Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.
Wydanie elektroniczne
WILBUR SMITH Światowej sławy pisarz afrykański piszący po angielsku. Urodził się w byłej Rodezji. Debiutował w 1964 roku powieścią Gdy poluje lew. Była to pierwsza pozycja z jego najbardziej popularnej sagi historyczno-przygodowej opisującej dzieje rodziny Courtneyów, w której skład weszły m.in. Odgłos gromu, Płonący brzeg, Władza miecza, Monsun, Triumf słońca oraz Assegai. Pełny dorobek Smitha obejmuje 34 powieści, w tym dwie najnowsze, Piekło na morzu i Vicious Circle . Po jego prozę chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota, Zakrzyczeć diabła i Najemników. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. Płonącego brzegu, Władzy miecza, Boga Nilu i Siódmego papirusa, powstały miniseriale telewiz yjne. Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym. Mieszka w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii i w Republice Południowej Afryki. www.wilbursmithbooks.com
Tego autora ZAKRZYCZEĆ DIAB ŁA NAJ EMNICY PTAK SŁOŃCA OKO TYGRYSA ŁOWCY DIAM ENTÓW OKRUTNA SPRAWIEDLIWOŚĆ KOPALNIA ZŁOTA STRACEŃCY PIEŚŃ SŁONIA GNIEW OCEANU ORZEŁ NA NIEB IE Héctor Cross PIEKŁO NA MORZU OKRUTNY KRĄG Saga Courtneyó w DRAPIEŻNE PTAKI MONSUN BŁĘKITNY HORYZONT TRIUMF SŁOŃCA ASSEGAI * GDY POLUJ E LEW ODGŁOS GROM U UPADEK WRÓB LA * PŁONĄCY BRZEG WŁADZA MIECZA PŁOM IENIE GNIEWU OSTATNIE POLOWANIE ZŁOTY LIS Saga Ballantyne’ów LOT SOKOŁA POSZUKIWACZE PRZYGÓD PŁACZ ANIOŁÓW LAMPART POLUJ E W CIEMNOŚCI Saga egips ka BÓG NILU CZAROWNIK ZEM STA NILU TAITA I KRÓLOWA SMUTKU SIÓDM Y PAPIRUS
Tytuł oryg inału: THE ANGELS WEEP Copyrig ht © Wilbur Smith 1982 All rig hts res erved The moral rig hts of the author have been ass erted First publis hed in 1982 by William Heinemann Ltd., London Polish edition copyrig ht © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2005 Polish translation copyrig ht © Maria Frąc & Cezary Frąc 2005 Redakcja: Lucyna Lewandows ka Ilus tracja na okładce: littlewormy/Shutters tock Projekt graficzny okładk i: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-151-6 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O autorze Tego autora Dedykacja Motto CZĘŚĆ PIERWSZA CZĘŚĆ DRUGA 1977 Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Książkę tę dedykuję Mokhiniso, ukochanej żonie, klejnotowi mojego życia, której jestem ogromnie wdzięczny za wszystkie cudowne lata naszego małż eństwa
Lecz człowiek, dumny potęgą na chwilę mu daną, a swojej szklanej niepomny kruchości, jak małpa w gniewie, przed wysokim niebem, tak dziwne stroi wybryki i susy, że łzy boleści sączy chór aniołów. William Szekspir Miarka za miarkę (w tłum. Leona Ulricha)
CZĘŚĆ PIERWSZA
Trzej
jeźdźcy wyłonili się z lasu. Jechali z zapałem, którego nie ostudziły nużące tygodnie nieustannych poszukiwań. Ściągnęli wodze i stanęli strzemię w strzemię, patrząc na kolejną płytką dolinę. Puszyste bladoróżowe kity zimowej trawy chwiały się i tańczyły w lekkich podmuchach. Wydawało się, że stado antylop szablorogich na dnie doliny brodzi po brzuchy w wirującej róż owej mgle. W stadzie był jeden byk, wysoki w kłębie może na czternaście dłoni. Atłasowy grzbiet miał czarny jak futro pantery, ale brzuch i zawiłe wzory na pysku opalizowały bielą macicy perłowej. Wielkie karbowane rogi, zakrzywione jak szabla Saladyna, niemal dotykały zadu, a kark wyginał się w dumny łuk jak u arabskiego ogiera czystej krwi. Dawno temu wytępiona na południowych równinach, ta najszlachetniejsza z afrykańskich antylop stała się dla Ralpha Ballantyne’a symbolem dzikiej, pięknej krainy leż ącej między Limpopo i szeroką zieloną Zambez i. Wspaniały czarny byk wyniośle popatrzył na jeźdźców, parsknął i buńczucznie potrząsnął głową. Gęsta ciemna grzywa falowała, ostre kopyta grzechotały na skalistym gruncie, gdy na czele czekoladowych samic galopował na przeciwległe zbocze. Mężczyźni obserwujący zwierzęta milczeli, oczarowani ich pięknem i majestatem. Ralph Ballantyne pierwszy wyz wolił się spod tego uroku. Odwrócił się w siodle w stronę ojca. – I co, tato, poz najesz jakieś charakterystyczne elementy krajobraz u? – Upłynęło ponad trzydzieści lat… – Zouga Ballantyne w skupieniu zmarszczył brwi – trzydzieści lat, a mnie wtedy nękała malaria. – Zwrócił się do trzeciego jeźdźca, małego pomarszczonego Hotentota, który od tamtych dawnych czasów był jego towarzyszem i służącym. – Przypominasz sobie to miejsce, Janie? Hotentot ściągnął z głowy wyświechtaną wojskową czapkę i przygładził maleńkie kępki śnieżnobiałych włosów. – Może… Ralph przerwał mu opryskliwie: – Może to wszystko było tylko gorączkowymi majakami. Gniew wyostrzył przystojne rysy ojca i zaróżowił białą jak porcelana bliznę na policzku. Jan Cheroot wyszczerzył zęby w radosnym oczekiwaniu; obserwowanie tych dwóch stanowiło lepszą rozrywkę niż przyglądanie się walkom kogutów. – Niech to szlag, chłopcze – burknął Zouga. – Może wrócisz do wozów i dotrzymasz towarzystwa kobietom? – Wyciągnął z kieszeni cienki złoty łańcuszek i pomachał nim synowi przed nosem. – Widzisz? Oto dowód. Na łańcuszku wisiał niewielki pęk kluczy i inne drobiazgi – złota pieczęć, figurka świętego Krzysztofa, gilotynka do cygar oraz nieregularna bryłka kwarcu wielkości dojrzałego winogrona. Bryłka była poż yłkowana jak piękny niebieski marmur, a w środku lśnił kawałek metalu. – Czerwone złoto – rzekł Zouga. – Dojrzałe i gotowe do zbioru! Ralph uśmiechnął się arogancko i wyzywająco. Był już znudzony tygodniami włóczęgi i bezowocnych poszukiwań. – Zawsze podejrzewałem, że zwędziłeś to z kramu jakiegoś handlarza podczas Wielkiej Parady w Kapsztadzie i że jest to złoto głupców. Blizna na policzku Zougi przybrała intensywnie czerwoną barwę. Ralph zaśmiał się i poklepał ojca po ramieniu. – Och, tato, gdybym naprawdę tak uważał, czy traciłbym tygodnie cennego czasu? Czy zostawiłbym budowę linii kolejowej i tuziny innych obowiązków? Czy byłbym tutaj, zamiast pilnować interesów w Johannesburgu albo Kimberley?
Delikatnie ścisnął ramię Zougi, już bez kpiącego uśmiechu. – Jest tutaj, obaj to wiemy. Być może w tej chwili stoimy na żyle albo może znajdziemy ją na następnym wzgórzu. Bliz na Zougi bladła powoli, gdy Ralph mówił spokojnie: – Oczywiście sztuka polega na tym, żeby ją odnaleźć. Możemy natknąć się na nią za godzinę albo szukać przez dziesięć lat. Patrząc na ojca i syna, Jan Cheroot poczuł drobne ukłucie rozczarowania. Raz widział, jak wzięli się za łby, ale zdarzyło się to dawno temu. Ralph, dziś prawie trzydziestoletni, nauczył się postępować z setkami nieokrzesanych mężczyzn, których zatrudniał w swoim towarzystwie przewozowym i brygadach budowlanych – radził sobie z nimi za pomocą języka, buta i pięści. Rosły, twardy i dumny, przypominał bojowego koguta, ale Jan Cheroot podejrzewał, że stary pies mógłby jeszcze przetrzepać skórę szczeniakowi. Zouga Ballantyne, któremu Matabele nadali imię Bakela, czyli Pięść, ciągle był szybki i szczupły. Tak, pomyślał z żalem Jan Cheroot, warto byłoby popatrzeć na starcie tych dwóch, ale może kiedy indziej. Emocje opadły, mężczyźni znowu rozmawiali cicho i z przejęciem, pochylając się w siodłach ku sobie. Łączyło ich rodzinne podobieństwo, choć wyglądali nie tyle na ojca i syna, ile na braci. Zouga sprawiał wrażenie zbyt młodego jak na ojca Ralpha. Skórę miał zdrową i gładką, oczy szybkie i żywe, a nieliczne pasemka srebra w złotej brodzie można by wytłumaczyć wpływem ostrego, afrykańskiego słońca. – Szkoda, że nie mogłeś określić wysokości słońca. Obserwacje z innych miejsc były takie dokładne – narzekał Ralph. – Bez kłopotów trafiłem do wszystkich twoich skrytek z kością słoniową z tamtego roku. – W tym czasie zaczęły się deszcze. – Zouga pokręcił głową. – Na Boga, ale lało! Nie widzieliśmy słońca przez tydzień, wszystkie rzeki wezbrały, więc zataczaliśmy kręgi, żeby znaleźć bród… – Urwał i podniósł wodze w lewej ręce. – Ale opowiadałem ci to setki razy. Szukajmy dalej – zaproponował cicho. Gdy zjeżdżali z grzbietu w dolinę, Zouga garbił się w siodle, wypatrując na ziemi okruchów spękanej żyły, albo obracał się powoli, omiatając wzrokiem linię horyzontu. Szukał znajomych konturów szczytów i niższych garbów kopje, rysujących się na tle afrykańskiego nieba, po którym żeglowały dostojnie srebrzyste cumulusy, zapowiadające ładną pogodę. – Jedynym pewnym punktem orientacyjnym, na którym możemy się opierać, są ruiny Wielkiego Zimbabwe – powiedział. – Maszerowaliśmy przez osiem dni prosto na zachód od ruin. – Dziewięć dni–poprawił go Jan Cheroot. – Zgubiłeś jeden dzień, gdy umarł Mateusz. Miałeś gorączkę, pielęgnowałem cię jak dziecko, a poza tym targaliśmy tego przeklętego kamiennego ptaka. – Robiliśmy nie więcej niż dziesięć mil na dzień – oświadczył Zouga. – Osiem dni marszu, nie więcej niż osiemdziesiąt mil. – A Wielkie Zimbabwe leży tam. Prosto na wschód od nas. – Ralph ściągnął wodze, gdy wjechali na następne pasmo. – To Strażnik. – Wskazał skaliste kopje, daleki błękitny pagór w kształcie przyczajonego lwa. – Ruiny leżą tuż za nim, nigdy nie zapomniałbym tego widoku. Dla ojca i syna zrujnowane miasto miało szczególne znaczenie. W obrębie jego masywnych, wzniesionych z kamienia murów Zouga i Jan Cheroot znaleźli starożytne rzeźby ptaków, spuściznę dawno wymarłych mieszkańców. Pomimo gorączki i trudów długiej wędrówki znad rzeki Zambez i Zouga uparł się, żeby zabrać jeden z posągów. Wiele lat później przyszła kolej na Ralpha. Kierując się zapiskami z dziennika ojca i jego skrupulatnymi pomiarami wykonanymi za pomocą sekstansu, dotarł do opuszczonej cytadeli.
