń co nastraja życzliwością uśmiech starca i za wodę co życzenie spragnionego w pył obraca Przyjmij Panie wdzięczność dziecka w sieć zachwytu złapanego i wysłuchaj szeptu ślepca łzą radości stłumionego Spójrz w sędziwe oczy mędrca zatracone w pieśni wiary śpiewające Twoje Imię na ambonie serca chwały I pamiętaj Boże Drogi o maluczkiej mojej duszy szukającej Twych strumieni wśród pustynnej świata suszy


Zaczekaj

Pośród zapachu spalonych mostów balansujesz na krawędzi życia Niepewny jutra zaciągasz się ostatnim papierosem skruchy Nie skacz Niebawem nadejdzie Twoja kolej Wyczekuj tylko trzepotu ich skrzydeł - one powiodą Cię naprzód Bez bólu Bez cierpienia Tam będzie pięknie, Tato Tylko zaczekaj Zaufaj... To już za chwilę…

13


Leszek Max Li Lewandowski

14

Urodziłem się 30.05.1959 r. w Gliwicach, jednak jestem gdańszczaninem od wczesnego dzieciństwa. Mieszkałem także w Sopocie i Gdyni. Nieco studiowałem filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim, a także byłem wolnym słuchaczem obecnej Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Pierwszy laur poetycki zdobyłem w liceum - zwyciężając konkurs Wolna Trybuna Poetycka. W rozwoju artystycznym doszedłem do tego, że jestem obecnie artystą multimedialnym, zajmuję się poezją, grafikami komputerowymi, rysunkiem i nieco muzyką. Była także fotografia, do której zamierzam wrócić. Zdobyłem członkostwo kilku stowarzyszeń i grup artystycznych. Publikowałem swe wiersze w antologiach w Sopocie i Debrznie, gdzie obecnie mieszkam. Umieszczam swe prace na Facebooku i w tamtejszej grupie artystycznej Exponga Su Arte. Od pewnego czasu jestem prezesem Klubu Twórców „Wena”, który założyłem i który skupia ludzi parających się różnymi dziedzinami sztuki i nie tylko. Dołączam do swych utworów pozdrowienia dla Państwa i życzę miłej lektury - Leszek Max Li Lewandowski.


obolały życiorys wzywa szczęścia co nie przeminie koperty sekund i dni zawierają listy z wołaniem czas nabrzmiały ceną za miłość prostuję zwichrowany szlak na miarę siebie grudzień 2013

15

Szlak

Oczekiwanie

właśnie słucham dźwięków które mają uszczęśliwić a szczęście w rzeczywistości - gdzie? przyjdzie mi się pożegnać chyba że będzie wybawienie które coraz bardziej problematyczne - gdziekolwiek zawiniłem miłością i pozytywem naiwnością naruszyłem drogę na wpół zwątpiony - jeszcze czekam listopad 2013


Głaz 16

pośrodku starej puszczy od zarania leży wielki głaz omszały delikatną zielenią pod nim nienaruszone jeszcze dobre słodkie czerwone wino w zielonych butelkach na każdej przepis sekretu napoju od śmierci od chorób od kalectw od smutku i na szczęście co nieprzerwane eliksiry czekają na odkrywcę co wiedziony odwieczną tęsknotą zrozumie tajemnicę głazu luty 2014


Poezja

zasunąłem znowu białą delikatną firankę poezji jakiś czas było mniej wersów na drodze wyrazy które krzepią tym że są w trochę innym porządku niż świat woal delikatności zmiękcza zbyt jasne Słońce zbyt ciemną noc choć nie ku uciesze piszę to radość narasta w miarę strof maj 2014

17


Kinga Liczmańska Kim jest Kinga Liczmańska? Niepoprawną marzycielką, która uwielbia tworzyć, nawet jeśli sama zbytnio nie wie, co z tego wyjdzie. Boi się podejmować ryzyko, ale gdy już to robi, to właśnie eksperymenty sprawiają jej największą frajdę. Chce pokazać, że jest coś warta, a z drugiej strony może za bardzo przejmuje się opinią innych. W wolnych chwilach śpiewa i tańczy tylko sobie znane kroki, stara się być sobą, choć czasem jest to bardzo trudne. Cicha woda pragnąca rozerwać brzegi ograniczeń. Po prostu Kinga.

18


Sen na jawie

Umrzeć mi przyjdzie za młodu, gdy myśli moje do spraw nieważnych uciekać będą Lecz jak tu uciec od nich, gdy świat w coraz głębszą zapada się pustkę Jak uciec od przeznaczenia, gdy śmierć i nieszczęście wokoło się szerzy? Pytania te w głowie mej huczą, jak rój pszczół, którym ul podpalił nierozważny młodzieniec dla własnej uciechy Choć jedną myśl jasną zachować pragnę, a nie przyjdzie mi zginąć Myśl jedną, a dusza zaśpiewa głosem tysiąca słowików i odleci w błogostan dalekich ogrodów rajskich Może wtedy radość moją odzyskam i w jej wnętrzu utonę Lecz w chwili tej, nawet ta jedna myśl, choć maleńka, przedrzeć się nie zdoła przez ciemną gęstwinę I znowu mi będzie zasypiać z sercem w sidłach lęku I skóra ma potem cała się okryje 19 Uśmiech zniknie i wraz z porankiem kolejna myśl posępna ku nocy popchnie Nie zaznam już ja słońca, szansa stracona Wszystko co ziemskie utracę, lecz coś więcej zachowam Żywota dokonam, lecz ślad zostawię Przestrogę, że szczęście jest dla życia ważne Lecz nie ono życia panem


Marek Biegalski Absolwent I Liceum Ogólnokształcącego w Starogardzie Gdańskim, człowiek wrażliwy i ciekawy świata, autor dwóch tomików: Godzina smutku oraz Bardzo rzadkie nieporozumienie. Recenzję do pierwszego z nich napisał prof. Tadeusz Linkner. Od wielu lat uczestniczy w Biesiadach Literackich w Czarnej Wodzie, laureat Kociewskiego Pióra 2013. Aktywnie zaangażowany jest w życie społeczne i kulturalne Starogardu Gdańskiego.

20


Szkic

zasłoniły twoje oczy twoje włosy wybujałymi pędami złotymi promieniami powiał w nie wiatr piaskiem słonym kiedy spałem pognał mnie w dal gdy tylko wstałem zarysu twoich ust namiętnych już nigdy nie poznałem do dzisiaj pozostały tip-top klap-klap ślady wczorajszych naszych spraw usuwających trap nietkniętych

21


*** 22

zestukują się dzięcioły w jedno drzewo piórko ich ociera się o piórko w chłodny dzień i choć nie żałują ani ognia ani drzewa to i tak jest zimno im tak bez sensu stukać w twardy pień


***

miauczenia kotom i szczekania psom zabrania się w tym parku i mówi się im – won królowie nie chcą koron tylko Europa ma takie parki które sadzą po czworo i gdzie pod łodygami drzew rosną pieczarki konie tam rżały zbyt długo wożąc węgiel do pobliskiej cegielni z której składano szorstkie i dosyć strome ściany by wybudować można było dom przy ulicy zawianej białym śniegiem i niewinną gorzką łzą

23


Piotr Jakub Karcz Zapowiedź enigmatyczna, szczegóły jesienią.

24


Odwrócona sinusoida

Rozdział Pierwszy Lyon, 16.10.2000. Nad drapaczami chmur La Part-Dieu wolno przepływały obłoki, tworząc nieustannie zmieniające się, zawiłe kształty. Przebijający przez nie blask księżyca barwił je różnymi odcieniami granatu i błękitu, wydzierając je z nocnej czerni. Najnowocześniejsza dzielnica Lyonu zasypia dopiero późną nocą. Nie wszyscy jednak udają się na spoczynek. Niektórzy nie mogą, inni - po prostu nie chcą… Stał przy dźwiękoszczelnym oknie pracowni wpatrzony w niebo. Zgodnie ze swoim naturalnym odruchem, nie odrywając myśli od wątku, nad którym pracował, automatycznie analizował krzywe geometryczne chmur. Zwykli ludzie widzieli po prostu kształty, ale on postrzegał wzory definiujących je funkcji. Nie jadł od dwunastu godzin, nie spał co najmniej dwa razy tyle. Jego pracujący na najwyższych obrotach umysł, po prostu wyłączył zewnętrzne bodźce i zahamował większość 25 potrzeb fizjologicznych. Książki stały ułożone równo na regałach, uporządkowane zarówno pod względem wielkości, jak i koloru okładki. Cała pracownia sprawiała wrażenie minimalistycznej galerii sztuki z dużą ilością przestrzeni, z której usunięto wszystkie wystawiane prace. Bez pomazanej tablicy, bez maty z przypiętymi notatkami. Biurko puste, tylko klawiatura i notatnik. Porządek uspokajał go, dawał poczucie bezpieczeństwa. Nie było żadnych ozdób. Obrazy przecież powodowały emocje, zdjęcia - przywoływały wspomnienia, które tak bardzo rozpraszały, a on musiał być skupiony. Cisza. Koncentracja. Aurélien usiadł przy biurku. W okularach odbijał się błysk jasnych symboli szklanego monitora. Używał białych znaków na czarnym tle, ponieważ jasność ekranu po wielu godzinach była dla jego wzroku niczym ostra igła. A ból przecież odwracał uwagę od tego, co istotne. Płynęły godziny, a naukowiec pracował bez chwili spoczynku. Dziwne, doprawdy, jak


głośny potrafi być dźwięk komputerowego wentylatora. Pospieszne notatki. Zmiana parametrów programu. Czekanie i wydruk. Analiza wyników. Niszczarka. Kolejna zmiana parametrów. Czekanie… Wydruk… Niszczarka… Nagle olśnienie! Parametry, parametry! Czekanie… czekanie… Dlaczego ta drukarka nie drukuje? Wydruk…. Aurélien chwycił kartki trzęsącymi się rękoma. Porównał wyniki z jedynym, istniejącym wyłącznie w jego głowie równaniem i aż zadrżał. To był najważniejszy moment w jego życiu. Pospiesznie, wręcz w panice chwycił telefon. – Mam to! Mam! * Pierre nerwowo i chaotycznie zakładał pierwszą wyciągniętą z szafy koszulę. Szybko i niedbale zapinał guziki. Był szczupłej budowy ciała, przez co nie wyglądał na swoje dwadzieścia pięć lat. Miał gęste, 26 czarne włosy, które lekko się kręciły. – Co się stało, Kochanie? – szepnęła zaspana Emma. Jej potargane włosy mówiły same za siebie, że było jeszcze za wcześnie, aby wstać. Naukowiec kochał jej śniadą cerę i duże zielone oczy. Kochał i chciał opowiedzieć o projekcie Auréliena, który zrewolucjonizuje światowy przemysł paliwowy, ale po prostu nie mógł. Powiedział tylko, że musi wyjść szybciej do pracy i pocałował wpół senną brunetkę w policzek. Wybiegł z domu i ruszył z piskiem opon. Był podekscytowany i nie wiedzieć czemu, przestraszony. Miał dziwne wrażenie, że w budynku naprzeciw pojawiła się w oknie czyjaś twarz. Jednak pośpiech zwyciężył z ciekawością i nie pofatygował się nawet zawrócić samochodu. Było ślisko, widocznie kilka godzin wcześniej padał deszcz. Otworzył szybę i zapalił papierosa. Zwykle nie robił tego w czasie jazdy, ale tym razem naprawdę się spieszył. Poza tym był zdenerwowany. Tuz przy moście Uniwersyteckim zwrócił uwagę na jadący za nim, podejrzanie wyglądający samochód. Przyglądał się mu dłuższą chwilę w lusterku, rozpraszając swoją uwagę do tego stopnia, że nie zauważył wchodzącej na ulicę kobiety z wózkiem dziecięcym typu gondola. Przyspieszył, nie odrywając


wzroku od jadącego za nim pojazdu. Odetchnął z ulgą na ułamek sekundy, gdy spostrzegł, że auto skręciło w boczną ulicę. Wówczas dopiero dotarło do niego, że na samym środku przejścia dla pieszych znajduje się kobieta z wózkiem dziecięcym. Zwykle w tym miejscu jeździł sześćdziesiątką, ale tym razem miał na liczniku przeszło sto kilometrów na godzinę. Odruchowo nacisnął z całej siły hamulec. Wystraszona kobieta, oślepiona reflektorami samochodu znieruchomiała. Auto Pierre’a wpadło w poślizg i uderzyło lewym bokiem z niemal pełną prędkością w wózek, który odskoczył na kilkadziesiąt metrów. Oszołomiony sprawca wypadku zatrzymał się tuż przed nim wśród oparów płonącej gumy. Co gorsza – widział wypadające z wózka niemowlę, uderzające w asfalt. W pierwszej chwili chciał w panice uciekać, ale odrzucił tę myśl. Wysiadł z samochodu. Nogi trzęsły mu się tak bardzo, że z trudem utrzymywał równowagę. W głowie pulsowało ciśnienie, jakby zaraz miał eksplodować. Bał się podejść do dziecka. Uprzedziła go kobieta, która jakimś dziwnym trafem wyszła z wypadku bez szwanku. Podbiegła w panice do leżącego na ziemi niemowlaka i chwyciła go w ręce. Pierre podszedł bliżej. Miał nadzieję, że to wszystko zły sen, że się za chwilę obudzi, tak się jednak nie stało. Zobaczył twarz matki. Była zdeformowana, jak w krzywym zwierciadle. Rogówki jej oczu były 27 matowe i niemal zupełnie białe. Wyglądała jakby w ogóle nie miała źrenic. Gdy na nią spojrzał, wydała z siebie tak przeraźliwy wrzask, jakby wstąpił w nią demon. Dopiero wówczas spostrzegł, że to jakaś obłąkana, najprawdopodobniej bezdomna kobieta, która miała w ręku nie dziecko, ale lalkę. * – Zgaś papierosa – powiedział opanowany Aurélien Marsat, gdy jego asystent wszedł do pracowni. Znał go na tyle dobrze, że domyślił się, iż powodem jego zdenerwowania była nie tylko rozmowa telefoniczna. Nie pytał jednak o nic. Podał mu tylko ostatnie wydruki Pierre był w takim stanie, że z trudem uspokajał się. Ręce mu się trzęsły. Zgasił niedokończonego papierosa i czytał wyniki. Podszedł do swojego biurka. Naniósł kilka punktów na osie współrzędnych i poprowadził przez nie krzywą. Nie dowierzał, sprawdzał punkt po punkcie, czy krzywa przez nie przechodzi.


