ZAMKNIĘTY ŚWIAT - Tomasz Graban

Page 1

To m a s z G r a b a n

ZAMKNIĘTY ŚWIAT 1



ZAMKNIĘT Y Ś W I A T TOMASZ GRABAN


ZAMKNIĘTY ŚWIAT Tomasz Graban Redakcja: Beata Graban, Lech J. Zdrojewski Okładka i projekt layoutu: Lech J. Zdrojewski Fotografie: Tomasz Graban i grono przyjaciół: Kinga Gełdon, Rafał Gil, Beata Graban, Aleksandra Janus, Elżbieta Noszczyk, Tomasz Postawa, Zbigniew Rysiecki, Mariusz Smorąg Fotografie na okładce: Tomasz Graban, Elżbieta Noszczyk Konsultacje fotograficzne: Lech J. Zdrojewski Konsultacje naukowe: dr Adrzej Tyc, dr Tomasz Postawa Korekta: Beata Graban DTP i obróbka fotografii: Kinga Gełdon ISBN 978-83-65365-95-8

Wydawca: Fundacja OKO-LICE KULTURY Zblewo, ul. Modrzewiowa 5, www.oko-lice-kultury.pl wydanie pierwsze - 2017

Partnerzy wydania


T

O

M

A

S

Z

G

R

A

B

A

N

ZAMKNIĘT Y

Ś W I A T U

K

R

Y

T

E

P

I

Ę

K

N

O

J

U

R

Y


Słyszy się niecierpliwe tętno w skroniach, słyszy się podszepty krwi, która najpierw lekko łaskocząc na samą myśl o wyjeździe, coraz bardziej swędzi, coraz usilniej domaga się kolejnej ucieczki od powierzchni. Nie żyłbym, gdyby nie reisefieber. Wojciech Kuczok


Babci Uli i Dziadkowi Antosiowi


6


Tak na początek, rozdział ostatni

Koniec końców Przyszedł czas na to, żeby zwolnić. Pozwolić sobie na luksus niespieszenia się. Wbrew wszelkim zegarom i kalendarzom. Przyszedł czas na to, żeby być. Pewnego razu doszedłem do wniosku, że moje kolana są już dorosłe. Dorosłe są również moje łokcie i jeszcze parę innych członków. Z własnej inicjatywy zacząłem nosić kalesony i inne barchany z długimi rękawami. W związku z tym postanowiłem własny ekwipunek grotołaza wzbogacić o nakolanniki, a być może niedługo dorzucę również jakieś nałokietniki. Siniaki na ciele nie stanowią już żadnej wartości dodanej, wręcz przeciwnie – bolą i goją się coraz dłużej. Są zupełnie niepotrzebne. Naszła mnie również refleksja, że warto, na przekór ogólnym trendom, zrezygnować z wyścigu ku zdobywaniu wszystkiego, co się da, bo przecież i tak nie zdążę. Największą wartość dostrzegam w drugim człowieku, i co ciekawe, wcale nie muszę zabiegać o jego względy. Wystarczy, że są Oni, i że ja jestem z Nimi. Wspólnie nie musimy się nigdzie spieszyć. Możemy natomiast cieszyć się sobą i wspólnie do czegoś dążyć. Lub nawet nie robić nic, jeśli właśnie mamy ochotę na „nicnierobienie”. 7


To jest możliwe tylko wówczas, kiedy relacje między ludźmi pozbawione są elementu rywalizacji. Jaskinia w tym układzie, mimo że jest dla nas celem samym w sobie, zawsze pozostaje neutralna. Jaskini jest wszystko jedno, kto i kiedy ją odkryje – bo, że odkryje, jest raczej pewne. To ludzie mają coś do załatwienia – najczęściej sami ze sobą i ważne jest to, w jaki sposób do tego czegoś dążą. Nie miejsce tutaj na podawanie przykładów dozgonnej zawiści, lub wręcz nienawiści, którą pałają do siebie ludzie. Ludzie, którym tak naprawdę chodzi przecież o to samo. Cóż, tacy już jesteśmy i zapewne nawet najmądrzejsza książka tego nie zmieni. Zastanawiam się tylko czasem nad tym, jaki będzie ten koniec końców? Kiedy wszystko zostanie już odkryte. Czy uda się nam w naszych potomkach zaszczepić prawdziwą pasję? Czy jesteśmy w stanie w młodych ludziach wykreować szacunek do natury? Bo właśnie szacunek jesteśmy jej winni. A może wszyscy powinniśmy na potęgę zacząć dokumentować świat dla przyszłych pokoleń? Może czas ogłosić ogólnoludzki konkurs fotograficzny, by najlepsze prace umieścić w pięknym, wielobarwnym podręczniku szkolnym? „Tak, kochane dzieci, wyglądały jaskinie – znajdowały się w nich różne formy naciekowe, takie jak na przykład stalaktyt. Stalaktyty, to były takie nacieki, które zwisały ze stropu - patrz fotografia obok” 8


A może jednak nie? W swojej naiwności wciąż jeszcze wierzę w to, że do takiej katastrofy nie dojdzie. Wierzę, że większość ludzi posiada jeszcze zdolność do refleksji. Ponadto znam osobiście kilka osób, które myślą tak samo jak ja. Dlatego uważam, iż jest jeszcze nadzieja. Dlatego książkę tę napisałem dla sobie współczesnych. Dla moich dzieci, przyjaciół i tych wszystkich, których nie znam. Dla grotołazów oraz dla tych, którzy z wielu powodów nigdy jaskini nie widzieli, ale mają zamiar przeżyć taką przygodę. Również dla tych, którzy nigdy nie będą mogli jej posmakować. Stalaktyty.

a teraz od początku

9


Rok 1974 Miałem wtedy sześć lat. Bardzo często bywałem na wsi. Była to wieś na Kociewiu, gdzie tylko pan K. posiadał nowy, kupiony za dwieście tysięcy traktor, a jakiekolwiek, bodaj trochę nowocześniejsze, maszyny polowe znajdowały się w kółku rolniczym za kościołem. Może nie różniła się ona znacząco od innych polskich wsi, jednak pod wieloma względami dla mnie była szczególna.

10

Kobiety codziennie schodziły się na pogaduchy pod spółdzielnią. To taki sklep, w którym można było kupić dosłownie wszystko, co w gospodarstwie domowym było potrzebne – od świeżutkiego, pachnącego chleba, po lep na muchy. One stały tam i gadałyby najchętniej do wieczora, gdyby tylko nie trzeba było przygotowywać strawy dla wygłodniałej dziatwy i marudnego męża. Mężczyźni i kawalerowie urządzali sobie męskie pogawędki w niedziele pod kościołem, w czasie sumy albo spotykali się na piwie w klubie, w sąsiedniej wsi. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że tam się wychowałem. Wśród kurzu brukowanej drogi, smrodu kiszonki i krowich placków, zapachu konia, smaku chleba moczonego w zbożowej kawie i specjałów kulinarnych babci Uli, serwowanych popołudniami w ogrodzie. Och! Jak pyszny był kisiel z kaszką manną i „zupa-nic”, i jagody ze śmietaną… Miałem wtedy sześć lat.


W tamtym czasie, pory roku można jeszcze było bezbłędnie od siebie odróżnić. Każde lato było gorące, pachnące zbożem i borowinowym mułem w jeziorze. Podczas żniwnej zwózki jeździło się wysoko na furze, do pasa zakopanym w życie, żeby nie spaść, kiedy koń szarpnął wozem. Jesienią, najczęściej aż do października, było ciepło, czasami wilgotno i chodziło się do lasu na grzyby lub jagody albo brudziło sobie łapska podczas kopania kartofli. Zimy obfitowały w śnieg do lepienia bałwanów lub budowania kulochronnych fortec. Wieczorami darliśmy pierze na pierzyny i poduchy, tak całą rodziną siedząc pod gorącym piecem kaflowym. W czasie tej czynności nie można było się śmiać, a tym bardziej parskać, bo po każdym parsknięciu pierze wzbijało się w powietrze i opadało dosłownie w każdym zakamarku pokoju, a pypcie spadały na podłogę lub-co gorsza, mieszały się z gotowym puchem. Dziadek Antoś wtedy trochę się złościł i kazał „siadać mu na oku”. Wiosną brnęliśmy po kostki w głębokich błotnych koleinach, żeby dojść na dworzec kolejowy. Kwitły jabłonie w ogrodzie i można było zjadać niedojrzałe porzeczki oraz napychać usta najkwaśniejszym, a zarazem najpyszniejszym na świecie agrestem. Miałem wtedy sześć lat. Och, nie… Nie byłem już zasmarkańcem. Pierwsze przedszkolne miłości i kulinarne doświadczenia z żuciem zasuszonych gęsich kupek, zbieranych na podwórzu, już dawno miałem za sobą.

Rzeka Jonka.

11


W tamtym czasie miałem już własny bunkier w gałęziach gęstych krzaków, miałem łuk, kuszę, rycerski miecz i gniazdo karabinu maszynowego, usytuowane na wysokiej wierzbie, która dzisiaj jakby trochę się zgarbiła. Przy sztachetach płotu dziadek odkładał wykopywane z ziemi prawdziwe naboje od karabinu maszynowego, z których potrafiłem wysypywać proch i usypane z niego ścieżki podpalałem jak na westernach. Czasami przemieniałem się w Tarzana. No i oczywiście, miałem swoją tajną bazę księżycową „Alfa - 1”.

12


Najczęściej bawiłem się sam, bo chłopaki na wsi mieli wszy, a babcia za wszelką cenę chciała uchronić moje włosy przed takimi lokatorami. Dla mnie ważne było to, że nikt mi nie przeszkadzał i nie zmieniał moich planów. Sam sobie wydawałem rozkazy, gdy akurat byłem Jankiem, albo Gustlikiem z Czterech pancernych. Na własny rozkaz rzucałem granatem we wrota stodoły, takim prawdziwym, wykopanym na polu, trochę zardzewiałym. Po każdym rzucie, jak na filmach, padałem szybko na ziemię, bo wiedziałem, że tak trzeba, żeby nie oberwać odłamkiem. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego nie wybuchał.


Najbardziej lubiłem wspinać się w stodole po linie od wiązania fury na podest z desek, który ułożony był na drewnianych żerdziach pięć metrów nad klepiskiem. Później na tej samej linie przeprawiałem się w powietrzu do drugiej bazy, która mieściła się na tej samej wysokości, po drugiej stronie stodoły. Bardzo dobrze pamiętam dobiegający zza okien turkot starego Ursusa C-330, którym mleczarz „pędził” każdego poranka, zanim jeszcze koguty się pobudziły. Ja wtedy siedziałem jeszcze głęboko zakopany w betach, a babcia tłumaczyła mi tajemnice różańca. Pamiętam nieznośne szczypanie skóry na stopach i łydkach poranionych na rżysku. A z chłopakami ze wsi, kiedy mimo wszy(stko) się spotykaliśmy, nie bawiliśmy się w wojnę, ale za to często chodziliśmy na pole pana K. Tam znajdowała się żwirownia, którą wszyscy nazywali „kulą”. Wyprawy do kuli organizowaliśmy, jak nikt nie widział, bo to miejsce podobno było niebezpieczne. Mogliśmy tam skakać z dużej wysokości w miękki piasek. Najlepsze wyniki w odległości uzyskiwało się, kiedy brało się długi rozbieg po polu. Z jak największą prędkością należało dobiec do skraju urwiska, potem wykonać mocne odbicie i po długim locie w powietrzu czasami udało się wylądować na przeciwległej ścianie kuli. To potrafili tylko nieliczni, jak Jarek od N., na którego wszyscy mówili Grot. Grot był najlepszy z nas, bo tylko on umiał w czasie skoku zrobić salto. 14


Przez nasz ogród przepływała rzeczka Jonka, przez wszystkich mieszkańców nazywana strugą. Pewnego razu, ze Sławkiem od P. zawlekliśmy do strugi stary podkład kolejowy i zrobiliśmy z niego minitratwę (miałem wtedy na sobie żółte slipy i po powrocie do domu gęsto musiałem się tłumaczyć, jak to się stało, że były one całkowicie mokre). Nasza tratwa była taka długa, że nie mieściła się w co niektórych zakolach rzeczki, ale i z tym problemem jakoś sobie poradziliśmy. Udało się nam dopłynąć daleko za cmentarz, aż do nasypu kolejowego. Wówczas jeździły po nim jeszcze pociągi. W dodatku z tak precyzyjną dokładnością, że nie trzeba było mieć zegarka, żeby wiedzieć, że jest już za dziesięć czwarta. Czasami, ukradkiem wynosiliśmy z domu cukier. W umówionym czasie spotykaliśmy się na łące, gdzie każdy wsypywał swój cukier do słoika z odrobiną wody i urządzaliśmy zawody w łapaniu pszczół. Tak czas upływał beztrosko i spokojnie, nigdzie jeszcze wtedy się nie spiesząc. Kiedy byłem już dostatecznie mężny i nie brakowało mi odwagi, dziadek Antoś, w wielkiej tajemnicy przed babcią, zabrał mnie ze sobą do piwnicy… Była to ciemna, wilgotna i budząca respekt przestrzeń pod domem, która podniecała swoją tajemniczością. Odkąd wiedziałem o jej istnieniu, bardzo mnie kusiło, żeby ją spenetrować. Trochę dla zaspokojenia ciekawości, a trochę z powodu stale obowiązującego, kategorycznego zakazu wstępu dzieciom do tych pomieszczeń.

15


16


Długo schodziliśmy po stromych drewnianych schodach. Powietrze pachniało przerośniętymi ziemniakami, jeszcze z poprzednich wykopków, zbutwiałymi szmatami oraz trocinami, które dziadek przywoził z pobliskiego tartaku. W zupełnej ciemności dotarliśmy do miejsca, gdzie z sufitu zwisały dwa kable, jeden był zakończony przedwojennym gniazdkiem, drugi nie mniej nadgryzioną zębem czasu wtyczką. Po ich połączeniu siedemdziesiątka piątka ciepłym światłem rozświetliła ciemności. To, co wtedy zobaczyłem, okazało się o wiele ciekawsze i bardziej pociągające niż wcześniej sobie wyobrażałem lub znałem z opowieści starszych. Najpierw mój wzrok na dłuższą chwilę zatrzymał się w miejscu, gdzie stała stara, rozebrana na części WFM-ka, z której dziadek dawno temu w lesie zgubił moją mamę i ciocię Gagę. - Ach ty raju! - zwykł mówić w sytuacjach, które były dla niego zaskakujące.- Nic wam się nie stało, dziewczynki? Przed wojną był tutaj mostek... Babcia jeszcze długie lata żyła w błogiej nieświadomości, bo dziewczyny nie puściły pary z ust na temat tego zdarzenia. Ta historia, jak i wiele innych, w naszej rodzinie przekazywana jest z pokolenia na pokolenie aż do dzisiaj. Później zobaczyłem sterty szklanych, ręcznie dmuchanych butelek o przedziwnych kształtach, stare szafy i komody, po brzegi wypełnione śrubami, gwoździami, łuskami od działka przeciwlotniczego i tym wszystkim, co się jeszcze kiedyś na pewno przyda. Dziadek złapał mnie za rękę i zaprowadził do szczególnego miejsca, gdzie na ceglanym sklepieniu, pomiędzy długimi, gęstymi i brudnymi od stuletniego kurzu pajęczynami wisiał prawdziwy, żywy nietoperz…

17


Bałem się jak nie wiem co! Dziadek sporo mi opowiedział o życiu i zwyczajach nietoperzy, o tym jak bardzo są pożyteczne i ile kilogramów much i komarów zjadają każdego wieczora (a może to były gramy?). A on w tym czasie po prostu wisiał nieruchomo i tym swoim wiszeniem sygnalizował, w jak głębokim poważaniu miał naszą obecność. Następnego dnia nie mogłem się doczekać śniadania, żeby jak najszybciej zjeść i wyjść z domu. Od razu pobiegłem o wszystkim opowiedzieć chłopakom na wsi. Pioter od N. i jego starszy brat, Krzych, zafascynowani byli moją relacją. Szczególnie podniecony tą historią był ten drugi. - Ja se złapia takiego skurkowańca i będzie nom wisiał na strychu. Zatkna wszystkie dziury i nie ucieknie. Pioter od razu mu się wtrącił: - Toć ony som szybkie i nie złapiesz, chyba, że śpio. Tedy chwycisz w bałce. Krzych nie potrafił usiedzieć na miejscu. Łaził w te i wewte, drapał się po rozczochranej, słomianobladej czuprynie, najwyraźniej coś obmyślając. W końcu oświadczył: 18


Dziadkowie Urszula i Antoni KruĹźyccy.