Złamał królewskie postanowienie, zakazujące wstępu do świętego miejsca, i wywiózł pozostałe posągi, choć ścigały go graniczne oddziały impi Lobenguli, króla Matabele. Tak więc wszyscy trzej znali dobrze te niesamowite, nawiedzone ruiny i patrząc na dalekie wzgórza, za którymi leżały, pogrąż yli się we wspomnieniach. – Wciąż się zastanawiam, kim byli ludzie, którzy zbudowali Zimbabwe – powiedział w końcu Ralph. – I co się z nimi stało. – Nie oczekiwał odpowiedzi, w jego głosie pobrzmiewał ton rozmarzenia. – Czy byli górnikami królowej Saby? A może tutaj leżał biblijny Ofir? Czy zanosili wykopane złoto Salomonowi? – Pewnie nigdy się tego nie dowiemy – stwierdził Zouga, wyrywając się z zadumy. – Wiemy jednak, że cenili złoto tak jak my. Na dziedzińcu Wielkiego Zimbabwe znalazłem złote blaszki, koraliki i sztabki, a nie dalej niż parę mil stąd zbadaliśmy z Janem Cherootem stare szyby. Znaleźliśmy hałdy wydobytej rudy, gotowej do rozdrobnienia. – Zouga zerknął na małego Hotentota. – Poz najesz tę okolicę? Ciemna, skrzacia twarz Jana Cheroota zmarszczyła się jak suszona śliwka. – Może z następnego grzbietu – mruknął. Zjechali w dolinę, nieróżniącą się od setek innych, które przemierzyli w ciągu ubiegłych tygodni. Ralph wysforował się tuzin kroków przed towarzyszy i okrążał gąszcz dzikiego hebanowca. Nagle stanął w strzemionach, zerwał kapelusz i pomachał nim nad głową. – Poszły! – wrzasnął. – Precz! Zouga dostrzegł błysk ciemnego złota na otwartym zboczu po drugiej stronie doliny. – Trzy diabły! – Głos Ralpha zdradzał podniecenie i odrazę. – Janie, zajedź je z lewej! Tato, zablokuj wylot doliny! Ralph Ballantyne w naturalny sposób przejął dowodzenie, a dwaj starsi mężczyźni natychmiast podporządkowali się jego rozkazom. Żaden ani przez chwilę nie odczuwał skrupułów na myśl o zabiciu wspaniałych zwierząt wypłoszonych z hebanowego gąszczu. Ralph posiadał dwieście wozów, a każdy z nich ciągnęło szesnaście wołów. W należącej do Zougi posiadłości King’s Lynn – utworzonej z nadań przyznawanych przez Brytyjską Kompanię Południowoafrykańską ochotnikom, którzy rozgromili impi króla plemienia Matabele – na dziesiątkach tysięcy akrów pasły się najdorodniejsze krowy z zagarniętych stad Matabele oraz rasowe buhaje z Kolonii Przylądkowej i starej Anglii. Ojciec i syn, hodowcy bydła, ponosili ogromne straty powodowane przez stada lwów, które grasowały na północ od Limpopo i Shashi. Zbyt często słyszeli nocami przerażony ryk swoich cennych zwierząt, a o świcie znajdowali rozszarpane sztuki. Obaj uważali lwy za szkodniki najgorszego rodzaju i obaj byli uszczęśliwieni, gdy nadarzyła się okaz ja rozprawienia się z nimi. Ralph wyszarpnął winchestera ze skórzanego futerału pod lewym kolanem. Zarepetował broń, zmuszając kasztanowego wałacha do pościgu za wielkimi żółtymi kotami. Samiec pierwszy zniknął w buszu. Ralphowi mignął tylko prężący się grzbiet i rozkołysany brzuch, gdy zwierz z nastroszoną ciemną grzywą biegł na swoich ciężkich łapach. Starsza lwica szybko poszła w jego ślady. Chuda i pokryta bliznami po tysiącach polowań, wyliniała ze starości na łopatkach i grzbiecie, uciekała podrygującym truchtem. Młodsza, jeszcze ze szczenięcymi cętkami na kremowozłocistym brzuchu, nieprzywykła do widoku ludzi, była śmielsza i ciekawska jak wszystkie koty. Odwróciła się na skraju gąszczu, żeby warknąć na ścigającego ją jeźdźca. Jej uszy przylegały płasko do czaszki, różowy język wysunął się spomiędzy kłów, a sztywne białe wąsy sterczały jak kolce jeż oz wierza. Ralph rzucił wodze na kark wałacha, który zareagował w jednej chwili: stanął w miejscu
i znieruchomiał na czas strzału. Tylko strzyż enie uszami zdradzało jego podniecenie. Młody Ballantyne poderwał winchester i wypalił, w chwili gdy kolba dotknęła ramienia. Lwica stęknęła głośno, kiedy kula weszła przez bark i przebiła się do serca. Podskoczyła wysoko z przeraźliwym rykiem, upadła i przetoczyła się na grzbiet, drąc krzaki żółtymi pazurami, aż w końcu wypręż yła się w ostatnich drgawkach i uspokoiła w miękkich objęciach śmierci. Ralph wprowadził do komory następny nabój i zebrał wodze. Wałach ruszył z kopyta. Na prawo od niego Zouga wjeżdżał na zbocze wąwozu, pochylony w siodle. Strzelił w pełnym galopie, gdy druga lwica wyskoczyła na otwartą przestrzeń. Zmierzała wyciągniętym kłusem ku głębokiemu, zarośniętemu krzakami wąwozowi. Ralph zobaczył fontannę pyłu pod brzuchem zwierzęcia. Za nisko i za bardzo w lewo. Tata się starzeje, pomyślał i ściągnął wodze. Wałach zarył kopytami w ziemię, ale zanim jeździec zdążył poderwać strzelbę, Zouga oddał drugi strzał. Lwica upadła i jak żółta kula potoczyła się po skalistym gruncie, trafiona w kark o szerokość dłoni za uchem. – Brawo! – Ralph śmiał się z podniecenia. Wbijał pięty w boki wałacha, gdy ramię w ramię z ojcem pędził w górę stoku. – Gdzie Jan Cheroot? – zapytał Zouga. Jak gdyby w odpowiedzi, w lesie po lewej stronie rozbrzmiał huk strzału. Zwrócili konie w tamtym kierunku. – Widzisz go?! – zawołał Ralph. Wjechali w gęste krzaki, cierniste gałęzie smagały ich po udach. Huknął drugi strzał i zaraz potem rozległ się wściekły ryk lwa przemieszany z wrzaskami Jana Cheroota. – Ma kłopoty! – odkrzyknął z niepokojem Zouga, gdy przedarli się przez chaszcze. Na grzbiecie pasma rozciągał się las parkowy, z bujną trawą rosnącą pod wysokimi akacjami o spłaszczonych koronach. Jan Cheroot był jakieś sto jardów przed nimi. Wykręcał się w siodle, spoglądając przez ramię. Miał wykrzywioną z przerażenia twarz i wytrzeszczone oczy. W czasie ucieczki zgubił kapelusz i strzelbę. Smagał swojego wierzchowca po karku i łopatkach, choć zwierzę już pędziło dzikim, niekontrolowanym cwałem. Lew biegł kilkanaście jardów za nim. Z każdym sprężystym susem zmniejszał odległość tak szybko, jakby koń i jeździec stali w miejscu. Jego boki, lśniące od krwi, wznosiły się i opadały. Został trafiony w brzuch, ale rana, zamiast go unieruchomić albo chociaż spowolnić, tylko go rozwścieczyła. Niski warkot, który płynął z jego gardła, przypominał dudnienie dalekiej burzy. Ralph skręcił, żeby zapewnić sobie dogodny kąt strzału, ale w tej samej chwili wielki kot skoczył, wyciągnął łapy i rozorał koński zad zakrzywionymi pazurami. W przyciemnionej od potu skórze otworzyły się długie równoległe rany, z których trysnęła szkarłatna mgiełka krwi. Koń zakwiczał i strzelił zadnimi kopytami. Lew, trafiony w klatkę piersiową, zatoczył się i upadł. W mgnieniu oka zerwał się i podjął pościg, zabiegając z boku galopującego konia. Mrużąc żółte ślepia, szykował się do ataku. – Skacz, Janie! – wrzasnął Ralph. Lew był zbyt blisko jeźdźca, żeby ryzykować strzał. – Skacz, do licha! Wydawało się, że mały Hotentot go nie usłyszał. Sparaliżowany ze strachu, nadal wczepiał się bezradnie w splątaną, powiewającą grzywę. Lew bez wysiłku wzbił się w powietrze i spadł jak wielki żółty ptak na koński grzbiet, przyciskając Jana Cheroota swoim masywnym, pokrytym posoką cielskiem. W tej samej chwili ziemia rozstąpiła się pod koniem, jeźdźcem i lwem – został po nich tylko wirujący słup pyłu. Ralph
ruszył w kierunku miejsca, gdzie zniknęli, słysząc ogłuszający ryk rozwścieczonego zwierzęcia i przeraż one krzyki Hotentota. Z winchesterem w ręce wysunął nogi ze strzemion i zeskoczył z siodła, pozwalając, by siła rozpędu pchnęła go na skraj głębokiego dołu. Na dnie leż ała plątanina ciał. – Ten diabeł mnie zabije! – wrzeszczał Jan Cheroot. Znalazł się pod koniem, który skręcił kark podczas upadku i leżał nieruchomo, z wykręconą głową. Lew darł jego boki i siodło, próbując dosięgnąć człowieka. – Nie ruszaj się! – krzyknął Ralph. – Daj mi wycelować! Ale lew także go usłyszał. Zostawił konia i z chyżością kota wspinającego się na drzewo ruszył po pionowej ścianie dołu. Wbijał bladożółte ślepia w człowieka stojącego na krawędzi jamy, a muskularne łapy niosły go coraz wyż ej. Ralph opadł na kolano i złożył się do strzału, mierząc w szeroką złotą pierś. Widział rozdziawioną paszczę, uzbrojoną w kły długie jak męski palec i białe jak wypolerowana kość słoniowa. Fale ogłuszającego ryku z otwartej gardzieli biły go w twarz. Czuł smród zgniłego mięsa w lwim oddechu, kropelki gorącej śliny bryz gały mu na policzki i czoło. Strzelił, pociągnął dźwignię zamka i wypalił drugi raz tak szybko, że odgłosy obu strzałów zlały się w jeden huk. Lew wygiął się do tyłu, przez długą chwilę wisiał, wczepiony w ścianę dołu, i wreszcie runął na martwego konia. Na dnie jamy nic się nie poruszało. Cisza była bardziej przejmująca od ryku, który ją poprzedzał. – Janie, nic ci nie jest? – zawołał Ralph z niepokojem. Nie widział małego Hotentota, przyciśniętego przez martwego konia i lwa. – Janie, słyszysz mnie? Z dołu napłynął głuchy, grobowy szept: – Umarli nie słyszą… już po wszystkim, wreszcie dopadli starego Jana Cheroota. – Wyłaź – polecił mu Zouga, stając przy ramieniu Ralpha. – Nie czas na błaz enady, Janie.
