Kroniki archeo zagadka diamentowej doliny agnieszka stelmaszyk ebook

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.




Po​mysł se​rii: Agniesz​k a So​bich i Agniesz​k a Stel​ma​szyk Tekst: Agniesz​k a Stel​ma​szyk Ilu​stra​cje: Ja​cek Pa​ster​nak Re​d ak​tor pro​wa​d zą​cy: Agniesz​k a So​bich Ko​rek​ta: Agniesz​k a Skó​rzew​ska Pro​jekt gra​ficz​ny i DTP: Ber​nard Pta​szyń​ski © Co​p y​ri​g ht for text by Agniesz​k a Stel​ma​szyk © Co​p y​ri​g ht for il​lu​stra​tions by Ja​cek Pa​ster​nak © Co​p y​ri​g ht for this edi​tion by Wy​d aw​nic​two Zie​lo​na Sowa Sp. z o.o., War​sza​wa 2012 All ri​g hts re​se​rved ISBN 978-83-265-0440-2 Wy​d aw​nic​two Zie​lo​na Sowa Sp. z o.o. 00-807 War​sza​wa, Al. Je​ro​zo​lim​skie 96 tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51 www.zie​lo​na​so​wa.pl wy​d aw​nic​two@zie​lo​na​so​wa.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.


Spis treści

Rozdział I Okrutny wyrok Rozdział II Niespodziewany telefon Rozdział III Mroczny motel Rozdział IV Duchy i cienie Z Kronik Archeo Rozdział V Przedsiębiorca pogrzebowy Z Kronik Archeo Rozdział VI Konsultantka Rozdział VII Oko w oko z diabłem Rozdział VIII Śledztwo Gardnerów Rozdział IX Agent Pears Z Kronik Archeo Rozdział X Strażniczka przyrody Rozdział XI Charlotta Robins Rozdział XII Tajemnica Alice Rozdział XIII Dama pik Z kronik Archeo Rozdział XIV Człowiek widmo Rozdział XV Z raju do piekła Rozdział XVI Zrządzenie losu Rozdział XVII Ryzykowny pomysł Rozdział XVIII Wściekły wombat Z Kronik Archeo Rozdział XIX Przyjaciel sprzed lat


Z Kronik Archeo Rozdział XX W drodze na Przylądek Udręki Rozdział XXI Niedokończony lot Rozdział XXII Tragiczna wiadomość Rozdział XXIII Na ratunek dzieciom Rozdział XXIV Niezdarna pokojówka Rozdział XXV Nocne łowy Rozdział XXVI Płatny zabójca? Rozdział XXVII Zagubieni Rozdział XXVVIII Metafizyczny niepokój Rozdział XXIX Gdzie jest Bartek? Rozdział XXX Atak cienia Rozdział XXXI Pętla się zaciska Rozdział XXXII Stwór w pułapce Rozdział XXXIII Tajemnicza osada Rozdział XXXIV Inicjał na drzewie Rozdział XXXV Trzeba się wycofać Rozdział XXXVI Uratowani Z Kronik Archeo Rozdział XXXVII Zatrzymanie Z Kronik Archeo Rozdział XXXVIII Przygoda nie śpi Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


– Czy skazany przyznaje się do winy? – sędzia Alan Brown zwrócił się surowym tonem do drobnego, drżącego ze strachu, umorusanego dziewięciolatka. Chłopiec był tak przestraszony, że nie mógł wy​krztu​sić ani jed​ne​go sło​w a na swo​ją obro​nę. Po​krę​cił je​dy​nie prze​czą​co gło​w ą. – On jest niewinny! – załkała głośno jego matka. – Błagam, oszczędźcie go! Jest niewinny! – powtórzyła, zalewając się łzami. Rozpaczliwie wyciągała ręce w stronę sędziego w białej peruce, przed którym stało drżące jak osika jej jedyne, ukochane dziecko. Żandarm odepchnął kobietę gwał​tow​nie. – Uciszcie tę pomywaczkę! – rozkazał sędzia Brown, jeden z najsurowszych pracowników wymiaru spra​w ie​dli​w o​ści Jej Kró​lew​skiej Mo​ści kró​lo​w ej Wik​to​rii. Dla sędziego Browna, człowieka o szarych, zimnych i bezdusznych oczach, nie było ważne, że chłopiec ma zaledwie dziewięć lat. Traktował go jak dorosłego. Sędzia nie znosił biednych, brudnych, ubranych w łachmany wyrostków włóczących się po ulicach Londynu. Uważał, że z tych dzieci nic dobrego nie wyrośnie. Za najdrobniejsze przewinienie, choćby kradzież kromki chleba, skazywał je na długoletnie więzienie. Zupełnie nie obchodziło go, że ci mali skazańcy byli często sierotami, których nikt nie chciał przy​gar​nąć. Gdy Beth dowiedziała się, że sędzia Alan Brown będzie prowadził sprawę jej syna, omal nie umarła z rozpaczy. Kró​lo​wa Wik​to​ria Ha​no​wer​ska uro​dzi​ła się 24 maja 1819 roku w Lon​dy​nie. Wiedziała, że nie uwierzy w jej zapewnienia o niewinności Zo​sta​ła kró​lo​wą w wie​ku 18 lat. Po​ślu​bi​ła Williama. Była tylko biedną pomywaczką. Jaką zatem księ​cia Al​ber​ta Sach​sen-Co​burg-Go​tha, wartość miało jej słowo, przeciwko słowu lorda któ​ry był jej wiel​ką mi​ło​ścią. Sama mu się oświad​czy​ła, po​nie​waż ksią​żę jako niż​szy Corneliusa? To lord Cornelius Cavendish, u którego ran​gą nie mógł tego uczy​nić. Z ich związ​ku pracowała, oskarżył jej syna o kradzież cennego, rodowego na​ro​dzi​ło się dzie​wię​cio​ro dzie​ci. Byli sygnetu z diamentem. Syn lorda, trzynastoletni Arthur, zgod​nym i ko​cha​ją​cym się mał​żeń​stwem. Gdy w 1861 roku ksią​żę nie​spo​dzie​wa​nie twierdził, że na własne oczy widział, jak mały William