19


- To chodźta po tego do piwnicy. Ja go złapia i zawiniemy w mojo jupe. Tego już było za wiele. Ten nietoperz był tylko mój i nigdy, nikomu nie pozwoliłbym go dotknąć! Naprędce wymyśliłem wytłumaczenie, że do piwnicy nie można wejść, że jest zamknięta na dwie kłódki, a klucze ma tylko dziadek. Siedzieliśmy tak skwaszeni, bez pomysłu na spędzenie przedpołudnia. Później Krzych powiedział nam jeszcze, że dziewczyny muszą się bać nietoperzy, bo wplątują się we włosy i wełniane czapki. Opowiedział też mrożącą krew w żyłach historię, jak to przed wojną jego babce nietoperze zagryzły krowę i co z tego wynikło. Jeszcze wiele razy z duszą na ramieniu, w tajemnicy przed dorosłymi, przemykałem do naszej piwnicy, głównie po to, by zabierać stamtąd przedmioty, które nadawały się do dozbrojenia mojego wojennego arsenału. Jednak za każdym razem, kiedy tam byłem, bezszelestnie podchodziłem do miejsca, które znane było tylko mnie i dziadkowi. Stałem wtedy nieruchomo i na długim bezdechu przyglądałem się temu wiszącemu głową w dół CZEMUŚ, a TO wcale nie chciało wskoczyć na moją głowę, bo przecież nie byłem dziewczynką, ani też nie nosiłem wełnianej czapki. To COŚ tylko sobie tam wisiało i wisiało…


W tym samym czasie na Jurze wspomnienie Zbyszka Rysieckiego

Był styczeń 1974. Parę dni wcześniej wróciliśmy z zimowego obozu. Jeszcze czuliśmy w kościach Sylwestra i posylwestrową akcję w Śnieżnej. Jak to bywa w Nowym Roku - z nowymi planami, naładowani pozytywną energią. Na klubowym zebraniu, jak to było we zwyczaju, zaproponowałem kolejny cel: „jedziemy szukać nowych jaskiń w skałkach podlesickich”. Chęć wyjazdu wyrazili „Broniu” [Bronisław Łabanowicz] i „Zwirzu” [Tadeusz Kisielowski]. Zima była słaba. Bez śniegu, parę stopni poniżej zera. W tamtym czasie nie było również wolnych sobót. To znaczy były, ale gdzieś tam za żelazną kurtyną, gdzie niedobrzy kapitaliści wyzyskiwali biednych robotników. Wyjechaliśmy więc w sobotę 19. stycznia po pracy. Nie mieliśmy samochodu. Trzeba było dotrzeć pociągiem do Zawiercia i dalej „pekaesem”. Dotarliśmy do Podlesic jak już dobrze zmierzchało. Szybko doszliśmy do Schroniska w Podlesicach koło Kroczyc I. Tam zamierzaliśmy przespać noc. Zaskoczyło nas, że było tak zimno. Chłodno miało być, ale nie żeby od razu -20°C. Do tego trochę wiało. Trudno, musieliśmy być dzielni. Zjedliśmy kolację, której głównym daniem, pamiętam jak dziś, była „zupa błyskawiczna ogonowa” – przebój tamtych lat. Ubraliśmy na siebie wszystko, co ze sobą zabraliśmy i wskoczyliśmy do śpiworów. Producenci śpiworów

Od lewej: Bronisław Łabanowicz Tadeusz Kisielowski Zbigniew Rysiecki.

21


Studnia Jaskini Zawał.

22

w tamtych czasach nie mieli zwyczaju podawać, w jakich temperaturach uzyskamy komfort, ale pół godziny później mieliśmy jasność, że nasze „anilanki” tej nocy się nie sprawdzą. Wstaliśmy, zaczęliśmy się rozgrzewać. Nie, nie, nic z tych rzeczy, alkohol na naszych wyjazdach wtedy pojawiał się rzadko i tylko przy specjalnych okazjach. Zrobiliśmy naradę. Uznaliśmy, że w okolicy nie ma jaskini, w której dałoby się zabiwakować i gdzie byłoby cieplej. Podjęliśmy decyzję, że aby nie zamarznąć, musimy się intensywnie ruszać. Postanowiliśmy kopać do rana. Problem [miejsce wskazujące możliwość istnienia jaskini lub jej kontynuację] mieliśmy na miejscu. W północnej części sali było zagłębienie. Zaczęliśmy w nim kopać. 10 minut i zmiana. Wykopaliśmy głęboki dół. Po kilku godzinach, gdy do naszego wykopu trzeba było już zjeżdżać, uznaliśmy, że narzędzia, jakimi dysponujemy (grabki ogrodnicze i saperka), są już niewystarczające. Musieliśmy się poddać. Do rana było jeszcze daleko. Pobiegłem poszukać jakiegoś problemu w okolicy, gdzie można by pokopać do rana. Znalazłem lej po północnej stronie grani. Piękny. Zaczęliśmy znowu kopać. Ale trochę „duży”. Gdy w kolejce przypadła mi rola „odpoczywającego” – ruszyłem szukać jeszcze innych problemów. I wtedy, parę metrów dalej, znalazłem ją. W leju, pod ścianką dwumetrowa studzienka, parę metrów pochylni, znowu mała studzienka i koniec. W sumie miało to coś z dziesięć metrów głębokości. Ale najważniejsze - z piargu, zamykającego dalszą drogę, sączyło się


ciepłe powietrze. W otaczającym nas świecie, gdzie wszystko było przemarznięte do granic możliwości, to było jak źródło życia. Pobiegłem po chłopaków. Porzuciliśmy poprzednie problemy, przenieśliśmy nasze bety pod nowy otwór i zaczęliśmy w nim grzebać. To była salka zasypana wapiennym gruzem przemieszanym z gliną i humusem. Salka miała powierzchnię około 4 x 2 metry. W jej północnej części kamienie tworzące próg obrastał potężny, spróchniały korzeń. 10 metrów pod ziemią! Co tu kiedyś rosło? Kopaliśmy głębiej, wzdłuż południowej ściany okrytej ładnymi naciekami. Cały czas delikatnie „wiało”. Trochę pokopaliśmy, później owinięci w śpiwory– drzemaliśmy. Ale zimnego powietrza z powierzchni napływało znacznie więcej niż ciepłego z jaskini. Zmarzliśmy jak... Jeszcze dziś się trzęsę! O świcie zimno wygoniło nas na powierzchnię. Biegaliśmy wzdłuż ścian Dudnika [skaliste wzgórze nieopodal miejscowości Podlesice, gm. Kroczyce], żeby się rozgrzać. Wstał piękny, słoneczny poranek. Dudnik wyglądał inaczej niż dziś. Nie był tak zarośnięty. Owszem, było tu kilka większych buków i trochę leszczyny, szczególnie po północnej stronie. Od południa grań była goła. Jedynie u podnóża skał porastał sosnowy młodnik. Oglądaliśmy wały usypane wokół otworu i zastanawialiśmy się, ile pracy musieli tu włożyć szpatowcy [ludzie trudniący się wydobywaniem kalcytu]. Największą zagadką było, jak głęboko szpatowcy dotarli w „naszym” problemie. Głębokość położonej nieopodal Jaskini Podlesickiej, 23


bo tak nazywana była wtedy Studnia Szpatowców, pobudzała naszą wyobraźnię. Swoim zwyczajem obszedłem okolice w poszukiwaniu „nowych” problemów. Znalazłem kilka ciekawych miejsc, ale żadne nie mogło konkurować z naszym nocnym znaleziskiem. Zachwyciły mnie aweny [studnie krasowe] i leje na zachód od Dudnika. Zdziwiło mnie, że nad nimi także zalegały zwały wydobytej ziemi. Przecież w nich szpatowcy nie mieli czego szukać. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że w okolicach Podlesic wydobywano także „ziemię okrzemkową”. Zwróciło moją uwagę to, jak wiele jest tu miejsc, w których ludzie kopali. Dochodziły do tego okopy z II wojny światowej - zastanawiałem się, czy może kopał je mój dziadek, bo w te okolice wywozili go Niemcy po każdym aresztowaniu. Obiegłem także Sulmów, ale uznałem, że problemy tam leżące wymagałyby ogromnej pracy. Zjedliśmy śniadanie. Zrobiło się trochę cieplej. Z nowymi siłami przystąpiliśmy do dalszego kopania. Studzienka pomiędzy ścianą studni a piarżystym zawaliskiem stawała się coraz głębsza. Wraz z głębokością rosło niebezpieczeństwo zawału. Ale na razie zawalisko było stabilne. Ciągle prowadził nas wyraźny ( jak na Jurę) ciąg powietrza. W pewnym momencie w ścianie kopanej studzienki zaczął się odsłaniać wylot korytarzyka. Teraz dopiero rzuciliśmy się do gorączkowego kopania. Wstąpił w nas duch walki. Czuliśmy, że za chwilę puści. 10 minut i zmiana. Kłóciliśmy się, gdy ktoś przeciągał swoją zmianę na przodku.


I stało się. Stabilne dotychczas zawalisko, w jednym momencie ruszyło w dół. Wrzasnęliśmy z przerażenia. Patrzyliśmy na Tadka, który był na dole i znikał. Nie zdążył wykonać ruchu. Płynące piarżysko przycisnęło go do ściany. Leżeliśmy nad lejem, na którego dnie spod kamieni wystawała tylko głowa Tadka. W życiu się tak nie bałem. Przerażeni zaczęliśmy go odkopywać. Tadek miał mocną psychę. Oświadczył, że nic mu się nie stało. Mógł kręcić głową. Żartując, uzgadniał z nami kolejność wybieranych kamieni. Gdy uwolniliśmy mu ręce, pomagał nam w dalszym odgruzowywaniu. W końcówce zrobiło się znowu niebezpiecznie. Trzeba było wejść do wąskiego wykopu głową w dół, żeby uwolnić jego nogi. Broniu opuścił mnie tam, trzymając za nogi. Wybierałem kamienie, podawałem Tadkowi, on podawał je Broniowi. I cały czas myślałem-„a jak znowu pojedzie?”. Ale w końcu wykopaliśmy go. Wyszliśmy na powierzchnię. Ochłonęliśmy. Zrobiliśmy herbatę, a przy niej odbyła się burza mózgów. Zdania były podzielone, ale konkluzjaoczywista. „Przecież nie zostawimy takiego problemu!” Znowu weszliśmy do jaskini. Spokojnie pooglądaliśmy zawalisko. Teraz już mieliśmy świadomość, że kopiemy w studni zasypanej wapiennym gruzem powstałym przy eksploatacji szpatu. Przy kopaniu wpadały nam w ręce przepiękne okazy szpatu. Studnia ma swój początek w leju, przed otworem jaskini. Czyli mieliśmy nad sobą około 15 metrów niemal pionowego piarżyska, lekko ustabilizowanego spróchniałym, może kilkusetletnim korzeniem!


Ale przekop znowu sprawiał wrażenie stabilnego. Z duszą na ramieniu wybrałem resztki osuwiska, które przywaliło Tadka. Wsunąłem się nogami do przodu do horyzontalnego korytarzyka. No może „korytarzyk” to dużo powiedziane. Ciasna pionowa szczelina, zarośnięta wspaniałymi grzybkami jaskiniowymi. Długa może 4 metry, w połowie zacisk. Określiliśmy go na Z-1. Szczelina urywała się studnią. Wróciłem po linę. Wtedy jeszcze nie znaliśmy techniki odcinkowej. Lina zawiązana na powierzchni biegła przez całą jaskinię. Przeciągnąłem ją za sobą i zrzuciłem do studni. Rolek też nie było. Wpięcie ósemki Fiszera utrudniała ciasnota. Zjechałem. Studnia miała 8 metrów głębokości. Wprowadzała do sali o powierzchni 4x3 metry. W północnej części komin, zablokowany zawaliskiem i znowu u podstawy zawaliska ogromny pień drzewa. Na głębokości 25 metrów! Przecież nie wyrósł tutaj. Został tu wrzucony? Czyżby ten zawalony komin sięgał kiedyś powierzchni? To zagadka do rozwiązania. Kiedyś. Szpatowcy tu nie dotarli. Nie było żadnych śladów pobytu człowieka. Od sali w kierunku wschodnim odchodzą dwie odnogi z kominami. Jest trochę nacieków, ale bez szaleństw. Nie tak ładne jak te w górnych partiach. W kierunku zachodnim szczelinowy korytarz, zablokowany zawaliskiem. Zawalisko wygląda beznadziejnie. O wiele gorzej niż to, przez które właśnie się przekopaliśmy. Ale to stąd wydobywa się strumień powietrza! To ten sam, który wcześniej był naszym przewodnikiem. Beznadzieja. Choć wykonałem próbne grzebnięcie. Może...? W kierunku południowym, 26


niewielki prożek sprowadza do salki z pięciometrowym kominem. Ekipa zjechała do mnie. Nie braliśmy pod uwagę tego, że zawalisko znów może popłynąć. Cieszyliśmy się jak dzieci. Wyszliśmy z jaskini. Postanowiliśmy nadać jej nazwę Jaskinia Zawał. Wracaliśmy w wybornych nastrojach. Na przystanku w Podlesicach pełen luz. Nie to, co latem, kiedy szturmujący drzwi autobusu tłum spychał nas do rowu, a selekcjonujący na schodkach autobusu kierowca wołał: „Z plecakami nie biorę!”. Peron zawierciańskiego dworca kolejowego, na którym przesiadywaliśmy godzinami, oczekując na swój pociąg, był naszym drugim domem. Zimno zupełnie nam nie przeszkadzało. Ech, młodość …! Z. Rysiecki 27


Zbigniew Rysiecki, grotołaz, wybitny eksplorator, pasjonuje się speleologią od 1963 roku. Wśród kilkudziesięciu odkryć na Jurze Krakowsko-Wieluńskiej zanotował tak spektakularne sukcesy jak odkrycia jaskiń: Wierna, Piaskowa, Zawał, Z Kominem, Pod Skipirzepą, Pod Stropem, Między Otworami, Januszkowa Szczelina i wiele innych. W Tatrach najciekawszym z jego dokonań była eksploracja systemu jaskiń Wysoka - Za Siedmioma Progami. Podejmował również eksploracje w wielu rejonach krasowych leżących poza Polską. Celem jego zainteresowań były kolejno góry: Taurus, Bihor, Stara Planina, Atlas, Rif, Północne Alpy Wapienne, Alpy Sabaudzkie, G.Dynarskie, Apeniny, G.Kantabryjskie i Kaukaz. W trakcie kilkudziesięciu wypraw, w których brał udział, najczęściej jako ich inicjator i kierownik, odkrył ponad 1000 jaskiń. Wśród odkryć było wiele jaskiń bardzo długich i głębokich. Trzykrotnie przekraczał w eksploracji granicę 1000 m głębokości (Jägerbrunntroghöhle, Lamprechtsofen, Hochschartehöhlensystem). Spośród innych najciekawszych odkryć warto wymienić udział w eksploracji systemu PlatteneckBerger-Bierloch - osiągnięcie deniwelacji 940 m (Tenengebirge), Jama na Vjetrno Brdo -775 m (Durmitor) Sima del Porru la Capilla-863 m (Picos de Europa), Grutredhohlensystem -821 m (Hocher Goll), Koboldschacht -677 m (Hocher Goll) i Schartenschacht -972 m (Hocher Goll). Jego największe odkrycie - System Jaskiniowy Hochscharte (-1395 m) jest najgłębszą jaskinią w całości odkrytą przez Polaków. 28



Jedenaście lat później Spotkaliśmy się jak zwykle przed wyprawą w nieznane. Przeglądaliśmy mapy, sprawdzaliśmy, gdzie na Kaszubach można przenocować i czy w ten akurat weekend mamy ochotę na czterdziestokilometrowy spacer, czy zadowoli nas piętnaście. Zawsze dokładnie się przygotowywaliśmy i rozdzielaliśmy między sobą zadania, tak żeby nic nas w drodze nie mogło zaskoczyć. To wszystko z powodu Ediego. Wśród uczniów „energetyka” nazywany był Soczewą, Toranagą lub Mistrzem; zdarzały się też mniej fajne określenia. Był instruktorem praktycznej nauki zawodu w warsztatach szkolnych. Uczył obróbki ręcznej metali i wpisał się w pamięć wielu ludzi jako mocno kontrowersyjna postać, głównie z powodu, delikatnie mówiąc, nietypowych metod przekazywania wiedzy. Edi, poza nauczaniem, prowadził szkolny klub turystyki pieszej „Błyskawica”, a właściwie robił to tylko formalnie, ponieważ realizował zamysł, abyśmy to my sami zajmowali się klubową działalnością. Przyglądał się naszym poczynaniom i pozwalał, żebyśmy popełniali błędy, a później ponosili ich konsekwencje. - Nie znacie dnia, ani godziny, a wróg czuwa. Powiadał przy wielu okazjach. Edi nigdy nam niczego nie zabraniał. Uczył nas szacunku do ludzi i do samych siebie, pokazywał jak przetrwać w ekstremalnych warunkach i w jaki sposób


wykaraskać się z kłopotów. Pomagał bezpiecznie przebrnąć przez adolescencyjne zawirowania, leczył poturbowane serca po przeżytych miłosnych porażkach, próbował swatać z co fajniejszymi niewiastkami. Przy okazji skutecznie wpajał nam zasady kultury spożywania alkoholu. Inicjację w tym zakresie przeszli prawie wszyscy i nikomu z tego powodu nie stała się krzywda. Nie da się zapomnieć zapachu grzanego piwa z goździkami, które lało się po schodach z pierwszego piętra aż do piwnicy. Na domiar złego, całe zdarzenie miało miejsce w szkole podstawowej, gdzie zaplanowany był nocleg dla uczestników pieszego rajdu po ziemi puckiej. Nasza grupa przybyła wówczas na miejsce noclegu jako pierwsza. Edi wypatroszył nam plecaki, po czym wszystkie znalezione fanty w brązowych i zielonych butelkach polecił zlać w jedno naczynie. W ramach nauki kultury spożywania alkoholu podał nam tajemny przepis na antyprzeziębieniowego grzańca. Najmłodszego z nas wysłał do sklepu po goździki, zaś tego, który najwięcej owego napoju posiadał, obarczył odpowiedzialnym zadaniem pilnowania gara… Szkoły nie udało się wywietrzyć zanim na miejsce dotarły następne grupy. Piwa również nikt się nie napił, bo niewiele udało się go uratować. Edi przyjął na siebie trudny obowiązek wytłumaczenia odpowiednim władzom przyczyn skażenia budynku. Ja natomiast, jako odpowiedzialny za organizację

Edwin Nawrocki przez wiele lat pracował jako nauczyciel. Pasją do turystyki zarażał swoich uczniów. Odznaczony medalem i tytułem „Nauczyciel Kraju Ojczystego” przez MEN. Obecnie bierze czynny udział w działaniach Uniwersytetu III Wieku oraz w Kole Przewodników i Pilotów PTTK w Wejherowie. 31


32


Niewieloma jaskiniami możemy się cieszyć na północy naszego kraju. Na całym Niżu Polskim jest ich zaledwie dwadzieścia, a znakomita większość z nich nie przekracza kilku czy kilkunastu metrów długości. Nie są to również obiekty szczególnie urodziwe, głównie z powodu całkowitego braku lub ubogiej szaty naciekowej. Niewątpliwie perłą pozostaje jaskinia w Mechowie niedaleko Pucka. Jest to ewenement nie tylko w skali Polski, ale również w całej Europie. Jaskinia po pierwsze jest dość długa (61 metrów) jak na swoje położenie geograficzne, ale również przebogata w rozmaite formy naciekowe. I chociaż rozmiary tych nacieków nie są imponujące, to ich zabarwienie robi przeogromne wrażenie. Opisana powyżej część jaskini, z uwagi na niebezpieczeństwo obrywu oraz z powodu szczególnej ochrony przed zniszczeniem, jest zabezpieczona i udostępniana tylko speleologom i naukowcom. Jednak bardzo ciekawe i równie piękne są początkowe partie jaskini. Partie te wyróżniają się kilkunastoma kolumnami z piaskowca, pomiędzy którymi wyznaczona została trasa turystyczna. Jaskinię można zwiedzać i podziwiać na zasadach określonych przez opiekuna jaskini. W Polsce podobne formacje piaskowcowych kolumn możemy spotkać tylko w Grotach Mirachowskich, w Mirachowie niedaleko Kartuz.

