Poszukiwacze przygód wilbur smith ebook

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.


Wydanie elektroniczne


WIL​BUR SMITH Światowej sławy pisarz afrykański piszący po angielsku. Urodził się w byłej Rodezji. Debiutował w 1964 roku powieścią Gdy poluje lew. Była to pierwsza pozycja z jego najbardziej popularnej sagi historyczno-przygodowej opisującej dzieje rodziny Courtneyów, w której skład weszły m.in. Od​głos gro​mu, Płonący brzeg, Władza miecza, Mon​sun, Triumf słońca oraz Assegai. Pełny dorobek Smitha obejmuje 34 powieści, w tym dwie najnowsze, Piekło na morzu i Vicious Circle . Po jego prozę chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota, Za​krzy​czeć dia​bła i Na​jem​ni​ków. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. Płonącego brzegu, Wła​dzy mie​cza, Boga Nilu i Siód​me​go pa​pi​ru​sa, po​wsta​ły mi​ni​se​ria​le te​le​wi​zyj​ne. Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym. Miesz​ka w Wiel​kiej Bry​ta​nii, Szwaj​ca​rii i w Re​pu​bli​ce Po​łu​dnio​wej Afry​ki. www.wil​bur​smi​th​bo​oks.com


Tego au​to​ra ZA​KRZY​CZEĆ DIA​BŁA NA​JEM​NI​CY PTAK SŁOŃ​CA OKO TY​GRY​SA ŁOW​CY DIA​MEN​TÓW OKRUT​NA SPRA​WIE​DLI​WOŚĆ KO​PAL​NIA ZŁO​TA STRA​CEŃ​CY PIEŚŃ SŁO​NIA GNIEW OCE​ANU ORZEŁ NA NIE​BIE Hec​tor Cross PIE​KŁO NA MO​RZU OKRUT​NY KRĄG Saga Co​urt​ney​ó w DRA​PIEŻ​NE PTA​KI MON​SUN BŁĘ​KIT​NY HO​RY​ZONT TRIUMF SŁOŃ​CA AS​SE​GAI * GDY PO​LU​JE LEW OD​GŁOS GRO​MU UPA​DEK WRÓ​BLA * PŁO​NĄ​CY BRZEG WŁA​DZA MIE​CZA PŁO​MIE​NIE GNIE​WU OSTAT​NIE PO​LO​WA​NIE ZŁO​TY LIS Saga Bal​lan​ty​ne’ów LOT SO​KO​ŁA PO​SZU​KI​WA​CZE PRZY​GÓD PŁACZ ANIO​ŁÓW LAM​PART PO​LU​JE W CIEM​NO​ŚCI Saga egip​ska BÓG NILU CZA​ROW​NIK ZE​MSTA NILU TA​ITA I KRÓ​LO​WA SMUT​KU SIÓD​MY PA​PI​RUS


Ty​tuł ory​g i​n a​łu: MEN OF MEN Co​p y​ri​g ht © Wil​b ur Smith 1981 All ri​g hts re​se​rved The mo​ral ri​g hts of the au​thor have been as​ser​ted First pu​b li​shed in 1981 by Wil​liam He​ine​mann Ltd., Lon​d on Po​lish edi​tion co​p y​ri​g ht © Wy​d aw​n ic​two Al​b a​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2005 Po​lish trans​la​tion co​p y​ri​g ht © Grze​g orz Ko​ło​d ziej​czyk 2005 Re​d ak​cja: Lu​cy​n a Le​wan​d ow​ska Ilu​stra​cja na okład​ce: far​b led/Shut​ter​stock Pro​jekt gra​ficz​n y okład​k i: An​d rzej Ku​ry​ło​wicz ISBN 978-83-7885-150-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.


Spis treści

O autorze Tego autora Dedykacja Poszukiwacze przygód Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


Książ​kę tę de​dy​ku​ję Mo​khi​ni​so, uko​cha​nej żo​nie, klej​no​to​wi mo​je​go ży​cia, któ​rej je​stem ogrom​nie wdzięcz​ny za wszyst​kie cu​dow​ne lata na​sze​go mał​żeń​stwa


Nigdy nie ujrzał światła dziennego, ani razu od dwustu milionów lat, kiedy przyjął obecną formę, a mimo to wy​da​wał się kro​plą de​sty​lo​wa​ne​go bla​sku słoń​ca. Został poczęty w żarze tak ogromnym, jaki panuje na powierzchni naszej gwiazdy, w plugawych ot​chła​niach pod sko​ru​pą zie​mi, w roz​to​pio​nej mag​mie, któ​ra bije z sa​me​go ją​dra pla​ne​ty. Te straszliwe temperatury wypaliły z niego wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając tylko nieskazitelne atomy węgla, a ciśnienie, które zmiażdżyłoby górę, ścisnęło go do gęstości, jakiej nie ma żad​na sub​stan​cja w na​tu​rze. Ową maleńką kroplę ciekłego węgla wolno płynąca podziemna rzeka lawy wyniosła przez jeden ze słabych punktów skorupy ziemskiej prawie do samej powierzchni, gdzie strumień jeszcze bardziej zwol​nił i wresz​cie za​marł. Lawa stygła przez tysiące lat i zmieniła swą postać: stała się pstrokatą niebieskawą skałą, utworzoną ze żwirowatych fragmentów, luźno scementowanych w twardej matrycy. Ta formacja nie była połączona z otaczającą ją macierzystą skałą i wypełniała okrągłą studnię, której ujście miało kształt ko​mi​na pra​wie mi​lo​wej śred​ni​cy, wy​cho​dzą​ce​go z nie​zmie​rzo​nych cze​lu​ści zie​mi. W czasie gdy lawa stygła, oczyszczona kropla węgla przechodziła jeszcze bardziej niezwykłą transformację. Zastygła w ośmiościenny, geometryczny kryształ rozmiarów figi, a piekielny żar w piecu jądra ziemi oczyścił ją tak doskonale, że stała się przezroczysta i jasna jak sam promień słońca. Potworne i niezmienne ciśnienie, któremu poddany został ów kryształ, sprawiło, że ostygł tak rów​no​mier​nie, iż nie było w jego bry​le naj​mniej​szych pęk​nięć i rys. Był doskonały – kropla zimnego ognia, tak biała, że w odpowiednim świetle wyglądałaby jak błękitna iskra łuku elektrycznego. Lecz ogień ten nigdy nie został obudzony, bo przez setki lat tkwił w absolutnej ciemności w głębinach, do których nie przedarł się ani jeden promyk światła. A jednak przez te miliony lat od słonecznego światła dzielił go tylko cienki naskórek ziemi, niespełna dwieście stóp – pra​wie nic w po​rów​na​niu z ogrom​ną głę​bią, z któ​rej roz​po​czął swo​ją po​dróż ku po​wierzch​ni. A teraz, przez kilka lat spośród tych milionów, w ostatnim mgnieniu czasu, ów naskórek był rozdrabniany i rozkopywany nieskutecznym, lecz mozolnym wysiłkiem rachitycznej, podobnej do mro​wi​ska ko​lo​nii ludz​kich istot. Nawet najdawniejsi praprzodkowie tych istot nie chodzili jeszcze po ziemi, gdy ten czysty kryształ przybrał swą obecną postać, lecz teraz każdego dnia ich metalowe narzędzia wprawiały w drgania uśpioną od niepamiętnych czasów skałę. Te drgania stawały się z dnia na dzień silniejsze, a z każdym z nich warstwa dzieląca kryształ od powierzchni topniała: od dwustu stóp do stu, od stu do pięćdziesięciu, od dziesięciu do dwóch. Wreszcie tylko cale oddzielały go od jasnego słonecznego świa​tła, któ​re w koń​cu mia​ło przy​wo​łać do ży​cia drze​mią​cy w nim ogień. Major Morris Zouga Ballantyne stał na samym końcu sznurowego pomostu, łączącego przeciwległe krawędzie głębokiej okrągłej czeluści, gdzie kiedyś nad płaskim i ponurym pejzażem afry​kań​skiej pły​ty kon​ty​nen​tal​nej wzno​sił się ni​ski pa​gó​rek. Mimo wściekłego upału miał na szyi jedwabną chustę, której koniec wetknięty był w zapiętą na guziki koszulę. Choć niedawno wyprana i wyprasowana podgrzaną sztabą żelaza, nosiła na sobie trwa​łe, czer​wo​no​bru​nat​ne pla​my. Taki właśnie był przypominający kolor surowego mięsa pigment afrykańskiej czerwonej ziemi w miejscach, gdzie koła wozów lub łopaty kopaczy wbiły się w jej powierzchnię. Ziemi, z której gorący suchy wiatr wzbijał gęste czerwone tumany pyłu, i która zamieniała się w krwawiące, żar​łocz​ne bło​to, gdy sma​ga​ły ją po​tęż​ne bu​rze z pio​ru​na​mi.


Czerwony był też kolor wykopów. Brudził sierść psów i zwierząt pociągowych, odzienie ludzi, ich brody i skórę na rękach, płótno ich namiotów, pokrywał budy o dachach z karbowanej blachy, w któ​rych miesz​ka​li. Tyl​ko w zie​ją​cej dziu​rze, nad któ​rą stał Zo​uga, zie​mia mia​ła ła​god​ną żół​tą bar​wę pier​si droz​da. Dziura miała prawie milę średnicy i kształt niemal idealnego koła, i była miejscami głęboka na dwieście stóp. Pracujący w niej ludzie wyglądali jak maleńkie owady, może pająki, bo tylko pająki mo​gły utkać ol​brzy​mią sieć, błysz​czą​cą w sre​brzy​stej chmu​rze nad ca​łym wy​ko​pem. Zouga podniósł na chwilę kapelusz z szerokim rondem, którego spiczasty czubek poplamiony był czerwonym pyłem. Otarł starannie kropelki potu z wąskiego paska bladej skóry pod linią włosów, po czym spoj​rzał na wil​got​ną czer​wo​ną pla​mę na je​dwab​nej chu​ście i skrzy​wił się z nie​sma​kiem. Kapelusz osłaniał przed palącym wściekle afrykańskim słońcem jego gęste kręcone włosy, które wciąż miały kolor dzikiego miodu, lecz broda zrobiła się bladozłota, a mijające lata ozdobiły ją srebrnymi pasemkami. Jego skóra też była ciemna jak skórka świeżego chleba; tylko blizna na po​licz​ku, oka​le​czo​nym przed wie​lu laty strzel​bą na sło​nie, za​cho​wa​ła por​ce​la​no​wo​bia​ły ko​lor. Często spoglądał na dalekie horyzonty przymrużonymi oczami, więc zrobiły się pod nimi drobne zmarszczki, a od nosa do brody policzki przecinały głębokie bruzdy, ślady trudów i cierpienia. Popatrzył w otwierającą się pod nim czeluść i zieleń jego oczu się zamgliła, gdy przypomniał sobie wielkie nadzieje i oczekiwania, które go tu przywiodły – czy to było dziesięć lat temu? Wydawało się, że mi​nę​ła wiecz​ność i je​den dzień. Po raz pierwszy usłyszał nazwę Colesberg Kopje, gdy zszedł z pokładu statku aprowizacyjnego na plażę w zatoce Rogger Bay pod ogromną, posągową bryłą Góry Stołowej. Sprawiła ona, że po skórze prze​bie​gły mu mrów​ki i zje​ży​ły się wło​ski na kar​ku. – W Colesberg Kopje trafili na diamenty wielkie jak granaty, a jest ich tyle, że od chodzenia po nich moż​na so​bie ze​trzeć po​de​szwy bu​tów! Jeden proroczy błysk uświadomił Zoudze, że właśnie tam prowadzi go przeznaczenie. Wiedział, że dwa lata spędzone w starej Anglii, w czasie których rozpaczliwie usiłował zebrać fundusze na wielką przy​go​dę na pół​no​cy, były za​po​wie​dzią tej wła​śnie chwi​li. Droga na północ zaczynała się w diamentowym żwirze Colesberg Kopje. Wiedział to z całkowitą pew​no​ścią, gdy tyl​ko usły​szał tę na​zwę. Został mu zaledwie jeden wóz i niepełny zaprzęg wołów. Niecałe czterdzieści osiem godzin później woły wlokły się przez głęboki piach pokrywający sześćsetmilowy szlak prowadzący przez Cape Flats do ko​pje nad rze​ką Vaal. Załadował na wóz wszystko, co posiadał, a nie było tego wiele. Podążając przez dwanaście lat za swoim wielkim marzeniem, roztrwonił cały dobytek. Spory dochód za książkę napisaną po powrocie z podróży w nieznane krainy leżące wzdłuż rzeki Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł z głębokiego interioru, słoniowe kły zdobyte podczas kolejnych wypraw łowieckich do tego samego, skażonego już raju – wszystko się rozpłynęło. Tysiące funtów i dwanaście lat cierpień i frustracji. Wspaniały sen zasnuł się mgłą i przesiąkł goryczą, a Zoudze został w ręku tylko postrzępiony skrawek pergaminu, na którym atrament już zaczynał żółknąć i rozchodzić się na zgięciach tak, że trze​ba go było przy​kle​ić do ar​ku​sza pa​pie​ru, żeby się nie roz​padł. Na pergaminie spisany został „Akt własności Ballantyne’a”, dający mu prawo na tysiąc lat do wszystkich bogactw mineralnych ogromnego obszaru dzikiego afrykańskiego interioru wielkości Francji, które zdobył za pomocą pochlebstw od dzikiego czarnoskórego króla. Wybierał tam


czer​wo​ne zło​te sa​mo​rod​ki wprost z kwar​co​wych skał. Ta bogata ziemia należała w całości do niego, lecz trzeba było kapitału, ogromnego kapitału, by wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby kryjące się pod jej powierzchnią. Przez połowę swego dorosłego życia Zouga próbował zebrać ten kapitał – daremnie, bo jak dotąd nie znalazł człowieka dysponującego znaczniejszymi środkami, którego porwałaby jego wizja. Wreszcie, zdesperowany, zwrócił się do brytyjskiej opinii publicznej. Jeszcze raz wybrał się do Londynu, aby promować stwo​rze​nie Kom​pa​nii Gór​ni​czej Afry​ki Cen​tral​nej. Zaprojektował i wydrukował efektowną broszurkę, sławiącą bogactwa krainy, którą nazwał Zambezia. Na jej stronicach umieścił własnoręcznie wykonane rysunki przepięknych lasów i trawiastych równin obfitujących w słonie i inną zwierzynę. Załączył też kopię oryginału aktu własności, opatrzonego wielką słoniową pieczęcią Mzilikaziego, króla Matabele. Rozprowadził tę bro​szur​kę na ca​łym ob​sza​rze Wysp Bry​tyj​skich. Dawał odczyty i organizował spotkania od Edynburga do Bristolu; swoją kampanię poparł ogło​sze​nia​mi na całą stro​nę w „Ti​me​sie” i in​nych re​no​mo​wa​nych ga​ze​tach. Jednak te same gazety, które przyjęły od niego opłaty za ogłoszenia, wykpiły ich treść, a uwagę inwestorów przykuły emisje akcji południowoamerykańskich spółek kolejowych, które nieszczęśliwie zbiegły się z kampanią Zougi. Zostały mu do uregulowania rachunki za druk, dystrybucję broszury i reklamę, honoraria prawników i wydatki na podróże, a gdy to zrobił i zapłacił za rejs po​wrot​ny do Afry​ki, z po​kaź​nej nie​gdyś for​tu​ny po​zo​sta​ło mu za​le​d​wie kil​ka​set su​we​re​nów. Majątek znikł, ale Zouga nadal miał obowiązki. Oderwał wzrok od zaprzęgu czarnych, pokrytych drob​ny​mi ja​sny​mi plam​ka​mi wo​łów i spoj​rzał za sie​bie. Aletta siedziała z tyłu wozu. Jej jedwabiste włosy wciąż lśniły bladozłoto w słońcu, lecz oczy patrzyły surowo, a usta nie miały już delikatnego, słodkiego wyrazu, jak gdyby kobieta przy​go​to​wy​wa​ła się na cze​ka​ją​ce ją tru​dy. Patrząc na nią teraz, nikt by nie pomyślał, że kiedyś była ładną dziewczyną, beztroską jak motyl, której myśli nie wykraczały poza magazyny z najnowszą londyńską modą, dostarczane pocztą na stat​kach, i przy​go​to​wa​nia do na​stęp​ne​go balu w krę​gach przy​ląd​ko​wej so​cje​ty. Przyciągnęła ją aura romantyzmu otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne’a, podróżującego do odległych miejsc kontynentu. Towarzyszyła mu też legenda wielkiego łowcy słoni i sława książki, wydanej niedawno w Londynie. Cały Kapsztad piał z zachwytu nad tym młodzieńcem i zazdrościł Alet​cie, że ktoś taki ubie​ga się o jej rękę. Ale od tego cza​su upły​nę​ło wie​le lat, le​gen​da moc​no zbla​kła. Wychowanie Aletty nie przygotowało jej na trudy klimatu interioru, jakże odmiennego od łagodnej aury panującej na Przylądku Dobrej Nadziei, a surowość kraju i jeszcze większa surowość zamieszkujących go ludzi budziły w niej przerażenie. Szybko uległa gorączkom i chorobom, które tak osła​bi​ły jej or​ga​nizm, że kil​ka​krot​nie po​ro​ni​ła. Całe swoje życie jako mężatka spędziła w łóżku, przy nadziei lub złożona malarią, albo bez końca czekając na powrót złotobrodego, przypominającego młodego boga mężczyzny, którego wielbiła – zza oce​anu lub z go​rą​ce​go, nie​zdro​we​go in​te​rio​ru, gdzie nie mo​gła mu to​wa​rzy​szyć. Przygotowując się do podróży na diamentowe pola, Zouga z góry założył, że Aletta znów zostanie w domu swojego ojca na przylądku, by zadbać o swoje nadwątlone zdrowie i opiekować się dwoma chłopcami, którzy przyszli na świat po jedynych ciążach, jakie zdołała donosić. Ale tym razem Aletta okazała zaskakującą determinację i żaden z argumentów Zougi nie skłonił jej do pozostania. Może miała jakieś przeczucie tego, co ma nastąpić. „Zbyt długo byłam sama”, odpowiedziała mu cicho, lecz z upo​rem.


Ralph, starszy z chłopców, mógł już wyprawiać się z ojcem konno na szpringboki, których stada snuły się po rozległych krzaczastych równinach Karru jak dym. Dosiadał krępego kuca Basuto z fan​ta​zją hu​za​ra i strze​lał jak męż​czy​zna. Jordan, młodszy syn, kierował czasem prowadzącą parą wołów albo odchodził od wozów, goniąc za motylem lub zbierając dzikie kwiaty; przeważnie jednak zadowalał się siedzeniem na wozie u boku matki, która czytała mu na głos romantyczne poematy z oprawionej w skórę książki. Jego oczy błyszczały, gdy wsłuchiwał się w brzmienie pięknych słów, których nie był jeszcze w stanie wła​ści​wie zro​zu​mieć, a ja​skra​wy blask słoń​ca Kar​ru za​mie​niał jego zło​te loki w aniel​ską au​re​olę. Od Przylądka Dobrej Nadziei do diamentowych pól było sześćset mil; podróż zajęła rodzinie osiem tygodni. Każdego wieczoru rozbijali obóz na otwartej sawannie; na czystym czarnym niebie iskrzyły się bia​łe gwiaz​dy ni​czym dia​men​ty, któ​re – byli tego pew​ni – cze​ka​ły na nich u celu po​dró​ży. Zouga siadał przy ognisku z synami u boku i opowiadał im o swoich przygodach przykuwającym uwagę głosem; chłopcy słuchali go z takim przejęciem, że zastygali w bezruchu. Snuł przed nimi opisy polowań na wielkie słonie, ruin starożytnych miast, rzeźbionych w kamieniu bożków i złotych sa​mo​rod​ków w kra​inie na pół​no​cy, do któ​rej pew​ne​go dnia ich za​bie​rze. Aletta siedziała po drugiej stronie ogniska, owinięta chustą, i też słuchała w oczarowaniu; to romantyczne marzenie Zougi porywało ją tak samo jak wtedy, gdy była młodą dziewczyną. Znów dziwiła się sobie i zastanawiała nad zdumiewającą, magnetyczną siłą mężczyzny ze złotą brodą, któ​ry był jej mę​żem od tak wie​lu lat, a mimo to wciąż czę​sto wy​da​wał jej się obcy. Mówił chłopcom, że napełni ich czapki grubymi, roziskrzonymi diamentami, i wtedy wyruszą wresz​cie w po​dróż na pół​noc. Znów mu wierzyła, choć już dawno temu doświadczyła pierwszego rozczarowania. Był tak pełen wigoru i miał taką siłę przekonywania, że porażki i frustracja traciły znaczenie i nabierały wymiaru chwi​lo​wych trud​no​ści, któ​re sta​wia​ło przed nimi wszyst​ki​mi prze​zna​cze​nie. Dni toczyły się w leniwym rytmie kół wozów i zamieniały w tygodnie; wędrowali przez wysuszoną słońcem równinę pociętą głębokimi korytami, wyżłobionymi przez wodę, i upstrzoną gęstymi, ciemnozielonymi kolczastymi drzewami. W ich gałęziach wisiały wielkie jak stogi siana, zbiorowe gniazda tysięcy wikłaczy; gniazda rozrastały się tak długo, aż trzymający je gruby konar pękał pod ich cię​ża​rem. Monotonną linię horyzontu sporadycznie urozmaicały niskie wzgórza, charakterystyczne afry​kań​skie ko​pje; szlak pro​wa​dził wozy pro​sto do jed​ne​go z nich. Colesberg Kopje. Dopiero kilka tygodni po przybyciu na miejsce Zouga usłyszał historię odkrycia dia​men​to​we​go pa​gór​ka. Kilka mil na północ od Colesberg Kopje równinę przecinało koryto płytkiej rzeczułki, na której brzegach drzewa były wyższe i zieleńsze. Wędrujący Burowie nazwali ją Vaal, co w dialekcie taal, afrykańskiej odmianie holenderskiego, znaczy „szara rzeka”; nazwa ta odnosiła się do barwy leniwie toczących się wód. W korycie rzeczki i aluwialnym żwirze wzdłuż jej biegu niewielka kolonia po​szu​ki​wa​czy dia​men​tów od lat znaj​do​wa​ła po​je​dyn​cze błysz​czą​ce ka​mie​nie. Była to ciężka, mozolna harówka, od której bolały plecy, i z pierwszej fali przepełnionych nadzieją poszukiwaczy pozostawali tylko najtwardsi i najbardziej wytrwali. Ci zaś wiedzieli od lat, że na suchym terenie trzydzieści mil na południe od rzeki można czasem znaleźć mały diament pośledniej jakości; właściciel tego gruntu, stary ponury Bur nazwiskiem De Beer, sprzedawał zezwolenia poszukiwaczom diamentów na swojej ziemi, faworyzował jednak swoich rodaków i był uprzedzony do An​gli​ków. Z tego wła​śnie wzglę​du, a tak​że z po​wo​du znacz​nie przy​jem​niej​szych wa​run​ków pa​nu​ją​cych wzdłuż