zmarł na ty​fus, kró​lo​wa po​grą​ży​ła się w ża​ło​bie. Do koń​ca ży​cia ubie​ra​ła wy​łącz​nie czar​ne suk​nie i wy​co​fa​ła się z ży​cia pu​blicz​ne​go. Na​zy​wa​no ją „Wdo​wą z Wind​so​ru”. Przez po​nad 63 lata była kró​lo​wą Zjed​no​czo​ne​go Kró​le​stwa Wiel​kiej Bry​ta​nii i Ir​lan​dii. 1 stycz​nia 1877 roku zo​sta​ła rów​nież ce​sa​rzo​wą In​dii. Okres rzą​dów Wik​to​rii Ha​no​wer​skiej zo​stał na​zwa​ny od jej imie​nia epo​ką wik​to​riań​ską, a sama kró​lo​wa sta​ła się sym​bo​lem bry​tyj​skiej po​tę​gi. Był to okres ko​lo​nial​nych pod​bo​jów, re​wo​lu​cji prze​m y​sło​wej, ro​sną​ce​go do​bro​by​tu, ale i roz​war​stwie​nia spo​łe​czeń​stwa. Kró​lo​wa Wik​to​ria zmar​ła 22 stycz​nia 1901 roku w Co​wes na wy​spie Wi​ght. Wie​lu współ​cze​śnie pa​nu​ją​cych mo​nar​chów jest z nią spo​krew​nio​nych.

kradnie sygnet ze szkatuły stojącej na biurku w gabinecie lorda. Chociaż nie było na to żadnego dowodu i nie znaleziono sygnetu ani przy Williamie, ani w domu po​my​w acz​ki, chłop​ca uzna​no za win​ne​go. – Na pewno sprzedał sygnet! – stwierdził komisarz policji i tak zakończyło się całe dochodzenie. Jest świadek i jest sprawca! Dla policji wszystko było jasne. Jednak nie dla Beth, matki chłopca. Chociaż była biedna jak mysz kościelna, starała się go wychować na porządnego człowieka. William był dobrym dzieckiem i na pewno nie ukradł sy​gne​tu, ale któż chciał​by w to wie​rzyć?!

– Czy oskar​żo​ny przy​zna​je się do winy? – sę​dzia Brown za​dał py​ta​nie grzmią​cym gło​sem. – Nie, ni​cze​go nie ukra​dłem! – chło​piec wy​du​sił wresz​cie drżą​cym gło​sem. – Śmiesz bez​czel​nie kła​mać?! – wrza​snął sę​dzia. Arthur Cavendish, siedzący na sali razem ze swoim ojcem, rzucił przerażonemu chłopcu złośliwe, kpią​ce spoj​rze​nie. – Wi​dzia​łem, to on ukradł sy​gnet! – wy​cią​gnął oskar​ży​ciel​sko pa​lec w kie​run​ku Wil​lia​ma. – Sprawa jest zatem zamknięta! – zagrzmiał sędzia Alan Brown. – Synu pomywaczki, skazuję cię na… Sędzia zmarszczył brwi w namyśle. Najchętniej skazałby tego małego wyrzutka społeczeństwa na


karę śmierci, i to nie byłoby nic niezwykłego w jego karierze, ale tego dnia miał akurat wyjątkowo do​bry na​strój, więc po​sta​no​w ił za​sto​so​w ać nie​co ła​god​niej​szy wy​miar kary. – Skazuję cię na trzydzieści lat pracy w kolonii karnej w Point Puer! – wydał straszny wyrok, który dla małego Williama był równoznaczny ze śmiercią. – To cię oduczy kraść! – sędzia dodał z sa​tys​fak​cją. – Och, nieeee! – Beth Dickins rzuciła się z pięściami na odgradzających ją od syna żandarmów. – On prze​cież nic nie zro​bił! Po po​licz​kach chłop​ca po​to​czy​ły się gru​be łzy. Nie mógł na​w et po​że​gnać się ze swo​ją mamą. – Wyrok wykonać natychmiast! – sędzia Brown grzmotnął sędziowskim młotkiem w stół. Zaraz po​tem Wil​lia​ma Dic​kin​sa za​ku​to w cięż​kie kaj​da​ny. – Syn​ku! – Beth wo​ła​ła z roz​pa​czą, gdy żan​dar​mi siłą wy​pro​w a​dza​li ją z sali roz​praw. W porcie w Portsmouth czekał już statek, który powoli zapełniał się więźniami skazanymi na zesłanie do kolonii karnej, znajdującej się na drugim krańcu świata. William wiedział, że już nigdy nie uj​rzy swo​jej mat​ki, a ona wie​dzia​ła, że już nig​dy nie zo​ba​czy swo​je​go je​dy​ne​go dziec​ka. Jedynie lord Cavendish, usatysfakcjonowany wyrokiem, w dobrym nastroju opuszczał gmach sądu. Zupełnie nie wzruszył go los chłopca ani jego matki, którą zresztą zwolnił z posady po​my​w acz​ki. – Nie możemy w naszym domu tolerować kłamczuchów i złodziei, prawda, ojcze? – Arthur, podobny do swego ojca jak dwie krople wody, z tym samym pogardliwym uśmieszkiem patrzył na roz​pacz Beth.