Ralph
opuścił do jamy manilową linę, po czym z pomocą ojca wyciągnął na górę małego Hotentota i siodło zabitego konia. Jak się okazało, Jan Cheroot wpadł do głębokiego, wąskiego wykopu biegnącego wzdłuż grzbietu wzgórza. Miejscami jego dno schodziło na głębokość dwudziestu stóp, lecz szerokość nie przekraczała sześciu. Był zarośnięty przez pnącza i inne rośliny, ale nie ulegało wątpliwości, że został wykopany przez człowieka. – Wzdłuż tej linii odsłonięto żyłę – powiedział Zouga, gdy szli brzegiem starego wykopu. – Dawni górnicy wydobyli kruszec i nie zadali sobie trudu, żeby zasypać wyrobisko. – W jaki sposób rozkruszali rudę? – zapytał Ralph. – To przecież lita skała. – Pewnie rozpalali na niej ogniska, a potem lali wodę. Skała kurczyła się i pękała. – Wydaje się, że wybrali kruszec co do ziarnka i nie zostawili nam ani odrobiny. Zouga pokiwał głową. – Najpierw pracowali w tej części, a kiedy żyła zeszła pod powierzchnię, zaczęli wybijać szyby wzdłuż jej biegu, żeby znów się do niej dostać. – Odwrócił się do Jana Cheroota i zapytał: – Poznajesz to miejsce? – Widząc niepewność Hotentota, wskazał ręką w dół zbocza. – W dolinie jest bagno i rosną drzewa tekowe… – Tak, tak. – Jan Cheroot klasnął w ręce i z zadowoleniem zmrużył oczy. – To tutaj zabiłeś tego wielkiego słonia, którego ciosy wiszą na werandzie w King’s Lynn.
– A na wprost musi być ta stara hałda! – zawołał Zouga i pobiegł przed siebie. Znalazł niski kopiec porośnięty trawą i osunął się na kolana, wybierając spomiędzy korzeni kawałki białego jak cukier kwarcu. Po kolei odrzucał okruchy, poświęciwszy im krótki rzut oka. Niektóre zwilżał językiem i podnosił do światła, starając się dostrzec blask metalu, a potem marszczył brwi i z rozczarowaniem kręcił głową. Wreszcie podniósł się i wytarł ręce o spodnie. – Kwarc jest, owszem, ale dawni górnicy musieli dokładnie przesiać ten kopiec. Trzeba znaleźć stare szyby, jeśli chcemy znaleźć złoto. Wdrapał się na pagórek. – Słoń padł gdzieś tam – powiedział, kiedy zorientował się w terenie. Jan Cheroot rozgarnął trawę i na potwierdzenie słów Zougi podniósł wielką kość udową, suchą i białą jak kreda, zaczynającą się kruszyć dopiero teraz, po trzydziestu latach. – To był ojciec wszystkich słoni – powiedział z szacunkiem. – Już nigdy nie będzie drugiego takiego. To on nas tu doprowadził, a kiedy go zastrzeliłeś, upadł tutaj, żeby zaznaczyć dla nas to miejsce. Zouga wykonał ćwierć obrotu i znowu wyciągnął rękę. – A tam powinien być szyb, w którym pochowaliśmy Mateusza. Ralph wspomniał polowanie na słonie, opisane przez ojca w głośnej książce Odyseja myśliwska. Czarny pomocnik, który nosił strzelbę za Zougą, nie uląkł się szarży wielkiego samca. Wytrwał na stanowisku i podał swemu panu drugą strzelbę, oddając za niego życie. Ralph rozumiał uczucia ojca i zachował milczenie, gdy ten przykląkł przy kopczyku kamieni na grobie wiernego sługi. Po chwili Zouga podniósł się i otrzepał kolana. – Był dobrym człowiekiem – rzekł krótko. – Dobrym, ale głupim – mruknął Jan Cheroot. – Mądry by uciekł. – I wybrałby sobie lepsze miejsce na grób – dodał Ralph. – Leży w samym środku złoża. Trzeba będzie go wykopać. Zouga ściągnął brwi. – Niech spoczywa w pokoju. Są inne szyby wzdłuż biegu tej żyły. – Odwrócił się i odszedł, a syn i Jan Cheroot podąż yli za nim. Sto jardów dalej przystanął. – Tutaj! – zawołał. – Drugi szyb. Ten otwór również zakrywały odłamki skał. Ralph zdjął kurtkę, oparł strzelbę o pień najbliższego drzewa i zsunął się do płytkiego zagłębienia. Stanął nad wąskim zatarasowanym wejściem. – Odwalmy te kamienie i zajrzyjmy tam – powiedział. Pracowali przez pół godziny, podważając luźne głazy gałęzią i odtaczając je na bok, aż w końcu odsłonili kwadratowe wejście. Było takie wąskie, że tylko dziecko mogłoby się nim przecisnąć. Uklękli i zajrzeli do szybu. Nieprzenikniona ciemność nie pozwalała ocenić jego głębokości. Z dołu napływał smród wilgoci, grzybów, nietoperzy i zgniliz ny. Ralph i Zouga zajrzeli do środka. – Podobno do pracy w takich dołach zmuszali wzięte do niewoli dzieci albo Buszmenów – mruknął Zouga. – Musimy wiedzieć, czy jest tam kruszec – wyszeptał Ralph. – Ale dorosły mężczyzna… – urwał. Zapadła cisza, a potem Zouga i Ralph popatrzyli jeden na drugiego i uśmiechnęli się poroz umiewawczo. Obaj jednocześnie odwrócili głowy w stronę Jana Cheroota. – Nigdy! – wrzasnął dziko mały Hotentot. – Jestem starym, chorym człowiekiem. Nigdy! Choćbyście mieli mnie zabić!
Ralph
wyjął z sakwy ogarek, a Zouga szybko związał trzy kawałki sznura używanego do pętania koni. Jan Cheroot obserwował ich przygotowania wzrokiem skazańca, który patrzy na budowę szubienicy. – Przez dwadzieścia dziewięć lat, od dnia moich narodzin, zapewniałeś mnie o swojej odwadze i męstwie – przypomniał Ralph, kładąc rękę na jego ramieniu i popychając go delikatnie w kierunku wylotu szybu. – Może trochę przesadzałem – przyznał Jan Cheroot, gdy Zouga okręcił go liną pod pachami i przytroczył sakwę do pasa. – Ty, który walczyłeś z dzikusami, który polowałeś na słonie i lwy, czego miałbyś się obawiać w tej małej norze? Paru węży, odrobiny ciemności, duchów zmarłych? Niczego więcej tam nie ma. – Może przesadzałem bardziej niż trochę – wyszeptał chrapliwie Hotentot. – Przecież nie jesteś tchórzem, prawda? – Jestem. – Jan Cheroot energicznie pokiwał głową. – Jestem tchórzem, a to nie miejsce dla tchórza. Ralph przyciągnął go do siebie, choć mały człowieczek szamotał się na końcu liny jak sum, podniósł go bez wysiłku i opuścił do szybu. Protesty cichły stopniowo, gdy popuszczał linę. Młody Ballantyne mierzył linę, rozciągając ją w rękach. Przyjmując, że każdy odcinek miał sześć stóp, opuścił małego Hotentota na głębokość ponad sześćdziesięciu, zanim lina zwiotczała. – Hej, Janie! – zawołał Zouga w głąb szybu. – Mała jaskinia. – Głos Hotentota był stłumiony i zniekształcony przez echa. – Ledwo mogę się wyprostować. Skała jest czarna od sadzy. – Ogniska. Niewolnicy przebywali tam na dole do końca życia, nie widząc światła dnia. Co jeszcze? – Liny plecione z trawy i kubły, skórzane wiadra podobne do tych, jakich używaliśmy w dołach diamentowych w New Rush… – Jan Cheroot urwał ze zduszonym okrzykiem. – Rozpadły się w proch, kiedy ich dotknąłem. – Usłyszeli stłumione kichnięcia i pokasływanie. Głos Hotentota był teraz niższy i brzmiał nosowo: – Żelazne narzędzia, jakby topory ciesielskie… Och, nie… – zawołał po chwili z drżeniem w głosie – tu są trupy, ludzkie kości! Wychodzę… wyciągnijcie mnie! Ralph dostrzegł rozchwiane, drżące światło świecy na dnie wąskiego szybu. – Janie, czy od tej jaskini odchodzi tunel? – Wyciągnijcie mnie! – Widzisz tunel? – Tak, ale mnie wyciągnijcie! – Nie, dopóki nie dojdziesz do końca tunelu! – Zwariowaliście? Musiałbym pełz nąć na rękach i kolanach. – Weź ze sobą jedno z tych żelaz nych narzędzi, żeby odłupać kawałek skały. – Nie. Dość tego. Dalej nie pójdę. Duchy zmarłych strzegą tego miejsca. – Doskonale! – ryknął Ralph do dziury. – W takim raz ie zrzucę ci linę na głowę. – Nie zrobisz tego! – A potem zasypię wejście głaz ami. – No dobrze, idę. – Głos Jana Cheroota zdradzał desperację. Lina znowu zaczęła zsuwać się do szybu jak wąż. Ralph i Zouga kucali przy otworze, paląc na spółkę ostatnie cygaro i czekając ze zniecierpliwieniem. – Kiedy dawni górnicy opuszczali ten szyb, zamknęli w nim niewolników. W owym czasie
niewolnicy byli bardzo cenni, więc ich właściciele musieli przerwać pracę z dnia na dzień i odejść w wielkim pośpiechu. – Zouga umilkł i nasłuchiwał z przekrzywioną głową. – Aha! – zawołał po chwili. Z głębi ziemi dobiegł brzęk, gdy metal uderzył w litą skałę. – Jan Cheroot właśnie dotarł do przodka. Upłynęło jednak wiele minut, zanim znowu zobaczyli chwiejne światełko na dnie szybu. Z dołu dobiegały żałosne błagania. – Proszę, panie Ralphie… Zrobiłem, co kaz aliście. Wyciągniecie mnie teraz? Ralph stanął okrakiem nad otworem i zaczął wciągać linę. Mięśnie jego ramion nabrzmiewały w rękawach cienkiej bawełnianej koszuli, gdy wyciągał na powierzchnię Hotentota i ładunek. Kiedy skończył, oddech miał równy i cichy, a na czoło nie wystąpiła mu nawet jedna kropelka potu. – Janie, co znalaz łeś? Hotentot od stóp do głów pokryty był jasnym pyłem, w którym pot żłobił błotniste strumyczki. Cuchnął odchodami nietoperzy i stęchlizną. Wciąż drżącymi ze strachu i wyczerpania rękami podniósł klapę sakwy. – Oto, co znalaz łem – wychrypiał. Zouga wyjął z jego palców bryłkę skały. Kryształ lśnił jak lód, miał niebieskie żyłki i pęknięcia, niektóre spowodowane przez żelazny topór Hotentota. Poszczególne fragmenty bryłki kwarcu spajała substancja, wypełniająca wszystkie szczeliny i linie uskoków w podziemnej żyle. Była to cienka warstewka metalu, która zalśniła w słońcu, kiedy Zouga zwilż ył ją czubkiem jęz yka. – Na Boga, Ralph, spójrz na to! – zawołał. Ralph wziął okruch z ręki ojca z czcią wyz nawcy przyjmującego sakrament. – Złoto! – szepnął, a żółty metal odpowiedział mu błyskiem, który zniewalał człowieka niemal od czasu, gdy ten po raz pierwszy stanął na dwóch nogach. – Złoto! Ojciec i syn większą część życia spędzili w pogoni za blaskiem tego cennego metalu; zapuścili się daleko w głąb kontynentu i wraz z innymi poszukiwaczami stoczyli wiele krwawych bitew, pomagając wyniszczyć dumny afrykański naród i doprowadzić jego króla do samotnej śmierci. Pod przewodem człowieka o chorym sercu i ambitnych marzeniach opanowali rozległy kraj, od jego nazwiska nazwany Rodezją, i zmusili ziemię do oddania wszystkich jej bogactw. Zagarnęli bezkresne pastwiska, piękne pasma górskie, lasy pełne cennych gatunków drewna, stada smukłego bydła i legiony krzepkich czarnych ludzi, którzy za psi pieniądz pomagali im w eksploatacji wszystkich tych zasobów. A teraz wreszcie zdobyli największy skarb. – Złoto! – powtórzył Ralph po raz trzeci.