rze​ki, po​szu​ki​wa​cze nie czu​li za​pa​łu do ko​pa​nia w su​chej zie​mi nie​co da​lej na po​łu​dnie. Było tak aż do dnia, gdy hotentocki służący jednego z poszukiwaczy upił się do nieprzytomności cape smoke, mocną odmianą brandy z przylądka, i w tym stanie przypadkowo spalił na popiół namiot swe​go pana. Kiedy otrzeźwiał, pan chłostał go biczem z wyprawionej skóry nosorożca dopóty, dopóki Hotentot był w stanie utrzymać się na nogach. A gdy przyszedł do siebie, jego pan, wciąż przepełniony gnie​wem, roz​ka​zał mu się wy​no​sić na su​chą rów​ni​nę i „ko​pać tak dłu​go, aż znaj​dzie dia​ment”. Obolały od razów służący, wciąż chwiejąc się na nogach, wziął na ramię szpadel i tobołek i powlókł się na południe. Jego pan wkrótce o nim zapomniał, ale po dwóch tygodniach Hotentot wrócił i położył na jego dłoni kilka pięknych białych kamieni, z których największy miał rozmiar kost​ki ma​łe​go pal​ca ko​bie​cej dło​ni. – Gdzie? – za​py​tał Fle​etwo​od Raw​stor​ne, bo tyl​ko tyle zdo​łał wy​du​sić przez ści​śnię​te gar​dło. Kilka minut później wyjechał galopem z obozu, pozostawiając narzędzia i ogromny stos nieprzesianego żwiru z rzeki. Daniel, jego hotentocki służący, wisiał przy wierzchowcu na pasku trzymającym siodło; jego bose stopy odbijały się od suchej ziemi, wzbijając małe obłoczki kurzu. Czerwona wełniana czapka, znak grupy Fleetwooda, podskakiwała na jego łysej głowie niczym flaga sy​gna​li​zu​ją​ca po​zo​sta​łym, żeby ru​sza​li w ich śla​dy. Takie zachowanie w mgnieniu oka wzbudziło panikę wśród zaciekle ze sobą rywalizujących poszukiwaczy nad rzeką. W ciągu godziny nad płaską suchą ziemią wzniósł się wysoki tuman pyłu; jadący na czele kolumny smagali swoje wierzchowce, a za nimi toczyły się szkockie wozy; ci, którym powodziło się gorzej, biegli lub wlekli się przez piaszczystą równinę na południe ku małej farmie De Beera, na której wyrastało niewielkie skaliste kopje, podobne do dziesięciu tysięcy innych roz​sia​nych na rów​ni​nie. Tego samego dnia ponurej, suchej zimy tysiąc osiemset siedemdziesiątego pierwszego roku pagórek ten został nazwany Colesberg Kopje – od miejsca, w którym urodził się Fleetwood Rawstorne. Po piaszczystej, spalonej słońcem równinie ruszył w jego stronę tłum poszukiwaczy. Za​czę​ła się nowa dia​men​to​wa go​rącz​ka. Było prawie ciemno, gdy Fleetwood dotarł do pagórka, tuż przed tymi, którzy ruszyli jego śladem. Jego koń spły​wał po​tem i to​czył pia​nę z py​ska, lecz ho​ten​toc​ki słu​żą​cy wciąż trzy​mał się po​prę​gu. Pan i sługa zeskoczyli ze zziajanego wierzchowca i ruszyli pędem ku zboczu pagórka. Z odległości pół mili widać było ich szkarłatne czapki podskakujące nad krzakami. Od poszarpanej kolumny cią​gną​cej ich śla​dem do​szedł chra​pli​wy okrzyk ra​do​ści. Na grzbiecie wzgórza Hotentot zrobił w twardej ziemi wykop głębokości dziesięciu stóp, drobne nacięcie w porównaniu z ogromną dziurą, która wkrótce miała tam powstać. W gorączkowym pośpiechu, zerkając z obawą na ścigającą go hordę, Fleetwood wbił kołki i przerzucił przez środek przy​szłe​go szy​bu linę, ozna​cza​jąc go jako swo​ją wła​sność. Noc zapadła nad polem bitwy, na którym żylaści poszukiwacze kamieni wśród przekleństw i razów wciąż wyrywali krzaki i wbijali swoje kołki. W południe następnego dnia, gdy De Beer przyjechał na koniu ze swojej prymitywnej dwuizbowej chaty, by wypisać brie​fie, co w dialekcie taal oznacza list, cały pagórek pokryty był kołkami; nawet płaska równina ćwierć mili poniżej zboczy jeżyła się od pa​li​ków. Każda działka miała trzydzieści stóp kwadratowych, a jej środek i narożniki oznaczone były zaostrzonymi kołkami wyciętymi z akacji. W zamian za roczną opłatę dziesięciu szylingów poszukiwacz otrzymywał od De Beera brie​fie dający mu prawo użytkowania działki do woli po wsze cza​sy.


Przed zapadnięciem zmroku pierwsi szczęśliwi poszukiwacze, którzy wyznaczyli swoje działki na szczycie pagórka, zrobili zaledwie nacięcia na kamienistej ziemi, a i tak wykopali ponad czterdzieści kamieni czystej wody. Na południe już wyruszyli jeźdźcy niosący światu wieść, że Colesberg Kopje to dia​men​to​wa góra. Gdy samotny wóz Zougi Ballantyne’a pokonał ostatnich kilka mil zrytej koleinami czerwonej ziemi, dzielących go od Colesberg Kopje, ze wzgórza została już tylko połowa, a ludzie wciąż się na nim roili, niczym larwy na kawałku zgniłego sera. Na pylistej równinie poniżej obozowało prawie dziesięć tysięcy dusz, czarnych, brązowych i białych. Dym z ognisk zaćmił brudną szarością szmaragdowe niebo; by zebrać drewno na opał, poszukiwacze ogołocili równinę z pięknych akacji na wie​le mil we wszyst​kie stro​ny. Obozowisko tworzyły głównie namioty z brudnego płótna, lecz z wybrzeża ogromnym nakładem sił ściągnięto już karbowane żelazne blachy i zbudowano z nich pudełkowate budy. Niektórzy przybysze, wy​ka​zu​jąc nie​zwy​kły zmysł po​rząd​ku, usta​wi​li swo​je sie​dzi​by w li​nii pro​stej, two​rząc za​cząt​ki ulic. Należały one do handlarzy, którzy jeszcze nie tak dawno wędrowali od jednego obozowiska do drugiego, ale teraz uznali, że warto osiedlić się na stałe pod zawalającymi się resztkami Colesberg Kopje. Zgodnie z nowo ustanowionym prawem Wolnego Państwa Burów, każdy kupiec musiał umieścić w widocznym miejscu swoje nazwisko. Były to czasem niezdarnie wykonane szyldy przyczepione do ścian blaszanych siedzib, lecz większość kupców postarała się i wywiesiła wielkie krzykliwe flagi na masztach na dachu, obwieszczające poszukiwaczom, że właściciel jest gotów do ro​bie​nia in​te​re​sów. Fla​gi przy​da​wa​ły obo​zo​wi​sku kar​na​wa​ło​we​go ko​lo​ry​tu. Zouga Ballantyne szedł obok czołowego zaprzęgu wołów wąską, zrytą koleinami drogą biegnącą przez obóz. Od czasu do czasu musiał omijać odpady materiałów budowlanych, wysypujące się na dro​gę, albo głę​bo​kie ba​jo​ro ście​ków lub po​myj. Obozowisko było mocno zatłoczone – takie pierwsze wrażenie odniósł Zouga. Jako człowiek równin i sawann, przywykł do rozległych, niczym niezmąconych horyzontów, więc tłum ludzi drażnił jego zmysły. Poszukiwacze diamentów mieszkali jeden obok drugiego; każdy chciał być jak najbliżej swo​jej dział​ki, żeby nie no​sić wy​ko​pa​ne​go żwi​ru zbyt da​le​ko do miej​sca, gdzie mógł go prze​siać. Zouga miał nadzieję, że znajdzie placyk, na którym mógłby ustawić wóz i rozbić swój obszerny na​miot, lecz w pro​mie​niu ćwierć mili od ko​pje nie było ani ka​wał​ka wol​nej prze​strze​ni. Obejrzał się na Alettę siedzącą nieruchomo na wozie. Poruszała się tylko wtedy, gdy kołysało wozem, i patrzyła prosto przed siebie, jak gdyby nieświadoma istnienia prawie nagich mężczyzn, w większości ubranych tylko w przepaski biodrowe, kruszących grudki żółtego żwiru i wrzucających je łopatami do stojących tuż obok kołysek. Przy wtórze przekleństw lub piosenek oliwili się własnym po​tem w okrut​nym bla​sku bia​łe​go słoń​ca. Brud przeraził nawet Zougę, który znał kraale Mashonów na północy i mieszkał w obozie Busz​me​nów, któ​rzy nig​dy w ży​ciu się nie ką​pa​li. Człowiek cywilizowany produkuje szczególnie obrzydliwe odpady. Wydawało się, że każdy cal kwadratowy piaszczystej czerwonej ziemi między budami pokryty jest zardzewiałymi puszkami po wołowinie, odłamkami butelek i porcelany błyszczącymi w słońcu, kawałkami papieru, rozkładającymi się zwłokami kociąt i niechcianych psów, resztkami wyskrobanymi z garnków i odchodami tych, którzy byli zbyt leniwi, żeby wykopać latrynę i osłonić ją strzechą ze srebrzystej trawy, porastającej równinę Karru, oraz całą masą niezidentyfikowanych odpadów, którymi otoczyło się dzie​sięć ty​się​cy lu​dzi ży​ją​cych bez kon​tro​li i prze​pi​sów sa​ni​tar​nych. Zouga pochwycił spojrzenie Aletty i uśmiechnął się do niej krzepiąco, ale ona nie odwzajemniła uśmie​chu. Mia​ła dziel​ną minę, lecz w jej roz​sze​rzo​nych oczach błysz​cza​ły łzy.


Przecisnęli się obok kupca, który przyjechał z oddalonego o sześćset mil wybrzeża wozem pełnym to​wa​ru i za​czął go sprze​da​wać, zdjąw​szy tyl​ną de​skę. Kre​dą wy​pi​sał ceny: Świecz​k i – 1 funt za pacz​k ę Whi​sky – 12 fun​tów za skrzyn​k ę My​d ło – 5 szy​lin​g ów za sztu​k ę

Zouga nie spojrzał drugi raz na Alettę; ceny były dwadzieścia razy wyższe od tych, które obowiązywały na wybrzeżu. Obóz na ziemi De Beera prawdopodobnie był w tej chwili najdroższym miejscem na ziemi. Suwereny, które pozostały w szerokim skórzanym pasie na biodrach Zougi, nagle wy​da​ły mu się lek​kie jak piór​ko. Przed południem na obrzeżu ogromnego obozowiska znaleźli miejsce, gdzie mogli się rozłożyć. Jan Cheroot, hotentocki pomocnik Zougi, ruszył na poszukiwanie pastwiska i wody dla bydła, a Zouga pośpiesznie rozbił ciężki płócienny namiot; Aletta i chłopcy trzymali linki, podczas gdy on wbijał koł​ki. – Musisz coś zjeść – wymamrotała Aletta, wciąż nie patrząc na męża. Przykucnęła nad dymiącym ogniskiem i zamieszała w żelaznym kociołku, w którym gotowały się resztki szpringboka ustrze​lo​ne​go przed trze​ma dnia​mi przez Ral​pha. Zouga podszedł do żony, objął ją i podniósł na nogi. Poruszała się sztywno jak staruszka; długa po​dróż dała się moc​no we zna​ki jej wą​tłe​mu cia​łu. – Wszystko będzie dobrze – rzekł, lecz ona wciąż nie chciała na niego spojrzeć; może słyszała to pocieszenie zbyt często. Ujął żonę za podbródek i podniósł lekko jej głowę. Łzy popłynęły wreszcie z oczu Alet​ty i sto​czy​ły się po po​licz​kach, żło​biąc pły​ciut​kie ko​le​iny w czer​wo​nym ku​rzu, któ​ry osiadł na skórze. W niezrozumiały sposób te łzy zirytowały Zougę, jakby były oskarżeniem. Opuścił ręce i cof​nął się. – Wrócę przed zmrokiem – oznajmił szorstko, po czym odwrócił się i ruszył w stronę sylwetki zdeformowanego wzgórza, rysującego się wyraźnie na tle nieba, mimo cuchnącej mieszaniny dymu i ku​rzu, któ​ra wi​sia​ła nad obo​zo​wi​skiem. Mógłby być duchem, powietrznym stworem niewidzialnym dla ludzkich oczu. Ludzie przemykali obok niego wąską drogą albo trwali pochyleni nad kołowrotem i kołyską, kiedy przechodził; nawet nie podnosili głowy ani nie zerkali na niego. Wszyscy żyli tu tylko dla jednego celu, kompletnie nim po​chło​nię​ci i opę​ta​ni. Zouga wiedział z doświadczenia, że jest to miejsce, gdzie być może uda mu się zdobyć informację, któ​rej roz​pacz​li​wie po​trze​bo​wał. Szu​kał baru, w któ​rym pro​wa​dzo​no sprze​daż al​ko​ho​lu. U stóp ko​pje znajdował się kawałek wolnej przestrzeni, jedyny w całym obozie. Miał z grubsza kwa​dra​to​wy kształt, wy​zna​czo​ny przez szo​py z płót​na i bla​chy; sta​ły na nim wozy do​staw​ców to​wa​ru. Zouga wybrał jedną z szop, opatrzoną dumnym napisem „Hotel Londyn”; na tej samej desce wid​niał na​pis: Whi​sky 7/6. Naj​lep​sze an​g iel​skie piwo 5 szy​lin​g ów za ku​fel.

Gdy przemierzał zaśmiecony, zryty koleinami placyk, starannie wybierając drogę, zatrzymał się, słysząc chrapliwy ryk chóru wyśpiewującego For he’s a jolly good fellow ; śpiew dochodził od strony ko​pje. Zgraja poszukiwaczy diamentów o twarzach czerwonych z podniecenia i od rdzawego kurzu niosła na ramionach jakiegoś mężczyznę. Weszli do ledwo stojącej budy na wprost Zougi; z innych ba​rów wy​sy​pa​li się ko​lej​ni męż​czyź​ni, cie​ka​wi przy​czy​ny tego tu​mul​tu. – Co się sta​ło?! – krzy​cza​no.


– Czar​ny Tho​mas wy​cią​gnął mał​pi​szo​na! – ryk​nął ktoś w od​po​wie​dzi. Zo​uga do​pie​ro póź​niej na​uczył się żar​go​nu gór​ni​ków. Dowiedział się, że „małpiszon” to diament o wadze pięćdziesięciu karatów lub więcej, a „kucyk”, nie​zisz​czal​ne ma​rze​nie każ​de​go z nich, to ka​mień wa​żą​cy sto ka​ra​tów. – Czarny Thomas wyciągnął małpiszona! – rozniosło się po placyku i po całym obozie. Niebawem tłum przepełnił szopę tak, że tym, którzy stali na obrzeżach, trzeba było podawać kufle z białą pianą po​nad gło​wa​mi. Zouga nie miał szans zobaczyć szczęśliwego Czarnego Thomasa, ukrytego w gąszczu męskich po​sta​ci; wszy​scy pró​bo​wa​li się do nie​go zbli​żyć, jak​by li​czy​li, że udzie​li im się jego szczę​ście. Kupcy usłyszeli wrzawę, szybko opuścili flagi i pośpieszyli na placyk niczym sępy do zwierzyny ubitej przez lwa. Pierwszy z nich dobiegł bez tchu na skraj rozbawionego tłumu, podskakując, żeby zo​ba​czyć szczę​ścia​rza. – Powiedzcie Czarnemu Thomasowi, że Werner Lwie Serce przedstawia otwartą ofertę. Podajcie da​lej! – Hej, Czarny, Lwia Dupa się przed tobą otwiera. – Propozycja zmieniała się niemal za każdym razem, kiedy ją wykrzykiwano. „Otwarta oferta” znaczyła, że poszukiwacz miał prawo prowadzić licytację wśród innych kupców. Jeśli nikt nie zaproponował wyższej ceny, mógł iść do pierwszego kup​ca i do​bić z nim tar​gu. Towarzysze znów podnieśli Czarnego Thomasa, żeby mógł widzieć oferenta ponad ich głowami. Był to drobny Walijczyk o skórze śniadej jak u Cygana; na jego wąsach zebrała się piana z piwa, a w gło​sie sły​chać było miły dla ucha wa​lij​ski za​śpiew. – Słuchaj więc, Lwia Dupo, ty złodzieju, prędzej… – i powiedział, co wolałby raczej zrobić ze swoim diamentem. Słysząc to, nawet ci twardzi mężczyźni zamrugali oczami i otworzyli usta. – …niż po​zwo​lę, że​byś do​stał go w swo​je łap​ska. W jego głosie słychać było echo setek upokorzeń i niesprawiedliwych transakcji, które zostały mu narzucone. Dziś Czarny Thomas dzięki małpiszonowi był królem kopalni, i choć jego panowanie nie po​trwa dłu​go, po​sta​no​wił ze​brać wszyst​kie jego słod​kie owo​ce. Zouga nigdy nie zobaczył tego kamienia. Nigdy więcej nie ujrzał też Czarnego Thomasa, gdyż mały Walijczyk sprzedał diament i swoje brie​fie, a potem wyruszył w długą drogę na południe i dalej, do pięk​niej​szej, zie​leń​szej kra​iny, do domu. Zouga stał w ściśniętym tłumie rozgrzanych, cuchnących potem ciał, starannie wybierając tego, którego chciał zagadnąć. Głosy stawały się coraz bardziej chrapliwe, w miarę jak opróżniano kolejne ku​fle. Wybrał mężczyznę, którego mowa i zachowanie wskazywały, że jest dżentelmenem, i to wychowanym w ojczyźnie, a nie w kolonii. Tamten popijał whisky; gdy jego kieliszek się opróżnił, Zo​uga zbli​żył się i ka​zał go na​peł​nić. – To miło z pańskiej strony, staruszku – rzekł poszukiwacz diamentów. Był bardzo przystojny, miał dwadzieścia kilka lat, jasną angielską cerę i jedwabiste bokobrody. – Pickering, Neville Pickering – przed​sta​wił się. – Ballantyne, Zouga Ballantyne. – Zouga ujął wyciągniętą dłoń. Wyraz twarzy młodzieńca zmienił się mo​men​tal​nie. – Wielkie nieba, pan jest łowcą słoni! – Pickering podniósł głos: – Słuchajcie, to jest Zouga Bal​lan​ty​ne. Ten, któ​ry na​pi​sał Ody​se​ję my​śliw​ską. Zouga wątpił, czy połowa z nich umiała czytać, lecz sam fakt, że napisał książkę, wzbudził za​cie​ka​wie​nie. Te​raz on był w cen​trum za​in​te​re​so​wa​nia, nie Czar​ny Tho​mas.