Po chwili wrzasnął: – Zrobiłeś to! Kurwa, ty to naprawdę zrobiłeś! Rozpisałeś równanie odwróconej sinusoidy! – Tak – odrzekł spokojnie Aurélien, patrząc w oczy asystenta. – Wiesz co się stanie, gdy to opublikuję? – Dostaniesz nobla! – Albo kulkę w głowę… * Paryż 04.11.2000. Międzynarodowa konferencja klimatyczna „Éternel 2000”, poświęcona prawie w całości niekonwencjonalnym źródłom energii przyciągnęła do nowoczesnej dzielnicy Paryża La Défense ogromną rzeszę naukowców i jak często zdarza się w takich okolicznościach jeszcze - większy tłum ekosceptyków. – Debile z tymi transparentami zaraz tu wejdą! – wrzeszczał Christain Coysevox, właściciel reaserch labu 28 „L’innovation”, który zatrudniał między innymi Auréliena i Pierre’a. Masywny, bardzo pewny siebie człowiek o wyłupiastych, szarych oczach stał przy oknie, przyglądając się protestującym demonstrantom. – Spokojnie, pokrzyczą i pójdą sobie do domu – uspokajał szefa Pierre. Tak naprawdę uważał go za debila. Nie chodziło nawet o pieniądze, pomijając fakt, że Christain, miał na sobie garnitur, który kosztował więcej niż Pierre zarabiał przez rok. Po prostu młody naukowiec kochał to, co robił, a jego szef patrzył wyłącznie na profity. Entuzjazm, jaki przyświecał przesuwaniu granic nauki Christainowi, był zbliżony do zaangażowania aktorek filmów porno w dialogi. – Patrz na tamtych, w maskach gazowych biegają, debile… A Aurélien to ma w ogóle zamiar tutaj przyjechać? Za godzinę mamy zacząć konferencję, a jeszcze go nie ma? – Zaraz pewnie będzie… – Pierre, jakby co, zaczniesz bez niego… – Ja? Przecież mówiłem szefie, że jestem tylko asystentem. Pracowaliśmy wprawdzie razem nad tym projektem, ale kompletne równanie odwróconej sinusoidy zna tylko Aurélien! Tylko on może ogłosić to światu!


– Za co ja ci płacę? Za co? Za przynoszenie fastfoodów Aurélienowi? Myślałem, że jesteś naukowcem, a nie debilem! Pierre zdenerwował się. Wyszedł na korytarz, do palarni. Znowu poczuł to dziwne uczucie strachu. Znów wydawało mu się, że mijający go ludzie patrzą na niego dziwnym wzrokiem. Wyciągnął drżącą ręką paczkę papierosów i nagle… dostrzegł idącą na schodach obłąkaną kobietę, której omal nie zabił trzy tygodnie wcześniej w Lyonie. Spojrzała na niego swoim trupio-bladym wzrokiem, pokazując mu palcem gest poderżniętego gardła. Zadrżał i odruchowo pobiegł w jej kierunku. Gdy był już na piętrze, na którym znajdowała się przed chwilą, spostrzegł tylko rąbek jej mocno sfatygowanej kurtki, który mignął mu w wyjściu. Wiedział, że to nie złudzenie. Wiedział, że tam była! Wybiegł na zewnątrz, ale jedyne, co zobaczył i usłyszał to manifestujący tłum, głośno wykrzykujący ekologiczne hasła. Chaotycznie wbiegł w sam środek protestujących ludzi i zaczął szukać pośród nich tajemniczej kobiety. Nagle ktoś z tłumu – wyczytał jego imię z identyfikatora przypiętego do garnituru i zaczął pokazywać na niego palcem, krzycząc: - Pierre Bossuet! Kłamca! Morderca!. Tłum zawrzał i zaczął napierać na młodego naukowca ze wszystkich stron. Ktoś chwycił go za poły marynarki i zaczął szarpać. Pierre z trudem oswobodził się 29 z brutalnego uścisku i ruszył w stronę budynku, z którego przed chwilą wybiegł. - Tchórz! Morderca!słyszał w oddali. Na korytarzu podszedł do niego Christain. Spojrzał mu głęboko w oczy i powiedzał: - Aurélien miał wypadek. Nie żyje!


Kornel Machnikowski Zapisany w pisaniu i zakochany w kochaniu. W półdystansie atakuje czytelnika sierpowymi czasowników i prostymi metafor(ami). Z OKO-LICAMI KULTURY odwiedził już okoliczną kawiarnię oraz zostawił swój ślad w pierwszym numerze „Zapowiedzi”. Okoliczności te napełniają go radością, wdzięcznością i sympatią dla całej ekipy. Spełnił marzenie o pierwszej publikacji książkowej, a teraz bierze się za następne z listy. Czy ktoś wie, gdzie można zabukować bilet na lot w kosmos?

30

prezentujemy fragmenty ze zbioru

Strzępki, opiłki, wióry, ale nie odpady


@@@

– Era literek, akapitów i rozdziałów już się skończyła. – Doświadczenie przemawia przez tego człowieka. – A może, gdyby tak odważnie zaatakować, może da się coś z tym zrobić? – Naiwność i Wiara przemawia przez drugiego.­ – Co byś zrobił? – Zapytuje ten doświadczony i stawia kolejny krok na wyślizganej kostce brukowej. Nie widać na jego twarzy przesadnych emocji, on tylko relacjonuje rzeczywistość. – Może, może by tak pisać bardzo dużo, aż wreszcie to do kogoś trafi? – wierzący naprawdę wierzy w to, co mówi. Wiara niesie go kilka milimetrów ponad kamieniami. – Era papieru też się skończyła. Pamiętaj o tym. – Strasznie Pan doświadczony i strasznie rzeczowy. – Wierzący chłopak nie chce przyjąć do siebie żadnego pesymistycznego słowa. – A może… uda się papierem zawojować świat? 31 – Uważaj, żeby literki ci się nie skończyły, Janie G. – ¦ (wywrócona czcionka pozostawiła ślad po ostatniej kwestii wierzącego i pełnego nadziei…)


#manifest#wieczności

32

otwórz swój umysł na prawdę/ zapamiętaj wszystko” co przeczytasz” bo ktoś może przywłaszczyć sobie twój manifest/ słuchaj” notuj” zapamiętuj/ nieba nie ma” nigdy nie było i nigdy nie będzie/ zrozumiałeś^ musisz to wiedzieć” żaden rytualny taniec przy stole nie zapewni ci życia wiecznego” żaden rozkoszny” raczej dietetyczny” posiłek nie da ci przepustki w niebiosa/ nie stanie się tak” nie jest to wykonalne” bo nawet utworzenie folderu o nazwie {con} jest niemożliwe/ nie jest to wielkie wyzwanie” a nie jest możliwe dla szaraka” co dopiero cuda^ pokaż się” a będziesz żył/ udostępnij się” a zostaniesz zapamiętany/ wszystko” wszystko jest teraz możliwe/ rozwój techniki unieśmiertelnił nas wszystkich/ zaproś do wieczności swoich znajomych i swoją rodzinę” niech sobie na nią zapracują” niech {kurwa} zasłużą/ J.C. też nie mówił” że będzie łatwo/ nie gwarantujemy” że każdemu się uda/ nie każdy jest na tyle wytrwały” ale próbować można/ tylko tutaj można wietrzyć szansę na powodzenie/ obraz jest przyszłością” zapamiętaj/ zdania muszą być krótkie” bo długich się nie pamięta/ przeżyją streszczeni w obrazach i krótkich opisach/ {&taki &sobie &ja &góry &hills &germany &friends &yolo} przepustką do wieczności jest stylizacyjny kalkaizm/ to też zapamiętaj/ {okularki” zaczesany” czapeczka” trampeczki” identyczny jak wszyscy”


taki będziesz idealny} będąc nikim staniesz się każdym” a każdy stanie się tobą/ rodzina nie będzie po tobie płakać” bo przecież twoje zdjęcia będą wszędzie/ każda reklama zawierać będzie twoją mordę! {mordo!!!!} zapraszamy do świata jednolitej pamięci i jednolitej miłości/ przyprowadź kumpli/ wiecie gdzie się widzimy/// narq nieśmiertelni

33


Samosąd po roku 1776 (fragment)

34

Poznałem ją na spotkaniu biznesowym i od razu się w sobie zakochaliśmy. Jest wykształcona, obyta, ma poczucie humoru, a jej dom nad morzem jest tak wielki, że można w nim zorganizować wesele. Wesela niestety nie planujemy, gdyż jej wiara nie pozwala na utrwalanie związków ze śmiertelnikami. Zamiast tego przysięgaliśmy sobie nad wodospadem, że nawet kosmiczna energia nie zniszczy naszej miłości. Ekscentryczność jest jej wielką zaletą, bo przecież ja również do normalnych nie należę. Codziennie rano uprawiamy jogę na plaży, następnie dodajemy do tego jedno „g” i angielską końcówkę, przez co uzyskujemy półgodzinny jogging. Śniadanie jemy z bambusowych tacek. Modlimy się do ducha plaży i pływamy łodzią, łowiąc ryby na obiad. Nie musimy pracować, gdyż jej ojciec jest najbogatszym udziałowcem firm elektronicznych w Azji Wschodniej. Możemy poświęcić się życiu duchowemu w stu procentach. Nasze pierwsze duchowo natchnione dziecko przyjdzie na świat już w kwietniu. Wszystko to napełnia mnie niesamowitą radością i kosmiczną energią. Rośniemy w siłę z każdym dniem. Każdego wieczora gwiazdy na niebie wydają się nam nieco bliższe – to nasze miłosne przyciągnie jest coraz silniejsze. Niedługo wszechświat zmieni swoją oś obrotu. My się nią staniemy. Dlatego właśnie nie mogę wrócić do domu, aby nie zaburzyć ogólno kosmicznej równowagi. To wersja wydarzeń dla najbliższych. Myślą, że zwariowałem, ale jestem szczęśliwy. […]


seksil (fragment)

Kilka godzin wcześniej: xxx Twarze aktorów są dziś najbardziej interesującymi twarzami na świecie. Reszta mord przyjmuje tylko określoną sekwencję uśmiechów i grymasów, a aktorski ryj zmienia się w zależności od roli i dzięki temu zdaje się to urozmaicone. Oczywiście ryj aktora jest ciekawy tylko wtedy, kiedy jest na służbie, bo tylko wtedy coś urozmaica jego życiowe mordowanie się. Poza tym ludzie są nudni, miałcy i nijacy. Pula celów życiowych jest bardzo ograniczona i nawet ci oryginalni (na pozór) marzyciele mogą zostać wrzuceni do jednej z obszernych kategorii. Są odważni, są pasywni i są strachliwi. Tak to się dzieli i nie ma innych dróg, bo nie da się połączyć dwóch opcji. Albo stawiamy wszystko na jedną kartę i ryzykujemy, albo nie i podążamy za głosem rozsądku, albo po prostu uciekamy przed 35 życiem. Wszystkie te wersje są nudne. Każde ludzkie życie jest nudne, bo przecież nawet ciągłe niespodzianki mogą się w końcu znudzić. Rutyna może się znudzić i strach może się znudzić. Każdy może w pewnym momencie swojego życia poczuć pod skórą nudę, która zbiera się tam jak ropa i śmierdzącymi oparami niszczy wszystko, co zainteresowany życiem człowiek stworzył. Z ropą bywa różnie – o naftową wszyscy się biją, ale już ta zbierająca się na przykład na ludzkich migdałkach nie jest pożądana. Którym rodzajem ropy w życiu człowieka jest nuda? Odpowiedź jest aż nazbyt oczywista. Dlatego właśnie należy się rozwijać, dokształcać i blablabla….. Wszystko to należy robić po to, aby nie palnąć sobie w łeb, aby nie zanudzić się na śmierć. Nie szkicuję twarzy właśnie ze względu na otaczającą je nudę. […]


Sara Błąk Sara Błąk urodziła się w 2001 roku. Jest osobą niepełnosprawną. W tym roku zaczyna naukę w gimnazjum. Lubi czytać książki. Od niedawna jej pasją stało się pisanie książek.