33


miejsca zakwaterowania, w ramach rekompensaty za szkody moralne, musiałem jednoosobowo przygotować się do konkursu historycznego i oczywiście reprezentować w nim naszą bandę. Konkurs wygrałem i tym samym udowodniłem, że energetycy to nie jakieś tam ochlaje. Nauczony tym doświadczeniem, już nigdy nie dopuściłem do podobnej sytuacji na terenach placówek oświatowych. Prawie co tydzień organizowaliśmy jakąś włóczęgę. Nieraz bywało, że właściciele posesji, na których rozbijaliśmy namioty, bo miejsce szczególnie nam się podobało, budzili nas z siekierami w dłoniach i wilczym zacięciem w oczach. Zawsze jednak wszystko dobrze się kończyło. Pod okiem Ediego wychowywaliśmy siebie nawzajem i pilnowaliśmy jeden drugiego. Tym razem plan był wariacki. Wymyśliliśmy zimowy, nocny marsz wokół Jezior Raduńskich. Po niespełna tygodniu wszystko było dopięte na ostatni guzik, a plan, jak to plan, sam się zweryfikował. Z pięciu samców, chętnych do przeżycia przygody, zostało tylko dwóch. Ja i Darek Janowski (Janosik), w kręgu najbliższych przyjaciół zwany również Sopotem. Wyruszyliśmy około godziny dwudziestej pierwszej z Chmielna i do tej samej miejscowości zamierzaliśmy wrócić następnego dnia, po pięćdziesięciokilometrowej wędrówce. To była piękna noc. Niebo, z dala od granic wielkiej metropolii, wydawało się o wiele rozleglejsze. Patrząc w górę, miałem poczucie zupełnego oderwania od macierzystej planety 34


i wydawało mi się, że wiruję wśród gwiazd. Zupełnie jakbym stał się jedną z nich. Bratając się z tym bezkresnym rojem, bez chwili wahania byłem gotowy rozpocząć najdłuższą i zarazem najpiękniejszą podróż do nieskończoności. Tymczasem w atmosferze ziemskiej na północy Polski było wówczas dwadzieścia osiem stopni mrozu, a skorupa planety w tym rejonie pokryta była blisko metrową warstwą sypkiego śniegu. Było zbyt zimno na dłuższe gapienie się na nieboskłon, więc wzięliśmy dupy w troki i rozpoczęliśmy nierówną walkę z żywiołem. Jeszcze przed wyjazdem pani kucharka z internatowej kuchni jak zawsze stanęła na wysokości zadania i zadbała o nas, jak o uczestników narodowej wyprawy na Spitsbergen. Ukradkiem, żeby nikt się nie dowiedział, wyposażyła nas w wielką, grubaśną mortadelę i dwie kostki smalcu. Prowiant ten już po trzech godzinach włóczęgi okazał się mieć zbawienne znaczenie. Korzystając z wiaty chroniącej przed wiatrem i drewnianej ławki na przystanku PKS-u, ustawionego pośrodku jakiejś wioski, odpaliliśmy kuchenkę benzynową i smażyliśmy tę niby-kiełbasę, grzejąc przy okazji przemarznięte dłonie. Zażeraliśmy się specjałem z wielkim apetytem, opowiadając sobie mniej lub bardziej śmieszne dowcipy. Jakaś luźna blacha stukała o konstrukcję wiaty, śnieg na przemian uspokajał się, to znowu z wiatrem wciskał się w oczy. Ten tajemniczy nastrój nie trwał jednak zbyt długo, gdyż zakłóciła go granatowa nysa z białymi paskami po bokach, która nie wiadomo skąd się wzięła, powoli 35


tocząc przez wieś swoje leniwe cielsko. Minęła nasze „obozowisko” i niespiesznie się oddaliła. Poczucie ulgi nie zdążyło na długo w nas zagościć, ponieważ auto po przejechaniu kilkuset metrów zawróciło i zaczęło się ponownie do nas zbliżać, tym razem jeszcze wolniej, zupełnie jak na filmie wyświetlanym w zwolnionym tempie. Z na wpół pogryzionym pokarmem w japach patrzyliśmy, jak pojazd zmierzał niechybnie ku nam, ze zgrzytem rozgniatając świeżutki śnieg pod kołami. Z każdą sekundą robił się coraz większy, coraz mocniej oślepiał wyłupiastymi gałami reflektorów, i w końcu się zatrzymał... Ze środka wygramoliło się dwóch dość dużych mężczyzn w polowych, mocno nadszarpniętych zębem czasu ciuchach moro. (Dzięki corocznej „mundurówce” można było przecież sporo kasy zaoszczędzić). Na głowach mieli czapki uszanki z opuszczonymi klapami, oprócz jednej - tej z metalowym orzełkiem bez korony. Panowie zaczęli się nam przyglądać. Z całą pewnością byli w równym stopniu zdumieni naszym widokiem, jak my wystraszeni ich obecnością. Ani ja, ani Janosik nie byliśmy w stanie pogryźć do końca tego, co wciąż zalegało w naszych ustach. Biłem się z myślami, czy powinienem wypluć tę mortadelę, czy może połknąć nie pogryzioną. W końcu nie wytrzymałem napięcia i z pełną gębą zaproponowałem milicjantom poczęstunek. Rozbawiło ich to niewąsko i atmosfera konsternacji natychmiast się rozrzedziła. Panowie Władza nie chcieli spróbować naszego kulinarnego dzieła. Za to okazali się nadzwyczaj mili. Po 36


kilkunastu minutach luźnej rozmowy – skąd, dokąd i w ogóle po co w środku nocy, w taki mróz?, życząc nam bezpiecznej drogi, po prostu sobie pojechali... Fakt, iż było nas tylko dwóch, podczas dalszej wędrówki sprzyjał poważnym, prawie filozoficznym dyskusjom na tematy nieodłącznie związane z problemami ludzkiej egzystencji i sensem życia jako takiego. Było już dobrze po drugiej, kiedy Janosik wyznał, że pewnie rzadziej będzie się z nami włóczył po ojczystym kraju, bo właśnie ze swoimi kolegami ma zamiar założyć Sopocki Klub Taternictwa Jaskiniowego… Z ogromną pasją opowiadał o tym, jak z Jackiem Pyszką i Adamem Przyklękiem ćwiczą w lesie techniki wspinaczkowe, jak sami próbują zrobić sobie jakieś przyrządy służące do poruszania się po linach, o tym, że uszył już sobie uprząż, i że niedawno ukradł spod kościoła superancką linę, która jest bardzo mocna i wygląda jak prawdziwa – taka jaskiniowa. Jego opowieść, chociaż zdawkowa i dość uboga w szczegóły, stawała się coraz bardziej wciągająca i, co okazało się zbawienne, rozgrzewająca organizm gdzieś od środka. Z każdym zdaniem, które wysączał z siebie Janosik, coraz bardziej odechciewało mi się dalszej wędrówki. Chciałem być już w ciepłym pomieszczeniu i chłonąć wiedzę, którą przekazuje, a póki co nie potrafiłem zadać mu żadnego konkretnego pytania. Na szczęście nie musiałem, bo Janosik gadał i gadał, i gadał, jak nakręcony.

Niesamowita barwa szaty naciekowej.

37


38


39


Dno jaskini okresowo przemienia się w płynący potok.

40

Mróz się wzmagał, wiatr przybierał na sile i śnieg z każdym krokiem stawiał coraz większy opór. Energii i adrenaliny dodawały nam podwórkowe burki, które udając, że wcale się nas nie boją, wybiegały poza granice strzeżonych przez siebie gospodarskich zagród. Okropnie ujadając, próbowały skubać nasze nogawki. W taką noc nawet Pies Pankracy, gdyby tylko tam był, urósłby do rangi groźnego pit- bulla. Uratowały nas latarki „Kora” na płaskie baterie, które całkiem nieźle jeszcze świeciły, mimo kilku godzin pracy na mrozie. Po tej nierównej walce o przeżycie opadłem nieco z sił i-podobnie zresztą jak mój kompan, straciłem resztę motywacji do tego, by kontynuować wędrówkę do zamierzonego celu. O dziewiątej rano dotarliśmy do miejscowości Krzeszna. Tam na przystanku kolejowym, podskakując i biegając w kółko dla wykrzesania reszty energii cieplnej z organizmów, czekaliśmy na pociąg do domu. Gdy już wreszcie nadjechał, w ciepłym wagonie bardzo szybko odtajałem. Janosik zwinął się w paragraf i prawie natychmiast zasnął. Zamarznięte, grube od lodu szyby w oknach skutecznie uniemożliwiały oglądanie kaszubskich krajobrazów. Zresztą i tak nie miałem ochoty na ich podziwianie. W mojej głowie pojawił się niepokój, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Cały czas myślałem o jaskiniach. Po powrocie do domu, kiedy już odespałem nocną eskapadę, sytuacja wcale się nie polepszyła, wręcz przeciwnie-niepokój, jaki mi towarzyszył, ciągle narastał i nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, jakie


41


jeszcze pytania powinienem zadać Janosikowi, żeby poznać więcej szczegółów, i wciąż zastanawiałem się, jakie to uczucie - zjeżdżać wprost w jaskiniowe czeluści, nie mając pojęcia, gdzie jest dno. Jakiś czas wcześniej, przy okazji szkolnej wycieczki, zawieźli nas pod Maczugę Herkulesa w Ojcowskim Parku Narodowym. W programie wycieczki, poza Pieskową Skałą i takimi tam, było również zwiedzanie Groty Łokietka. Była to pierwsza jaskinia, jaką zobaczyłem w życiu. Niespecjalnie mi się podobała. Pamiętam tylko tyle, że było w niej trochę zimno jak na krótki rękaw, i że przewodniczka opowiadała coś o pajęczynie w otworze wejściowym. Wkrótce zorganizowaliśmy kilkuosobową „wyprawę” do „naszego” Mechowa, żeby zwiedzić jaskinię zwaną Groty Mechowskie. To jedna z nielicznych jaskiń, które mają lokalizację na północy kraju, taka perełka Niżu Polskiego, a nawet Europejskiego. Dziura na wskroś ciekawa. Owiana mitami i legendami ze smaczkiem. Babuleńka, która opiekowała się w tamtym czasie jaskinią, mieszkała nieopodal. Nie chciało jej się wyjść z domu, bo okropnie lało. Powiedziała tylko, że mamy nie zrobić sobie krzywdy. Po pięciu minutach, przebrani w stare, brudne łachy, wgramoliliśmy się do środka, a tam było to, co chciałem zobaczyć! 42


Wewnątrz było trochę mokro, trochę zimno i… przepięknie. Nacieki, które zobaczyłem, ich zabarwienie i przedziwne kształty, sprawiły, że poczułem się tak, jakbym był zupełnie sam i przeniosłem się do innego, wcześniej nieznanego świata. Wyobrażałem sobie, że zostałem połknięty przez ogromne zwierzę i znajduję się w jego wnętrzu. Oglądając poszczególne narządy, dotykałem płuc, wątroby, przenosiłem się do żołądka, a na końcu podziwiałem cudowne, krwistoczerwone serce… Nie poruszało się i było zimne, ale z całą pewnością żywe. Po opuszczeniu podziemnych przestrzeni wiedziałem już na pewno, że jaskinie staną się moją życiową przygodą.

Kolumny piaskowcowe tworzące wejscie do jaskini.

43


44


Jakiś czas później Około dwudziestej drugiej wpakowałem tyłek do pociągu w Gdańsku i wyruszyłem na podbój jurajskich jaskiń, które już bardzo dobrze znałem z opowieści Janosika, a po „wyeksplorowaniu” Grot Mechowskich czułem się grotołazem, ba - nawet speleologiem… Zabrałem ze sobą moją dziewczynę, której ten pomysł się spodobał i przedsięwzięciu nie opierała się ani przez chwilę. Na dworcu kolejowym w Częstochowie nabyliśmy „Biblię Górnego i Szelerewicza” (w owym czasie, na południu Polski można ją było kupić w niemal każdym kiosku), potem zakupiłem bilety autobusowe w okienku, które usytuowane było tak wysoko, że trzeba było wspiąć się na palce, żeby podać miłej pani pieniądze i czerwonym autobusem dotarliśmy do Olsztyna. Widok górujących nad miasteczkiem ruin zamku prawie mnie zadławił. Do dzisiaj, za każdym razem, przeżywam takie same emocje. Choćby tylko dla tych estetycznych wrażeń warto tarabanić się przez całą Polskę. Włóczyliśmy się po małych dziurach w okolicach miasteczka, odziani w sztormiaki wypożyczone z Zakładu Energetycznego w Gdańsku (gdzie wówczas pracowałem) wzbudzając podziw i zainteresowanie tubylców. Już drugiego dnia pobytu na jurze spłynęło na mnie niczym miód najprawdziwsze szczęście. Było popołudnie, kiedy zdecydowaliśmy się wyruszyć w Sokole Góry.

Jaskinia Koralowa. Moja pierwsza pionowa dziura.

45


Brnęliśmy po kolana w suchych bukowych liściach, z opisem dojścia do jaskini w ręku. Nie było łatwo trafić, bo wszystkie ścieżyny były zasypane. Na miejscu, w Schronisku Zachodnim, siedział samotnie sympatyczny młody człowiek, który przy ognisku „odgrzewał sobie puszkę”. Z daleka krzyknęliśmy w jego stronę sakramentalne „cześć” i zaczęliśmy gramolić się do jakiejś dziury w ziemi. Kiedy już tylko głowa wystawała mi ponad powierzchnią gleby, usłyszałem od strony schroniska głos tego faceta: - Chodźcie się ogrzać, tam nie warto włazić. To tylko taka mała dziupla. Studnia wejściowa do Jaskini Koralowej.

Ja natomiast, z wyrazem twarzy pewnego siebie podróżnika, odkrzyknąłem: - To przecież potężna jaskinia! Obejdziemy ją i przyjdziemy! Jedną ręką ściągnąłem do środka resztę naszego dobytku i zniknąłem pod ziemią. Na dole zdumieni zobaczyliśmy salkę o półtorametrowej średnicy i wysokości co najwyżej metra i dwudziestu centymetrów. Z powodu wstydu siedzieliśmy tam z Anetą chyba z pół godziny, patrząc na siebie bez pomysłu, co w takiej sytuacji powinniśmy zrobić. Jak już nam się znudziło „eksplorowanie” tejże wielkiej podziemnej pieczary, jak się później okazało – Awenu Zygmunta,

46


wyłoniliśmy się na powierzchni. Niestety, ten człowiek jeszcze tam był i w dodatku na nas czekał. Kiedy stanąłem twarzą w twarz z facetem, który z bliska naprawdę wyglądał na takiego, który wie, co gada, przestałem już udawać grotołaza i przyznałem się, że jesteśmy w jaskiniach pierwszy raz. Nie pamiętam już jego imienia, ani skąd przyjechał, ale nigdy nie zapomnę słów, które wypowiedział po chwili rozmowy: - Chcesz zjechać do Koralowej? - Rzucił pytanie i nie było w jego głosie cienia ironii… Gość najpierw „przeczołgał nas” przez ciasny jak cholera meander w ścianie Jaskini Olsztyńskiej, pewnie po to, żebyśmy sobie trochę postękali, potem przez korytarz Bakk do Jaskini Wszystkich Świętych i z powrotem. Później przemiły kolega pokazał mi jak wygląda prawdziwa rolka zjazdowa (widziałem coś takiego na rysunku w „biblii”, którą przeglądałem w autobusie). Poinstruował mnie, w jaki sposób wiązać proste węzły zwane prusikami, służące do wychodzenia po linie i opowiedział, czego się mam spodziewać na dole, oraz gdzie pod żadnym pozorem nie włazić. Po tym nieco przydługawym, jak mi się wydawało, instruktarzu wzułem na siebie jego uprząż i… Zjechałem! 47


To było dziwne uczucie, zupełnie inny, nieznany mi wcześniej rodzaj podniecenia. Zjeżdżając, próbowałem odbijać się nogami od ściany, jak funkcjonariusze specjalnych oddziałów milicji w dzienniku telewizyjnym, ale zarzuciłem ten pomysł w momencie, gdy grzmotnąłem głową w przeciwległą ścianę studni. To nic, że miałem na głowie kask budowlany-i tak zabolało. W Koralowej, jak się później okazało, spędziłem ponad trzy godziny. Złaziłem wszystkie wówczas dostępne dla mnie partie jaskini i byłem szczęśliwy. Nowo poznany kolega w tym czasie dzielnie dotrzymywał towarzystwa mojej dziewczynie, zabawiając ją zapewne nigdy niekończącymi się jaskiniowymi anegdotami. Kiedy moja czołówka, wykonana z części odzyskanych z ręcznej latarki, powiedziała, że ma już dość i świeciła jak ogarek, zdecydowałem, że pora wracać, bo i Aneta pewnie będzie wkurzona, że zniknąłem na tak długo, a poza tym głupio trzymać tyle czasu człowieka, może chce już wracać do domu (tak, tak sobie myślałem). Zacząłem kombinować, jak zainstalować tę rolkę zjazdową na linie, żeby stamtąd wyjechać. Nie udało się… Sporo się napociłem, zanim w górze zaświeciło mgławe światełko czołówki i usłyszałem głosy Anety i „mojego instruktora”. Tylko ja wiem, jak bardzo za nimi tęskniłem. W końcu, za pośrednictwem połączenia fonicznego, kolejny raz wysłuchałem instrukcji wiązania węzłów i gdy już sobie poradziłem, straszliwie stękając, zacząłem gramolić się ku powierzchni. W górnych partiach studni zauważyłem, że na 48


zewnątrz zapanowała zima. W czasie, kiedy dzielnie brnąłem centymetr po centymetrze w stronę wyjścia, stało się coś jeszcze. Coś, co wprawiło mnie w osłupienie. Obok mojej głowy zaczął krążyć nietoperz. Krążył i tak krążąc, coraz bardziej się do mnie zbliżał, i tak, nie opuszczał mnie przez dłuższy czas. Zupełnie jakby chciał dokładnie mi się przyjrzeć.Dzisiaj jestem prawie pewien, że był to stary dobry znajomy z dziadkowej piwnicy. Od tamtego czasu niemal całe moje życie podporządkowane było sprawom okołojaskiniowym. Bywałem na Jurze tak często, jak tylko to było możliwe, a jak już tam się znalazłem, pod ziemią spędzałem długie godziny, dopóty głód mnie stamtąd nie wygonił lub nie wychłodziłem się do dość nieprzyjemnego stanu. W czasie, kiedy z różnych powodów nie mogłem wyjechać na południe, zajmowałem się chałupniczą produkcją sprzętu wspinaczkowego na własny użytek i opowiadałem o swoich przeżyciach, wszędzie i każdemu. W niedługim czasie pojawiły się u mnie reumatycznopodobne problemy zdrowotne, które dość skutecznie ograniczały motorykę, szczególnie w zimnym i wilgotnym środowisku. W związku z nimi wylądowałem na Oddziale Szpitala Reumatologicznego w Sopocie. Przez niemal miesiąc lekarze zachodzili w głowę, skąd u tak młodego człowieka bóle stawów. Poddawany byłem dziesiątkom mniej lub bardziej przyjemnych zabiegów. Wieczorami zaś prowadziłem prelekcje i pogadanki z innymi pacjentami. Prezentowałem im slajdy, na których

Aneta Idczak. Pierwszy raz w Jaskini.