Było już po zmroku, kiedy ruszył w drogę powrotną do swojego wozu. Zawsze miał mocną głowę do trunków; księżyc świecił jasno, więc bez trudu znajdował drogę wśród śmieci i nieczystości, któ​ry​mi usła​na była ścież​ka. Wydał kilka suwerenów na alkohol, lecz w zamian dowiedział się sporo o kopalni. Poznał oczekiwania i obawy poszukiwaczy, bieżącą cenę brie​fie, czynniki kształtujące ceny diamentów, budowę geologiczną szybów i setki innych faktów. Nawiązał też przyjaźń, która miała zmienić całe jego ży​cie. Aletta i chłopcy już spali w namiocie, lecz Jan Cheroot, mały Hotentot, czekał na Zougę, siedząc w kuc​ki przy ogni​sku. W sre​brzy​stym bla​sku księ​ży​ca wy​glą​dał jak noc​ny gnom. – Nie ma darmowej wody – mruknął ponuro do Zougi. – Rzeka jest o dzień drogi stąd, a ten Bur, złodziej, właściciel studni, sprzedaje wodę za taką samą cenę, jakiej żądają za brandy w tej piekielnej dziu​rze. – Jan Che​ro​ot znał obo​wią​zu​ją​ce w mie​ście ceny trun​ków dzie​sięć mi​nut po przy​by​ciu. Zouga wdrapał się do wozu, starając się nie trząść nim, by nie obudzić synów. Aletta leżała sztywno na wąskiej pryczy z riempie. Zouga położył się koło niej; przez wiele minut żadne się nie od​zy​wa​ło. – Postanowiłeś tutaj zostać – szepnęła w końcu Aletta. Mówiła cichym, lecz silnym głosem. – W tym okrop​nym miej​scu. Zouga milczał; w łóżeczku za płócienną zasłoną Jordan zakwilił przez sen. Odpowiedział dopiero, gdy chło​piec znie​ru​cho​miał. – Pewien Walijczyk zwany Czarnym Thomasem znalazł dzisiaj diament. Mówią, że jeden z kup​ców za​pro​po​no​wał mu za nie​go dwa​na​ście ty​się​cy fun​tów. – Kiedy cię nie było, jakaś kobieta przyszła sprzedać mi kozie mleko. – Aletta jakby nie usłyszała tego, co powiedział mąż. – Mówi, że w obozie panuje zaraza. Jedna kobieta i dwoje dzieci już zmarło, inni cho​ru​ją. – Za ty​siąc fun​tów moż​na ku​pić do​brą dział​kę na ko​pje. – Boję się o chłopców – szepnęła Aletta. – Wracajmy. Możemy rzucić to cygańskie życie. Tata za​wsze chciał, że​byś przy​stą​pił do fir​my… Ojciec Aletty był bogatym kupcem na przylądku, lecz Zouga zadrżał w ciemności na samą myśl o biur​ku w cia​snym kan​tor​ku fir​my Car​tw​ri​ght and Com​pa​ny. – Czas już, by chłopcy poszli do dobrej szkoły, bo inaczej wyrosną na dzikusów. Zouga, wracajmy, pro​szę cię. – Daj mi ty​dzień, je​den ty​dzień – od​rzekł. – Prze​by​li​śmy taką dłu​gą dro​gę. – Wątpię, czy zniosę muchy i ten brud jeszcze przez tydzień. – Westchnęła i odwróciła się tyłem, uwa​ża​jąc, by nie do​tknąć męża w wą​skim łóż​ku. Lekarz, który asystował przy obu porodach Aletty w Kapsztadzie i był przy jej licznych po​ro​nie​niach, dał jej i Zo​udze wy​raź​ne ostrze​że​nie. – Następna ciąża może być twoją ostatnią, Aletto. Nie odpowiadam za to, co się może stać. – Od tej pory przez trzy lata le​ża​ła ty​łem do nie​go, gdy zda​rza​ło się im spać w jed​nym łóż​ku. Zouga wymknął się z wozu przed świtem, kiedy Aletta i chłopcy wciąż byli pogrążeni we śnie. W półmroku przegrzebał popiół i wypił kubek kawy. A później, w różowym świetle brzasku, dołączył do stru​mie​nia wo​zów i męż​czyzn, któ​rzy wy​ru​szy​li, by jak co dzień przy​pu​ścić atak na wzgó​rze. W nabierającym siły świetle, w coraz większym upale i tumanie pyłu Zouga chodził od działki do działki i uważnie wszystkie oglądał. Już dawno nabrał wprawy jako geolog amator. Podczas samotnych nocy na polach łowieckich przeczytał wszystkie książki na ten temat, jakie udało mu się zdobyć, często przy świecy. W czasie rzadkich wizyt w ojczyźnie całe dnie i tygodnie spędzał


w Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, najczęściej w dziale geologicznym. Wyćwiczył oko i in​stynkt w oce​nie ukła​du skał, ziar​ni​sto​ści, wagi i bar​wy pró​bek ka​mie​nia. Większość poszukiwaczy reagowała na odwiedziny Zougi wzruszeniem ramion i odwróceniem się, lecz jeden czy dwóch rozpoznało w nim „łowcę słoni” lub „kolegę pisarza”; jego wizyta posłużyła im jako wy​mów​ka, by oprzeć się na szpa​dlu i po​ga​dać przez kil​ka mi​nut. – Mam brie​fie na dwie działki – rzekł mu jeden, który przedstawił się jako Jock Danby – ale nazywam je diabelskimi. Tymi rękami – ciągnął, podnosząc ogromne, czarne od brudu łapska z licznymi odciskami i popękanymi paznokciami – przerzuciłem piętnaście tysięcy ton ziemi. Największy kamień, który wyciągnąłem, miał dwa karaty. Tam była działka Czarnego Thomasa – oznajmił, wskazując sąsiedni kawałek gruntu. – Wczoraj Thomas wyciągnął małpiszona, cholernego, zakichanego małpiszona, dwie stopy od mojego palika. Jezu Chryste, serce może człowiekowi pęknąć po czymś ta​kim. – Po​sta​wię ci piwo – za​pro​po​no​wał Zo​uga, ru​chem gło​wy wska​zu​jąc naj​bliż​szy bar. Męż​czy​zna ob​li​zał usta, a po​tem z ża​lem po​krę​cił gło​wą. – Mój dzieciak jest głodny, zasrańcowi sterczą żebra, a ja muszę zrobić wypłatę do jutra w południe. – Wskazał kilkunastu półnagich czarnoskórych robotników z kilofami i wiadrami, pracujących razem z nim na dnie równego kwadratu sztolni. – Te dranie kosztują mnie fortunę, dzień w dzień. Splu​nął w twar​de dło​nie i dźwi​gnął szpa​del, lecz Zo​uga nie da​wał za wy​gra​ną. – Po​wia​da​ją, że zło​że wy​czer​pu​je się na po​zio​mie grun​tu. – W tym miej​scu ko​pje wzno​si​ło się za​le​d​wie na dwa​dzie​ścia stóp po​nad rów​ni​nę. – Co ty na to? – Samo takie gadanie przynosi pecha. – Jock sprawdził uchwyt szpadla i z grymasem na twarzy spoj​rzał na Zo​ugę. W jego oczach cza​ił się lęk. – Myślałeś kiedyś o tym, żeby sprzedać tę działkę? – spytał Zouga. W oczach Jocka natychmiast po​ja​wił się chy​try błysk. – A co, chcesz pan kupić? – Jock wyprostował się. – Dam panu małą radę za darmo. Nawet pan o tym nie myśl, jak nie masz sze​ściu ty​się​cy fun​tów. Wte​dy mo​że​my po​ga​dać. Zer​k​nął z na​dzie​ją na Zo​ugę, ale on po​pa​trzył na nie​go bez wy​ra​zu. – Dzię​ku​ję panu za roz​mo​wę i mam na​dzie​ję, że żwi​ru wy​star​czy jesz​cze na ja​kiś czas. Dotknął ronda kapelusza i odszedł. Jock Danby odprowadził go wzrokiem, a potem splunął ze zło​ścią na żół​tą zie​mię pod sto​pa​mi i wbił w nią szpa​del, jak​by wal​czył ze śmier​tel​nym wro​giem. Odchodząc, Zouga poczuł dziwne uniesienie. Był czas, gdy jego życie zależało od tego, jak ułożą się karty i jak upadną kości na stół – i teraz znów poczuł instynkt hazardzisty. Wiedział, że żwir się nie wyczerpie, że jest bogaty i sięga głęboko. Wiedział to z niezachwianą pewnością i wiedział coś jesz​cze. – Szlak na północ zaczyna się tutaj – powiedział na głos, i poczuł, że krew płynie szybciej w jego ży​łach. – Wła​śnie tu​taj. Zapragnął w tym momencie dokonać aktu wiary, dać wyraz całkowitej afirmacji. Podjął już decyzję. Ceny inwentarza w obozowisku były bardzo wysokie, a pojenie wołów kosztowało go jedną gwi​neę dzien​nie. Wie​dział, jak za​mknąć so​bie dro​gę po​wrot​ną. Wczesnym popołudniem woły były sprzedane; Zouga dostał po sto funtów za głowę i pięćset za wóz. Teraz nie miał odwrotu. Kładąc złotą monetę na kontuarze z chropawego drewna w blaszanej budzie, w której mieściła się filia Standard Banku, czuł podniecenie przepływające jak prąd przez jego cia​ło. Dro​ga po​wrot​na zo​sta​ła od​cię​ta. Po​sta​wił wszyst​ko na żół​ty żwir i szlak na pół​noc.


– Zouga, obiecałeś – wyszeptała Aletta, kiedy kupiec przyszedł zabrać woły. – Obiecałeś, że za tydzień… – Zamilkła nagle, widząc wyraz twarzy męża. Znała go dobrze. Przyciągnęła do siebie chłop​ców. Jan Cheroot podszedł do każdego zwierzęcia i wyszeptał mu coś do ucha jak kochanek, a potem z wy​rzu​tem spoj​rzał na Zo​ugę. Żaden z nich się nie odzywał. W końcu Jan Cheroot spuścił wzrok i odszedł – drobny, bosy, krzy​wo​no​gi gnom. Zouga pomyślał, że go stracił, i zmartwił się bardzo, bo mały człowieczek był mu przyjacielem, nauczycielem i towarzyszem przez dwanaście lat. To właśnie Jan Cheroot wytropił jego pierwszego słonia i stał z nim ramię w ramię, gdy Zouga go zastrzelił. Razem przejechali i przemaszerowali wszerz cały ten dziki kontynent. Pili z tej samej butelki i jedli z tego samego kociołka przy tysiącu obozowych ognisk. Mimo to nie mógł się zmusić, żeby go zawołać. Wiedział, że Jan Cheroot sam musi zde​cy​do​wać. Niepotrzebnie się martwił. Kiedy wieczorem nadszedł czas d o p , Jan Cheroot podstawił swój wyszczerbiony, emaliowany kubek. Zouga uśmiechnął się i ignorując linię wyznaczającą dzienną por​cję bran​dy, na​peł​nił ku​bek Ho​ten​to​ta po brze​gi. – To było konieczne, stary przyjacielu – rzekł, a Jan Cheroot skinął smutno głową. – To były dobre zwie​rzę​ta, ale z mo​je​go ży​cia ode​szło już wie​le do​brych istot, czwo​ro​no​gich i dwu​no​gich. – Spróbował nierozcieńczonego trunku. – Trochę czasu, parę łyków i nie będzie to już miało wiel​kie​go zna​cze​nia. Alet​ta nie od​zy​wa​ła się, do​pó​ki chłop​cy nie za​snę​li w na​mio​cie. – Sprze​da​nie wo​łów i wozu było two​ją od​po​wie​dzią – stwier​dzi​ła. – Pojenie ich kosztowało gwineę dziennie, a ziemia w promieniu kilku mil została ogołocona z tra​wy. – W obozie zmarły kolejne trzy osoby. Naliczyłam dzisiaj trzydzieści wozów wyjeżdżających z osa​dy. To sie​dli​sko za​ra​zy. – Tak – skinął głową Zouga. – Niektórzy właściciele działek robią się nerwowi. Działka, którą pro​po​no​wa​no mi wczo​raj za ty​siąc sto fun​tów, zo​sta​ła dzi​siaj sprze​da​na za dzie​więć​set. – Zouga, to nie w porządku wobec mnie i dzieci – zaczęła Aletta, lecz mąż nie pozwolił jej do​koń​czyć. – Mogę załatwić przejazd dla ciebie i chłopców z dostawcą żywności, który sprzedał swój wóz i wy​jeż​dża za kil​ka dni. Za​bie​rze cię do Kapsz​ta​du. Rozebrali się w ciemności i ciszy. Aletta położyła się obok męża na twardej, wąskiej pryczy. Po jakimś czasie Zouga uznał, że zasnęła. Nagle poczuł na swoim policzku muśnięcie jej miękkiej, de​li​kat​nej dło​ni. – Wybacz, najdroższy. – Jej głos był równie lekki jak ręka; powietrze z jej ust musnęło brodę Zo​ugi. – By​łam taka zmę​czo​na i przy​bi​ta. Ujął dłoń Alet​ty i przy​su​nął do warg ko​niusz​ki jej pal​ców. – Byłam dla ciebie taką kiepską żoną, zawsze chorą i słabą, kiedy ty potrzebowałeś kogoś silnego. – Nieśmiało pozwoliła, by jej ciało otarło się o ciało Zougi. – A teraz, kiedy powinnam dawać ci po​cie​sze​nie, tyl​ko się mażę. – Nie, to nieprawda – odparł Zouga, choć przez te wszystkie lata często odczuwał do niej niechęć właśnie z tych powodów, które wymieniła. Czuł się jak człowiek, który musi biec z kajdanami na no​gach. – A jednak cię kocham, Zouga. Pokochałam cię od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłam, i nigdy


nie prze​sta​łam ko​chać. – Ja też cię kocham, Aletto – zapewnił machinalnie. By wynagrodzić jej ten brak spontaniczności, oto​czył ją ra​mie​niem, a ona przy​su​nę​ła się i opar​ła po​li​czek na jego pier​si. – Nienawidzę się za to, że jestem taka wątła i chorowita – powiedziała z wahaniem. – Za to, że nie mogę już być praw​dzi​wą żoną. – Ciii, Alet​to. Nie dręcz się. – Te​raz będę sil​na, zo​ba​czysz. – Za​wsze by​łaś sil​na du​chem. – Nie, ale teraz będę. Znajdziemy tę garść diamentów razem, a potem wyruszymy na północ. – Kie​dy nie od​po​wia​dał, do​da​ła: – Zo​uga, chcę, że​byś się ze mną ko​chał… te​raz. – Alet​to, wiesz, że to nie​bez​piecz​ne. – Teraz – powtórzyła. – Teraz, proszę. – Wzięła jego rękę i położyła ją pod rąbkiem nocnej koszuli, na gładkiej, ciepłej skórze wewnętrznej strony uda. Nigdy wcześniej tego nie robiła; Zouga był zaszokowany i zarazem dziwnie podniecony. Ogarnęła go głęboka tkliwość i zrozumienie dla żony, któ​rych nie czuł od wie​lu lat. Gdy od​dech Alet​ty znów się wy​rów​nał, de​li​kat​nie od​su​nę​ła ręce męża i ze​śli​znę​ła się z łóż​ka. Opierając się na łokciu, patrzył, jak zapala świecę, a potem klęka obok kufra przytroczonego do nóg pryczy. Splotła włosy w warkocz i związała wstążką; jej ciało było szczupłe jak ciało młodej dziewczyny. Blask świeczki wygładzał zmarszczki, które powstały pod wpływem chorób i trosk. Zo​uga pa​mię​tał, jaka była kie​dyś pięk​na. Podniosła wieko kufra, wyjęła coś ze środka i przyniosła mężowi. Była to mała szkatułka z ozdob​nym mo​sięż​nym zam​kiem. Klucz tkwił w środ​ku. – Otwórz – po​wie​dzia​ła. W blasku świecy Zouga zobaczył, że w szkatułce znajdują się dwa grube zwitki banknotów pięciofuntowych, przewiązane wstążką, i sakiewka z ciemnozielonego zamszu. Podniósł sakiewkę; za​cią​ży​ła mu w dło​ni. Mu​sia​ły w niej być zło​te mo​ne​ty. – Trzymałam te pieniądze na dzień, kiedy będą naprawdę potrzebne – wyszeptała. – Jest tu prawie ty​siąc fun​tów. – Skąd je wzię​łaś? – Ojciec mi je dał, w dniu naszego ślubu. Weź je, Zouga. Kup za nie tę działkę. Tym razem nam się uda. Tym ra​zem na​praw​dę wszyst​ko bę​dzie do​brze. Nazajutrz rano kupiec przyszedł po wóz. Czekał niecierpliwie, gdy rodzina przenosiła swój skąpy do​by​tek do na​mio​tu. Usunąwszy łóżka z osłoniętej płótnem części wozu, Zouga mógł zdjąć deski z wąskiego przedziału nad tylną osią. Znajdowały się tam cięższe przedmioty, które miały utrzymywać nisko środek ciężkości pojazdu. Zapasowy łańcuch, ołów na pociski, ostrza siekier, małe kowadło… i bożek domowego ogniska, którego Zouga i Jan Cheroot z trudem podnieśli z wozu i opuścili na ziemię koło nie​go. Wspól​nie prze​nie​śli go do na​mio​tu i po​sta​wi​li przy ścia​nie. – Taszczyłem tego rupiecia z Matabelelandu do Kapsztadu i z powrotem – poskarżył się Jan Che​ro​ot, spo​glą​da​jąc z od​ra​zą na rzeź​bio​ny, przed​sta​wia​ją​cy pta​ka po​sąg na ka​mien​nym co​ko​le. Zouga uśmiechnął się do siebie. Hotentot znienawidził starożytnego bożka od pierwszego dnia, gdy odkryli go w zarośniętych ruinach otoczonego skałami pradawnego miasta, na które natknęli się


w cza​sie po​lo​wa​nia na sło​nie w dzi​kiej, nie​ujarz​mio​nej kra​inie da​le​ko na pół​no​cy. – To mój ta​li​zman – rzekł z uśmie​chem. – Przy​no​si mi szczę​ście. – Jakie szczęście? – spytał gorzko Jan Cheroot. – Czy to szczęście sprzedawać dobre woły? Czy to szczęście mieszkać w namiocie pełnym much, wśród plemienia białych dzikusów? – Mamrocząc i pomrukując, wymaszerował z namiotu, złapał uzdy dwóch koni, które pozostały, i ruszył z nimi do wody. Zouga stanął na chwilę przed posągiem. Bożek, umieszczony na smukłym cokole z zielonego steatytu, znajdował się prawie na wysokości jego głowy. Przedstawiał stylizowaną postać sokoła zrywającego się do lotu. Okrutny, zakrzywiony dziób ptaka fascynował Zougę; musnął ręką gładki ka​mień, jak czy​nił wie​le razy. Nie​prze​nik​nio​ne oczy boż​ka pa​trzy​ły na nie​go. Otworzył usta, żeby przemówić szeptem do sokoła; w tej samej chwili w trójkątnym otworze wej​ścio​wym na​mio​tu po​ja​wi​ła się po​chy​lo​na Alet​ta i znie​ru​cho​mia​ła wi​dząc, co robi mąż. Niemal z poczuciem winy Zouga szybko opuścił dłoń i odwrócił się do żony. Aletta nienawidziła kamiennego bożka jeszcze bardziej niż Jan Cheroot. Trzymała w rękach stos starannie złożonej bie​li​zny i ubrań. Z jej spoj​rze​nia prze​bi​jał nie​po​kój. – Mu​si​my to tu​taj trzy​mać? – On nie zajmuje wiele miejsca – odparł lekkim tonem, a potem wziął od niej rzeczy, położył na pry​czy i od​wró​cił się, by ją przy​tu​lić. – Nigdy nie zapomnę tego, co zrobiłaś w nocy – rzekł i poczuł, że ciało Aletty się rozluźnia. Współczucie znów ścisnęło mu pierś, gdy zobaczył zmarszczki choroby i troski obok kącików jej ust i oczu. Skó​ra na twa​rzy Alet​ty po​sza​rza​ła od zmę​cze​nia. Schylił głowę, by pocałować ją w usta; czuł się niezręcznie, w tak nietypowy dla siebie sposób okazując uczucie, lecz w tym momencie do namiotu wpadli chłopcy, roześmiani i rozbawieni, ciągnąc za sobą na sznurku szczeniaka. Aletta wyrwała się szybko z objęć męża, zarumieniona, po​pra​wi​ła far​tuch i za​czę​ła po​krzy​ki​wać czu​le na sy​nów: – Wy​no​cha ra​zem z tym psem! Jest cały w pchłach! – Mamo, pro​si​my! – Po​wie​dzia​łam wy​no​cha! Odprowadziła wzrokiem Zougę, który ruszył w stronę centrum ogromnego obozu. Szedł sprężystym jak dawniej krokiem, z wyprostowanymi ramionami. Odwróciła się do stożkowatego namiotu na ponurej, suchej równinie pod okrutnym błękitnym niebem Afryki i westchnęła. Znów spa​dła na nią fala zmę​cze​nia. Kiedy była dziewczynką, miała służące, które wykonywały domowe prace, takie jak gotowanie i pranie. Wciąż nie opanowała sztuki przygotowywania posiłków nad dymiącym, kapryśnym płomieniem obozowego ogniska, a cieniutka czerwona warstewka pyłu już osiadła na wszystkim, nawet na powierzchni koziego mleka w glinianym dzbanie. Zbierając całą siłę woli, schyliła się i ru​szy​ła w głąb na​mio​tu. Ralph poszedł za Janem Cherootem do wodopoju, żeby pomóc przy pojeniu koni. Aletta wiedziała, że nie wrócą przed następnym posiłkiem. Stanowili dziwaczną parę: pomarszczony, drobny starzec i przystojny, beztroski chłopak, który już był wyższy i mocniej zbudowany niż jego obrońca i na​uczy​ciel. Jordan został z matką. Nie miał jeszcze dziesięciu lat, lecz Aletta wątpiła, czy bez niego zniosłaby tę strasz​ną dłu​gą wę​drów​kę, upal​ne dni z wszech​obec​nym ku​rzem i prze​raź​li​wie zim​ne noce. Chło​piec umiał już przy​rzą​dzać pro​ste obo​zo​we po​sił​ki, a jego prza​śny chleb i ba​becz​ki pie​czo​ne na metalowej płycie były rodzinnymi przysmakami. Aletta nauczyła go czytać i pisać i przekazała


miłość do poezji i piękna. Umiał zacerować podartą koszulę i manewrować ciężkim żelazkiem do prasowania, wypełnionym węglami. Słodki ton jego głosu i anielska uroda były dla niej źródłem nieustannej radości. Długo opierała się naleganiom męża, który chciał obciąć jego złote loczki i zo​sta​wić mu krót​kie wło​sy, ta​kie, ja​kie no​sił Ralph. Jordan uśmiechnął się słodko do matki, kiedy go dotknęła, i w tej samej chwili Aletcie okropnie zakręciło się w głowie. Zachwiała się przy rozklekotanej pryczy, próbując utrzymać równowagę. Chło​piec sta​rał się pod​trzy​mać mat​kę, ale nie miał dość siły i upa​dli obo​je. Oczy Jor​da​na roz​sze​rzy​ły się z prze​ra​że​nia. Po​mógł mat​ce do​wlec się do łóż​ka. Alet​ta prze​wró​ci​ła się na nie i po​czu​ła, że za​le​wa​ją ją fale go​rą​ca i nud​no​ści. Zouga był pierwszym klientem oddziału Standard Banku, kiedy urzędnik otworzył drzwi wychodzące na plac targowy. Wpłacił zawartość szkatułki Aletty, a urzędnik umieścił ją w zielonym że​la​znym sej​fie pod ścia​ną. Na kon​cie Zo​ugi było te​raz pra​wie dwa i pół ty​sią​ca fun​tów. Świadomość tego umocniła jego postanowienie. Poczuł się wielki i silny, krocząc po głównej ram​pie ko​pal​ni. Ścieżki miały siedem stóp szerokości. Komisarz nadzorujący kopalnię, nauczony doświadczeniami z Bultfontein i Dutoitspan, upierał się, żeby wszystkie drogi dawały swobodny dostęp do działek na środku rozrastającej się kopalni. Działki tworzyły mozaikę kwadratowych platform o boku dokładnie trzydziestu stóp. Niektórzy poszukiwacze diamentów, lepiej zorganizowani i dysponujący większym kapitałem, drążyli swoje parcele szybciej od innych i ich działki wyglądały jak wieże ze złotożółtej zie​mi. Na dnie są​sia​du​ją​cych ze sobą głę​bo​kich wy​ko​pów uwi​ja​li się nadzy czar​ni ro​bot​ni​cy. Przejście z jednej działki na drugą było mozolne i niebezpieczne: trzeba było chodzić po niepewnych kładkach nad głębokimi sztolniami, wspinać się po rozkołysanych drabinkach sznurowych lub schodzić po zwykłych drabinach z drążków powiązanych sznurami, trzeszczących i ugi​na​ją​cych się pod cię​ża​rem cia​ła. Stojąc na obsypującej się rampie z działkami po obu stronach, Zouga próbował sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli złoże sięgnie głębiej. Już trzeba było mieć silną głowę i żołądek, żeby odważyć się zejść do prowizorycznego szybu. Niezwykła jest ludzka determinacja w dążeniu do bogactwa wbrew wszyst​kie​mu, bez wzglę​du na nie​bez​pie​czeń​stwo. Z dna wykopu, kołysząc się na końcu długiej liny, wyjeżdżał skórzany kubeł wypełniony po brzegi żółtym żwirem. Przy kołowrocie schylało się i prostowało dwóch spoconych czarnoskórych męż​czyzn; w ja​skra​wym świe​tle słoń​ca wi​dać było wy​raź​nie, jak na​pi​na​ją się ich mię​śnie. Kubeł dotarł do krawędzi rampy; mężczyźni złapali go, przenieśli do czekającego obok wózka z parą cierpliwych mułów i wysypali zawartość. Następnie jeden z nich zrzucił opróżniony kubeł do czekających na dnie szybu mężczyzn, pięćdziesiąt stóp niżej. Podobna operacja powtarzała się w setkach miejsc wzdłuż czternastu ramp; pełne urobku kubły wjeżdżały bez końca na górę i wracały pu​ste. Co jakiś czas monotonię tego rytmu przerywało pęknięcie szwów kubła, z którego sypały się na stojących na dnie szybu mężczyzn kawałki kamieni; czasem pękała lina i wtedy robotnicy rzucali się w bok, żeby unik​nąć le​cą​ce​go z góry po​ci​sku. Nad całą kopalnią zdawał się unosić pełen niecierpliwego podniecenia szum. Składały się na niego wykrzykiwane z dołu lub z góry rozkazy, pisk przesuwających się lin, głuchy odgłos uderzeń kilofów i machania szpadlami oraz śpiew robotników z plemienia Basuto, drobnych, lecz silnych miesz​kań​ców Gór Smo​czych.