36

Świat Sary

- fragment Książka opowiada o życiu Sary, w którym następują radykalne zmiany. Dziewczynka rozpoczyna właśnie naukę w czwartej klasie szkoły podstawowej. Jest pełna strachu przed nową sytuacją. Jeszcze nie wie, ile czeka na nią niespodzianek. Zaczyna poznawać siebie i …


Nazywam się Sara Balbina. Całe szczęście, że nie przyszło do głowy moim rodzicom, aby odwrócić kolejność imion, a wiem, że mieli taki zamiar. Dziękuję Ci, tatusiu, że tak się nie stało. Był ciepły wrześniowy dzień. Zaczynał się rok szkolny. Musiałam się ładnie ubrać choć tego nie lubię, ale czasem, dla dobra sprawy trzeba się poświęcić. Wolę sportowy, żeby nie powiedzieć - chłopięcy ubiór, bo raczej taka ze mnie chłopczyca. Po porannej toalecie, mamusia przygotowała mi spódniczkę i białą koszulę. Ubrała mnie i uczesała mi włosy, i już byłam gotowa. Po chwili otrzymałam pyszne śniadanie do mojego pokoju. Jadłam i jak zwykle przeglądałam strony w Internecie, gdy dobiegł mnie z dołu głos mamy, właściwie mama krzyczy do mnie tak co dzień. – Sara, za piętnaście minut wychodzimy, spiesz się z jedzeniem! Faktycznie, po piętnastu minutach, wyszłyśmy z domu. Jadąc samochodem, rozmyślałam jak to będzie w czwartej klasie. Nawet nie zauważyłam, kiedy mama zaparkowała na parkingu przed szkołą. Tym razem nam się udało! Auto stanęło na właściwym dla niego miejscu, tzn. miejscu przeznaczonym dla osób niepełnosprawnych. Czasem zadziwia mnie bezmyślność dorosłych, bo dzieciom można wiele wybaczyć, ale dorośli powinni dawać nam przykład, nieprawdaż? Mianowicie chodzi mi o to, iż dzieci niemające 37 problemów z poruszaniem się, mogą przejść parę metrów, a rodzice najchętniej wjechaliby z nimi do szatni. Wynikają z tego same problemy, ponieważ nie mamy miejsca na swobodne otwarcie drzwi samochodu i rozłożenie mojego wózka. Nie możemy również skorzystać z podjazdu prowadzącego do szkoły. Nie wspomnę o rozdrażnieniu mojej mamy od samego rana. Lepiej z nią nie zadzierać, bo walczy jak lwica. Kiedyś przeczytałam ciekawy nadpis pod znakiem parkingowym dla osób niepełnosprawnych: „Zabrałeś moje miejsce, zabierz też moją niepełnosprawność” Szczera prawda, warto się nad tym zastanowić. Zdenerwowana nową sytuacją, ale pełna dobrych myśli, wsiadłam na wózek i podążałam wraz z mamą w kierunku brązowego budynku o czarnym dachu. Mijałyśmy rozszalałe dzieci pełne energii i uśmiechniętych, wypoczętych nauczycieli. Wszyscy nas tu znają, są uprzejmi i zawsze służą pomocą. I znowu szara rzeczywistość, no może nie taka znowu szara, bo lubię tu przebywać. ***


Zziębnięta mama opowiadała wydarzenie ze wszystkimi szczegółami, a dzieci słuchały z zaciekawieniem, ciesząc się, że czas ucieka, a dzięki temu coraz bliżej do dzwonka. Polonistka uśmiechnęła się do mnie serdecznie. Ma piękne niebieskie oczy. Włosy koloru blond swobodnie opadają na ramiona. Nad brwiami stylowo układa się grzywka. Na jej smukłej sylwetce dobrze prezentowała się dopasowana bluzka i długa powłóczysta, bordowa spódnica. Skórzane, czarne kozaczki na płaskiej podeszwie dopełniały całości. Lekcja minęła. Pani Alicja nic nie zadała ku uciesze dzieci. Po przerwie mieliśmy angielski. Pani Bianka przybiegła nam na powitanie. Jej brązowe włosy przerzuciły się z lekka na bok. Niebieskie oczy lśniły, a obcasy stukały o ziemię coraz to głośniej i głośniej. Czarna spódniczka z wolna wirowała. Przystanęła, otworzyła drzwi. Cieszę się, że się nami opiekuje. Siadłam w ławce, rozpakowałam się. Pani zaczyna mówić z uśmiechem na ustach. – Dzieci, mam wam coś ważnego do zakomunikowania. Ustaliłam z Waszymi rodzicami i Dyrekcją szkoły i… - dzieci słuchały w grobowej ciszy, z zapartym tchem - Jedziemy na wycieczkę do Zakopanego! Huuura!, Hura! - wykrzykiwały dzieci. Pani po krótce opowiedziała nam jak to będzie wyglądało i rozdała 38 zgody na wyjazd, które mieli podpisać nasi rodzice. Minęły dwa tygodnie. Wczesnym rankiem pod szkołą zjawiło się mnóstwo radosnych dzieci. Muszę przyznać, że ja także byłam podekscytowana pięciodniową wycieczką. Po godzinie jazdy jakaś dziewczyna źle się poczuła. Zaczęła blednąć na twarzy, a jej zielone oczy świeciły się jak żarówki. Pani Alicja podbiegła do niej i rzekła: - Sandra, nic ci nie jest? - Niedobrze mi – odpowiedziała dziewczyna i zanim pani zdążyła cokolwiek zrobić, została pokryta wymiocinami. Teraz oczy wszystkich skierowały się na nauczycielkę. Natomiast oczy Sandry zawstydziły się. Pani Alicja szybko uporała się z kłopotem, nie mając żadnych pretensji do swojej uczennicy. /.../ Podróżnik dodał z nieukrywanym uśmiechem na ustach: - Ubierzcie się ciepło, zaraz ruszamy w drogę!!! – powiedział. Wszyscy po dokładnym przeliczeniu zajęliśmy miejsca w autokarze.


- Ciekawe co nas czeka? – zastanawiał się Michał. - No właśnie, czemu pan Wincenty jest taki tajemniczy? – dodał Maciek. Po półgodzinnej podróży dojechaliśmy na miejsce. Wini, jak nazwały go dzieci, zabrał nas na prawdziwy stok, by nauczyć wszystkich jeździć na nartach. Przy wejściu do wypożyczalni sprzętu czekali na nas instruktorzy, którzy mieli nam pomóc w nauce. Z wielką radością dzieci pobiegły zakładać narty, kaski i gogle. Okazało się,że dla niektórych było to nawet trudne. Trzeba dobrze dobrać narty i buty, a potem dobrze je pozapinać. I to nie jest takie łatwe, jeśli ktoś robi to pierwszy raz. Instruktorzy spisali się na medal, sprawnie organizując całe to przedsięwzięcie. Osobiście przymiarkę butów i nart mam już za sobą. Można by rzec, że swego czasu ubierałam je codziennie, za sprawą mojej rehabilitantki, Iwonki. To właśnie ona wymyśliła, że ciężkie, sztywne narciarskie obuwie przytwierdzone do nart, pomoże mi utrzymać równowagę i nauczy mnie przesuwać stopy po ziemi. Miała rację, udało się i nawet przezwyciężyłam swój lęk przed upadkiem. Jednak w tych warunkach mogłam tylko pomarzyć o jakiejkolwiek jeździe na nartach. Było to po prostu niewykonalne. Właściwie to przyzwyczaiłam się do tego, że jestem pozbawiona wielu 39 rzeczy, które mogą robić moi rówieśnicy. Może to się wydawać dziwne, ale mi chyba nawet nie jest przykro z tego powodu, ponieważ ja nawet nie wiem, czego może być mi żal. Ja się taka urodziłam i nie wyobrażam sobie innego życia. Czasami mam wrażenie, że ludzie patrzą na mnie z politowaniem, ale ja jestem wdzięczna losowi, że udało się lekarzom mnie uratować. Zdarzają się takie momenty, że paradoksalnie, to ja mam ochotę pocieszać niektórych ludzi patrzących na mnie ze współczuciem. Jestem po prostu szczęśliwa, że mogę żyć! Siłę daje mi moja kochana rodzina, która zawsze mnie wspiera i daje mi poczucie bezpieczeństwa, i poczucie własnej wartości. W domu nie poruszam się na wózku, tylko chodzę. Może nie tak jak zdrowy człowiek, ale jakoś sobie radzę, oczywiście z pomocą osoby dorosłej. To, w jakim jestem stanie, zawdzięczam tylko jednej osobie, oczywiście mim rodzicom także, to nie ulega wątpliwości. Tą osobą jest wspomniana przeze mnie Iwonka, kobieta o wielkim serduchu. Ćwiczy ze mną odkąd skończyłam dziesięć miesięcy. Jest kochana, nigdy mi nie odpuszcza. Jest cierpliwa, wyrozumiała i cudowna, a do tego bardzo ładna: drobnej budowy, niebieskooka blondynka z pięknym uśmiechem. Zawsze się zastanawiam, skąd taka drobinka bierze tyle siły. Zawsze


mówi do mnie: „ ty moja sroczko”. Ta choroba jest jak walka bokserska, trzeba ją pokonać. Dzięki Iwonce zaczęłam raczkować, siedzieć i wiele, wiele innych rzeczy. Wam, zdrowym ludziom, to przychodziło z łatwością, a ja i mój anioł stróż musiałyśmy nieźle się namęczyć, by takie coś osiągnąć. Jeśli mam tydzień przerwy w rehabilitacji z powodu choroby lub innych problemów, mój wysiłek tak naprawdę idzie na marne. Tylko codzienna żmudna paca przynosi jakieś efekty. Mama zrezygnowała dla mnie z pracy i się mną opiekuje. To wielki skarb mieć takich kochających ludzi wokół siebie. Szkoda mi tych, którzy marnują swój czas na głupoty, wymyślając mnóstwo powodów do narzekań, zamiast cieszyć się tym co mają. Naprawdę szkoda czasu na bzdury, trzeba się cieszyć każdym dniem swojego życia. I właśnie to była jedna z takich chwil, kiedy siedziałam na wózku i patrzyłam na uradowane dzieci, ciesząc się ich i swoim szczęściem, choć każde mierzone inną miarą. Nagle pan Wincenty, wyrwał mnie z moich rozmyślań, podszedł do mnie i mówi cichutkim głosikiem: - A ty co, nie chcesz przyłączyć się do swoich rówieśników ? – zapytał. - A niby jak? Przecież ja nie mogę jeździć na nartach – odpowiedziałam zdziwionym głosem na jego 40 niedorzeczne pytanie. - Na nartach to może nie, ale na sankach ? – odpowiedział. - Świetny pomysł! – odpowiadają razem nauczycielki. - No dobrze, mogę spróbować - zgodziłam się. - No to do roboty! - rzekł pan Wini i pobiegł do budki ze sprzętem. Po chwili przewodnik przyniósł mi odpowiednie sanie z zabezpieczeniami i wraz ze swoim kolegą Jankiem zawieźli mnie na stok. Na szczęście była to górka dla początkujących, niby nic wielkiego, ale gdy usiadłam na sankach, poczułam lęk, nawet przyznam szczerze, że w pewnym momencie chciałam się wycofać. Jednak było już za późno, ponieważ młody góral właśnie pokazał trzy palce na znak startu. Błyskawicznie zsunęłam gogle na oczy i zanim się obejrzałam sanki ruszyły. Jechały z taką prędkością, że aż moje włosy się rozwiązały i fruwały teraz na wietrze. Śnieg obsypywał mnie z każdej strony. W pewnym momencie moim oczom ukazała się mała górka. Próbowałam rękami i nogami zatrzymać pędzące sanie, ale one zamiast zwolnić, nabierały coraz to większego rozpędu. Zaczęłam drzeć się na całe gardło, ale to także nie skutkowało. Zamknęłam oczy, czekając na najgorsze, gdy nagle sanie uniosły się w górę. Byłam ostro


przerażona całą tą sytuacją. Myślałam tylko o jednym, żeby nie fruwać już w powietrzu. Miałam cichą nadzieję, że to tylko zły sen. Sanki nie wzbijały się już do chmur, tylko zaczęły spadać. Miałam okazję poczuć się jak spadająca kometa. Byłam już coraz bliżej ziemi. Widziałam łapiącą się za głowę mamę i przerażenie w oczach nauczycielek.