49


wcześniej uwieczniłem, co ciekawsze formy naciekowe, pająki i nietoperze, opowiadałem o swoich podziemnych wyczynach i przeżyciach. Byłem z siebie bardzo dumny i zadowolony, bo przecież wreszcie wszyscy mnie podziwiali. Kiedy opuściłem szpital, ciesząc się znakomitym zdrowiem, skorzystałem z pierwszej możliwej okazji, by znowu wyruszyć ku jaskiniowej przygodzie. Posiadałem szpej, który sam wykonałem w pracy. Składał się on z kilku zakręcanych karabinków, wygiętych ze stalowego pręta fi 6 mm, rolki wykonanej z płaskowników i bakelitowych kółek, żeglarskiej liny i kilku sznurków budowlanych. Bakelitowa rolka była wersją poprawioną i udoskonaloną, gdyż w prototypie zastosowałem kółka z PCV, a to już inna historia.

Na zakmu w Olsztynie. Od lewj: Karol Graban, Dariusz Rohde i Tomasz Graban. 50

Niewyobrażalnie mocno zarażony jaskiniową pasją, pewnego dnia odwiedziłem ciocię Wandę, która mieszkała w Gdyni. Zawsze bardzo ją lubiłem i czułem, że i ona miała do mnie słabość. Soczyście opowiedziałem o swoich wariackich planach i przy okazji pożyczyłem od niej pieniądze na zakup liny, bez której przecież niczego nie można zdziałać. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, czy tę kasę oddałem. W tamtym czasie na wybrzeżu nie można było kupić lin statycznych, które nadawałyby się do jaskiń. W handlu dostępne były tylko cieniutkie dynamiki i to horrendalnie drogie. Zdecydowałem się na zakup liny w sklepie żeglarskim. Liny jedenasto - czy dwunastomilimetrowe również były dostępne tylko na


zamówienie, a ja przecież nie mogłem czekać! Kupiłem 50 metrów liny o średnicy 22 mm. Uznałem, że im będzie grubsza, tym bezpieczniejsza. W Zakładzie Energetycznym czasami bywały takie dni, kiedy nie wyjeżdżaliśmy w teren, wtedy zostawałem na warsztacie. To był dopiero raj! Miałem dużo czasu na produkcję sprzętu własnego pomysłu. Przerabiałem graty od wyłączników i innych urządzeń energetycznych na sprzęt wspinaczkowy. Posiadałem już linę i teraz koniecznością było dorobić do niej rolkę. Nie miałem akurat możliwości skorzystania z tokarki, więc musiałem sobie poradzić w inny sposób. Znalazłem jakieś stare kółka transportowe, nie wiem nawet od czego. Akurat były dwa. Zgrabnie pozbawiłem je gumowej bieżni i przy pomocy pilników nadałem im właściwy kształt. Na okładziny udało się wykorzystać dźwignię od napędu wyłącznika, takiego na napięcie piętnaście kilowoltów. Po ok. dwóch godzinach pracy wspaniała rolka zjazdowa była gotowa. Pozostało już tylko doczekać do piętnastej, żeby wreszcie można było wyjść z roboty i ją wypróbować. Nasz kierownik, świętej pamięci inżynier Talaśka, dobrze rozumiał moją pasję i w ogóle lubił młodych ludzi. Pozwalał mi legalnie korzystać z warsztatowych dobrodziejstw. Nie mógł się tylko nadziwić, czemu robię ten sprzęt ze śmieci, skoro na jutro można zamówić porządny materiał z magazynu, ale ja przecież nie mogłem czekać do jutra…

„Biblia” grotołazów.

51


U góry od lewej: Zbyszek Heinowski, Piotr Tatarek, Małgorzata Ustrzyńska, Arkadiusz Cupriak, Aneta Idczak. Niżej w studni Jaskini Wszystkich Świętych w miarę widoczne: Aneta Idczak i Małgorzata Ustrzyńska. 52

Po południu z moim nowym sprzętem i jeszcze pachnącą nowością liną udałem się na kładkę dla pieszych, która przebiegała nad główną arterią komunikacyjną na osiedlu Zaspa w Gdańsku. Tam wzułem na siebie uprząż uszytą z pasów samochodowych, przywiązałem linę do barierki i zrzuciłem ją na trawnik pomiędzy dwoma pasami ruchu. Serce waliło mi jak zygmuntowski dzwonek, ale co tam, do odważnych świat należy! Zacząłem się opuszczać… Moja rolka zazgrzytała i rozpadła się po pokonaniu dwóch metrów pionu. Najpierw ukręciły się plastikowe kółka, potem puściło zabezpieczenie okładzin. Kolejne cztery metry musiałem pokonać na samych rękach. Na szczęście lina była gruba, dzięki czemu nie zaliczyłem gleby. Po tej porażce nie dałem za wygraną i już następnego dnia rolka została zmodyfikowana. Kółka tym razem wytoczyłem z bakelitu, wzmocniłem resztę konstrukcji i na kolejną próbę wybrałem się na wieżę widokową na wzgórzu Pachołek w Oliwie, ponieważ na Zaspie moje poczynania wzbudzały zbyt duże zainteresowanie gapiów i stanowiły zagrożenie dla kierowców, którzy zapewne nie mogli się skupić na prowadzeniu swoich dużych fiatów, maluchów i zaporożców. Na Pachołku miałem chyba ze dwadzieścia metrów zjazdu do dyspozycji, a może nawet więcej. Udało się! Po kilkunastu zjazdach sprzęt uznałem za sprawny i nadający się na Jurę, tyle tylko, że lina zrobiła się jakaś taka gruba u dołu. Ostatecznie znalazła inne zastosowanie, a ja wkrótce zakupiłem cieńszą, również żeglarską. Ta była lepsza,


ale też nie wolna od wad. Głównym problemem okazał się plastikowy oplot, który topił się w czasie zjazdów i robiła się przez to coraz szybsza. To jednak wcale mi nie przeszkadzało. W Zakładzie Energetycznym w Gdańsku założyłem koło PTTK „Energotramp”. Dyrekcja przydzieliła mi do dyspozycji wspaniałe pomieszczenie klubowe, dwa dodatkowe tygodnie urlopu, przeznaczone na organizację imprez turystycznych i oczywiście finansowała wszystkie wyjazdy. Takie to były czasy. Szkoda tylko, że wśród pracowników nie było zbyt wielu zapaleńców jaskiniowych, bo istniała również możliwość zakupu porządnego sprzętu do klubu. W czasie jednego z wojaży, w okolicach Jaskini Wszystkich Świętych spotkałem grupę młodych ludzi z Warszawy. Jedna z dziewcząt, gdy zobaczyła mój „sprzęt wspinaczkowy”, zaniepokoiła się nieco i zaproponowała, że może mi kupić coś porządniejszego w stolicy i przesłać pocztą. Bez zastanowienia wydobyłem z plecaka swoje fundusze, odliczyłem gotówkę na bilet powrotny i resztę powierzyłem „wybawczyni”. Po dwóch tygodniach w urzędzie pocztowym w moim mieście odebrałem paczkę, a w niej znalazłem prawdziwą rolkę zjazdową, równie oryginalną ósemkę i pięć karabinków. Wszystko produkcji czechosłowackiej i radzieckiej. Wtedy dopiero zaczęło się dziać…

W Jaskini Studnisko. Od lewej: Jacek Pyszka - jeden z założycieli Sopockiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego, oraz Tomasz Graban, 1985r.

53


Wstyd, czyli wbiegając na Sokolą Górę

Studnia wejściowa do Jaskini Wszystkich Świętych.

54

Najczęściej byłem sam, czasami towarzyszyło mi kilka osób. Jednak nikt z moich kompanów nie wykazywał się aż tak wielkim zacięciem jak ja. Wyruszałem w jaskinie sam, zawsze jak tylko miałem okazję i robiłem wszystko to, na co akurat miałem ochotę. Zorganizowaliśmy kiedyś zimowy wyjazd na Jurę, którego hitem miała być noc sylwestrowa w Jaskini Olsztyńskiej. Plan upadł, kiedy byliśmy już na miejscu. W dniu trzydziestego grudnia wieczorem niektórzy członkowie wyprawy doszli do wniosku, że jednak mają inne plany sylwestrowe i nazajutrz, z samego rana, będą wracać do Gdańska. Inni po przemyśleniu podjęli taką samą decyzję. Znowu zostałem sam, jednak bynajmniej zmieniać planów nie miałem zamiaru. Trzydziestego pierwszego grudnia, późnym wieczorem, błądząc w ciemnościach po Sokolich Górach, w końcu dotarłem do punktu „A” pierwotnego planu. Rozstawiłem świeczki w różnych miejscach jaskini, przeciorałem się w pobliskich dziurach, żeby się nieco rozgrzać i przyspieszyć czas. Do północy jeszcze dwie godziny. Wpadłem na pomysł przejścia na Most Herberta w Jaskini Wszystkich Świętych. Denerwowałem się okropnie. Ósemka, czy wyblinka? Trzeba by zaporęczować, tak jak kiedyś to robił Jacek. Karabinek, ósemka, karabinek – nie! Kurwa, jak to było!? Coraz większa nerwowość.


55


Od góry: przejście do trawersu na Most Herberta w Jaskini Wszystkich Świętych. Trawers. Na drugiej stronie droga na War. 56

Spokojnie! Jeszcze raz, wszystko od początku. Ósemka – karabinek – udało się jakoś! Przeszedłem na most i straciłem motywację, żeby zjechać na dół… Posiedziałem tam chwilę – może trzy minuty i zacząłem wracać. Odpocząłem w studni wejściowej, po czym zmieniłem plany, żeby wrócić do Olsztyńskiej tą samą drogą, przez Bakk. Wygramoliłem się ze studni i obszedłem górę dookoła. Emocje opadły. W jaskini było brudno, jak zresztą zawsze, kiedy bym tam nie był. Bez większego zastanowienia wyzbierałem śmieci do jakiejś foliowej siatki i postawiłem przy wejściu, żeby zabrać je ze sobą, jak będę wracał. Pośród śmieci była również styropianowa płyta, którą ktoś tam przytargał zapewne po to, by na niej spać. Usiadłem na tym styropianie i tak konsumując kanapkę popychaną kawą z termosu, powitałem Nowy Rok. W plecaku miałem również wiśniówkę z konikiem, taką jak zawsze. Była słodka i miała 40 procent ducha. Jakoś jednak nie miałem ochoty. Wypiłem jeden naparstek. Niczego mi nie brakowało, aczkolwiek daleki jestem od stwierdzenia, że czułem się szczęśliwy. Doszedłem do wniosku, że jest mi tak jakoś… Trudno było zebrać myśli na tyle, żeby cokolwiek konstruktywnego z nich mogło wyniknąć. Po prostu się nudziłem. Kiedy już zacząłem gadać sam do siebie, spakowałem zabawki i wróciłem do stodoły. Następnego dnia wymyśliłem sobie, że fajnie by było w pojedynkę zdobyć korytarz War w jaskini Koralowej. Wcześniej podchodziłem do tej ściany jak pies


do jeża, bo najzwyczajniej w świecie miałem pietra, a koledzy również za każdym razem, kiedy tylko była okazja tam wejść, wymyślali jakąś bzdurną alternatywę. Tym razem zawziąłem się i wyruszyłem. Marne miałem pojęcie o wspinaczce, więc sporo czasu zajęło mi obmyślenie sposobu, jak to technicznie wykonać. Nie było przy mnie nikogo do asekuracji (wcześniej gdzieś przeczytałem, że ktoś taki by się przydał), sprzęt, który posiadałem, również nie bardzo się nadawał, a w każdym razie było go o wiele za mało. Pominę szczegółowy opis mojej techniki, żeby uchronić młodzież przed ewentualnym podejmowaniem takich prób. Operując w ścianie, która w tamtym czasie nie była tak dobrze „obita różnego typu żelastwem do asekuracji” jak obecnie, walczyłem ponad godzinę, ale cel osiągnąłem. Na górze długo nie mogłem uspokoić drżących nóg. Dalej było już łatwo. W korytarzu War, na galerii glinianych figurek, które pozostawiają po sobie grotołazi, znajdowało się już chyba wszystko. Zastanawiając się, co ja mógłbym ulepić, oglądałem różnych rozmiarów penisy, kształtne serduszka, maski, grzyby, rowery, bałwanki i inne postaci z bajek. Była tam również góra Synaj i „wierna kopia” tablic z dziesięcioma przykazaniami. Rozum stał cicho i gdy doszedłem do wniosku, że pewnie już niczego nie wymyślę, w pewnym miejscu zobaczyłem długą, glinianą glizdę. Od razu wpadłem na pomysł! Ulepiłem walec drogowy, który do tego robala idealnie pasował. Po tych artystycznych dokonaniach zwiedziłem dalszą część jaskini,

Naszła m refleksja, ż przekór ogólny zrezygnować z zdobywaniu w c

57


Galeria figurek z gliny w korytarzu War-miejsce pozostawiania pamiątek po sobie w jaskini, w jedynej-moim zdaniem, akceptowalnej postaci.

58

a potem, już na spokojnie, zjechałem z Waru i opuściłem moją ulubioną Koralową. Do stodoły wróciłem późnym wieczorem niesamowicie z siebie zadowolony… Na Jurę wyjeżdżałem również w czasie przepustek, kiedy odbywałem zaszczytną zasadniczą służbę wojskową. Siedemdziesiąt dwie godziny, to wystarczająco dużo czasu, żeby z Mrągowa przedostać się na Śląsk, „zaliczyć pięć jaskiń” i wrócić o wyznaczonym czasie do jednostki. Któregoś razu udało mi się zabrać ze sobą kolegę z kompanii. Jemu również się ta zabawa spodobała. Później przynajmniej mieliśmy o czym pogadać, kiedy inni z nudów wymyślali jakieś idiotyzmy. Był to żywioł, który wciągał coraz bardziej i bardziej… Najczęściej swoje wypady zaczynałem od Jaskini Studnisko w Sokolich Górach. W trakcie wielogodzinnej podróży odkładała się w organizmie spora ilość energii, więc kiedy wreszcie docierałem do celu, praktycznie wbiegałem na Sokolą Górę, po to, by jak najszybciej rozpocząć wyścig sam ze sobą w tej niewątpliwie najsławniejszej i zarazem największej, bo liczącej sobie ok. 7 500 m3, studni na Jurze. Również prawie 30 metrów wolnego zjazdu na linie robiło wrażenie. Za każdym razem poprawiałem ustanowiony przez siebie wcześniej rekord czasowy wychodzenia na powierzchnię. Kiedy już przestało


mnie bawić pokonywanie studni wte i wewte, zacząłem mierzyć swoje tempo w pokonywaniu całej jaskini, począwszy od zjazdu, poprzez osiągnięcie dna na głębokości wynoszącej wówczas prawie minus siedemdziesiąt metrów, na wyjściu skończywszy. W tej i innych jaskiniach wciskałem się w każdą dziurę, a im partie były ciaśniejsze, tym większą dawały satysfakcję. Jeśli poobijałem się i poobcierałem przy tym zanadto, przynosiło mi to więcej chwały i uznania po powrocie. Bez jakiejkolwiek asekuracji wyłaziłem z Jaskini Koralowej czy z Wszystkich Świętych. Robiłem wszystko to, co wskazywało na brak choćby odrobiny zdrowego rozsądku, a nawet instynktu samozachowawczego. Wszystko po to, żeby samemu sobie udowodnić - właściwie nie wiem co.