Biali górnicy, hałaśliwi i zadziorni, schodzili po chwiejnych drabinach albo stali nad swoimi pomocnikami na dnie szybu i wytężali wzrok. Często zdarzało się, że cenny diament, odsłonięty uderzeniem szpadla, błyskawicznie znikał w ustach czarnego robotnika lub w innym naturalnym otwo​rze cia​ła. Nie​le​gal​ny han​del dia​men​ta​mi stał się pla​gą po​szu​ki​wa​czy. W ich oczach każdy Murzyn był podejrzanym. Tylko ci, którzy mieli mniej niż jedną czwartą czarnej krwi, mogli być właścicielami działek. Prawo to ułatwiało stwierdzanie winy, czarnoskóry mężczyzna przyłapany z diamentem był nieodwołalnie winny. Nie mogło to jednak powstrzymać kręcących się wokół kopalń białych, rzekomo wędrownych kupców, aktorów lub właścicieli spelunek, ale w rzeczywistości NHD, czyli nielegalnych handlarzy diamentami. Górnicy nienawidzili ich tak bardzo, że często dochodziło do nocnych podpaleń i pobić, w których cierpieli zarówno winni, jak i niewinni kupcy; tracili wówczas cały swój dobytek, a tłum poszukiwaczy diamentów tańczył wokół pło​ną​cych bud, skan​du​jąc: „NHD! NHD!”. Zouga posuwał się ostrożnie wzdłuż krawędzi rampy, co jakiś czas spychany niebezpiecznie na brzeg przez wóz wy​peł​nio​ny dia​men​to​no​śnym żwi​rem. Dotarł do miejsca, w którym rozmawiał wczoraj z życzliwie nastawionym poszukiwaczem dia​men​tów, Joc​kiem Dan​bym. Obie działki były opuszczone, skórzany kubeł i lina leżały na ziemi, kilof był wbity w ziemię na dnie szy​bu. Na sąsiedniej działce pracował górnik z wielką brodą, który skrzywił się, kiedy Zouga do niego krzyk​nął. – Cze​go pan chcesz? – Szu​kam Joc​ka Dan​by’ego. – Szuka pan w złym miejscu – odparł mężczyzna, odwrócił się i wymierzył kopniaka najbliższemu ro​bot​ni​ko​wi. – Se​ben​za, ty czar​na mał​po! – Gdzie go znaj​dę? – Po dru​giej stro​nie ryn​ku, za Lor​dem Nel​so​nem – od​parł gór​nik, nie od​wra​ca​jąc gło​wy. Ubity zakurzony plac był tak samo zaśmiecony jak reszta obozowiska; stało tu mnóstwo wozów dostawców żywności i farmerów, którzy przyjechali z mlekiem i innymi produktami, oraz handlarzy wodą, sprze​da​ją​cych cen​ny płyn na wia​dra. Lord Nelson był budą z pokrytego czerwonym kurzem płótna, rozpiętego na drewnianym stelażu. W wąskiej alejce koło baru leżało trzech spośród tych, którzy wczorajszej nocy pili tam piwo; wy​glą​da​li jak za​bal​sa​mo​wa​ne zwło​ki. Je​dy​na izba pi​jal​ni już na​peł​nia​ła się po​ran​ny​mi klien​ta​mi. Bezpański pies powąchał jednego z nieprzytomnych pijaków i odskoczył, a potem pobiegł w stronę otwar​tej becz​ki za ba​rem, słu​żą​cej za kosz na śmie​ci. Zouga ostrożnie przekroczył rozciągnięte na ziemi ciała i ruszył między szeregi bud. Musiał zapytać jeszcze kilka razy, nim znalazł kwaterę Jocka Danby’ego. Górnicy byli tak pochłonięci wyścigiem do ukrytego w ziemi bogactwa, a ludzie pracujący w kopalni tak szybko się zmieniali, że każdy znał tylko nazwiska swoich najbliższych sąsiadów. Było to społeczeństwo obcych, wszyscy dbali tylko o siebie; inni obchodzili ich tylko wówczas, gdy mogli pomóc w szukaniu prze​zro​czy​stych ka​mie​ni lub prze​szko​dzić. Chata Jocka Danby’ego nie różniła się niczym od tysięcy innych. Składała się z dwóch izb zbudowanych z glinianych cegieł, przykrytych strzechą i postrzępionym płótnem. Z jednej strony była przybudówka ze spadzistym dachem i dymiącym paleniskiem, na którym stał czarny, okopcony ko​cio​łek na trzech no​gach.


Na zagraconym piaszczystym podwórku, tak jak na wszystkich innych, zbito prymitywny stół do sortowania diamentów – była to niska konstrukcja na grubych drewnianych nogach, przykryta płaską blachą, wypolerowaną diamentonośnym żwirem. Leżały na nim porzucone drewniane drapaczki, a na sa​mym środ​ku pię​trzył się stos prze​sia​ne​go, wy​płu​ka​ne​go żwi​ru. Przed głównymi drzwiami chaty stał wóz z dwoma sennymi osłami, które strzygły uszami, opędzając się od chmary czarnych much. Wóz wypełniały grudy żółtej ziemi, lecz podwórko było opusz​czo​ne. Po obu stronach drzwi w galwanizowanych jednogalonowych puszkach po syropie rosło rachityczne szkarłatne geranium, całkowicie niepasujące do otoczenia. W jedynym oknie wisiały delikatne koronkowe firanki, świeżo wyprane, jeszcze niepokryte czerwonym pyłem i odchodami wszech​obec​nych much. Nie ulegało wątpliwości, że była tu kobieta; po chwili, jakby na potwierdzenie swoich przypuszczeń, Zouga usłyszał słaby, lecz niepokojący odgłos kobiecego płaczu, dochodzący przez otwar​te drzwi. Zatrzymał się, poruszony żałosnym łkaniem. W tej samej chwili w drzwiach stanął krzepki męż​czy​zna, osła​nia​jąc oczy przed słoń​cem sę​ka​tą brud​ną dło​nią. Był to Jock Dan​by. – Ktoś ty? – wark​nął. – Roz​ma​wia​łem z pa​nem wczo​raj przy szy​bie – od​parł Zo​uga. – Czego chcesz? – zapytał poszukiwacz, nie okazując, że go rozpoznaje. Rysy jego twarzy ściągnęły się w wyrazie wrogości; była w nich jeszcze inna emocja, której Zouga nie umiał roz​po​znać. – Mó​wił pan o sprze​da​ży swo​je​go brie​fie – przy​po​mniał mu Zo​uga. Zdawało się, że twarz Jocka Danby’ego spuchła nagle i nabrała brzydkiego, czerwonego koloru; żyły na jego gar​dle na​pię​ły się, kie​dy wcią​gnął gło​wę w sil​nie umię​śnio​ne ra​mio​na. – Ty par​szy​wy sę​pie! – wy​char​czał i cięż​kim su​sem sko​czył w blask słoń​ca ni​czym ra​nio​ny ba​wół. Był wyższy od Zougi o głowę, dziesięć lat młodszy i o pięćdziesiąt funtów cięższy. Zaskoczony Zouga spóźnił się o ułamek sekundy, schodząc z drogi szarżującemu napastnikowi. Pięść trafiła go w ramię jak kula armatnia; ledwie go musnęła, lecz to wystarczyło, by upadł plecami na stół do sor​to​wa​nia, roz​pry​sku​jąc po piasz​czy​stym po​dwór​ku dia​men​to​no​śny żwir. Jock Danby skoczył po raz drugi. Napęczniałe mięśnie jego twarzy pracowały, w oczach błyszczało szaleństwo, a grube palce zakrzywiły się jak haczyki, kiedy jego ręka wystrzeliła w stronę gardła przybysza. Zouga przyciągnął kolana do siebie, naprężył mięśnie jak żmija tuż przed atakiem i rąbnął ob​ca​sa​mi bu​tów w pierś na​past​ni​ka. Danby stracił oddech i znieruchomiał, jakby został trafiony podwójną salwą z grubego śrutu. Jego głowa i ręce poleciały bezwładnie do przodu, a reszta ciała w przeciwną stronę. Uderzył w ścianę z nie​wy​pa​lo​nej ce​gły ni​czym sło​mia​na ku​kła i osu​nął się na ko​la​na. Zouga odbił się od blatu stołu. Jego lewa ręka zdrętwiała od niespodziewanego ciosu, lecz poruszał się lekko jak tancerz, a fala zimnego gniewu dodała mu sił. Dwoma susami pokonał dzielącą go od tamtego odległość i trafił Jocka Danby’ego hakiem w bok głowy, tuż nad uchem. Od uderzenia jemu sa​me​mu za​drża​ły zęby, a prze​ciw​nik po​to​czył się po ścia​nie i osu​nął na ko​la​na w czer​wo​nym pyle. Jock Danby był oszołomiony, oczy zachodziły mu mgłą; Zouga poderwał go na nogi i oparł o bok wozu, przygotowując się do następnego ciosu. Wściekły i przepełniony chęcią zemsty za niesprowokowaną napaść, przesunął ciężar ciała na drugą nogę i przytrzymując Jocka Danby’ego lewą ręką, z ca​łej siły za​mach​nął się pra​wą. Ale cios nie padł. Zouga znieruchomiał i gapił się z niedowierzaniem na Jacka Danby’ego, który


szlochał jak dziecko; jego ciężkie ramiona trzęsły się, łzy spływały po spalonych słońcem policzkach w za​ku​rzo​ną bro​dę. Było coś szokującego i żenującego w widoku łkającego mężczyzny i gniew Zougi uleciał bły​ska​wicz​nie. Opu​ścił rękę, za​ci​śnię​ta w pięść dłoń roz​luź​ni​ła się. – Jezu Chryste… – wycharczał Jock Danby – co z ciebie za człowiek, że chcesz zarobić na nie​szczę​ściu dru​gie​go? Zo​uga wpa​try​wał się w nie​go, nie umie​jąc od​po​wie​dzieć na to oskar​że​nie. – Mu​sia​łeś coś zwę​szyć, jak hie​na albo tłu​sty, za​krwa​wio​ny sęp. – Przyszedłem z ofertą, to wszystko – odparł sztywno Zouga, wyjmując z kieszeni chusteczkę. – Otrzyj twarz, czło​wie​ku. Jack roz​ma​zał łzy po twa​rzy, a po​tem po​pa​trzył na za​bru​dzo​ną tka​ni​nę. – Więc ty nie wiedziałeś? – spytał szeptem. – Nie wiedziałeś o chłopcu? – Podniósł głowę i spojrzał ostro na Zougę. Widząc na jego twarzy odpowiedź, oddał mu chusteczkę i potrząsnął głowąjak cocker-spaniel strząsający wodę z uszu. – Przepraszam – burknął. – Myślałem, że jakoś do​wie​dzia​łeś się o ma​łym i przy​sze​dłeś mnie wy​ku​pić. – Nie ro​zu​miem – od​rzekł Zo​uga. Jock Dan​by ru​szył w stro​nę drzwi cha​ty. – Chodź – powiedział, prowadząc Zougę przez małą, duszną izbę. Stały w niej pokryte ciem​no​zie​lo​nym plu​szem krze​sła, za duże do tego ma​łe​go po​ko​iku; były tu też ro​dzin​ne skar​by – Biblia, stare wyblakłe zdjęcia, tanie sztućce i porcelanowy talerz upamiętniający ślub królowej z księ​ciem Al​ber​tem – wszyst​ko to le​ża​ło na sto​le. W drzwiach drugiej izby Zouga zatrzymał się nagle, czując nieprzyjemny skurcz w żołądku. Przy łóżku klęczała kobieta; jej głowę i ramiona okrywała chusta. Dłonie, złożone przed twarzą, były szorst​kie i za​czer​wie​nio​ne od cięż​kiej pra​cy przy sto​le do prze​sie​wa​nia żwi​ru. Podniosła głowę i spojrzała na Zougę. Kiedyś mogła być ładną dziewczyną, lecz słońce zepsuło jej cerę, a oczy napuchły i zaczerwieniły się od płaczu. Kosmyki włosów, zwisające spod chusty, były prze​tłusz​czo​ne i przed​wcze​śnie po​si​wia​łe. Zerknęła na Zougę tylko raz, a potem znów spuściła głowę. Jej usta poruszały się w bezgłośnej mo​dli​twie. Na łóżku leżało dziecko, chłopiec nie starszy od Jordana. Miał zamknięte oczy i bladą jak wosk, emanującą nieskończonym spokojem twarz. Był ubrany w czystą nocną koszulę, a jego dłonie spo​czy​wa​ły na pier​si. Upły​nę​ła mi​nu​ta, nim Zo​uga uświa​do​mił so​bie, że chło​piec nie żyje. – Febra – szepnął Jock i zaszlochał. Stał ze zwieszonymi ramionami jak ogromny, ciężki wół, cze​ka​ją​cy, aż na jego szy​ję spad​nie to​pór rzeź​ni​ka. Zouga pojechał wozem Jocka Danby’ego na plac targowy i kupił tuzin z grubsza ociosanych desek, pła​cąc do​staw​cy to​wa​ru tyle, ile ten za​żą​dał, bez tar​go​wa​nia. Na piaszczystym podwórku przed chatą Danby’ego rozebrał się do koszuli i oheblował deski, a Jock po​ciął je na mia​rę. Pra​co​wa​li w ci​szy, któ​rą za​kłó​cał tyl​ko od​głos he​bla i piły. Prymitywna trumna była gotowa przed południem, lecz mimo to, gdy Jock układał w niej ciało syna, Zo​uga po​czuł woń roz​kła​du; w afry​kań​skim upa​le na​stę​pu​je to bły​ska​wicz​nie. Żona Joc​ka wsia​dła na roz​kle​ko​ta​ny wóz z trum​ną, a Zo​uga po​szedł obok Joc​ka. Febra siała spustoszenie w obozowisku. Na cmentarzu, milę za ostatnimi namiotami, przy drodze


transwalskiej, stało kilka wozów, otoczonych grupką żałobników. Były już też świeżo wykopane gro​by, gra​barz po​bie​rał jed​ną gwi​neę za mo​gi​łę. W drodze powrotnej z cmentarza Zouga zatrzymał wóz przed jedną z pijalni przy placu targowym i za mo​ne​ty, któ​re zo​sta​ły mu w kie​sze​ni, ku​pił trzy bu​tel​ki kapsz​tadz​kiej bran​dy. Usiedli z Jockiem naprzeciwko siebie na wyściełanych pluszem krzesłach; między nimi na stole sta​ła otwar​ta bu​tel​ka i dwie szkla​necz​ki, ozdo​bio​ne ra​do​sny​mi zło​ty​mi na​pi​sa​mi: Kró​lo​wa, Niech Ją Bóg Bło​g o​sła​wi

Zo​uga na​peł​nił szkla​necz​ki do po​ło​wy i pchnął jed​ną w stro​nę Joc​ka. Olbrzym spojrzał na jej zawartość, trzymając ją w ogromnych dłoniach między kolanami; ramiona miał przy​gar​bio​ne, gło​wę opusz​czo​ną. – To poszło tak szybko – wymamrotał. – Wczoraj wieczorem wybiegł mi na spotkanie i przyjechał do domu na moim ramieniu. – Pociągnął łyk ciemnego trunku i zadrżał. – Był taki lekki. Nic a nic cia​ła na drob​nych ko​ściach. Pili rów​no jak na ko​men​dę. – Od pierwszej chwili, gdy tylko wbiłem pierwszy kołek na tych przeklętych działkach, wisiała nade mną klątwa – ciągnął Jock, potrząsając kudłatą czupryną. – Powinienem był zostać koło rzeki, tak jak ra​dzi​ła Ali​ce. Za oknem osłoniętym firanką zachodziło już słońce, jego czerwona tarcza przezierała złowieszczo przez chmurę kurzu; w izbie robiło się coraz bardziej ponuro. W drzwiach stanęła Alice Danby i postawiła na stole latarnię oraz dwie miski burskiej owsianki, pływającej w cienkim, oleistym gulaszu z baraniny. Potem zniknęła bezgłośnie; Zouga jeszcze długo słyszał jej ciche szlochania do​cho​dzą​ce zza prze​pie​rze​nia. O świcie Jock Danby zakołysał się na krześle; jego włochaty brzuch wyzierał spod rozpiętej aż do pęp​ka ko​szu​li. Trze​cia bu​tel​ka była do po​ło​wy pu​sta. – Dżen​tel​men z cie​bie – wy​beł​ko​tał. – Nie ele​gant czy dan​dys, ale praw​dzi​wy dżen​tel​men, i tyle. Zouga wyprostował się; tylko lekkie zaczerwienienie oczu świadczyło o tym, że przez całą noc pił al​ko​hol. – Nie ży​czył​bym Dia​bel​skich Dzia​łek dżen​tel​me​no​wi ta​kie​mu jak ty. – Je​śli od​cho​dzisz, mu​sisz ją ko​muś sprze​dać – rzekł ci​cho Zo​uga. – Te dwie działki są przeklęte – mruknął Jock. – Zabiły już pięciu ludzi, złamały mnie, sprawiły, że to był najgorszy rok w moim życiu. Patrzyłem, jak obok wyciągają z ziemi wielkie kamienie, jak sta​ją się bo​ga​cza​mi, a ja… – Pi​jac​kim ge​stem wska​zał wnę​trze nędz​nej cha​ty. – Patrz. Płótno służące jako zasłona w drzwiach rozsunęło się gwałtownie, Alice Danby stanęła boso obok męża. Jej po​sza​rza​ła skó​ra i ścią​gnię​te rysy świad​czy​ły o tym, że ona też nie zmru​ży​ła oka. – Sprzedaj je – powiedziała. – Nie wytrzymam tu ani dnia dłużej. Sprzedaj je, Jock, sprzedaj wszystko. Wynośmy się stąd, uciekajmy z tego strasznego miejsca. Nie mogę tu zostać do następnej nocy. Komisarz był posępnym urzędnikiem, wyznaczonym przez prezydenta Branda, szefa nowo po​wsta​łe​go Wol​ne​go Pań​stwa Bu​rów, któ​ry zgło​sił rosz​cze​nia do ko​pal​ni. Brand nie był jedynym, który to uczynił. Stary Waterboer, przywódca ludu Griqua Bastaards, również rościł sobie prawa do suchych równin, zamieszkiwanych przez jego pobratymców od ponad pięćdziesięciu lat. W Londynie lord Kimberley, sekretarz stanu do spraw kolonii, właśnie uświadomił


sobie, jakie bogactwa mogą kryć kopalnie diamentów, i po raz pierwszy wysłuchał z uwagą postulatów imperialistów, którzy prosili, by wesprzeć Nicholaasa Waterboera i włączyć Griqualand w sfe​rę bry​tyj​skich wpły​wów. Tymczasem komisarz Wolnego Państwa Burów, nadzorujący kopalnię, z umiarkowanym powodzeniem starał się utrzymać jaki taki ład wśród krnąbrnych poszukiwaczy diamentów. Wyznaczone przezeń rampy między działkami na Colesberg Kopje zawalały się i kruszyły, podobnie jak jego władza. Bieg wydarzeń określały interesy narodowe oraz wyłaniający się z niebytu pierwsi wiel​cy gra​cze, ary​sto​kra​ci dia​men​to​wych pól. Zouga i Jock Danby zastali komisarza w hotelu Londyn; opłakiwał swoje dzieło, wypijając śniadanie w barze. Wzięli go z obu stron pod ręce i odprowadzili do biura po drugiej stronie placu tar​go​we​go. Późnym rankiem tego samego dnia komisarz przepisał Diabelskie Działki, oznaczone numerami 141 i 142, będące własnością pana J. A. Danby’ego, na majora M. Z. Ballantyne’a, i potwierdził no​ta​rial​nie wpła​tę peł​nych dwóch ty​się​cy fun​tów cze​kiem Stan​dard Ban​ku. Godzinę po południu Zouga stał na rogu placu targowego, patrząć, jak wóz, z którego wystają zielone pluszowe krzesła i łóżko z mosiężną ramą, przejeżdża na drugą stronę rynku. Jock Danby prowadził zaprzęg, a jego żona siedziała sztywno na koźle. Żadne z nich nie odwróciło się, by na nie​go spoj​rzeć. Kie​dy znik​nę​li w la​bi​ryn​cie wą​skich uli​czek i chat, Zo​uga ru​szył w stro​nę ko​pje. Mimo nieprzespanej nocy nie czuł zmęczenia; szedł krokiem tak lekkim, że prawie biegł po wą​skiej ram​pie dzie​lą​cej mo​zai​kę szy​bów. Na Diabelskich Działkach – dwóch starannie oznaczonych skrawkach żółtej ziemi – leżał porzucony sprzęt. Czarni robotnicy Jocka Danby’ego odeszli, bo w kopalni zawsze brakowało kopaczy. Kiedy wczoraj o świcie Jock nie zjawił się, żeby ich zebrać, po prostu wynajęli się do pracy u in​ne​go po​szu​ki​wa​cza. Większość pozostawionych narzędzi wydawała się zużyta: kubły wyglądały, jakby za chwilę miały pęk​nąć, a liny przy​po​mi​na​ły wło​cha​te gą​sie​ni​ce. Zo​uga nie po​wie​rzył​by im wagi swo​je​go cia​ła. Ostrożnie zszedł po bujającej się drabince; jego niepewne ruchy zwróciły uwagę poszukiwaczy – świad​czy​ły o tym, że jest no​wi​cju​szem. – To są działki Jocka Danby’ego! – krzyknął jeden z nich. – Łamiesz prawo górników, człowieku. Le​piej stąd zmia​taj, i to szyb​ko. – Wy​ku​pi​łem Joc​ka! – od​krzyk​nął Zo​uga. – Go​dzi​nę temu wy​je​chał z mia​sta. – Skąd mam wie​dzieć, że to praw​da? – Mo​żesz pójść do biu​ra ko​mi​sa​rza. Górnik skrzywił się, spoglądając z dołu na Zougę. Dno jego szybu znajdowało się dwadzieścia stóp ni​żej od po​zio​mu Dia​bel​skiej Dział​ki. Kopacze przerwali pracę i ustawili się wzdłuż rampy. Nastrój był nieprzyjemny. Rozproszył go do​pie​ro czy​sty, śpiew​ny głos mło​de​go an​giel​skie​go dżen​tel​me​na: – Majorze Ballantyne, to pan? – Kiedy Zouga spojrzał w górę, rozpoznał Neville’a Pickeringa, kom​pa​na od szklan​ki pierw​sze​go wie​czo​ru w ho​te​lu Lon​dyn. – Tak, to ja, pa​nie Pic​ke​ring. – W porządku, panowie. Ręczę za majora Ballantyne’a. To sławny łowca słoni, nie słyszeliście o nim? Górnicy niemal natychmiast stracili zainteresowanie przybyszem i znów zaczęli się ścigać w na​peł​nia​niu ku​błów żół​tym żwi​rem. – Dzię​ku​ję! – krzyk​nął Zo​uga w stro​nę kra​wę​dzi wy​ko​pu.


– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Pickering, uśmiechając się szeroko. Dotknął ronda kapelusza i odszedł. Jego szczupła, elegancka sylwetka wyróżniała się na tle rzeszy brodatych, umo​ru​sa​nych gór​ni​ków. Zouga został sam. Jeszcze nigdy w czasie swych włóczęg po ogromnym kontynencie afrykańskim nie czuł się tak bardzo osamotniony. Na te kilka stóp kwadratowych piaszczystej ziemi na dnie gorącego wykopu wydał wszystkie pieniądze, niemal do ostatniego pensa. Nie miał robotników do pomocy, doświadczenia ani kapitału i wątpił, czy rozpoznałby nieoszlifowany diament, nawet gdyby trzy​mał go w ręku. Uniesienie hazardzisty, przeczucie fortuny, która na niego czekała, rozpłynęły się równie nagle, jak się po​ja​wi​ły. Spa​dła na nie​go przy​gnę​bia​ją​ca świa​do​mość pod​ję​te​go ry​zy​ka. Postawił wszystko na działki, które jak dotąd nie dały poprzedniemu właścicielowi ani jednego wartościowego kamienia; ceny diamentów spadały na łeb, na szyję, za diamentową drobnicę – ka​mie​nie o wa​dze pół ka​ra​ta i mniej – pła​co​no po pięć szy​lin​gów. To był szaleńczy krok; Zouga poczuł ściskanie w żołądku, kiedy uświadomił sobie konsekwencje po​raż​ki. Słońce wisiało prawie na środku nieboskłonu, jego promienie sięgały samego dna działek; powietrze wokół falowało od gorąca, które przenikało nawet przez skórę butów, paląc w podeszwy stóp. Zouga miał wrażenie, że się dusi, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, że musi natychmiast wy​do​stać się z tej strasz​li​wej sztol​ni na górę, gdzie po​wie​trze jest chłod​niej​sze i czyst​sze. Wiedział, że się boi, a nie był przyzwyczajony do strachu. Wytrzymał szarżę rannego słonia, ryzykował życie na rubieżach Indii i w dzikich wojnach na granicach kolonii Przylądka Dobrej Na​dziei, gdzie czło​wiek na​cie​rał na czło​wie​ka, a stal ude​rza​ła o stal. Nie przywykł do uczucia lęku, ale z jakiegoś ciemnego miejsca jego duszy napłynęły fale strachu i musiał się z nimi zmagać. Runęło nań przeczucie nieuchronnej klęski. Niemal wyczuwał pod stopami jałowość spalonej ziemi, która w końcu go okaleczy i zdruzgocze jego marzenie, przez tyle lat da​ją​ce mu siłę do ży​cia. Czy to wszyst​ko mia​ło się skoń​czyć tu​taj, w tej roz​grza​nej dia​bel​skiej sztol​ni? Wziął głęboki oddech i przez chwilę trzymał powietrze w płucach, walcząc z falami lęku; wreszcie ustą​pi​ły, a on stał nadal w sztol​ni, osła​bio​ny i drżą​cy jak po cięż​kim ata​ku ma​la​rii. Uklęknął na jednym kolanie i wziął w dłoń garść żółtego piachu, przesiewając go przez palce. Zo​sta​ły w nich sza​re, bez​war​to​ścio​we ka​wał​ki żwi​ru. Wy​pu​ścił je i otrze​pał rękę o udo. Pokonał panikę, lecz nadal czuł straszliwe przygnębienie i zmęczenie w kościach; ledwie zebrał siły, by wdrapać się po sznurowej drabinie na krawędź szybu. Kiedy ruszył w stronę labiryntu bud, wszyst​ko wo​kół nie​go wi​ro​wa​ło i fa​lo​wa​ło w roz​grza​nym po​wie​trzu. Z szumu obozowiska wybijało się wyraźne dziecięce wołanie; Zouga poderwał zwieszoną głowę, roz​po​zna​jąc słod​ki głos syna. – Tato! Och, tato! Jordan pędził jak szalony w stronę ojca, machając rękami; jego stopy śmigały nad zrytą koleinami dro​gą, je​dwa​bi​ste loki fru​wa​ły wo​kół ślicz​nej buzi. – Och, tato, szu​ka​li​śmy cię całą noc i cały dzień! – Co się sta​ło? – Zo​uga przy​śpie​szył kro​ku, wi​dząc nie​po​kój dziec​ka. Chłopiec wyciągnął ręce i objął ojca w pasie, wtulając twarz wjego kurtkę na piersi. Cały drżałjak prze​ra​żo​ne dzi​kie zwie​rząt​ko. – Z mamą sta​ło się coś strasz​ne​go! – za​wo​łał stłu​mio​nym gło​sem.


Deliryczna gorączka tyfusu brzusznego spadła na Alettę niczym fale szarej mgły; rzeczywistość znikła za przywidzeniami i fantazjami, które szybko odpłynęły, lecz Aletta była tak osłabiona, że nie mogła nawet usiąść. Jej zmysły stały się tak wyostrzone, że ledwie mogła znieść dotknięcie mokrej fla​ne​li; wy​da​wa​ło jej się, że cię​żar noc​nej ko​szu​li może zmiaż​dżyć jej cia​ło. Widziała bardzo wyraźnie, jakby patrzyła na wszystko przez doskonałe szkło powiększające. Mogła oglądać dokładnie każdą rzęsę wokół pięknych zielonych oczu Jordana. Widziała każdy por na jego satynowych policzkach, mogła radować się doskonałością łuku jego warg, drżących teraz, kiedy się nad nią po​chy​lał. Kiedy zachwycała się urodą syna, w jej uszach znów zaczęło huczeć. Twarz ukochanego dziecka od​pły​nę​ła; Alet​ta zno​wu wi​dzia​ła ją przez dłu​gi wą​ski tu​nel, wy​peł​nio​ny ciem​no​ścią i ry​kiem. Uczepiła się rozpaczliwie tego obrazu, lecz tunel zaczął się obracać, najpierw powoli, jak koło wozu, a potem szybciej; twarz Jordana zamgliła się i Aletta poczuła, że stacza się w wilgotną ciem​ność ni​czym li​stek w po​ry​wie ry​czą​ce​go wi​chru. Ciemność znów się rozchyliła, jakby w głowie Aletty ktoś rozsunął woal. Z radością oczekiwała wi​do​ku twa​rzy Jor​da​na, ale za​miast niej uj​rza​ła so​ko​ła, któ​ry szy​bo​wał wy​so​ko nad nią. Była to postać rzeźbionego bożka, która stała się częścią jej życia w chwili, gdy wkroczył w nie Zouga. W każdej chacie, w każdym obozowisku czy izbie, którą nazywali domem przez dzień, tydzień lub miesiąc, kamienny bożek był z nimi, milczący i nieubłagany, z obliczem pełnym zadumy i pradawnego zła. Zawsze nienawidziła tego bożka, zawsze wyczuwała otaczającą go straszną aurę, ale teraz jej nienawiść i lęk mogły się w pełni skupić na kamiennym ptaku stojącym nad pryczą, na któ​rej le​ża​ła. Przeklinała go cicho, bezgłośnie, leżąc na plecach na wąskim łóżku, w koszuli przyklejonej do spoconej skóry. Dawała upust nienawiści do kamiennego posągu, spoglądającego na nią z wysokości błysz​czą​ce​go ste​aty​to​we​go co​ko​łu. Jej wzrok znów się wy​ostrzył; gło​wa so​ko​ła wy​peł​ni​ła wszyst​ko. Nagle stało się coś niezrozumiałego i nierealnego: puste kamienne oczy rozjarzyły się dziwnym złotym blaskiem, obróciły powoli w oczodołach wypolerowanej czaszki i spojrzały z góry na Alettę. Źrenice były czarne, błyszczące, żywe i widzące, lecz okrutne i przepełnione takim bezgranicznym złem, że Alet​ta za​drża​ła ze stra​chu, spo​glą​da​jąc na pta​ka. Zakrzywiony kamienny dziób rozwarł się, ukazując ostry jak grot strzały język, z którego koniuszka zwisała kropla rubinowej krwi. Błyszczała w niej świetlista gwiazda – Aletta wiedziała, że to krew ofiarna. Ciemność wokół posągu zapełniły poruszające się cienie, duchy rytualnych ofiar i cienie kapłanów sokoła, martwych od tysięcy lat. Teraz zebrały się, by skomasować siły, by powitać Alet​tę… Krzyknęła raz i drugi, słysząc obłęd w swoim głosie. Nagle chwyciły ją mocne ręce i potrząsnęły delikatnie, z czułością. Jej wzrok rozjaśnił się, lecz niecałkowicie. Wszystko było niewyraźne i za​mglo​ne; za​ci​snę​ła po​wie​ki i otwo​rzy​ła oczy, dy​sząc cięż​ko, go​rącz​ko​wo ła​piąc od​dech po krzy​ku. – Ralph, to ty? – Widziała tuż nad sobą wyraziste rysy twarzy, już prawie męskiej, tak odmiennej od aniel​skiej twa​rzycz​ki Jor​da​na. – Mamo, uspo​kój się. – Ral​phie, cze​mu jest tak ciem​no? – wy​mam​ro​ta​ła. – Jest już wie​czór. – Gdzie Jor​die? – Śpi, mamo. Nie mógł dłu​żej wy​trzy​mać. Ka​za​łem mu się po​ło​żyć. – Za​wo​łaj tatę – wy​szep​ta​ła Alet​ta. – Jan Che​ro​ot już go szu​ka. Tata nie​dłu​go przyj​dzie.


– Zimno mi. – Trzęsła się gwałtownie; poczuła, że Ralph podciąga koc do jej podbródka, a potem znów od​pły​nę​ła w ciem​ność. W mroku widziała postacie mężczyzn przesuwające się koło niej, dokądś śpieszące; wyczuwała złowieszczą pasję, z jaką dążyli do celu. Widziała błysk obnażonej stali; słyszała szczęk zamków, grzechot bagnetów w pochwach; tu i ówdzie migały twarze, których nie znała, lecz rozpoznawała je momentalnie w błysku intuicji. Jeden – dorosły, silny brodaty mężczyzna, był jej synem; inni też byli jej ciałem i krwią. Wszyscy parli na wojnę w niepowstrzymanym, przerażającym pędzie. Ogarnął ją dojmujący żal, ale nie mogła płakać. Podniosła wzrok i ujrzała sokoła szybującego wysoko w jasnej kolumnie słonecznego blasku, przebijającej się przez posępne, złowieszcze chmury zasnuwające nie​bo od ho​ry​zon​tu do ho​ry​zon​tu, bru​nat​ne chmu​ry woj​ny. Sokół kołysał się z wysuniętymi szponami pod brzuchem chmur, przekręciwszy piękną i zarazem tchnącą okrucieństwem głowę, by spojrzeć w stronę ziemi. Po chwili jego długie, ostro zakończone skrzy​dła zwi​nę​ły się i ptak ru​nął w dół, wy​cią​ga​jąc przed sie​bie ogrom​ne pa​zu​ry. Alet​ta zo​ba​czy​ła, jak wbijają się w żywe ciało; ujrzała grymas na twarzy, której nigdy przedtem nie widziała, lecz którą zna​ła tak do​brze, jak swo​ją. Znów krzyknęła i wtedy otoczyły ją silne ramiona – ukochane ramiona, na które tak długo czekała. Podniosła wzrok. Jasne szmaragdowe oczy były tuż obok jej oczu, przetykana złotem broda prawie cał​ko​wi​cie za​sła​nia​ła kształt moc​nej szczę​ki męż​czy​zny. – Zo​uga… – wy​szep​ta​ła. – Je​stem tu, ko​cha​na. Zjawy odpłynęły, przerażający deliryczny świat znikł i Aletta znalazła się w namiocie na piaszczystej równinie pod rozkopanym wzgórzem; promienie jasnego afrykańskiego słońca tworzyły białą smugę na czerwonej ziemi w namiocie, jakby ją przecinając. Aletta była lekko oszołomiona błyskawicznym przeskokiem z nocy w sam środek dnia, ze świata zwidów do rzeczywistości; miała wra​że​nie, że jej usta i gar​dło wy​peł​nia su​chy pro​szek. – Chce mi się pić – wy​szep​ta​ła chra​pli​wie. Zouga podsunął dzbanek do jej spękanych ust; chłód i słodycz płynu w gardle sprawiły, że Aletcie za​krę​ci​ło się w gło​wie. Ale niemal w tej samej chwili spadło na nią wspomnienie koszmaru; rzuciła pełne przerażenia spojrzenie na milczący posąg. Ptak wydał jej się niegroźny i pozbawiony znaczenia, jego martwe oczy pa​trzy​ły pu​sto. Mimo to w Alet​cie po​zo​stał cień noc​ne​go stra​chu. – Strzeż się sokoła – wyszeptała. Spojrzała w zielone oczy męża i zrozumiała, że wziął jej słowa za jeszcze jeden przejaw chorobliwych rojeń. Chciała go przekonać, ale była straszliwie, śmiertelnie zmę​czo​na; za​mknę​ła oczy i za​snę​ła w jego ra​mio​nach. Kiedy się zbudziła, promienie słońca przybrały cudowny pomarańczowy kolor, który zabarwił całe wnętrze namiotu i zapalił drobne gwiazdki w brodzie i włosach Zougi. Alettę wypełniało poczucie głę​bo​kie​go spo​ko​ju. Ra​mio​na Zo​ugi były sil​ne, wszech​ogar​nia​ją​ce. – Opie​kuj się mo​imi dzieć​mi – po​wie​dzia​ła ci​cho, lecz bar​dzo wy​raź​nie, a po​tem umar​ła. Grób Alet​ty był jesz​cze jed​nym kop​czy​kiem czer​wo​nej zie​mi w dłu​gim sze​re​gu świe​żych mo​gił. Pochowawszy żonę, Zouga posłał chłopców z Janem Cherootem do obozowiska. Jordan nie mógł powstrzymać szlochu, smutek nie chciał opuścić jego uroczej twarzyczki. Ralph siedział za bratem na grzbiecie gniadego wałacha, trzymając malca w pasie. Milczał po stoicku, lecz jego ciało było sztywne, a jasne oczy o głębokim zielonym odcieniu, takie same jak oczy ojca, zamgliły się od


nie​wy​po​wie​dzia​ne​go żalu. Jan Cheroot prowadził wałacha; chłopcy wydawali się wątli i opuszczeni jak dwie jaskółki sie​dzą​ce na żer​dzi, gdy wszyst​kie inne ucie​kły przed nad​cho​dzą​cą zimą. Zouga stał nad grobem, utrzymując wojskową postawę, z twarzą równie pozbawioną wyrazu jak twarz starszego syna, lecz za tą przystojną maską krył się głęboki smutek i przejmujące poczucie winy. Chciał przemówić na głos i powiedzieć Aletcie, że jest mu przykro, że to on jest odpowiedzialny za ten samotny grób tak daleko od jej kochającej rodziny i pięknych, porośniętych lasem gór na Przylądku Dobrej Nadziei, które tak kochała. Chciał prosić żonę o wybaczenie, że poświęcił ją dla nieziszczalnego marzenia. Ale wiedział, że słowa są daremne, że czerwona ziemia zakryła uszy Alet​ty. Schy​lił się i go​ły​mi rę​ka​mi po​pra​wił róg kop​czy​ka w miej​scu, w któ​rym zie​mia się za​pa​dła. Za pierwszy diament kupię kamień nagrobny, obiecał sobie solennie. Czerwona ziemia wdarła się już pod jego pa​znok​cie, któ​re wy​glą​da​ły te​raz jak ma​leń​kie pół​księ​ży​ce ko​lo​ru krwi. Ogromnym wysiłkiem woli zwalczywszy poczucie daremności i wstyd, przemówił na głos do ko​goś, kto nie mógł już ni​cze​go sły​szeć. – Będę się nimi opie​ko​wał, naj​droż​sza – rzekł. – To ostat​nia obiet​ni​ca, któ​rą ci skła​dam. – Jordie nie chce jeść, tato – powiedział Ralph, kiedy Zouga stanął pochylony w wejściu do namiotu. Zouga poczuł, że zalewa go fala niepokoju potężniejsza niż jego smutek i poczucie winy. Podszedł szybko do łóżeczka, na którym malec leżał twarzą do płóciennej ściany, z kolanami pod​cią​gnię​ty​mi do pier​si. Skóra Jordana była gorąca jak rozpalone słońcem kamienie na równinie, zalane łzami aksamitne po​licz​ki pa​ła​ły czer​wie​nią. Rano Ralph też miał już gorączkę; obaj chłopcy rzucali się i mamrotali nieprzytomnie. Ich ciała były go​rą​ce jak pie​ce, koce prze​sią​kły po​tem; wnę​trze na​mio​tu wy​peł​ni​ła tru​pia woń fe​bry. Ralph wal​czył z cho​ro​bą. – Spójrz tylko na niego. – Jan Cheroot przestał na chwilę ocierać gąbką z potu krzepkie ciało chłop​ca. – Zma​ga się z fe​brą jak z ży​wym wro​giem. Zouga klęczał po drugiej stronie małej pryczy, pomagając Hotentotowi; dręczył go niepokój, ale czuł dumę, spoglądając na leżącego syna. Pod pachami Ralpha i na brzuchu pojawiły się kosmyki włosów, a jego członek nie przypominał już dziecięcego robaczka z pomarszczoną skórką na końcu. Ra​mio​na na​bie​ra​ły kształ​tów i wy​peł​nia​ły się mię​śnia​mi, nogi były pro​ste i moc​ne. – Wyjdzie z tego – oświadczył Jan Cheroot. W tej samej chwili Ralph drgnął gwałtownie, jego twarz ścią​gnę​ła się w wy​ra​zie de​ter​mi​na​cji. Dwaj męż​czyź​ni przy​kry​li go ko​cem i od​wró​ci​li się do dru​gie​go po​sła​nia. Długie rzęsy Jordana trzepotały jak skrzydła pięknego motyla; chłopiec kwilił żałośnie, leżąc bezwładnie, kiedy zdejmowali z niego ubranie i gąbką osuszali skórę. Jego drobne ciało, ukształtowane równie delikatnie jak rysy twarzy, wciąż miało na sobie dziecięce sadełko, pośladki były za​okrą​glo​ne i pulch​ne jak po​ślad​ki dziew​czyn​ki, a ko​ści rąk i nóg dłu​gie, kształt​ne i de​li​kat​ne. – Mama – jęk​nął ma​lec. – Ja chcę do mamy. Zouga i Jan Cheroot opiekowali się chłopcami na zmianę dzień i noc, zapominając o wszystkim innym; kradli jedynie godzinę na napojenie i zajęcie się końmi, a drugą na szybki wypad do obozu, żeby kupić lekarstwa od dostawcy lub kilka warzyw od farmerów. Diamenty poszły w zapomnienie