41


Marek Biegalski

42

BARDZO RZADKIE NIEPOROZUMIENIE - fragment Był słotny wrześniowy dzień 1982 roku. Wracałem właśnie z praktyk pedagogicznych w Łodzi, kiedy na dworcu zobaczyłem tłum ludzi, jakże odmiennie nastrojonych niż aura tego dnia – pogodnych i roześmianych. Zastanawiałem się przez chwilę, co jest tego przyczyną. Otóż okazało się, że ci uśmiechnięci ludzie jadą do Bułgarii nad ciepłe morze po słońce. Pomyślałem wtedy: – Gdybym tak ja mógł kiedyś pojechać właśnie tam. Dość długo musiałem czekać na to, by spełniły się moje życzenia. Wjeżdżamy do Rumunii. Jest rok 1989. Druga połowa września. Na stacji witają nas dzieci. Pozdrawiają. Stoją wzdłuż torów. Sympatyczny widok – wydawałoby się – wdzięczna atmosfera. A jednak … Pociąg rusza w dalszą drogę. Na tle przygaszonej już nieco zieleni pojawiają się alabastrowe niewielkie cerkiewki. Budynki w przydomowych ogródkach zdają się mieć pochylone głowy, dumać nad przyszłością tej krainy. Takie wrażenie jest możliwe dlatego, iż dachy mają kształt namiotów i są dominującą częścią budowli.


Następna stacja. Tu też są dzieci, które już nie pozdrawiają, ale proszą. Słychać: – Kolega, bombom! Podróżni rzucają im cukierki, podają ciastka. Mnie, przyznam się szczerze, nie bardzo podoba się taki sposób częstowania dzieci. – U nas tak karmi się gołębie – myślę sobie – a z dziećmi trzeba najpierw porozmawiać, przytulić. Potem dopiero poczęstować. Podobnie jest na każdej rumuńskiej stacji. Zauważyłem – i to mnie bardzo zbulwersowało, iż rodzice tych proszących dzieci, ludzie dorośli, w pełni akceptują ich działanie. Rok później przejeżdżam także przez Rumunię, która w minionym czasie przeżyła tragedię Timiszoary i Bukaresztu. Jaka jest dziś? Tak samo piękna, tak samo słoneczna, a ludzie wydają się być bardziej otwarci, bardziej pogodni. Mają większe poczucie godności. Są zadowoleni i uśmiechnięci. Bardziej zdystansowani do nas – Polaków, ale życzliwi nam. Dzieci już nie proszą, jeżeli – to sporadycznie, mimo to sytuacja jest nadal bardzo ciężka. Bardzo trudno żyje się tym ludziom w ich kraju. W Bułgarii świeci słońce. Na polach rosną słoneczniki – jest ich całe mnóstwo – i kukurydza. 43 Gdzieniegdzie pasą się osiołki. Widok to nieco egzotyczny, w każdym razie u nas, w Polsce, niespotykany. Osiołki służą tu jako zwierzęta pociągowe. Dojeżdżamy do Burgas. Stąd autokar zabierze nas do Pomoria, miasteczka położonego na wąskim skalistym półwyspie. Miejscowość ta została założona przez mieszkańców Apolonii w IV wieku przed naszą erą pod nazwą Anchiało. We wschodniej części miasta zachował się mały fragment architektury z okresu odrodzenia narodowego. Niezwykle ciekawy jest, znajdujący się w pobliżu Pomoria grobowiec antyczny. Świadczy on o oryginalnym połączeniu trackiego obyczaju budowania grobowców kopułowych z rzymskimi mauzoleami ukrytymi w nasypie. Mnie interesuje dosłownie wszystko. Prócz czarnych kokard rozpiętych na drzwiach niektórych domów. Oznaczają one żałobę. Obok czarnej kokardy (bywają też niekiedy kokardy brązowe) umieszcza się zazwyczaj nekrolog ze zdjęciem zmarłego. Widok ten sprawia raczej przygnębiające wrażenie. Pomorie nie jest kurortem w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz jest tu sporo turystów – przede wszystkim przebywają tu Polacy i Niemcy. Uliczki tego miasta są wąskie i niewielkie. Jest bardzo ciepło –


nawet wieczorem po zachodzie słońca. Można tu wypocząć. Najeść się do syta winogron i fig. Przyjrzeć się życiu mieszkańców. Każdego wieczora drużyny sportowe rozgrywają na boisku mecze piłki nożnej. Można też posłuchać muzyki. Do rytmu melodii południowo-bułgarskiej, która jest pokrewna muzyce greckiej, tańczy się z podniesionymi rękoma. Muzyka jest wszechobecna. Przy rytmicznych dźwiękach buzuki można na przykład w kawiarni wypić filiżankę kawy. Najwięcej tańca i muzyki jest oczywiście na weselu. Pewnego dnia trafiłem na nie zupełnie przypadkowo, wracając z plaży. W dosyć dużej sali kilka rzędów stołów, na nich przede wszystkim napoje oraz potrawy. Dorośli ucztują razem z dziećmi. Właśnie jakieś dziecko przyniosło do stołu drobne przedmioty. Podaje je swojej mamie. Ta przygląda się im z zaciekawieniem. – Co to jest? – zastanawia się. Okazuje się, że małe muszelki. Nie dziwi też butelka mleka ze smoczkiem, stojąca na stole. Wszyscy umieją tańczyć – starsi i dzieci. Wydaje się, że właśnie tańcem, wibracją ciała, Bułgarzy chcą wyrazić swą osobowość, swój gościnny, pogodny nastrój. Niektóre dziewczyny tańczą na stołach w sposób niezwykle majestatyczny, wręcz hinduski. 44 Tańczy się tu także korowody, trzymając się za ręce. Chodząc po mieście, zastanawiam się, dlaczego nie rozumiem mowy przechodniów. Napisy umieszczone zazwyczaj w witrynach sklepów potrafię odczytać i je zrozumieć, a tego, co ludzie mówią – nie. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że nie tylko w tańcu i muzyce są widoczne wpływy obce – greckie, hinduskie czy też tureckie – w ogóle południowe, ale także w mowie potocznej i w … modlitwie. Modły odbywają się tu w cerkwi lub w niedalekim monastyrze (klasztorze) według obrządku prawosławnego. Mimo to niektórzy uczestnicy mszy, modląc się na klęczkach, pochylają się tak nisko do ziemi, jakby oddawali cześć samemu Allachowi w meczecie. Na centralnym skwerze miasta, tuż przy deptaku spotykam autentycznego czyścibuta. Ile on ma past, szczoteczek, innych przyrządów służących do czyszczenia i polerowania obuwia. Ma też sporo klientów. Energicznie przeciera każdy but, doprowadzając go do połysku. – To dopiero praca – myślę sobie. Z innych osobliwości tego miasta zwraca moją uwagę kino zbudowane trochę na zasadzie


amfiteatru pod gołym niebem. W kinie tym oglądam film produkcji radzieckiej, którego bułgarski tytuł brzmi: „Małkata Wiera”. Jedziemy do Neseberu luksusowym autokarem Bałkan Turistu. Po drodze pilot zwraca naszą uwagę na mijane przez nas obiekty – na liczne tu winnice i solanki, z których robotnicy wywożą sól, by ją osuszyć, a następnie w postaci kryształków odstawić do sklepów. Pilot (przewodnik) opowiada nam legendę, według której Bóg stwarzając świat, zapomniał był stworzyć Bułgarię. A kiedy przyszli jej mieszkańcy zwrócili się do Niego o darowanie im ziemi ojczystej, Bóg dał im część nowego raju. Legenda, owszem interesująca, lecz pasuje do każdego urokliwego zakątka naszej planety. Dojeżdżamy do miasta, które z tą legendą ma wiele wspólnego. Neseber leży właściwie na wyspie, połączonej z lądem stałym wąską mierzeją, spełniającą funkcję malowniczej szosy dojazdowej. Na wysokim brzegu morza wnoszą się budynki od dołu do połowy murowane, ceglane, z obawy przed falami morskimi, a wyżej drewniane. Wyglądają niezwykle oryginalnie. Wewnątrz miasta domy stoją przy krętych, schodzących w dół uliczkach, nadając temu miejscu niepowtarzalny, iście śródziemnomorski charakter 45 i klimat. W tych starożytnych domostwach, o ciasnych, niskich pomieszczeniach, żyją dotąd ludzie i są z tego faktu zadowoleni. Z uśmiechem witają zaglądających do ich izb turystów. Są tu też liczne świątynie, przeważnie murowane. Budowane w stylu bizantyjskim. We wnętrzu wielu z nich można obejrzeć interesujące freski. Do najstarszych świątyń należy Stara Metropolia wybudowana około V – VI wieku. Zachowane fundamenty i mury świadczą o jej niegdyś imponującym wyglądzie. W tym samym czasie została wzniesiona nad brzegiem morza bazylika, z której pozostały tylko fundamenty. Cerkiew Świętego Jana Chrzciciela wybudowana została w X wieku i istnieje niemal w pierwotnym wyglądzie do naszych czasów. Wewnątrz na ścia-nach są freski z XVI i XVII wieku. Obecnie znajduje się tu muzeum archeologiczne. Cerkiew Świętego Stefana z X wieku znajduje się blisko przystani. Znana jest jako Nowa Metropolia. Zachowały się tu malowidła ścienne z XVI – XVIII wieku. Tron władyki i ambona ozdobione są rzeźbami z drewna. Zabytki tak zwanego „stylu malowniczego” to cerkwie z wieków XIII i XIV, jak na przykład Cerkiew


Świętego Teodora, z której zachowały się tylko fasady – północna i zachodnia. W Domu Muskajanego z 1840 roku urządzono stałą wystawę etnograficzną, prezentującą stroje ludowe z okolic Burgas. W muzeum miejskim widnieje stary napis, mówiący o powstaniu miasta w V wieku przed naszą erą. Głosi on, iż u stóp góry o nazwie Haemus jest miasto Messembria, które sąsiaduje z Ziemią Traków i Hetytów. Założyli je mieszkańcy Kalchedonu (dziś dzielnica Stambułu) i Megary (koło Aten), w czasie, kiedy król Dariusz ruszył na wojnę ze Scytami. Z tego okresu pochodzą resztki muru i baszt obronnych oraz arkad, które kiedyś czyniły to miejsce niedostępnym. W roku 1811 bułgarski chan Krum szturmował twierdzę od lądu. Po zdobyciu wcielił do państwa bułgarskiego. W miejscu koncentracji wojsk chana, na wysokim wzniesieniu znajduje się dziś kawiarnia – „Namiot chana”. Rozciąga się stąd wspaniała panorama na Neseber. Największy rozkwit miasto osiągnęło za panowania cara Iwana Aleksandra przerwany wtargnięciem rycerzy Amadeusza z Sabaudii, którzy je zdobyli i splądrowali. Ma się już pod wieczór. Słońce nisko nad horyzontem. Wokół piaszczyste wzgórza do złudzenia przypominające tureckie, zwieńczone prostokątną wieżyczką namioty, spoza których wyłonić się może za 46 chwilę jakiś zbrojny oddział Kozaków. To nie bajka ani legenda – to słońce zachodzi nad rumuńskim stepem, słońce o różowej, łagodnej barwie. Ono za chwilę schowa się za wzgórza. Teraz natomiast pozwala mi snuć taką właśnie refleksję. Pociąg jedzie wolniutko, majestatycznie i tylko słupy i oparta na nich sieć trakcyjna nie pozwalają zbytnio oddalać się w czasie. W kilka minut potem pociąg dojedzie do stacji Boju czy Bojun – co po hiszpańsku czytałoby się „Bohun”. A jednak w tym coś jest. – O, zobaczcie! Tam było napisane: „Władysławowo”. To jest droga prowadząca do Mauzoleum Władysława Jagiellończyka. Pamiętacie? Byliśmy tam w zeszłym roku. Wszystkie przewodniczki pracujące tam znają język polski – mówi jedna z podróżujących do swej rodziny. – Może i ja tam trafię – pomyślałem. Póki co dojeżdżamy do Warny. – Patrzcie! Pada deszcz, to niesłychane! – Pewnie chce z nas zmyć podróżny kurz. W Warnie na peronie podjeżdżają wózki bagażowe. Przewodnicy szukają swoich grup. – A wy do „Zory” w Złotych Piaskach? – pyta mnie przewodniczka o imieniu Janina. – Tak, do „Zory” – odpowiadam.