– Oczy​w i​ście, synu – po​twier​dził skwa​pli​w ie lord. – Ten ło​buz za​słu​żył na przy​kład​ną karę. – Tak, zasłużył – Arthur przytaknął gorliwie lizusowskim tonem, patrząc przy tym, jak wy​pro​w a​dza​ją ma​łe​go ska​zań​ca. William już nie płakał. Jego los został przypieczętowany. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego wyrządzono mu tak wielką krzywdę. Był przecież niewinny. Z okratowanego okna więziennego powozu, który miał powieźć go do portu, po raz ostatni rzucił swojej matce pełne smutku spoj​rze​nie, a po​tem po​pa​trzył w zim​ną twarz Ar​thu​ra Ca​ven​di​sha, któ​ry uśmie​chał się z wyż​szo​ścią. Syn lorda dyskretnie sięgnął do kieszeni i, na chwilę krótką jak mgnienie oka, wysunął z niej coś, co bły​snę​ło. Zro​bił to tak, że je​dy​nie mały Dic​kins mógł to zo​ba​czyć. Wil​liam wstrzy​mał od​dech. – Sy​gnet! – szep​nął wstrzą​śnię​ty. – Sy​gnet! – za​w o​łał gło​śniej, szar​piąc kaj​da​na​mi. – On go ma!

Ale nikt nie mógł już tego usłyszeć, ponieważ więzienny powóz toczył się z głośnym turkotem po londyńskim bruku w stronę Portsmouth, gdzie czekał okręt pełen więźniów zesłanych na odbycie kary w Port Arthur i Point Puer. W głowie chłopca kołatała się już teraz tylko jedna myśl: dlaczego? Dlaczego on to zrobił? Dlaczego syn lorda był tak okrutny? Nim zamknięto Williama pod ciem​nym, cuch​ną​cym po​kła​dem, chło​piec pod​jął de​cy​zję: – Uciek​nę!


Port Ar​thur – naj​więk​sza ko​lo​nia kar​na w Au​stra​lii. Ko​lo​nię utwo​rzo​no w 1833 roku na Pół​wy​spie Ta​sma​na. Zsy​ła​no do niej więź​niów, naj​czę​ściej cięż​kich re​cy​dy​wi​stów z ca​łe​go Im​pe​rium Bry​tyj​skie​go. W ko​lo​nii pa​no​wa​ły su​ro​we wa​run​ki i za​ostrzo​ne środ​ki bez​pie​czeń​stwa. Jej po​ło​że​nie unie​m oż​li​wia​ło uciecz​kę. Aby od​izo​lo​wać mło​dzież od star​szych więź​niów, na po​bli​skiej wy​spie Po​int Puer utwo​rzo​no wię​zie​nie dla chłop​ców w wie​ku 9-17 lat. Naj​czę​ściej po​cho​dzi​li oni z bry​tyj​skich slum​sów. Duży na​cisk kła​dzio​no na re​so​cja​li​za​cję nie​let​nich więź​niów.


Ania razem ze swoją koleżanką Jagodą Kłosek wolno kierowały się w stronę Bursztynowej Willi. Obie przyjaciółki miały wspólnie odrabiać lekcje. Jagoda chciała też obejrzeć wszystkie Kroniki Ar​cheo, ja​kie do tej pory Ania spo​rzą​dzi​ła. – Czy twój brat bę​dzie te​raz w domu? – spy​ta​ła z nie​w in​ną min​ką. Ania wiedziała, że przyjaciółka bardzo lubi Bartka. Gdy tylko się pojawiał, Jagoda robiła do nie​go ma​śla​ne oczy, ale on nie zwra​cał na nią naj​mniej​szej uwa​gi. – Mój brat bę​dzie chy​ba te​raz na zam​ku, u wuj​ka Ry​szar​da.

– Och, to szkoda – Jagoda jęknęła z nutką zawodu w głosie. Zaraz jednak pocieszyła ją myśl, że


Ania jeszcze raz opowie o swoich najnowszych przygodach w Japonii, pokaże zdjęcia i Kroniki. To było ta​kie eks​cy​tu​ją​ce, że mo​gła tego słu​chać na okrą​gło. – Wy​bie​ra​cie się gdzieś zno​w u? – spy​ta​ła. – Mamy zaproszenie od lady Ginevry Carnarvon do Londynu, ale pojedziemy dopiero w wakacje. Bar​dzo się cie​szę, bo zno​w u zo​ba​czę się z Mary Jane, Ji​mem i Mar​ti​nem – po​w ie​dzia​ła Ania. – Cie​ka​w e, jak te​raz wy​glą​da Mar​tin? – Ja​go​da roz​ma​rzy​ła się. – Do​kład​nie tak samo jak Jim! – za​żar​to​w a​ła Ania. – Ale Martin jest od Jima o wiele spokojniejszy – twierdziła Jagoda. Miała okazję poznać obu Gardnerów ubiegłego lata, gdy spędzali w Zalesiu Królewskim wakacje. – Chociaż faktycznie, czasem mam kłopot, żeby ich odróżnić – westchnęła na wspomnienie identycznych jak dwie krople wody chłop​ców. – Pokażę ci ich zdjęcia, mam wklejone w Kronice – pocieszyła ją Ania. – Wiedziała, że jej przyjaciółka jest bardzo kochliwa i co kilka tygodni przeżywała fascynację jakimś nowym chłopcem lub gwiazdorem. Ostatnio oszalała na punkcie Justina Biebera. Miała wszystkie jego nagrania i bez​li​to​śnie ra​czy​ła nimi Anię na każ​dej prze​rwie. Dziewczynki doszły do Bursztynowej Willi, jak Ania nazywała swój dom, i otworzyły furtkę prowadzącą do ogrodu. Zawsze, kiedy Ania ją zamykała, lubiła popatrzeć na widoczne stąd wzgórze z zamkiem, w którym mieszkał i pracował wujek Ryszard, a Bartek ćwiczył się w rycerskim rze​mio​śle w Brac​twie Ry​cer​skim. – O, je​ste​ście już, dziew​czyn​ki – mama Ani przy​w i​ta​ła je na pro​gu domu. Dzi​siaj skoń​czy​ła wcze​śniej pra​cę i przy​go​to​w y​w a​ła w domu ja​kiś re​fe​rat.


