Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.
Wydanie elektroniczne
WILBUR SMITH Światowej sławy pisarz afrykański piszący po angielsku. Urodził się w byłej Rodezji. Debiutował w 1964 roku powieścią Gdy poluje lew. Była to pierwsza pozycja z jego najbardziej popularnej sagi historyczno-przygodowej opisującej dzieje rodziny Courtneyów, w której skład weszły m.in. Odgłos gromu, Płonący brzeg, Władza miecza, Monsun, Triumf słońca oraz Assegai. Pełny dorobek Smitha obejmuje 34 powieści, w tym dwie najnowsze, Piekło na morzu i Vicious Circle . Po jego prozę chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota, Zakrzyczeć diabła i Najemników. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. Płonącego brzegu, Władzy miecza, Boga Nilu i Siódmego papirusa, powstały miniseriale telewizyjne. Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym. Mieszka w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i w Republice Południowej Afryki. www.wilbursmithbooks.com
Tego autora ZAKRZYCZEĆ DIABŁA NAJEMNICY PTAK SŁOŃCA OKO TYGRYSA ŁOWCY DIAMENTÓW OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ KOPALNIA ZŁOTA STRACEŃCY PIEŚŃ SŁONIA GNIEW OCEANU ORZEŁ NA NIEBIE Hector Cross PIEKŁO NA MORZU OKRUTNY KRĄG Saga Courtneyó w DRAPIEŻNE PTAKI MONSUN BŁĘKITNY HORYZONT TRIUMF SŁOŃCA ASSEGAI * GDY POLUJE LEW ODGŁOS GROMU UPADEK WRÓBLA * PŁONĄCY BRZEG WŁADZA MIECZA PŁOMIENIE GNIEWU OSTATNIE POLOWANIE ZŁOTY LIS Saga Ballantyne’ów LOT SOKOŁA POSZUKIWACZE PRZYGÓD PŁACZ ANIOŁÓW LAMPART POLUJE W CIEMNOŚCI Saga egipska BÓG NILU CZAROWNIK ZEMSTA NILU TAITA I KRÓLOWA SMUTKU SIÓDMY PAPIRUS
Tytuł oryg in ału: MEN OF MEN Cop yrig ht © Wilb ur Smith 1981 All rig hts reserved The moral rig hts of the author have been asserted First pub lished in 1981 by William Heinemann Ltd., Lond on Polish edition cop yrig ht © Wyd awn ictwo Alb atros A. Kuryłowicz 2005 Polish translation cop yrig ht © Grzeg orz Kołod ziejczyk 2005 Red akcja: Lucyn a Lewand owska Ilustracja na okładce: farb led/Shutterstock Projekt graficzn y okładk i: And rzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-150-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O autorze Tego autora Dedykacja Poszukiwacze przygód Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Książkę tę dedykuję Mokhiniso, ukochanej żonie, klejnotowi mojego życia, której jestem ogromnie wdzięczny za wszystkie cudowne lata naszego małżeństwa
Nigdy nie ujrzał światła dziennego, ani razu od dwustu milionów lat, kiedy przyjął obecną formę, a mimo to wydawał się kroplą destylowanego blasku słońca. Został poczęty w żarze tak ogromnym, jaki panuje na powierzchni naszej gwiazdy, w plugawych otchłaniach pod skorupą ziemi, w roztopionej magmie, która bije z samego jądra planety. Te straszliwe temperatury wypaliły z niego wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając tylko nieskazitelne atomy węgla, a ciśnienie, które zmiażdżyłoby górę, ścisnęło go do gęstości, jakiej nie ma żadna substancja w naturze. Ową maleńką kroplę ciekłego węgla wolno płynąca podziemna rzeka lawy wyniosła przez jeden ze słabych punktów skorupy ziemskiej prawie do samej powierzchni, gdzie strumień jeszcze bardziej zwolnił i wreszcie zamarł. Lawa stygła przez tysiące lat i zmieniła swą postać: stała się pstrokatą niebieskawą skałą, utworzoną ze żwirowatych fragmentów, luźno scementowanych w twardej matrycy. Ta formacja nie była połączona z otaczającą ją macierzystą skałą i wypełniała okrągłą studnię, której ujście miało kształt komina prawie milowej średnicy, wychodzącego z niezmierzonych czeluści ziemi. W czasie gdy lawa stygła, oczyszczona kropla węgla przechodziła jeszcze bardziej niezwykłą transformację. Zastygła w ośmiościenny, geometryczny kryształ rozmiarów figi, a piekielny żar w piecu jądra ziemi oczyścił ją tak doskonale, że stała się przezroczysta i jasna jak sam promień słońca. Potworne i niezmienne ciśnienie, któremu poddany został ów kryształ, sprawiło, że ostygł tak równomiernie, iż nie było w jego bryle najmniejszych pęknięć i rys. Był doskonały – kropla zimnego ognia, tak biała, że w odpowiednim świetle wyglądałaby jak błękitna iskra łuku elektrycznego. Lecz ogień ten nigdy nie został obudzony, bo przez setki lat tkwił w absolutnej ciemności w głębinach, do których nie przedarł się ani jeden promyk światła. A jednak przez te miliony lat od słonecznego światła dzielił go tylko cienki naskórek ziemi, niespełna dwieście stóp – prawie nic w porównaniu z ogromną głębią, z której rozpoczął swoją podróż ku powierzchni. A teraz, przez kilka lat spośród tych milionów, w ostatnim mgnieniu czasu, ów naskórek był rozdrabniany i rozkopywany nieskutecznym, lecz mozolnym wysiłkiem rachitycznej, podobnej do mrowiska kolonii ludzkich istot. Nawet najdawniejsi praprzodkowie tych istot nie chodzili jeszcze po ziemi, gdy ten czysty kryształ przybrał swą obecną postać, lecz teraz każdego dnia ich metalowe narzędzia wprawiały w drgania uśpioną od niepamiętnych czasów skałę. Te drgania stawały się z dnia na dzień silniejsze, a z każdym z nich warstwa dzieląca kryształ od powierzchni topniała: od dwustu stóp do stu, od stu do pięćdziesięciu, od dziesięciu do dwóch. Wreszcie tylko cale oddzielały go od jasnego słonecznego światła, które w końcu miało przywołać do życia drzemiący w nim ogień. Major Morris Zouga Ballantyne stał na samym końcu sznurowego pomostu, łączącego przeciwległe krawędzie głębokiej okrągłej czeluści, gdzie kiedyś nad płaskim i ponurym pejzażem afrykańskiej płyty kontynentalnej wznosił się niski pagórek. Mimo wściekłego upału miał na szyi jedwabną chustę, której koniec wetknięty był w zapiętą na guziki koszulę. Choć niedawno wyprana i wyprasowana podgrzaną sztabą żelaza, nosiła na sobie trwałe, czerwonobrunatne plamy. Taki właśnie był przypominający kolor surowego mięsa pigment afrykańskiej czerwonej ziemi w miejscach, gdzie koła wozów lub łopaty kopaczy wbiły się w jej powierzchnię. Ziemi, z której gorący suchy wiatr wzbijał gęste czerwone tumany pyłu, i która zamieniała się w krwawiące, żarłoczne błoto, gdy smagały ją potężne burze z piorunami.
Czerwony był też kolor wykopów. Brudził sierść psów i zwierząt pociągowych, odzienie ludzi, ich brody i skórę na rękach, płótno ich namiotów, pokrywał budy o dachach z karbowanej blachy, w których mieszkali. Tylko w ziejącej dziurze, nad którą stał Zouga, ziemia miała łagodną żółtą barwę piersi drozda. Dziura miała prawie milę średnicy i kształt niemal idealnego koła, i była miejscami głęboka na dwieście stóp. Pracujący w niej ludzie wyglądali jak maleńkie owady, może pająki, bo tylko pająki mogły utkać olbrzymią sieć, błyszczącą w srebrzystej chmurze nad całym wykopem. Zouga podniósł na chwilę kapelusz z szerokim rondem, którego spiczasty czubek poplamiony był czerwonym pyłem. Otarł starannie kropelki potu z wąskiego paska bladej skóry pod linią włosów, po czym spojrzał na wilgotną czerwoną plamę na jedwabnej chuście i skrzywił się z niesmakiem. Kapelusz osłaniał przed palącym wściekle afrykańskim słońcem jego gęste kręcone włosy, które wciąż miały kolor dzikiego miodu, lecz broda zrobiła się bladozłota, a mijające lata ozdobiły ją srebrnymi pasemkami. Jego skóra też była ciemna jak skórka świeżego chleba; tylko blizna na policzku, okaleczonym przed wielu laty strzelbą na słonie, zachowała porcelanowobiały kolor. Często spoglądał na dalekie horyzonty przymrużonymi oczami, więc zrobiły się pod nimi drobne zmarszczki, a od nosa do brody policzki przecinały głębokie bruzdy, ślady trudów i cierpienia. Popatrzył w otwierającą się pod nim czeluść i zieleń jego oczu się zamgliła, gdy przypomniał sobie wielkie nadzieje i oczekiwania, które go tu przywiodły – czy to było dziesięć lat temu? Wydawało się, że minęła wieczność i jeden dzień. Po raz pierwszy usłyszał nazwę Colesberg Kopje, gdy zszedł z pokładu statku aprowizacyjnego na plażę w zatoce Rogger Bay pod ogromną, posągową bryłą Góry Stołowej. Sprawiła ona, że po skórze przebiegły mu mrówki i zjeżyły się włoski na karku. – W Colesberg Kopje trafili na diamenty wielkie jak granaty, a jest ich tyle, że od chodzenia po nich można sobie zetrzeć podeszwy butów! Jeden proroczy błysk uświadomił Zoudze, że właśnie tam prowadzi go przeznaczenie. Wiedział, że dwa lata spędzone w starej Anglii, w czasie których rozpaczliwie usiłował zebrać fundusze na wielką przygodę na północy, były zapowiedzią tej właśnie chwili. Droga na północ zaczynała się w diamentowym żwirze Colesberg Kopje. Wiedział to z całkowitą pewnością, gdy tylko usłyszał tę nazwę. Został mu zaledwie jeden wóz i niepełny zaprzęg wołów. Niecałe czterdzieści osiem godzin później woły wlokły się przez głęboki piach pokrywający sześćsetmilowy szlak prowadzący przez Cape Flats do kopje nad rzeką Vaal. Załadował na wóz wszystko, co posiadał, a nie było tego wiele. Podążając przez dwanaście lat za swoim wielkim marzeniem, roztrwonił cały dobytek. Spory dochód za książkę napisaną po powrocie z podróży w nieznane krainy leżące wzdłuż rzeki Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł z głębokiego interioru, słoniowe kły zdobyte podczas kolejnych wypraw łowieckich do tego samego, skażonego już raju – wszystko się rozpłynęło. Tysiące funtów i dwanaście lat cierpień i frustracji. Wspaniały sen zasnuł się mgłą i przesiąkł goryczą, a Zoudze został w ręku tylko postrzępiony skrawek pergaminu, na którym atrament już zaczynał żółknąć i rozchodzić się na zgięciach tak, że trzeba go było przykleić do arkusza papieru, żeby się nie rozpadł. Na pergaminie spisany został „Akt własności Ballantyne’a”, dający mu prawo na tysiąc lat do wszystkich bogactw mineralnych ogromnego obszaru dzikiego afrykańskiego interioru wielkości Francji, które zdobył za pomocą pochlebstw od dzikiego czarnoskórego króla. Wybierał tam
czerwone złote samorodki wprost z kwarcowych skał. Ta bogata ziemia należała w całości do niego, lecz trzeba było kapitału, ogromnego kapitału, by wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby kryjące się pod jej powierzchnią. Przez połowę swego dorosłego życia Zouga próbował zebrać ten kapitał – daremnie, bo jak dotąd nie znalazł człowieka dysponującego znaczniejszymi środkami, którego porwałaby jego wizja. Wreszcie, zdesperowany, zwrócił się do brytyjskiej opinii publicznej. Jeszcze raz wybrał się do Londynu, aby promować stworzenie Kompanii Górniczej Afryki Centralnej. Zaprojektował i wydrukował efektowną broszurkę, sławiącą bogactwa krainy, którą nazwał Zambezia. Na jej stronicach umieścił własnoręcznie wykonane rysunki przepięknych lasów i trawiastych równin obfitujących w słonie i inną zwierzynę. Załączył też kopię oryginału aktu własności, opatrzonego wielką słoniową pieczęcią Mzilikaziego, króla Matabele. Rozprowadził tę broszurkę na całym obszarze Wysp Brytyjskich. Dawał odczyty i organizował spotkania od Edynburga do Bristolu; swoją kampanię poparł ogłoszeniami na całą stronę w „Timesie” i innych renomowanych gazetach. Jednak te same gazety, które przyjęły od niego opłaty za ogłoszenia, wykpiły ich treść, a uwagę inwestorów przykuły emisje akcji południowoamerykańskich spółek kolejowych, które nieszczęśliwie zbiegły się z kampanią Zougi. Zostały mu do uregulowania rachunki za druk, dystrybucję broszury i reklamę, honoraria prawników i wydatki na podróże, a gdy to zrobił i zapłacił za rejs powrotny do Afryki, z pokaźnej niegdyś fortuny pozostało mu zaledwie kilkaset suwerenów. Majątek znikł, ale Zouga nadal miał obowiązki. Oderwał wzrok od zaprzęgu czarnych, pokrytych drobnymi jasnymi plamkami wołów i spojrzał za siebie. Aletta siedziała z tyłu wozu. Jej jedwabiste włosy wciąż lśniły bladozłoto w słońcu, lecz oczy patrzyły surowo, a usta nie miały już delikatnego, słodkiego wyrazu, jak gdyby kobieta przygotowywała się na czekające ją trudy. Patrząc na nią teraz, nikt by nie pomyślał, że kiedyś była ładną dziewczyną, beztroską jak motyl, której myśli nie wykraczały poza magazyny z najnowszą londyńską modą, dostarczane pocztą na statkach, i przygotowania do następnego balu w kręgach przylądkowej socjety. Przyciągnęła ją aura romantyzmu otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne’a, podróżującego do odległych miejsc kontynentu. Towarzyszyła mu też legenda wielkiego łowcy słoni i sława książki, wydanej niedawno w Londynie. Cały Kapsztad piał z zachwytu nad tym młodzieńcem i zazdrościł Aletcie, że ktoś taki ubiega się o jej rękę. Ale od tego czasu upłynęło wiele lat, legenda mocno zblakła. Wychowanie Aletty nie przygotowało jej na trudy klimatu interioru, jakże odmiennego od łagodnej aury panującej na Przylądku Dobrej Nadziei, a surowość kraju i jeszcze większa surowość zamieszkujących go ludzi budziły w niej przerażenie. Szybko uległa gorączkom i chorobom, które tak osłabiły jej organizm, że kilkakrotnie poroniła. Całe swoje życie jako mężatka spędziła w łóżku, przy nadziei lub złożona malarią, albo bez końca czekając na powrót złotobrodego, przypominającego młodego boga mężczyzny, którego wielbiła – zza oceanu lub z gorącego, niezdrowego interioru, gdzie nie mogła mu towarzyszyć. Przygotowując się do podróży na diamentowe pola, Zouga z góry założył, że Aletta znów zostanie w domu swojego ojca na przylądku, by zadbać o swoje nadwątlone zdrowie i opiekować się dwoma chłopcami, którzy przyszli na świat po jedynych ciążach, jakie zdołała donosić. Ale tym razem Aletta okazała zaskakującą determinację i żaden z argumentów Zougi nie skłonił jej do pozostania. Może miała jakieś przeczucie tego, co ma nastąpić. „Zbyt długo byłam sama”, odpowiedziała mu cicho, lecz z uporem.