Wyciosali kołki z gałęzi akacji i siekierami wbili je w twardą ziemię wzdłuż nasypu. Następnie kopcami kamieni oznaczyli rogi każdej działki. Na mocy porozumienia zawartego w forcie Wiktoria, które obaj podpisali, udział w wojnie z impi Lobenguli uprawniał ich do zajęcia dziesięciu złotonośnych działek. Naturalnie przywilej ten nie obejmował Jana Cheroota. Choć wkroczył do kraju Matabele razem z kolumną Jamesona i strzelał do matabelskich amadoda nad Shangani i Bambesi z równie wielkim zapałem jak jego panowie, był kolorowy i jako taki nie miał prawa do udziału w łupach. Do koncesji przypadających im na mocy porozumienia Zouga i Ralph dołączyli wiele dodatkowych pakietów kupionych od rozpustnych i rozrzutnych żołnierzy zwycięskich sił Jamesona – niektóre jedynie za cenę butelki whisky. Dzięki temu mogli oznaczyć palikami całe pasmo wzgórz i większą część dolin po obu stronach.
Praca była ciężka, ale pilna, bo na tych terenach nie brakowało innych poszukiwaczy i ktoś mógł podążać ich śladem. Trudzili się w dziennym skwarze i przy świetle księżyca, póki zmęczenie nie zmuszało ich do odłożenia siekier, a wówczas kładli się tam gdzie stali i natychmiast zapadali w sen. Skończyli wieczorem czwartego dnia, wyczerpani, ale zadowoleni, że zagarnęli całą żyłę dla siebie. Między ich działkami nie pozostała najmniejsza luka, w którą mógłby się wcisnąć inny poszukiwacz. – Janie, mamy już tylko jedną butelkę whisky… – powiedział Zouga i z jękiem rozprostował obolałe ramiona – ale dziś wieczorem poz wolę ci napełnić kubek po wręby. Z rozbawieniem patrzyli, jak mały Hotentot nalewa sobie trunku po brzegi. Kreska nad dnem, oznaczająca jego dzienną rację, już się nie liczyła. Kiedy kubek był pełen, Hotentot nie zaufał swojej ręce, lecz wysiorbał pierwszy łyk, stojąc na czworakach jak pies. Ralph zabrał mu butelkę, spojrzał z żalem na resztkę alkoholu, po czym nalał odrobinę ojcu i sobie. – Za kopalnię Harknessa–powiedział Zouga, wznosząc toast. – Dlaczego tak ją naz wałeś? – zapytał Ralph, kiedy odstawił kubek i wytarł grzbietem ręki wąsy. – Bo to właśnie on dał mi mapę, która mnie tu doprowadziła. – Moglibyśmy wymyślić lepszą naz wę. – Może, ale mnie podoba się taka. – Spodziewam się, że niezależnie od nazwy złoto będzie równie jasne – mruknął Ralph i przezornie postawił butelkę whisky poza zasięgiem małego Hotentota, który już wypił swoją porcję. – Cieszę się, tato, że znów robimy coś raz em – powiedział i oparł się o siodło. – Tak – odparł Zouga. – Minęło sporo czasu, odkąd wspólnie pracowaliśmy w diamentowym dole w New Rush. – Znam gościa, który może uruchomić naszą kopalnię. Nie ma sobie równych, jest najlepszy na polach złotonośnych Witwatersrandu. A ja mam wozy, które przywiozą maszyny przed początkiem pory deszczowej. Umówili się, że kiedy Zouga odnajdzie kopalnię Harknessa, Ralph dostarczy ludzi, maszyny i pieniądze potrzebne do jej uruchomienia. Był majętnym człowiekiem, wedle niektórych nawet milionerem, choć Zouga w to wątpił. Wiedział jednak, że syn zapewniał transport i zaopatrzenie kolumnie, która wyruszyła do kraju Mashona, oraz ekspedycji do kraju Matabele przeciwko Lobenguli. Brytyjska Kompania Południowoafrykańska pana Rhodesa wynagrodziła go szczodrze, nie w gotówce, ale w akcjach. Tak jak Zouga, Ralph wykupywał koncesje od rozrzutnych wagabundów, którzy stanowili trzon sił ekspedycyjnych, i płacił za nie w whisky dowożonej na własnych wozach z końcowych punktów linii kolejowej. Jego Rhodesia Lands Company miało więcej ziemi niż Zouga. Ralph spekulował również na akcjach Brytyjskiej Kompanii Południowoafrykańskiej. W tych dniach euforii, kiedy kolumna dotarła do fortu Salisbury, sprzedał na londyńskiej giełdzie po trzy funty piętnaście szylingów akcje, które pan Rhodes oddał mu po cenie jednego funta. Potem, gdy nadzieje i optymizm pionierów wygasły na płonnych ziemiach kraju Mashona, a Rhodes i Jameson planowali potajemnie wojnę przeciwko królowi Matabele, Ralph odkupił akcje kompanii po osiem szylingów. Ich cena skoczyła do ośmiu funtów, kiedy kolumna wjechała w dymiące ruiny kraalu GuBulawayo, a Kompania Południowoafrykańska powiększyła swój stan posiadania o całe królestwo Lobenguli. Słuchając, jak syn rozprawia z zaraźliwą energią i zapałem, których nie umniejszyły nawet dnie i noce wyczerpującej fizycznej pracy, Zouga rozmyślał o jego dokonaniach. Ralph przeciągnął
druty telegraficzne z Kimberley do fortu Salisbury i obecnie jego brygady budowały na tym pustkowiu linię kolejową prowadzącą w kierunku Bulawayo, dwieście jego wozów wiozło towary do ponad stu należących do niego faktorii rozrzuconych po kraju Beczuana, Matabele i Mashona, a teraz został współwłaścicielem kopalni złota, która mogła dorównać bogactwem nawet kopalniom z baśniowego Witwatersrandu. Zouga uśmiechnął się do siebie, patrząc na syna perorującego w mrugającym świetle ognia, i pomyślał nagle: Do licha, ludzie mogą mieć rację – być może ten szczeniak faktycznie już jest milionerem. Zazdrość podszyła ojcowską dumę. Sam ciężko pracował i marzył o fortunie na długo przed narodzinami syna, walczył z przeciwnościami losu i okupywał swoją drogę ofiarami, których wspomnienie wciąż przyprawiało go o dreszcze, ale zyskał znacznie mniej. Poza tą nową żyłą dorobek jego pełnego wyrzeczeń życia sprowadzał się do King’s Lynn i Louise. Kiedy o tym pomyślał, znów się uśmiechnął. Mając King’s Lynn i Louise, był bogatszy nawet od pana Rhodesa. Westchnął i nasunął kapelusz na oczy. Widząc w wyobraźni umiłowaną twarz Louise, zapadł w sen, a po drugiej stronie ogniska Ralph nadal mówił cicho, bardziej do siebie niż do ojca, wyczarowując nowe wiz je bogactwa i władzy.
P owrót do wozów zajął im bite dwa dni. Mieli jeszcze pół mili do obozu, gdy zostali dostrzeżeni i na ich spotkanie wypłynął gwarny, radosny potok – służ ący, dzieci, żony i psy. Młody Ballantyne spiął konia i pochylił się w siodle, by porwać Cathy w ramiona i posadzić ją na łęku. Zrobił to tak gwałtownie, że włosy zasłoniły jej twarz i krzyczała, dopóki nie uciszył jej pocałunkiem. Całował ją namiętnie, a w tym czasie mały Jonathan tańczył niecierpliwie wokół konia i wołał: – Ja też! Mnie też podnieś, tato! Ralph przerwał pocałunek, przytulił Cathy jeszcze mocniej i łaskocząc jej ucho sztywnymi wąsami, wyszeptał: – Gdy tylko wejdziemy do namiotu, kochana Katie, poddamy ciężkiej próbie ten nowy materac. Zarumieniła się jeszcze bardziej i wymierzyła mu policzek, ale lekko i pieszczotliwie. Ralph zaśmiał się, a potem jedną ręką podniósł Jonathana i posadził go za siodłem. Chłopiec objął go w pasie i zapytał piskliwym głosem: – Znalaz łeś złoto, tatku? – Całą tonę. – Zastrzeliłeś lwa? – Całą setkę. – Zabiłeś jakiegoś Matabela? – Sez on się skończył – zaśmiał się Ralph i zmierzwił ciemne, gęste loki syna. Cathy zbeształa chłopca, mówiąc: – Nie wolno pytać o takie straszne rzeczy, ty żądny krwi mały poganinie. Louise podeszła do męża w bardziej statecznym tempie, stąpając lekko i zwinnie po pylistej drodze. Włosy miała splecione w gruby warkocz, który spływał po plecach do pasa. Uczesanie to uwydatniało jej wysokie czoło i zdecydowanie zarysowane łuki kości policzkowych. Oczy Louise znów zmieniły kolor. Zouga zawsze z fascynacją obserwował, jak zmiany nastroju żony odbijają się w jej wielkich, lekko skośnych oczach. Teraz miały jasny, delikatny odcień błękitu – kolor szczęścia. Louise zatrzymała się przy głowie konia. Zouga zsunął się z siodła i zdjął kapelusz, przez chwilę przyglądając się żonie w pełnym powagi milczeniu. – Choć minęło niewiele czasu, zdąż yłem zapomnieć, jaka jesteś piękna – powiedział.