– Jak było w szko​le? – za​gad​nę​ła cie​ka​w a. – Ogłoszono konkurs na najgrzeczniejszą klasę! – Jagoda nie omieszkała poinformować. – Tomek Barański i Marcin Trzepałka już się naradzają, bo bardzo chcą, żebyśmy wygrali. Klasa, któ​ra wy​gra, otrzy​ma Pu​char Grzecz​no​ści! – Oho, to rzeczywiście będzie się działo! – roześmiała się pani Beata, ponieważ dobrze znała obu ga​gat​ków i wie​dzia​ła, jak lu​bią bro​ić. – Odrobimy lekcje, a potem pooglądamy sobie moje Kroniki – powiedziała Ania, ciągnąc ko​le​żan​kę do swo​je​go po​ko​ju na pię​trze. – W ta​kim ra​zie przy​nio​sę wam sok i cia​stecz​ka – mama prze​szła do kuch​ni.


W momencie, gdy kładła na talerzyk czekoladowe ciastka, rozległ się dźwięk telefonu. Nie mogła uwierzyć własnym uszom, kiedy w słuchawce odezwał się głos dawno niewidzianej kuzynki Barbary, mieszkającej od wielu lat w Hobart, na dalekiej Tasmanii, niewielkiej wyspie leżącej u południowych brzegów Australii. Barbara, jak przystało na dziennikarkę, miała bardzo ciekawą historię do opowiedzenia. Tym razem badała sprawę pewnego poszukiwacza złota. Beata Ostrowska słuchała z wielką ciekawością, pogryzając przy tym ciasteczka, których nie zdążyła zanieść Ani i jej ko​le​żan​ce. – Ania z Bartkiem mają niedługo zimowe ferie, więc pomyślałam sobie, że może przylecielibyście do nas na trochę? Jeszcze nigdy nie odwiedziliście mnie w Australii, więc to byłby doskonały mo​ment na mały wy​pad na An​ty​po​dy. Co o tym są​dzisz?

– Bar​ba​ra zu​peł​nie za​sko​czy​ła ku​zyn​kę tym za​pro​sze​niem. – Rzeczywiście, nie widziałyśmy się już kilka lat i od dawna zamierzałam cię odwiedzić, ale wiesz jak to jest, zawsze wyskoczy coś niespodziewanego – mówiła Beata Ostrowska, jednocześnie zastanawiając się nad propozycją Barbary. – „Właściwie, czemu nie?” – pomyślała podekscytowana. – Dzieciaki byłyby przeszczęśliwe! – dodała głośno do słuchawki. – Muszę jeszcze tylko porozmawiać z Adamem – powiedziała. – Wiesz, dopiero co wróciliśmy z Japonii i sporo tam


prze​ży​li​śmy. – Jasne, obgadajcie ten pomysł. Mam jednak nadzieję, że przyjedziecie. Moglibyśmy razem po​szu​kać żyły zło​ta – za​śmia​ła się ku​zyn​ka. – Ku​szą​ca pro​po​zy​cja – Be​ata uśmiech​nę​ła się. – W ta​kim ra​zie za​dzwo​nię jesz​cze ju​tro, gdy za​trzy​mam się w ja​kimś na​stęp​nym mo​te​lu i da​cie mi odpowiedź – ziewnęła Barbara. Ze względu na różnicę czasu i zmęczenie podróżą, w której akurat była, ledwie trzymała się na nogach. – Pozdrów Adama i ucałuj ode mnie dzieciaki! – powiedziała jesz​cze do słu​chaw​ki. – Dzię​ku​ję, po​zdro​w ię i uca​łu​ję. Daj znać, jak cze​goś się do​w iesz o tym zło​cie! – Ja​sne! No to pa! – Pa! – po​w ie​dzia​ły so​bie obie ku​zyn​ki, po czym roz​łą​czy​ły się. – Żyła złota, hm – zamyśliła się pani Beata i chrupnęła ostatnie ciasteczko na talerzyku. Po chwili zorientowała się, że sama wszystkie zjadła, wyjęła więc nowe i zaniosła dziewczynkom na górę.


Barbara Lawson, na co dzień dziennikarka mieszkająca w Hobart na Tasmanii, jechała swoją wysłużoną terenówką po australijskich bezdrożach. Przejechała już siedemset kilometrów i nie napotkała żywej duszy, a na drodze minęły ją zaledwie trzy samochody i dwa ogromne pociągi drogowe. Barbara bardzo nie lubiła tych ostatnich – podmuch towarzyszący mijaniu pociągu drogowego mógł z łatwością zmieść jej auto z drogi na pobocze pokryte czerwonym, jałowym pyłem. Zostało jej jeszcze kilka kilometrów do maleńkiego punktu na mapie, w którym zamierzała prze​no​co​w ać. Była już wy​czer​pa​na, a od domu dzie​li​ły ją ty​sią​ce ki​lo​me​trów.


Komuś, kto nie mieszka w Australii, nawet trudno sobie wyobrazić, jak wielkie przestrzenie trzeba czasem pokonywać, żeby dotrzeć z punktu A do punktu B. Barbara Lawson była obywatelką australijską już od wielu lat i zdążyła się do tego przyzwyczaić. Przemierzała teraz bezkresną pustynię, niewyobrażalną pustkę, przetykaną tylko czasami trawą spinifex, ciągnącą się po horyzont. Nic, tylko czerwony piasek i trwa, której ukłucie powoduje trudno gojące się rany. Gdyby nie klimatyzowane wnętrze samochodu, w czterdziestostopniowym upale wyschłaby na wiór w ciągu kilkunastu godzin. Palące słońce i błękitne niebo bez jednej chmurki nie pozostawiały co do tego żad​nych złu​dzeń. – Powinnam leżeć sobie teraz na plaży albo surfować na desce w przyjemnych, chłodnych falach oceanu – rozmarzyła się Barbara, patrząc Po​ciąg dro​go​wy Tra​ w a spi​ n i​ f ex – wy​ s o​ k a, twar​ d a, ostra to ro​dzaj sa​m o​cho​du cię​ża​ro​we​go z dużą nieco posępnym tra​wa. Po​wo​du​je trud​no go​ją​ce się rany. ilo​ścią na​czep, wy​ko​rzy​sty​wa​ny do wzrokiem na iście trans​por​tu to​wa​ro​we​go. Au​stra​lij​skie mar​sjań​ski po​cią​gi dro​go​we wy​po​sa​żo​ne są w po​tęż​ne zde​rza​ki chro​nią​ce przed kan​gu​ra​m i. kra​jo​braz za szy​bą sa​mo​cho​du.