Ralph, starszy z chłopców, mógł już wyprawiać się z ojcem konno na szpringboki, których stada snuły się po rozległych krzaczastych równinach Karru jak dym. Dosiadał krępego kuca Basuto z fantazją huzara i strzelał jak mężczyzna. Jordan, młodszy syn, kierował czasem prowadzącą parą wołów albo odchodził od wozów, goniąc za motylem lub zbierając dzikie kwiaty; przeważnie jednak zadowalał się siedzeniem na wozie u boku matki, która czytała mu na głos romantyczne poematy z oprawionej w skórę książki. Jego oczy błyszczały, gdy wsłuchiwał się w brzmienie pięknych słów, których nie był jeszcze w stanie właściwie zrozumieć, a jaskrawy blask słońca Karru zamieniał jego złote loki w anielską aureolę. Od Przylądka Dobrej Nadziei do diamentowych pól było sześćset mil; podróż zajęła rodzinie osiem tygodni. Każdego wieczoru rozbijali obóz na otwartej sawannie; na czystym czarnym niebie iskrzyły się białe gwiazdy niczym diamenty, które – byli tego pewni – czekały na nich u celu podróży. Zouga siadał przy ognisku z synami u boku i opowiadał im o swoich przygodach przykuwającym uwagę głosem; chłopcy słuchali go z takim przejęciem, że zastygali w bezruchu. Snuł przed nimi opisy polowań na wielkie słonie, ruin starożytnych miast, rzeźbionych w kamieniu bożków i złotych samorodków w krainie na północy, do której pewnego dnia ich zabierze. Aletta siedziała po drugiej stronie ogniska, owinięta chustą, i też słuchała w oczarowaniu; to romantyczne marzenie Zougi porywało ją tak samo jak wtedy, gdy była młodą dziewczyną. Znów dziwiła się sobie i zastanawiała nad zdumiewającą, magnetyczną siłą mężczyzny ze złotą brodą, który był jej mężem od tak wielu lat, a mimo to wciąż często wydawał jej się obcy. Mówił chłopcom, że napełni ich czapki grubymi, roziskrzonymi diamentami, i wtedy wyruszą wreszcie w podróż na północ. Znów mu wierzyła, choć już dawno temu doświadczyła pierwszego rozczarowania. Był tak pełen wigoru i miał taką siłę przekonywania, że porażki i frustracja traciły znaczenie i nabierały wymiaru chwilowych trudności, które stawiało przed nimi wszystkimi przeznaczenie. Dni toczyły się w leniwym rytmie kół wozów i zamieniały w tygodnie; wędrowali przez wysuszoną słońcem równinę pociętą głębokimi korytami, wyżłobionymi przez wodę, i upstrzoną gęstymi, ciemnozielonymi kolczastymi drzewami. W ich gałęziach wisiały wielkie jak stogi siana, zbiorowe gniazda tysięcy wikłaczy; gniazda rozrastały się tak długo, aż trzymający je gruby konar pękał pod ich ciężarem. Monotonną linię horyzontu sporadycznie urozmaicały niskie wzgórza, charakterystyczne afrykańskie kopje; szlak prowadził wozy prosto do jednego z nich. Colesberg Kopje. Dopiero kilka tygodni po przybyciu na miejsce Zouga usłyszał historię odkrycia diamentowego pagórka. Kilka mil na północ od Colesberg Kopje równinę przecinało koryto płytkiej rzeczułki, na której brzegach drzewa były wyższe i zieleńsze. Wędrujący Burowie nazwali ją Vaal, co w dialekcie taal, afrykańskiej odmianie holenderskiego, znaczy „szara rzeka”; nazwa ta odnosiła się do barwy leniwie toczących się wód. W korycie rzeczki i aluwialnym żwirze wzdłuż jej biegu niewielka kolonia poszukiwaczy diamentów od lat znajdowała pojedyncze błyszczące kamienie. Była to ciężka, mozolna harówka, od której bolały plecy, i z pierwszej fali przepełnionych nadzieją poszukiwaczy pozostawali tylko najtwardsi i najbardziej wytrwali. Ci zaś wiedzieli od lat, że na suchym terenie trzydzieści mil na południe od rzeki można czasem znaleźć mały diament pośledniej jakości; właściciel tego gruntu, stary ponury Bur nazwiskiem De Beer, sprzedawał zezwolenia poszukiwaczom diamentów na swojej ziemi, faworyzował jednak swoich rodaków i był uprzedzony do Anglików. Z tego właśnie względu, a także z powodu znacznie przyjemniejszych warunków panujących wzdłuż
rzeki, poszukiwacze nie czuli zapału do kopania w suchej ziemi nieco dalej na południe. Było tak aż do dnia, gdy hotentocki służący jednego z poszukiwaczy upił się do nieprzytomności cape smoke, mocną odmianą brandy z przylądka, i w tym stanie przypadkowo spalił na popiół namiot swego pana. Kiedy otrzeźwiał, pan chłostał go biczem z wyprawionej skóry nosorożca dopóty, dopóki Hotentot był w stanie utrzymać się na nogach. A gdy przyszedł do siebie, jego pan, wciąż przepełniony gniewem, rozkazał mu się wynosić na suchą równinę i „kopać tak długo, aż znajdzie diament”. Obolały od razów służący, wciąż chwiejąc się na nogach, wziął na ramię szpadel i tobołek i powlókł się na południe. Jego pan wkrótce o nim zapomniał, ale po dwóch tygodniach Hotentot wrócił i położył na jego dłoni kilka pięknych białych kamieni, z których największy miał rozmiar kostki małego palca kobiecej dłoni. – Gdzie? – zapytał Fleetwood Rawstorne, bo tylko tyle zdołał wydusić przez ściśnięte gardło. Kilka minut później wyjechał galopem z obozu, pozostawiając narzędzia i ogromny stos nieprzesianego żwiru z rzeki. Daniel, jego hotentocki służący, wisiał przy wierzchowcu na pasku trzymającym siodło; jego bose stopy odbijały się od suchej ziemi, wzbijając małe obłoczki kurzu. Czerwona wełniana czapka, znak grupy Fleetwooda, podskakiwała na jego łysej głowie niczym flaga sygnalizująca pozostałym, żeby ruszali w ich ślady. Takie zachowanie w mgnieniu oka wzbudziło panikę wśród zaciekle ze sobą rywalizujących poszukiwaczy nad rzeką. W ciągu godziny nad płaską suchą ziemią wzniósł się wysoki tuman pyłu; jadący na czele kolumny smagali swoje wierzchowce, a za nimi toczyły się szkockie wozy; ci, którym powodziło się gorzej, biegli lub wlekli się przez piaszczystą równinę na południe ku małej farmie De Beera, na której wyrastało niewielkie skaliste kopje, podobne do dziesięciu tysięcy innych rozsianych na równinie. Tego samego dnia ponurej, suchej zimy tysiąc osiemset siedemdziesiątego pierwszego roku pagórek ten został nazwany Colesberg Kopje – od miejsca, w którym urodził się Fleetwood Rawstorne. Po piaszczystej, spalonej słońcem równinie ruszył w jego stronę tłum poszukiwaczy. Zaczęła się nowa diamentowa gorączka. Było prawie ciemno, gdy Fleetwood dotarł do pagórka, tuż przed tymi, którzy ruszyli jego śladem. Jego koń spływał potem i toczył pianę z pyska, lecz hotentocki służący wciąż trzymał się popręgu. Pan i sługa zeskoczyli ze zziajanego wierzchowca i ruszyli pędem ku zboczu pagórka. Z odległości pół mili widać było ich szkarłatne czapki podskakujące nad krzakami. Od poszarpanej kolumny ciągnącej ich śladem doszedł chrapliwy okrzyk radości. Na grzbiecie wzgórza Hotentot zrobił w twardej ziemi wykop głębokości dziesięciu stóp, drobne nacięcie w porównaniu z ogromną dziurą, która wkrótce miała tam powstać. W gorączkowym pośpiechu, zerkając z obawą na ścigającą go hordę, Fleetwood wbił kołki i przerzucił przez środek przyszłego szybu linę, oznaczając go jako swoją własność. Noc zapadła nad polem bitwy, na którym żylaści poszukiwacze kamieni wśród przekleństw i razów wciąż wyrywali krzaki i wbijali swoje kołki. W południe następnego dnia, gdy De Beer przyjechał na koniu ze swojej prymitywnej dwuizbowej chaty, by wypisać briefie, co w dialekcie taal oznacza list, cały pagórek pokryty był kołkami; nawet płaska równina ćwierć mili poniżej zboczy jeżyła się od palików. Każda działka miała trzydzieści stóp kwadratowych, a jej środek i narożniki oznaczone były zaostrzonymi kołkami wyciętymi z akacji. W zamian za roczną opłatę dziesięciu szylingów poszukiwacz otrzymywał od De Beera briefie dający mu prawo użytkowania działki do woli po wsze czasy.
Przed zapadnięciem zmroku pierwsi szczęśliwi poszukiwacze, którzy wyznaczyli swoje działki na szczycie pagórka, zrobili zaledwie nacięcia na kamienistej ziemi, a i tak wykopali ponad czterdzieści kamieni czystej wody. Na południe już wyruszyli jeźdźcy niosący światu wieść, że Colesberg Kopje to diamentowa góra. Gdy samotny wóz Zougi Ballantyne’a pokonał ostatnich kilka mil zrytej koleinami czerwonej ziemi, dzielących go od Colesberg Kopje, ze wzgórza została już tylko połowa, a ludzie wciąż się na nim roili, niczym larwy na kawałku zgniłego sera. Na pylistej równinie poniżej obozowało prawie dziesięć tysięcy dusz, czarnych, brązowych i białych. Dym z ognisk zaćmił brudną szarością szmaragdowe niebo; by zebrać drewno na opał, poszukiwacze ogołocili równinę z pięknych akacji na wiele mil we wszystkie strony. Obozowisko tworzyły głównie namioty z brudnego płótna, lecz z wybrzeża ogromnym nakładem sił ściągnięto już karbowane żelazne blachy i zbudowano z nich pudełkowate budy. Niektórzy przybysze, wykazując niezwykły zmysł porządku, ustawili swoje siedziby w linii prostej, tworząc zaczątki ulic. Należały one do handlarzy, którzy jeszcze nie tak dawno wędrowali od jednego obozowiska do drugiego, ale teraz uznali, że warto osiedlić się na stałe pod zawalającymi się resztkami Colesberg Kopje. Zgodnie z nowo ustanowionym prawem Wolnego Państwa Burów, każdy kupiec musiał umieścić w widocznym miejscu swoje nazwisko. Były to czasem niezdarnie wykonane szyldy przyczepione do ścian blaszanych siedzib, lecz większość kupców postarała się i wywiesiła wielkie krzykliwe flagi na masztach na dachu, obwieszczające poszukiwaczom, że właściciel jest gotów do robienia interesów. Flagi przydawały obozowisku karnawałowego kolorytu. Zouga Ballantyne szedł obok czołowego zaprzęgu wołów wąską, zrytą koleinami drogą biegnącą przez obóz. Od czasu do czasu musiał omijać odpady materiałów budowlanych, wysypujące się na drogę, albo głębokie bajoro ścieków lub pomyj. Obozowisko było mocno zatłoczone – takie pierwsze wrażenie odniósł Zouga. Jako człowiek równin i sawann, przywykł do rozległych, niczym niezmąconych horyzontów, więc tłum ludzi drażnił jego zmysły. Poszukiwacze diamentów mieszkali jeden obok drugiego; każdy chciał być jak najbliżej swojej działki, żeby nie nosić wykopanego żwiru zbyt daleko do miejsca, gdzie mógł go przesiać. Zouga miał nadzieję, że znajdzie placyk, na którym mógłby ustawić wóz i rozbić swój obszerny namiot, lecz w promieniu ćwierć mili od kopje nie było ani kawałka wolnej przestrzeni. Obejrzał się na Alettę siedzącą nieruchomo na wozie. Poruszała się tylko wtedy, gdy kołysało wozem, i patrzyła prosto przed siebie, jak gdyby nieświadoma istnienia prawie nagich mężczyzn, w większości ubranych tylko w przepaski biodrowe, kruszących grudki żółtego żwiru i wrzucających je łopatami do stojących tuż obok kołysek. Przy wtórze przekleństw lub piosenek oliwili się własnym potem w okrutnym blasku białego słońca. Brud przeraził nawet Zougę, który znał kraale Mashonów na północy i mieszkał w obozie Buszmenów, którzy nigdy w życiu się nie kąpali. Człowiek cywilizowany produkuje szczególnie obrzydliwe odpady. Wydawało się, że każdy cal kwadratowy piaszczystej czerwonej ziemi między budami pokryty jest zardzewiałymi puszkami po wołowinie, odłamkami butelek i porcelany błyszczącymi w słońcu, kawałkami papieru, rozkładającymi się zwłokami kociąt i niechcianych psów, resztkami wyskrobanymi z garnków i odchodami tych, którzy byli zbyt leniwi, żeby wykopać latrynę i osłonić ją strzechą ze srebrzystej trawy, porastającej równinę Karru, oraz całą masą niezidentyfikowanych odpadów, którymi otoczyło się dziesięć tysięcy ludzi żyjących bez kontroli i przepisów sanitarnych. Zouga pochwycił spojrzenie Aletty i uśmiechnął się do niej krzepiąco, ale ona nie odwzajemniła uśmiechu. Miała dzielną minę, lecz w jej rozszerzonych oczach błyszczały łzy.
Przecisnęli się obok kupca, który przyjechał z oddalonego o sześćset mil wybrzeża wozem pełnym towaru i zaczął go sprzedawać, zdjąwszy tylną deskę. Kredą wypisał ceny: Świeczk i – 1 funt za paczk ę Whisky – 12 funtów za skrzynk ę Myd ło – 5 szyling ów za sztuk ę
Zouga nie spojrzał drugi raz na Alettę; ceny były dwadzieścia razy wyższe od tych, które obowiązywały na wybrzeżu. Obóz na ziemi De Beera prawdopodobnie był w tej chwili najdroższym miejscem na ziemi. Suwereny, które pozostały w szerokim skórzanym pasie na biodrach Zougi, nagle wydały mu się lekkie jak piórko. Przed południem na obrzeżu ogromnego obozowiska znaleźli miejsce, gdzie mogli się rozłożyć. Jan Cheroot, hotentocki pomocnik Zougi, ruszył na poszukiwanie pastwiska i wody dla bydła, a Zouga pośpiesznie rozbił ciężki płócienny namiot; Aletta i chłopcy trzymali linki, podczas gdy on wbijał kołki. – Musisz coś zjeść – wymamrotała Aletta, wciąż nie patrząc na męża. Przykucnęła nad dymiącym ogniskiem i zamieszała w żelaznym kociołku, w którym gotowały się resztki szpringboka ustrzelonego przed trzema dniami przez Ralpha. Zouga podszedł do żony, objął ją i podniósł na nogi. Poruszała się sztywno jak staruszka; długa podróż dała się mocno we znaki jej wątłemu ciału. – Wszystko będzie dobrze – rzekł, lecz ona wciąż nie chciała na niego spojrzeć; może słyszała to pocieszenie zbyt często. Ujął żonę za podbródek i podniósł lekko jej głowę. Łzy popłynęły wreszcie z oczu Aletty i stoczyły się po policzkach, żłobiąc płyciutkie koleiny w czerwonym kurzu, który osiadł na skórze. W niezrozumiały sposób te łzy zirytowały Zougę, jakby były oskarżeniem. Opuścił ręce i cofnął się. – Wrócę przed zmrokiem – oznajmił szorstko, po czym odwrócił się i ruszył w stronę sylwetki zdeformowanego wzgórza, rysującego się wyraźnie na tle nieba, mimo cuchnącej mieszaniny dymu i kurzu, która wisiała nad obozowiskiem. Mógłby być duchem, powietrznym stworem niewidzialnym dla ludzkich oczu. Ludzie przemykali obok niego wąską drogą albo trwali pochyleni nad kołowrotem i kołyską, kiedy przechodził; nawet nie podnosili głowy ani nie zerkali na niego. Wszyscy żyli tu tylko dla jednego celu, kompletnie nim pochłonięci i opętani. Zouga wiedział z doświadczenia, że jest to miejsce, gdzie być może uda mu się zdobyć informację, której rozpaczliwie potrzebował. Szukał baru, w którym prowadzono sprzedaż alkoholu. U stóp kopje znajdował się kawałek wolnej przestrzeni, jedyny w całym obozie. Miał z grubsza kwadratowy kształt, wyznaczony przez szopy z płótna i blachy; stały na nim wozy dostawców towaru. Zouga wybrał jedną z szop, opatrzoną dumnym napisem „Hotel Londyn”; na tej samej desce widniał napis: Whisky 7/6. Najlepsze ang ielskie piwo 5 szyling ów za kufel.
Gdy przemierzał zaśmiecony, zryty koleinami placyk, starannie wybierając drogę, zatrzymał się, słysząc chrapliwy ryk chóru wyśpiewującego For he’s a jolly good fellow ; śpiew dochodził od strony kopje. Zgraja poszukiwaczy diamentów o twarzach czerwonych z podniecenia i od rdzawego kurzu niosła na ramionach jakiegoś mężczyznę. Weszli do ledwo stojącej budy na wprost Zougi; z innych barów wysypali się kolejni mężczyźni, ciekawi przyczyny tego tumultu. – Co się stało?! – krzyczano.
– Czarny Thomas wyciągnął małpiszona! – ryknął ktoś w odpowiedzi. Zouga dopiero później nauczył się żargonu górników. Dowiedział się, że „małpiszon” to diament o wadze pięćdziesięciu karatów lub więcej, a „kucyk”, nieziszczalne marzenie każdego z nich, to kamień ważący sto karatów. – Czarny Thomas wyciągnął małpiszona! – rozniosło się po placyku i po całym obozie. Niebawem tłum przepełnił szopę tak, że tym, którzy stali na obrzeżach, trzeba było podawać kufle z białą pianą ponad głowami. Zouga nie miał szans zobaczyć szczęśliwego Czarnego Thomasa, ukrytego w gąszczu męskich postaci; wszyscy próbowali się do niego zbliżyć, jakby liczyli, że udzieli im się jego szczęście. Kupcy usłyszeli wrzawę, szybko opuścili flagi i pośpieszyli na placyk niczym sępy do zwierzyny ubitej przez lwa. Pierwszy z nich dobiegł bez tchu na skraj rozbawionego tłumu, podskakując, żeby zobaczyć szczęściarza. – Powiedzcie Czarnemu Thomasowi, że Werner Lwie Serce przedstawia otwartą ofertę. Podajcie dalej! – Hej, Czarny, Lwia Dupa się przed tobą otwiera. – Propozycja zmieniała się niemal za każdym razem, kiedy ją wykrzykiwano. „Otwarta oferta” znaczyła, że poszukiwacz miał prawo prowadzić licytację wśród innych kupców. Jeśli nikt nie zaproponował wyższej ceny, mógł iść do pierwszego kupca i dobić z nim targu. Towarzysze znów podnieśli Czarnego Thomasa, żeby mógł widzieć oferenta ponad ich głowami. Był to drobny Walijczyk o skórze śniadej jak u Cygana; na jego wąsach zebrała się piana z piwa, a w głosie słychać było miły dla ucha walijski zaśpiew. – Słuchaj więc, Lwia Dupo, ty złodzieju, prędzej… – i powiedział, co wolałby raczej zrobić ze swoim diamentem. Słysząc to, nawet ci twardzi mężczyźni zamrugali oczami i otworzyli usta. – …niż pozwolę, żebyś dostał go w swoje łapska. W jego głosie słychać było echo setek upokorzeń i niesprawiedliwych transakcji, które zostały mu narzucone. Dziś Czarny Thomas dzięki małpiszonowi był królem kopalni, i choć jego panowanie nie potrwa długo, postanowił zebrać wszystkie jego słodkie owoce. Zouga nigdy nie zobaczył tego kamienia. Nigdy więcej nie ujrzał też Czarnego Thomasa, gdyż mały Walijczyk sprzedał diament i swoje briefie, a potem wyruszył w długą drogę na południe i dalej, do piękniejszej, zieleńszej krainy, do domu. Zouga stał w ściśniętym tłumie rozgrzanych, cuchnących potem ciał, starannie wybierając tego, którego chciał zagadnąć. Głosy stawały się coraz bardziej chrapliwe, w miarę jak opróżniano kolejne kufle. Wybrał mężczyznę, którego mowa i zachowanie wskazywały, że jest dżentelmenem, i to wychowanym w ojczyźnie, a nie w kolonii. Tamten popijał whisky; gdy jego kieliszek się opróżnił, Zouga zbliżył się i kazał go napełnić. – To miło z pańskiej strony, staruszku – rzekł poszukiwacz diamentów. Był bardzo przystojny, miał dwadzieścia kilka lat, jasną angielską cerę i jedwabiste bokobrody. – Pickering, Neville Pickering – przedstawił się. – Ballantyne, Zouga Ballantyne. – Zouga ujął wyciągniętą dłoń. Wyraz twarzy młodzieńca zmienił się momentalnie. – Wielkie nieba, pan jest łowcą słoni! – Pickering podniósł głos: – Słuchajcie, to jest Zouga Ballantyne. Ten, który napisał Odyseję myśliwską. Zouga wątpił, czy połowa z nich umiała czytać, lecz sam fakt, że napisał książkę, wzbudził zaciekawienie. Teraz on był w centrum zainteresowania, nie Czarny Thomas.