– Wcale nie tak mało – odparła. – Każda godzina spędzona bez ciebie dłuż y się jak wieczność. Obóz był zbytkownie urządzony, gdyż stanowił jedyny dom Cathy i Ralpha. Innego nie mieli i jak Cyganie przenosili się tam, gdzie liczyli na największe zyski. Na brzegu rzeki powyżej brodu, pod wysoko sklepionymi koronami figowców, stały cztery wozy. Wszystkie namioty pokryto nowym, śnieżnobiałym płótnem, a jeden z nich, nieco oddalony od pozostałych, pełnił funkcję łazienki. Mieściła się w nim ocynkowana żelazna wanna, w której można było wyciągnąć się na całą długość. Do obowiązków specjalnego służącego należało podsycanie ognia pod czterdziestogalonową beczką i dostarczanie nieograniczonych ilości gorącej wody, w dzień i w nocy. W stojącym obok małym namiocie znajdowała się przenośna ubikacja. Cathy własnoręcznie namalowała na desce kupidynki i bukiety róż, a obok umieściła nadzwyczajny luksus, pudełko z sandałowego drewna z pachnącymi płatkami miękkiego kolorowego papieru. W namiotach mieszkalnych stały łóżka z materacami z końskiego włosia i wygodne płócienne krzesełka, a pod tropikiem otwartego namiotu-jadalni stoły na kozłach płócienne pojemniki do chłodzenia butelek szampana i lemoniady oraz osłonięte moskitierami szafki na żywność. Trzydziestu służących rąbało drewno i doglądało ognia, prało i prasowało, żeby panie mogły codziennie zmieniać ubrania, słało łóżka i zmiatało liście między namiotami, a potem spryskiwało ziemię wodą, żeby nie wzbijał się kurz, przyrządzało jedzenie i podawało je do stołu, zapalało latarnie i sznurowało skrzydła namiotów o zmierzchu. Jeden obsługiwał wyłącznie panicza Jonathana, karmił go, kąpał, nosił na barana i śpiewał mu, kiedy chłopiec zaczynał kaprysić; inny zajmował się wyłącznie opróżnianiem wiadra z malowanej ubikacji, gdy zadźwięczał mały dzwoneczek. Ralph przejechał przez bramę w wysokim kolczastym ogrodzeniu, które chroniło obóz przed nocnymi wiz ytami lwów. Cathy nadal siedziała na łęku, a syn za siodłem. Z zadowoleniem roz ejrzał się po oboz ie i ścisnął talię Cathy. – Na Boga, dobrze być w domu. Zażyję gorącej kąpieli, a ty, Katie, wyszorujesz mi plecy. – Nagle urwał i po chwili zawołał z wyrzutem: – Do licha, kobieto! Mogłaś mnie uprzedzić! – Nie dałeś mi okaz ji. Na końcu rzędu wozów stał zamknięty powóz na resorowanych kołach, z oknami wyposażonymi w tekowe żaluzje, które można było zamykać dla ochrony przed skwarem. Pudło powozu, pomalowane na chłodny zielony kolor, pokrywał kurz i błoto forsownej podróży. Na drzwiczkach widniał złoty liść, wysokie koła zdobiły złote paski. Wnętrze wybito lśniącą zieloną skórą, a zasłonki ozdobiono złotymi chwastami. Do półki bagażowej na dachu przypięte były płaskie skórzane kufry z mosiężnymi okuciami. Za powozem w cierniowym kraalu stały rosłe białe muły, dobrane pod względem maści i wielkości, zajęte skubaniem świeżej trawy ściętej przez służących nad rzeką. – Jak nas znalazł? – zapytał Ralph, gdy zsadził Cathy na ziemię. Nie musiał pytać, kim jest gość, bo ten wspaniały ekwipaż znany był na całym kontynencie. – Obozujemy tylko milę od głównej drogi z południa – zauważyła cierpko Cathy. – Nie mógł do nas nie trafić. – Wygląda na to, że przywiózł ze sobą całą bandę – mruknął Ralph. Białym mułom towarzyszyły dwa tuz iny koni pełnej krwi. – Owszem, przywiózł – przyz nała Cathy. W tej chwili przez bramę wpadł Zouga z Louise w ramionach. Niezapowiedziana wizyta wzbudziła w nim ekscytację równą rozdrażnieniu Ralpha.
– Louise mówi, że specjalnie przerwał podróż, aby ze mną porozmawiać. – W takim razie nie każ mu czekać, tato – powiedział Ralph, uśmiechając się sarkastycznie. Dziwił się, jak łatwo wszyscy ludzie, nawet wyniosły i opanowany major Zouga Ballantyne, wpadali w tkaną przez tego człowieka sieć. Był dumny, że on sam potrafi się mu oprzeć, choć niekiedy wymagało to duż ego wysiłku. Zouga szedł raźnym krokiem wzdłuż rzędu wozów w kierunku wewnętrznej palisady, a Louise podskakiwała, próbując za nim nadążyć. Ralph z rozmysłem zwlekał, podziwiając niezwykłe figurki stworzone przez syna. Jonathan ulepił je z rzecznej gliny i teraz czekał na słowa pochwały. – Piękny hipopotam, Jon-Jon! To nie hipopotam? Aha, rozumiem, rogi odpadły, prawda? W takim raz ie to najpiękniejsza, najgrubsza bezroga antylopa kudu, jaką w życiu widziałem. Cathy pociągnęła go za łokieć. – On z tobą też chce porozmawiać – powiedziała. Ralph posadził Jonathana na ramieniu i drugą ręką objął Cathy. Wiedział, że taka demonstracja życia rodzinnego zirytuje człowieka, z którym miał się spotkać. Nieśpiesznie wszedł w obręb wewnętrznego ogrodzenia. Płócienne boki namiotu-jadalni zostały zwinięte, żeby wpuścić chłodny przedwieczorny wiatr. Przy długim stole siedziało sześciu mężczyzn. W środku grupy wyróżniała się zwalista postać w źle dopasowanej marynarce z drogiego angielskiego materiału, zapiętej na wszystkie guziki. Węzeł krawata był rozluźniony, a barwy oksfordzkiego kolegium Oriel zmatowił pył, który osiadł na ubraniu podczas długiej podróż y z Kimberley, miasta diamentów. Nawet Ralph, który żywił wobec niechlujnego kolosa ambiwalentne uczucia – wrogość zmieszaną z powściągliwym podziwem – był wstrząśnięty zmianami, jakie zaszły w nim w ciągu kilku krótkich lat. Twarz miał jakby opuchniętą, skórę zwiotczałą, cerę niezdrowo zaczerwienioną. Rudawy brąz wąsów i bokobrodów zamienił się w matowe srebro. Miał zaledwie czterdzieści lat, ale wyglądał niemal na sześćdziesiąt. Tylko blade niebieskie oczy zachowały dawną siłę i blask mistycznego wiz jonerstwa. – Jak się miewasz, Ralph? – Głos gościa, wysoki i czysty, nie pasował do jego ogromnej postury. – Dzień dobry, panie Rhodes. – Ralph zdjął dziecko z ramienia i ostrożnie postawił je na ziemi. Malec natychmiast uciekł. – Jak postępuje budowa mojej kolei, skoro ty bawisz tutaj? – Wyprzedza harmonogram i nie przekracza budżetu – zripostował Ralph tę słabo zawoalowaną wymówkę. Nie bez wysiłku uwolnił się od hipnotycznego spojrzenia niebieskich oczu i powiódł wzrokiem po ludziach, którzy towarzyszyli panu Rhodesowi. Po prawej stronie siedział jego nieodłączny cień, niski, wąski w ramionach mężczyzna, ubrany ze schludnością dorównującą niechlujstwu, z jakim nosił się jego pan. Miał nijakie rysy nauczyciela i rzadkie włosy. Ale bystre i ciekawskie oczy zadawały kłam pierwszemu wraż eniu. – Witaj, Jameson–powiedział Ralph i skinął głową. Celowo nie zwrócił się do niego oficjalnie, „doktorze Leander Starr Jamesonie”, ani też w sposób bardziej poufały, „doktorze Jim”. – Młody Ballantyne… – Jameson położył lekki nacisk na przymiotnik „młody”, nadając mu nieco obraźliwy wydźwięk. Od samego początku znajomości obaj mężczyźni darzyli się instynktowną obopólną wrogością. Miejsce po lewej stronie Rhodesa zajmował młody, przystojny mężczyzna o prostych plecach i szerokich ramionach. Wstał, pokaz ując równe i białe zęby w życzliwym uśmiechu. – Dobrze znowu cię widzieć, Ralph. – Jego uścisk był mocny, a amerykański akcent brzmiał naturalnie i przyjemnie dla ucha.