59


W każdym razie po powrocie do domu zawsze miałem się czym pochwalić przed znajomymi lub w czasie jakiejś pogadanki. Owe pogadanki dzisiaj wspominam jako jedyny pozytywny element swojej działalności, dlatego że musiałem się do nich, w minimalnym choćby zakresie, merytorycznie przygotować. Żeby nie narazić się na śmieszność i umieć udzielać odpowiedzi na ewentualne trudne pytania ciekawskich słuchaczy. Gdyby nie obawa przed kompromitacją, nie posiadałbym żadnej wiedzy na temat krasu czy flory i fauny jaskiniowej. Taka wiedza nie była mi wtedy do niczego potrzebna. Owo pierwsze zauroczenie Jaskinią Koralową dawno już przygasło. Nie odczuwałem zachwytu i nie towarzyszyły mi żadne metafizyczne przeżycia. Zapomniałem również o MOIM nietoperzu. Liczyła się już tylko adrenalina. W tym czasie, żeby poczuć jej działanie, wystarczyło zaledwie wspomnienie własnych „dokonań”. Chciałem wciąż więcej i głębiej, i ciaśniej, i… szybciej. Po latach pojawiła się refleksja nad własnym postępowaniem. Nie pojmuję i nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego mój kontakt z podziemnym światem był aż tak płytki i nic nieznaczący. Dzięki temu jednak dzisiaj jestem w stanie zrozumieć motywy działania młodych ludzi, którzy zachowują się zupełnie tak samo jak ja, w czasach, kiedy ich nie było jeszcze na świecie. Mimo wszystko bardzo się wstydzę tego, że wówczas byłem aż tak ślepy, aż tak głuchy i aż tak bardzo GŁUPI… 60


Dojrzewanie Przez kilkanaście lat nie wyjeżdżałem w jaskinie. Od czasu do czasu coś na ten temat czytałem, coś oglądałem. Nie „ocierałem się” o nikogo, kto parał się grotołażeniem. Nikomu niczego nie zazdrościłem, ani też z nikim na tematy jaskiniowe nie rozmawiałem. Jednak przez te wszystkie lata odczuwałem dziwny stan, którego nie umiałem wystarczająco dokładnie zdefiniować. Nie potrafiłem zająć się niczym, co byłoby na tyle fascynujące, by tę tęsknotę zagłuszyć. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego tak jest. W końcu podjąłem decyzję, by znów wyruszyć w podróż „do innego świata”. Nie planowałem, w jakich ramach czasowych będzie się ona odbywała. Nie wyznaczyłem również żadnych konkretnych celów, pozostawiając losowi napisanie odpowiedniego scenariusza. Na początek skompletowałem porządny, atestowany sprzęt wspinaczkowy, przeczytałem wszystko, co zalegało na półkach mojej biblioteczki lub walało się po strychu, zakurzone i dawno zapomniane, a jednocześnie dotyczyło zagadnień jaskiniowych. Dziesiątki godzin spędziłem na przeglądaniu zasobów internetowych, aż w końcu ustaliłem niezbyt odległą datę wyjazdu. Pewnego wieczoru wyrychtowałem się do drogi, wsiadłem do samochodu i o czwartej rano następnego dnia znalazłem się w Górach Towarnych, nieopodal 61


Olsztyna koło Częstochowy. Wysiadłem zesztywniały i nieco zgrygolały, po wielu godzinach mordęgi z ówczesną jakością polskich arterii komunikacyjnych, walcząc jednocześnie o życie w związku z konsumpcją McDonaldsowej strawy, na którą skusiłem się kilka godzin wcześniej w mieście Łodzi. Gapiłem się na ruiny olsztyńskiego zamku, które dopiero zaczęły wrysowywać w krajobraz swoją obecność po nocnym odpoczynku i ryczałem jak bóbr. Jedynie dziecko albo dojrzały facet potrafi w taki sposób uzewnętrznić swoje emocje. Nie miałem się zresztą przed kim wstydzić. Byłem tam tylko ja, pobliskie ostańce i zaspane miasteczko, które nawet nie domyślało się mojej obecności, chociaż byłem tak blisko. Stałem tam oparty o zimną, mokrą skałę i nie wiadomo, czy to ja wspierałem się o nią, czy ona, korzystając z okazji, szukała podpory we mnie. Płakaliśmy oboje. Ja ze wzruszenia, a ona, poraniona dziesiątkami kilogramów żelastwa, które pozostawili w jej skórze wspinacze, przeżywała fizyczny ból… Po tym, należy przyznać, dość niecodziennym przywitaniu z Jurą szkoda mi było czasu na odpoczynek i od razu zacząłem odwiedzać niegdyś dobrze znane mi jaskinie, jedna po drugiej, bez pośpiechu. Bardzo szybko zorientowałem się, że prawie niczego już nie pamiętam. Miałem problemy z odnalezieniem drogi. Ścieżki, którymi dawniej biegałem na oślep, zanikły całkowicie lub przeciwnie, w cudowny sposób się rozmnożyły. Rozległe polany zmniejszyły swoją powierzchnię albo całkowicie zarosły jakimiś krzakorami, młodniki stały się już


dorosłym lasem, a stare, mądre buki, zamiast trwać i uczyć życia leśną młodzież, już dawno zamieniły się w brzydkie meble kuchenne lub dokończyły żywota, ogrzewając ludzkie domostwa. Również otwory wejściowe do poszczególnych jaskiń wyglądały zupełnie inaczej niż je zapamiętałem. Tym razem nie zawodziła mnie pamięć, lecz w rzeczywistości były one inne. Niektóre z powodu gwałtownie postępującej erozji, jak np. otwór Jaskini Urwistej, a niektóre zostały bezmyślnie, lub może raczej umyślnie, zepsute przez ludzi, po to, by wygodniej można było tam wchodzić albo, przede wszystkim, opuszczać na „sznurkach” innych ludzi. Tych, którzy nigdy wcześniej nie widzieli jaskini, a ich pracodawca słono zapłacił za zorganizowanie niezapomnianego wyjazdu integracyjnego. Nie opuszczało mnie wrażenie, że wchodzę pod ziemię pierwszy raz w życiu. Poznawałem zaledwie kształty co niektórych sal czy przebieg korytarzy. Poczułem nieznany mi rodzaj podniecenia i pierwotny lęk. Uświadomiłem sobie, że się boję, chociaż nie wiedziałem czego i to, że tak naprawdę zawsze się bałem. Tyle tylko, że uczucie to bardzo skutecznie w sobie tłumiłem, szczególnie w czasie moich gówniarzerskich wyczynów. Był to specyficzny lęk, którego nie można opisać, ani w żaden inny sposób zobrazować. Przynajmniej ja tego nie potrafię. Uczucie, które zrodziło się setki tysięcy lat temu, a teraz, nagle się pojawia i próbuje w czymś przeszkodzić, może czemuś zapobiec albo uzmysłowić, że za barierą, którą usiłuję przekroczyć, jest świat, który nie 63


należy do mnie i bynajmniej mnie do siebie nie zaprasza. Świat, któremu moja obecność do niczego nie jest potrzebna, który broni się przede mną i wyraźnie mnie odpędza. Z całą pewnością to ja potrzebuję czegoś stamtąd i próbuję to coś dla siebie wyrwać. Próbuję, mimo iż mam świadomość, że nigdy mi się to nie uda, bo nigdy nie uda mi się zabrać ze sobą tego, czego tam poszukuję. Uświadomiłem sobie prawdę, która wcale nie była dla mnie oczywista i zapewne nie jest oczywista dla wielu ludzi. Nawet gdybym sam odkrył, wyeksplorował, cudownie opisał albo nawet kupił wszystkie jaskinie świata, nie posiadałbym żadnej z nich… Mógłbym kupić co najwyżej złudzenie, że zostałem właścicielem tej mikronowej cząstki czasu życia tego tajemniczego świata. Uświadomiłem sobie, że ja, ze wszystkimi moimi pragnieniami, ze wszystkimi problemami i całym swoim dziwactwem, mogę zaspokoić swoje specyficzne potrzeby tylko przebywając wewnątrz, tylko będąc TAM. Te przeżycia spowodowały, że zrozumiałem, jak niewiele wiem o jaskiniach, że naprawdę nie wiem NIC… Mimo wszystko wciąż trwam w przekonaniu, że jakaś cząstka mnie, może ta najbardziej pierwotna, pochodzi stamtąd i nie potrafię być szczęśliwy, pozostając jedynie poza tą przestrzenią. Dlatego właśnie najwięcej dla siebie biorę, kiedy jestem sam na sam z tą potęgą. Czuję wówczas ogromną energię, która uwięziona w skale, bezgłośnie kipi, buzuje i wydaje z siebie straszliwy ryk, pragnąc się wyzwolić - to odgłosy,


których śmiertelnik nie może usłyszeć. Czuję potwornie wielką siłę, która potrafi sama siebie unicestwić. Czeka tylko na odpowiedni moment. Bywa, iż skała jest tak bardzo zmęczona, że odrzuca od siebie maleńki kawałek swojej materii, bo dłużej nie!, bo zmęczenie jest zbyt wielkie. Po takim akcie, następuje cisza i kolejna, nieprzewidywalnie długa chwila odpoczynku. Pojedynczy człowiek, wchodząc do jaskini, choćby był najsilniejszy, choćby był najmądrzejszy albo najokrutniejszy spośród swojego plemienia, lub wręcz krystalicznie niewinny, pozostaje nic nieznaczącym ziarnkiem. Nie jest w stanie niczego zatrzymać, ani niczego odmienić. Pozostaje niczym i nikim, wobec potęgi podziemnej natury. Wielu śmiałków traci życie podczas eksploracji albo w czasie zwiedzania jaskiń, w pojęciu innych grotołazów, zupełnie niewinnie. Na powierzchni mówi się, że przypadkowo, że popełnili jakiś błąd, że ktoś inny zawinił… Poważne instytucje dogłębnie badają każdy taki przypadek, nawet odbywają się sądy nad tymi, którzy pozostali przy życiu. I cóż z tego? W naturze nie zdarzają się przypadki. W moim przekonaniu przecenili oni własne siły, czasem zuchwale zignorowali niebezpieczeństwo, z którego przecież zdawali sobie sprawę albo i nie - a może jaskinia po prostu kolejny raz odetchnęła, odrzuciła balast, którego nie była w stanie już dłużej dźwigać, i nadal czeka na odpowiedni moment…


66


67


Wielu lat potrzebowałem na to, by dojrzeć do podjęcia próby zrozumienia skalnej natury, a kiedy byłem już gotowy, kiedy przeczytałem dziesiątki mądrych i wartościowych naukowych opracowań, dotarło do mnie, że to niemożliwe. Przynajmniej nie w takiej postaci, jakiej poszukiwałem. Dowiedziałem się sam od siebie, że wcale nie muszę niczego zgłębiać i niczego rozumieć. Dla mnie są to mistyczne przeżycia, których rozum nie może ogarnąć, a poza tym po co miałbym to robić? Pozostałem przy tym, że odurzam się absolutnym pięknem podziemnego świata i pozostając w takim stanie, fizycznie zaczynam odczuwać własne procesy życiowe. Czuję przepływ krwi, każdą przenikającą przez skórę kroplę potu, słyszę bicie serca i własny oddech. Czasami nawet wkurzam się na to, że moje ciało zagłusza subtelne szepty jaskini. Czasami, żeby usłyszeć tętniący życiem podziemny raj, wyłączam światło, a wtedy - przestaję istnieć jako osobnik z zewnętrznego świata. Niczym, poza ciepłem, które emituję i całkowitą nieporadnością w tym środowisku, nie różnię się od organizmów tam żyjących. Wtedy zaczynam słyszeć, wtedy mogę już tylko słyszeć… W takim hipnotycznym zapamiętaniu potrafiłbym trwać godzinami. Lecz wiem, że jeśli się nie ocknę, pozostanę tam na zawsze i w tej przestrzeni nikt ani nic nie zwróci na to uwagi, bo ten świat nie jest ludzki i wcale nie jest przyjazny w ludzkim rozumieniu, śmierć pozostaje tam zupełnie obojętnym wydarzeniem… 68


Kiedy ponownie włączam światło, w swojej świadomości znowu staję się tylko człowiekiem, a ludzie funkcjonują zupełnie inaczej… Kiedy uruchamia się percepcja wzrokowa, wszystkie odczucia stają się z powrotem „normalne”, takie napowierzchniowe. Znika poczucie zjednoczenia, a w jego miejsce znów pojawia się zauroczenie i zachwyt. Widok, który się ukazuje, powala na kolana. Znajduję się w antycznej świątyni, którą bezczeszczę samą tylko obecnością. Umysł samoistnie uruchamia procesy analityczne, a wtedy powraca świadomość, że jestem tu tylko na chwilę, że chcę nasycić się na zapas, bo niedługo będę musiał wrócić na powierzchnię. I już niczego stamtąd nie chcę z sobą zabierać, niczego nie chcę posiadać, bo już wiem, że kocham ten świat. Faza fascynacji się zakończyła, a jej miejsce zastąpiło coś o wiele większego. Pojawiła się miłość. Niespełniona, beznadziejnie nieodwzajemniona, ale przepiękna. Miłość Prawdziwa…

69


70


Czwarta nad ranem. Zamek w Olsztynie widziany z Gรณr Towarnych.


72





Pan Bóg ustrzegł idiotów, czyli pod wielką wantą

Rafał Gil w czasie prezentacji dla młodzieży z Domu dla Dzieci w Bielkówku. 76

Nadszedł taki czas, kiedy moja żona, w sposób nieznoszący sprzeciwu, wyraziła swoje stanowisko na temat samotnego włóczenia się po jaskiniach. Jak zwykle miała rację, bo to mądra kobieta jest. Nie byłem zaskoczony jej sprzeciwem, ale nie byłem również na taki obrót sprawy przygotowany. Planowałem wówczas kolejny wyjazd i zdarzenie to miało nastąpić za niespełna dwa tygodnie. Zacząłem więc kombinować, żeby jakoś z tym problemem sobie poradzić. Oczywiście nie przychodziło mi do głowy żadne proste rozwiązanie, za to skomplikowanych i pokrętnych całe mnóstwo. Postanowiłem uciec się do oszustwa. Na jednym z portali internetowych założyłem fikcyjne konto pocztowe, po czym sam do siebie wysłałem wiadomość, z której wynikało, że bliżej nieokreślony facet, niejaki „cabanmlody@itd” z Często-chowy, w gronie znajomych wybiera się na wycieczkę w jaskinie właśnie w tym czasie, kiedy i ja to planuję. Zostałem zaproszony, jako że wcześniej niby spotkaliśmy się pod jakąś dziurą. Pojechałem. Na miejscu robiłem to, co zwykle. Fotografowałem również przypadkowo napotkanych gości, żeby w razie „wu” mieć podkładkę. Wróciłem do domu i niby wszystko było w porządku. Żona nie pytała za wiele, więc nie musiałem kłamać. Sumienie gryzło mnie jednak straszliwie i doszedłem


do wniosku, że tak nie chcę, że nie czuję się z tym dobrze, że jestem nie w porządku również w stosunku do samego siebie. Żeby to zmienić, zacząłem szperać po Internecie i w końcu natrafiłem na Stowarzyszenie na Rzecz Ochrony Podziemnych Zjawisk Krasowych „Speleo - Myszków” z siedzibą w Myszkowie. Poczytałem, pooglądałem i z przekonaniem, że to może być to, czego szukam, napisałem maila. Po dwóch dniach na moją wiadomość odpowiedział ówczesny wiceprezes stowarzyszenia, Rafał Gil. Po mniej więcej miesiącu spotkaliśmy się osobiście, a po kolejnych dwóch miesiącach byłem już członkiem tego stowarzyszenia. Bardzo zaimponowało mi zwłaszcza to, co robią dla dzieciaków. Członkowie tego stowarzyszenia tak bardzo zaangażowali się w działalność edukacyjną i propagującą ochronę jaskiń, że własnymi siłami w swojej bazie stworzyli sztuczną jaskinię. Służy ona temu, by również najmłodsi, w przyjemnych, bezpiecznych warunkach mogli „posmakować” tajemnic podziemi. Z racji odległości dzielącej moje miasto od Jury niespecjalnie mogłem osobiście angażować się w prace stowarzyszenia, ale za to zacząłem bywać na organizowanych co roku biwakach pod jaskiniami Wiercicą i Wierną. Bardzo szybko przekonałem się, z jak wspaniałymi i wartościowymi ludźmi mam do czynienia, że nie ma żadnego znaczenia to, jaki kto wykonuje zawód, jakie ma wykształcenie czy jakim statusem materialnym się cieszy. Wspólna pasja

Prezes Stowarzyszenia Speleo - Myszków Grzegorz Skorek prezentuje skamieniałości i minerały.

77


może łączyć wszystkich. Przy okazji miałem również okazję na własnej skórze się przekonać, w jaki sposób działa „łańcuch znajomości.” Okazało się, że Rafał zna Grzegorza, obaj znają Mariusza, Mariusz zna Karsona i Roberta, Karson zna Elę i Ela również zna Mariusza. Na końcu okazało się, że Mariusz i Ela znają Olę, a wszyscy razem znają człowieka legendę, Zbyszka Rysieckiego. Ja nie znałem Zbyszka Rysieckiego i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym go kiedykolwiek poznać, ale jako że znałem Mariuszai Elę, poznałem również i jego. Dzięki tym wszystkim zawiłościom tak się stało, że od pewnego czasu mam niebywałą przyjemność czynnie uczestniczyćw pracach eksploracyjnych, zespołu kierowanego przez Zbyszka. Nigdy wcześniej nie planowałem eksplorować jaskiń. Powodów było kilka. Po pierwsze uważałem, że jedyną możliwością skutecznej ochrony jaskiń jest nieznajdowanie ich wcale, a poza tym uważałem, że zbyt daleko mieszkam i już. Podczas prac pod kierownictwem Zbyszka Rysieckiego przekonałem się, że można zminimalizować zniszczenia, bez których eksploracja praktycznie nie jest możliwa. Mam również okazję osobiście przyczyniać się do zabezpieczania odkrywanych jaskiń przed wandalizmem. Mam też możliwość obserwowania badawczych i poznawczych działań naukowców. Fragment sztucznej jaskini w bazie Speleo - Myszków. 78


Pan Bóg ustrzegł idiotów – tym cytatem całe wydarzenie skwitowała Marysia Rysiecka, późnym popołudniem, w pewną lipcową niedzielę, kiedy dowiedziała się o zajściu w Jaskini na Dudniku.. Poprzedniego dnia rano w Jaskini Na Dudniku, która wówczas nie miała jeszcze nazwy, musieliśmy rozpocząć prace od zabezpieczenia leja wejściowego. Niedawne obfite deszcze w dość dużym stopniu naruszyły rumosz, z którego ów lej jest zbudowany. Stało się na tyle niebezpiecznie, że Zbyszek nie zdecydował się na jakiekolwiek ruchy eksploracyjne, dopóki nie ustabilizuje tego, co się da. Wydawało się, że stemplowanie i rozpieranie wiszących na włosku głazów trwało w nieskończoność, jednak jeszcze tego popołudnia zapadła decyzja - kopiemy w dół, po prawej stronie. Ruszyliśmy do pracy jak zwykle, z wielkim zapałem i dużym zapasem energii. Jaskinia „się sypała”, ale dawała sporo nadziei wyraźnymi powiewami mroźnego powietrza. Przepływ powietrza był tak duży, że utwierdzał nas w przekonaniu o rychłym dotarciu do pustki i odkryciu nowych partii. Gdy wydobyliśmy na powierzchnię ze trzydzieści wiader skalnego gruzu, zagrożenie obrywem stało się nieuchronne i znowu trzeba było wykonać prace stabilizujące. W czasie przerwy technicznej Elka swoim zwyczajem zaczęła się rozglądać i grzebać, gdzie tylko się da. Odkryła kolejne możliwości kontynuacji jaskini. Miała nosa. Już po niespełna dwóch godzinach weszliśmy do sali, obszernej jak na tamtejsze warunki, która wyraźnie sygnalizowała,

Od góry: nocna biesiada, zaspane miasteczko namiotowe podczas biwaku pod Jaskinią Wiercicą.