Było już po zmroku, kiedy ruszył w drogę powrotną do swojego wozu. Zawsze miał mocną głowę do trunków; księżyc świecił jasno, więc bez trudu znajdował drogę wśród śmieci i nieczystości, którymi usłana była ścieżka. Wydał kilka suwerenów na alkohol, lecz w zamian dowiedział się sporo o kopalni. Poznał oczekiwania i obawy poszukiwaczy, bieżącą cenę briefie, czynniki kształtujące ceny diamentów, budowę geologiczną szybów i setki innych faktów. Nawiązał też przyjaźń, która miała zmienić całe jego życie. Aletta i chłopcy już spali w namiocie, lecz Jan Cheroot, mały Hotentot, czekał na Zougę, siedząc w kucki przy ognisku. W srebrzystym blasku księżyca wyglądał jak nocny gnom. – Nie ma darmowej wody – mruknął ponuro do Zougi. – Rzeka jest o dzień drogi stąd, a ten Bur, złodziej, właściciel studni, sprzedaje wodę za taką samą cenę, jakiej żądają za brandy w tej piekielnej dziurze. – Jan Cheroot znał obowiązujące w mieście ceny trunków dziesięć minut po przybyciu. Zouga wdrapał się do wozu, starając się nie trząść nim, by nie obudzić synów. Aletta leżała sztywno na wąskiej pryczy z riempie. Zouga położył się koło niej; przez wiele minut żadne się nie odzywało. – Postanowiłeś tutaj zostać – szepnęła w końcu Aletta. Mówiła cichym, lecz silnym głosem. – W tym okropnym miejscu. Zouga milczał; w łóżeczku za płócienną zasłoną Jordan zakwilił przez sen. Odpowiedział dopiero, gdy chłopiec znieruchomiał. – Pewien Walijczyk zwany Czarnym Thomasem znalazł dzisiaj diament. Mówią, że jeden z kupców zaproponował mu za niego dwanaście tysięcy funtów. – Kiedy cię nie było, jakaś kobieta przyszła sprzedać mi kozie mleko. – Aletta jakby nie usłyszała tego, co powiedział mąż. – Mówi, że w obozie panuje zaraza. Jedna kobieta i dwoje dzieci już zmarło, inni chorują. – Za tysiąc funtów można kupić dobrą działkę na kopje. – Boję się o chłopców – szepnęła Aletta. – Wracajmy. Możemy rzucić to cygańskie życie. Tata zawsze chciał, żebyś przystąpił do firmy… Ojciec Aletty był bogatym kupcem na przylądku, lecz Zouga zadrżał w ciemności na samą myśl o biurku w ciasnym kantorku firmy Cartwright and Company. – Czas już, by chłopcy poszli do dobrej szkoły, bo inaczej wyrosną na dzikusów. Zouga, wracajmy, proszę cię. – Daj mi tydzień, jeden tydzień – odrzekł. – Przebyliśmy taką długą drogę. – Wątpię, czy zniosę muchy i ten brud jeszcze przez tydzień. – Westchnęła i odwróciła się tyłem, uważając, by nie dotknąć męża w wąskim łóżku. Lekarz, który asystował przy obu porodach Aletty w Kapsztadzie i był przy jej licznych poronieniach, dał jej i Zoudze wyraźne ostrzeżenie. – Następna ciąża może być twoją ostatnią, Aletto. Nie odpowiadam za to, co się może stać. – Od tej pory przez trzy lata leżała tyłem do niego, gdy zdarzało się im spać w jednym łóżku. Zouga wymknął się z wozu przed świtem, kiedy Aletta i chłopcy wciąż byli pogrążeni we śnie. W półmroku przegrzebał popiół i wypił kubek kawy. A później, w różowym świetle brzasku, dołączył do strumienia wozów i mężczyzn, którzy wyruszyli, by jak co dzień przypuścić atak na wzgórze. W nabierającym siły świetle, w coraz większym upale i tumanie pyłu Zouga chodził od działki do działki i uważnie wszystkie oglądał. Już dawno nabrał wprawy jako geolog amator. Podczas samotnych nocy na polach łowieckich przeczytał wszystkie książki na ten temat, jakie udało mu się zdobyć, często przy świecy. W czasie rzadkich wizyt w ojczyźnie całe dnie i tygodnie spędzał
w Muzeum Historii Naturalnej w Londynie, najczęściej w dziale geologicznym. Wyćwiczył oko i instynkt w ocenie układu skał, ziarnistości, wagi i barwy próbek kamienia. Większość poszukiwaczy reagowała na odwiedziny Zougi wzruszeniem ramion i odwróceniem się, lecz jeden czy dwóch rozpoznało w nim „łowcę słoni” lub „kolegę pisarza”; jego wizyta posłużyła im jako wymówka, by oprzeć się na szpadlu i pogadać przez kilka minut. – Mam briefie na dwie działki – rzekł mu jeden, który przedstawił się jako Jock Danby – ale nazywam je diabelskimi. Tymi rękami – ciągnął, podnosząc ogromne, czarne od brudu łapska z licznymi odciskami i popękanymi paznokciami – przerzuciłem piętnaście tysięcy ton ziemi. Największy kamień, który wyciągnąłem, miał dwa karaty. Tam była działka Czarnego Thomasa – oznajmił, wskazując sąsiedni kawałek gruntu. – Wczoraj Thomas wyciągnął małpiszona, cholernego, zakichanego małpiszona, dwie stopy od mojego palika. Jezu Chryste, serce może człowiekowi pęknąć po czymś takim. – Postawię ci piwo – zaproponował Zouga, ruchem głowy wskazując najbliższy bar. Mężczyzna oblizał usta, a potem z żalem pokręcił głową. – Mój dzieciak jest głodny, zasrańcowi sterczą żebra, a ja muszę zrobić wypłatę do jutra w południe. – Wskazał kilkunastu półnagich czarnoskórych robotników z kilofami i wiadrami, pracujących razem z nim na dnie równego kwadratu sztolni. – Te dranie kosztują mnie fortunę, dzień w dzień. Splunął w twarde dłonie i dźwignął szpadel, lecz Zouga nie dawał za wygraną. – Powiadają, że złoże wyczerpuje się na poziomie gruntu. – W tym miejscu kopje wznosiło się zaledwie na dwadzieścia stóp ponad równinę. – Co ty na to? – Samo takie gadanie przynosi pecha. – Jock sprawdził uchwyt szpadla i z grymasem na twarzy spojrzał na Zougę. W jego oczach czaił się lęk. – Myślałeś kiedyś o tym, żeby sprzedać tę działkę? – spytał Zouga. W oczach Jocka natychmiast pojawił się chytry błysk. – A co, chcesz pan kupić? – Jock wyprostował się. – Dam panu małą radę za darmo. Nawet pan o tym nie myśl, jak nie masz sześciu tysięcy funtów. Wtedy możemy pogadać. Zerknął z nadzieją na Zougę, ale on popatrzył na niego bez wyrazu. – Dziękuję panu za rozmowę i mam nadzieję, że żwiru wystarczy jeszcze na jakiś czas. Dotknął ronda kapelusza i odszedł. Jock Danby odprowadził go wzrokiem, a potem splunął ze złością na żółtą ziemię pod stopami i wbił w nią szpadel, jakby walczył ze śmiertelnym wrogiem. Odchodząc, Zouga poczuł dziwne uniesienie. Był czas, gdy jego życie zależało od tego, jak ułożą się karty i jak upadną kości na stół – i teraz znów poczuł instynkt hazardzisty. Wiedział, że żwir się nie wyczerpie, że jest bogaty i sięga głęboko. Wiedział to z niezachwianą pewnością i wiedział coś jeszcze. – Szlak na północ zaczyna się tutaj – powiedział na głos, i poczuł, że krew płynie szybciej w jego żyłach. – Właśnie tutaj. Zapragnął w tym momencie dokonać aktu wiary, dać wyraz całkowitej afirmacji. Podjął już decyzję. Ceny inwentarza w obozowisku były bardzo wysokie, a pojenie wołów kosztowało go jedną gwineę dziennie. Wiedział, jak zamknąć sobie drogę powrotną. Wczesnym popołudniem woły były sprzedane; Zouga dostał po sto funtów za głowę i pięćset za wóz. Teraz nie miał odwrotu. Kładąc złotą monetę na kontuarze z chropawego drewna w blaszanej budzie, w której mieściła się filia Standard Banku, czuł podniecenie przepływające jak prąd przez jego ciało. Droga powrotna została odcięta. Postawił wszystko na żółty żwir i szlak na północ.
– Zouga, obiecałeś – wyszeptała Aletta, kiedy kupiec przyszedł zabrać woły. – Obiecałeś, że za tydzień… – Zamilkła nagle, widząc wyraz twarzy męża. Znała go dobrze. Przyciągnęła do siebie chłopców. Jan Cheroot podszedł do każdego zwierzęcia i wyszeptał mu coś do ucha jak kochanek, a potem z wyrzutem spojrzał na Zougę. Żaden z nich się nie odzywał. W końcu Jan Cheroot spuścił wzrok i odszedł – drobny, bosy, krzywonogi gnom. Zouga pomyślał, że go stracił, i zmartwił się bardzo, bo mały człowieczek był mu przyjacielem, nauczycielem i towarzyszem przez dwanaście lat. To właśnie Jan Cheroot wytropił jego pierwszego słonia i stał z nim ramię w ramię, gdy Zouga go zastrzelił. Razem przejechali i przemaszerowali wszerz cały ten dziki kontynent. Pili z tej samej butelki i jedli z tego samego kociołka przy tysiącu obozowych ognisk. Mimo to nie mógł się zmusić, żeby go zawołać. Wiedział, że Jan Cheroot sam musi zdecydować. Niepotrzebnie się martwił. Kiedy wieczorem nadszedł czas d o p , Jan Cheroot podstawił swój wyszczerbiony, emaliowany kubek. Zouga uśmiechnął się i ignorując linię wyznaczającą dzienną porcję brandy, napełnił kubek Hotentota po brzegi. – To było konieczne, stary przyjacielu – rzekł, a Jan Cheroot skinął smutno głową. – To były dobre zwierzęta, ale z mojego życia odeszło już wiele dobrych istot, czworonogich i dwunogich. – Spróbował nierozcieńczonego trunku. – Trochę czasu, parę łyków i nie będzie to już miało wielkiego znaczenia. Aletta nie odzywała się, dopóki chłopcy nie zasnęli w namiocie. – Sprzedanie wołów i wozu było twoją odpowiedzią – stwierdziła. – Pojenie ich kosztowało gwineę dziennie, a ziemia w promieniu kilku mil została ogołocona z trawy. – W obozie zmarły kolejne trzy osoby. Naliczyłam dzisiaj trzydzieści wozów wyjeżdżających z osady. To siedlisko zarazy. – Tak – skinął głową Zouga. – Niektórzy właściciele działek robią się nerwowi. Działka, którą proponowano mi wczoraj za tysiąc sto funtów, została dzisiaj sprzedana za dziewięćset. – Zouga, to nie w porządku wobec mnie i dzieci – zaczęła Aletta, lecz mąż nie pozwolił jej dokończyć. – Mogę załatwić przejazd dla ciebie i chłopców z dostawcą żywności, który sprzedał swój wóz i wyjeżdża za kilka dni. Zabierze cię do Kapsztadu. Rozebrali się w ciemności i ciszy. Aletta położyła się obok męża na twardej, wąskiej pryczy. Po jakimś czasie Zouga uznał, że zasnęła. Nagle poczuł na swoim policzku muśnięcie jej miękkiej, delikatnej dłoni. – Wybacz, najdroższy. – Jej głos był równie lekki jak ręka; powietrze z jej ust musnęło brodę Zougi. – Byłam taka zmęczona i przybita. Ujął dłoń Aletty i przysunął do warg koniuszki jej palców. – Byłam dla ciebie taką kiepską żoną, zawsze chorą i słabą, kiedy ty potrzebowałeś kogoś silnego. – Nieśmiało pozwoliła, by jej ciało otarło się o ciało Zougi. – A teraz, kiedy powinnam dawać ci pocieszenie, tylko się mażę. – Nie, to nieprawda – odparł Zouga, choć przez te wszystkie lata często odczuwał do niej niechęć właśnie z tych powodów, które wymieniła. Czuł się jak człowiek, który musi biec z kajdanami na nogach. – A jednak cię kocham, Zouga. Pokochałam cię od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłam, i nigdy
nie przestałam kochać. – Ja też cię kocham, Aletto – zapewnił machinalnie. By wynagrodzić jej ten brak spontaniczności, otoczył ją ramieniem, a ona przysunęła się i oparła policzek na jego piersi. – Nienawidzę się za to, że jestem taka wątła i chorowita – powiedziała z wahaniem. – Za to, że nie mogę już być prawdziwą żoną. – Ciii, Aletto. Nie dręcz się. – Teraz będę silna, zobaczysz. – Zawsze byłaś silna duchem. – Nie, ale teraz będę. Znajdziemy tę garść diamentów razem, a potem wyruszymy na północ. – Kiedy nie odpowiadał, dodała: – Zouga, chcę, żebyś się ze mną kochał… teraz. – Aletto, wiesz, że to niebezpieczne. – Teraz – powtórzyła. – Teraz, proszę. – Wzięła jego rękę i położyła ją pod rąbkiem nocnej koszuli, na gładkiej, ciepłej skórze wewnętrznej strony uda. Nigdy wcześniej tego nie robiła; Zouga był zaszokowany i zarazem dziwnie podniecony. Ogarnęła go głęboka tkliwość i zrozumienie dla żony, których nie czuł od wielu lat. Gdy oddech Aletty znów się wyrównał, delikatnie odsunęła ręce męża i ześliznęła się z łóżka. Opierając się na łokciu, patrzył, jak zapala świecę, a potem klęka obok kufra przytroczonego do nóg pryczy. Splotła włosy w warkocz i związała wstążką; jej ciało było szczupłe jak ciało młodej dziewczyny. Blask świeczki wygładzał zmarszczki, które powstały pod wpływem chorób i trosk. Zouga pamiętał, jaka była kiedyś piękna. Podniosła wieko kufra, wyjęła coś ze środka i przyniosła mężowi. Była to mała szkatułka z ozdobnym mosiężnym zamkiem. Klucz tkwił w środku. – Otwórz – powiedziała. W blasku świecy Zouga zobaczył, że w szkatułce znajdują się dwa grube zwitki banknotów pięciofuntowych, przewiązane wstążką, i sakiewka z ciemnozielonego zamszu. Podniósł sakiewkę; zaciążyła mu w dłoni. Musiały w niej być złote monety. – Trzymałam te pieniądze na dzień, kiedy będą naprawdę potrzebne – wyszeptała. – Jest tu prawie tysiąc funtów. – Skąd je wzięłaś? – Ojciec mi je dał, w dniu naszego ślubu. Weź je, Zouga. Kup za nie tę działkę. Tym razem nam się uda. Tym razem naprawdę wszystko będzie dobrze. Nazajutrz rano kupiec przyszedł po wóz. Czekał niecierpliwie, gdy rodzina przenosiła swój skąpy dobytek do namiotu. Usunąwszy łóżka z osłoniętej płótnem części wozu, Zouga mógł zdjąć deski z wąskiego przedziału nad tylną osią. Znajdowały się tam cięższe przedmioty, które miały utrzymywać nisko środek ciężkości pojazdu. Zapasowy łańcuch, ołów na pociski, ostrza siekier, małe kowadło… i bożek domowego ogniska, którego Zouga i Jan Cheroot z trudem podnieśli z wozu i opuścili na ziemię koło niego. Wspólnie przenieśli go do namiotu i postawili przy ścianie. – Taszczyłem tego rupiecia z Matabelelandu do Kapsztadu i z powrotem – poskarżył się Jan Cheroot, spoglądając z odrazą na rzeźbiony, przedstawiający ptaka posąg na kamiennym cokole. Zouga uśmiechnął się do siebie. Hotentot znienawidził starożytnego bożka od pierwszego dnia, gdy odkryli go w zarośniętych ruinach otoczonego skałami pradawnego miasta, na które natknęli się
w czasie polowania na słonie w dzikiej, nieujarzmionej krainie daleko na północy. – To mój talizman – rzekł z uśmiechem. – Przynosi mi szczęście. – Jakie szczęście? – spytał gorzko Jan Cheroot. – Czy to szczęście sprzedawać dobre woły? Czy to szczęście mieszkać w namiocie pełnym much, wśród plemienia białych dzikusów? – Mamrocząc i pomrukując, wymaszerował z namiotu, złapał uzdy dwóch koni, które pozostały, i ruszył z nimi do wody. Zouga stanął na chwilę przed posągiem. Bożek, umieszczony na smukłym cokole z zielonego steatytu, znajdował się prawie na wysokości jego głowy. Przedstawiał stylizowaną postać sokoła zrywającego się do lotu. Okrutny, zakrzywiony dziób ptaka fascynował Zougę; musnął ręką gładki kamień, jak czynił wiele razy. Nieprzeniknione oczy bożka patrzyły na niego. Otworzył usta, żeby przemówić szeptem do sokoła; w tej samej chwili w trójkątnym otworze wejściowym namiotu pojawiła się pochylona Aletta i znieruchomiała widząc, co robi mąż. Niemal z poczuciem winy Zouga szybko opuścił dłoń i odwrócił się do żony. Aletta nienawidziła kamiennego bożka jeszcze bardziej niż Jan Cheroot. Trzymała w rękach stos starannie złożonej bielizny i ubrań. Z jej spojrzenia przebijał niepokój. – Musimy to tutaj trzymać? – On nie zajmuje wiele miejsca – odparł lekkim tonem, a potem wziął od niej rzeczy, położył na pryczy i odwrócił się, by ją przytulić. – Nigdy nie zapomnę tego, co zrobiłaś w nocy – rzekł i poczuł, że ciało Aletty się rozluźnia. Współczucie znów ścisnęło mu pierś, gdy zobaczył zmarszczki choroby i troski obok kącików jej ust i oczu. Skóra na twarzy Aletty poszarzała od zmęczenia. Schylił głowę, by pocałować ją w usta; czuł się niezręcznie, w tak nietypowy dla siebie sposób okazując uczucie, lecz w tym momencie do namiotu wpadli chłopcy, roześmiani i rozbawieni, ciągnąc za sobą na sznurku szczeniaka. Aletta wyrwała się szybko z objęć męża, zarumieniona, poprawiła fartuch i zaczęła pokrzykiwać czule na synów: – Wynocha razem z tym psem! Jest cały w pchłach! – Mamo, prosimy! – Powiedziałam wynocha! Odprowadziła wzrokiem Zougę, który ruszył w stronę centrum ogromnego obozu. Szedł sprężystym jak dawniej krokiem, z wyprostowanymi ramionami. Odwróciła się do stożkowatego namiotu na ponurej, suchej równinie pod okrutnym błękitnym niebem Afryki i westchnęła. Znów spadła na nią fala zmęczenia. Kiedy była dziewczynką, miała służące, które wykonywały domowe prace, takie jak gotowanie i pranie. Wciąż nie opanowała sztuki przygotowywania posiłków nad dymiącym, kapryśnym płomieniem obozowego ogniska, a cieniutka czerwona warstewka pyłu już osiadła na wszystkim, nawet na powierzchni koziego mleka w glinianym dzbanie. Zbierając całą siłę woli, schyliła się i ruszyła w głąb namiotu. Ralph poszedł za Janem Cherootem do wodopoju, żeby pomóc przy pojeniu koni. Aletta wiedziała, że nie wrócą przed następnym posiłkiem. Stanowili dziwaczną parę: pomarszczony, drobny starzec i przystojny, beztroski chłopak, który już był wyższy i mocniej zbudowany niż jego obrońca i nauczyciel. Jordan został z matką. Nie miał jeszcze dziesięciu lat, lecz Aletta wątpiła, czy bez niego zniosłaby tę straszną długą wędrówkę, upalne dni z wszechobecnym kurzem i przeraźliwie zimne noce. Chłopiec umiał już przyrządzać proste obozowe posiłki, a jego przaśny chleb i babeczki pieczone na metalowej płycie były rodzinnymi przysmakami. Aletta nauczyła go czytać i pisać i przekazała
miłość do poezji i piękna. Umiał zacerować podartą koszulę i manewrować ciężkim żelazkiem do prasowania, wypełnionym węglami. Słodki ton jego głosu i anielska uroda były dla niej źródłem nieustannej radości. Długo opierała się naleganiom męża, który chciał obciąć jego złote loczki i zostawić mu krótkie włosy, takie, jakie nosił Ralph. Jordan uśmiechnął się słodko do matki, kiedy go dotknęła, i w tej samej chwili Aletcie okropnie zakręciło się w głowie. Zachwiała się przy rozklekotanej pryczy, próbując utrzymać równowagę. Chłopiec starał się podtrzymać matkę, ale nie miał dość siły i upadli oboje. Oczy Jordana rozszerzyły się z przerażenia. Pomógł matce dowlec się do łóżka. Aletta przewróciła się na nie i poczuła, że zalewają ją fale gorąca i nudności. Zouga był pierwszym klientem oddziału Standard Banku, kiedy urzędnik otworzył drzwi wychodzące na plac targowy. Wpłacił zawartość szkatułki Aletty, a urzędnik umieścił ją w zielonym żelaznym sejfie pod ścianą. Na koncie Zougi było teraz prawie dwa i pół tysiąca funtów. Świadomość tego umocniła jego postanowienie. Poczuł się wielki i silny, krocząc po głównej rampie kopalni. Ścieżki miały siedem stóp szerokości. Komisarz nadzorujący kopalnię, nauczony doświadczeniami z Bultfontein i Dutoitspan, upierał się, żeby wszystkie drogi dawały swobodny dostęp do działek na środku rozrastającej się kopalni. Działki tworzyły mozaikę kwadratowych platform o boku dokładnie trzydziestu stóp. Niektórzy poszukiwacze diamentów, lepiej zorganizowani i dysponujący większym kapitałem, drążyli swoje parcele szybciej od innych i ich działki wyglądały jak wieże ze złotożółtej ziemi. Na dnie sąsiadujących ze sobą głębokich wykopów uwijali się nadzy czarni robotnicy. Przejście z jednej działki na drugą było mozolne i niebezpieczne: trzeba było chodzić po niepewnych kładkach nad głębokimi sztolniami, wspinać się po rozkołysanych drabinkach sznurowych lub schodzić po zwykłych drabinach z drążków powiązanych sznurami, trzeszczących i uginających się pod ciężarem ciała. Stojąc na obsypującej się rampie z działkami po obu stronach, Zouga próbował sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli złoże sięgnie głębiej. Już trzeba było mieć silną głowę i żołądek, żeby odważyć się zejść do prowizorycznego szybu. Niezwykła jest ludzka determinacja w dążeniu do bogactwa wbrew wszystkiemu, bez względu na niebezpieczeństwo. Z dna wykopu, kołysząc się na końcu długiej liny, wyjeżdżał skórzany kubeł wypełniony po brzegi żółtym żwirem. Przy kołowrocie schylało się i prostowało dwóch spoconych czarnoskórych mężczyzn; w jaskrawym świetle słońca widać było wyraźnie, jak napinają się ich mięśnie. Kubeł dotarł do krawędzi rampy; mężczyźni złapali go, przenieśli do czekającego obok wózka z parą cierpliwych mułów i wysypali zawartość. Następnie jeden z nich zrzucił opróżniony kubeł do czekających na dnie szybu mężczyzn, pięćdziesiąt stóp niżej. Podobna operacja powtarzała się w setkach miejsc wzdłuż czternastu ramp; pełne urobku kubły wjeżdżały bez końca na górę i wracały puste. Co jakiś czas monotonię tego rytmu przerywało pęknięcie szwów kubła, z którego sypały się na stojących na dnie szybu mężczyzn kawałki kamieni; czasem pękała lina i wtedy robotnicy rzucali się w bok, żeby uniknąć lecącego z góry pocisku. Nad całą kopalnią zdawał się unosić pełen niecierpliwego podniecenia szum. Składały się na niego wykrzykiwane z dołu lub z góry rozkazy, pisk przesuwających się lin, głuchy odgłos uderzeń kilofów i machania szpadlami oraz śpiew robotników z plemienia Basuto, drobnych, lecz silnych mieszkańców Gór Smoczych.