i nikt nawet o nich nie wspomniał w namiocie, w którym toczyła się walka ze śmiercią; Diabelskie Dział​ki sta​ły opusz​czo​ne. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Ralph odzyskał przytomność, po trzech dniach siedział bez ni​czy​jej po​mo​cy i po​chła​niał je​dze​nie, a po sze​ściu nie moż​na go już było dłu​żej utrzy​mać w łóż​ku. Jordan odzyskał na krótko przytomność drugiego dnia i zaczął wołać żałośnie matkę; potem przypomniał sobie, że już jej nie ma, zapłakał i natychmiast znów pogrążył się w malignie. Szczękał zębami. Szala przechylała się to w jedną, to w drugą stronę, lecz z każdym wahnięciem obecność śmierci w rozgrzanym namiocie wydawała się silniejsza, aż wreszcie jej odór niemal zupełnie za​głu​szył woń cho​ro​by. Ciało Jordana, rozgrzane gorączką, jakby wyparowało spod jego skóry, która nabrała perlistego połysku; w niepewnym świetle zmierzchu i brzasku wydawało się, że widać przez nią zarys de​li​kat​ne​go kość​ca. Jan Cheroot i Zouga opiekowali się chłopczykiem, śpiąc na zmianę, a kiedy żaden nie mógł spać, nawzajem szukali u siebie pocieszenia, próbując odsunąć poczucie bezsilności w obliczu zbliżającej się bły​ska​wicz​nie śmier​ci. – Jest mło​dy i sil​ny – mó​wi​li so​bie. – On też wy​zdro​wie​je. Ale Jordan z dnia na dzień zapadał się coraz głębiej, w siebie, jego kości policzkowe niemal prze​bi​ja​ły skó​rę, a oczy le​d​wie wy​zie​ra​ły z głę​bo​kich oczo​do​łów ko​lo​ru sta​rych si​nia​ków. Zdruzgotany poczuciem winy i smutkiem, bezsilny Zouga wychodził codziennie przed świtem z namiotu, żeby być pierwszy na rynku; liczył na to, że dostawca przywiózł lekarstwa, że – jeśli dopisze mu szczęście – uda mu się kupić od burskich farmerów kapustę i cebulę, a może i kilka po​marsz​czo​nych zie​lon​ka​wych kar​to​fli, któ​re go​dzi​nę po świ​cie będą sprze​da​ne. Dziesiątego dnia rano, wychodząc z namiotu, zatrzymał się na chwilę w wejściu, marszcząc ze złością czoło. Posąg sokoła został wywleczony z namiotu; jego podstawa wyżłobiła długą bruzdę w pia​chu. Ptak stał te​raz opar​ty byle jak o pień aka​cji da​ją​cej oto​cze​niu ską​py cień. Na gałęziach drzewa wisiały czarne wstążki suszonego mięsa szpringboka, siodła i sprzęt podróżny; można było odnieść wrażenie, że sokół też stanowi część tego bałaganu. Brązowa kura przysiadła na jego głowie; jej płynne odchody zostawiły na kamiennej postaci sokoła długie, białawe smu​gi. Kiedy Zouga wrócił z rynku, wszedł do namiotu z twarzą ściągniętą gniewem. Jan Cheroot przykucnął obok pryczy Ralpha; pochłonęła ich gra w pięć kamieni. Używali gładkich rzecznych aga​tów i ka​wał​ków kwar​cu. Blady Jordan leżał nieruchomo; Zouga poczuł w brzuchu skurcz niepokoju. Dopiero gdy schylił się nad łóż​kiem, zo​ba​czył, że pierś chłop​ca się uno​si, i usły​szał jego ci​chy od​dech. – Ty prze​nio​słeś ka​mien​ne​go so​ko​ła? Jan Che​ro​ot od​burk​nął, nie pod​no​sząc gło​wy: – Po​są​żek nie​po​ko​ił Jor​die​go. Znów obu​dził się z pła​czem i krzy​czał do so​ko​ła. Zouga nie poprzestałby na tym, lecz nagle poczuł się bardzo zmęczony i przybity. Postanowił, że póź​niej przy​nie​sie po​są​żek z po​wro​tem do na​mio​tu. – Mam tylko parę słodkich ziemniaków, nic więcej – mruknął, zajmując miejsce koło pryczy Jor​da​na. Jan Cheroot przyrządził gulasz z suszonej fasoli i baraniny i zmieszał go z gotowanymi ziemniakami. Wyszła z tego nieapetyczna papka, lecz tego wieczoru po raz pierwszy Jordan nie od​wró​cił gło​wy od pod​su​nię​tej łyż​ki. Po​tem za​ska​ku​ją​co szyb​ko za​czął wra​cać do zdro​wia. Jesz​cze tyl​ko raz za​py​tał o Alet​tę, kie​dy zo​sta​li sami z Zo​ugą w na​mio​cie.


– Czy mama po​szła do nie​ba? – Tak. – Pew​ność w gło​sie ojca uspo​ko​iła go. – Bę​dzie jed​nym z anio​łów pana Boga? – Tak, Jor​die, i zo​sta​nie tam na za​wsze. Bę​dzie się tobą opie​ko​wać. Chłopiec zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym z powagą skinął głową. Nazajutrz był już na tyle silny, że Zouga mógł go zostawić pod opieką Ralpha i udać się z Janem Cherootem na ko​pje. Po​szli ram​pą nu​mer sześć, by rzu​cić okiem na Dia​bel​skie Dział​ki. Cały sprzęt wydobywczy – szpadle i kilofy, kubły i liny, bloki i drabiny – został rozkradziony. Przy ce​nach dyk​to​wa​nych przez do​staw​ców za​stą​pie​nie go no​wym bę​dzie kosz​to​wać sto gwi​nei. – Mu​si​my za​trud​nić ro​bot​ni​ków – stwier​dził Zo​uga. – Co zro​bisz, kie​dy ich znaj​dziesz? – spy​tał Jan Che​ro​ot. – Wy​ko​pię pia​sek. – I co potem? – dopytywał się mały Hotentot ze złym błyskiem w ciemnych oczach; jego twarz była po​marsz​czo​na jak kwa​śne, strą​co​ne przez wiatr jabł​ko. – Co zro​bisz po​tem? – Zo​ba​czy​my – od​parł po​sęp​nie Zo​uga. – Stra​ci​li​śmy już dość cza​su. – Drogi kolego – rzekł Neville Pickering z czarującym uśmiechem – cieszę się, że pan poprosił. Gdyby pan tego nie zrobił, sam bym zaproponował. Nowicjusz zawsze ma pewne problemy z odnalezieniem się. – Odkaszlnął na znak szacunku. – Nie chcę przez to powiedzieć, że jest pan no​wi​cju​szem, w żad​nym ra​zie… Określenie to zarezerwowano dla pełnych nadziei przybyszy z „domu”. „Domem” była Anglia. Na​wet ci, któ​rzy uro​dzi​li się w ko​lo​nii, tak ją na​zy​wa​li. – Postawię pięć gwinei przeciwko szczypcie żyrafiego łajna, że wie pan o tym kraju więcej niż któ​ry​kol​wiek z nas. – Jestem Afrykaninem z urodzenia – przyznał Zouga. – Przyszedłem na świat w krainie Khamy na pół​no​cy, nad rze​ką Zo​uga. Stąd to dziw​ne imię. – Na Jo​wi​sza, mu​szę przy​znać, że tego nie wie​dzia​łem! – Ale proszę nie wykorzystywać tej informacji przeciwko mnie. – Zouga uśmiechnął się lekko, lecz wiedział, że znajdzie się wielu takich, którzy wykorzystają to bez wahania. Ci, którzy przyszli na świat „w domu”, uważali się za coś znacznie lepszego od tych, którzy urodzili się w koloniach. Właśnie dlatego za każdym razem, gdy zdawało się, że Aletta donosi ciążę, Zouga upierał się, żeby odbyła długą podróż morską. Ralph i Jordan urodzili się w tym samym domu na południu Londynu i obaj znaleźli się na przylądku, zanim zostali odstawieni od piersi. Urodzili się „w domu” i był to pierw​szy po​da​ru​nek, jaki do​sta​li. Pickering taktownie pominął tę uwagę milczeniem. On sam nie musiał mówić, gdzie się urodził. Był an​giel​skim dżen​tel​me​nem i nikt nie mógł tego nie za​uwa​żyć. – W pańskiej książce jest wiele fragmentów, które mnie zaintrygowały. Powiem panu, co wiem o błysz​czą​cych ka​my​kach, je​śli ze​chce pan od​po​wie​dzieć na moje py​ta​nia. Umo​wa stoi? W ciągu następnych dni bombardowali się nawzajem pytaniami: Zouga chciał znać każdy szczegół dotyczący wydobywania i sortowania żółtego piasku z coraz głębszego szybu, a Pickering raz po raz wracał w rozmowie do krainy na północy; pytał o żyjące tam plemiona i złote żyły, o rzeki, góry i dzikie zwierzęta, od których roiły się równiny i lasy, przedstawione tak sugestywnie przez Zougę w Ody​sei my​śliw​skiej. Codziennie przed świtem spotykali się na skraju drogi nad szybami. Na kuchence wrzała woda w emaliowanym czajniku. Pili czarną kawę, tak mocną, że ciemniały od niej zęby, a wokół nich


w ponurym półmroku zbierali się senni czarnoskórzy robotnicy, okryci futrzanymi karossami; rozespani i drżący z zimna w porannym chłodzie, rozmawiali przyciszonymi, melodyjnymi głosami, ich ru​chy były sztyw​ne i po​wol​ne. Podobne grupy zbierały się w stu innych miejscach wokół kopalni, czekając na światło, a kiedy pojawiło się na wschodnim horyzoncie, mężczyźni zaczynali schodzić do wykopów po rampach i rozkołysanych drabinach niczym kolumny mrówek; rozpraszali się po szachownicy działek przy wtórze narastającego szumu rozmów i śpiewu innych czarnych robotników, pisku lin i okrzyków białych nadzorców; trochę później dochodziło do tego grzechotanie żółtego żwiru wysypywanego do cze​ka​ją​cych na ram​pach wóz​ków. Pic​ke​ring ob​ra​biał czte​ry dział​ki, któ​rych był współ​wła​ści​cie​lem. – Mój part​ner jest w Kapsz​ta​dzie. Bóg je​den wie, kie​dy wró​ci. – Wzruszył ramionami w charakterystycznym dla siebie geście pozornej obojętności. – Pozna go pan któregoś pięknego dnia, i będzie to osobliwe doświadczenie… pamiętne, choć niekoniecznie przy​jem​ne. Zougę bawiło, że Neville przez cały czas jakimś sposobem zachowuje fircykowatą elegancję swojego stroju: umiał przejść całą rampę tak, że na jego wyczyszczonych do połysku butach nie osiadł kurz; wdrapywał się po drabinach, a na jego koszuli nie widać było plam od potu; potrafił okładać się pięściami z innym poszukiwaczem diamentów, który naruszył teren jego działki, a na jego marynarce Norfolk nie było widać śladu bójki. Przemierzał całą szerokość kopalni niedbałym krokiem eleganta tak szyb​ko, że Zo​uga mu​siał po​rząd​nie wy​cią​gać nogi, żeby za nim na​dą​żyć. Jego cztery działki nie stanowiły całości, lecz były rozrzucone w różnych miejscach i oddzielone tuzinem innych działek, więc Pickering wędrował od jednej do drugiej, koordynując prace; często brał grupkę półnagich, czarnoskórych robotników z jednej działki i prowadził na drugą, gdzie prace się opóź​nia​ły. W jednej chwili był na rampie i sprawdzał zawartość wozów, a w następnej nagle pojawiał się na ogro​dzo​nej dział​ce za pla​cem tar​go​wym, gdzie jego ro​bot​ni​cy po​ru​sza​li ko​ły​ska​mi peł​ny​mi żwi​ru. Urządzenia te przypominały staroświeckie dziecinne kołyski, od których wzięła się ich nazwa, lecz były wielokrotnie większe. Czarni mężczyźni, których stopy przypominały kształtem półksiężyce, stali po obu stronach takiej kołyski i poruszali nią to w jedną, to w drugą stronę, a trzeci wsypywał na jej pokrywę żółty żwir z kupki utworzonej po zrzuceniu ładunku z wozu. Pokrywę kołyski stanowiło sta​lo​we sito z pół​to​ra​ca​lo​wy​mi otwo​ra​mi. Koryto kołysało się rytmicznie, żwir podskakiwał na siatce; drobniejsze kamyki spadały na drugie sito, a grubsze staczały się z kołyski pod czujnym nadzorem dwóch ludzi, którzy wypatrywali błysku diamentu zbyt wielkiego, by mógł wpaść na drugie sito. Nie wydawało się to jednak zbyt praw​do​po​dob​ne. Diament o średnicy większej niż półtora cala stanowił przepustkę znalazcy do bogactwa – to wła​śnie był ów ku​cyk ze snów po​szu​ki​wa​czy, ka​mień o wa​dze prze​kra​cza​ją​cej sto ka​ra​tów. Drugi poziom miał znacznie gęściejsze sito, żółty pył unosił się nad nim jak dym; trzecie sito, o jeszcze mniejszych oczkach, przepuszczało tylko bezwartościowe, mniejsze od kryształków cukru dro​bin​ki, któ​re moż​na było od​rzu​cić. Żwir z sita na ostatnim poziomie był zbierany z wyjątkową pieczołowitością i płukany w balii z cenną wodą, przywiezioną z odległej o trzydzieści mil rzeki Vaal. Płukanie odbywało się na osobnym sicie, najdrobniejszym ze wszystkich. Robotnik poruszał nim, trzymając ręce po łokcie w błocie. Wreszcie zawartość sita, oczyszczoną z mułu, rzucano na metalową powierzchnię stołu sortowniczego, gdzie inni robotnicy, sortowacze, grzebali w niej płaskimi drewnianymi łopatkami


dra​pa​ków. Najlepszymi sortowaczami były kobiety, bo miały cierpliwość, wrodzoną zręczność rąk i doskonały wzrok, wyczulony na barwę i fakturę. Żonaci poszukiwacze trzymali swoje żony i córki przy sto​łach co​dzien​nie od pierw​sze​go brza​sku do zmierz​chu. Pickering nie należał do szczęściarzy mających kobiety przy stołach; zatrudniał starannie przy​uczo​nych Afry​ka​nów, któ​rym jed​nak nie moż​na było ufać. – Nie dałby pan wiary, co potrafią zrobić, żeby zgarnąć dobry kamień. Czasem chce mi się śmiać, kiedy pomyślę, jak zareagowałaby jakaś księżna na wieść, że błyszczący kamień wiszący na jej szyi przeszedł kiedyś przez dolną partię ciała wielkiego czarnego Basuto – mówił do Zougi. – Proszę za mną, po​ka​żę panu, cze​go szu​kać. Żylasty czarnoskóry sortowacz stojący przy krawędzi stołu dawał świadectwo swojej wysokiej pozycji, popisując się europejskim wyrafinowaniem: haftowaną kamizelką i kapeluszem Derby, lecz jego stopy były bose, a w przekłutym uchu nosił rożek z proszkiem do wąchania. Z wesołą miną ustąpił miejsca Pickeringowi, który wziął w rękę drapak i zaczął przesiewać żwir, po kilka kamieni na​raz. – Jest! – zawołał nagle. – Pański pierwszy dziki diament, staruszku! Proszę mu się dobrze przyj​rzeć i miej​my na​dzie​ję, że nie bę​dzie pań​skim ostat​nim. Zouga był zaskoczony. Nie tego oczekiwał. Po chwili jego zaskoczenie zmieniło się w rozczarowanie. Diament wyglądał jak odłamek szarego kamienia wielkości ziemnej pchły, od któ​rych ro​iło się w czer​wo​nym pia​chu obo​zu. Kamyk nie miał ognia i błysku, którego spodziewał się Zouga, jego kolor był brudnożółty; po​dob​nej bar​wy jest szam​pan, lecz dia​ment nie skrzył się tak jak mu​su​ją​cy tru​nek. – Jest pan pe​wien? – zdzi​wił się. – To nie wy​glą​da jak dia​ment. Jak pan po​znał? – To odłamek, prawdopodobnie kawałek większego kamienia. Waży pewnie z jedną dziesiątą karata i będziemy mieli szczęście, jeśli dostaniemy za niego pięć szylingów, ale wystarczy na za​pła​ce​nie jed​ne​mu mo​je​mu ro​bot​ni​ko​wi za ty​dzień pra​cy. – Jaka jest różnica między tym a tym? – Zouga wskazał na kupkę żwiru pośrodku stołu, wciąż mokrego od wody po płukaniu w balii, połyskującego tysiącem odcieni czerwieni i złota, an​tra​cy​to​wej czer​ni i cie​li​ste​go różu, krzy​kli​wej fe​erii dia​men​to​no​śne​go żwi​ru. – Mydlany połysk – odparł Pickering. – Faktura. Wkrótce pana oko się przyzwyczai. Nie trzeba zwracać uwagi na kolor, trzeba szukać kamieni o odpowiedniej fakturze. – Wziął odłamek między dwa drewniane drapaki i obrócił go w słońcu. – Diament odpycha wodę, więc odróżnia się od mokrego żwiru. Różnica polega właśnie na tym mydlanym połysku. – Podał kamień Zoudze. – Proszę go za​trzy​mać jako po​da​ru​nek. Niech to bę​dzie pań​ski pierw​szy dia​ment. Polo​wa​li już pra​wie dzie​sięć dni, stop​nio​wo prze​su​wa​jąc się co​raz da​lej na po​łu​dnie. Dwukrotnie widzieli zwierzynę w małych grupkach, lecz za każdym razem rozpierzchała się przy pierw​szym po​dej​ściu. Zouga był coraz bardziej zdesperowany. Jego działki leżały odłogiem, poziom sąsiednich błyskawicznie się obniżał, na skutek czego jego robota stawała się coraz trudniejsza i niebezpieczniejsza ze względu na możliwość obsunięcia się ziemi. Te działki zabiły już pięciu lu​dzi. Jock Dan​by ostrze​gał go przed nimi. Zouga leżał teraz na maleńkim ko​pje pięćdziesiąt mil na północ od rzeki Vaal, osiemdziesiąt mil od kopalni, i wciąż nie był pewien, kiedy zdoła zakończyć tę wyprawę i ruszyć z powrotem na


po​łu​dnie. Jan Cheroot i chłopcy zostali z końmi nieco niżej na zboczu; trzymali je w wąskim parowie zarośniętym kolczastymi krzakami. Do uszu Zougi dochodził dziecięcy głosik Jordana mieszający się z krzykami kołujących w górze ptaków. Zouga opuścił lornetę, by dać odpocząć oczom i wsłuchać się w sło​wa syna. Bał się zabierać malca na tę trudną wyprawę, zwłaszcza tuż po chorobie, ale nie było innej możliwości, żadnego bezpiecznego miejsca, w którym mógł go zostawić. Odporność Jordana po raz kolejny zadała kłam jego delikatnemu wyglądowi. Jechał pewnie na koniu i dotrzymywał kroku starszemu bratu, szybko odzyskując wagę. W ciągu kilku dni jego śmiertelnie blada skóra nabrała bar​wy brzo​skwi​ni. Myśl o Jordanie natychmiast obudziła wspomnienie Aletty, wciąż tak bolesne i nasycone poczuciem winy, że Zouga nie mógł go znieść; podniósł lornetkę i spojrzał na równinę, by je od sie​bie od​su​nąć. To, co zo​ba​czył, przy​nio​sło mu ulgę. Daleko na sawannie widać było jakieś poruszenie. Zouga rozpoznał stado gnu, „dzikiego bydła” Burów, złożone z około stu sztuk. Te niegrzeszące urodą zwierzaki ze smutnymi, garbatymi nosami i szczeciniastymi brodami uważane były za klownów sawanny. Goniły się w kółko bez celu, z pyskami przy ziemi, wierzgając kopytami, a potem nagle przerywały to szaleńcze brykanie i sta​wa​ły, par​ska​jąc i ga​piąc się na sie​bie ze zdu​mie​niem. Za tumanem kurzu unoszącego się spod kopyt gnu Zouga zobaczył coś jeszcze. Starannie ustawił ogniskową karbowanym kółkiem lornetki; obraz zakołysał się i rozpłynął i po chwili wyłoniła się z nie​go ser​pen​ty​na, któ​ra zda​wa​ła się pły​nąć nad rów​ni​ną po je​zio​rze sre​brzy​stej, roz​iskrzo​nej wody. – Strusie! – krzyknął z obrzydzeniem. Odległe sylwetki poruszały się jak długie czarne kijanki na wodnistym tle. Długonogie ptaki wyglądały, jakby w cudowny sposób unosiły się w udręczonym upałem powietrzu nad równiną. Zouga próbował je policzyć, ale stado przeformowało się i zlało w ciem​ną masę pod​ska​ku​ją​cych pie​rza​stych ciał. Nagle usiadł, opuścił szkła i przetarł soczewki końcem jedwabnej chusty, którą nosił na szyi, a potem szybko podniósł je do oczu. Groteskowe kształty rozdzieliły się, podłużne, wijące się syl​wet​ki wró​ci​ły do zwy​kłej po​sta​ci, dłu​gie nogi na​bra​ły zwy​czaj​nych pro​por​cji. – Ludzie! – szepnął Zouga; policzył ich z takim entuzjazmem, z jakim reagował na widok wielkiego szarego słonia, niosącego w pysku wspaniałe ciosy. Doszedł do jedenastu i wtedy następna war​stwa go​rą​ce​go po​wie​trza znów zmie​ni​ła od​le​głe kształ​ty lu​dzi w gro​te​sko​we mon​stra. Zarzucił lornetkę na ramię i zszedł po zboczu; luźne kamienie poruszały się pod naciskiem jego stóp. Jan Che​ro​ot i chłop​cy le​że​li na dnie wą​wo​zu na ko​cach, opar​ci o sio​dła zdję​te z koni. Zouga ześliznął się po ścianie parowu i wylądował między nimi, zanim chłopcy wrócili myślami z za​cza​ro​wa​nej kra​iny, któ​rą od​ma​lo​wał im sło​wa​mi Jan Che​ro​ot. – Spore stado – powiedział do Hotentota, sięgając po karabin Martini-Henry tkwiący w skórzanej po​chwie przy sio​dle Ral​pha. Opu​ścił za​tycz​kę ko​mo​ry i upew​nił się, że jest pu​sta. – Nie polujemy na szpringboki – rzekł do Ralpha. – Nie ładuj, dopóki Jan Cheroot albo ja ci nie po​wie​my. Jordan byłjeszcze za mały, żeby unieść ciężką broń, lecz jeździł na koniu dość dobrze, by wziąć udział w okrą​ża​niu. – Pamiętaj, Jordie: musisz trzymać się blisko Jana Cheroota, żeby słyszeć, co mówi – przypomniał Zo​uga, zer​ka​jąc na słoń​ce. Było dobrze po południu; musieli działać szybko, bo jeśli nie otoczą grupki czarnoskórych ludzi za pierwszym razem, jeśli ich nie zaskoczą, trzeba będzie potem długo i mozolnie wyłapywać jednego po