Dziennikarka nie bez przyczyny znajdowała się w tym niegościnnym miejscu, w którym naprawdę można by nagrywać filmy science fiction. Wszystko po to, aby zdobyć informację. Nie byle jaką informację. Otóż pojawiła się plotka, która w szybkim tempie dotarła również na Tasmanię,


o fenomenalnym odkryciu pewnego farmera. Wieść niosła, że na pustyni przypadkiem znalazł ogromny samorodek złota, ważący prawie pięć kilogramów! Samorodek leżał sobie po prostu w oślepiającym blasku słońca i czekał na szczęśliwego znalazcę. Farmer zabłądził na pustyni i zupełnie przypadkowo wpadł właśnie na tę grudę złota, a dokładnie, potknął się o nią i wyrżnął nosem w czerwoną ziemię. Tak głosiła plotka. Może brzmiała nazbyt fantastycznie, ale Barbara wiedziała, że nie takie rzeczy zdarzają się w Australii. Mogła to być najszczersza prawda. Wszak prze​w a​ża​ją​ca część tego kra​ju nadal po​zo​sta​je nie​za​miesz​ka​na. Australijczycy zasiedlają głównie wybrzeża, Sa​m o​ro​dek – brył​ka zło​ta lub in​ne​go a w najbardziej niegościnnych miejscach mieszkają me​ta​lu czy mi​ne​ra​łu zna​le​zio​na w pia​sku, Aborygeni, rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Ogromne mule itp. przestrzenie wciąż pozostają niezbadane. Dlatego Australia jest istnym rajem dla przyrodników. Co rusz odkrywane są zwierzęta lub rośliny uznawane za wymarłe od wielu milionów lat. Nie tak dawno Barbara pisała przecież artykuł o stromatolitach, które wciąż zdumiewają tym, że pochodzą z odległych czasów rodzenia się życia na Ziemi. Teraz jednak bardziej od stromatolitów interesowała ją ta gruda złota. Tak samo jak mieszkańców Hobart. Wieść o złocie ożywiła nieco senną atmosferę miasta i stała się przedmiotem wielu rozmów i ploteczek. Wkrótce każdy był gotów wyruszyć na poszukiwania. Nie da się ukryć, że Hobart opętała prawdziwa gorączka złota! Dlatego Barbara postanowiła sprawdzić, czy wieść o złocie jest prawdziwa. Nie mogła dopuścić, by mieszkańcy jej miasta porzucili swoje rodziny, obowiązki i wy​ru​szy​li na po​szu​ki​w a​nie skar​bów, opie​ra​jąc się je​dy​nie na nie​spraw​dzo​nych po​gło​skach. Niestety, Barbara nie miała dla nich dobrych wiadomości. Odnalazła owego farmera, który rzeczywiście znalazł samorodek złota, lecz nie był on aż tak duży, jak głosiła plotka. Choć rzeczywiście ważył ponad kilogram. Farmer miał jednak ze swoim odkryciem jeden poważny problem. Otóż w żaden sposób nie potrafił wrócić w miejsce, w którym dokonał odkrycia. Próbował wiele razy, ale jego usilne starania nie przynosiły zamierzonych efektów. Może wydawać się to dziwne, lecz biorąc pod uwagę, że znalazł swoją grudkę złota na pustyni o obszarze Stro​m a​to​li​ty to ska​ły wę​gla​no​we, któ​re po​wsta​ją za kilku europejskich krajów, fakt ten przestaje zdumiewać. spra​wą si​nic. Wy​stę​po​wa​ły na Zie​m i już W każdej swojej części pustynia wyglądała niemal po​nad 3 mld lat temu. dokładnie tak samo. To było jak szukanie igły w stogu siana. Próbował nawet umyślnie potykać się o różne kamienie, w nadziei, że znowu trafi na ten właściwy i całą żyłę złota. Nabawił się tylko kilku urazów, a złota nie znalazł. Najwidoczniej odnalezienie grudki było szczęśliwym zbiegiem oko​licz​no​ści, jaki przy​tra​fia się tyl​ko raz w ży​ciu. Barbara Lawson rozmyślała o tym wszystkim i o rozczarowaniu niektórych mieszkańców Hobart, kiedy zamieści te informacje w gazecie, gdy wreszcie ujrzała majaczące w oddali zabudowania. Według mapy, na którą właśnie zerknęła, powinno to być Coward Springs, miejsce, w którym zamierzała odpocząć i przenocować. Jazda po zmierzchu nie była bezpieczna, również ze względu na kangury, którym zdarzały się nagłe wtargnięcia na drogę. Przejechała jeszcze kilka kilometrów i zatrzymała się przed maleńką stacją benzynową. Uzupełniła zapas paliwa i rozejrzała się po miasteczku. Było naprawdę niewielkie, ale zdawało się posiadać wszystko, co niezbędne do przeżycia na takim odludziu. Ku swojej wielkiej uldze, Barbara zobaczyła nawet budynek