Biali górnicy, hałaśliwi i zadziorni, schodzili po chwiejnych drabinach albo stali nad swoimi pomocnikami na dnie szybu i wytężali wzrok. Często zdarzało się, że cenny diament, odsłonięty uderzeniem szpadla, błyskawicznie znikał w ustach czarnego robotnika lub w innym naturalnym otworze ciała. Nielegalny handel diamentami stał się plagą poszukiwaczy. W ich oczach każdy Murzyn był podejrzanym. Tylko ci, którzy mieli mniej niż jedną czwartą czarnej krwi, mogli być właścicielami działek. Prawo to ułatwiało stwierdzanie winy, czarnoskóry mężczyzna przyłapany z diamentem był nieodwołalnie winny. Nie mogło to jednak powstrzymać kręcących się wokół kopalń białych, rzekomo wędrownych kupców, aktorów lub właścicieli spelunek, ale w rzeczywistości NHD, czyli nielegalnych handlarzy diamentami. Górnicy nienawidzili ich tak bardzo, że często dochodziło do nocnych podpaleń i pobić, w których cierpieli zarówno winni, jak i niewinni kupcy; tracili wówczas cały swój dobytek, a tłum poszukiwaczy diamentów tańczył wokół płonących bud, skandując: „NHD! NHD!”. Zouga posuwał się ostrożnie wzdłuż krawędzi rampy, co jakiś czas spychany niebezpiecznie na brzeg przez wóz wypełniony diamentonośnym żwirem. Dotarł do miejsca, w którym rozmawiał wczoraj z życzliwie nastawionym poszukiwaczem diamentów, Jockiem Danbym. Obie działki były opuszczone, skórzany kubeł i lina leżały na ziemi, kilof był wbity w ziemię na dnie szybu. Na sąsiedniej działce pracował górnik z wielką brodą, który skrzywił się, kiedy Zouga do niego krzyknął. – Czego pan chcesz? – Szukam Jocka Danby’ego. – Szuka pan w złym miejscu – odparł mężczyzna, odwrócił się i wymierzył kopniaka najbliższemu robotnikowi. – Sebenza, ty czarna małpo! – Gdzie go znajdę? – Po drugiej stronie rynku, za Lordem Nelsonem – odparł górnik, nie odwracając głowy. Ubity zakurzony plac był tak samo zaśmiecony jak reszta obozowiska; stało tu mnóstwo wozów dostawców żywności i farmerów, którzy przyjechali z mlekiem i innymi produktami, oraz handlarzy wodą, sprzedających cenny płyn na wiadra. Lord Nelson był budą z pokrytego czerwonym kurzem płótna, rozpiętego na drewnianym stelażu. W wąskiej alejce koło baru leżało trzech spośród tych, którzy wczorajszej nocy pili tam piwo; wyglądali jak zabalsamowane zwłoki. Jedyna izba pijalni już napełniała się porannymi klientami. Bezpański pies powąchał jednego z nieprzytomnych pijaków i odskoczył, a potem pobiegł w stronę otwartej beczki za barem, służącej za kosz na śmieci. Zouga ostrożnie przekroczył rozciągnięte na ziemi ciała i ruszył między szeregi bud. Musiał zapytać jeszcze kilka razy, nim znalazł kwaterę Jocka Danby’ego. Górnicy byli tak pochłonięci wyścigiem do ukrytego w ziemi bogactwa, a ludzie pracujący w kopalni tak szybko się zmieniali, że każdy znał tylko nazwiska swoich najbliższych sąsiadów. Było to społeczeństwo obcych, wszyscy dbali tylko o siebie; inni obchodzili ich tylko wówczas, gdy mogli pomóc w szukaniu przezroczystych kamieni lub przeszkodzić. Chata Jocka Danby’ego nie różniła się niczym od tysięcy innych. Składała się z dwóch izb zbudowanych z glinianych cegieł, przykrytych strzechą i postrzępionym płótnem. Z jednej strony była przybudówka ze spadzistym dachem i dymiącym paleniskiem, na którym stał czarny, okopcony kociołek na trzech nogach.
Na zagraconym piaszczystym podwórku, tak jak na wszystkich innych, zbito prymitywny stół do sortowania diamentów – była to niska konstrukcja na grubych drewnianych nogach, przykryta płaską blachą, wypolerowaną diamentonośnym żwirem. Leżały na nim porzucone drewniane drapaczki, a na samym środku piętrzył się stos przesianego, wypłukanego żwiru. Przed głównymi drzwiami chaty stał wóz z dwoma sennymi osłami, które strzygły uszami, opędzając się od chmary czarnych much. Wóz wypełniały grudy żółtej ziemi, lecz podwórko było opuszczone. Po obu stronach drzwi w galwanizowanych jednogalonowych puszkach po syropie rosło rachityczne szkarłatne geranium, całkowicie niepasujące do otoczenia. W jedynym oknie wisiały delikatne koronkowe firanki, świeżo wyprane, jeszcze niepokryte czerwonym pyłem i odchodami wszechobecnych much. Nie ulegało wątpliwości, że była tu kobieta; po chwili, jakby na potwierdzenie swoich przypuszczeń, Zouga usłyszał słaby, lecz niepokojący odgłos kobiecego płaczu, dochodzący przez otwarte drzwi. Zatrzymał się, poruszony żałosnym łkaniem. W tej samej chwili w drzwiach stanął krzepki mężczyzna, osłaniając oczy przed słońcem sękatą brudną dłonią. Był to Jock Danby. – Ktoś ty? – warknął. – Rozmawiałem z panem wczoraj przy szybie – odparł Zouga. – Czego chcesz? – zapytał poszukiwacz, nie okazując, że go rozpoznaje. Rysy jego twarzy ściągnęły się w wyrazie wrogości; była w nich jeszcze inna emocja, której Zouga nie umiał rozpoznać. – Mówił pan o sprzedaży swojego briefie – przypomniał mu Zouga. Zdawało się, że twarz Jocka Danby’ego spuchła nagle i nabrała brzydkiego, czerwonego koloru; żyły na jego gardle napięły się, kiedy wciągnął głowę w silnie umięśnione ramiona. – Ty parszywy sępie! – wycharczał i ciężkim susem skoczył w blask słońca niczym raniony bawół. Był wyższy od Zougi o głowę, dziesięć lat młodszy i o pięćdziesiąt funtów cięższy. Zaskoczony Zouga spóźnił się o ułamek sekundy, schodząc z drogi szarżującemu napastnikowi. Pięść trafiła go w ramię jak kula armatnia; ledwie go musnęła, lecz to wystarczyło, by upadł plecami na stół do sortowania, rozpryskując po piaszczystym podwórku diamentonośny żwir. Jock Danby skoczył po raz drugi. Napęczniałe mięśnie jego twarzy pracowały, w oczach błyszczało szaleństwo, a grube palce zakrzywiły się jak haczyki, kiedy jego ręka wystrzeliła w stronę gardła przybysza. Zouga przyciągnął kolana do siebie, naprężył mięśnie jak żmija tuż przed atakiem i rąbnął obcasami butów w pierś napastnika. Danby stracił oddech i znieruchomiał, jakby został trafiony podwójną salwą z grubego śrutu. Jego głowa i ręce poleciały bezwładnie do przodu, a reszta ciała w przeciwną stronę. Uderzył w ścianę z niewypalonej cegły niczym słomiana kukła i osunął się na kolana. Zouga odbił się od blatu stołu. Jego lewa ręka zdrętwiała od niespodziewanego ciosu, lecz poruszał się lekko jak tancerz, a fala zimnego gniewu dodała mu sił. Dwoma susami pokonał dzielącą go od tamtego odległość i trafił Jocka Danby’ego hakiem w bok głowy, tuż nad uchem. Od uderzenia jemu samemu zadrżały zęby, a przeciwnik potoczył się po ścianie i osunął na kolana w czerwonym pyle. Jock Danby był oszołomiony, oczy zachodziły mu mgłą; Zouga poderwał go na nogi i oparł o bok wozu, przygotowując się do następnego ciosu. Wściekły i przepełniony chęcią zemsty za niesprowokowaną napaść, przesunął ciężar ciała na drugą nogę i przytrzymując Jocka Danby’ego lewą ręką, z całej siły zamachnął się prawą. Ale cios nie padł. Zouga znieruchomiał i gapił się z niedowierzaniem na Jacka Danby’ego, który
szlochał jak dziecko; jego ciężkie ramiona trzęsły się, łzy spływały po spalonych słońcem policzkach w zakurzoną brodę. Było coś szokującego i żenującego w widoku łkającego mężczyzny i gniew Zougi uleciał błyskawicznie. Opuścił rękę, zaciśnięta w pięść dłoń rozluźniła się. – Jezu Chryste… – wycharczał Jock Danby – co z ciebie za człowiek, że chcesz zarobić na nieszczęściu drugiego? Zouga wpatrywał się w niego, nie umiejąc odpowiedzieć na to oskarżenie. – Musiałeś coś zwęszyć, jak hiena albo tłusty, zakrwawiony sęp. – Przyszedłem z ofertą, to wszystko – odparł sztywno Zouga, wyjmując z kieszeni chusteczkę. – Otrzyj twarz, człowieku. Jack rozmazał łzy po twarzy, a potem popatrzył na zabrudzoną tkaninę. – Więc ty nie wiedziałeś? – spytał szeptem. – Nie wiedziałeś o chłopcu? – Podniósł głowę i spojrzał ostro na Zougę. Widząc na jego twarzy odpowiedź, oddał mu chusteczkę i potrząsnął głowąjak cocker-spaniel strząsający wodę z uszu. – Przepraszam – burknął. – Myślałem, że jakoś dowiedziałeś się o małym i przyszedłeś mnie wykupić. – Nie rozumiem – odrzekł Zouga. Jock Danby ruszył w stronę drzwi chaty. – Chodź – powiedział, prowadząc Zougę przez małą, duszną izbę. Stały w niej pokryte ciemnozielonym pluszem krzesła, za duże do tego małego pokoiku; były tu też rodzinne skarby – Biblia, stare wyblakłe zdjęcia, tanie sztućce i porcelanowy talerz upamiętniający ślub królowej z księciem Albertem – wszystko to leżało na stole. W drzwiach drugiej izby Zouga zatrzymał się nagle, czując nieprzyjemny skurcz w żołądku. Przy łóżku klęczała kobieta; jej głowę i ramiona okrywała chusta. Dłonie, złożone przed twarzą, były szorstkie i zaczerwienione od ciężkiej pracy przy stole do przesiewania żwiru. Podniosła głowę i spojrzała na Zougę. Kiedyś mogła być ładną dziewczyną, lecz słońce zepsuło jej cerę, a oczy napuchły i zaczerwieniły się od płaczu. Kosmyki włosów, zwisające spod chusty, były przetłuszczone i przedwcześnie posiwiałe. Zerknęła na Zougę tylko raz, a potem znów spuściła głowę. Jej usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie. Na łóżku leżało dziecko, chłopiec nie starszy od Jordana. Miał zamknięte oczy i bladą jak wosk, emanującą nieskończonym spokojem twarz. Był ubrany w czystą nocną koszulę, a jego dłonie spoczywały na piersi. Upłynęła minuta, nim Zouga uświadomił sobie, że chłopiec nie żyje. – Febra – szepnął Jock i zaszlochał. Stał ze zwieszonymi ramionami jak ogromny, ciężki wół, czekający, aż na jego szyję spadnie topór rzeźnika. Zouga pojechał wozem Jocka Danby’ego na plac targowy i kupił tuzin z grubsza ociosanych desek, płacąc dostawcy towaru tyle, ile ten zażądał, bez targowania. Na piaszczystym podwórku przed chatą Danby’ego rozebrał się do koszuli i oheblował deski, a Jock pociął je na miarę. Pracowali w ciszy, którą zakłócał tylko odgłos hebla i piły. Prymitywna trumna była gotowa przed południem, lecz mimo to, gdy Jock układał w niej ciało syna, Zouga poczuł woń rozkładu; w afrykańskim upale następuje to błyskawicznie. Żona Jocka wsiadła na rozklekotany wóz z trumną, a Zouga poszedł obok Jocka. Febra siała spustoszenie w obozowisku. Na cmentarzu, milę za ostatnimi namiotami, przy drodze
transwalskiej, stało kilka wozów, otoczonych grupką żałobników. Były już też świeżo wykopane groby, grabarz pobierał jedną gwineę za mogiłę. W drodze powrotnej z cmentarza Zouga zatrzymał wóz przed jedną z pijalni przy placu targowym i za monety, które zostały mu w kieszeni, kupił trzy butelki kapsztadzkiej brandy. Usiedli z Jockiem naprzeciwko siebie na wyściełanych pluszem krzesłach; między nimi na stole stała otwarta butelka i dwie szklaneczki, ozdobione radosnymi złotymi napisami: Królowa, Niech Ją Bóg Błog osławi
Zouga napełnił szklaneczki do połowy i pchnął jedną w stronę Jocka. Olbrzym spojrzał na jej zawartość, trzymając ją w ogromnych dłoniach między kolanami; ramiona miał przygarbione, głowę opuszczoną. – To poszło tak szybko – wymamrotał. – Wczoraj wieczorem wybiegł mi na spotkanie i przyjechał do domu na moim ramieniu. – Pociągnął łyk ciemnego trunku i zadrżał. – Był taki lekki. Nic a nic ciała na drobnych kościach. Pili równo jak na komendę. – Od pierwszej chwili, gdy tylko wbiłem pierwszy kołek na tych przeklętych działkach, wisiała nade mną klątwa – ciągnął Jock, potrząsając kudłatą czupryną. – Powinienem był zostać koło rzeki, tak jak radziła Alice. Za oknem osłoniętym firanką zachodziło już słońce, jego czerwona tarcza przezierała złowieszczo przez chmurę kurzu; w izbie robiło się coraz bardziej ponuro. W drzwiach stanęła Alice Danby i postawiła na stole latarnię oraz dwie miski burskiej owsianki, pływającej w cienkim, oleistym gulaszu z baraniny. Potem zniknęła bezgłośnie; Zouga jeszcze długo słyszał jej ciche szlochania dochodzące zza przepierzenia. O świcie Jock Danby zakołysał się na krześle; jego włochaty brzuch wyzierał spod rozpiętej aż do pępka koszuli. Trzecia butelka była do połowy pusta. – Dżentelmen z ciebie – wybełkotał. – Nie elegant czy dandys, ale prawdziwy dżentelmen, i tyle. Zouga wyprostował się; tylko lekkie zaczerwienienie oczu świadczyło o tym, że przez całą noc pił alkohol. – Nie życzyłbym Diabelskich Działek dżentelmenowi takiemu jak ty. – Jeśli odchodzisz, musisz ją komuś sprzedać – rzekł cicho Zouga. – Te dwie działki są przeklęte – mruknął Jock. – Zabiły już pięciu ludzi, złamały mnie, sprawiły, że to był najgorszy rok w moim życiu. Patrzyłem, jak obok wyciągają z ziemi wielkie kamienie, jak stają się bogaczami, a ja… – Pijackim gestem wskazał wnętrze nędznej chaty. – Patrz. Płótno służące jako zasłona w drzwiach rozsunęło się gwałtownie, Alice Danby stanęła boso obok męża. Jej poszarzała skóra i ściągnięte rysy świadczyły o tym, że ona też nie zmrużyła oka. – Sprzedaj je – powiedziała. – Nie wytrzymam tu ani dnia dłużej. Sprzedaj je, Jock, sprzedaj wszystko. Wynośmy się stąd, uciekajmy z tego strasznego miejsca. Nie mogę tu zostać do następnej nocy. Komisarz był posępnym urzędnikiem, wyznaczonym przez prezydenta Branda, szefa nowo powstałego Wolnego Państwa Burów, który zgłosił roszczenia do kopalni. Brand nie był jedynym, który to uczynił. Stary Waterboer, przywódca ludu Griqua Bastaards, również rościł sobie prawa do suchych równin, zamieszkiwanych przez jego pobratymców od ponad pięćdziesięciu lat. W Londynie lord Kimberley, sekretarz stanu do spraw kolonii, właśnie uświadomił
sobie, jakie bogactwa mogą kryć kopalnie diamentów, i po raz pierwszy wysłuchał z uwagą postulatów imperialistów, którzy prosili, by wesprzeć Nicholaasa Waterboera i włączyć Griqualand w sferę brytyjskich wpływów. Tymczasem komisarz Wolnego Państwa Burów, nadzorujący kopalnię, z umiarkowanym powodzeniem starał się utrzymać jaki taki ład wśród krnąbrnych poszukiwaczy diamentów. Wyznaczone przezeń rampy między działkami na Colesberg Kopje zawalały się i kruszyły, podobnie jak jego władza. Bieg wydarzeń określały interesy narodowe oraz wyłaniający się z niebytu pierwsi wielcy gracze, arystokraci diamentowych pól. Zouga i Jock Danby zastali komisarza w hotelu Londyn; opłakiwał swoje dzieło, wypijając śniadanie w barze. Wzięli go z obu stron pod ręce i odprowadzili do biura po drugiej stronie placu targowego. Późnym rankiem tego samego dnia komisarz przepisał Diabelskie Działki, oznaczone numerami 141 i 142, będące własnością pana J. A. Danby’ego, na majora M. Z. Ballantyne’a, i potwierdził notarialnie wpłatę pełnych dwóch tysięcy funtów czekiem Standard Banku. Godzinę po południu Zouga stał na rogu placu targowego, patrząć, jak wóz, z którego wystają zielone pluszowe krzesła i łóżko z mosiężną ramą, przejeżdża na drugą stronę rynku. Jock Danby prowadził zaprzęg, a jego żona siedziała sztywno na koźle. Żadne z nich nie odwróciło się, by na niego spojrzeć. Kiedy zniknęli w labiryncie wąskich uliczek i chat, Zouga ruszył w stronę kopje. Mimo nieprzespanej nocy nie czuł zmęczenia; szedł krokiem tak lekkim, że prawie biegł po wąskiej rampie dzielącej mozaikę szybów. Na Diabelskich Działkach – dwóch starannie oznaczonych skrawkach żółtej ziemi – leżał porzucony sprzęt. Czarni robotnicy Jocka Danby’ego odeszli, bo w kopalni zawsze brakowało kopaczy. Kiedy wczoraj o świcie Jock nie zjawił się, żeby ich zebrać, po prostu wynajęli się do pracy u innego poszukiwacza. Większość pozostawionych narzędzi wydawała się zużyta: kubły wyglądały, jakby za chwilę miały pęknąć, a liny przypominały włochate gąsienice. Zouga nie powierzyłby im wagi swojego ciała. Ostrożnie zszedł po bujającej się drabince; jego niepewne ruchy zwróciły uwagę poszukiwaczy – świadczyły o tym, że jest nowicjuszem. – To są działki Jocka Danby’ego! – krzyknął jeden z nich. – Łamiesz prawo górników, człowieku. Lepiej stąd zmiataj, i to szybko. – Wykupiłem Jocka! – odkrzyknął Zouga. – Godzinę temu wyjechał z miasta. – Skąd mam wiedzieć, że to prawda? – Możesz pójść do biura komisarza. Górnik skrzywił się, spoglądając z dołu na Zougę. Dno jego szybu znajdowało się dwadzieścia stóp niżej od poziomu Diabelskiej Działki. Kopacze przerwali pracę i ustawili się wzdłuż rampy. Nastrój był nieprzyjemny. Rozproszył go dopiero czysty, śpiewny głos młodego angielskiego dżentelmena: – Majorze Ballantyne, to pan? – Kiedy Zouga spojrzał w górę, rozpoznał Neville’a Pickeringa, kompana od szklanki pierwszego wieczoru w hotelu Londyn. – Tak, to ja, panie Pickering. – W porządku, panowie. Ręczę za majora Ballantyne’a. To sławny łowca słoni, nie słyszeliście o nim? Górnicy niemal natychmiast stracili zainteresowanie przybyszem i znów zaczęli się ścigać w napełnianiu kubłów żółtym żwirem. – Dziękuję! – krzyknął Zouga w stronę krawędzi wykopu.