– Rozmawialiśmy o tobie dziś rano. – Ralph nie krył zadowolenia. Zerknął na Zougę. – Tato, to Harry Mellow, najlepszy inż ynier górniczy w Afryce. Zouga pokiwał głową. – Zostaliśmy już sobie przedstawieni. Ojciec i syn wymienili poroz umiewawcze spojrzenia. Ralph planował zatrudnić młodego Amerykanina do uruchomienia i kierowania kopalnią Harknessa. Na przeszkodzie temu zamierzeniu stał jednak fakt, że Harry Mellow, jak większość inteligentnych, obiecujących młodych mężczyzn w południowej Afryce, już pracował dla Cecila Johna Rhodesa. Ale Ralph zamierzał znaleźć przynętę, która go zwabi. – Pogadamy później, Harry – szepnął i odwrócił się do młodzieńca siedzącego przy końcu stołu. – Jordan! – zawołał. – Na Boga, tak się cieszę, że cię widzę! Bracia uściskali się serdecznie. Ralph nie krył wzruszenia, ale przecież jego wylewność nie mogła nikogo zdziwić. Wszyscy kochali Jordana – nie tylko za jego delikatną urodę i nienaganne maniery, lecz także za liczne talenty oraz za ciepło i szczere zainteresowanie, jakie okazywał ludziom. – Ralph, mam tyle pytań i tyle do opowiadania – powiedział Jordan, witając brata z równie wielką radością. – Później, Jordanie – wtrącił pan Rhodes gderliwym tonem. Nie lubił, gdy mu przeszkadzano. Ruchem ręki kazał młodemu człowiekowi wrócić na miejsce. Jordan natychmiast wykonał polecenie. Pracował u pana Rhodesa jako osobisty sekretarz od dziewiętnastego roku życia i posłuszne spełnianie najdrobniejszych zachcianek pryncypała weszło mu w krew. Rhodes spojrzał na Cathy i Louise. – Jestem pewien, że uznałybyście naszą rozmowę za nużącą, a poza tym niewątpliwie wzywają was pilniejsze obowiązki. Cathy zerknęła na męża i dostrzegła na jego twarzy cień irytacji. Rozdrażniła go czelność, z jaką pan Rhodes rozporządzał całym obozem. Ukradkiem ścisnęła rękę Ralpha, pragnąc go uspokoić, i poczuła, że odprężył się nieco. Wiedziała, że nawet on nie poważyłby się na otwartą krytykę. Nie był wprawdzie pracownikiem Rhodesa, ale od tego człowieka zależał kontrakt na budowę kolei i obsługę stu tras przewoz owych. Przeniosła spojrzenie na Louise, również dotkniętą tą obcesową odprawą. Jej błękitne oczy ciskały iskry i lekki rumieniec przyciemnił usiane jasnymi piegami policzki, ale zdołała zapanować nad głosem. Spokojnie i chłodno powiedziała w imieniu ich obu: – Naturalnie, panie Rhodes, ma pan rację. Panowie wybaczą. Powszechnie było wiadomo, że pan Rhodes czuje się nieswojo w obecności kobiet. Nie najmował żeńskich służących, a w jego wystawnie urządzonej rezydencji w Groote Schuur na Przylądku Dobrej Nadziei próżno by szukać obrazu czy posągu przedstawiającego kobietę. Nie zatrudniał żonatych mężczyzn na wyższych stanowiskach i natychmiast zwalniał nawet najbardziej zaufanych pracowników, którzy popełnili niewybaczalny błąd polegający na wstąpieniu w związek małżeński. „Nie można jednocześnie spełniać kobiecych fanaberii i służyć mi z pełnym oddaniem” – wyjaśniał odprawianemu winowajcy. Rhodes skinął na Ralpha. – Usiądź tutaj, żebym mógł cię dobrze widzieć – polecił, po czym odwrócił się do Zougi i zaczął zasypywać go pytaniami. Ton jego głosu smagał niczym bykowiec, ale uwaga, z jaką wysłuchiwał odpowiedzi, świadczyła o głębokim szacunku dla rozmówcy. Ich znajomość sięgała wiele lat wstecz, do wczesnych dni wydobywania diamentów w Colesberg Kopje, przemianowanym później na
Kimberley na cześć ministra kolonii, który włączył te tereny do dominiów Jej Królewskiej Mości. Działki, na których kiedyś pracował Zouga, wydały słynny „Diament Ballantyne’a”, ale teraz ich właścicielem był Rhodes, podobnie zresztą jak wszystkich innych działek na diamentowych polach. Rhodes zatrudnił go jako swego osobistego przedstawiciela w państwie Lobenguli, ponieważ Zouga płynnie władał językiem plemienia. Kiedy doktor Jameson poprowadził lotną kolumnę do szybkiego i zwycięskiego ataku na Matabele, Zouga towarzyszył mu jako oficer polowy, a po ucieczce króla jako pierwszy wpadł do kraalu GuBulawayo. Po śmierci Lobenguli Rhodes mianował Zougę „kuratorem dóbr nieprzyjaciela”, poruczając mu spędzenie stad bydła należącego do króla oraz rozdzielenie ich pomiędzy ochotników Jamesona i kompanię. Kiedy Zouga wykonał to zadanie, Rhodes zaproponował mu stanowisko naczelnego komisarza do spraw krajowców, który kontaktowałby się z indunami Matabele, lecz Zouga wolał wrócić wraz z małżonką do swojej posiadłości w King’s Lynn, i tym sposobem funkcja ta przypadła generałowi Mungowi St Johnowi. Ale Zouga nadal należał do zarządu Brytyjskiej Kompanii Południowoafrykańskiej i wraz z paroma innymi osobami cieszył się zaufaniem Rhodesa. – Kraj Matabele kwitnie, panie Rhodes – powiedział. – Jak pan sam zobaczy, Bulawayo jest już prawie miastem, ma nawet szkołę i szpital. W okolicy mieszka ponad sześćset białych kobiet i dzieci, co stanowi pewną oznakę, że osadnicy pozostaną na stałe. Rozdzielono wszystkie koncesje gruntowe i wielu farmerów już przystąpiło do pracy. Rasowe byki z Kolonii Przylądkowej przyzwyczajają się do lokalnych warunków i dobrze się krzyżują z krowami Matabele. – A co z minerałami, Ballantyne? – Zarejestrowano ponad dziesięć tysięcy działek i sam widziałem kilka bardzo obiecujących miejsc. – Zouga zawahał się, zerknął na Ralpha, a kiedy syn pokiwał głową, odwrócił się do Rhodesa. – Parę dni temu odnaleźliśmy i oznakowaliśmy starą kopalnię, na którą natknąłem się jeszcze w latach sześćdziesiątych. – Kopalnia Harknessa. – Rhodes pokiwał głową. Nawet Ralph był pod wrażeniem jego doskonałej pamięci. – Pamiętam jej opis z Odysei myśliwskiej. Pobrałeś próbki z żyły? Zouga w odpowiedzi położył przed nim garść okruchów kwarcu. Mężczyźni siedzący wokół stołu wyciągnęli szyje, urzeczeni blaskiem czystego złota. Pan Rhodes obrócił w plamistych dłoniach jedną z bryłek i podał ją amerykańskiemu inż ynierowi. – Co o tym sądzisz, Harry? – Da pięćdziesiąt uncji z tony – odparł Harry i gwizdnął cicho. – Może nawet więcej, tak jak w Nome i Klondike. – Popatrzył na młodego Ballantyne’a. – Jak gruba jest ta żyła? Jak szerokie jest złoż e? Ralph pokręcił głową. – Nie wiem, chodniki są zbyt wąskie, żeby dotrzeć do przodka. – To kwarc, a nie tort bakaliowy jak w Witwatersrandzie – mruknął Harry Mellow. „Tort bakaliowy”, nazwany tak od grubych warstw sedymentacyjnych, był uboższy w złoto niż ten okruch kwarcu, ale miał wiele stóp grubości i zajmował całą misę dawnego jeziora; można było eksploatować to złoż e nawet przez sto lat, nie wyczerpując zasobów. – Jest zbyt bogata – stwierdził Harry Mellow, pieszcząc w palcach grudkę kwarcu. – Nie przypuszczam, żeby żyła miała więcej niż parę cali grubości. – A jeśli się mylisz? – zapytał Rhodes szorstko. Amerykanin zaśmiał się cicho.
– Wtedy będzie pan kontrolować nie tylko prawie całe wydobycie diamentów na świecie, ale takż e większość produkcji złota. Jego słowa przypomniały Ralphowi, że Brytyjska Kompania Południowoafrykańska za prawo do działalności górniczej pobiera opłaty w wysokości pięćdziesięciu procent od każdej uncji złota wydobytego w kraju Matabele. Znów poczuł nawrót złości. Rhodes i jego wszechobecna kompania przypominali wielką ośmiornicę, która dławiła wysiłki i fortuny zwykłych ludzi. – Czy zwolni pan Harry’ego na parę dni, żeby mógł zbadać złoże? – zapytał z irytacją, która wyostrzyła ton jego głosu. Rhodes odwrócił swoją wielką kudłatą głowę w jego stronę i Ralph miał wrażenie, że bladoniebieskie oczy zaglądają mu na samo dno duszy. W końcu jednak wyraził zgodę, po czym porzucił temat złota i zadał Zoudze następne pytanie. – Jak się sprawują induni Matabele? Zouga się zawahał, zanim odpowiedział. – Wnoszą skargi, są niez adowoleni. – Tak? – Nalana twarz Rhodesa skrzywiła się z irytacji. – Głównym źródłem kłopotów jest bydło – dodał cicho Zouga. Rhodes przerwał mu obcesowo: – Przejęliśmy niecałe sto dwadzieścia pięć tysięcy sztuk, z czego czterdzieści tysięcy zwróciliśmy plemieniu. Zouga nie przypomniał mu, że zwrotu dokonano dopiero po interwencji Robyn St John, jego rodzonej siostry. Robyn, misjonarka i lekarka w misji Khami, kiedyś była bliską przyjaciółką i doradczynią Lobenguli. – Czterdzieści tysięcy sztuk bydła, Ballantyne! To nadzwyczaj hojny gest ze strony kompanii! – oznajmił Rhodes pompatycznie. Nie raczył dodać, że oddał bydło, żeby zapobiec klęsce głodu, która, jak oświadczyła Robyn St John, mogła zdziesiątkować pokonany naród Matabele. Taki rozwój wydarzeń niewątpliwie spowodowałby interwencję rządu brytyjskiego, co mogłoby się zakończyć uchyleniem edyktu królewskiego, na mocy którego kompania władała krajami Mashona i Matabele. Raczej nie był to wyjątkowo hojny gest, pomyślał cierpko Ralph. – Po oddaniu bydła plemieniu pozostało nam niespełna osiemdziesiąt pięć tysięcy sztuk, co z ledwością zrekompensowało poniesione przez kompanię koszta wojny. – Matabele twierdzą, że dostali najgorsze zwierzęta, stare jałowe krowy i chmyz y. – Do licha, Ballantyne, ochotnicy zasłużyli na pierwszeństwo przy wyborze zwierząt. To naturalne, że wybrali najlepsze. – Rhodes podniósł dłoń, palcem wskazującym celując w serce Zougi jak z pistoletu. – Wszyscy uważają, że nasze stada, stworzone z przejętego bydła, są najlepsze w kraju Matabele. – Ich wodzowie tego nie roz umieją – odparł Zouga. – W takim razie powinni zrozumieć przynajmniej to, że są podbitym narodem. Ich los zależy od dobrej woli zwycięzców. Nie mieli takich względów dla plemion, które sami podbijali, kiedy panowali w tej części kontynentu. Mzilikazi wyrżnął milion bezbronnych ludzi na południe od Limpopo, a Lobengula, jego syn, nazywał mniejsze plemiona swoimi psami i w zależności od kaprysu zabijał je albo brał w niewolę. Nie powinni narzekać, gdy w końcu też poznali gorzki smak klęski. Nawet Jordan przytaknął Rhodesowi ruchem głowy. – Ochrona plemion Mashona przed grabieżami ze strony Lobenguli była jednym z powodów marszu do GuBulawayo.