Abo​ry​ge​ni – rdzen​ni miesz​kań​cy Au​stra​lii. Przy​by​li na ten kon​ty​nent praw​do​po​dob​nie oko​ło 50 tys. lat temu z po​łu​dnio​wowschod​niej Azji. Pro​wa​dzi​li ko​czow​ni​czy tryb ży​cia i byli sil​nie zwią​za​ni z na​tu​rą. Zaj​m o​wa​li się ło​wiec​twem i zbie​rac​twem, a ple​m io​na miesz​ka​ją​ce na wy​brze​żach, tak​że ry​bo​łów​stwem. Bia​li osad​ni​cy, któ​rzy osie​dla​li się w Au​stra​lii, do​pusz​cza​li się wie​lu okru​cieństw wo​bec rdzen​nej lud​no​ści. Nie ak​cep​to​wa​li ani nie ro​zu​m ie​li try​bu ży​cia i wie​rzeń Abo​ry​ge​nów. Nie uzna​no ich na​wet za ga​tu​nek ludz​ki i wpi​sa​no do księ​gi fau​ny au​stra​lij​skiej. Bia​li sys​te​m a​tycz​nie wy​pie​ra​li licz​ne ple​m io​na z ziem, któ​re zaj​m o​wa​ły od ty​się​cy lat. Jesz​cze dziś nie​któ​rzy Abo​ry​ge​ni żyją w re​zer​wa​tach, za​m iesz​ku​ją tak​że te​re​ny sła​bo za​lud​nio​ne i nie​uro​dzaj​ne. Po​li​ty​ka rzą​du nie za​wsze uła​twia​ła im asy​m i​la​cję we współ​cze​snym spo​łe​czeń​stwie. Do​pie​ro w 2008 roku pre​m ier Au​stra​lii ofi​cjal​nie prze​pro​sił Abo​ry​ge​nów za prze​śla​do​wa​nia i dys​kry​m i​na​cję.

z dyndającym na wietrze szyldem „Motel”. Natychmiast skie​ro​w a​ła kro​ki wła​śnie tam. Wnętrze motelu posiadało dość surrealistyczny wystrój. Barbara miała wrażenie, jakby cofnęła się w czasie i nagle znalazła się w epoce kolonizacji Australii. Dom zbudowany był w stylu wiktoriańskim i można się było domyślać, że musieli go kiedyś wznieść Anglicy. Wnętrze było mroczne i przytłaczające wielością ciężkich, zakurzonych kotar i zasłon. Przez krótką chwilę Barbara nie widziała właściwie nic, jej wzrok porażony oślepiającym słońcem, musiał przyzwyczaić się do zaciemnionego wnętrza. Dzięki kotarom dosyć szczelnie zakrywającym okna, w głównym po​miesz​cze​niu mo​te​lu było w mia​rę chłod​no i przy​jem​nie.


– Dzień dobry, czy jest tu ktoś? – po krótkiej chwili oczekiwania za staroświeckim, porysowanym kontuarem Barbara zdecydowała się zawołać kogoś z obsługi motelu. Gdzieś za plecami usłyszała coś jakby tupot maleńkich nóżek. „Szczur?” – obejrzała się niespokojnie. Była odważną kobietą i zwy​kle ni​cze​go się nie bała, ale to miej​sce spra​w i​ło, że po​czu​ła dreszcz na ple​cach. – Hello! Czy jest tu ktoś? – zawołała po raz drugi, tym razem nieco głośniej i ruszyła po wąskich schodach, prowadzących na wyższe kondygnacje budynku. – Wymarli, czy co? – mruknęła lekko po​iry​to​w a​na. Na ścianach, meblach i półkach rozmieszczona była niezliczona ilość przeróżnych dziwnych przed​mio​tów, por​tre​tów, bi​be​lo​tów i zdjęć. – Chce pani u nas za​miesz​kać? Barbara podskoczyła na sam dźwięk tego pytania. Spod schodów, ze schowka na miotły, wyszła staruszka. Na nosie miała wielką brodawkę i w tych okolicznościach przypominała Barbarze cza​row​ni​cę. – Chyba znajdzie się wolny pokój – wiekowa Carmen Wood, powiedziała to takim tonem, jakby przez jej mo​tel prze​ta​cza​ły się ta​bu​ny tu​ry​stów. Dziennikarka uśmiechnęła się nieśmiało i zeszła z półpiętra, na które zdążyła już wejść. Nim udzieliła odpowiedzi, szybkim spojrzeniem zlustrowała widoczny stąd na parterze pokój z kominkiem. „Po co w tych upałach kominek?” – pomyślała i rozejrzała się, czy przypadkiem nie znajdzie gdzieś dowodów jakiejś zbrodni i trupów pod dywanem. Rozbuchana wyobraźnia podpowiadała jej najgorsze scenariusze. Był to jednak jedyny motel w promieniu siedmiuset ki​lo​me​trów. Mu​sia​ła w nim prze​no​co​w ać.


– By​ła​bym szczę​śli​w a, gdy​by zna​lazł się po​kój dla mnie – skła​ma​ła. – Zobaczmy – starsza pani pośliniła palec i nieśpiesznie przewróciła kartki dużej bordowej księgi. W ogromnym skupieniu sprawdzała, czy w pustym motelu znajdzie się wolne miejsce. – Po​w in​no coś być – mru​cza​ła pod no​sem. Barbara westchnęła, przestępując z nogi na nogę, ale nie chciała być niegrzeczna. Marzyła o ką​pie​li i do​brej ko​la​cji. – Tak, tak… Sta​rusz​ka mru​cza​ła, a po​tem za​sty​gła nad księ​gą jak fi​gu​ra z wo​sku. Po minucie Barbara chrząknęła znacząco, ale kobieta nawet nie drgnęła. Wreszcie dziennikarka za​czę​ła się oba​w iać, że Car​men w tej wła​śnie chwi​li ze​szła z tego świa​ta. – Pro​szę pani! Nic pani nie jest? – do​tknę​ła sta​rusz​kę pal​cem. Roz​le​gło się prze​cią​głe, prze​raź​li​w e chrap​nię​cie przy​po​mi​na​ją​ce dźwięk piły mo​to​ro​w ej. – A nie, nic mi nie jest – Carmen otrząsnęła się. – Chyba zdrzemnęłam się chwileńkę – dodała z uspra​w ie​dli​w ia​ją​cym uśmie​chem. „Też za chwi​lę za​snę i to na sto​ją​co, je​śli nie do​sta​nę po​ko​ju!” – po​my​śla​ła Bar​ba​ra. – No to zobaczmy jeszcze raz – właścicielka motelu przewróciła stronę w księdze i po raz wtóry za​czę​ła wo​dzić po niej pal​cem, jak​by spraw​dza​ła li​stę obec​no​ści. – Ale na tej stronie już pani sprawdzała! – Barbara przeraziła się, że upłynie kolejnych kilka mi​nut, a była już na​praw​dę głod​na i zmę​czo​na. – Doprawdy? – staruszka popatrzyła na dziennikarkę, jakby dopiero co ją ujrzała. – Zapomniałam. Muszę sprawdzić jeszcze raz. Nie mogę przecież się pomylić i przydzielić pani po​ko​ju, w któ​rym ktoś już miesz​ka! – wy​ja​śni​ła, li​cząc, że Bar​ba​ra zro​zu​mie ten do​nio​sły fakt. Dziennikarka na poważnie zaczęła się zastanawiać nad noclegiem w samochodzie, gdy weszła mło​da dziew​czy​na z ta​tu​ażem na przed​ra​mie​niu i kol​czy​ka​mi w uszach i w no​sie. – Hello! – przywitała Barbarę, żując jednocześnie gumę. – Chcesz wynająć u nas pokój? –