– To poczekajcie, zaraz do was przyjdę. Póki co złóżcie swoje bagaże na wózkach, one pojadą wcześniej do autokaru. Niechętnie pozbywamy się swoich bagaży. Droga do autokaru niedaleka, a torby mogą zginąć – tak niektórzy uważają. Okazuje się, że niesłusznie zrobiło się wokół tej sprawy dużo hałasu, bowiem bagaże dojechały szczęśliwie i my wkrótce zajęliśmy wygodne miejsca w autokarze Bałkan Turistu. Jest południe. Odjeżdżamy z Warny do Złotych Piasków. – Tu na prawo jest Delfinarium. A teraz przejeżdżamy przez Drużbę – informuje nas pani Janina. W Drużbie będę za rok, ale pobyt w Złotych Piaskach zostanie w pamięci na wiele, wiele lat. Ten piasek na plaży jest rzeczywiście złoty. To niesamowite. A wokół, nie tak jak u nas nad Bałtykiem – kosze, lecz różnobarwne parasole. Wszystko to razem wygląda wspaniale. Złote Piaski to najprawdziwszy kurort. Wieczorami prawie w każdej kawiarni czy też restauracji (Bułgarzy lubią spożywać obfite kolacje) gra orkiestra. Ludzie tańczą przeważnie tańce klasyczne – tango, walce – na parkiecie lub przeznaczonej do tego celu posadzce. W „Morskim Oku” to dopiero jest muzyka! Zespół muzyczny i solistka - długonoga blondynka 47 grają i śpiewają standardy lat 60. po angielsku, przy czym angielski wydaje się tu bardziej swojski. Wymawiany z akcentem bułgarskim, z pewnymi słowiańskimi zmiękczeniami, sprawia, że piosenek wykonywanych przez ten zespół słucham z dużą przyjemnością i radością. Przychodzę tu prawie co wieczór, a nawet tańczę twista. Tu jest naprawdę wyjątkowo. Obok „Morskiego Oka” stylowy budynek zarówno wewnątrz, jak i z zewnątrz. To szkocka firma otworzyła tu oberżę w dobrym tego słowa znaczeniu i sprzedaje oryginalne zachodnie trunki za funty i dolary, przy czym trzeba dodać, że rok 1990 jest ostatnim rokiem, w którym obcy turysta może legalnie wymienić swoją rodzimą walutę na lewy – pieniądze bułgarskie. W następnym, 1991 roku, liczyć się będą w wymianie jedynie dolary. Morze Czarne w swej barwie jest zielone, a raczej pistacjowe. Nigdy nie bywa latem zimne, choć czasem jest wzburzone. Kąpiel nie należy wówczas – odmiennie niż u nas nad Bałtykiem – do przyjemności. – Try lewa. Za Try lewa zapraszamy państwa na przejażdżkę po morzu – brzmi głos kapitana niewielkiej łodzi, która na chwilę przycumowała przy brzegu, by zabrać na pokład pasażerów żądnych silniejszych nieco przygód


morskich. Wydaje mi się, że do Morza Czarnego pasują bardziej takie małe stateczki niż duże statki pasażerskie czy też popularne nad Bałtykiem katamarany. Może to ten spokój i ciepło fal sprawiają takie wrażenie. Podczas krótkiego rejsu takim właśnie niewielkim stateczkiem można „najeść się” nieco strachu, bo fale łajbą kolebią; przyjrzeć się z bliska olbrzymim meduzom, zakosztować morskiej przygody. Dwa razy wybrałem się na taką przejażdżkę. Bardzo mi to odpowiadało. Trzecią moją morską eskapadą był rejs statkiem spacerowym z prawdzi-wego zdarzenia trasą ze Złotych Piasków na Przylądek Galata, gdzie podawano frutti di mare. Był więc kawior, ryby i … ślimaki. Jak tylko się zorientowałem, że jem ślimaki, więcej ich nie jadłem. Złote Piaski to kurort wybudowany wyłącznie z myślą o turystach. Jest tu mnóstwo ekskluzywnych hoteli, kawiarni, wesołych miasteczek dla dzieci. Jest długa kilkukilometrowa złota plaża. Wszystko to jednak sprawia wrażenie Disneylandu – przestrzeni tylko i wyłącznie dla turystów. Jest ich tu mnóstwo, są różnej narodowości. Najwięcej Niemców, Rosjan, Polaków, Arabów. Aby zaś zobaczyć autentycznych Bułgarów, trzeba pojechać do Albeny, Warny lub Bałcziku. Autobusy kursujące między Bałczikiem a Albeną i Złotymi Piaskami zabierają w sezonie letnim 48 nadkomplet pasażerów. Szczególnie przy wsiadaniu ludzie tłoczą się, rozpychają. Szybko zajmują miejsca siedzące. Panuje gwar. Kontrolerzy często sprawdzają bilety. Pisałem już o kawiarniach w centrum miasta, w których wieczorami można potańczyć, a także napić się wina czy dobrego koniaku. Teraz chciałbym zwrócić uwagę na te kawiarnie, w których odbywają się pikniki, gdzie stoliki są rozstawione na kilku poziomach wśród drzew, tworząc swoistego rodzaju amfiteatr zwrócony w kierunku sceny, na której gra orkiestra lub odbywają się występy grup folklorystycznych. Mieszkańcy Bułgarii mają śniade twarze. Dzieci są uśmiechnięte i radosne. Na pewno największą atrakcją dla dzieci zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych jest … Ale po kolei. Autobus linii miejskiej zatrzymuje się w Warnie na kolejnym przystanku. – Delfinarium! – informuje głośno kierowca. Po wyjściu z autobusu trzeba jeszcze podziemnym przejściem udać się na drugą stronę ulicy po to, by pokonując niewielki park, dostrzec imponujący srebrny gmach Delfinarium w Warnie. Delfinarium w Warnie zostało otwarte 11 sierpnia 1984 roku. Okazały gmach został zbudowany z betonu, szkła i aluminium (stąd srebrzysty kolor). Wchodzimy do środka. Mijamy


korytarz i wewnątrz z korytarza udajemy się po schodach do dużego amfiteatru, gdzie znajduje się scena w kształcie elipsy i basen, w którym pływają delfiny. W basenie jest krystalicznie czysta woda – nieodzowny warunek dla życia delfinów i ich atrakcyjnych występów. Sala z trzema trybunami może pomieścić tysiąc dwieście osób. Tego, kto nie zdążył kupić biletu na seans do delfinarium, zaprasza kawiarnia na parterze srebrzystego gmachu – wejście od strony morza – gdzie przy filiżance kawy zobaczyć można delfiny Kimbo i Split. Gwiazdą delfinarium jest niewątpliwie Pipi. Ona już przez dłuższy czas przebywa w delfinarium. Cicha, rozumna Pipi jest najstarszym delfinem, ma 18 lat. Jest odpowiedzialna za porządek w basenie. Poza tym jest tu siedmioletnia Poli i ośmioletnia Dolli. One przybyły do delfinarium 7 maja 1986 roku. Są bardzo energiczne, rozumne i wszechstronne. Siedmioletni Split wykonuje niektóre najtrudniejsze ćwiczenia. Dwunastoletniemu Tobiemu przepowiadana jest olśniewająca kariera. Trzyletni Kimbo jest uważny i pojętny. Delfiny zachowują się tu jak zwierzęta w cyrku. Skaczą salta, grają w piłkę, żonglują. Są łagodne. Sprawiają, że dzieci śmieją się tu, klaszczą i są radosne. – Jedzie pan z nami do Istambułu? – pyta mnie przewodniczka. Jest bowiem w Bułgarii – na bułgarskich wczasach – taki zwyczaj, że na jeden dzień można wyjechać do Istambułu. Jedzie się przez całą noc. 49 W Istambule spędza się jeden dzień i znów nocą do Bułgarii. Niezły pomysł, muszę przyznać. Niebywała okazja dla lubiących podróże, zwłaszcza egzotyczne. – Nie, w tym roku nie pojadę, niestety – odpowiadam pani Janinie ze smutkiem w głosie. Do Istambułu pojadę za rok. Zobaczę meczet Hagia Sophia. Zwiedzę kilka innych meczetów. Buty zostawiając za progiem, stąpać będę po miękkich dywanach. Przejdę ulicami Istambułu. Zobaczę, jak egzotycznie może wyglądać wisząca pod dachami tureckich domów susząca się na sznurku bielizna. Dwie ulice dalej ujrzę gigantyczną restaurację pod gołym niebem i przekonam się na tej podstawie, co to jest naprawdę kontrast społeczno-obyczajowy. Przespaceruję się po bazarze. Zobaczę posępne oblicza Turków. Będę chciał tu powrócić. Odjeżdżamy z Bułgarii. Jest piękna słoneczna pogoda. Deszcz jest tu tylko bardzo rzadkim nieporozumieniem.


Oskar Klimas Przeciętna osobowość, przesadnie uczuciowy i wiecznie smutny fan fantastyki z wyłączeniem science fiction. Myśleć o pisaniu zaczął jeszcze w podstawówce, spisywał pomysły w notesach, aż wreszcie jego wierny przyjaciel powiedział mu o swojej książce. Wpadli wtedy na pomysł, aby wspólnie napisać jedną powieść w uniwersum pewnej gry. Pomysł zakończył się fiaskiem, lecz zmotywował obu do rozpoczęcia nowych prac, w których Oskar porzucił niemal całkowicie motywy z poprzedniej i zaczął od zera, korzystając rzecz jasna z pomysłów, które od lat znajdują się na kartkach w… kartonie w jego pokoju. W 2013 roku zamienił długopis na klawiaturę i zajął się wreszcie zamienianiem pomysłów w tekst powieści. Prace idą wolno i cały czas trwają, pomysłów więcej niż tekstu, a doszły także mapy świata przedstawionego rysowane przez autora. Fragmenty niestrudzenie poddaje wspomniany przyjaciel.

50


Siedem odcieni bieli - fragment Trzynastu z Terin zasiadło ponownie przy wielkim stole klasztornym. Aliron wiele razy stał w Sali Rady, lecz nigdy nie miał okazji przyjrzeć się jej dokładniej. Stół przed nim był wykonany z ciemnego dębowego drewna, przyozdobiony połyskującymi wykończeniami. Ściany wokół postawiono wyłącznie z niebieskiego marmuru, podłoga zaś wyłożona została modrzewiowym drewnem. Nad stołem wisiał cynowy żyrandol, przyozdobiony licznymi kryształami, od przeźroczystych przez niebieskie do wspaniale prezentujących się fioletowych. Stał przed stołem Rady, do której zawsze marzył, by dołączyć, lecz był jedynie kapłanem, a wstąpić doń mogli tylko najpotężniejsi arcykapłani Tenbor, którym mógł jak na razie jedynie czyścić buty. Siedzieli zarówno po lewej, jak i prawej stronie stołu po sześciu, ustawieni tak, że bliżej Alirona siedzieli coraz to mniej potężni. Świadczyły o tym białe pasy namalowane na długich i szerokich rękawach ich szat w kolorze królewskiej purpury. Najbliżej Alirona siedzieli arcykapłani z czterema 51 pasami, a maksymalną ich liczbą było siedem. Mistrzowie – bo tak zwano członków Rady – mieli przy sobie aparaty do posługiwania się magią, czyli pierścienie, różdżki, talizmany oraz kostury wyposażone w przeróżne kryształy o bardzo różnej mocy i kolorach. Tylko jeden Mistrz, kruczowłosy o piwnych oczach, posiadał amulet z żółtym kryształem. Dokładnie naprzeciw Alirona, na honorowym, trzynastym miejscu, czyli wielkim dębowym tronie przyozdobionym cynowymi okuciami, siedział Radny Werk. Radny był o stopień wyżej od arcykapłanów, tak jak ci wyżsi byli od kapłanów; zawsze zostawał nim najpotężniejszy spośród Mistrzów i przewodził on naradom. Werk nosił niemal całkiem czarną szatę z jednym niebieskim elementem – pasem. Posiadał on na swych rękawach aż sześć białych pasów. Rękę podtrzymywał na dębowym kosturze z czarnym kryształem - heliotropem, na palcu serdecznym połyskiwał pierścień z czarnym melanitem. Na jego szyi wisiał tytanowy amulet z misternie obrobionym pięknym ametystem, poniżej od dawna nieużywany talizman z czarną odmianą obsydianu, a za pasem, wykonana z emberskiego dębu, różdżka wyposażona w kolejny heliotrop. W samym pasie także znajdował się kryształ, lecz w klamrach zazwyczaj noszono je jedynie jako ozdobę, a nie osprzęt magiczny.