– Powiedziałem, że wnoszą skargi, ale nie mówiłem, że uzasadnione – zaz naczył Zouga. – Na co jeszcze narzekają? – zapytał Rhodes. – Na policję kompanii. Młodzi Matabele, których zwerbował i uzbroił generał St John, panoszą się w kraalach, podważ ają władzę indunów, wybierają sobie młode dziewczęta… Rhodes znowu mu przerwał: – Lepsze to niż powstanie. Wyobrażacie sobie dwadzieścia tysięcy wojowników skupionych pod wodzą Babiaana, Gandanga i Bazo? Nie, St John miał prawo podważyć władzę indunów. Jego obowiązkiem jako komisarza do spraw krajowców jest dopilnowanie, żeby nie odrodziły się wojownicze tradycje plemienia Matabele. – Zwłaszcza w świetle wypadków, które rozgrywają się na południe od miejsca, w którym zasiadamy – mruknął doktor Leander Starr Jameson. Odezwał się po raz pierwszy od przywitania z Ralphem. Rhodes szybko odwrócił się w jego stronę. – Zastanawiam się, doktorze Jim, czy to odpowiednia pora na takie rozmowy. – Dlaczego nie? Wszyscy tutaj są godni zaufania i dyskretni. Wszyscy jesteśmy oddani budowaniu przyszłości imperium i nikt nas tutaj nie podsłucha. Nie na tym pustkowiu. Czy może być lepsza pora na wyjaśnienie, dlaczego policja kompanii musi być jeszcze silniejsza, lepiej uzbrojona i jak najlepiej wyszkolona? Rhodes odruchowo popatrzył na Ralpha Ballantyne’a, który uniósł jedną brew. Zdawało się, że ta nieco wyz ywająca reakcja zaważ yła na jego decyz ji. – Nie, doktorze Jim – powiedział stanowczo. – Będzie lepsza pora. – Jameson wzruszył ramionami i skapitulował, a Rhodes zwrócił się do Jordana: – Słońce zachodzi. Jordan wstał posłusznie, by napełnić szklaneczki whisky. Wieczorny drink był tradycyjnym zakończeniem dnia na północ od Limpopo.
B łyszczące
klejnoty Krzyża Południa wisiały nad obozem, przyćmiewając mniejsze gwiazdy i oblewając perłowym światłem łyse kopuły granitowych kopje, gdy Ralph szedł w kierunku swojego namiotu. Odziedziczył po ojcu mocną głowę, więc stąpał równym, pewnym krokiem. Był upojony nie alkoholem, lecz wiz jami przyszłości. Wszedł do ciemnego namiotu i usiadł na brzegu łóżka. Dotknął policzka Cathy. – Nie śpię – powiedziała cicho. – Która godzina? – Po północy. – Co zatrzymało cię tak długo? – zapytała szeptem, bo po drugiej stronie płóciennego przepierzenia spał Jonathan. – Marzenia oraz przechwałki ludzi pijanych władzą i powodzeniem. – Uśmiechnął się w ciemności i ściągnął buty. – Ale ja też miałem w nich duży udział. – Podniósł się, żeby zdjąć spodnie. – Co myślisz o Harrym Mellowie? – zapytał po chwili, niespodziewanie zmieniając temat. – O tym Amerykaninie? Jest bardzo… – Cathy zawahała się. – Sprawia wrażenie dość męskiego i raczej sympatycznego. – Jest pociągający? Sądzisz, że młoda kobieta nie zdołałaby mu się oprzeć? – Wiesz, że nie o to mi chodziło – odparła z przesadną skromnością. – Pewnie, że nie. – Ralph zaśmiał się i pocałował ją, nakrywając ręką jej krągłą pierś, twardą jak dojrzały melon. Cathy próbowała się uwolnić i podważyć palce, ale trzymał ją mocno, więc po paru sekundach przestała się bronić i objęła go za szyję. – Pachniesz potem, cygarami i whisky.
– Przepraszam. – Nie ma za co, to ładny zapach – wymruczała. – Poz wól, zdejmę koszulę. – Nie, ja to zrobię. Kiedy później leż ał na plecach z Cathy przytuloną do jego nagiej piersi, zapytał znienacka: – Czy chciałabyś, żeby twoje siostry przyjechały z Khami? Spodobałoby im się obozowe życie, a co więcej, pobyłyby jakiś czas bez matki. – Przecież już wcześniej miałam ochotę je zaprosić – przypomniała mu sennie. – Ale ty powiedziałeś, że są zbyt… trzpiotowate. – Powiedziałem, że są zbyt niesforne i hałaśliwe – poprawił ją, a ona podniosła głowę i popatrzyła na niego w nikłej poświacie księżyca sączącej się przez płótno namiotu. – Teraz jednak zmieniłem zdanie. Milczała przez chwilę, dobrze wiedząc, że nawet najbardziej niedorzeczne pomysły męża mają racjonalne uzasadnienie. – Amerykanin! – zawołała nagle tak głośno, że Jonathan poruszył się i zapłakał za przepierzeniem. Natychmiast ściszyła głos i wyszeptała z przejęciem: – Ale chyba nie masz zamiaru wykorzystać moich sióstr? Nie zrobiłbyś tego, prawda? Przyciągnął jej głowę do piersi. – Są już duże. Ile mają lat? – Osiemnaście. – Zmarszczyła nos, bo łaskotały ją wilgotne, kędzierzawe włosy na jego torsie. – Ale, Ralph… – Stare panny. – Moje rodzone siostry… nie wykorzystasz ich? – W Khami nigdy nie poz nają przyz woitych młodych ludzi. Twoja matka wszystkich odstrasza. – Jesteś okropny, Ralphie Ballantyne. – Pokaz ać ci, jaki potrafię być okropny? Po chwili namysłu odparła: – Tak, proszę – i zaśmiała się cicho. – P ewnego dnia będę jeździć z tobą – powiedział Jonathan. – Prawda, tato? – Pewnego dnia, już niedługo – zgodził się Ralph i potargał ciemne kędziory syna. – Ale na razie będziesz opiekować się mamą pod moją nieobecność, Jon-Jon. Jonathan pokiwał głową. Miał bladą, zaciętą twarz i z trudem powstrzymywał łzy. – Obiecujesz? – Ralph przytulił drobne ciepłe ciało syna, a potem pochylił się w siodle i postawił go przy Cathy. Jonathan opiekuńczo złapał matkę za rękę, choć nie sięgał jej nawet do biodra. – Obiecuję, tato – powiedział i załkał, patrząc na ojca siedzącego na wysokim koniu. Ralph czubkami palców musnął policzek żony. – Kocham cię – powiedziała cicho. – Moja piękna Katie – szepnął, patrząc na nią z zachwytem. Pierwsze złote promienie słońca przemieniały jej włosy w jasną aureolę, a miłość sprawiała, że jej twarz wyglądała spokojnie i słodko jak oblicze Madonny. Spiął wierzchowca, a Harry Mellow ruszył za nim. Dosiadał pięknego kasztana czystej krwi z prywatnej stajni pana Rhodesa i jechał ze swobodą urodzonego jeźdźca. Obaj mężczyźni odwrócili się na skraju lasu. Kobieta i dziecko stali jeszcze przed bramą w palisadzie.
– Szczęściarz z ciebie – rzekł cicho Harry. – Bez dobrej żony nie ma dzisiaj, a bez syna nie ma jutra – przyz nał Ralph.
Sępy
nadal siedziały w koronach drzew, choć kości lwów zostały obrane do czysta i rozwleczone po kamienistym podłożu. Przed wzbiciem się w niebo ptaki musiały strawić zawartość wzdętych brzuchów. Ich ciemne bezkształtne sylwetki, rysujące się na tle czystego zimowego nieba, towarzyszyły Ralphowi i Harry’emu przez parę ostatnich mil drogi do działek kopalni Harknessa. – Wygląda obiecująco – powiedział z rezerwą Harry pierwszego wieczoru, gdy siedzieli przy ognisku. – Żyła styka się ze skałą macierzystą i może schodzić naprawdę głęboko. Trzeba prześledzić jej bieg przez ponad dwie mile. Jutro oznaczę miejsca, gdzie będziesz musiał wybić szybiki eksploracyjne. – W tym regionie występują zmineralizowane złoża rudy – oświadczył Ralph. – To miejsce leży na przedłużeniu wielkiego złotego półksiężyca Witwatersrandu, Pilgrims Rest i pól złotonośnych Tati… – zamilkł na chwilę. – Ale ty przecież masz wyjątkowy dar. Podobno wyczuwasz złoto z odległości pięćdziesięciu mil. Harry zbył ten komplement bagatelizującym ruchem ręki, w której trzymał kubek, Ralph jednak mówił dalej: – Ja zaś mam wozy i kapitał na sfinansowanie poszukiwań oraz robót górniczych. Lubię cię, Harry, i myślę, że dobrze by nam się razem pracowało, najpierw w kopalni Harknessa, a potem, kto wie, może w całym tym cholernym kraju. Harry chciał coś powiedzieć, ale Ralph położ ył mu rękę na przedramieniu. – Ten kontynent to skrzynia pełna skarbów. Pola diamentowe Kimberley i złoty tort Witwatersrandu, jedno obok drugiego. Diamenty i złoto w jednym worku. Kto by w to uwierzył? – Ralph… – Harry pokręcił głową. – Związ ałem swoją przyszłość z panem Rhodesem. Młody Ballantyne westchnął i przez całą minutę wpatrywał się w płomienie. Potem, zapaliwszy niedopałek cygara, zaczął dowodzić swoich racji i kusić Harry’ego. Godzinę później, gdy już zawinął się w koc, powtórzył propoz ycję. – U Rhodesa nigdy nie będziesz samodzielny. Zawsze będziesz sługą. – Ty też pracujesz dla niego, Ralph. – Zawarłem z nim kontrakt, ale zysk lub strata należ ą do mnie. Nie oddałem mu swojej duszy. – A ja tak – odparł ze śmiechem Harry. – Dołącz do mnie. Dowiesz się, jak to jest, gdy człowiek sam rozdaje karty, kalkuluje własne ryzyko i wydaje rozkazy, zamiast ich słuchać. Życie to gra, Harry, i można je rozegrać tylko w jeden sposób, idąc na całość. – Jestem człowiekiem Rhodesa. – Kiedy nadejdzie czas, znowu o tym porozmawiamy – mruknął Ralph i naciągnął koc na głowę. Po paru minutach jego oddech stał się powolny i regularny.