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Pickering, uśmiechając się szeroko. Dotknął ronda kapelusza i odszedł. Jego szczupła, elegancka sylwetka wyróżniała się na tle rzeszy brodatych, umorusanych górników. Zouga został sam. Jeszcze nigdy w czasie swych włóczęg po ogromnym kontynencie afrykańskim nie czuł się tak bardzo osamotniony. Na te kilka stóp kwadratowych piaszczystej ziemi na dnie gorącego wykopu wydał wszystkie pieniądze, niemal do ostatniego pensa. Nie miał robotników do pomocy, doświadczenia ani kapitału i wątpił, czy rozpoznałby nieoszlifowany diament, nawet gdyby trzymał go w ręku. Uniesienie hazardzisty, przeczucie fortuny, która na niego czekała, rozpłynęły się równie nagle, jak się pojawiły. Spadła na niego przygnębiająca świadomość podjętego ryzyka. Postawił wszystko na działki, które jak dotąd nie dały poprzedniemu właścicielowi ani jednego wartościowego kamienia; ceny diamentów spadały na łeb, na szyję, za diamentową drobnicę – kamienie o wadze pół karata i mniej – płacono po pięć szylingów. To był szaleńczy krok; Zouga poczuł ściskanie w żołądku, kiedy uświadomił sobie konsekwencje porażki. Słońce wisiało prawie na środku nieboskłonu, jego promienie sięgały samego dna działek; powietrze wokół falowało od gorąca, które przenikało nawet przez skórę butów, paląc w podeszwy stóp. Zouga miał wrażenie, że się dusi, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, że musi natychmiast wydostać się z tej straszliwej sztolni na górę, gdzie powietrze jest chłodniejsze i czystsze. Wiedział, że się boi, a nie był przyzwyczajony do strachu. Wytrzymał szarżę rannego słonia, ryzykował życie na rubieżach Indii i w dzikich wojnach na granicach kolonii Przylądka Dobrej Nadziei, gdzie człowiek nacierał na człowieka, a stal uderzała o stal. Nie przywykł do uczucia lęku, ale z jakiegoś ciemnego miejsca jego duszy napłynęły fale strachu i musiał się z nimi zmagać. Runęło nań przeczucie nieuchronnej klęski. Niemal wyczuwał pod stopami jałowość spalonej ziemi, która w końcu go okaleczy i zdruzgocze jego marzenie, przez tyle lat dające mu siłę do życia. Czy to wszystko miało się skończyć tutaj, w tej rozgrzanej diabelskiej sztolni? Wziął głęboki oddech i przez chwilę trzymał powietrze w płucach, walcząc z falami lęku; wreszcie ustąpiły, a on stał nadal w sztolni, osłabiony i drżący jak po ciężkim ataku malarii. Uklęknął na jednym kolanie i wziął w dłoń garść żółtego piachu, przesiewając go przez palce. Zostały w nich szare, bezwartościowe kawałki żwiru. Wypuścił je i otrzepał rękę o udo. Pokonał panikę, lecz nadal czuł straszliwe przygnębienie i zmęczenie w kościach; ledwie zebrał siły, by wdrapać się po sznurowej drabinie na krawędź szybu. Kiedy ruszył w stronę labiryntu bud, wszystko wokół niego wirowało i falowało w rozgrzanym powietrzu. Z szumu obozowiska wybijało się wyraźne dziecięce wołanie; Zouga poderwał zwieszoną głowę, rozpoznając słodki głos syna. – Tato! Och, tato! Jordan pędził jak szalony w stronę ojca, machając rękami; jego stopy śmigały nad zrytą koleinami drogą, jedwabiste loki fruwały wokół ślicznej buzi. – Och, tato, szukaliśmy cię całą noc i cały dzień! – Co się stało? – Zouga przyśpieszył kroku, widząc niepokój dziecka. Chłopiec wyciągnął ręce i objął ojca w pasie, wtulając twarz wjego kurtkę na piersi. Cały drżałjak przerażone dzikie zwierzątko. – Z mamą stało się coś strasznego! – zawołał stłumionym głosem.
Deliryczna gorączka tyfusu brzusznego spadła na Alettę niczym fale szarej mgły; rzeczywistość znikła za przywidzeniami i fantazjami, które szybko odpłynęły, lecz Aletta była tak osłabiona, że nie mogła nawet usiąść. Jej zmysły stały się tak wyostrzone, że ledwie mogła znieść dotknięcie mokrej flaneli; wydawało jej się, że ciężar nocnej koszuli może zmiażdżyć jej ciało. Widziała bardzo wyraźnie, jakby patrzyła na wszystko przez doskonałe szkło powiększające. Mogła oglądać dokładnie każdą rzęsę wokół pięknych zielonych oczu Jordana. Widziała każdy por na jego satynowych policzkach, mogła radować się doskonałością łuku jego warg, drżących teraz, kiedy się nad nią pochylał. Kiedy zachwycała się urodą syna, w jej uszach znów zaczęło huczeć. Twarz ukochanego dziecka odpłynęła; Aletta znowu widziała ją przez długi wąski tunel, wypełniony ciemnością i rykiem. Uczepiła się rozpaczliwie tego obrazu, lecz tunel zaczął się obracać, najpierw powoli, jak koło wozu, a potem szybciej; twarz Jordana zamgliła się i Aletta poczuła, że stacza się w wilgotną ciemność niczym listek w porywie ryczącego wichru. Ciemność znów się rozchyliła, jakby w głowie Aletty ktoś rozsunął woal. Z radością oczekiwała widoku twarzy Jordana, ale zamiast niej ujrzała sokoła, który szybował wysoko nad nią. Była to postać rzeźbionego bożka, która stała się częścią jej życia w chwili, gdy wkroczył w nie Zouga. W każdej chacie, w każdym obozowisku czy izbie, którą nazywali domem przez dzień, tydzień lub miesiąc, kamienny bożek był z nimi, milczący i nieubłagany, z obliczem pełnym zadumy i pradawnego zła. Zawsze nienawidziła tego bożka, zawsze wyczuwała otaczającą go straszną aurę, ale teraz jej nienawiść i lęk mogły się w pełni skupić na kamiennym ptaku stojącym nad pryczą, na której leżała. Przeklinała go cicho, bezgłośnie, leżąc na plecach na wąskim łóżku, w koszuli przyklejonej do spoconej skóry. Dawała upust nienawiści do kamiennego posągu, spoglądającego na nią z wysokości błyszczącego steatytowego cokołu. Jej wzrok znów się wyostrzył; głowa sokoła wypełniła wszystko. Nagle stało się coś niezrozumiałego i nierealnego: puste kamienne oczy rozjarzyły się dziwnym złotym blaskiem, obróciły powoli w oczodołach wypolerowanej czaszki i spojrzały z góry na Alettę. Źrenice były czarne, błyszczące, żywe i widzące, lecz okrutne i przepełnione takim bezgranicznym złem, że Aletta zadrżała ze strachu, spoglądając na ptaka. Zakrzywiony kamienny dziób rozwarł się, ukazując ostry jak grot strzały język, z którego koniuszka zwisała kropla rubinowej krwi. Błyszczała w niej świetlista gwiazda – Aletta wiedziała, że to krew ofiarna. Ciemność wokół posągu zapełniły poruszające się cienie, duchy rytualnych ofiar i cienie kapłanów sokoła, martwych od tysięcy lat. Teraz zebrały się, by skomasować siły, by powitać Alettę… Krzyknęła raz i drugi, słysząc obłęd w swoim głosie. Nagle chwyciły ją mocne ręce i potrząsnęły delikatnie, z czułością. Jej wzrok rozjaśnił się, lecz niecałkowicie. Wszystko było niewyraźne i zamglone; zacisnęła powieki i otworzyła oczy, dysząc ciężko, gorączkowo łapiąc oddech po krzyku. – Ralph, to ty? – Widziała tuż nad sobą wyraziste rysy twarzy, już prawie męskiej, tak odmiennej od anielskiej twarzyczki Jordana. – Mamo, uspokój się. – Ralphie, czemu jest tak ciemno? – wymamrotała. – Jest już wieczór. – Gdzie Jordie? – Śpi, mamo. Nie mógł dłużej wytrzymać. Kazałem mu się położyć. – Zawołaj tatę – wyszeptała Aletta. – Jan Cheroot już go szuka. Tata niedługo przyjdzie.
– Zimno mi. – Trzęsła się gwałtownie; poczuła, że Ralph podciąga koc do jej podbródka, a potem znów odpłynęła w ciemność. W mroku widziała postacie mężczyzn przesuwające się koło niej, dokądś śpieszące; wyczuwała złowieszczą pasję, z jaką dążyli do celu. Widziała błysk obnażonej stali; słyszała szczęk zamków, grzechot bagnetów w pochwach; tu i ówdzie migały twarze, których nie znała, lecz rozpoznawała je momentalnie w błysku intuicji. Jeden – dorosły, silny brodaty mężczyzna, był jej synem; inni też byli jej ciałem i krwią. Wszyscy parli na wojnę w niepowstrzymanym, przerażającym pędzie. Ogarnął ją dojmujący żal, ale nie mogła płakać. Podniosła wzrok i ujrzała sokoła szybującego wysoko w jasnej kolumnie słonecznego blasku, przebijającej się przez posępne, złowieszcze chmury zasnuwające niebo od horyzontu do horyzontu, brunatne chmury wojny. Sokół kołysał się z wysuniętymi szponami pod brzuchem chmur, przekręciwszy piękną i zarazem tchnącą okrucieństwem głowę, by spojrzeć w stronę ziemi. Po chwili jego długie, ostro zakończone skrzydła zwinęły się i ptak runął w dół, wyciągając przed siebie ogromne pazury. Aletta zobaczyła, jak wbijają się w żywe ciało; ujrzała grymas na twarzy, której nigdy przedtem nie widziała, lecz którą znała tak dobrze, jak swoją. Znów krzyknęła i wtedy otoczyły ją silne ramiona – ukochane ramiona, na które tak długo czekała. Podniosła wzrok. Jasne szmaragdowe oczy były tuż obok jej oczu, przetykana złotem broda prawie całkowicie zasłaniała kształt mocnej szczęki mężczyzny. – Zouga… – wyszeptała. – Jestem tu, kochana. Zjawy odpłynęły, przerażający deliryczny świat znikł i Aletta znalazła się w namiocie na piaszczystej równinie pod rozkopanym wzgórzem; promienie jasnego afrykańskiego słońca tworzyły białą smugę na czerwonej ziemi w namiocie, jakby ją przecinając. Aletta była lekko oszołomiona błyskawicznym przeskokiem z nocy w sam środek dnia, ze świata zwidów do rzeczywistości; miała wrażenie, że jej usta i gardło wypełnia suchy proszek. – Chce mi się pić – wyszeptała chrapliwie. Zouga podsunął dzbanek do jej spękanych ust; chłód i słodycz płynu w gardle sprawiły, że Aletcie zakręciło się w głowie. Ale niemal w tej samej chwili spadło na nią wspomnienie koszmaru; rzuciła pełne przerażenia spojrzenie na milczący posąg. Ptak wydał jej się niegroźny i pozbawiony znaczenia, jego martwe oczy patrzyły pusto. Mimo to w Aletcie pozostał cień nocnego strachu. – Strzeż się sokoła – wyszeptała. Spojrzała w zielone oczy męża i zrozumiała, że wziął jej słowa za jeszcze jeden przejaw chorobliwych rojeń. Chciała go przekonać, ale była straszliwie, śmiertelnie zmęczona; zamknęła oczy i zasnęła w jego ramionach. Kiedy się zbudziła, promienie słońca przybrały cudowny pomarańczowy kolor, który zabarwił całe wnętrze namiotu i zapalił drobne gwiazdki w brodzie i włosach Zougi. Alettę wypełniało poczucie głębokiego spokoju. Ramiona Zougi były silne, wszechogarniające. – Opiekuj się moimi dziećmi – powiedziała cicho, lecz bardzo wyraźnie, a potem umarła. Grób Aletty był jeszcze jednym kopczykiem czerwonej ziemi w długim szeregu świeżych mogił. Pochowawszy żonę, Zouga posłał chłopców z Janem Cherootem do obozowiska. Jordan nie mógł powstrzymać szlochu, smutek nie chciał opuścić jego uroczej twarzyczki. Ralph siedział za bratem na grzbiecie gniadego wałacha, trzymając malca w pasie. Milczał po stoicku, lecz jego ciało było sztywne, a jasne oczy o głębokim zielonym odcieniu, takie same jak oczy ojca, zamgliły się od
niewypowiedzianego żalu. Jan Cheroot prowadził wałacha; chłopcy wydawali się wątli i opuszczeni jak dwie jaskółki siedzące na żerdzi, gdy wszystkie inne uciekły przed nadchodzącą zimą. Zouga stał nad grobem, utrzymując wojskową postawę, z twarzą równie pozbawioną wyrazu jak twarz starszego syna, lecz za tą przystojną maską krył się głęboki smutek i przejmujące poczucie winy. Chciał przemówić na głos i powiedzieć Aletcie, że jest mu przykro, że to on jest odpowiedzialny za ten samotny grób tak daleko od jej kochającej rodziny i pięknych, porośniętych lasem gór na Przylądku Dobrej Nadziei, które tak kochała. Chciał prosić żonę o wybaczenie, że poświęcił ją dla nieziszczalnego marzenia. Ale wiedział, że słowa są daremne, że czerwona ziemia zakryła uszy Aletty. Schylił się i gołymi rękami poprawił róg kopczyka w miejscu, w którym ziemia się zapadła. Za pierwszy diament kupię kamień nagrobny, obiecał sobie solennie. Czerwona ziemia wdarła się już pod jego paznokcie, które wyglądały teraz jak maleńkie półksiężyce koloru krwi. Ogromnym wysiłkiem woli zwalczywszy poczucie daremności i wstyd, przemówił na głos do kogoś, kto nie mógł już niczego słyszeć. – Będę się nimi opiekował, najdroższa – rzekł. – To ostatnia obietnica, którą ci składam. – Jordie nie chce jeść, tato – powiedział Ralph, kiedy Zouga stanął pochylony w wejściu do namiotu. Zouga poczuł, że zalewa go fala niepokoju potężniejsza niż jego smutek i poczucie winy. Podszedł szybko do łóżeczka, na którym malec leżał twarzą do płóciennej ściany, z kolanami podciągniętymi do piersi. Skóra Jordana była gorąca jak rozpalone słońcem kamienie na równinie, zalane łzami aksamitne policzki pałały czerwienią. Rano Ralph też miał już gorączkę; obaj chłopcy rzucali się i mamrotali nieprzytomnie. Ich ciała były gorące jak piece, koce przesiąkły potem; wnętrze namiotu wypełniła trupia woń febry. Ralph walczył z chorobą. – Spójrz tylko na niego. – Jan Cheroot przestał na chwilę ocierać gąbką z potu krzepkie ciało chłopca. – Zmaga się z febrą jak z żywym wrogiem. Zouga klęczał po drugiej stronie małej pryczy, pomagając Hotentotowi; dręczył go niepokój, ale czuł dumę, spoglądając na leżącego syna. Pod pachami Ralpha i na brzuchu pojawiły się kosmyki włosów, a jego członek nie przypominał już dziecięcego robaczka z pomarszczoną skórką na końcu. Ramiona nabierały kształtów i wypełniały się mięśniami, nogi były proste i mocne. – Wyjdzie z tego – oświadczył Jan Cheroot. W tej samej chwili Ralph drgnął gwałtownie, jego twarz ściągnęła się w wyrazie determinacji. Dwaj mężczyźni przykryli go kocem i odwrócili się do drugiego posłania. Długie rzęsy Jordana trzepotały jak skrzydła pięknego motyla; chłopiec kwilił żałośnie, leżąc bezwładnie, kiedy zdejmowali z niego ubranie i gąbką osuszali skórę. Jego drobne ciało, ukształtowane równie delikatnie jak rysy twarzy, wciąż miało na sobie dziecięce sadełko, pośladki były zaokrąglone i pulchne jak pośladki dziewczynki, a kości rąk i nóg długie, kształtne i delikatne. – Mama – jęknął malec. – Ja chcę do mamy. Zouga i Jan Cheroot opiekowali się chłopcami na zmianę dzień i noc, zapominając o wszystkim innym; kradli jedynie godzinę na napojenie i zajęcie się końmi, a drugą na szybki wypad do obozu, żeby kupić lekarstwa od dostawcy lub kilka warzyw od farmerów. Diamenty poszły w zapomnienie
i nikt nawet o nich nie wspomniał w namiocie, w którym toczyła się walka ze śmiercią; Diabelskie Działki stały opuszczone. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Ralph odzyskał przytomność, po trzech dniach siedział bez niczyjej pomocy i pochłaniał jedzenie, a po sześciu nie można go już było dłużej utrzymać w łóżku. Jordan odzyskał na krótko przytomność drugiego dnia i zaczął wołać żałośnie matkę; potem przypomniał sobie, że już jej nie ma, zapłakał i natychmiast znów pogrążył się w malignie. Szczękał zębami. Szala przechylała się to w jedną, to w drugą stronę, lecz z każdym wahnięciem obecność śmierci w rozgrzanym namiocie wydawała się silniejsza, aż wreszcie jej odór niemal zupełnie zagłuszył woń choroby. Ciało Jordana, rozgrzane gorączką, jakby wyparowało spod jego skóry, która nabrała perlistego połysku; w niepewnym świetle zmierzchu i brzasku wydawało się, że widać przez nią zarys delikatnego kośćca. Jan Cheroot i Zouga opiekowali się chłopczykiem, śpiąc na zmianę, a kiedy żaden nie mógł spać, nawzajem szukali u siebie pocieszenia, próbując odsunąć poczucie bezsilności w obliczu zbliżającej się błyskawicznie śmierci. – Jest młody i silny – mówili sobie. – On też wyzdrowieje. Ale Jordan z dnia na dzień zapadał się coraz głębiej, w siebie, jego kości policzkowe niemal przebijały skórę, a oczy ledwie wyzierały z głębokich oczodołów koloru starych siniaków. Zdruzgotany poczuciem winy i smutkiem, bezsilny Zouga wychodził codziennie przed świtem z namiotu, żeby być pierwszy na rynku; liczył na to, że dostawca przywiózł lekarstwa, że – jeśli dopisze mu szczęście – uda mu się kupić od burskich farmerów kapustę i cebulę, a może i kilka pomarszczonych zielonkawych kartofli, które godzinę po świcie będą sprzedane. Dziesiątego dnia rano, wychodząc z namiotu, zatrzymał się na chwilę w wejściu, marszcząc ze złością czoło. Posąg sokoła został wywleczony z namiotu; jego podstawa wyżłobiła długą bruzdę w piachu. Ptak stał teraz oparty byle jak o pień akacji dającej otoczeniu skąpy cień. Na gałęziach drzewa wisiały czarne wstążki suszonego mięsa szpringboka, siodła i sprzęt podróżny; można było odnieść wrażenie, że sokół też stanowi część tego bałaganu. Brązowa kura przysiadła na jego głowie; jej płynne odchody zostawiły na kamiennej postaci sokoła długie, białawe smugi. Kiedy Zouga wrócił z rynku, wszedł do namiotu z twarzą ściągniętą gniewem. Jan Cheroot przykucnął obok pryczy Ralpha; pochłonęła ich gra w pięć kamieni. Używali gładkich rzecznych agatów i kawałków kwarcu. Blady Jordan leżał nieruchomo; Zouga poczuł w brzuchu skurcz niepokoju. Dopiero gdy schylił się nad łóżkiem, zobaczył, że pierś chłopca się unosi, i usłyszał jego cichy oddech. – Ty przeniosłeś kamiennego sokoła? Jan Cheroot odburknął, nie podnosząc głowy: – Posążek niepokoił Jordiego. Znów obudził się z płaczem i krzyczał do sokoła. Zouga nie poprzestałby na tym, lecz nagle poczuł się bardzo zmęczony i przybity. Postanowił, że później przyniesie posążek z powrotem do namiotu. – Mam tylko parę słodkich ziemniaków, nic więcej – mruknął, zajmując miejsce koło pryczy Jordana. Jan Cheroot przyrządził gulasz z suszonej fasoli i baraniny i zmieszał go z gotowanymi ziemniakami. Wyszła z tego nieapetyczna papka, lecz tego wieczoru po raz pierwszy Jordan nie odwrócił głowy od podsuniętej łyżki. Potem zaskakująco szybko zaczął wracać do zdrowia. Jeszcze tylko raz zapytał o Alettę, kiedy zostali sami z Zougą w namiocie.