zakolczykowana dziewczyna popatrzyła na Barbarę takim wzrokiem, jakby miała zamiar ją po​ćwiar​to​w ać. Przy​najm​niej tak się Bar​ba​rze zda​w a​ło. – Staram się – dziennikarka odparła oględnie. – Przyjechałam z bardzo daleka i chciałabym tutaj prze​no​co​w ać – tłu​ma​czy​ła się, choć nie wie​dzia​ła, po co to robi. – No worries, mate! – dziewczyna odparła luzacko, co oznaczało mniej więcej „Spoko, koleś”. – Za​raz coś znaj​dę – do​da​ła po​śpiesz​nie. – Thanks, mate – podziękowała Barbara. Mieszkała w Australii od dość dawna i nie dziwiło ją mó​w ie​nie do wszyst​kich per mate, czy​li ko​leś lub sta​ry, nie​za​leż​nie od płci ani wie​ku.

– Wiesz, kochanie, ta pani bardzo chce u nas wynająć pokój – nobliwa właścicielka motelu oderwała się na chwilę od swojej pracy i najwyraźniej ucieszyła się obecnością dziewczyny z ta​tu​ażem, któ​rą do​pie​ro w tej chwi​li za​uwa​ży​ła. – Pomogę ci, babciu – dziewczyna wzięła od staruszki bordową księgę gości, szybko przekartkowała strony i coś nabazgrała na jednej z nich. Potem zdjęła z tablicy wiszący na haczyku


klucz, identyczny jak wiele pozostałych wiszących obok, i podała go Barbarze. – Pokój numer pięć. Po schodach do góry i na prawo – wyjaśniła. – To bardzo miły apartament – dodała z uśmiechem, nie prze​sta​jąc żuć gumy. – Dzięki, mate – odrzekła Barbara. Stwierdziła, że dziewczyna wbrew pozorom była całkiem sym​pa​tycz​na, choć jej bez​po​śred​niość i non​sza​lan​cja mo​gły nie​co iry​to​w ać. – Jeśli chcesz, złociutka, to moja wnuczka zaprowadzi cię do naszego słynnego muzeum – za​pro​po​no​w a​ła jesz​cze Bar​ba​rze star​sza pani. – Muzeum? – dziennikarka już odchodziła od kontuaru, ale cofnęła się z powrotem. – Macie tu​taj mu​zeum? – zdzi​w i​ła się. – Mamy wiele interesujących eksponatów! – staruszka podniosła w górę palec, by przydać swoim sło​w om więk​sze​go zna​cze​nia. – To nie byle ja​kie mu​zeum! – A gdzie ono jest? – Barbara miała wrażenie, że już teraz znajduje się w muzeum lub w skan​se​nie, ale naj​w y​raź​niej cho​dzi​ło o ja​kieś inne mu​zeum niż ten mo​tel. – Mu​zeum jest koło pubu, jak chcesz, to cię tam za​pro​w a​dzę – ode​zwa​ła się dziew​czy​na. Bar​ba​ra spoj​rza​ła na ze​ga​rek. Do​cho​dzi​ła osiem​na​sta. – A nie bę​dzie już za​mknię​te? – Oczywiście, że będzie zamknięte. Ale moja wnuczka, Alice – Carmen Wood wskazała za​kol​czy​ko​w a​ną dziew​czy​nę – spe​cjal​nie dla cie​bie, złot​ko, je otwo​rzy – mó​w i​ła ku​szą​cym to​nem.


– Wobec tego chętnie skorzystam – odpowiedziała Barbara bardziej z grzeczności niż z ciekawości. Nie spodziewała się po owym muzeum żadnych większych wrażeń ani ciekawostek, któ​re mo​gły​by za​in​te​re​so​w ać czy​tel​ni​ków jej ga​ze​ty. – Zejdź za pięt​na​ście mi​nut, za​cze​kam – Ali​ce za​pro​po​no​w a​ła Bar​ba​rze. – Ee, nie wiem, czy zdążę – dziennikarka miała zamiar chwilę odsapnąć w pokoju, wziąć prysznic i zre​lak​so​w ać się po dłu​giej po​dró​ży. – Zdą​ży pani! – dziew​czy​na za​pew​ni​ła dość enig​ma​tycz​nie.