79


że nie jest jeszcze końcem jaskini. Po kilku godzinach Elka ze Zbyszkiem siedzieli już w kolejnej sali, później jeszcze kolejnej, wciąż głębiej i głębiej. Z powodu późnej pory prace zostały przerwane. - Jutro pomiary i dalsza eksploracja... - zarządził kierownik Zbig.

Pierwszy plan Jaskini na Dudniku.

W niedzielę po obfitym śniadaniu ruszyliśmy ze Zbyszkiem i Elą mierzyć i dokumentować nowo odkryte partie. W sali, która znajdowała się poniżej tej pierwszej, byłem pierwszy raz. Zachwyciły mnie korzenie jakiegoś drzewa, które na tej głębokości (ok. 15 metrów pod powierzchnią) zwisały ze skały niczym lameta na choince. Były bardzo delikatne i piękne. Pomyślałem o tym, że niechybnie zostaną zniszczone, jeśli udostępnimy tę jaskinię szerszej rzeszy grotołazów. Na pochyłym spągu rozścielony był piasek, tak drobny, że wyglądał jak puch. Trzeba bardzo uważać, żeby się nie oprzeć i tym samym nie pozostawić na zawsze brzydkiego odcisku dłoni! Zajrzałem jeszcze do stromego korytarza biegnącego w dół. Był to korytarz, a w zasadzie próg skalny, który z jednej strony nie zachęcał, aby do niego wchodzić z powodu dużej ilości ostrych nacieków grzybkowych, a z drugiej - z tego samego powodu zachwycał i pociągał. Wówczas zdecydowałem, że muszę wrócić do obozu po sprzęt fotograficzny. Była to jedyna okazja, żeby uwiecznić te partie jaskini w stanie wciąż jeszcze nienaruszonym.


Górną salę z lejem wejściowym łączył dość łatwy zacisk, który nie stanowił szczególnie trudnej przeszkody dla osób o szczupłej budowie ciała. Zarówno Ela, jak i Zbyszek pokonywali go na plecach, mnie natomiast wydawał się on łatwiejszy do przejścia na brzuchu. Tak też postanowiłem rozprawić się z nim tym razem. Kiedy w zacisku pozostawał już tylko mój tyłek, poczułem, że w leju zaczęła obsypywać się ziemia, a sekundę później oberwała się wielka, ważąca może pół tony wanta, a za nią ruszyły inne kamienie. Nie zdążyłem nawet dokończyć popularnego przekleństwa, kiedy na plecy zsunął mi się jakiś wielki kamlot. Chwilę później moje nogi przysypało to wszystko, co wcześniej znajdowało się powyżej zacisku. Gdybym minutę wcześniej zdecydował się wychodzić na plecach, byłoby niedobrze. Wielką wantę trzymałem na prawym ramieniu, będąc jednocześnie lewym ramieniem zaparty o skałę. Wreszcie nastąpiła „chwila ciszy”, więc mogłem zacząć wzywać pomocy. Krzyczałem do chłopaków, którzy na górze układali platformę z rumoszu, który wydobyliśmy z jaskini. Pomyślałem, że gdybym miał deskę, mógłbym spróbować podeprzeć ten głaz. Jacek ze Stivem zadziałali błyskawicznie. Po chwili dostałem deskę, o którą prosiłem. Podparłem nią skałę, ale nadal podtrzymywałem ją ramieniem, ponieważ nie wierzyłem w skuteczność drewnianego zabezpieczenia oraz z braku alternatywy. Chciałem uwolnić się z tego zacisku, ale tuż pod klatką piersiową sterczał kamień w kształcie piramidy - że też one zawsze układają

Od góry: rozwinięcie pionowe, niżej rozmieszczenie jaskiń na Dudniku.

81


Ekipa eksploratorów Jaskini Zawał w maju 2016r. Od lewej: Jacek Pošepny, Zbigniew Rysiecki, Elżbieta Noszczyk, Aleksandra Janus, Stefan Nowak i Tomasz Graban.

82

się ostrą stroną w kierunku człowieka! Bardzo szybko zaczęła mi drętwieć lewa ręka. Pompowałem dłonią krew, dopóki mnie słuchała, potem masowałem ją prawą dłonią, która wciąż była zdolna do jakichkolwiek ruchów, delikatnie, żeby nie połamać sobie palców. Stiv próbował zdjąć z mojej nerki kamień, który z minuty na minutę przybierał na wadze. Był na tyle ciężki, że nawet tak silny facet jak on nie mógł sobie z nim poradzić. Po kilku nieudanych próbach, kiedy głaz to ustępował-to znowu na mnie opadał, w końcu udało się Stivowi go obwiązać taśmą i podczepić do liny, żeby Jacek mógł go wyciągnąć, ale ten nie był w stanie sam dźwignąć takiego ciężaru, ponadto była to zbyt niebezpieczna operacja, żeby przeprowadzać ją nad głowami ludzi. Trzymał więc linę i to wszystko, co mógł wtedy zrobić. W międzyczasie zdrętwiała mi lewa noga. Trochę pocieszałem się, że prawdopodobnie z powodu niedokrwienia dwóch kończyn (ręki i nogi), lepiej ukrwione i żywotniejsze będą te członki, które pozostawały sprawne, tymczasem ból ciągle narastał. Wydawało mi się, że czas się zatrzymał. Oddech był coraz płytszy z powodu ucisku i braku powietrza. Wczoraj, w miejscu gdzie miałem twarz, „przepięknie wiało”, a teraz jak na złość żadnego ruchu powietrza. Zbig z Elą w którejś sali dziesięć metrów niżej niczego nieświadomi robili swoje. Stiv bezskutecznie walczył z naturą, żeby mnie uwolnić, a w końcu się poddał i krzyknął do Jacka, żeby wezwać GOPR.


Bolało coraz bardziej – sam nie wiem, co właściwie mnie bolało. Liczyłem na to, że może wszystko skończy się złamaniem żebra, lub najwyżej dwóch. Trzeba by się pomodlić – pomyślałem.– Ale do kogo? Najbliżej do Częstochowy, „więc Zdrowaś Mario, łaskiś pełna... - nie mogłem się skupić i zapomniałem, jak to było dalej... - Trzeba coś robić... . GOPR - owcy, to niedobrze-Beata dowie się z Internetu! Lepiej, żeby ktoś z chłopaków do niej zadzwonił albo Elka… Trzeba coś zrobić, żeby nie bolało, może spróbować ruszyć nogą-nie da rady. Trochę krótki ten oddech, ale jest dobrze. Może stracę przytomność, wtedy nie będzie bolało… Jeszcze wytrzymam jakiś czas. Stiv co chwilę do mnie mówi… A jak się zsikam, to chyba nie będzie taki wstyd? W końcu w takiej sytuacji... Nie, jeszcze wytrzymam.” - Co z tym GOPR-em! - zawołał Stiv do Jacka, tracąc już cierpliwość. - A niby jak mam dzwonić! Trzymam ten kamień na sznurku! Mam go puścić?! „Dziwna niemoc-pomyślałem. - Niby zawsze można coś zrobić, cokolwiek – a teraz, nic...” Początkowo miałem nadzieję, że uda się bez pomocy z zewnątrz, teraz było mi wszystko jedno – może być GOPR, byle szybko. Tymczasem na dole Zbyszek zgubił ołówek i nie miał czym zapisywać pomiarów. Czekali na mnie, bo miałem wracać z aparatem. W końcu Ela zdecydowała się pójść na górę po coś do pisania i wyszła… 83


84

- Zbigu! Tomka zasypało! - Krzyczała w głąb jaskini. Natychmiast zaczęła mnie odkopywać, bijąc się jednocześnie z tragiczną myślą. Mówiła do mnie, a ja odpowiadałem, jednak moje słowa do niej nie docierały. Dosyć dobrze słyszała Stiva. Nadzieja powróciła, kiedy zacząłem poruszać stopą. Cały czas masowałem lewą dłoń, którą nie mogłem już ruszać samoczynnie. „Chyba dwie godziny może być nieukrwiona, zanim zrobią się zakrzepy” – starałem się przypomnieć sobie coś z kursów pierwszej pomocy. - „Jak nie, żegnaj gitaro!” Zbyszek dotarł na miejsce i zmienił Elę. Wygrzebywał kamień po kamieniu i piach, garść po garści. Elka odbierała od niego „urobek” i przekładała dalej. Nie trwało to już długo. Po jakimś czasie mogłem poruszać obiema nogami. Stiv wyraźnie odetchnął, widząc rezultaty akcji Zbyszka i Eli. Kiedy zostałem już odkopany, grawitacja spowodowała nowe możliwości. Obsunąłem się niżej i uwolniłem z ucisku ramiona. Natychmiast poczułem potworny ból spowodowany gwałtownym napływem krwi do ręki. Pojawiły się łzy i niesamowita ulga. Wreszcie mogłem wziąć głębszy oddech. Potrzebowałem czasu, żeby zebrać siły do dalszej walki. Wahałem się, czy powinienem zejść na dół, do Zbyszka i Eli, czy pchać się w górę. Doszedłem do wniosku, że chciałbym być już na powierzchni. Nie było łatwo, ale po niedługiej walce zobaczyłem Stiva i wiszący na linie, niczym wahadło Foucaulta, całkiem pokaźnych rozmiarów okrągły głaz.


Jaskinia na Dudniku. Lej Wysokiego Ryzyka.

„Wyciągaliśmy już większe”- pomyślałem. Gdy się wreszcie wygramoliłem, nie było czasu na odpoczynek. Trzeba było wspomóc Jacka, który klęczał na podeście niczym przyspawany do liny, dzielnie znosił niewygodę, ale nie mógł się doczekać, żeby wreszcie rozprostować palce. Kiedy już wszyscy byliśmy w komplecie, okazało się, że największe obrażenia odniósł Stiv, który oberwał w rękę spadającym kamieniem, kiedy do mnie schodził. U mnie skończyło się pękniętym żebrem. - Pan Bóg z pewnością kocha idiotów – powiedziałem do Marysi, kiedy się żegnaliśmy. 85


Jak kamlotem w oko

Pseudoartystyczne gryzmoły w Jaskini w Zielonej Górze. 86

Czasem zdarza się, że życie bywa męczące, że jakaś sytuacja mnie przerasta, że nie jestem w stanie czemuś podołać. Nie zastanawiam się wówczas, czy zaistniały problem ma aż tak wielką wagę, że za wszelką cenę muszę go rozwiązać już teraz, natychmiast, bez chwili zwłoki. W takich sytuacjach po ludzku, bezrefleksyjnie próbuję znaleźć najlepsze rozwiązanie, ponieważ wydaje mi się, że jeśli tego nie zrobię, świat zawali mi się na głowę. Zastanawiam się tylko, czy nastąpi to już dzisiaj, czy może dopiero za kilka dni? Och tak! - ta katastrofa jest nieunikniona, a jeśli odwlecze się w czasie, to na pewno po drodze pojawi się jeszcze więcej problemów, które się nawarstwią i spotęgują moją klęskę do niewyobrażalnych rozmiarów. Czas mija i okazuje się, że jakimś cudem, kolejny raz udało mi się przetrwać, że wciąż jestem! Jednak najczęściej wcale nie jestem silniejszy, w myśl zasady: „co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Jestem tylko nieco odporniejszy, skłonny do tego, by spocząć na laurach i uwierzyć, że skoro udało się tym razem, to następnym pewnie też jakoś będzie. Pozornie wszystko jest w porządku, bo przecież człowiek upada właśnie po to, by się podnosić i iść dalej do celu. - Do celu? Życie na szczęście nie ma żadnego celu. W przeciwnym razie bardzo szybko wymyślono by sposób na to,


aby ten cel jak najprędzej osiągnąć przy minimalnym nakładzie pracy, oczywiście. Człowiek po prostu idzie dalej, a świat wielokrotnie zaczyna się na niego walić. Tutaj powstaje pytanie, ile takich upadków jestem w stanie przeżyć? Za którym razem zabraknie mi sił na to, żeby wstać? Na to pytanie znalazłem dla siebie odpowiedź. Wiem, że wstanę za każdym razem, że zniosę wszystko i wszystkiemu podołam. Bo wiem, skąd czerpać siły, bo wiem, że wystarczy wybrać się TAM, bo wiem, że STAMTĄD wrócę odmieniony, odrodzony, z wielkim zapasem nowej energii. Bo TAM czuję, że wszystkie naziemne, nigdy niekończące się tragedie tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia… TAM mogę mieć „gdzieś” blisko - czy dalekowschodnie konflikty, terrorystyczne zagrywki islamistów, szczekanie na oponentów z sejmowej mównicy i późniejsze kuluarowe, wspólne chlanie tychże samych politycznych wrogów. Wstępując do podziemnego świata, nagle staję się maleńki, niczym mrówka w zestawieniu z wielkopłytowym mrówkowcem. Skoro więc ja jestem tak mały, moje problemy są jeszcze mniejsze, bo przecież powstały we mnie i poza mną nie istnieją, mimo że inni ludzie mają podobnie...

Kilka lat temu nieopodal Jaskini Towarnej ustawiono piękną tablicę informacyjną, ponieważ jaskinia jest bardzo ładna i dostępna dla turystów. Fotografia przedstawia jak dzisiaj wygląda tablica i sama jaskinia.

Jadę więc, by w jaskini, za każdym razem na nowo, odnajdywać siebie, pobyć chociaż chwilę sam ze sobą. Kiedy już przekroczę granicę, kiedy wejdę do środka - po prostu jestem i słucham, jestem i czuję, jestem i widzę… Jeśli 87


udało mi się kiedykolwiek coś poczuć, jeśli udało mi się coś usłyszeć i jeśli coś zobaczyłem, potrafię już przypominać sobie i potrafię już porównywać, bo to wszystko zrodziło się we mnie. W pewnym sensie staje się mną, a na pewno, staje się częścią mojej świadomości. Jaskinia leczy. Robi to bez względu na to, czy jestem tego świadomy, czy też nie. Stamtąd, za każdym razem wracam zdrowszy, odmieniony, mocniejszy psychicznie. Wracam SZCZĘŚLIWSZY. I to bez znaczenia, jak bardzo się sponiewierałem, jak bardzo fizycznie jestem zmęczony. Jeżeli ktoś zapytałby mnie: Po co chodzę po jaskiniach? Po co się tak męczę i brudzę? W imię czego narażam swoje życie? - to odpowiedź właśnie zawarłem powyżej. Niestety, każda doskonałość kończy się tam, gdzie pojawia się człowiek… Człowiek, który uważa się za istotę rozumną, bo upoważnia go do tego fakt posiadania mózgu, nieco większego i trochę bardziej pokręconego niż mózgi zwierząt. W moim przekonaniu właśnie złożoność tego szarego instrumentu w głowie odpowiedzialna jest za to, że człowiek ma zdolność niemyślenia, którą to zdolnością bardzo często się kieruje. Niemyślenie często usprawiedliwia i tłumaczy jego irracjonalne działania. Tylko człowiek potrafi niszczyć to, co sam uważa za ważne, to, co w jego postrzeganiu jest wartościowe, wreszcie to, co jest piękne. Człowiek potrafi sam siebie unicestwić i czyni to, będąc w pełni 88


świadomym. Czy jakiekolwiek zwierzę na świecie potrafiłoby tego dokonać? My jesteśmy w tej dziedzinie niepowtarzalni i niepokonani. Ludzie, gdziekolwiek się pojawiają, zawsze pozostawiają po sobie ślady, mniej lub bardziej trwałe. Niestety, często bywa, że robią to celowo, ot tak po prostu, z powodu niemyślenia. Najbardziej bolesnym dla mnie aktem bezmyślnego wandalizmu pozostaje fakt bezpowrotnego niszczenia przez innych tego, co tak bardzo pokochałem. Nigdy nie będzie mojej zgody na to, że ktoś w taki sposób kaleczy mnie samego. Kiedy po długiej przerwie powróciłem do jaskiń, zmuszony byłem zderzyć się z brutalną rzeczywistością. Zobaczyłem połamane i rozkradzione stalaktyty, rozkute zaciski, zaśmiecone i śmierdzące uryną jaskiniowe komory i wreszcie pogryzmolone, często niecenzuralnymi słowami, polewy naciekowe. Nie potrafię czerpać przyjemności z oglądania tej wątpliwej artystycznie twórczości. Zamiast zachwycać się niewyobrażalnym i niepowtarzalnym pięknem, oglądam niedawno jeszcze śnieżnobiałe korytarze wybrudzone gliną do wysokości, do której potrafi dosięgnąć wysoki mężczyzna. Mam szczęście być w tej komfortowej sytuacji, że widziałem przynajmniej niektóre z tych jaskiń zanim jeszcze zostały zdewastowane. Obecnie młodym ludziom, którym chciałbym zaszczepić jaskiniową pasję, zmuszony jestem pokazywać coś, co tworzyło się setki wieków, a i w przeciągu kilku lat bytności człowieka zostało bezpowrotnie zniszczone. Ani oni, ani kolejne pokolenia nie będą


Od góry: Pierwsza klapa w Jaskini Maurycego, niestety została podkopana. Obecne zabezpieczenie Jaaskini Maurycego.