Werk wyglądał na niecałe trzydzieści lat i był oszałamiająco przystojny. Wysoki, szczupły i bardzo umięśniony. Miał krótkie, lekko odstające nad czołem, kruczoczarne włosy, choć wielu podawało, że widzi w nich fioletowy poblask w słoneczne dni. Na twarzy widniał delikatny zarost, który mężczyzna miał zwyczaj pocierać niewspartą na kosturze dłonią. Jego uśmiech był zawsze idealny, wyrażający zarówno szczery do bólu śmiech, jak i szyderstwo, a także swego rodzaju triumf. Jakby każde spojrzenie było walką, którą wygrywa na starcie. Uśmiech potrafił niezwykle płynnie zamienić w kamienną twarz podczas wszelkich posiedzeń i narad. Młody wygląd nie dopomagał mu w rozmowach z wiekowymi arcykapłanami, toteż zwykle krył swoją postać pod głębokim kapturem i w połach czarnej szaty. Mimo to każdy z Mistrzów wiedział, że Werk nie ma tylu lat, na ile wygląda. Miał żywe i mądre oczy, które przenikliwie i może trochę groźnie przewiercały się przez wszystko. Gdy ktoś w nie patrzył, czuł się jakby opuszczały go wszelkie troski, jakby samo spojrzenie mogło być pokrzepieniem, ale jednocześnie zagrożeniem. Owe oczy były niebieskie, granatowe ściśle 52 rzecz ujmując, i wyróżniały się spośród niemal jednolitej czerni. Przebiegały po nich cztery żółte pionowe linie po obu stronach obojga oczu. Linia, która znajdowała się lekko na lewo od źrenicy lewego oka, była najdłuższa i najwyraźniejsza spośród pozostałych. Nie odrywał swego spojrzenia od Alirona. Ten wyróżniał się. Mimo że nie był specjalnie wiekowym człowiekiem, dla postronnego obserwatora, wydawałby się trzydziestolatkiem, jednakże wyłącznie z pominięciem barwy włosów. Te były dosłownie perłowo białe, kontrastując z niemal pozbawioną zmarszczek twarzą. Nosił niebieską szatę z siedmioma białymi pasami na rękawach, skrywających pierścień z akwamarynem. Za granatowy pas miał wetkniętą różdżkę z ciemnogranatowym kryształem. Werk wstał, a z nim reszta Rady, i rzekł: - Alironie, kapłanie siódmego stopnia, dziś minął siedemdziesiąty dzień od kiedy otrzymałeś siódmy pas. Pomyślnie przeszedłeś swą Próbę, a wielu widzi w tobie potencjał. Dnia poprzedniego cała Rada zagłosowała i prawie jednomyślnie ogłosiła, że… - Aliron wstrzymał oddech. Dygotał cały i pocił się. Werk zakaszlał. – Że jesteś gotów zostać arcykapłanem.


Aliron nie posiadał się z radości, lecz tego nie okazywał. Był to wielki zaszczyt, lecz on nie chciał skompromitować się przed Radą, gdyż uważał, że choćby cień emocji mógłby zrazić do niego któregoś ze starszych Mistrzów. Werk i dwaj arcykapłani siedzący najbliżej niego podeszli do Alirona. Pierwszy z nich, przy kości, w ciemnofioletowym berecie, spytał: - Czy uważasz, że twe ciało połączyło się z Wodą? - Tak i wiem to – odpowiedział Aliron. - Czy uważasz, że umysł twój jest Wodą? – spytał drugi z mistrzów, ten miał aż siedem białych pasów na rękawach, a na szyi amulet, Aliron bardzo dobrze go znał. Na imię miał Tyirs. - Nie, Strumień Un jedynie podpowiada mi słuszne decyzje – odparł, a Werk zadał ostanie pytanie: - Czy wiesz, że twa dusza na zawsze pozostanie już połączona z Wodą, a co za tym idzie z boginią Un? - Tak, wiem. - A więc ja, Werk z Terin syn Wurna. Najwyższy spośród Trzynastu z Terin, mianuję cię arcykapłanem pierwszego stopnia. – Gdy to powiedział, szata Alirona zmieniła barwę na fiolet, a część pasów z jego rękawów zniknęła – pozostał tylko jeden. Werk rzekł jeszcze: 53 – Podaj mi swą różdżkę. Aliron usłuchał. Widział jak Werk przemienia cisowe drewno w ciemne dębowe, zamienia jego klejnot w fioletowy rodonit. Aliron nie wiedział skąd, ale w dłoni Werka pojawił się żelazny talizman. - Noś ten talizman na znak twojej mocy. A teraz… uściśnij moją dłoń. – Werk wysunął rękę do przodu. Aliron powoli, jakby z namaszczeniem, uścisnął ją i zobaczył … biel. Wszechogarniającą biel, a wśród niej pionowe obłoczki różnokolorowej pary, wysoko ponad nimi jawiły się postacie, a wśród nich ktoś, kto wydawał się znajomy… Aliron nie zrozumiał, o co chodzi, chciał ułożyć sobie to w głowie, lecz nagle świat wrócił do normalnej postaci.


Julita Pellowska Osiemnaście lat, licealistka, kocha taniec, muzykę i książki; pełna sprzeczności.

Obrońcy - fragmenty

Zapowiedź

54

Kornelia – siedemnastolatka, która zaczyna drugi rok nauki w liceum, poznaje Janka. Chłopak przeprowadził się do Krasna i dołączył do jej klasy. Zaprzyjaźniają się. W szkole zaczynają dziać się dziwne rzeczy, a ona i Janek nie czują się w niej dobrze. Pewnego dnia dowiadują się, że w szkole znajdują się istoty nadprzyrodzone, które są niebezpieczne i tylko oni mogą je zwyciężyć. Czy podejmą to wyzwanie? Czy będą dość silni, aby pokonać wrogów? Czy nie będzie za późno? Czy obronią siebie i innych?


Fragmenty

1. Po chwili drzwi do sali się otworzyły, wszedł wysoki, dobrze zbudowany blondyn, czyli Michał, a za nim równie wysoki brunet z loczkami na głowie, w czarnych rurkach, tego samego koloru trampkach oraz białej, opinającej umięśniony tors koszuli. Oczy wszystkich dziewczyn spoczęły na przystojniaku. Chłopak i Michał usiedli w ławce, a cała żeńska część klasy zaczęła coś szeptać między sobą, co chwilę na niego zerkając. - Nawet przystojny – mruknęłam do kumpeli. - Żartujesz? On jest boski - wpatrywała się w niego jak w jakiś rzadki okaz. - Ania, przystopuj trochę, masz chłopaka. - Nie ma takiego wagonika, którego nie da się odczepić. Żeby Niki tak wyglądał… 2. Historia – nuda level hard . Rozglądałam się po ścianach i zatrzymywałam wzrok na obrazkach w antyramach. Przedstawiały jakieś bitwy, sejmy czy co tam jeszcze. Historia, czyli w ogóle nie moja bajka. Nagle jeden obrazek nad naszą ławką poruszył się, wyhaczając się. Grawitacja od razu robiła swoje. 55 - Janek, uważaj! – pociągnęłam chłopaka w swoją stronę, z taką siłą, iż krzesło, na którym siedział się przewróciło, a on leżał na moich kolanach. W miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się głowa Janka, antyrama rozbiła się na tysiąc kawałków. Serce waliło mi młotem, byłam przerażona. Właśnie uchroniłam Janka przed śmiercią lub ciężkim urazem. 3.Dźwięki naszych kroków niosły się echem po korytarzu. Z sali od angielskiego do gabinetu dyrektora nie było daleko, więc już po chwili otworzyły się przed nami drzwi. Po pomieszczeniu chodził mężczyzna, który od poniedziałku kręcił się po szkole. Sytuacja stała się niezręczna. Nie znaliśmy tego osobnika, chociaż nie był dużo od nas starszy. Wyglądał jakby dopiero skończył studia. - To profesor Narkowicz – przedstawił nam mężczyznę dyrektor. Nie jest trochę za młody na tytuł profesora?


- To Kornelia Redańska, a to Jan Dobrzyński. Podaliśmy sobie dłonie. - Usiądziesz? – spytał profesora dyrek. - Nie, dziękuję. Postoję. My za to usiedliśmy. - Wezwałem Was tu – odezwał się dyrektor – ponieważ mamy do Was poważną sprawę i żadne słowo tu wypowiedziane nie może trafić do innej osoby, niż nasza czwórka. Jasne? - Tak – odpowiedzieliśmy ja i Janek. - Wiem, że na biologii na Wasze nazwiska dwa razy otworzyły się drzwi. Czy dzieje się coś jeszcze? Może gdy wchodzicie albo wychodzicie ze szkoły, albo w czasie lekcji? Jakieś dolegliwości? - Czuję ból brzucha, gdy wchodzę do szkoły – powiedziałam. - Czasem w czasie lekcji huczy mi w głowie, wczoraj bolała mnie głowa, a gdy wyszedłem ze szkoły, ból ustąpił. Dziś o mało nie zabił mnie obrazek w antyramie spadający ze ściany. 56 Dyrektor spojrzał na mężczyznę obok, a tamten kiwnął potakująco głową. - W naszej szkole ostatnio dzieją się dziwne rzeczy, takie jak samoistne otwieranie się drzwi i spadanie obrazków ze ścian. Codziennie rano w jakiejś sali znajdujemy potłuczoną antyramę. Wezwałem profesora Narkowicza, który zna się na zjawiskach paranormalnych, aby sprawdził, czy przypadkiem w naszej szkole nie ma duchów – dyrektor skinieniem ręki pozwolił mówić profesorowi. - Na szczęście, lub nieszczęście, w szkole nie ma duchów – powiedział poważnym, niskim głosem. - Lecz są istoty nadprzyrodzone. Są rzadko spotykane, szczególnie w szkołach, ale istnieją. Z moich obserwacji oraz tego, co przed chwilą powiedzieliście, wynika, że wy możecie je zniszczyć. Wy jesteście OBROŃCAMI. Spojrzeliśmy po sobie z wymalowanym zdezorientowaniem na twarzach. - Jakimi obrońcami? – spytał Janek. – O co tu chodzi? - To nie czas i miejsce na opowiadanie o szczegółach. Przyjdźcie tu po lekcjach, a pojedziemy do mojego mieszkania. Tam sprawdzimy, czy na pewno jesteście obrońcami i wszystko wam wyjaśnię.


4. – Nie możemy dłużej czekać. TO musi stać się dzisiaj – mężczyzna powiedział zdecydowanie. – Są cztery lekcje, resztę odwołam. Dopilnuję, żeby wszyscy pracownicy opuścili szkołę. Po czwartej lekcji przyjdźcie do mnie do gabinetu. 5. Znajdowaliśmy się w słabo oświetlonym pomieszczeniu, które przypominało piwnicę. Siedziałam wyczerpana, oparta o jakąś starą komodę. Zapach kurzu unosił się w powietrzu, ostatkiem sił powstrzymałam kichnięcie. Po chwili dołączył do mnie Janek. - Zaraz nas znajdą – powiedział. – Musimy być gotowi, żeby zawalczyć. Są silniejsi, niż myśleliśmy. - Ja już nie dam rady – odpowiedziałam zrezygnowana i uderzyłam tyłem głowy o mebel. - Ej, nie poddawaj się – uklęknął przede mną i ujął moją głowę tak, abym patrzyła mu w prosto w oczy. – Nie poddawaj się, nie teraz – w jego oczach malowała się obawa i strach. – Sam nic nie zdziałam. Wytrzymaj jeszcze chwilę. Potem wszystko wróci do normy. Obiecaj mi, że nie poddasz się, póki nie oczyścimy szkoły i nie uratujemy siebie i innych – patrzył na mnie wyczekująco. - Dlaczego tak ci na tym zależy? Przecież sam byłeś do tego negatywnie nastawiony. Teraz możesz odpuścić. 57 Koniec walki. Nie cieszysz się? - Nie. Skończmy to, co zaczęliśmy. - Nie dam rady. - Sama nie, ale razem sobie z tym poradzimy. Obiecaj. - Obiecuję. W tym momencie po pomieszczeniu rozniósł się dźwięk otwieranych drzwi.