Wiedząc, że ma niewiele czasu, i że specjalnie dla niej otworzą pewnie jedyną lokalną atrakcję, Barbara niezwłocznie udała się do swojego pokoju, żeby się odświeżyć. Kiedy tylko przekroczyła próg owego „apartamentu”, od razu zrozumiała, dlaczego Alice była taka pewna, że piętnaście minut jej wystarczy. Pokoik był dość przytulny, ale oprócz łóżka nie było w nim żadnych wygód! Żarówka w staroświeckim żyrandolu przepaliła się i z głośnym pyknięciem zgasła już pół minuty po wejściu Barbary do pokoju, jakby tylko czekała na tak spektakularne zakończenie swego żywota. Barbara Lawson była wręcz przekonana, że ta żarówka czekała specjalnie na nią, żeby jeszcze bardziej ją pognębić. W pokoju nie było telewizora ani nawet radia, choćby najstarszego. W rogu stał obity zielonym suknem fotel, który wyglądał na dość wygodny, ale gdy Barbara spróbowała w nim usiąść, oka​za​ło się, że jest prze​żar​ty przez mole i kor​ni​ki.


– Aj! – wy​krzyk​nę​ła, za​pa​da​jąc się w nim nie​mal do sa​mej zie​mi. Kie​dy z nie​ma​łym tru​dem uda​ło się jej wy​do​być z fo​te​la, prze​szła do ła​zien​ki, żeby wziąć prysz​nic. – Mogłam się tego spodziewać – ciężko westchnęła, ponieważ prysznic był urwany, a przy zlewie smęt​nie ster​czał za​rdze​w ia​ły ku​rek i to je​dy​nie od zim​nej wody. Barbara popatrzyła krytycznie na swoje odbicie w pękniętym lustrze. Uczesała ciemne, falujące włosy, które opadały jej na ramiona i plecy. Umyła ręce i ochlapała twarz chłodną wodą. Po pięciu minutach była całkowicie gotowa na wycieczkę do muzeum. W tym pokoju po prostu nic innego nie dało się ro​bić. Je​dy​nie spać. Na szczę​ście po​ściel była czy​sta i na​w et wy​kroch​ma​lo​na. Ali​ce już cze​ka​ła w holu mo​te​lu. W dło​ni trzy​ma​ła pęk klu​czy. Sta​rusz​ki nie było. – Gdzie two​ja bab​cia? – za​py​ta​ła Bar​ba​ra za​cie​ka​w io​na. Ali​ce mach​nę​ła ręką. – Tam gdzie za​w sze – od​par​ła la​ko​nicz​nie. Bar​ba​ra unio​sła brwi w nie​mym py​ta​niu. Skąd mo​gła wie​dzieć, gdzie jest to „za​w sze”. Dziew​czy​na z ta​tu​ażem ro​ze​śmia​ła się. – W schow​ku na mio​tły – uści​śli​ła swo​ją wcze​śniej​szą od​po​w iedź. – W schowku? – Barbara przypomniała sobie, że starsza pani chyba rzeczywiście stamtąd wcze​śniej wy​szła. – Och, to długa historia! – Alice powiedziała konspiracyjnym szeptem i przewróciła znacząco ocza​mi. – Nie martw się, nic jej nie jest, bab​cia za​raz do nas do​łą​czy. Dziennikarka przez moment zawahała się. „Chyba powinnam sprawdzić, czy naprawdę nic jej nie jest” – pomyślała, lecz w tym samym momencie staruszka opuściła swój schowek i jak gdyby nigdy nic, do​łą​czy​ła do Ali​ce i Bar​ba​ry. – Pokażę ci, złotko, coś bardzo interesującego! – Carmen aż zatrzęsła się z ekscytacji i, ciągnąc Bar​ba​rę za rękę, czym prę​dzej wy​szła z mo​te​lu. Upał już nieco zelżał, a na niebie pojawiły się fioletowe smugi, poprzedzające nadchodzący zmierzch. Barbara najchętniej weszłaby najpierw do pubu, który właśnie mijały, aby coś zjeść, ale nie było rady, musiała wpierw zaliczyć muzeum. Choć żołądek wygrywał jej głodową pieśń, z udawanym zainteresowaniem oglądała garnki, nocniki, potłuczone porcelanowe talerze i cynowe kubki sprzed dwustu lat. Przy każdym rondlu ustawionym w zakurzonej, muzealnej gablocie Carmen zatrzymywała się i wygłaszała z pietyzmem całą jego historię. Aż wreszcie, z miną Świętego Mi​ko​ła​ja wrę​cza​ją​ce​go pre​zent nie​spo​dzian​kę, za​trzy​ma​ła się przy ko​mód​ce z szu​fla​da​mi. – A te​raz coś spe​cjal​ne​go, o czym już wspo​mi​na​łam! – sta​rusz​ka cie​szy​ła się i po​trzą​sa​ła gło​w ą, aż pod​ska​ki​w a​ła bro​daw​ka na jej no​sie. – Ni​ko​mu już od daw​na tego nie po​ka​zy​w a​łam!


– Aha – Barbara pokiwała ze zrozumieniem głową, pewna, że starszej pani chodzi po prostu o ko​mo​dę. Ale ona z miną po​ke​rzy​sty trzy​ma​ją​ce​go asa w rę​ka​w ie, otwo​rzy​ła szu​fla​dę. – Zaj​rzyj tu, zło​ciut​ka! – na​ka​za​ła dzien​ni​kar​ce. Na dnie leżał jakiś złożony na czworo pożółkły dokument, jakby przybrudzony czerwonym, pu​styn​nym pia​skiem. – Co to jest? – Barbara zaciekawiła się. Zostały ze starszą panią same, ponieważ Alice już po dwóch mi​nu​tach znu​dzi​ło się w mu​zeum i wy​szła do pubu. – To jest mapa! Sta​rusz​ka do​zo​w a​ła in​for​ma​cje jak ro​dzyn​ki do de​se​ru. Za​in​te​re​so​w a​nie Bar​ba​ry ro​sło. – To jest mapa Szalonego Lorda! – Carmen obwieściła takim tonem, jakby zaczęła opowiadać nie​zwy​kłą baśń. – Szalonego Lorda? – powtórzyła Barbara. Nigdy wcześniej o nikim takim nie słyszała. – Kim on był? – Był stukniętym czubkiem! – odparła Carmen Wood, porzucając swój wcześniejszy tajemniczy ton. Bar​ba​ra czu​ła się zdez​o​rien​to​w a​na.


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.