90

miały już możliwości zobaczenia tego, co ja pamiętam, tego co mnie zachwyciło, tego w czym się tak bardzo zakochałem. Druzgocące jest to, że dzisiaj, kiedy odwiedzam nowo odkryte jaskinie, dostępne zaledwie od kilku lat czy miesięcy, spotykam się z identycznym wandalizmem. Cały ten problem spotęgowany jest przez to, że owe akty zniszczenia mają miejsce również w jaskiniach trudnych technicznie, których zwiedzanie wymaga sporych umiejętności i stosowania zaawansowanych technik linowych i wspinaczkowych. Fakt ten mocno zawęża kręgi, z których ci pseudo-grotołazi się wywodzą. Jeszcze niedawno środowisko „jaskiniowców” kojarzone było z ponadprzeciętną wrażliwością na piękno natury, z odwagą oraz tym, że są to ludzie otwarci, sympatyczni, mają dużą wiedzę, do których zawsze można się dosiąść i na pewno nie zostanie się zignorowanym czy odrzuconym. Dzisiaj zaś instytucje powołane do ochrony środowiska naturalnego zmuszane są zamykać jaskinie również przed nimi. Monitorują i strzegą dostępu do jaskiń, nakładają wysokie kary za zignorowanie tych zakazów. Polska speleologia może poszczycić się uznaniem na całym świecie. Mamy w dziedzinie eksploracji jaskiń spore osiągnięcia i nierzadko odnotowywana jest nasza odwaga i determinacja. Sporo również się dzieje w naszym kraju. Grupy eksploratorów prześcigają się w liczbie odkryć i większość z tych ludzi zapewne robi to profesjonalnie. Nowe jaskinie często są pięknie skartowane


i dokładnie opisane, co daje poczucie bezpieczeństwa przyszłym odwiedzającym. Dręczy mnie jednak myśl, że nie wszyscy eksploratorzy swoje odkrycia traktują z należytą odpowiedzialnością. Chciałbym zadać pytanie, po co to robimy? Po co odkrywamy nowe jaskinie? Rozumiem emocje, które pojawiają się, kiedy jako pierwsi na świecie coś otwieramy, kiedy widzimy coś, czego nikt przed nami nigdy nie widział. I to jest w porządku. Tak jesteśmy skonstruowani. W każdym z nas drzemie pragnienie bycia tym pierwszym. Tym bardziej, że w górach nie ma już czego zdobywać, w głębinach oceanów – niewiele, a polecieć w kosmos mamy raczej niewielkie szanse. Grzebiemy więc w ziemi, bo tu jest jeszcze sporo do odkrycia. Ale co potem? Chcę wierzyć, że przynajmniej większość z nas nie para się eksplorowaniem tylko po to, żeby nazwisko pojawiło się w którymś z kolejnych inwentarzy jaskiniowych. Bo któż to nazwisko będzie znał za kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt lat? Już dzisiaj młodzi ludzie zupełnie nie kojarzą nazwisk wielkich speleologów, również tych, którzy żyją lub odeszli od nas niedawno. Uważam, że w odróżnieniu od zdobycia górskiego szczytu, odkrycie jaskini wiąże się z wielką odpowiedzialnością. Na szczyt można wejść, zrobić sobie fotkę, która w sekundę „obleci” cały świat i to wszystko! (nawet, jeśli zdobycie tego szczytu okupione zostało straszliwym wysiłkiem lub nawet

Montaż klapy w Jaskini pod Gąbką. 91


Podkop pod kratą w Jaskini Żabiej.

92


ludzkim życiem). Jeśli natomiast otworzy się jaskinię, udostępnia się ją tym samym każdemu. I to również byłoby w porządku, gdyby ludzie, którzy się tam niewątpliwie wkrótce pojawią, potrafili to miejsce uszanować. Wielkim problemem staje się dzisiaj kwestia odpowiedzialności za własne odkrycia. Pojawiają się pytania, na które często trudno jednoznacznie odpowiedzieć, choćby dotyczące zamykania jaskiń, co w środowisku grotołazów budzi bardzo duże emocje. Nie muszę udowadniać tego, że są wśród nas ludzie, którzy bez zastanowienia i najmniejszego wyrzutu sumienia, bezmyślnie zdepczą buciorami wszystko, co znajdzie się na ich drodze. Po to tylko, żeby „zaliczyć” kolejną „dziurę”. Są ludzie, którzy bez skrupułów wyniosą po kawałeczku wszystko, co się świeci, a później wyrzucą, gdy okaże się, że poza naturalnym środowiskiem już nie ma blasku. Są ludzie, którzy złośliwie pogryzmolą i osikają to, co niedawno uznaliśmy za cudowne odkrycie , ignorując zupełnie naturalnych mieszkańców tej przestrzeni. Nietoperze zmuszone są opuszczać swoje naturalne środowisko i szukać nowego schronienia - a przecież to one, a nie my, są tam gospodarzami. Nowo odkryte jaskinie często są pozostawiane bez czyjejkolwiek opieki i nadzoru, pozostają nieprzebadane pod względem wartości geologicznej i biologicznej. Pod rozwagę wszystkich zainteresowanych należy również poddać problem zniszczeń, które często są nieuniknione w czasie samej eksploracji.

Dowód „niefrasobliwości” pseudogrotołazów w Jaskini Maurycego - powstał przed pierwszym jej zamknięciem. 93


Po lewej misa martwicowa z perłami jaskiniowymi w Jaskini Wiernej. Po prawej Jaskinia Pod Gąbką, zniszczona szata naciekowa w trakcie wydobywania kalcytu na skalę przemysłową.

94


Może się okazać, że ja - odkrywca, nie tylko jestem pierwszym człowiekiem, który to miejsce zobaczył, ale jestem przecież jednocześnie jedynym, który zobaczył je w pierwotnym, nienaruszonym, niezniszczonym stanie... Moim pragnieniem jest zachować ten cudowny świat w takim stanie, w jakim go zastałem, na ile to tylko możliwe, dla moich dzieci, dla moich wnuków, dla kolejnych pokoleń. Niewątpliwie wkrótce nadejdzie czas, że i pod ziemią nie będzie już czego odkrywać. Cóż wtedy pozostanie? W jakim stanie będą jaskinie, które dzisiaj z tak wielką pasją i radością odkrywamy? Czy o charakterze jaskini, jej odmienności, będzie świadczyć tylko nazwa? – Jaskinia Koralowa bez korali, Jaskinia Kryształowa bez kryształów, Nietoperzowa, bez nietoperzy, biały korytarz, który wcale już nie jest biały - i co gorsza, już nigdy nie będzie. Czy potomnym będziemy mogli pokazać perłę jaskiniową w misie martwicowej, czy może zaprosimy ich w tym celu do muzeum?

95


96



„Kropla drąży kamień...” - to prawda oczywista. Dzięki tej niszczycielskiej sile powstają jaskinie, które podziwiamy. Jednak w tym przypadku mamy szczególną okazję być naocznymi świadkami i obserwatorami zjawiska zgoła odwrotnego. Możemy przyglądać się, jak kropla tworzy skałę.

98



100


O tak! Można posmakować. Można nawet się napić, choć taki proces gaszenia pragnienia do najbardziej dynamicznych nie należy. Czas w jaskini płynie przecież inaczej. W jurajskich jaskiniach śmierć z pragnienia raczej nam nie grozi. W większości z nich wody jest pod dostatkiem, chociaż ilość życiodajnej cieczy uzależniona jest od warunków panujących na zewnątrz. Pod ziemią też bywają pory bardziej suche. Żeby skutecznie ugasić pragnienie, czekając aż krople same trafią do buzi, można by się odwodnić. Dlatego niektórzy zawsze mają przy sobie specjalne wężyki lub słomki. Można się wtedy napić wody, która zbiera się w skalnych zagłębieniach, zwanych misami martwicowymi. Woda nasycona związkami wapnia nie jest szkodliwa dla zdrowia. Powoduje natomiast zwiększoną ilość gazów, co bywa śmieszne, kiedy wędruje się w towarzystwie – zwłaszcza bardziej wytwornym. Ja mimo wszystko zabieram ze sobą coś do picia. 101


Niektórzy ludzie lubią dzielić i sortować wszystko, z czym mają do czynienia. Spotkałem się na przykład z podziałem fauny jaskiniowej na sympatycznych mieszkańców jaskiń i tych niesympatycznych. W pierwszej grupie znajdują się nietoperze i ćmy, ale już pająki i komary zaliczane są zdecydowanie do tej drugiej.


103


104


W ciągu nocy jeden nietoperz potrafi zjeść owady o wadze równej 30% masy własnego ciała. Borowiec wielki przez noc może zjeść 30 chrząszczy, a nocek rudy 500 drobnych muszek. Licząca 500 osobników kolonia nocków dużych pożera w ciągu lata około 2 ton owadów. Pewnego razu w czasie samotnej błąkaniny po jednej z głębokich jurajskich dziur usłyszałem dziwne dźwięki. Coś okropnie, chrapliwie skrzeczało. Trudno było określić, skąd dokładnie dobiegały owe odgłosy. Początkowo byłem skłonny wmówić sobie, że mi się zdawało, jednak skrzekot się powtarzał i za którymś razem był już całkiem głośny. Z duszą na ramieniu postanowiłem sprawdzić, co w trawie, przepraszam, w skale piszczy. W sąsiedniej salce odnalazłem stwory, które napędziły mi stracha. Pod stropem swoje gody odbywała parka nietoperzy. Pomyślałem, że powinny smacznie spać o tej porze, a w ogóle przekonany byłem, że nie potrafią wydawać dźwięków słyszalnych dla ludzi. Skrzydlaci kochankowie w miłosnym zapamiętaniu zupełnie nie zwracali na mnie uwagi, więc bezwstydnie się przyglądałem i wsłuchiwałem w miłosne śpiewy. Wiele lat później dowiedziałem się, że nie ma większego znaczenia, czy nietoperze kochają się jesienią, czy w środku zimy. Samica przechowuje nasienie w nienaruszonym stanie aż do wiosny, by wspólnie z koleżankami, w jednym czasie znaleźć się na porodówce. W końcu w kupie raźniej i przede wszystkim cieplej, i bezpieczniej. Po lewej stronie podkowiec mały (Rhinolophus hipposideros),po prawej - nocek duży (M. myotis). 105


Nocek duĹźy przygotowuje siÄ™ do zimowej hibernacji. Natomiast po prawej stronie kolonia rozrodcza nietoperzy.

106


107


108


Dr Tomasz Postawa z Polskiej Akademi Nauk w Krakowie w czasie prac badawczych w Leju Wysokiego Ryzyka w Jaskini na Dudniku.

109


110


111


Mama pajęczyca Meta menardi (sieciarz jaskiniowy), u wejścia do Jaskini Piętrowa Szczelina, chroni swoje liczne potomstwo przed intruzami. Jest to zdecydowanie najbardziej jadowity pająk występujący w Polsce. Myślę, że to właśnie ten gatunek. Nie mogę mieć pewności, ponieważ w naszych jaskiniach równie liczną grupę stanowią pajączki o nazwie Meta bourneti. Podobno tylko fachowcy w dziedzinie arachnologii potrafią je odróżnić. Można by oczywiście pozwolić się pokąsać w celu uzyskania pewności. Wiadomo, że objawy po ukąszeniu Meta menardi są podobne do tych, którymi obdarowują nas szerszenie. Ja osobiście nie mam dyskomfortuz powodu braku pewności, czy aby nie mylę gatunków pająków w jaskini. Żal mi tylko tej samicy, ponieważ wiem, że jak już wypełni swoją powinność wobec potomstwa, niechybnie umrze, zaraz po tym, jak maluchy rozbiegną się po świecie. Cóż - życie...

112


113


114


115


Cokolwiek organicznego dostanie się do jaskini, czy to wpadnie, czy zostanie wniesione pod butem albo pochodzi bezpośrednio od zwierzaka, natychmiast zaczyna się z tego nowe życie w zupełnie innej postaci. Po lewej stronie grzybek w Jaskini pod Gąbką, po prawej cała grzybia rodzinka w Jaskini Wszystkich Świętych.

116


117


118


Takie cudo okresowo pojawia siฤ i zanika w jednym z zakamarkรณw Jaskini Maurycego.

119


Fotografia przedstawia guano nietoperzy pomału zamieniające się w pleśnie i grzyby. Na szczęście w naszych jaskiniach gromadzi się go niewiele. Dzięki temu nie jest ono wydobywane. Należy zauważyć, że owo guano stanowi jeden z najlepszych nawozów naturalnych, jakie istnieją.

120


121


Nie czuję się na siłach, aby sklasyfikować poszczególne typy jaskiń ze względu na genezę ich powstawania (zresztą w książce tej nigdy nie planowałem przedstawiać naukowych wywodów: z łatwością można znaleźć pozycje, które są temu zagadnieniu poświęcone). Odnoszę się tylko do form, które można spotkać na Jurze i każdym laickim okiem nietrudno je zaobserwować. Nie przedstawię też wszystkich form, jakie tu występują. W każdym razie właśnie jurajskie jaskinie pokochałem ze względu na ich różnorodność. Nie szkodzi, że w porównaniu z jaskiniami na świecie, lub choćby w Polskich Tatrach, na jurze mamy do czynienia z „minijaskiniami”. Ten minimalizm jest w stu procentach zrekompensowany poprzez bogactwo form, czasami „cudowne ciasnoty” i niesamowity klimat. Prawdą jest, że wystarczy podjechać do nie tak bardzo odległej Demianowskiej Jaskini Wolności na Słowacji, gdzie w ciągu godziny lub dwóch mamy możliwość zachwycić się wszystkimi formami krasowymi i to w skali makro. Dla mnie jednak o wiele cenniejsze są krasowe cuda, które wymagają nieco poświęcenia, często wybrudzenia się czy fizycznego zmęczenia, np. przy pokonywaniu skalnych zacisków. Jak człowiek „powalczy” trochę z naturą i samym sobą, o wiele bardziej docenia to, co osiągnął. 122


123



Po lewej stronie Ela Noszczyk i Mariusz Smorąg w ciasnych studniach zjazdowych w jaskiniach Piętrowa Szczelina i Józefa. Natomiast powyżej pięknie myty, poziomy korytarz War w Jaskini Koralowej.


126


Studnia Jaskini Ĺťabiej.


Po lewej i u dołu cmentarzysko nacieków w Jaskini Zawał. Po prawej Stefan Nowak, Zbigniew Rysiecki, Tomasz Graban i Elżbieta Noszczyk podczas przerwy w eksploracji.

128




Po lewej Aleksandra Janus i Zbigniew Rysiecki - regeneracja po akcji jaskiniowej. Po prawej Ĺťona na linie w Wielkiej Studni SzpatowcĂłw.


Po lewej stalaktyty, po prawej Beata Graban z KirÄ… i Frankiem.

132


133


134


Przepiękne okazy amonitów w Jaskini Zawał. Te i inne skorupiaki bardzo licznie zamieszkiwały ciepłe wody morza jurajskiego, które nie tak znowu dawno, bo zaledwie 140 mln lat temu, rozlewało się m.in. na terenach dzisiejszej Polski. W tamtym czasie wesoło sobie pływały, a dzisiaj stanowią budulec skały wapiennej. Obecnie nietrudno znaleźć piękne gąbki, muszle czy belemnity z tamtego okresu.

135




Na poprzednich stronach kielich gÄ…bki. Tutaj muszelki jurajskie.

138


139


Kalcyt. Skrystalizowany węglan wapnia. Niby nic wielkiego, a jednak właśnie on jest odpowiedzialny za to, co w jaskini rozbłyskuje, co skrzy się i mieni. Jest tak piękny, że niewielu potrafi się powstrzymać, by chociaż kawałeczka z sobą nie zabrać.



Szczotki kalcytowe w Jaskini pod Gąbką.

142


143


144


145


Fotografia przedstawia brekcję nietoperzową. Są to latami gromadzone szkielety nietoperzy. Dokładnie się przyglądając, można odnaleźć poszczególne kości, a nieraz całe czaszki tych zwierzaków. Szczegółowe, specjalistyczne badania pozwalają określić wiek poszczególnych osobników, a czasami odkryć zupełnie nam dziś nieznane gatunki. Brekcja nietoperzowa przydatna bywa również w określaniu czasu powstania samej jaskini.

146


147


Przepiękna szata naciekowa, w tym praktycznie wszystkie formy nacieków w Jaskini Na Dudniku. Na fotografii stalagmity, stalaktyty, a to na pierwszych planach to już stalagnaty.