dru​gim. Jak do​tąd wszyst​kie ta​kie pró​by prze​ry​wa​ła za​pa​da​ją​ca bły​ska​wicz​nie afry​kań​ska noc. – Sio​dłać ko​nie – roz​ka​zał Zo​uga i wszy​scy ru​szy​li do wierz​chow​ców. Sam wsko​czył na swo​je​go gnia​de​go wa​ła​cha i spoj​rzał su​ro​wo na Ral​pha. – Masz ro​bić, co ci każę, bo je​śli nie, to prze​trze​pię ci sierść na ogo​nie, mło​dzień​cze. Skierował konia na wylot parowu, a podekscytowany Ralph uśmiechnął się konspiracyjnie do Jana Cheroota. Mały Hotentot zmrużył oko, lecz poza tym orientalne rysy jego płaskiej twarzy pozostały nie​wzru​szo​ne. Zouga starannie wybrał ko​pje, od którego odchodził parów biegnący mniej więcej ze wschodu na zachód; ruszył wzdłuż niego, schyliwszy głowę, by nie wystawała nad krawędź. Powstrzymywał wa​ła​cha, żeby spod jego ko​pyt nie uno​sił się kurz. Po przejechaniu pół mili zdjął szeroki kapelusz i ostrożnie uniósł się na strzemionach, aby wyjrzeć na rów​ni​nę. Zer​k​nął szyb​ko na pół​noc, a po​tem bły​ska​wicz​nie znów schy​lił gło​wę. – Tu staniemy. I nie ruszaj się, dopóki ja tego nie zrobię – powiedział do Ralpha, po czym odwrócił się do Jana. – Trzy​maj Jor​die​go bli​sko sie​bie – przy​po​mniał mu. Siodło zatrzeszczało, gdy obracał wałacha w wąskim parowie. Następnie podjechał stępa do środka małej kolumny i stanął. Powstrzymując niecierpliwość, zerkał raz po raz w stronę wiszącej coraz ni​żej tar​czy słoń​ca. Druga taka szansa mogła nie trafić się prędko, a każdy dzień był ważny dla zaniedbanych działek. Zouga wyszarpnął strzelbę ze skórzanego olstra przy kolanie, wyjął z pasa nabój i wsunął go do komory. Potem wsunął broń w olstro, nie odwodząc kurka. Traktował to jak zwykłe środki ostroż​no​ści, lecz prze​cież nie mógł wie​dzieć, kim są zbli​ża​ją​cy się lu​dzie. Nawet jeśli mieli pokojowe zamiary, a ich cel nie różnił się od tego, który przyświecał Zoudze, musieli być uzbrojeni i nerwowi – tak nerwowi, że zamiast wędrować drogą z północy, podróżowali po otwartej sawannie. Trzymali się razem dla bezpieczeństwa i Zouga wiedział, że po drodze niepokoili ich czarni i biali: czarni na pewno próbowali zrabować im nędzny dobytek, a biali coś znacz​nie cen​niej​sze​go – moż​li​wość wy​na​ję​cia się do pra​cy temu, kto naj​wię​cej za​pła​ci. W dniu, w którym Zouga podziękował Pickeringowi za naukę i zaczął się szykować do obrabiania Dia​bel​skich Dzia​łek na wła​sny ra​chu​nek, sta​nął wo​bec pro​ble​mu, któ​ry drę​czył cały sub​kon​ty​nent. Tylko czarni Afrykanie potrafili znieść warunki panujące w szybach. Tylko czarni gotowi byli pracować za tak niską stawkę, że wydobycie diamentów się opłacało, ale nawet ich żebracza stawka była wie​lo​krot​nie wyż​sza od tej, jaką mo​gli za​ofe​ro​wać Bu​ro​wie z oko​licz​nych mi​ni​pań​ste​wek. Kopalnie diamentów ogołociły cały ten obszar z robotników w promieniu pięciuset mil; Burowie patrzyli na to z taką samą niechęcią, z jaką patrzyli na samo gniazdo awanturników i poszukiwaczy for​tu​ny, ja​kim była ko​pal​nia. Diamenty zniszczyły tradycyjny styl życia Burów; nie dość, że górnicy pozbawiali ich taniej siły roboczej, pozwalającej rzetelnemu i pracowitemu rolnikowi utrzymać siebie i rodzinę na tej dzikiej ziemi – robili także coś jeszcze, coś, co z punktu widzenia Burów było niewybaczalne, stało w sprzeczności z ich głęboko zakorzenionymi poglądami i zagrażało nie tylko ich gospodarstwom, lecz i ży​ciu: pła​ci​li czar​nym Afry​ka​nom bro​nią. Burowie stoczyli bitwy z Afrykanami nad rzekami Blood River i Mosega, tysiące razy stawali przy ogrodzeniach obozowisk wrogów o świcie, najchętniej wybieranej przez nich godzinie ataku. Widzieli dym unoszący się nad swoimi płonącymi domostwami i zasiewami, wyruszali tropem skradzionych stad bydła, grzebali drobne, blade ciała swoich dzieci, z których krew wypłynęła przez straszliwe, ziejące rany zadane as​se​gai. Chowali je w Weenen – Miejscu Szlochów – i na innych prze​klę​tych, opusz​czo​nych cmen​ta​rzach roz​sia​nych po ca​łej tej zie​mi.


Płacenie czarnym bronią było ciosem wymierzonym w ich prawa i obrażało pamięć zmarłych bo​ha​te​rów. Właśnie z tych powodów uzbrojone grupy Burów wyruszały ze swoich minipaństewek i przeczesywały kraj i puste szlaki z północy, by nie pozwolić Afrykanom dotrzeć do kopalń i zmusić ich do pra​cy na wła​snej zie​mi. Ale pięć szylingów tygodniowo i muszkiet po trzech latach zakontraktowanej pracy były pokusą, która sprawiała, że czarni wyruszali pieszo w kilkusetmilową podróż, na spotkanie setek nie​bez​pie​czeństw i uzbro​jo​nych od​dzia​łów wro​ga, byle tyl​ko do​trzeć do ko​palń. Przybywali setkami, a mimo to wciąż było ich zbyt mało, by zapełnić głodne diamentowe szyby. Zouga i Jan Cheroot na próżno przeczesywali kopalnię. Każdy czarny Afrykanin miał podpisaną umo​wę i był za​zdro​śnie pil​no​wa​ny przez swe​go pra​co​daw​cę. – Za​pro​po​nu​je​my sie​dem szy​lin​gów i sześć pen​sów za ty​dzień – rzekł Zo​uga do Jana Che​ro​ota. Tego samego dnia podpisali z pięcioma robotnikami umowę na wyższą stawkę i następnego przed na​mio​tem Zo​ugi cze​kał tu​zin de​zer​te​rów chęt​nych do pra​cy na no​wych wa​run​kach. Za​nim Zo​uga zdą​żył spo​rzą​dzić li​stę, sta​nął przed nim Ne​vil​le Pic​ke​ring. – Oficjalna wizyta, staruszku – mruknął przepraszająco. – Jako członek naszego zacnego Komitetu Górniczego muszę panu zakomunikować, że stawka wynosi pięć szylingów, a nie siedem i sześć pen​sów. Zo​uga otwo​rzył usta, żeby za​pro​te​sto​wać, ale Pic​ke​ring pod​niósł rękę i uśmiech​nął się. – Nie, ma​jo​rze. Pięć szy​lin​gów i ani pen​sa wię​cej. Zouga nie wątpił w potęgę władzy Komitetu Górniczego. Stosowanie się do edyktów tego ciała było wymuszane najpierw ostrzeżeniem, potem biciem i wreszcie napaścią całej społeczności po​szu​ki​wa​czy, któ​ra mo​gła za​koń​czyć się spa​le​niem do​byt​ku albo na​wet lin​czem. – Więc co mam zro​bić, żeby zdo​być bry​ga​dę? – spy​tał Zo​uga. – To, co my wszyscy. Musi pan ruszyć się i poszukać jej sobie, zanim zrobi to inny górnik albo wa​ta​ha Bu​rów. – Może będę mu​siał po​je​chać na pół​noc aż nad rze​kę Sha​shi – stwier​dził sar​ka​stycz​nie Zo​uga. Pic​ke​ring ski​nął gło​wą. – Nie​wy​klu​czo​ne. Uśmiechając się na wspomnienie tej pierwszej lekcji stosunków pracy w kopalni diamentów, Zo​uga moc​niej na​su​nął ka​pe​lusz na gło​wę i ze​brał wo​dze. – Dobrze więc – mruknął. – Zaczynajmy rekrutację! – Wbił pięty w bok wałacha i wspiąwszy się po zbo​czu pa​ro​wu, wy​je​chał na otwar​tą rów​ni​nę. Afrykanie znajdowali się pięćset jardów dalej; Zouga policzył ich szybko: szesnastu. Gdyby udało się zebrać ich wszystkich, jutro o świcie mogliby ruszyć w drogę do kopalni. Szesnastu ludzi wystarczyłoby do obrabiania Diabelskich Działek; w tej chwili przedstawiali oni dla Zougi taką samą wartość jak pięćdziesięciokaratowy diament. Szli gęsiego, truchtem charakterystycznym dla impi, zu​lu​skich od​dzia​łów bo​jo​wych. Nie było z nimi żad​nych ko​biet ani dzie​ci. – Do​brze – po​wtó​rzył Zo​uga, po​wstrzy​mu​jąc lek​ko wa​ła​cha i zer​ka​jąc w pra​wo. Jan Cheroot mknął przez sawannę, a Jordan sunął w tumanie kurzu pięćdziesiąt kroków za nim. Z tej odległości nie wyglądał jak dziecko; można ich było wziąć za dwóch uzbrojonych jeźdźców. Jan Cheroot zataczał szerokie koło, próbując zajść czarnoskórych wędrowców od tyłu, zanim się roz​pro​szą, i wy​sta​wić ich swo​je​mu bos​so​wi. Zouga zerknął w lewo i jęknął, widząc Ralpha zgiętego nisko nad szyją galopującego konia, ze strzelbą w dłoni. Miał nadzieję, że broń wciąż nie jest nabita, i żałował, że nie zakazał synowi jej


pokazywać. Jednak nawet w momencie gniewu poczuł przypływ dumy, patrząc, jak jego syn pędzi na ko​niu. Chło​pak był uro​dzo​nym jeźdź​cem. Powstrzymał znów wałacha, dając pozostałym czas na zamknięcie okrążenia i jednocześnie próbując zachowywać się tak, by jego zbliżanie się nie wyglądało zbyt dramatycznie. Wiedział, że autochtoni wezmą ich za uzbrojony oddział o wojowniczych zamiarach; chciał rozwiać ich obawy, więc pod​niósł ka​pe​lusz i za​ma​chał nim nad gło​wą. Jan Cheroot ściągnął wodze i dał znak Jordanowi, by zrobił to samo. Zajechali pieszą grupę od tyłu szerokim łukiem; Ralph osadził w miejscu klacz, która stanęła na tylnych nogach, potrząsając te​atral​nie łbem. Autochtoni, którzy znaleźli się w środku, poruszali się szybko i w skoordynowany sposób, jak do​brze wy​ćwi​cze​ni wo​jow​ni​cy. Rzucili na ziemię tobołki ze zwiniętymi matami do spania, kociołkami i skórzanymi workami z ziarnem, które nieśli na głowach, i utworzyli obronny krąg. Stali ramię przy ramieniu, tak że jedna tar​cza za​cho​dzi​ła na dru​gą; sta​lo​we ostrza as​se​gai po​ły​ski​wa​ły w słoń​cu nad ich gło​wa​mi. Nie mieli na sobie pełnego oporządzenia wojennych oddziałów: spódniczek z małpich ogonów, płaszczy z futer pustynnych lisów, wysokich pióropuszy z piór strusi i ptaków wdów. Ale byli uzbrojeni, a tarcze, które wystawili naprzeciw zbliżających się jeźdźców, i błysk stali powiedziały Zoudze wszystko, co chciał wiedzieć. Od tych tarcz wzięła się nazwa plemienia: Matabele – Lud Dłu​gich Tarcz. Mała grupka mężczyzn stojących nieruchomo w słońcu i obserwujących nadjeżdżającego Zougę pochodziła z plemienia najlepszych wojowników, jakich wydała Afryka. Znaleźli się prawie pięćset mil na po​łu​dnie od gra​nic swe​go kra​ju. Wybrałem się na kuropatwy – pomyślał z uśmiechem Zouga – a w moją pułapkę wpadło stado or​łów. Sto jardów od kręgu tarcz ściągnął wodze, lecz wałach, jakby wyczuwając napięcie, poruszył się nie​spo​koj​nie. Długie tarcze zrobione były z nakrapianych, czarno-białych skór wołowych; każdy regiment Ma​ta​be​le miał in​a​czej wy​glą​da​ją​ce tar​cze. Zo​uga wie​dział, że czerń i biel to bar​wy In​y​ati, re​gi​men​tu Ba​wo​łów, i po​czuł ukłu​cie no​stal​gii. Kiedyś induna dowodzący Inyati był jego przyjacielem; podróżowali razem przez porośnięte akacjami równiny Matabelelandu, polowali i odpoczywali przy tym samym ognisku. Było to bardzo dawno temu, podczas pierwszej wyprawy Zougi nad rzekę Zambezi, lecz wspomnienie było tak żywe, że z tru​dem zdo​łał się z nie​go otrzą​snąć. Pod​niósł pra​wą dłoń, roz​kła​da​jąc pal​ce w uni​wer​sal​nym ge​ście do​brej woli. – Wojownicy Matabele, widzę was! – zawołał w ich języku, tak płynnie, jakby był jednym z nich; sło​wa ła​two zna​la​zły dro​gę do jego ust. Za​uwa​żył lek​kie po​ru​sze​nie za tar​cza​mi; gło​wy za​fa​lo​wa​ły, gdy wy​po​wie​dział sło​wa po​wi​ta​nia. – Jor​dan! – krzyk​nął. Młodszy syn zatoczył koło i osadził konia w miejscu obok Zougi. Teraz różnica między mężczyzną i chłop​cem sta​ła się wy​raź​na. – Wojownicy króla Lobenguli, widzicie, że jedzie ze mną mój syn. – Żaden Matabele nie zabierał na wojnę swoich dzieci. Krąg tarcz obniżył się o kilka cali i Zouga zobaczył ciemne, czujne oczy stojących za nimi mężczyzn, lecz gdy tylko podjechał kilka kroków bliżej, tarcze natychmiast się pod​nio​sły. – Ja​kie wie​ści o Gan​dan​gu, in​du​nie re​gi​men​tu In​y​ati, któ​ry jest dla mnie jak brat? – za​py​tał Zo​uga.


Na dźwięk tego imie​nia je​den z wo​jow​ni​ków roz​su​nął tar​cze i wy​stą​pił z krę​gu włócz​ni. – Kto na​zy​wa Gan​dan​ga swo​im bra​tem?! – krzyk​nął czy​stym, mło​dym i moc​nym gło​sem ko​goś, kto przy​wykł do wła​dzy. – Jestem Bakela, Pięść. – Kiedy Zouga podał swoje imię w języku Matabele, zauważył, że wojownik, z którym rozmawia, jest niewiele starszy od Ralpha. Był szczupły i miał prostą postawę, wąskie biodra i umięśnione ramiona, których z pewnością używał w niejednej bitwie. Zouga odgadł, że za​bił już swo​je​go pierw​sze​go wro​ga, umo​czył włócz​nię w jego krwi. Młody Matabele ruszył teraz w stronę Zougi, przemierzając otwartą przestrzeń zwinnym krokiem; jego nogi pod krót​ką skó​rza​ną spód​nicz​ką były dłu​gie i kształt​ne. – Bakela – rzekł, zatrzymując się kilkanaście kroków od głowy wałacha. – Bakela – powtórzył, obnażając w uśmiechu białe, równe zęby, lśniące na szerokiej przystojnej twarzy. – To imię, które wyssałem z mlekiem matki, bo jestem Bazo, Topór, syn Gandanga, którego nazwałeś swoim bratem i który pamięta cię jako starego i dobrego przyjaciela. Poznałem cię po bliźnie na policzku i złotych wło​sach w bro​dzie. Wi​dzę cię, Ba​ke​lo. Zouga zeskoczył z wałacha, zostawiając strzelbę w olstrze, i z szerokim uśmiechem podszedł do mło​dzień​ca, by uści​snąć go za ra​mio​na w ge​ście czu​łe​go po​zdro​wie​nia. Po​tem, z pię​ścia​mi opar​ty​mi na bio​drach, wciąż się uśmie​cha​jąc, od​wró​cił się do Ral​pha. – Jedź i spróbuj ustrzelić szpringboka albo jeszcze lepiej gnu. Dziś wieczorem będzie nam po​trze​ba dużo mię​sa. Ralph zareagował na polecenie głośnym okrzykiem i wcisnął pięty w boki klaczy, która znów stanęła dęba, po czym ruszyła galopem, z rozwianą grzywą, stukając kopytami. Jan Cheroot, nie cze​ka​jąc na roz​kaz, po​cią​gnął za grzy​wę swo​ją ko​ści​stą szka​pę i ru​szył za chło​pa​kiem. Wrócili o zmierzchu. Znaleźli rzadką zwierzynę: byka elanda, tak starego, że jego szyja i łopatki były prawie niebieskie, a fałd skóry na szyi prawie zamiatał ziemię między jego grubymi przednimi no​ga​mi. Rozmiarami przypominał rozpłodowego byka, pierś miał krągłą jak baryłka z drewna dębowego; Zouga ocenił, że waży niewiele mniej niż tonę, bo był ogromny i miał gładką skórę; w komorze piersiowej musiał mieć ogromną ilość białego tłuszczu, a pod lśniącą skórą grubą warstwę żółtego sa​dła. Wo​jow​ni​cy Ma​ta​be​le ude​rzy​li swo​imi as​se​gai w tar​cze i krzyk​nę​li z ra​do​ści na jego wi​dok. Byk parsknął, słysząc hałas, i puścił się lekkim galopem, próbując uciec, ale Ralph zajechał mu drogę; po przebiegnięciu stu jardów zwierzę zmęczyło się, zwolniło do truchtu i pozwoliło się skie​ro​wać w stro​nę gru​py męż​czyzn. Ralph ściągnął wodze, wyjął nogi ze strzemion i zeskoczył na ziemię; lądując na palcach na ziemi ni​czym kot, pod​niósł sztu​cer i nie​mal w tej sa​mej chwi​li wy​pa​lił. Łeb byka podskoczył, jego ogromne błyszczące oczy zamrugały konwulsyjnie, gdy pocisk trafił mię​dzy nie, w sam śro​dek. Zwie​rzę z głu​chym ło​sko​tem ru​nę​ło na zie​mię, któ​ra aż za​drża​ła. Matabele rzucili się ku ogromnemu cielsku jak wataha dzikich psów. Posługiwali się swoimi ostrymi as​se​gai jak tasakami; każdy chciał się dobrać do najsmakowitszych kąsków: flaczków, wą​tro​by, ser​ca i słod​kie​go bia​łe​go tłusz​czu. Matabele opychali się tłustym mięsem elanda. Smażyli flaczki na węglach i nadziewali kawałki wątroby, sadła i soczystego serca na białe gałązki akacji, obdarte ze skóry; topiący się tłuszcz skwier​czał i pry​skał na mię​sie. – Nie ubiliśmy niczego od dnia, w którym wyszliśmy z lasu – rzekł Bazo, wyjaśniając, dlaczego


mają takie apetyty. Mimo że na pustyni roiło się od stad szpringboków, trudno było je dogonić pieszemu myśliwemu, uzbrojonemu tylko we włócznię. – Bez mięsa brzuch mężczyzny jest jak wo​jen​ny bę​ben, pe​łen ha​ła​su i wia​tru. – Od​da​li​li​ście się od Ma​ta​be​le​lan​du – za​uwa​żył Zo​uga. – Żaden Matabele nie zapuścił się tak daleko od czasu starego króla, który poprowadził plemię na pół​noc przez Lim​po​po, a wte​dy na​wet twój oj​ciec, Gan​dang, był dziec​kiem. – My pierwsi wybraliśmy się w taką podróż – potwierdził z dumą Bazo. – Jesteśmy ostrzem włócz​ni. Wojownicy podnieśli głowy; na ich twarzach odbiła się duma. Wszyscy byli młodzi; najstarszy z nich miał za​le​d​wie kil​ka lat wię​cej od Bazo, a ża​den nie prze​kro​czył dzie​więt​na​stu. – Do​kąd was ta po​dróż pro​wa​dzi? – spy​tał Zo​uga. – Do cu​dow​ne​go miej​sca na po​łu​dniu, z któ​re​go męż​czy​zna wra​ca z wiel​ki​mi skar​ba​mi. – A ja​kie to skar​by? – za​in​te​re​so​wał się Zo​uga. – Takie – odparł Bazo, wyciągając rękę w stronę Ralpha, który siedział oparty o siodło jak o poduszkę, dotykając wypolerowanej kolby karabinu Martini-Henry, wystającej z pochwy. – Isi​ba​mu, strzel​by! – Strzelby? – zdziwił się Zouga. – Ama​do​da z plemienia Matabele ze strzelbą? – W jego głosie zabrzmiała lekka kpina. – Czyż to nie as​se​gai jest bronią prawdziwego wojownika? Przez chwilę Bazo spo​glą​dał na nie​go z kon​ster​na​cją, lecz za​raz od​zy​skał re​zon. – Dawne zwyczaje nie zawsze bywają najlepsze – odparł. – Starcy mówią nam, że tak, aby młodzi uważali ich za mędrców. Jego towarzysze siedzący wokół ogniska pokiwali głowami i mruknęli z apro​ba​tą. Bazo najwyraźniej nimi dowodził, mimo że najmłodszy. Jako syn Gandanga był bratankiem króla Lobenguli i wnukiem samego króla Mzilikaziego. Szlachetne pochodzenie zapewniało mu pierw​szeń​stwo, lecz nie ule​ga​ło też wąt​pli​wo​ści, że chło​pak jest spryt​ny i in​te​li​gent​ny. – Aby zarobić na strzelby, których pragniecie, mężczyzna musi ciężko pracować w głębokim wykopie w ziemi – powiedział Zouga. – Dzień w dzień przez trzy lata musi wylewać tykwy potu, za​nim do​sta​nie za​pła​tę w po​sta​ci strzel​by. – Sły​sze​li​śmy o tym – od​rzekł Bazo, ki​wa​jąc gło​wą. – Zatem dostaniecie doskonałe strzelby na koniec tych trzech lat, każdy z was. Ja, Bakela, Pięść, daję wam na to moje sło​wo. Przybyciu do kopalni nowej grupy rdzennych Afrykanów towarzyszyła pewna ceremonia, rodzaj inicjacji: czarni robotnicy biegali w szeregu wzdłuż drogi, wystrojeni w wyrzucone przez białych czę​ści ubrań, co mia​ło świad​czyć o tym, że są świa​tow​ca​mi. Prze​bie​ga​jąc obok, szy​dzi​li z nowo przy​by​łych bra​ci: – Pa​trz​cie, pa​wia​ny ze wzgórz! – Gdzie tam! Pawiany są przebiegłe, oni nie mogą być pawianami – wołali inni starzy robotnicy, ob​rzu​ca​jąc no​wych śmie​cia​mi. Oddział Bazo był pierwszą grupą Matabele, która dotarła do kopalni. Język Matabele jest prawie identyczny z językiem Zulusów i bardzo blisko spokrewniony z południowym dialektem Xhosa. Bazo, który rozumiał każde skandowane słowo, cichym, lecz bardzo poważnym głosem wydał swojej grup​ce ja​kiś roz​kaz. Matabele rzucili na ziemię maty. Długie tarcze stuknęły o siebie, szerokie ostrza as​se​gai zalśniły