– Czy mama poszła do nieba? – Tak. – Pewność w głosie ojca uspokoiła go. – Będzie jednym z aniołów pana Boga? – Tak, Jordie, i zostanie tam na zawsze. Będzie się tobą opiekować. Chłopiec zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym z powagą skinął głową. Nazajutrz był już na tyle silny, że Zouga mógł go zostawić pod opieką Ralpha i udać się z Janem Cherootem na kopje. Poszli rampą numer sześć, by rzucić okiem na Diabelskie Działki. Cały sprzęt wydobywczy – szpadle i kilofy, kubły i liny, bloki i drabiny – został rozkradziony. Przy cenach dyktowanych przez dostawców zastąpienie go nowym będzie kosztować sto gwinei. – Musimy zatrudnić robotników – stwierdził Zouga. – Co zrobisz, kiedy ich znajdziesz? – spytał Jan Cheroot. – Wykopię piasek. – I co potem? – dopytywał się mały Hotentot ze złym błyskiem w ciemnych oczach; jego twarz była pomarszczona jak kwaśne, strącone przez wiatr jabłko. – Co zrobisz potem? – Zobaczymy – odparł posępnie Zouga. – Straciliśmy już dość czasu. – Drogi kolego – rzekł Neville Pickering z czarującym uśmiechem – cieszę się, że pan poprosił. Gdyby pan tego nie zrobił, sam bym zaproponował. Nowicjusz zawsze ma pewne problemy z odnalezieniem się. – Odkaszlnął na znak szacunku. – Nie chcę przez to powiedzieć, że jest pan nowicjuszem, w żadnym razie… Określenie to zarezerwowano dla pełnych nadziei przybyszy z „domu”. „Domem” była Anglia. Nawet ci, którzy urodzili się w kolonii, tak ją nazywali. – Postawię pięć gwinei przeciwko szczypcie żyrafiego łajna, że wie pan o tym kraju więcej niż którykolwiek z nas. – Jestem Afrykaninem z urodzenia – przyznał Zouga. – Przyszedłem na świat w krainie Khamy na północy, nad rzeką Zouga. Stąd to dziwne imię. – Na Jowisza, muszę przyznać, że tego nie wiedziałem! – Ale proszę nie wykorzystywać tej informacji przeciwko mnie. – Zouga uśmiechnął się lekko, lecz wiedział, że znajdzie się wielu takich, którzy wykorzystają to bez wahania. Ci, którzy przyszli na świat „w domu”, uważali się za coś znacznie lepszego od tych, którzy urodzili się w koloniach. Właśnie dlatego za każdym razem, gdy zdawało się, że Aletta donosi ciążę, Zouga upierał się, żeby odbyła długą podróż morską. Ralph i Jordan urodzili się w tym samym domu na południu Londynu i obaj znaleźli się na przylądku, zanim zostali odstawieni od piersi. Urodzili się „w domu” i był to pierwszy podarunek, jaki dostali. Pickering taktownie pominął tę uwagę milczeniem. On sam nie musiał mówić, gdzie się urodził. Był angielskim dżentelmenem i nikt nie mógł tego nie zauważyć. – W pańskiej książce jest wiele fragmentów, które mnie zaintrygowały. Powiem panu, co wiem o błyszczących kamykach, jeśli zechce pan odpowiedzieć na moje pytania. Umowa stoi? W ciągu następnych dni bombardowali się nawzajem pytaniami: Zouga chciał znać każdy szczegół dotyczący wydobywania i sortowania żółtego piasku z coraz głębszego szybu, a Pickering raz po raz wracał w rozmowie do krainy na północy; pytał o żyjące tam plemiona i złote żyły, o rzeki, góry i dzikie zwierzęta, od których roiły się równiny i lasy, przedstawione tak sugestywnie przez Zougę w Odysei myśliwskiej. Codziennie przed świtem spotykali się na skraju drogi nad szybami. Na kuchence wrzała woda w emaliowanym czajniku. Pili czarną kawę, tak mocną, że ciemniały od niej zęby, a wokół nich
w ponurym półmroku zbierali się senni czarnoskórzy robotnicy, okryci futrzanymi karossami; rozespani i drżący z zimna w porannym chłodzie, rozmawiali przyciszonymi, melodyjnymi głosami, ich ruchy były sztywne i powolne. Podobne grupy zbierały się w stu innych miejscach wokół kopalni, czekając na światło, a kiedy pojawiło się na wschodnim horyzoncie, mężczyźni zaczynali schodzić do wykopów po rampach i rozkołysanych drabinach niczym kolumny mrówek; rozpraszali się po szachownicy działek przy wtórze narastającego szumu rozmów i śpiewu innych czarnych robotników, pisku lin i okrzyków białych nadzorców; trochę później dochodziło do tego grzechotanie żółtego żwiru wysypywanego do czekających na rampach wózków. Pickering obrabiał cztery działki, których był współwłaścicielem. – Mój partner jest w Kapsztadzie. Bóg jeden wie, kiedy wróci. – Wzruszył ramionami w charakterystycznym dla siebie geście pozornej obojętności. – Pozna go pan któregoś pięknego dnia, i będzie to osobliwe doświadczenie… pamiętne, choć niekoniecznie przyjemne. Zougę bawiło, że Neville przez cały czas jakimś sposobem zachowuje fircykowatą elegancję swojego stroju: umiał przejść całą rampę tak, że na jego wyczyszczonych do połysku butach nie osiadł kurz; wdrapywał się po drabinach, a na jego koszuli nie widać było plam od potu; potrafił okładać się pięściami z innym poszukiwaczem diamentów, który naruszył teren jego działki, a na jego marynarce Norfolk nie było widać śladu bójki. Przemierzał całą szerokość kopalni niedbałym krokiem eleganta tak szybko, że Zouga musiał porządnie wyciągać nogi, żeby za nim nadążyć. Jego cztery działki nie stanowiły całości, lecz były rozrzucone w różnych miejscach i oddzielone tuzinem innych działek, więc Pickering wędrował od jednej do drugiej, koordynując prace; często brał grupkę półnagich, czarnoskórych robotników z jednej działki i prowadził na drugą, gdzie prace się opóźniały. W jednej chwili był na rampie i sprawdzał zawartość wozów, a w następnej nagle pojawiał się na ogrodzonej działce za placem targowym, gdzie jego robotnicy poruszali kołyskami pełnymi żwiru. Urządzenia te przypominały staroświeckie dziecinne kołyski, od których wzięła się ich nazwa, lecz były wielokrotnie większe. Czarni mężczyźni, których stopy przypominały kształtem półksiężyce, stali po obu stronach takiej kołyski i poruszali nią to w jedną, to w drugą stronę, a trzeci wsypywał na jej pokrywę żółty żwir z kupki utworzonej po zrzuceniu ładunku z wozu. Pokrywę kołyski stanowiło stalowe sito z półtoracalowymi otworami. Koryto kołysało się rytmicznie, żwir podskakiwał na siatce; drobniejsze kamyki spadały na drugie sito, a grubsze staczały się z kołyski pod czujnym nadzorem dwóch ludzi, którzy wypatrywali błysku diamentu zbyt wielkiego, by mógł wpaść na drugie sito. Nie wydawało się to jednak zbyt prawdopodobne. Diament o średnicy większej niż półtora cala stanowił przepustkę znalazcy do bogactwa – to właśnie był ów kucyk ze snów poszukiwaczy, kamień o wadze przekraczającej sto karatów. Drugi poziom miał znacznie gęściejsze sito, żółty pył unosił się nad nim jak dym; trzecie sito, o jeszcze mniejszych oczkach, przepuszczało tylko bezwartościowe, mniejsze od kryształków cukru drobinki, które można było odrzucić. Żwir z sita na ostatnim poziomie był zbierany z wyjątkową pieczołowitością i płukany w balii z cenną wodą, przywiezioną z odległej o trzydzieści mil rzeki Vaal. Płukanie odbywało się na osobnym sicie, najdrobniejszym ze wszystkich. Robotnik poruszał nim, trzymając ręce po łokcie w błocie. Wreszcie zawartość sita, oczyszczoną z mułu, rzucano na metalową powierzchnię stołu sortowniczego, gdzie inni robotnicy, sortowacze, grzebali w niej płaskimi drewnianymi łopatkami
drapaków. Najlepszymi sortowaczami były kobiety, bo miały cierpliwość, wrodzoną zręczność rąk i doskonały wzrok, wyczulony na barwę i fakturę. Żonaci poszukiwacze trzymali swoje żony i córki przy stołach codziennie od pierwszego brzasku do zmierzchu. Pickering nie należał do szczęściarzy mających kobiety przy stołach; zatrudniał starannie przyuczonych Afrykanów, którym jednak nie można było ufać. – Nie dałby pan wiary, co potrafią zrobić, żeby zgarnąć dobry kamień. Czasem chce mi się śmiać, kiedy pomyślę, jak zareagowałaby jakaś księżna na wieść, że błyszczący kamień wiszący na jej szyi przeszedł kiedyś przez dolną partię ciała wielkiego czarnego Basuto – mówił do Zougi. – Proszę za mną, pokażę panu, czego szukać. Żylasty czarnoskóry sortowacz stojący przy krawędzi stołu dawał świadectwo swojej wysokiej pozycji, popisując się europejskim wyrafinowaniem: haftowaną kamizelką i kapeluszem Derby, lecz jego stopy były bose, a w przekłutym uchu nosił rożek z proszkiem do wąchania. Z wesołą miną ustąpił miejsca Pickeringowi, który wziął w rękę drapak i zaczął przesiewać żwir, po kilka kamieni naraz. – Jest! – zawołał nagle. – Pański pierwszy dziki diament, staruszku! Proszę mu się dobrze przyjrzeć i miejmy nadzieję, że nie będzie pańskim ostatnim. Zouga był zaskoczony. Nie tego oczekiwał. Po chwili jego zaskoczenie zmieniło się w rozczarowanie. Diament wyglądał jak odłamek szarego kamienia wielkości ziemnej pchły, od których roiło się w czerwonym piachu obozu. Kamyk nie miał ognia i błysku, którego spodziewał się Zouga, jego kolor był brudnożółty; podobnej barwy jest szampan, lecz diament nie skrzył się tak jak musujący trunek. – Jest pan pewien? – zdziwił się. – To nie wygląda jak diament. Jak pan poznał? – To odłamek, prawdopodobnie kawałek większego kamienia. Waży pewnie z jedną dziesiątą karata i będziemy mieli szczęście, jeśli dostaniemy za niego pięć szylingów, ale wystarczy na zapłacenie jednemu mojemu robotnikowi za tydzień pracy. – Jaka jest różnica między tym a tym? – Zouga wskazał na kupkę żwiru pośrodku stołu, wciąż mokrego od wody po płukaniu w balii, połyskującego tysiącem odcieni czerwieni i złota, antracytowej czerni i cielistego różu, krzykliwej feerii diamentonośnego żwiru. – Mydlany połysk – odparł Pickering. – Faktura. Wkrótce pana oko się przyzwyczai. Nie trzeba zwracać uwagi na kolor, trzeba szukać kamieni o odpowiedniej fakturze. – Wziął odłamek między dwa drewniane drapaki i obrócił go w słońcu. – Diament odpycha wodę, więc odróżnia się od mokrego żwiru. Różnica polega właśnie na tym mydlanym połysku. – Podał kamień Zoudze. – Proszę go zatrzymać jako podarunek. Niech to będzie pański pierwszy diament. Polowali już prawie dziesięć dni, stopniowo przesuwając się coraz dalej na południe. Dwukrotnie widzieli zwierzynę w małych grupkach, lecz za każdym razem rozpierzchała się przy pierwszym podejściu. Zouga był coraz bardziej zdesperowany. Jego działki leżały odłogiem, poziom sąsiednich błyskawicznie się obniżał, na skutek czego jego robota stawała się coraz trudniejsza i niebezpieczniejsza ze względu na możliwość obsunięcia się ziemi. Te działki zabiły już pięciu ludzi. Jock Danby ostrzegał go przed nimi. Zouga leżał teraz na maleńkim kopje pięćdziesiąt mil na północ od rzeki Vaal, osiemdziesiąt mil od kopalni, i wciąż nie był pewien, kiedy zdoła zakończyć tę wyprawę i ruszyć z powrotem na
południe. Jan Cheroot i chłopcy zostali z końmi nieco niżej na zboczu; trzymali je w wąskim parowie zarośniętym kolczastymi krzakami. Do uszu Zougi dochodził dziecięcy głosik Jordana mieszający się z krzykami kołujących w górze ptaków. Zouga opuścił lornetę, by dać odpocząć oczom i wsłuchać się w słowa syna. Bał się zabierać malca na tę trudną wyprawę, zwłaszcza tuż po chorobie, ale nie było innej możliwości, żadnego bezpiecznego miejsca, w którym mógł go zostawić. Odporność Jordana po raz kolejny zadała kłam jego delikatnemu wyglądowi. Jechał pewnie na koniu i dotrzymywał kroku starszemu bratu, szybko odzyskując wagę. W ciągu kilku dni jego śmiertelnie blada skóra nabrała barwy brzoskwini. Myśl o Jordanie natychmiast obudziła wspomnienie Aletty, wciąż tak bolesne i nasycone poczuciem winy, że Zouga nie mógł go znieść; podniósł lornetkę i spojrzał na równinę, by je od siebie odsunąć. To, co zobaczył, przyniosło mu ulgę. Daleko na sawannie widać było jakieś poruszenie. Zouga rozpoznał stado gnu, „dzikiego bydła” Burów, złożone z około stu sztuk. Te niegrzeszące urodą zwierzaki ze smutnymi, garbatymi nosami i szczeciniastymi brodami uważane były za klownów sawanny. Goniły się w kółko bez celu, z pyskami przy ziemi, wierzgając kopytami, a potem nagle przerywały to szaleńcze brykanie i stawały, parskając i gapiąc się na siebie ze zdumieniem. Za tumanem kurzu unoszącego się spod kopyt gnu Zouga zobaczył coś jeszcze. Starannie ustawił ogniskową karbowanym kółkiem lornetki; obraz zakołysał się i rozpłynął i po chwili wyłoniła się z niego serpentyna, która zdawała się płynąć nad równiną po jeziorze srebrzystej, roziskrzonej wody. – Strusie! – krzyknął z obrzydzeniem. Odległe sylwetki poruszały się jak długie czarne kijanki na wodnistym tle. Długonogie ptaki wyglądały, jakby w cudowny sposób unosiły się w udręczonym upałem powietrzu nad równiną. Zouga próbował je policzyć, ale stado przeformowało się i zlało w ciemną masę podskakujących pierzastych ciał. Nagle usiadł, opuścił szkła i przetarł soczewki końcem jedwabnej chusty, którą nosił na szyi, a potem szybko podniósł je do oczu. Groteskowe kształty rozdzieliły się, podłużne, wijące się sylwetki wróciły do zwykłej postaci, długie nogi nabrały zwyczajnych proporcji. – Ludzie! – szepnął Zouga; policzył ich z takim entuzjazmem, z jakim reagował na widok wielkiego szarego słonia, niosącego w pysku wspaniałe ciosy. Doszedł do jedenastu i wtedy następna warstwa gorącego powietrza znów zmieniła odległe kształty ludzi w groteskowe monstra. Zarzucił lornetkę na ramię i zszedł po zboczu; luźne kamienie poruszały się pod naciskiem jego stóp. Jan Cheroot i chłopcy leżeli na dnie wąwozu na kocach, oparci o siodła zdjęte z koni. Zouga ześliznął się po ścianie parowu i wylądował między nimi, zanim chłopcy wrócili myślami z zaczarowanej krainy, którą odmalował im słowami Jan Cheroot. – Spore stado – powiedział do Hotentota, sięgając po karabin Martini-Henry tkwiący w skórzanej pochwie przy siodle Ralpha. Opuścił zatyczkę komory i upewnił się, że jest pusta. – Nie polujemy na szpringboki – rzekł do Ralpha. – Nie ładuj, dopóki Jan Cheroot albo ja ci nie powiemy. Jordan byłjeszcze za mały, żeby unieść ciężką broń, lecz jeździł na koniu dość dobrze, by wziąć udział w okrążaniu. – Pamiętaj, Jordie: musisz trzymać się blisko Jana Cheroota, żeby słyszeć, co mówi – przypomniał Zouga, zerkając na słońce. Było dobrze po południu; musieli działać szybko, bo jeśli nie otoczą grupki czarnoskórych ludzi za pierwszym razem, jeśli ich nie zaskoczą, trzeba będzie potem długo i mozolnie wyłapywać jednego po
drugim. Jak dotąd wszystkie takie próby przerywała zapadająca błyskawicznie afrykańska noc. – Siodłać konie – rozkazał Zouga i wszyscy ruszyli do wierzchowców. Sam wskoczył na swojego gniadego wałacha i spojrzał surowo na Ralpha. – Masz robić, co ci każę, bo jeśli nie, to przetrzepię ci sierść na ogonie, młodzieńcze. Skierował konia na wylot parowu, a podekscytowany Ralph uśmiechnął się konspiracyjnie do Jana Cheroota. Mały Hotentot zmrużył oko, lecz poza tym orientalne rysy jego płaskiej twarzy pozostały niewzruszone. Zouga starannie wybrał kopje, od którego odchodził parów biegnący mniej więcej ze wschodu na zachód; ruszył wzdłuż niego, schyliwszy głowę, by nie wystawała nad krawędź. Powstrzymywał wałacha, żeby spod jego kopyt nie unosił się kurz. Po przejechaniu pół mili zdjął szeroki kapelusz i ostrożnie uniósł się na strzemionach, aby wyjrzeć na równinę. Zerknął szybko na północ, a potem błyskawicznie znów schylił głowę. – Tu staniemy. I nie ruszaj się, dopóki ja tego nie zrobię – powiedział do Ralpha, po czym odwrócił się do Jana. – Trzymaj Jordiego blisko siebie – przypomniał mu. Siodło zatrzeszczało, gdy obracał wałacha w wąskim parowie. Następnie podjechał stępa do środka małej kolumny i stanął. Powstrzymując niecierpliwość, zerkał raz po raz w stronę wiszącej coraz niżej tarczy słońca. Druga taka szansa mogła nie trafić się prędko, a każdy dzień był ważny dla zaniedbanych działek. Zouga wyszarpnął strzelbę ze skórzanego olstra przy kolanie, wyjął z pasa nabój i wsunął go do komory. Potem wsunął broń w olstro, nie odwodząc kurka. Traktował to jak zwykłe środki ostrożności, lecz przecież nie mógł wiedzieć, kim są zbliżający się ludzie. Nawet jeśli mieli pokojowe zamiary, a ich cel nie różnił się od tego, który przyświecał Zoudze, musieli być uzbrojeni i nerwowi – tak nerwowi, że zamiast wędrować drogą z północy, podróżowali po otwartej sawannie. Trzymali się razem dla bezpieczeństwa i Zouga wiedział, że po drodze niepokoili ich czarni i biali: czarni na pewno próbowali zrabować im nędzny dobytek, a biali coś znacznie cenniejszego – możliwość wynajęcia się do pracy temu, kto najwięcej zapłaci. W dniu, w którym Zouga podziękował Pickeringowi za naukę i zaczął się szykować do obrabiania Diabelskich Działek na własny rachunek, stanął wobec problemu, który dręczył cały subkontynent. Tylko czarni Afrykanie potrafili znieść warunki panujące w szybach. Tylko czarni gotowi byli pracować za tak niską stawkę, że wydobycie diamentów się opłacało, ale nawet ich żebracza stawka była wielokrotnie wyższa od tej, jaką mogli zaoferować Burowie z okolicznych minipaństewek. Kopalnie diamentów ogołociły cały ten obszar z robotników w promieniu pięciuset mil; Burowie patrzyli na to z taką samą niechęcią, z jaką patrzyli na samo gniazdo awanturników i poszukiwaczy fortuny, jakim była kopalnia. Diamenty zniszczyły tradycyjny styl życia Burów; nie dość, że górnicy pozbawiali ich taniej siły roboczej, pozwalającej rzetelnemu i pracowitemu rolnikowi utrzymać siebie i rodzinę na tej dzikiej ziemi – robili także coś jeszcze, coś, co z punktu widzenia Burów było niewybaczalne, stało w sprzeczności z ich głęboko zakorzenionymi poglądami i zagrażało nie tylko ich gospodarstwom, lecz i życiu: płacili czarnym Afrykanom bronią. Burowie stoczyli bitwy z Afrykanami nad rzekami Blood River i Mosega, tysiące razy stawali przy ogrodzeniach obozowisk wrogów o świcie, najchętniej wybieranej przez nich godzinie ataku. Widzieli dym unoszący się nad swoimi płonącymi domostwami i zasiewami, wyruszali tropem skradzionych stad bydła, grzebali drobne, blade ciała swoich dzieci, z których krew wypłynęła przez straszliwe, ziejące rany zadane assegai. Chowali je w Weenen – Miejscu Szlochów – i na innych przeklętych, opuszczonych cmentarzach rozsianych po całej tej ziemi.