148


149


150


Po lewej stronie urządzenie pomiarowe służące do pomiaru ilości cieczy w Jaskini Maurycego oraz dość zaawansowany rejestrator temperatury zainstalowany w Jaskini Na Dudniku. Z prawej strony dr Andrzej Tyc z Katedry Geomorfologii Uniwersytetu Śląskiego podczas prac badawczych w Jaskini Zawał. Poniżej krótka notatka pana Andrzeja po pierwszym jego pobycie w tej jaskini. Jaskinia Zawał – pierwsze refleksje po wizycie w dniu 8.08.2015. Odkryte partie jaskini są bardzo interesujące dla poznania ewolucji krasu wzgórza Dudnik. Z mojego punktu widzenia istotne spostrzeżenia z wizyty w jaskini są następujące: • salka z bogatą szatą naciekową jest miejscem, gdzie (dzięki brakowi zniszczeń związanych z eksploracją) można prześledzić różne fazy wypełniania pustej przestrzeni w skale – różne generacje nacieków (woda do ich powstania pochodziła z różnych środowisk – z infiltracji z powierzchni, z parowania z jeziorka lub z powierzchni osadów, a najstarsza generacja przekrystalizowanych polew może być związana z ascenzją); • najciekawsze z nich to popularnie u nas nazywane nacieki grzybkowe, które tak naprawdę tworzą całą grupę różnych nacieków mających związek z krystalizacją kalcytu na powierzchni skały, innych nacieków lub nawet osadów w wyniku odparowania wody pochodzącej z podsiąkania z podłoża lub z rozbryzgu wody kapiącej ze stropu jaskini; ważny w ich powstawaniu jest ruch powietrza w jaskini (czyli m.in. salka z naciekami nie jest ślepym zaułkiem); ciekawe jest przejście form nacieków grzybkowych od sali do korytarzyka doprowadzającego do niej od wejścia – efekty korozji grzybków i ich rekrystalizacji (w tej części można będzie w przyszłości bez uszczerbku dla szaty naciekowej w salce pobrać próbki do badań izotopowych, które mogą nam wiele powiedzieć o genezie nacieków, ale również o genezie jaskini); • obserwowane w salce z szatą naciekową liczne spękania polew oraz część spękanych nacieków na spągu salki świadczą bardziej o osiadaniu osadów (?) poniżej poziomu, na którym jest salka, niż o ruchu związanym z tektoniką; w całej jaskini widać generalny proces grawitacyjnego przemieszczania się osadów i gruzu w głąb – trzeba temu zjawisku jeszcze się dokładnie przyjrzeć; • istotnym znaleziskiem w salce pod studnią w zawalisku jest brekcja nietoperzowa ( jeden znaleziony luźny fragment, niestety nie in situ), która jest dość podobna do tej ze Studni Szpatowców; konieczne 151


jest zabezpieczenie tego odłamka (odłożyłem go na bok) i zwracanie uwagi na ewentualne dalsze podobne brekcje wśród gruzu wapiennego i kalcytowego w jaskini (przy kolejnej wizycie postaram się wziąć próbę i też się baczniej rozejrzeć); być może nie znajdziemy warstwy brekcji w nienaruszonym, oryginalnym miejscu, ale jest to sygnał, że warto jej szukać, bo ma znaczenie dla określenia wieku jaskini; • nietoperze są w Jaskini Zawał dobrym wskaźnikiem tego, że odkryte partie są (były również przed Waszym wejściem w te partie poprzez zawalisko) dla nich dostępne – liczne kości na spągu w wielu miejscach, dwa martwe osobniki, które jeszcze nie do końca się rozłożyły ( jeden na wejściu do salki z naciekami, drugi pokryty gęsto pleśnią w końcu korytarzyka pod zaciskowym wejściem do tej części jaskini) – trzeba w przyszłości zebrać kości nietoperzy, szczególnie te na przejściach, by nie zadeptać ich (może tym zainteresujemy Tomka Postawę, skontaktuję się z nim na początku września); • ciekawe jest również wypełnienie scementowanym, brunatnym osadem nachylonej szczeliny w miejscu, gdzie znajduje się martwy nietoperz pokryty pleśnią – być może część szczelin wypełniona jest (zapłynięta) takim osadem i uniemożliwia Wam dalszą eksplorację, spodziewałbym się również takich scementowanych osadów poniżej salki z naciekami; są one mocno porowate i mają duże przestrzenie wolne, co daje możliwość osiadania pod wpływem obciążenia lub rozpuszczenia cementu kalcytowego; • pomarańczowy kolor ścianom i naciekom nadają najprawdopodobniej związki żelaza – limonit i getyt; dużo jest również tlenków manganu (oba związki pochodzą najprawdopodobniej z wypełniających jaskinię osadów, które aktualnie znajdują się gdzieś poniżej znanych partii). Jednym słowem warto kontynuować obserwacje, a przede wszystkim przeglądać niemal każdy wyniesiony z jaskini okruch, bo może się okazać, że jest to coś istotnego dla poznania jaskini. Będę czekał na plan jaskini, by kontynuować rozmyślania. Ponadto na następny wyjazd (chyba dopiero w październiku, wcześniej nie dam rady) wezmę z sobą jakieś woreczki na próby i kompas geologiczny, by przyjrzeć się również kierunkom spękań. W załączeniu trochę fotografii (dla usprawnienia wysyłki zmniejszyłem rozdzielczość). Wielkie dzięki za zaproszenie do obejrzenia jaskini. Andrzej Tyc 152


153


154


Szkielet rysia odnaleziony przez Z. Rysieckiego w Jaskini Wiernej w czasie jej eksploracji. Do badań przekazano wówczas czaszkę. Naukowcy określili wiek zwierzęcia na 4,5 tys. lat. Dzisiaj po kościach nie został nawet ślad i tylko fotografie świadczą o tym, że kiedykolwiek tam były. Przykre, prawda? Sama Jaskinia Wierna do niedawna uważana była za najpiękniejszą jaskinię na Jurze i nie została zdegradowana dlatego, ze odkryto piękniejsze. Ona po prostu już najpiękniejszą nie jest, mimo iż została zabezpieczona pancernym włazem.

155


156


Kości niedźwiedzia jaskiniowego w Jaskini Brzozowej. Wciąż tam są. Jestem jednak przekonany, że nie zostały rozkradzione tylko dzięki temu, że jaskinia ta została zamknięta, a jej zwiedzanie jest możliwe tylko pod kontrolą opiekunów.

157


A tutaj kości ludzkie, bo i takie można znaleźć w jaskiniach. W 1936 roku, podczas prac związanych z poszukiwaniem szpatu, została odkryta Jaskinia Kroczycka. W jej wnętrzu znaleziono szczątki około 40 osób. Istnieje co najmniej kilka hipotez, które miałyby tę zagadkę wyjaśnić. Istotny jest fakt, że sporo kości jeszcze można w niej odnaleźć. Niektóre całkowicie lub częściowo zalane polewą naciekową. Znajdują się tam również szczątki zwierząt, jednak te ludzkie budzą największe emocje. W jaskini i jej obrębie wielokrotnie prowadzone były prace archeologiczne. Nie zostały one jeszcze zakończone. Z powyższych powodów jaskinię należy chronić w sposób szczególny i pod żadnym pozorem niczego stamtąd nie zabierać.

158


159


160


Pragnę serdecznie podziękować tym wszystkim, bez których ta książka nie mogłaby powstać. W szczególności dziękuję mojej żonie Beacie - za to, że pozwala mi realizować moje pasje i marzenia. Lechowi J. Zdrojewskiemu - za zaangażowanie i twórcze podejście do zrealizowania mojego zamysłu. Moim przyjaciołom: Eli Noszczyk, Oli Janus, Zbyszkowi Rysieckiemu, Stefanowi Nowakowi i Jackowi Pošepnemu - za dobre słowo, wiarę we mnie i wsparcie wszelakie. Rafałowi Gilowi, Robertowi Makuchowi, Grzegorzowi Skorkowi oraz osobom związanym ze Stowarzyszeniem Speleo - Myszków, którzy odegrali niebagatelną rolę w moim grotołażeniu. Darkowi Janowskiemu i Jackowi Pyszce, którzy w swoim czasie mnie zarazili jaskiniową pasją. Życzliwym uczonym: Andrzejowi Tycowi i Tomkowi Postawie - za wiedzę, którą się podzielili. Mariuszowi Smorągowi - za to, że jest. Edwinowi Nawrockiemu - za to, że nauczył mnie życia. Dziękuję również tym wszystkim, których nie sposób wymienić, a są mi szczególnie bliscy.


162


autorzy fotografii

Kinga Gełdon str. 49, 132, 133, 134, 135, 137, 144, 145 Rafał Gil str. 22, 24, 25, 59, 64, 67, 69, 76, 96, 97, 103, 104, 114, 128, 154, 158 Beata Graban 80 Tomasz Graban str. 5, 6, 7, 8, 9, 10, 12, 13, 14, 18, 0, 21, 23, 28, 29, 30, 31, 32, 33, 34, 35, 36, 37, 38, 39, 41, 42, 44, 46, 47, 52, 23, 54, 5, 56, 57, 58, 0, 61, 62, 63, 65, 66, 74, 75, 77, 81, 82, 83, 84, 85, 86, 87, 88, 90, 91, 92, 93, 94, 98, 101, 102, 106, 107, 109, 111, 112, 115, 116, 117, 118, 119, 120, 124, 126, 127, 130, 131, 136, 146, 147, 148, 149, 150, 151, 155, 156, 160, 161 Aleksandra Janus str. 125 Elżbieta Noszczyk str. 27, 89, 100, 123 Tomasz Postawa 105, 106, 108, 109 Zbigniew Rysiecki str. 152, 153 Mariusz Smorąg str. 113 Z archiwum Tomasza Grabana str. 17, 48, 50, 51 Z archiwum Zbigniewa Rysieckiego str. 19 Plany Jaskini Na Dudniku – Zbigniew Rysiecki


Spis treści

Koniec końców..................................................................... 7 Rok 1974............................................................................ 10 W tym samym czasie na Jurze. . ........................................ 21 Jedenaście lat później....................................................... 30 Jakiś czas później. . ............................................................ 45 Wstyd, czyli wbiegając na Sokolą Górę. . ........................... 54 Dojrzewanie....................................................................... 61 Pan Bóg ustrzegł idiotów, czyli pod wielką wantą........... 76 Jak kamlotem w oko. . ........................................................ 86 FOTOimpresje..................................................................... 96 Spis treści........................................................................164



Speleo-Myszków Stowarzyszenie na Rzecz Ochrony Podziemnych Zjawisk Krasowych „Speleo-Myszków” formalnie zaistniało w 2007 roku dzięki pomysłowi i zaangażowaniu grupy szesnastu pasjonatów podziemnej przygody. Ludzi w różnym wieku, których łączy troska o zachowanie tych niezwykle pięknych, delikatnych i wyjątkowo cennych dla ekosystemu miejsc, jakimi są jaskinie. „Speleo-Myszków” jest następcą istniejącego przez wiele lat „Speleo Treku” z Rudy Śląskiej, organizacji o podobnym profilu działania. Najważniejsze cele przyświecające działalności naszego stowarzyszenia to: ochrona przyrody, w szczególności podziemnych zjawisk krasowych, edukacja ekologiczna dzieci i młodzieży oraz promocja zdrowego trybu życia.


Realizujemy liczne projekty z zakresu edukacji ekologicznej, ochrony środowiska naturalnego oraz aktywizacji społeczności lokalnej. Z sukcesem prowadzimy działania proekologiczne wśród dzieci i młodzieży naszego regionu. Od lat działamy na rzecz ochrony jurajskiej przyrody. Swoje cele statutowe realizujemy również poprzez aktywną i bezpośrednią ochronę krasu jaskiniowego, zabezpieczając jaskinie i zapobiegając dewastacji cennych przyrodniczo obiektów podziemnego świata Jury. Odzwierciedleniem naszej działalności statutowej są też często organizowane warsztaty wyjazdowe do jaskiń, poszerzone o prelekcje ekologiczne, których uczestnikami są dzieci, młodzież i dorośli z naszego regionu. Tylko w 2011 roku odwiedziło nas ponad tysiąc młodych sympatyków Jury i podziemi. Stworzyliśmy wspaniałą bazę speleologiczną, która mieści się w piwnicach Miejskiego Domu Kultury w Myszkowie. Zgromadziliśmy tam miedzy innymi cenne eksponaty z prehistorii naszej planety. Jest to miejsce, w którym nie tylko najmłodsi mogą w przyjemny i ciekawy sposób spędzić czas oraz pogłębić swoją wiedzę o środowisku naturalnym. Współpracujemy z klubami speleologicznymi w Polsce i za granicą, z wieloma organizacjami i stowarzyszeniami oraz organami administracji rządowej i samorządowej. Warto podkreślić nieocenioną pomoc Urzędu Miasta w Myszkowie oraz WFOŚiGW w Katowicach. Mamy też wsparcie środowisk naukowych. Wspólnie z Zakładem Paleozoologii Instytutu Zoologicznego Uniwersytetu Wrocławskiego uczestniczymy w badaniach podziemnych zjawisk krasowych i stanowisk jaskiniowych z obszaru Wyżyny KrakowskoCzęstochowskiej. W kwestiach dotyczących nietoperzy zawsze możemy liczyć na wiedzę i doświadczenie dr. Tomasza Postawy z Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, którymi chętnie się z nami dzieli. 167


Jesteśmy pomysłodawcami i realizatorami organizowanej co roku w pierwszą niedzielę czerwca Jurajskiej Mszy Świętej pod Ziemią, która odbywa się jednocześnie wewnątrz jaskini Wiercica oraz na powierzchni, w pobliżu jej otworu. Umożliwiamy w ten sposób udział w nabożeństwie każdemu, kto chce w nim uczestniczyć. Msza Święta odprawiana jest w intencji tych, którzy odeszli w górach i jaskiniach świata. W 2016 roku na początku nabożeństwa odbyła się adoracja nowego krzyża, ufundowanego przez nasze stowarzyszenie z okazji jubileuszowej X Mszy Św. w Wiercicy. Stowarzyszenie od początku swojego istnienia organizuje biwaki pod jaskinią Wiercicą, które odbywają się zawsze w ostatni weekend kwietnia. Co roku zjeżdżają się z tej okazji grotołazi, taternicy i zwykli sympatycy speleologii z całej Polski (i nie tylko). Impreza ta stała się bardzo popularna. W 2016 roku odwiedziło nas w tym czasie ponad 200 osób. Przy tej okazji wielu chętnych korzysta z możliwości zwiedzenia jaskiń będących pod pieczą stowarzyszenia - Wiercicy oraz Wiernej, i zawsze pozostają pod ogromnym wrażeniem tego, co mogli zobaczyć w ich wnętrzu. Obie organizowane przez nas uroczystości są dobrą okazją do spotkania się w szerokim gronie speleologicznym. Te wszystkie spotkania z naturą są w naszej ocenie niezwykle ważnym elementem pogłębiającym świadomość ekologiczną, pozwalającym przyjemnie i efektywnie spajać edukację z rekreacją, zarówno najmłodszych, jak i trochę starszych mieszkańców naszego regionu i kraju. Adres stowarzyszenia: ul. Jedwabna 42, 42-300 Myszków Baza speleologiczna: Miejski Dom Kultury ul. 3 Maja 15, 42-300 Myszków, tel. 600 397 566 e-mail: speleomyszkow@gmail.com, www.speleomyszkow.pl


169


GROTA MECHOWSKA MECHOWO • GMINA PUCK

Ośrodek Kultury, Sportu i Turystyki w Gminie Puck ul. 10 Lutego 29, 84 -100 Puck; tel./fax: 58 673 16 55; e-mail: oksit@oksit.puck.pl www.oksitpuck.pl; www.gmina.puck.pl telefon do przewodnika i opiekuna grot (w godzinach otwarcia): 58 673 90 02


Grota Mechowska

znajduje się na skraju uroczej wsi Mechowo w Gminie Puck, położonej pośród Puszczy Darzlubskiej, na zachód od Pucka. Obszar, w obrębie którego powstała Grota, stanowi fragment rozcięcia erozyjnego, wymodelowanego w formie obniżenia dolinnego, które przecina wysoczyznę morenową Kępy Starzyńskiej schodząc ku dolinie Płutnicy. Jaskinia została odkryta w 1818 r. podczas dokonywania pomiarów geodezyjnych przez mierniczego Heuego. Pierwszy historyczny opis po odsłonięciu korytarza sporządził w 1829 roku Kleefeld. Od tego czasu zaczęła się jej turystyczna historia... Mimo licznych w swojej historii zawałów, ciągle odkopywana, restaurowana, przyciąga rzesze turystów, ucząc geologii i promując kaszubską ziemię. Wciąż zachwyca swoim dyskretnym pięknem… W 1910 r. pruski zarząd powiatowy wykupił teren i odrestaurował Grotę. W okresie międzywojennym chroniona i dostępna była tylko pierwsza część Groty o rozczłonkowanym przedsionku, natomiast dalszy korytarz z najpiękniejszymi naciekami był wciąż zasypany. Po II wojnie światowej w 1948 r. rozpoczęto prace oczyszczające i renowacyjne. Odkopana Grota Mechowska odzyskała swoją krasę i od 1949 r. została udostępniona zwiedzającym. Tradycja lokalna określa nazwę w liczbie mnogiej, w nawiązaniu do dwóch wejść i bogatej, słupowej „fasady”. Jednak w 1981 r. jaskinia ponownie uległa zawaleniu. Powołany zespół rzeczoznawców Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Górnictwa dokonał merytorycznej ekspertyzy Groty i wskazał szczegółowy plan oraz zakres prac zabezpieczających obiekt. Ponownie wzmocniono sklepienie i odbudowano zniszczone „kolumny”, odkopano korytarze... Wejście do groty pomiędzy piaskowcowymi słupami znajduje się poniżej poziomu otaczającego je terenu, dostępne z wykonanego wykopu. Strop jaskini zbudowany jest z warstwy piaskowca silnie spojonego lepiszczem wapiennym. Ściany tworzy sypki piasek pomiędzy słupami z piaskowca podobnego jak w stropie. Dno jest piaszczyste. Występujące w kilku miejscach w jaskini nacieki przedstawiają się jako jasno zabarwione formy stalaktytowe. Najpiękniejsza izba, ociekająca barwnymi mineralnymi spływami, zamyka długi, wąski i niski korytarz sięgający prawie 61m w głąb skarpy. Ta część groty z obawy przed zawałem jest niedostępna. Grota Mechowska to największa osobliwość przyrody nieożywionej na Niżu Polskim, a nawet Niżu Europejskim. Stanowi rzadki okaz formy, charakterystyczny dla obszarów krasowych, która tu powstała w osadach wodnolodowcowych najmłodszego zlodowacenia. Stanowi cenny pomnik przyrody umieszczony w rejestrze obiektów prawnie chronionych. Opr. na podst. dokumentacji: Jan P. Dettlaff






Włócząc się po dziesiątkach jaskiń w Polsce, fotografuję i zachwycam się ich pięknem oraz czuję, że na chwilę staję się częścią tego mistycznego świata. Nierzadko wracam myślami do czerwonej jaskini w Mechowie, w której moje grotołażenie miało początek. Ta niewielka przestrzeń kryje w sobie ogrom piękna natury o niespotykanej kolorystyce i bogactwie szaty naciekowej. Chciałbym móc tu wracac i cieszyć się nienaruszonym urokiem tego miejsca. Tomasz Graban



TOMASZ GRABAN

Nieliterat. Od ponad trzydziestu lat bezgranicznie zakochany w jaskiniach. Rodowity Kociewiak, sercem obywatel Jury Krakowsko-Wieluńskiej. Miłośnik kotów, przyrody, turystyki i fotografii.

Kiedy ponownie włączam światło, w swojej świadomości znowu staję się tylko człowiekiem, a ludzie funkcjonują zupełnie inaczej… Kiedy uruchamia się percepcja wzrokowa, wszystkie odczucia stają się z powrotem „normalne”, takie napowierzchniowe. Znika poczucie zjednoczenia, a w jego miejsce znów pojawia się zauroczenie i zachwyt. Widok, który się ukazuje, powala na kolana. Znajduję się w antycznej świątyni, którą bezczeszczę samą tylko obecnością.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.