w słońcu. Wyzwiska i szydercze śmiechy zamilkły w jednej chwili. W ich miejsce pojawiło się zdzi​wie​nie i strach. – Man​je! Te​raz! – syk​nął Bazo. Kie​dy krąg tarcz eks​plo​do​wał, tłum czar​nych ro​bot​ni​ków roz​pierzchł się w pa​nicz​nej uciecz​ce. Zouga obserwował szarżę z grzbietu wałacha jak z loży. Nie miał wątpliwości co do tego, że jest to niebezpieczny moment. Atak nawet tak małego oddziału Matabele mógł zakończyć się krwawą rzezią nie​uzbro​jo​nych czar​nych ro​bot​ni​ków. – Bazo! Ka​wu​li​sa! Powstrzymaj ich! – ryknął, wjeżdżając na koniu przed szereg skórzanych tarcz i śmier​cio​no​śnej sta​li. Ci, którzy jeszcze przed chwilą kpili z nowicjuszy, umykali z głowami lękliwie odwróconymi do tyłu i wytrzeszczonymi oczami, krzycząc z przerażenia. Potykali się jeden o drugiego i padali na żwir. Tęgi czarnoskóry robotnik, ubrany w o wiele za małe brudne bryczesy i kilka rozmiarów za dużą marynarkę od smokingu, wpadł na ścianę jednej ze stojących wzdłuż drogi chat, w której mieszkał któryś z mniej zamożnych poszukiwaczy diamentów. Płócienna ściana domu pękła pod naporem jego ciała, a strzecha zawaliła się, przykrywając go całkowicie stosem suszonej trawy i prawdopodobnie ratując mu życie, gdyż w tej właśnie chwili ostrze as​se​gai wojownika Matabele znalazło się o cale od na​prę​żo​ne​go szwu jego bry​cze​sów. Bazo zadął tylko raz w rogowy gwizdek wiszący na rzemieniu na jego szyi i wojownicy znieruchomieli. Szarża została momentalnie przerwana, Matabele odwrócili się i ruszyli truchtem do porzuconych tobołków, uśmiechnięci od ucha do ucha. Znów stanęli w szyku, a Bazo wysokim, dźwięcz​nym gło​sem za​in​to​no​wał wo​jen​ną pieśń In​y​ati: Spójrz na wo​jen​n e tar​cze czar​n e jak noc, bia​łe jak bu​rzo​we chmu​ry w po​łu​d nie…

Sto​ją​cy za nim wo​jow​ni​cy pod​chwy​ci​li grom​ko: Czar​n e jak byk In​y​a ti, bia​łe jak cza​p le, któ​re nie​sie na grzbie​cie…

Przybycie małego oddziału wojowników do obozowiska poszukiwaczy diamentów zamieniło się w trium​fal​ną de​fi​la​dę. Ja​dą​cy na ich cze​le Zo​uga po​czuł się jak rzym​ski ce​sarz. Ale żaden z młodych wojowników nigdy nie trzymał w ręku oskarda ani nie podniósł szpadla. Jan Cheroot musiał wkładać im narzędzia w dłonie i układać palce na uchwytach, przez cały czas pomrukami wyrażając pogardę dla takiej ignorancji. Nauczyli się nimi posługiwać w ciągu kilku minut, a ich gładkie czarne mięśnie, przygotowane do walki i wyćwiczone w boju, zamieniły je w śmier​cio​no​śną broń. Ma​ta​be​le ata​ko​wa​li żół​tą zie​mię, jak​by to był naj​więk​szy wróg. Kiedy dwóch z nich stanęło po raz pierwszy w życiu przed taczką, podnieśli ją razem z za​war​to​ścią. A gdy Ralph po​ka​zał im, jak na​le​ży się nią po​słu​gi​wać, ucie​szy​li się ni​czym dzie​ci. – Czy nie mó​wi​łem, że po​ka​żę wam wie​le cu​dów? – spy​tał za​do​wo​lo​ny z sie​bie Bazo. Byli grupą bardzo zdyscyplinowanych młodych ludzi od dzieciństwa przyzwyczajonych do życia w wiosce, w której panowała ściśle określona struktura rodzinna, a potem, po osiągnięciu dojrzałości, do wspól​nych ćwi​czeń i ze​spo​ło​we​go dzia​ła​nia w wal​ce. Jednocześnie panował wśród nich duch zaciekłej rywalizacji: przy każdej okazji współ​za​wod​ni​czy​li ze sobą, sta​ra​jąc się do​wieść swo​jej siły lub umie​jęt​no​ści. Wiedząc o tym wszystkim, Zouga podzielił Matabele na cztery brygady po czterech mężczyzn, których nazwy pochodziły od nazw ptaków: Żurawie, Jastrzębie, Dzierzby, Khorhaany. Co tydzień brygada, która osiągnęła najlepszy wynik w wydobyciu żwiru, miała prawo nosić we włosach pióra wybranego ptaka; poza tym dostawała podwójną porcję mięsa z kukurydzą i twa​la, afrykańskiego


piwa ze sfer​men​to​wa​ne​go pro​sa. Za​mie​ni​li pra​cę w za​ba​wę. To i owo trzeba było zmienić i skorygować. Matabele byli hodowcami bydła, całe ich życie było poświęcone hodowli, ochronie i powiększaniu stad, nawet jeśli odbywało się to kosztem mniej wojowniczych sąsiadów. Ich stałą dietę stanowiła wołowina i maas, mleko zaprawione sokiem ka​la​ba​sy. Wołowina była w kopalni drogim produktem, a Matabele z nieukrywaną odrazą spoglądali na tłustą, włóknistą baraninę, którą dostarczał im Zouga. Ale ciężki wysiłek fizyczny poprawia apetyt, więc po kil​ku dniach je​dli ją – je​śli nie z przy​jem​no​ścią, to przy​najm​niej bez skarg. Również w ciągu tych paru dni rozdzielono obowiązki i każdy robotnik nauczył się wykonywać swo​je za​da​nie. Jana Che​ro​ota nie dało się na​kło​nić do zej​ścia w głąb szy​bu. – Ek is nie ’n meerkat nie – oświadczył wyniośle łamanym holenderskim kolonii z Przylądka Do​brej Na​dziei. – Nie je​stem man​gu​stą, nie żyję w ziem​nej no​rze. Zouga potrzebował jednak także zaufanego człowieka przy stołach sortowniczych i tam właśnie zajął honorowe miejsce Jan Cheroot. Przykucnął nad połyskującą kupką przepuszczanego przez wodę żwiru; skąpa bródka podkreślała trójkątny, orientalny kształt jego twarzy z wysokimi policzkami i sko​śny​mi oczy​ma osa​dzo​ny​mi w pa​ję​czy​nie zmarsz​czek. Szybko dostrzegał mydlany połysk szlachetnych kamieni w stosie żwiru, lecz inna para oczu okazała się jeszcze szybsza i bystrzejsza. Zwykle to kobiety były najlepszymi sortowaczkami, ale mały Jordan błyskawicznie udowodnił, że ma nieprawdopodobny talent do wyławiania wzrokiem dia​men​tów, bez wzglę​du na ich wiel​kość i ko​lor. To właśnie on zauważył pierwszy diament w pierwszej porcji przesianego piasku. Był to maleńki kamień o wadze jednej piątej karata, mający barwę ciemnego koniaku, więc Zouga wątpił, czy to rzeczywiście diament. Ale kiedy pokazał go doświadczonemu poszukiwaczowi, ten potwierdził i za​pro​po​no​wał za nie​go trzy szy​lin​gi. Potem już nikt nie kwestionował umiejętności Jordana; w razie wątpliwości pokazywano mu ka​mień. W cią​gu ty​go​dnia zo​stał głów​nym sor​to​wa​czem na Dia​bel​skich Dział​kach. Siadywał naprzeciwko Jana Cheroota na niskim metalowym stołeczku; był niemal tego samego wzrostu co Hotentot. Nosił ogromne sombrero z plecionych włókien kukurydzy, chroniące jego delikatną brzoskwiniową skórę przed słońcem, i sortował żwir, jakby to była zabawa, która nigdy go nie nudziła. Zaciekle współzawodniczył z Janem Cherootem i za każdym razem, gdy spostrzegał diament, wydawał piskliwy okrzyk podniecenia; jego drobne dłonie śmigały w żwirze niczym dłonie pia​ni​sty po kla​wi​szach. Zouga znalazł nauczycielkę dla Ralpha i Jordana. Była to żona luterańskiego kaznodziei, kobieta z pulchnymi piersiami i miłą twarzą; stalowoszare włosy nosiła zaczesane do tyłu w ogromny kok. Pani Gander była jedyną nauczycielką w promieniu pięciuset mil; przez kilka godzin każdego ranka uczyła niewielką grupę dzieci górników; lekcje czytania, pisania i arytmetyki odbywały się w małym ko​ściół​ku z gal​wa​ni​zo​wa​nej bla​chy, sto​ją​cym na ty​łach pla​cu tar​go​we​go. Był to codzienny rytuał, do którego Zouga zmuszał Ralpha groźbami, Jordan natomiast pędził na lekcje z takim samym entuzjazmem jak do stołu sortowniczego po szkole. Dzięki swojej anielskiej urodzie i zainteresowaniu słowem pisanym, które zaszczepiła w nim Aletta, od razu stał się ulu​bień​cem pani Gan​der. Nauczycielka nie próbowała ukrywać swojej sympatii. Mówiła do niego „Jordie, kochanie”


i wyznaczyła do ścierania tablicy, co było zaszczytem, za który tuzin pozostałych uczniów miało ocho​tę wy​dra​pać mu jego ślicz​ne, aniel​skie oczy ocie​nio​ne gę​sty​mi rzę​sa​mi. Na lekcje do pani Gander chodziło dwóch bliźniaków, twardych synów twardego górnika z australijskich kopalni opali, któremu się nie poszczęściło. Mieli ogolone głowy z powodu zagrożenia wszami i chodzili boso, bo ich ojciec obrabiał ubogą działkę na wschodnim krańcu kopalni; nosili wyblakłe, połatane bryczesy na szelkach i postrzępione koszule. Henry i Douglas Stewartowie stanowili dobraną parę, działającą w idealnym porozumieniu. Potrafili zażartować okrutnie, ale tak cicho, że pani Gander nic nie słyszała, i dać łokciem kuksańca lub pociągnąć za wło​sy tak szyb​ko, że nie mo​gła tego za​uwa​żyć. Jordan stał się ich naturalną ofiarą. Ochrzcili go „Jordisia” i lubili ciągnąć za miękkie, delikatne loczki; jego łzy sprawiały im ogromną satysfakcję, zwłaszcza gdy uświadomili sobie, że chłopiec jest zbyt dum​ny, by zwró​cić się do star​sze​go bra​ta o ochro​nę. – Powiedz pani Gą​sio​rek1, że boli mnie brzuch – rzekł Ralph do Jordana – i tata nie kazał mi iść do szko​ły. – Do​kąd idziesz? – za​py​tał Jor​dan bra​ta. – Co bę​dziesz ro​bił? – Zajrzę do gniazda, może młode są już gotowe. – Ralph odkrył gniazdo raroga górskiego na krawędzi skalistego ko​pje pięć mil od obozowiska górników przy drodze na Przylądek Dobrej Nadziei. Zamierzał zabrać młode sokoły i wyćwiczyć je do polowań. Ralph zawsze miał ekscytujące pla​ny; był to je​den z wie​lu po​wo​dów, dla któ​rych Jor​dan go uwiel​biał. – Po​zwól mi ze sobą iść, pro​szę cię, Ralph. – Je​steś jesz​cze zbyt mały, Jor​die. – Mam pra​wie je​de​na​ście lat. – Le​d​wie skoń​czy​łeś dzie​sięć – po​pra​wił go z wyż​szo​ścią Ralph. Jor​dan wie​dział z do​świad​cze​nia, że spie​ra​niem się nic z bra​tem nie wskó​ra. Przekazał kłamstwo Ralpha takim słodkim głosikiem, tak niewinnie mrugając rzęsami, że pani Gander nawet nie przyszło do głowy wątpić w jego słowa. Ale bracia Stewartowie szybko wymienili po​ro​zu​mie​waw​cze spoj​rze​nia. Za kościołem stała latryna, dawna budka strażnicza z karbowanej blachy, w której umieszczono drewnianą skrzynię z owalnym wycięciem nad kubłem z galwanizowanej stali. Upał sprawiał, że w maleńkiej kabinie było jak w piecu, a zawartość kubła błyskawicznie „dojrzewała”. Bliźniacy na​kry​li tam Jor​da​na w cza​sie po​ran​nej prze​rwy. Złapali go każdy za jedną kostkę i stanęli nad drewnianym siedziskiem; Jordan wisiał głową w dół nad otworem, trzymając się rozpaczliwie desek, a oni próbowali wcisnąć jego głowę i ramiona do wy​peł​nio​ne​go eks​kre​men​ta​mi ku​bła. – Na​dep​nij mu na pal​ce – wy​sa​pał Do​uglas. Jordan nieoczekiwanie stawił im opór. Douglas miał czerwoną krechę od zadrapania na szyi; musieli użyć całej siły, żeby rozsunąć szczęki chłopca zaciśnięte na kciuku Henry’ego. Obrażenia zmieniły nastawienie bliźniaków. Zaczęli ze śmiechem – złośliwym śmiechem – ale później stali się gniew​ni i okrut​ni. Ich po​czu​cie god​no​ści ucier​pia​ło rów​nie bo​le​śnie jak cia​ła. – Zamknij się, ty maminsynku! – wydusił Henry, za radą brata stawiając kanciasty obcas buta na kost​kach Jor​da​na, któ​ry bro​nił się i ko​pał, krzy​cząc z bólu i prze​ra​że​nia. Przeciwko ich połączonej sile nawet najzacieklejszy opór Jordana nie mógł nic dać. Paznokciami zdzierał białe drzazgi z siedziska, krzycząc histerycznie, lecz jego głowa była coraz niżej. Po chwili


du​szą​cy smród ści​snął mu gar​dło i stłu​mił krzy​ki. Gdy poczuł, że zimne fekalia dotykają jego złotych loków, drzwi latryny otwarły się gwałtownie i po​ja​wi​ła się w nich po​stać pani Gan​der. Nauczycielka przez chwilę patrzyła z niedowierzaniem, a potem ogarnął ją straszliwy gniew. Jej prawa ręka, wyrobiona od zagniatania ciasta na chleb i prania, strzeliła do przodu, zadając półkolisty cios, który rzucił obu bliźniaków w kąt latryny. Pani Gander podniosła Jordana, trzymając go na odległość ramienia; zaczerwieniła się i zmarszczyła z powodu smrodu dochodzącego z jego włosów. Bie​gnąc, krzyk​nę​ła do męża, żeby przy​niósł wia​dro cen​nej wody i żół​to-czer​wo​ne, na​kra​pia​ne my​dło. Pół godziny później od Jordana zalatywało mydłem dezynfekującym, a jego wysuszone przez słońce włosy wyglądały jak błyszcząca aureola. Zza zamkniętych drzwi zakrystii dochodziły wrzaski bliźniaków na przemian z odgłosami uderzeń ratanowej laski wielebnego Gandera. Jego żona raz po raz za​chę​ca​ła go do więk​sze​go wy​sił​ku. Wokół zrytych resztek Colesberg Kopje wyrósł miniaturowy łańcuch pagórków stworzonych ręką człowieka. Był to piasek z kołysek do przesiewania urobku, wyrzucany na otwartym terenie poza granicą osady. Niektóre z tych sztucznych wzniesień miały już dwadzieścia stóp wysokości i tworzyły jałowe środowisko, w którym nie chciały rosnąć ani drzewa, ani trawa. Znaczyła je siatka wąskich ścieżek, które powstały dzięki codziennym wędrówkom setek czarnych robotników do ko​pal​ni. Skrót między luterańskim kościołem i siedliskiem Zougi wiódł właśnie jedną z tych ścieżek; w ciszy panującej w gorące południe robotnicy wciąż przebywali w szybach, wzgórza były opuszczone. Słońce wisiało pionowo nad ziemią, kładły się na niej tylko wąskie czarne paski cienia pod kopcami żwiru. Jordan biegł zakurzoną ścieżkąz oczyma zaczerwienionymi od łez upokorzenia i pie​ką​cy​mi od de​zyn​fe​ku​ją​ce​go my​dła. – Cześć, Jor​di​sia. Jordan natychmiast rozpoznał ten głos i stanął w miejscu jak wryty. Mrużąc oczy przed słońcem, spoj​rzał na wierz​cho​łek jed​ne​go z kop​ców żwi​ru obok ścież​ki. Na tle bladobłękitnego nieba widać było sylwetkę jednego z bliźniaków. Stał z zaciśniętymi kciukami i ogoloną głową wypchniętą do przodu; jego oczy z rzadkimi, pozbawionymi koloru rzę​sa​mi wy​glą​da​ły jak oczy dra​pież​nej fret​ki. – Wy​ga​da​łeś, siu​siu​majt​ku – rzu​cił oskar​ży​ciel​skim to​nem. – Ni​ko​mu nic nie wy​ga​da​łem – za​prze​czył nie​pew​nym, pi​skli​wym gło​sem Jor​dan. – Wrzeszczałeś. To tak samo, jakbyś wygadał. A teraz znów będziesz wrzeszczał, ale nikt cię nie usły​szy, siu​siu​majt​ku. Jordan odwrócił się błyskawicznie i popędził rozpaczliwie, jak gazela ścigana przez geparda. Nie zrobił jednak nawet dziesięciu kroków, gdy drugi z bliźniaków ześliznął się ze zbocza po sypkim żwirze chroboczącym pod jego bosymi stopami i wylądował dokładnie naprzeciwko Jordana, z krzy​wym uśmie​chem i rę​ka​mi roz​ło​żo​ny​mi w ge​ście po​wi​ta​nia. Starannie zastawili pułapkę. Osaczyli go na wąskiej ścieżce, w miejscu, gdzie żwirowe zbocza były najwyższe. Jeden z bliźniaków zsunął się zręcznie za plecami Jordana, utrzymując równowagę na ma​łej la​wi​nie żwi​ru, aż jego bose sto​py za​trzy​ma​ły się na sa​mym dole. – Jor​di​sia! – za​wo​łał. – Jor​di​sia! – po​wtó​rzył jak echo jego brat. Zbliżali się powoli z obu stron, rozkoszując się myślą o czekającej ich zabawie. Henry zachichotał


pra​wie bez​gło​śnie. – Małe dziew​czyn​ki nie po​win​ny mleć ję​zo​ra​mi. – Nie je​stem małą dziew​czyn​ką – szep​nął Jor​dan, co​fa​jąc się przed nim. – Więc nie powinieneś mieć loczków, bo tylko dziewczynki mają loczki. – Douglas sięgnął do kieszeni i wyciągnął scyzoryk z kościaną rączką. Zębami otworzył ostrze. – Zrobimy z ciebie chłop​czy​ka, Jor​di​sia. – A potem nauczymy cię, że nie wolno mleć ozorem. – Henry wyciągnął rękę zza pleców. Trzymał w niej gałąź akacji, z której zerwał liście, ale kolce zostawił. – Zrobimy ci to samo, co Gąsior zrobił nam. Po pięt​na​ście ra​zów na każ​de​go. Czy​li do​sta​niesz trzy​dzie​ści, Jor​di​sia. Jordan wpatrywał się w gałąź z chorobliwą fascynacją. Była dwa razy grubsza od męskiego kciuka i wyglądała raczej jak pałka niż rózga; na niewielkich zgrubieniach szorstkiej czarnej kory wyrastały pół​ca​lo​we kol​ce. Hen​ry mach​nął ga​łę​zią na pró​bę i syk​nął jak żmi​ja. Ten odgłos pobudził Jordana, który zrobił zwrot i skoczył na wysoki stok tuż obok. Żwir usunął się zdra​dli​wie spod jego stóp, mu​siał więc użyć rąk, żeby wdra​pać się na szczyt. Bliźniacy zawyli z podniecenia jak stado dzikich psów przed polowaniem i rzucili się w pościg po mięk​kim, za​pa​da​ją​cym się zbo​czu. Ciężar ich ciał sprawiał, że przy każdym kroku zapadali się powyżej kostek, więc Jordan, lżejszy, w dodatku unoszony strachem, dotarł na szczyt pagórka wcześniej. Z pobladłą twarzą w milczeniu po​pę​dził po pła​skim wierz​choł​ku, jesz​cze bar​dziej zwięk​sza​jąc prze​wa​gę nad bliź​nia​ka​mi. Henry złapał w biegu kamień, bryłę kwarcu wielkości swojej dłoni, i cisnął go, wykorzystując siłę rozpędu. Pocisk przeleciał o cal od ucha Jordana, który skrzywił się i jęknął; stracił równowagę, po​tknął się nad kra​wę​dzią pa​gór​ka i sto​czył po stro​mym sto​ku.


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.