Patryk Szweda

(***)

Patryk, licealista i zapalony historyk-amator. Fan Gustawa Adolfa i Stanisława Koniecpolskiego. Książki, których fabuła mnie uwiodła i które gorąco polecam to zdecydowanie Wiedźmin i Poczet cesarzy rzymskich profesora Krawczuka. Ubrany w białe szaty średniego wzrostu ambasador był wampirem i synowcem hetmana cesarskiego, Filipa Meriusza. Rzeczpospolita Mildiańska, w przeciwieństwie do Indun, była bardzo tolerancyjna wobec innych ras. Wampiry, które w Indun były tępione, w Mildii miały szanse zdobyć wysokie stanowiska. Dwa potężne rody magnackie - Meriuszowie i Racvidowie, były stuprocentowymi rodami wampirzymi. Vincent zamyślony przelatywał wzrokiem po pniach drzew, które mijały leniwie jego karocę. Błotnista droga nie zachęcała do szybkiej jazdy, więc wlekli się powoli, podróżując tą metodą już od portu Nedd. 58 Nagle coś szturchnęło karocę, ambasador aż podskoczył do przodu na siedzeniu. Pojazd stanął. - Co się stało? - zapytał Vincent, wychyliwszy się przez lewe okno. Lewe, gdyż wtedy cień karocy chronił go przed promieniami jesiennego słońca. - To jakaś błotna dziura, waszmość panie. - Elf na jasnym koniu w brązowe plamki podjechał do karocy. Zaczął przyglądać się kołu, które ugrzęzło w brunatnej mazi. Pokręcił lekko głową, wprawiając w ruch swoje długie blond włosy. - Nie ujedziemy dalej - stwierdził. - Widzę przecież - syknął Vincent, poprawiając białą czapkę na głowie. - Nie możecie tego wyciągnąć? - Zwrócił się do drugiego strażnika, elfa o czarnych, zaplecionych w warkocz włosach. - Jest nas tylko dwóch, suelle. Nie damy rady. - Wzruszył ramionami. - To dziki kraj - mruknął Vincent - zacofany politycznie, nietolerancyjny, o zabłoconych drogach i pełen dzikusów. Nie rozumiem, dlaczego orkom tak zależy na tych ziemiach. - Coś tam szeleści w zaroślach suelle’akus - powiedział elf-blondyn, odwracając konia w kierunku zarośli. Zaczął


wsłuchiwać się w odgłosy. Drugi strażnik zdjął z pleców łuk i nałożył strzałę. - Nie aż tak suelle’akus. Sam zaczynam doskonale słyszeć - syknął Vincent. Ledwie skończył, z lasu wybiegła na drogę młoda sarna. Z prędkością błyskawicy przebiegła przed karocą, po czy zniknęła w lesie po drugiej stronie. Tylko jej biały zad migał przez chwilę na tle jesiennego podszytu. - Dziki kraj! - powtórzył Vincent. - Kto widział coś takiego. - Mości Panie, przecież w lasach Ỳllesimontu zwierzęta regularnie chadzają przez drogi. - Zauważył ciemnowłosy elf. - Z tą różnicą, że to jest elficki las. Nie ludzki. W Ỳllesimoncie nawet powietrzne mostki pomiędzy drzewami są w lepszym stanie, niż te drogi. Nie zapominajmy, że to nie jest byle dróżka, tylko droga prowadząca do stolicy. - Ktoś inny biegnie przez las - zauważył elf-blondyn. - Ale to nie, suelle’akus, sarna, to jakby afrat’akus niedźwiedź. - Dziki kr... - zdążył tylko powiedzieć Vincent, nim na drogę tuż obok karocy wpadł wielki, brodaty i zabłocony od stóp do głów człowiek. Trzymał w rękach wielki, obosieczny topór, z wygrawerowaną na ostrzu dużą, czerwoną literą „M”. Czarnowłosy elf natychmiast naciągnął łuk i wycelował w głowę przybysza, blondyn zaś zataczając 59 rękoma gładki łuk, dobył przewieszonej przez plecy elfiej szabli. Nie atakowali jeszcze, czekali na sygnał. Cardin był zupełnie zaskoczony spotkaniem. Karoca, która ugrzęzła w błocie, postać w białych szatach, która schowała się w jej wnętrzu i dwaj jeźdźcy. O długich włosach i gładkich, pięknych twarzach. Jeden z nich trzyma szable, a drugi celuje do niego z łuku. Co to kurna ma znaczyć? Jeszcze chwila i już w ogóle tej sarny nie dogoni. - Co to ma być? Nie może człowiek sobie popolować, żeby go z łuku nie namierzali? - Kim jesteś i co tu robisz? - zapytała blada postać w białym ubraniu. - Cardin jestem i sarnę gonię, ale przez was mi uciekła - odpowiedział zdenerwowany olbrzym. Elfy wymieniły zdziwione spojrzenia. Ambasador z początku nie był w stanie skleić odpowiedzi. Patrzył tylko na Cardina wzrokiem, pełnym najszczerszego zdziwienia, mieszanego z podziwem. Darhamczyk tymczasem pogodził się już z tym, że nie upoluje zwierzęcia. Przybrawszy nieco zawiedzioną minę, przytwierdził swój topór do pasa na plecach. Stwierdził następnie, że jest cały upaćkany błotem, w które wpadł, gdy gonił sarnę. - Nie macie może jakiejś szmaty, czy ręcznika? - zapytał ambasadora, oglądając swoje brudne ubranie.


Agata Pawełek Młoda dziewczyna, nie zna życia i dobrze jej z tym. Marzy o zostaniu pisarką albo gwiazdą rocka, o zamieszkaniu w zamku, ewentualnie w Seattle. Jeśli nie wypali jej pisanie, zostanie jej założenie baru grającego samą dobrą muzykę i podającego więcej whiskey niż wypada. Żałuje, że nie urodziła się dużo wcześniej i gdzie indziej, żałuje, że jest sobą. Talentów kompletnie zero, bywa. Z natury lubi ludzi, ale oni nie lubią jej.

60

Moim Siostrom

Rozdział XIV Święto Obfitości


Spalona Ziemia, Złote Miasto Upał dokuczał na Spalonej Ziemi od świtu aż do zmierzchu i nawet tubylcy tracili przytomność w chwilach największego nasilenia Słońc. Ragnar Łowca nie był tutejszy, chociaż wielu go za takiego brało. Cholerni kupcy. Jakby nie mogli spojrzeć na ten przeklęty symbol. Splunął siarczyście, po czym ruszył dalej, przepychając się przez zatłoczony rynek. Dziś było Święto Płodów, więc targ pękał w szwach od kupców i handlarzy niewolników. Piękne, młode, blade ciała, niektóre obite, inne jeszcze doskonale zachowane mieszały się ze sobą jak truchła po bitwie. Niektórzy giną od pragnienia, inni przez wykrwawienie. Ragnar widział niejedną śmierć i niejedną bitwę. Ktoś o delikatnym sumieniu mógłby nazwać go nieczułym barbarzyńcą, co i tak nie oddawałoby w pełni zasług Łowcy. Obcy, prócz wielkich rozmiarów, nie robił specjalnego wrażenia, mieszając się z tłumem. Choć z drugiej strony trudno wyglądać komuś imponująco w tak gęstym mrowisku ludzi w kolorowych, wyblakłych od Słońc ubraniach i ogarniętych piaskowym pyłem jak dodatkowym płaszczem. Na ulicach pełno było rydwanów, powozów ciągniętych przez woły i jeźdźców. Tłumy ludzi były tu wręcz niewiarygodne. Nawet zatrudnieni przez Złotego Króla trębacze nie radzili sobie z ogarnięciem całej tej trzody. Rozstawieni na głównych skrzyżowaniach kierowali ruchem. 61 Na jeden sygnał trąby ruszali podróżujący z północy na południe, a na dwa sygnały ci, którzy wybierają się ze wschodu na zachód. Przeklęte miasto. Chyba jest tak szalony jak mówią skoro wybrał to miejsce na życie, pomyślał Ragnar, po raz setny ocierając czoło z ciężkich kropel potu. Chociaż miasto znajdowało się nad samym morzem, wiatr nie pomagał w ochłodzeniu. Mieszkańcy radzili sobie z tym problemem dość niezdarnie – chodzili niemal nago, okrywając się tylko przepaskami, a kobiety wachlowały się papierowymi paletami. Co bogatsze miały swoich własnych nosicieli lektyk, w których podróżowały z nudów po całym mieście, patrząc z góry na biedniejszych od siebie. Złote Miasto było istnym piekłem. Ryki, rżenie, piski, wrzaski i krzyki, które dochodziły z każdej strony wcale nie były najgorsze – do nich akurat Ragnar był przyzwyczajony. Były one znakami bezpieczeństwa. Pomagały, gdy w jednej chwili trzeba było zniknąć przed niepożądanymi towarzyszami. To kupcy i ich klienci stwarzali chorą atmosferę portu, traktując pojmanych jeńców, pijaków wyciągniętych z rynsztoków czy młode dziewczęta sprzedane przez swych rodziców jak zwykłe przedmioty. Ragnar nie miał nic przeciwko sprzedaży niewolników, ale był


absolutnym przeciwnikiem brutalnego traktowania. - Tylko pięć sestercji za tę wspaniałą dziewczynę! Pięć sestercji! Nie pożałujecie, panowie! Gruby handlarz stał na drewnianym podeście, prezentując atuty młodej brunetki z wielkimi turkusowymi oczyma. Nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat. Stała drążąca, czekając na werdykt. Na aukcji zostali tylko stary, tłusty bogacz i młody mężczyzna o głodnym wyrazie twarzy. Wygląda na okrutnika. Cena doszła do czternastu sestercji, gdy młodzieniec krzyknął: - Pokaż, co chcę kupić! Nie dam więcej, jeśli nie zobaczę! Na te słowa handlarz z miną niewiniątka pogłaskał dziewczynę po szyi i jednym szybkim ruchem zdarł z niej szmatę, którą miała na sobie. Mimo że nie zakrywała ona wiele, brunetka została drastycznie pozbawiona godności. Łzy paliły jej policzki, a gdy chciała zakryć swą nagość rękoma, tłuścioch spojrzał na nią twardo, więc z trudem opuściła dłonie. Była piękna. Gładka, niczym niesplamiona skóra, opinała sprężyście zaokrąglone biodra i duże piersi. Długie brązowe loki opadały jej na ramiona niczym morskie fale obijające się o brzeg, a kobiecość zakrywały identyczne włoski, które dziewczyna tak bardzo starała się zakryć. 62 - Siedemnaście sestercji! Panowie, to nowe wcielenie Gardeny! Spójrzcie na te rozłożyste biodra i długie nogi! Przyjemność gwarantowana! Co za przeklęta strata czasu!, krzyknął w myślach, przeklinając wszystko dokoła. Ale ciekawiło go, kto w końcu kupi dziewczynę i co z nią zrobi. Nic. Po prostu zerżnie, a potem jak mu się znudzi, wyrzuci, by zbierała odpadki wraz ze świniami. Przepchnął się przez grupkę młodych ludzi, patrzących z umiłowanym pożądaniem na wirujące w rytmie szaleńczej muzyki bębnów, cytr i harf kapłanki w wielkim, świętym rytuale na cześć Gardeny, Bogini Płodności, Jedynej Prawdziwej Kochanki, Władczyni Miłości, której była patronką oraz której jej czciciele oddawali się z podnieceniem i ochotą na każdym kroku. Nie przestając wirować, kapłanki zanosiły swe żarliwe modły: - Weź mnie! Weź mnie! Rozpusta niszczyła jednak to miasto. Obrzydliwe jest to, co uważają za piękne. Biedni głupcy. Łowca patrzył na nich swoim jedynym okiem, zastanawiając się, co za przeklęci bogowie czynią ze swych czcicieli bezmyślne zwierzęta. Szybko oddalił się z wielkiego rynku, w którego centrum stało ogromne sanktuarium bogini. Jej posąg


odziany w najpiękniejsze szaty stał zaraz przed schodami do świątyni, a praktycznie nagie kapłanki odprawiały rytuał, odurzając się palonymi wonnościami oraz oddając rozpuście na oczach całego miasta, modląc się w ten sposób o obfite dary dla swej ojczyzny oraz ich poddanych. Za rogiem Ragnar wciąż słyszał ich błagalne krzyki, które infekowały umysł milionom zebranych. - Przeklęci – mruknął pod nosem ostatni raz, po czym wszedł do pierwszego lepszego baru, gdzie miał on na niego czekać. Oparł się o odrzwia i pozwolił sobie na chwilę oddechu. Nieprzyzwyczajony do tego rodzaju temperatur już dawno pozbył się skórzanej kurtki, zostawiając jedynie cienką kolczugę, schowaną pod lnianą koszulą. Mimo tego czuł jakby gotował się od środka. Ktoś popchnął go mocno i gdyby nie stojąca obok beczka, runąłby jak długi, dając otaczającym go opojom powód do śmiechu. Ragnar jednak zniósł to bez mrugnięcia okiem – wiedział, że nie warto marnować energii na pierwszych lepszych durniów. Każdy nieco bardziej rozgarnięty człowiek wiedział, że w nieznanych sobie miejscach nie należy się wychylać. Szczególnie w takich. Łowca nie był już młodym, żądnym przygód podlotkiem. Życie nauczyło go, że trzeba być cierpliwym, aby do czegoś dojść. Gdy jesteś potrzebny, najlepszy jest moment zaskoczenia. A wtedy 63 nikt nie będzie w stanie cię już zatrzymać. Dlatego wolał schylić głowę, niż dać się zauważyć przez bójkę z urżniętym do granic możliwości wieprzem i tym samym zaprzepaścić efekt wejściowy oraz pracę lub czasem życie. Ten sam pijak, który go popchnął, krzyknął do stojącego obok kompana: - Panienki tańczą dla Gardeny! Chodźcie, panowie! Po czym zgraja na wpół przytomnych mężczyzn wysypała się z dusznego, gorącego i śmierdzącego ludzkim potem oraz moczem lokalu wprost na nagrzaną czerwoną ziemię, prowadzącą na dziedziniec przed świątynią. - Świat schodzi na psy – prychnął, oglądając się za krzyczącymi pijakami, pragnącymi jedynie ujrzeć oblepione potem i piaskiem, zakryte czerwonymi przejrzystymi jedwabiami ciała zwinnych kapłanek. - Nie jest jeszcze tak źle – odpowiedział mu męski głos, który wydawał się przyjemnym, lekko chłodnym powiewem powietrza w gorących oparach Spalonej Ziemi. Ragnar odwrócił się momentalnie w stronę dźwięku, lecz nie zdążył wyjąć sztyletu, gdy poczuł ostrze między żebrami. Nie było przystawione w sposób, w który można byłoby zadać śmierć, ale poważną