Płacenie czarnym bronią było ciosem wymierzonym w ich prawa i obrażało pamięć zmarłych bohaterów. Właśnie z tych powodów uzbrojone grupy Burów wyruszały ze swoich minipaństewek i przeczesywały kraj i puste szlaki z północy, by nie pozwolić Afrykanom dotrzeć do kopalń i zmusić ich do pracy na własnej ziemi. Ale pięć szylingów tygodniowo i muszkiet po trzech latach zakontraktowanej pracy były pokusą, która sprawiała, że czarni wyruszali pieszo w kilkusetmilową podróż, na spotkanie setek niebezpieczeństw i uzbrojonych oddziałów wroga, byle tylko dotrzeć do kopalń. Przybywali setkami, a mimo to wciąż było ich zbyt mało, by zapełnić głodne diamentowe szyby. Zouga i Jan Cheroot na próżno przeczesywali kopalnię. Każdy czarny Afrykanin miał podpisaną umowę i był zazdrośnie pilnowany przez swego pracodawcę. – Zaproponujemy siedem szylingów i sześć pensów za tydzień – rzekł Zouga do Jana Cheroota. Tego samego dnia podpisali z pięcioma robotnikami umowę na wyższą stawkę i następnego przed namiotem Zougi czekał tuzin dezerterów chętnych do pracy na nowych warunkach. Zanim Zouga zdążył sporządzić listę, stanął przed nim Neville Pickering. – Oficjalna wizyta, staruszku – mruknął przepraszająco. – Jako członek naszego zacnego Komitetu Górniczego muszę panu zakomunikować, że stawka wynosi pięć szylingów, a nie siedem i sześć pensów. Zouga otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Pickering podniósł rękę i uśmiechnął się. – Nie, majorze. Pięć szylingów i ani pensa więcej. Zouga nie wątpił w potęgę władzy Komitetu Górniczego. Stosowanie się do edyktów tego ciała było wymuszane najpierw ostrzeżeniem, potem biciem i wreszcie napaścią całej społeczności poszukiwaczy, która mogła zakończyć się spaleniem dobytku albo nawet linczem. – Więc co mam zrobić, żeby zdobyć brygadę? – spytał Zouga. – To, co my wszyscy. Musi pan ruszyć się i poszukać jej sobie, zanim zrobi to inny górnik albo wataha Burów. – Może będę musiał pojechać na północ aż nad rzekę Shashi – stwierdził sarkastycznie Zouga. Pickering skinął głową. – Niewykluczone. Uśmiechając się na wspomnienie tej pierwszej lekcji stosunków pracy w kopalni diamentów, Zouga mocniej nasunął kapelusz na głowę i zebrał wodze. – Dobrze więc – mruknął. – Zaczynajmy rekrutację! – Wbił pięty w bok wałacha i wspiąwszy się po zboczu parowu, wyjechał na otwartą równinę. Afrykanie znajdowali się pięćset jardów dalej; Zouga policzył ich szybko: szesnastu. Gdyby udało się zebrać ich wszystkich, jutro o świcie mogliby ruszyć w drogę do kopalni. Szesnastu ludzi wystarczyłoby do obrabiania Diabelskich Działek; w tej chwili przedstawiali oni dla Zougi taką samą wartość jak pięćdziesięciokaratowy diament. Szli gęsiego, truchtem charakterystycznym dla impi, zuluskich oddziałów bojowych. Nie było z nimi żadnych kobiet ani dzieci. – Dobrze – powtórzył Zouga, powstrzymując lekko wałacha i zerkając w prawo. Jan Cheroot mknął przez sawannę, a Jordan sunął w tumanie kurzu pięćdziesiąt kroków za nim. Z tej odległości nie wyglądał jak dziecko; można ich było wziąć za dwóch uzbrojonych jeźdźców. Jan Cheroot zataczał szerokie koło, próbując zajść czarnoskórych wędrowców od tyłu, zanim się rozproszą, i wystawić ich swojemu bossowi. Zouga zerknął w lewo i jęknął, widząc Ralpha zgiętego nisko nad szyją galopującego konia, ze strzelbą w dłoni. Miał nadzieję, że broń wciąż nie jest nabita, i żałował, że nie zakazał synowi jej
pokazywać. Jednak nawet w momencie gniewu poczuł przypływ dumy, patrząc, jak jego syn pędzi na koniu. Chłopak był urodzonym jeźdźcem. Powstrzymał znów wałacha, dając pozostałym czas na zamknięcie okrążenia i jednocześnie próbując zachowywać się tak, by jego zbliżanie się nie wyglądało zbyt dramatycznie. Wiedział, że autochtoni wezmą ich za uzbrojony oddział o wojowniczych zamiarach; chciał rozwiać ich obawy, więc podniósł kapelusz i zamachał nim nad głową. Jan Cheroot ściągnął wodze i dał znak Jordanowi, by zrobił to samo. Zajechali pieszą grupę od tyłu szerokim łukiem; Ralph osadził w miejscu klacz, która stanęła na tylnych nogach, potrząsając teatralnie łbem. Autochtoni, którzy znaleźli się w środku, poruszali się szybko i w skoordynowany sposób, jak dobrze wyćwiczeni wojownicy. Rzucili na ziemię tobołki ze zwiniętymi matami do spania, kociołkami i skórzanymi workami z ziarnem, które nieśli na głowach, i utworzyli obronny krąg. Stali ramię przy ramieniu, tak że jedna tarcza zachodziła na drugą; stalowe ostrza assegai połyskiwały w słońcu nad ich głowami. Nie mieli na sobie pełnego oporządzenia wojennych oddziałów: spódniczek z małpich ogonów, płaszczy z futer pustynnych lisów, wysokich pióropuszy z piór strusi i ptaków wdów. Ale byli uzbrojeni, a tarcze, które wystawili naprzeciw zbliżających się jeźdźców, i błysk stali powiedziały Zoudze wszystko, co chciał wiedzieć. Od tych tarcz wzięła się nazwa plemienia: Matabele – Lud Długich Tarcz. Mała grupka mężczyzn stojących nieruchomo w słońcu i obserwujących nadjeżdżającego Zougę pochodziła z plemienia najlepszych wojowników, jakich wydała Afryka. Znaleźli się prawie pięćset mil na południe od granic swego kraju. Wybrałem się na kuropatwy – pomyślał z uśmiechem Zouga – a w moją pułapkę wpadło stado orłów. Sto jardów od kręgu tarcz ściągnął wodze, lecz wałach, jakby wyczuwając napięcie, poruszył się niespokojnie. Długie tarcze zrobione były z nakrapianych, czarno-białych skór wołowych; każdy regiment Matabele miał inaczej wyglądające tarcze. Zouga wiedział, że czerń i biel to barwy Inyati, regimentu Bawołów, i poczuł ukłucie nostalgii. Kiedyś induna dowodzący Inyati był jego przyjacielem; podróżowali razem przez porośnięte akacjami równiny Matabelelandu, polowali i odpoczywali przy tym samym ognisku. Było to bardzo dawno temu, podczas pierwszej wyprawy Zougi nad rzekę Zambezi, lecz wspomnienie było tak żywe, że z trudem zdołał się z niego otrząsnąć. Podniósł prawą dłoń, rozkładając palce w uniwersalnym geście dobrej woli. – Wojownicy Matabele, widzę was! – zawołał w ich języku, tak płynnie, jakby był jednym z nich; słowa łatwo znalazły drogę do jego ust. Zauważył lekkie poruszenie za tarczami; głowy zafalowały, gdy wypowiedział słowa powitania. – Jordan! – krzyknął. Młodszy syn zatoczył koło i osadził konia w miejscu obok Zougi. Teraz różnica między mężczyzną i chłopcem stała się wyraźna. – Wojownicy króla Lobenguli, widzicie, że jedzie ze mną mój syn. – Żaden Matabele nie zabierał na wojnę swoich dzieci. Krąg tarcz obniżył się o kilka cali i Zouga zobaczył ciemne, czujne oczy stojących za nimi mężczyzn, lecz gdy tylko podjechał kilka kroków bliżej, tarcze natychmiast się podniosły. – Jakie wieści o Gandangu, indunie regimentu Inyati, który jest dla mnie jak brat? – zapytał Zouga.
Na dźwięk tego imienia jeden z wojowników rozsunął tarcze i wystąpił z kręgu włóczni. – Kto nazywa Gandanga swoim bratem?! – krzyknął czystym, młodym i mocnym głosem kogoś, kto przywykł do władzy. – Jestem Bakela, Pięść. – Kiedy Zouga podał swoje imię w języku Matabele, zauważył, że wojownik, z którym rozmawia, jest niewiele starszy od Ralpha. Był szczupły i miał prostą postawę, wąskie biodra i umięśnione ramiona, których z pewnością używał w niejednej bitwie. Zouga odgadł, że zabił już swojego pierwszego wroga, umoczył włócznię w jego krwi. Młody Matabele ruszył teraz w stronę Zougi, przemierzając otwartą przestrzeń zwinnym krokiem; jego nogi pod krótką skórzaną spódniczką były długie i kształtne. – Bakela – rzekł, zatrzymując się kilkanaście kroków od głowy wałacha. – Bakela – powtórzył, obnażając w uśmiechu białe, równe zęby, lśniące na szerokiej przystojnej twarzy. – To imię, które wyssałem z mlekiem matki, bo jestem Bazo, Topór, syn Gandanga, którego nazwałeś swoim bratem i który pamięta cię jako starego i dobrego przyjaciela. Poznałem cię po bliźnie na policzku i złotych włosach w brodzie. Widzę cię, Bakelo. Zouga zeskoczył z wałacha, zostawiając strzelbę w olstrze, i z szerokim uśmiechem podszedł do młodzieńca, by uścisnąć go za ramiona w geście czułego pozdrowienia. Potem, z pięściami opartymi na biodrach, wciąż się uśmiechając, odwrócił się do Ralpha. – Jedź i spróbuj ustrzelić szpringboka albo jeszcze lepiej gnu. Dziś wieczorem będzie nam potrzeba dużo mięsa. Ralph zareagował na polecenie głośnym okrzykiem i wcisnął pięty w boki klaczy, która znów stanęła dęba, po czym ruszyła galopem, z rozwianą grzywą, stukając kopytami. Jan Cheroot, nie czekając na rozkaz, pociągnął za grzywę swoją kościstą szkapę i ruszył za chłopakiem. Wrócili o zmierzchu. Znaleźli rzadką zwierzynę: byka elanda, tak starego, że jego szyja i łopatki były prawie niebieskie, a fałd skóry na szyi prawie zamiatał ziemię między jego grubymi przednimi nogami. Rozmiarami przypominał rozpłodowego byka, pierś miał krągłą jak baryłka z drewna dębowego; Zouga ocenił, że waży niewiele mniej niż tonę, bo był ogromny i miał gładką skórę; w komorze piersiowej musiał mieć ogromną ilość białego tłuszczu, a pod lśniącą skórą grubą warstwę żółtego sadła. Wojownicy Matabele uderzyli swoimi assegai w tarcze i krzyknęli z radości na jego widok. Byk parsknął, słysząc hałas, i puścił się lekkim galopem, próbując uciec, ale Ralph zajechał mu drogę; po przebiegnięciu stu jardów zwierzę zmęczyło się, zwolniło do truchtu i pozwoliło się skierować w stronę grupy mężczyzn. Ralph ściągnął wodze, wyjął nogi ze strzemion i zeskoczył na ziemię; lądując na palcach na ziemi niczym kot, podniósł sztucer i niemal w tej samej chwili wypalił. Łeb byka podskoczył, jego ogromne błyszczące oczy zamrugały konwulsyjnie, gdy pocisk trafił między nie, w sam środek. Zwierzę z głuchym łoskotem runęło na ziemię, która aż zadrżała. Matabele rzucili się ku ogromnemu cielsku jak wataha dzikich psów. Posługiwali się swoimi ostrymi assegai jak tasakami; każdy chciał się dobrać do najsmakowitszych kąsków: flaczków, wątroby, serca i słodkiego białego tłuszczu. Matabele opychali się tłustym mięsem elanda. Smażyli flaczki na węglach i nadziewali kawałki wątroby, sadła i soczystego serca na białe gałązki akacji, obdarte ze skóry; topiący się tłuszcz skwierczał i pryskał na mięsie. – Nie ubiliśmy niczego od dnia, w którym wyszliśmy z lasu – rzekł Bazo, wyjaśniając, dlaczego
mają takie apetyty. Mimo że na pustyni roiło się od stad szpringboków, trudno było je dogonić pieszemu myśliwemu, uzbrojonemu tylko we włócznię. – Bez mięsa brzuch mężczyzny jest jak wojenny bęben, pełen hałasu i wiatru. – Oddaliliście się od Matabelelandu – zauważył Zouga. – Żaden Matabele nie zapuścił się tak daleko od czasu starego króla, który poprowadził plemię na północ przez Limpopo, a wtedy nawet twój ojciec, Gandang, był dzieckiem. – My pierwsi wybraliśmy się w taką podróż – potwierdził z dumą Bazo. – Jesteśmy ostrzem włóczni. Wojownicy podnieśli głowy; na ich twarzach odbiła się duma. Wszyscy byli młodzi; najstarszy z nich miał zaledwie kilka lat więcej od Bazo, a żaden nie przekroczył dziewiętnastu. – Dokąd was ta podróż prowadzi? – spytał Zouga. – Do cudownego miejsca na południu, z którego mężczyzna wraca z wielkimi skarbami. – A jakie to skarby? – zainteresował się Zouga. – Takie – odparł Bazo, wyciągając rękę w stronę Ralpha, który siedział oparty o siodło jak o poduszkę, dotykając wypolerowanej kolby karabinu Martini-Henry, wystającej z pochwy. – Isibamu, strzelby! – Strzelby? – zdziwił się Zouga. – Amadoda z plemienia Matabele ze strzelbą? – W jego głosie zabrzmiała lekka kpina. – Czyż to nie assegai jest bronią prawdziwego wojownika? Przez chwilę Bazo spoglądał na niego z konsternacją, lecz zaraz odzyskał rezon. – Dawne zwyczaje nie zawsze bywają najlepsze – odparł. – Starcy mówią nam, że tak, aby młodzi uważali ich za mędrców. Jego towarzysze siedzący wokół ogniska pokiwali głowami i mruknęli z aprobatą. Bazo najwyraźniej nimi dowodził, mimo że najmłodszy. Jako syn Gandanga był bratankiem króla Lobenguli i wnukiem samego króla Mzilikaziego. Szlachetne pochodzenie zapewniało mu pierwszeństwo, lecz nie ulegało też wątpliwości, że chłopak jest sprytny i inteligentny. – Aby zarobić na strzelby, których pragniecie, mężczyzna musi ciężko pracować w głębokim wykopie w ziemi – powiedział Zouga. – Dzień w dzień przez trzy lata musi wylewać tykwy potu, zanim dostanie zapłatę w postaci strzelby. – Słyszeliśmy o tym – odrzekł Bazo, kiwając głową. – Zatem dostaniecie doskonałe strzelby na koniec tych trzech lat, każdy z was. Ja, Bakela, Pięść, daję wam na to moje słowo. Przybyciu do kopalni nowej grupy rdzennych Afrykanów towarzyszyła pewna ceremonia, rodzaj inicjacji: czarni robotnicy biegali w szeregu wzdłuż drogi, wystrojeni w wyrzucone przez białych części ubrań, co miało świadczyć o tym, że są światowcami. Przebiegając obok, szydzili z nowo przybyłych braci: – Patrzcie, pawiany ze wzgórz! – Gdzie tam! Pawiany są przebiegłe, oni nie mogą być pawianami – wołali inni starzy robotnicy, obrzucając nowych śmieciami. Oddział Bazo był pierwszą grupą Matabele, która dotarła do kopalni. Język Matabele jest prawie identyczny z językiem Zulusów i bardzo blisko spokrewniony z południowym dialektem Xhosa. Bazo, który rozumiał każde skandowane słowo, cichym, lecz bardzo poważnym głosem wydał swojej grupce jakiś rozkaz. Matabele rzucili na ziemię maty. Długie tarcze stuknęły o siebie, szerokie ostrza assegai zalśniły
w słońcu. Wyzwiska i szydercze śmiechy zamilkły w jednej chwili. W ich miejsce pojawiło się zdziwienie i strach. – Manje! Teraz! – syknął Bazo. Kiedy krąg tarcz eksplodował, tłum czarnych robotników rozpierzchł się w panicznej ucieczce. Zouga obserwował szarżę z grzbietu wałacha jak z loży. Nie miał wątpliwości co do tego, że jest to niebezpieczny moment. Atak nawet tak małego oddziału Matabele mógł zakończyć się krwawą rzezią nieuzbrojonych czarnych robotników. – Bazo! Kawulisa! Powstrzymaj ich! – ryknął, wjeżdżając na koniu przed szereg skórzanych tarcz i śmiercionośnej stali. Ci, którzy jeszcze przed chwilą kpili z nowicjuszy, umykali z głowami lękliwie odwróconymi do tyłu i wytrzeszczonymi oczami, krzycząc z przerażenia. Potykali się jeden o drugiego i padali na żwir. Tęgi czarnoskóry robotnik, ubrany w o wiele za małe brudne bryczesy i kilka rozmiarów za dużą marynarkę od smokingu, wpadł na ścianę jednej ze stojących wzdłuż drogi chat, w której mieszkał któryś z mniej zamożnych poszukiwaczy diamentów. Płócienna ściana domu pękła pod naporem jego ciała, a strzecha zawaliła się, przykrywając go całkowicie stosem suszonej trawy i prawdopodobnie ratując mu życie, gdyż w tej właśnie chwili ostrze assegai wojownika Matabele znalazło się o cale od naprężonego szwu jego bryczesów. Bazo zadął tylko raz w rogowy gwizdek wiszący na rzemieniu na jego szyi i wojownicy znieruchomieli. Szarża została momentalnie przerwana, Matabele odwrócili się i ruszyli truchtem do porzuconych tobołków, uśmiechnięci od ucha do ucha. Znów stanęli w szyku, a Bazo wysokim, dźwięcznym głosem zaintonował wojenną pieśń Inyati: Spójrz na wojenn e tarcze czarn e jak noc, białe jak burzowe chmury w połud nie…
Stojący za nim wojownicy podchwycili gromko: Czarn e jak byk Inya ti, białe jak czap le, które niesie na grzbiecie…
Przybycie małego oddziału wojowników do obozowiska poszukiwaczy diamentów zamieniło się w triumfalną defiladę. Jadący na ich czele Zouga poczuł się jak rzymski cesarz. Ale żaden z młodych wojowników nigdy nie trzymał w ręku oskarda ani nie podniósł szpadla. Jan Cheroot musiał wkładać im narzędzia w dłonie i układać palce na uchwytach, przez cały czas pomrukami wyrażając pogardę dla takiej ignorancji. Nauczyli się nimi posługiwać w ciągu kilku minut, a ich gładkie czarne mięśnie, przygotowane do walki i wyćwiczone w boju, zamieniły je w śmiercionośną broń. Matabele atakowali żółtą ziemię, jakby to był największy wróg. Kiedy dwóch z nich stanęło po raz pierwszy w życiu przed taczką, podnieśli ją razem z zawartością. A gdy Ralph pokazał im, jak należy się nią posługiwać, ucieszyli się niczym dzieci. – Czy nie mówiłem, że pokażę wam wiele cudów? – spytał zadowolony z siebie Bazo. Byli grupą bardzo zdyscyplinowanych młodych ludzi od dzieciństwa przyzwyczajonych do życia w wiosce, w której panowała ściśle określona struktura rodzinna, a potem, po osiągnięciu dojrzałości, do wspólnych ćwiczeń i zespołowego działania w walce. Jednocześnie panował wśród nich duch zaciekłej rywalizacji: przy każdej okazji współzawodniczyli ze sobą, starając się dowieść swojej siły lub umiejętności. Wiedząc o tym wszystkim, Zouga podzielił Matabele na cztery brygady po czterech mężczyzn, których nazwy pochodziły od nazw ptaków: Żurawie, Jastrzębie, Dzierzby, Khorhaany. Co tydzień brygada, która osiągnęła najlepszy wynik w wydobyciu żwiru, miała prawo nosić we włosach pióra wybranego ptaka; poza tym dostawała podwójną porcję mięsa z kukurydzą i twala, afrykańskiego
piwa ze sfermentowanego prosa. Zamienili pracę w zabawę. To i owo trzeba było zmienić i skorygować. Matabele byli hodowcami bydła, całe ich życie było poświęcone hodowli, ochronie i powiększaniu stad, nawet jeśli odbywało się to kosztem mniej wojowniczych sąsiadów. Ich stałą dietę stanowiła wołowina i maas, mleko zaprawione sokiem kalabasy. Wołowina była w kopalni drogim produktem, a Matabele z nieukrywaną odrazą spoglądali na tłustą, włóknistą baraninę, którą dostarczał im Zouga. Ale ciężki wysiłek fizyczny poprawia apetyt, więc po kilku dniach jedli ją – jeśli nie z przyjemnością, to przynajmniej bez skarg. Również w ciągu tych paru dni rozdzielono obowiązki i każdy robotnik nauczył się wykonywać swoje zadanie. Jana Cheroota nie dało się nakłonić do zejścia w głąb szybu. – Ek is nie ’n meerkat nie – oświadczył wyniośle łamanym holenderskim kolonii z Przylądka Dobrej Nadziei. – Nie jestem mangustą, nie żyję w ziemnej norze. Zouga potrzebował jednak także zaufanego człowieka przy stołach sortowniczych i tam właśnie zajął honorowe miejsce Jan Cheroot. Przykucnął nad połyskującą kupką przepuszczanego przez wodę żwiru; skąpa bródka podkreślała trójkątny, orientalny kształt jego twarzy z wysokimi policzkami i skośnymi oczyma osadzonymi w pajęczynie zmarszczek. Szybko dostrzegał mydlany połysk szlachetnych kamieni w stosie żwiru, lecz inna para oczu okazała się jeszcze szybsza i bystrzejsza. Zwykle to kobiety były najlepszymi sortowaczkami, ale mały Jordan błyskawicznie udowodnił, że ma nieprawdopodobny talent do wyławiania wzrokiem diamentów, bez względu na ich wielkość i kolor. To właśnie on zauważył pierwszy diament w pierwszej porcji przesianego piasku. Był to maleńki kamień o wadze jednej piątej karata, mający barwę ciemnego koniaku, więc Zouga wątpił, czy to rzeczywiście diament. Ale kiedy pokazał go doświadczonemu poszukiwaczowi, ten potwierdził i zaproponował za niego trzy szylingi. Potem już nikt nie kwestionował umiejętności Jordana; w razie wątpliwości pokazywano mu kamień. W ciągu tygodnia został głównym sortowaczem na Diabelskich Działkach. Siadywał naprzeciwko Jana Cheroota na niskim metalowym stołeczku; był niemal tego samego wzrostu co Hotentot. Nosił ogromne sombrero z plecionych włókien kukurydzy, chroniące jego delikatną brzoskwiniową skórę przed słońcem, i sortował żwir, jakby to była zabawa, która nigdy go nie nudziła. Zaciekle współzawodniczył z Janem Cherootem i za każdym razem, gdy spostrzegał diament, wydawał piskliwy okrzyk podniecenia; jego drobne dłonie śmigały w żwirze niczym dłonie pianisty po klawiszach. Zouga znalazł nauczycielkę dla Ralpha i Jordana. Była to żona luterańskiego kaznodziei, kobieta z pulchnymi piersiami i miłą twarzą; stalowoszare włosy nosiła zaczesane do tyłu w ogromny kok. Pani Gander była jedyną nauczycielką w promieniu pięciuset mil; przez kilka godzin każdego ranka uczyła niewielką grupę dzieci górników; lekcje czytania, pisania i arytmetyki odbywały się w małym kościółku z galwanizowanej blachy, stojącym na tyłach placu targowego. Był to codzienny rytuał, do którego Zouga zmuszał Ralpha groźbami, Jordan natomiast pędził na lekcje z takim samym entuzjazmem jak do stołu sortowniczego po szkole. Dzięki swojej anielskiej urodzie i zainteresowaniu słowem pisanym, które zaszczepiła w nim Aletta, od razu stał się ulubieńcem pani Gander. Nauczycielka nie próbowała ukrywać swojej sympatii. Mówiła do niego „Jordie, kochanie”
i wyznaczyła do ścierania tablicy, co było zaszczytem, za który tuzin pozostałych uczniów miało ochotę wydrapać mu jego śliczne, anielskie oczy ocienione gęstymi rzęsami. Na lekcje do pani Gander chodziło dwóch bliźniaków, twardych synów twardego górnika z australijskich kopalni opali, któremu się nie poszczęściło. Mieli ogolone głowy z powodu zagrożenia wszami i chodzili boso, bo ich ojciec obrabiał ubogą działkę na wschodnim krańcu kopalni; nosili wyblakłe, połatane bryczesy na szelkach i postrzępione koszule. Henry i Douglas Stewartowie stanowili dobraną parę, działającą w idealnym porozumieniu. Potrafili zażartować okrutnie, ale tak cicho, że pani Gander nic nie słyszała, i dać łokciem kuksańca lub pociągnąć za włosy tak szybko, że nie mogła tego zauważyć. Jordan stał się ich naturalną ofiarą. Ochrzcili go „Jordisia” i lubili ciągnąć za miękkie, delikatne loczki; jego łzy sprawiały im ogromną satysfakcję, zwłaszcza gdy uświadomili sobie, że chłopiec jest zbyt dumny, by zwrócić się do starszego brata o ochronę. – Powiedz pani Gąsiorek1, że boli mnie brzuch – rzekł Ralph do Jordana – i tata nie kazał mi iść do szkoły. – Dokąd idziesz? – zapytał Jordan brata. – Co będziesz robił? – Zajrzę do gniazda, może młode są już gotowe. – Ralph odkrył gniazdo raroga górskiego na krawędzi skalistego kopje pięć mil od obozowiska górników przy drodze na Przylądek Dobrej Nadziei. Zamierzał zabrać młode sokoły i wyćwiczyć je do polowań. Ralph zawsze miał ekscytujące plany; był to jeden z wielu powodów, dla których Jordan go uwielbiał. – Pozwól mi ze sobą iść, proszę cię, Ralph. – Jesteś jeszcze zbyt mały, Jordie. – Mam prawie jedenaście lat. – Ledwie skończyłeś dziesięć – poprawił go z wyższością Ralph. Jordan wiedział z doświadczenia, że spieraniem się nic z bratem nie wskóra. Przekazał kłamstwo Ralpha takim słodkim głosikiem, tak niewinnie mrugając rzęsami, że pani Gander nawet nie przyszło do głowy wątpić w jego słowa. Ale bracia Stewartowie szybko wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Za kościołem stała latryna, dawna budka strażnicza z karbowanej blachy, w której umieszczono drewnianą skrzynię z owalnym wycięciem nad kubłem z galwanizowanej stali. Upał sprawiał, że w maleńkiej kabinie było jak w piecu, a zawartość kubła błyskawicznie „dojrzewała”. Bliźniacy nakryli tam Jordana w czasie porannej przerwy. Złapali go każdy za jedną kostkę i stanęli nad drewnianym siedziskiem; Jordan wisiał głową w dół nad otworem, trzymając się rozpaczliwie desek, a oni próbowali wcisnąć jego głowę i ramiona do wypełnionego ekskrementami kubła. – Nadepnij mu na palce – wysapał Douglas. Jordan nieoczekiwanie stawił im opór. Douglas miał czerwoną krechę od zadrapania na szyi; musieli użyć całej siły, żeby rozsunąć szczęki chłopca zaciśnięte na kciuku Henry’ego. Obrażenia zmieniły nastawienie bliźniaków. Zaczęli ze śmiechem – złośliwym śmiechem – ale później stali się gniewni i okrutni. Ich poczucie godności ucierpiało równie boleśnie jak ciała. – Zamknij się, ty maminsynku! – wydusił Henry, za radą brata stawiając kanciasty obcas buta na kostkach Jordana, który bronił się i kopał, krzycząc z bólu i przerażenia. Przeciwko ich połączonej sile nawet najzacieklejszy opór Jordana nie mógł nic dać. Paznokciami zdzierał białe drzazgi z siedziska, krzycząc histerycznie, lecz jego głowa była coraz niżej. Po chwili
duszący smród ścisnął mu gardło i stłumił krzyki. Gdy poczuł, że zimne fekalia dotykają jego złotych loków, drzwi latryny otwarły się gwałtownie i pojawiła się w nich postać pani Gander. Nauczycielka przez chwilę patrzyła z niedowierzaniem, a potem ogarnął ją straszliwy gniew. Jej prawa ręka, wyrobiona od zagniatania ciasta na chleb i prania, strzeliła do przodu, zadając półkolisty cios, który rzucił obu bliźniaków w kąt latryny. Pani Gander podniosła Jordana, trzymając go na odległość ramienia; zaczerwieniła się i zmarszczyła z powodu smrodu dochodzącego z jego włosów. Biegnąc, krzyknęła do męża, żeby przyniósł wiadro cennej wody i żółto-czerwone, nakrapiane mydło. Pół godziny później od Jordana zalatywało mydłem dezynfekującym, a jego wysuszone przez słońce włosy wyglądały jak błyszcząca aureola. Zza zamkniętych drzwi zakrystii dochodziły wrzaski bliźniaków na przemian z odgłosami uderzeń ratanowej laski wielebnego Gandera. Jego żona raz po raz zachęcała go do większego wysiłku. Wokół zrytych resztek Colesberg Kopje wyrósł miniaturowy łańcuch pagórków stworzonych ręką człowieka. Był to piasek z kołysek do przesiewania urobku, wyrzucany na otwartym terenie poza granicą osady. Niektóre z tych sztucznych wzniesień miały już dwadzieścia stóp wysokości i tworzyły jałowe środowisko, w którym nie chciały rosnąć ani drzewa, ani trawa. Znaczyła je siatka wąskich ścieżek, które powstały dzięki codziennym wędrówkom setek czarnych robotników do kopalni. Skrót między luterańskim kościołem i siedliskiem Zougi wiódł właśnie jedną z tych ścieżek; w ciszy panującej w gorące południe robotnicy wciąż przebywali w szybach, wzgórza były opuszczone. Słońce wisiało pionowo nad ziemią, kładły się na niej tylko wąskie czarne paski cienia pod kopcami żwiru. Jordan biegł zakurzoną ścieżkąz oczyma zaczerwienionymi od łez upokorzenia i piekącymi od dezynfekującego mydła. – Cześć, Jordisia. Jordan natychmiast rozpoznał ten głos i stanął w miejscu jak wryty. Mrużąc oczy przed słońcem, spojrzał na wierzchołek jednego z kopców żwiru obok ścieżki. Na tle bladobłękitnego nieba widać było sylwetkę jednego z bliźniaków. Stał z zaciśniętymi kciukami i ogoloną głową wypchniętą do przodu; jego oczy z rzadkimi, pozbawionymi koloru rzęsami wyglądały jak oczy drapieżnej fretki. – Wygadałeś, siusiumajtku – rzucił oskarżycielskim tonem. – Nikomu nic nie wygadałem – zaprzeczył niepewnym, piskliwym głosem Jordan. – Wrzeszczałeś. To tak samo, jakbyś wygadał. A teraz znów będziesz wrzeszczał, ale nikt cię nie usłyszy, siusiumajtku. Jordan odwrócił się błyskawicznie i popędził rozpaczliwie, jak gazela ścigana przez geparda. Nie zrobił jednak nawet dziesięciu kroków, gdy drugi z bliźniaków ześliznął się ze zbocza po sypkim żwirze chroboczącym pod jego bosymi stopami i wylądował dokładnie naprzeciwko Jordana, z krzywym uśmiechem i rękami rozłożonymi w geście powitania. Starannie zastawili pułapkę. Osaczyli go na wąskiej ścieżce, w miejscu, gdzie żwirowe zbocza były najwyższe. Jeden z bliźniaków zsunął się zręcznie za plecami Jordana, utrzymując równowagę na małej lawinie żwiru, aż jego bose stopy zatrzymały się na samym dole. – Jordisia! – zawołał. – Jordisia! – powtórzył jak echo jego brat. Zbliżali się powoli z obu stron, rozkoszując się myślą o czekającej ich zabawie. Henry zachichotał
prawie bezgłośnie. – Małe dziewczynki nie powinny mleć jęzorami. – Nie jestem małą dziewczynką – szepnął Jordan, cofając się przed nim. – Więc nie powinieneś mieć loczków, bo tylko dziewczynki mają loczki. – Douglas sięgnął do kieszeni i wyciągnął scyzoryk z kościaną rączką. Zębami otworzył ostrze. – Zrobimy z ciebie chłopczyka, Jordisia. – A potem nauczymy cię, że nie wolno mleć ozorem. – Henry wyciągnął rękę zza pleców. Trzymał w niej gałąź akacji, z której zerwał liście, ale kolce zostawił. – Zrobimy ci to samo, co Gąsior zrobił nam. Po piętnaście razów na każdego. Czyli dostaniesz trzydzieści, Jordisia. Jordan wpatrywał się w gałąź z chorobliwą fascynacją. Była dwa razy grubsza od męskiego kciuka i wyglądała raczej jak pałka niż rózga; na niewielkich zgrubieniach szorstkiej czarnej kory wyrastały półcalowe kolce. Henry machnął gałęzią na próbę i syknął jak żmija. Ten odgłos pobudził Jordana, który zrobił zwrot i skoczył na wysoki stok tuż obok. Żwir usunął się zdradliwie spod jego stóp, musiał więc użyć rąk, żeby wdrapać się na szczyt. Bliźniacy zawyli z podniecenia jak stado dzikich psów przed polowaniem i rzucili się w pościg po miękkim, zapadającym się zboczu. Ciężar ich ciał sprawiał, że przy każdym kroku zapadali się powyżej kostek, więc Jordan, lżejszy, w dodatku unoszony strachem, dotarł na szczyt pagórka wcześniej. Z pobladłą twarzą w milczeniu popędził po płaskim wierzchołku, jeszcze bardziej zwiększając przewagę nad bliźniakami. Henry złapał w biegu kamień, bryłę kwarcu wielkości swojej dłoni, i cisnął go, wykorzystując siłę rozpędu. Pocisk przeleciał o cal od ucha Jordana, który skrzywił się i jęknął; stracił równowagę, potknął się nad krawędzią pagórka i stoczył po stromym stoku.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.