ranę na pewno. Ubezpiecza się. Ale z całą pewnością wie, co robi. - Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie pożałujesz – odpowiedział mu ten sam głos. Dopiero teraz Łowca zauważył skrytą w cieniu kaptura postać, stojącą w najgłębszym rogu baru. Nie miał pojęcia, skąd się tam wzięła. Zaraz po wejściu zlustrował każdą część tej paskudnej dziury i nie zauważył nikogo takiego, a także nikt taki tym bardziej nie wchodził. Zauważyłbym. Nieco urażony tym, że jego sława została nadwerężona, prychnął tylko: - To się dopiero okaże. Czując wciąż uwierające ostrze, wyszarpnął się ze stalowego uścisku. Siła jego kompana zaskoczyła go, bo nawet okryty grubym płaszczem mężczyzna mógł być wzięty za dziecko i to o dość wątłej budowie. Jednak ten zdawał się nie zwracać na to zbytniej uwagi. Odwrócił się do Ragnara plecami, przeszedł cały bar, po czym zniknął w małych tylnych drzwiach. Mężczyzna nie widział innego wyjścia, jak po prostu podążyć jego śladem i choć uczestniczył w wielu tajemniczych spotkaniach ze swymi zleceniodawcami, to w głębi ducha zachowanie tego kaptura wydawało mu się przerażające. Przeklęte Słońca! Wiedziałem, że 64 kiedyś i mnie dopadnie ten udar, starał się tłumaczyć sam przed sobą, a także w jakiś sposób dodać odwagi, wchodząc przez malutkie drewniane drzwiczki. Wbrew oczekiwaniu było tam ciemno, a po nogach ciągnął zimny, nieprzyjemny powiew. Prawie jak w krasnoludzkiej norze. Brakuje tylko smrodu stęchlizny, pomyślał, zastanawiając się czy iść dalej. Odwrócił się jeszcze, upewniając się, że nikt za nim nie idzie i mruknąwszy jakieś drakeńskie przekleństwo, wszedł w ciemności. Gdy zamknął za sobą drzwi, a odgłosy popołudniowego Dnia Obfitości zniknęły, Ragnar oderwał się od ostatniej szansy powrotu. Jedynym okiem starał się zobaczyć cokolwiek, jednak jeszcze nie przyzwyczaił się do braku światła. Gdzie jest ten przeklęty sukinsyn?, zapytał sam siebie, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków, będących dowodami na obecność drugiego człowieka, a także pomocą do zlokalizowania jego położenia. Jednak jedynym, co dochodziło do jego uszu, był własny oddech, szczęk sztyletów i stłumione, niesione po murach monotonne kapanie wody. Gdy oczekiwanie stało się dla niego zbyt irytujące i niemal perwersyjne, ruszył naprzód wprost w ciemność. Z pierwszym krokiem naprzód poczuł jak grunt osuwa się spod nóg i przez pół uderzenia serca przebiegła mu przez głowę myśl o urwisku i pułapce. Już miał wykrzyczeć przekleństwo, gdy wyczuł silne uderzenie, od którego jego kostkę przeszyło


nieprzyjemne, promieniujące ciepło. Co znowu?!, myślał, kucając na występie. Wymacał nierówność śliskich, zimnych kamieni wytartych od długiego i częstego użytkowania. Schody. Jak mogłem być tak… Nie zdążył dokończyć zaczętej myśli, gdy coś pstryknęło przed jego twarzą z cichym trzaskiem, oślepiając go na niecałe dwa ziarna klepsydry. - Psia mać! – wykrzyknął Ragnar, mrużąc oczy, wgapiając się w ostry, jasny płomień pochodni. - Mógłbyś podziękować. W końcu chcę przedłużyć twoją dość… niesławną egzystencję. - Zależy. Mi pasuje. Mężczyzna nie odpowiedział tylko odwrócił się szybko, odcinając na kilka sekund Ragnara od światła. Ten poczuł tylko lekkie muśnięcie sztywnego i szorstkiego materiału na pooranym bliznami policzku, po czym zdał sobie sprawę, że wciąż kuca. Szybko wstał, nie odrywając wzroku od czerwonej łuny świeżo rozpalonego ognia, która oddalała się wraz z zakapturzonym nieznajomym. Łowca podążył w ślad za nim – co wcale nie było takie proste nawet dla doświadczonego Drakena, zważywszy, że jego towarzysz nie czekał, tylko schodził coraz głębiej w ciemność, zabierając ze sobą jedyne źródło światła. Gdy Ragnar schodził po krętych schodach, starając się dotrzymać kroku zanikającemu blaskowi, stopnie zdawały się 65 ruszać złośliwie, raz usuwając się spod stóp, by po chwili wystrzelić do przodu. - Na cycki Gardeny! – zaklął, gdy zaczęło mu się kręcić w głowie. – Kiedy to się skończy?! Opierając dłonie po obu stronach schodów, starał się utrzymywać jakąś równowagę. Raz czy dwa zdarzyło mu się, że między szczelinami gładko ułożonych kamieni wystawał zardzewiały gwóźdź czy inna pozostałość po budowniczych, które zahaczyły o skórę, rozrywając ją w bolesnej ciszy. Jednak Ragnar był Drakenem i jakiś gwóźdź był dla niego niczym. Wraz z każdym stopniem w dół, mury stawały się coraz bardziej śliskie, a gdy wszystko zdawało się cichnąć, gdzieś z oddali dobiegało nieustanne kapanie wody, która z każdą kolejną kroplą drążyła głębszą dolinę w twardym kamieniu. Człowiek z pochodnią poruszał się niemal bezszelestnie, nie odwracając się ani nie czekając na oddalonego znacznie Ragnara, który już całkowicie pozbawiony światła szedł, a właściwie sunął, macając rękoma i stopami skały dokoła, klnąc i burcząc co chwila. Że też dałem się w to wciągnąć, po raz kolejny ta sama myśl przemknęła mu przez głowę. Gdy wchodził w ciemności, na zewnątrz panował dzień, ale teraz równie dobrze słońca mogły skryć się za horyzontem –


czas tu nie istniał. Co za przeklęty pomiot. Już miał znowu zakląć, wzywając imię któregoś z wielu bogów, gdy schody się skończyły, a u ich zwieńczenia stał nieruchomy, sztywny i dzierżący pochodnię nieznajomy. Gdyby nie lekko drżąca łuna, oświetlająca szepczące niemo usta, można by go wziąć za posąg. - Chodź. Po czym znowu, nie czekając na Ragnara, odwrócił się i wszedł przez drzwi za swoimi plecami. Znowu?! Sukinsyn. Jednak Łowca nie miał wyjścia, i tak tkwił w tym po uszy, więc co mogły mu zrobić jeszcze jedne drzwi. Przetarł pusty oczodół, który ostatnimi czasy coraz częściej go swędział i ruszył w ślad za Kapturem. Pomieszczenie, w jakim się znaleźli wcale nie było mokrą, ciemną grotą, której się spodziewał, ale oporządzoną salą z licznymi wnękami na kolistych ścianach. Sklepienie było dość wysokie, ale dla potężnego Drakena i tak za niskie, przez co musiał cały czas chodzić lekko zgięty. Jak sługus-kastrat. Naprzeciwko drzwi po drugiej stronie sali stał niedługi, acz solidny stół z dwoma ławami po obu stronach. Gdzieniegdzie w ścianach były wbite stalowe kołki, do których można było doczepić pochodnie. Prócz nich nie było innego wystroju krypty. Kaptur usiadł na jednej z ław i wskazał miejsce na drugiej Ragnarowi. Ten wydął wargi, ale 66 podszedł, zgadzając się tym samym na rozpoczęcie rozmowy. Dopiero teraz jego towarzysz zdobył się na odwagę, by zrzucić ciężki kaptur. Na Ragnara patrzyło dwoje jasnych, niemal białych oczu mieszkańca Spalonych Ziem. Nieznajomy miał smagłą twarz pozbawioną chociażby śladu muśnięcia czasu, gładka głowa ogolona na łyso przypominała bardziej księżyc niż czaszkę, a usta cały czas miał wykrzywione w dziwnym nieprzyjemnym szyderczym grymasie. Był niezwykle odmienny od swych pobratymców, ale nie na tyle, by jego twarz zapadła w pamięć Łowcy. To niedobrze. Twarze bywają użyteczne. - A więc – zaczął Kaptur – musiałem cię tu ściągnąć. Nie można ufać tym na górze, a sprawa tak delikatna jak ta nie może dostać się do niechcianych uszu. Mam nadzieję, że to zrozumiałe? Ragnar nie odpowiedział tylko patrzył wyczekująco na rozmówcę. Kaptur nie wydawał się zaskoczony czy zmieszany, więc odrzucił poły płaszcza z wielką galanterią i położył splecione dłonie na stole. - Wezwałem cię, bo jesteś najlepszym najemnym zabójcą w całych Smoczych Ziemiach i ich imperium… - Nie schlebiaj mi tylko przejdź do zadania – warknął Ragnar, tracąc cierpliwość. Na górze miałby jej o wiele więcej, tylko po przejściu tych przeklętych schodów nie miał ochoty na zbyteczną paplaninę. Nie w miejscu


takim jak to, z człowiekiem takim jak ten, pomyślał, opierając się o półkolistą ścianę. Coś jest z nim nie tak. W odpowiedzi Kaptur uśmiechnął się pod nosem, choć nie pozbył się wyrazu kpiny. Rozłożył dłonie i kontynuował: - Dobrze. – Jego ton stał się ostry, pozbawiony wcześniejszej łagodności i cierpliwości. – Potrzebuję profesjonalisty, który podoła mojemu zadaniu, nie będzie zadawał pytań… - urwał na chwilę, wpatrując się w punkt po drugiej stronie sali. Wytrącony z równowagi Łowca podążył za jego wzrokiem i natrafił na zaokrąglone u góry, wyszczerbione drzwi, przez które przechodzili. Nic w nich nadzwyczajnego, tylko ciekawe, czy ktoś tam nie czeka. Jakby w odpowiedzi na jego myśli, Kaptur wyszeptał coś, co równie dobrze mogło być głosem z kilkudziesięciu chóralnych gardeł, ale jednocześnie brzmiało jak syk węża i ostrze miecza, a powietrze zdawało się być chłostane jego nieznanymi słowami niczym biczem. Ragnar nie miał pojęcia ile to trwało, gdy Kaptur zamknął usta i dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że coś do niego mówił. - Ty przeklęty skurwysynu! – krzyknął, skacząc na równe nogi. – Jak wciągnąłeś mnie tu jakimiś swoimi czarami, to nie wyjdziesz stąd żywy! 67 Już miał sięgać po sztylet, gdy Kaptur spojrzał tylko na niego przeciągle i wyciągnął z wielkiego rękawa sakwę, wysypując jej zawartość na blat. Ragnar zobaczył jak kilkadziesiąt złotych feniksów toczy się po stole, a także spada na ziemię z ciężkim brzękiem. Nigdy wcześniej nie widział tylu pieniędzy. Nagle przestało mu przeszkadzać, że jego przyszły pracodawca należy do zakazanej sekty parającej się magią w sposób wypaczony, dążąc do jak największej władzy nad ludźmi. Chciał tylko dostać te pieniądze. - Cieszę się, że zależy ci na pieniądzach – uśmiechnął się Kaptur. – Tacy jak ty nie sprawiają kłopotów. A to tylko zaliczka. Gdy wykonasz zadanie, dostaniesz pięć razy więcej. Łowca spojrzał na niego nieufnie, marszcząc brwi. - Nikt nie ma tylu pieniędzy w królestwie – burknął, opierając pięść na stole. - Nie jestem z królestwa – odparł obojętnie Kaptur, wyczekując zgody Drakena na kontynuowanie. Ten kiwnął niemo głową, nie odrywając oka od pieniędzy. - Musisz wyjechać już teraz, żeby zdążyć na turniej w Smoczej Reducie.


68



k ilk a w ybranych u t worów k ilk u auto rów z o k o l ic

-----------------------

Marek BIEGALSKI S ara BŁĄK Piotr Jakub KARCZ Oskar KLIMAS Leszek Max Li LEWANDOWSKI Kinga LICZMAŃSKA Kornel MACHNIKOWSKI Hanna OSIJEWSKA Agata PAWEŁEK Julita PELLOWSKA Patr yk SZWEDA Judyta ZABROCKA --------------------------------

Z A P O W I E D Z I

150626


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.