Rankiem
Harry naznaczył kopczykami kamieni miejsca wierceń poszukiwawczych. Ralph patrzył z podziwem, z jaką wprawą przedłuża znany bieg żyły i natrafia na nią ponownie głęboko pod ziemią. Skończyli przed południem. Gdy dosiedli koni, Ralph uświadomił sobie, że siostry Cathy przybędą z misji Khami dwa dni po ich powrocie do oboz u. – Skoro już jesteśmy tak daleko, może przed powrotem pojedziemy kawałek na wschód? Bóg
jeden wie, co możemy tam znaleźć… może więcej złota, diamenty? – Kiedy Harry się zawahał, Ralph dodał: – Pan Rhodes zapewne już odjechał do Bulawayo. Będzie tam co najmniej przez miesiąc i nawet nie zauważ y, że cię nie ma. Po chwili namysłu Harry uśmiechnął się jak uczeń, gotów urwać się z lekcji, by pobuszować po cudzym sadzie. – Wobec tego jedziemy! Jechali powoli, zatrzymując się przy każdym zakolu rzeki, żeby przepłukać żwir z dna stojących zielonych bajor. Pobierali też próbki, ilekroć spotykali wychodnie skał podłoża. Przeszukiwali nory mrówników i jeżozwierzy oraz gniazda białych termitów, żeby sprawdzić, jakie okruchy zwierzęta przyniosły z głębi ziemi. Trzeciego dnia Harry powiedział: – Znaleźliśmy tuzin obiecujących okazów. Najbardziej podobają mi się te kryształy berylu. W pobliż u mogą być złoż a szmaragdów. Jego entuzjazm rósł z każdą przejechaną milą, ale Ralph uznał, że pora wracać. Od obozu dzieliło ich pięć dni drogi, poza tym skończył się zapas kawy, cukru i mąki, a Cathy z pewnością już się niepokoiła. Obrzucili ostatnim spojrzeniem ziemie, które przez jakiś czas musiały poz ostać niez badane. – Pięknie tu – stwierdził Harry. – W życiu nie widziałem piękniejszej krainy. Jak nazywa się to pasmo? – To południowy kraniec Matopos. – Słyszałem, jak pan Rhodes o nich wspominał. To święte wzgórza Matabele, prawda? Ralph pokiwał głową. – Gdybym wierzył w czary… – urwał i zaśmiał się z zakłopotaniem. – Ale jest coś w tych wzgórzach. Wieczorna zorza na zachodnim niebie przemieniła skały dalekich wzgórz w różowy marmur, a w blasku skośnych promieni girlandy obłoków nad grzbietami przybrały barwę popiołu i kości słoniowej. – Jest tam sekretna jaskinia, w której mieszkała czarownica przewodnicząca plemionom. Mój ojciec i jego ludzie zniszczyli ją na początku wojny z Lobengulą – dodał po chwili Ralph. – Słyszałem tę historię, stała się już legendą. – Tak, prawda. Podobno… – Ralph znowu urwał i uważnie przyjrzał się wysokiemu, urwistemu pasmu. – To nie chmury, Harry – powiedział w końcu. – To dym. A przecież w Matopos nie ma żadnych kraali. Być może to poż ar buszu, choć nie sądzę, bo słup dymu nie jest szeroki. – W takim raz ie co się pali? – Dowiemy się – odparł Ralph i zanim Harry zdążył zaprotestować, spiął konia i pogalopował przez równinę bladej zimowej trawy w kierunku granitowego szańca na horyz oncie.
Wojownik
Matabele siedział w skąpym cieniu poskręcanego, karłowatego drzewa powyżej ludzi, którzy krzątali się wśród glinianych pieców. Był bardzo wychudzony, pod warstwą elastycznych mięśni rysowały się żebra, a skórę na piersiach i plecach, spaloną przez słońce na hebanową czerń, lśniącą niczym sierść wyścigowego konia pełnej krwi, szpeciły stare blizny po kulach. Nosił prostą spódniczkę i płaszcz z garbowanej skóry, bez pióropuszy czy wojennych grzechotek, bez dystynkcji w postaci zwierzęcych ogonów czy piór marabuta na głowie. Nie był również uzbrojony, bo biali ludzie rozpalili ogniska z długich, krytych surową skórą tarcz,
a szerokie srebrne assegai zabrali na wozach. Skonfiskowali również karabiny Martini-Henry, którymi kompania zapłaciła królowi Lobenguli za koncesję na wydobywanie z ziemi wszystkich jej bogactw. Głowę wojownika zdobiła opaska induny z żywicy i gliny, na stałe wpleciona we włosy, czarna i twarda jak żelazo. Oznaka ta oznajmiała wszystkim, że wojownik ten był niegdyś doradcą Lobenguli, ostatniego króla Matabele. Poświadczała też jego królewski rodowód – w żyłach tego mężczyzny płynęła krew książąt Zanzi z plemienia Kumalo, wywodzących się z dawnego kraju Zulusów, który leż ał w odległości ponad tysiąca mil na południu. Jego dziadkiem był Mzilikazi, który sprzeciwił się tyranowi Czace i poprowadził swój lud na północ; Mzilikazi, niewiele znaczący kacyk, który wymordował milion ludzi podczas owego strasznego marszu na północ i w konsekwencji został wielkim, potężnym władcą, okrutnym jak Czaka; Mzilikazi, który doprowadził swój lud do tej bogatej i pięknej krainy, pierwszy wkroczył w te magiczne wzgórza i wysłuchał wielu przepowiedni Umlimo, czarownicy i wyroczni z Matopos. Lobengula, syn Mzilikaziego, władający ludem Matabele po śmierci starego króla, był stryjem tego młodego mężczyzny. To on przyznał mu zaszczytną opaskę induny i mianował go dowódcą jednego z elitarnych impi. Ale Lobengula już nie żył, a na brzegach Shangani karabiny Maxima rozgromiły wojowników młodego induny – te same karabiny, które napiętnowały jego ciało głębokimi bliz nami. Nazywano go Bazo, co znaczy „Topór”, ale obecnie częściej zwano go „Wędrowcem”. Siedział pod drzewem przez cały dzień, przyglądając się, jak kowale odprawiają swoje obrzędy. Narodziny żelaza stanowiły tajemnicę dla wszystkich prócz wtajemniczonych. Plemię kowali i Matabele mieli wspólnych przodków – był to starożytny lud, którego pochodzenie splatało się z dziejami dawnych mieszkańców Wielkiego Zimbabwe. Choć nowi biali panowie i ich zamorska królowa orzekli, że Matabele już nie mogą mieć amaholi, czyli niewolników, kowale z plemienia Rozwi nadal byli ich psami, nadal pracowali dla swoich wojowniczych właścicieli. Dziesięciu najstarszych i najbardziej doświadczonych kowali wybierało rudę z kamieniołomu, deliberując nad każdym kawałkiem jak próżne kobiety, które przebierają w ceramicznych paciorkach na straganie handlarza. Oceniali rudę pod względem koloru i ciężaru, jakości zawartego w niej metalu i ilości zanieczyszczeń. Następnie rozbili bryły na kamiennych kowadłach, żeby uzyskać kawałki pożądanej wielkości. Gdy majstrowie pracowali pilnie i w skupieniu, ich uczniowie ścinali drzewa i podsycali ogień w dołach, regulując tempo spalania drewna nakładaniem warstw ziemi, a potem dusząc żar wodą z glinianych garnków. Inna grupa uczniów odbyła w tym czasie długą wyprawę do kamieniołomu, skąd w skórzanych workach przewieszonych przez grzbiety jucznych wołów przywiozła pokruszony wapień. Kiedy mistrzowie powściągliwie pochwalili jakość węgla drzewnego i wapiennego kamienia, przystąpiono do budowy glinianych pieców. Każdy piec miał kształt tułowia kobiety w zaawansowanej ciąży. W wielkim, kopulastym brzuchu układano warstwami rudę żelaza, węgiel drzewny i wapień. W dolnym końcu pieca znajdowało się krocze strzeżone przez symboliczne gliniane uda, a w nim mieścił się wąski otwór, w który należ ało wsunąć rogową dyszę skórzanego miecha. Kiedy wszystko zostało już przygotowane, naczelny kowal odrąbał głowę ofiarnemu kogutowi i przeszedł wzdłuż rzędu pieców, spryskując je gorącą krwią i intonując starożytne zaklęcia skierowane do ducha żelaz a. Bazo z fascynacją i dreszczem zabobonnego strachu patrzył, jak przez symboliczną waginę
pieca kowale wprowadzają ogień i witają radosnym okrzykiem magiczną chwilę zapłodnienia. Potem młodzi czeladnicy zaczęli dąć w skórzane miechy. W religijnym uniesieniu śpiewali hymny, które miały zapewnić pomyślność wytopu i jednocześnie nadawały rytm pracy. Kiedy któryś padał z wyczerpania, inny natychmiast zajmował jego miejsce, zapewniając stały dopływ powietrza w głąb pieca. Mgiełka dymu wisiała nad piecami; jak morze w spokojny letni dzień, falowała leniwie wśród łysych szczytów wzgórz. Wreszcie nadszedł czas na spuszczenie surówki. Kiedy naczelny kowal wyjął gliniane czopy z pierwszego pieca i z jego gorącego łona popłynął strumień płynnego metalu, wszyscy wydali radosny, dziękczynny okrzyk. Bazo drżał z podniecenia i zdumienia, jak w czasie narodzin swego pierworodnego syna w grocie wśród tych samych wzgórz. – Narodziny broni – wyszeptał na głos. W wyobraźni już słyszał dźwięk młotów bijących w metal i syk towarzyszący hartowaniu szerokich grotów. Dotyk czyjejś ręki wyrwał go z zadumy. Z uśmiechem spojrzał na kobietę, która położyła mu rękę na ramieniu. Nosiła ozdobioną paciorkami skórzaną spódniczkę mężatki, ale żadne bransolety i obręcze nie zdobiły jej smukłych kończyn. Była prosta jak trzcina i silna, miała jędrne piersi i gładki, wklęsły brzuch bez rozstępów, choć już odkarmiła pięknego syna. Miała gładką, napiętą skórę, długą szyję, prosty i wąski nos oraz lekko skośne oczy nad wysokimi, egipskimi łukami kości policzkowych. Jej twarz przypominała rzeźbę z grobowca jakiegoś zmarłego przed wiekami faraona. – Tanase, mamy kolejny tysiąc ostrzy – powiedział Bazo. Popatrzył na jej twarz i zapytał z troską: – Co się stało? – Jeźdźcy – odparła. – Dwaj biali ludzie. Jadą od strony południowych lasów i szybko się zbliż ają. Bazo podniósł się płynnym ruchem, szybki jak lampart spłoszony przez myśliwych. Dopiero teraz można było zobaczyć, jaki jest wysoki i szeroki w ramionach, bo o głowę górował nad kowalami. Podniósł do ust rogowy gwizdek zawieszony na rzemyku na szyi i dmuchnął weń mocno. W jednej chwili krzątanina wokół pieców ustała. Do młodego induny podbiegł naczelny kowal. – Ile czasu zajmie spuszczenie reszty wytopu i zburzenie pieców? – zapytał Bazo. – Dwa dni, panie – odparł kowal, kłaniając się z szacunkiem. Oczy nabiegły mu krwią od dymu, a białe wełniste włosy przybrały brudnoż ółty kolor. – Musicie zdąż yć do świtu. – Panie! – Będziecie pracować przez całą noc, ale osłońcie ognie od strony równiny. – Bazo odwrócił się i odszedł w górę stromego zbocza, gdzie pod granitową czapą czekało dwudziestu mężczyzn. Podobnie jak on, byli ubrani tylko w proste skórzane spódniczki i nie mieli broni, lecz wojna i ciągłe ćwiczenia zahartowały ich ciała. Spoglądali z dzikością w oczach, a ich postawa wyrażała dumę wojowników, gdy wstali, żeby pozdrowić swojego indunę. Nie ulegało wątpliwości, że są wojownikami Matabele, a nie psami amaholi. – Za mną! – rozkaz ał Bazo. Poprowadził ich w dół wzgórza, gdzie u stóp urwiska znajdowała się wąska jaskinia. Odciągnął na bok liany, które zasłaniały wejście, i wszedł do mrocznego wnętrza. Grota miała tylko dziesięć stóp długości i kończyła się rumowiskiem głaz ów. Na jego znak dwaj mężczyźni podeszli do ściany i odtoczyli kamienie. Polerowany metal zalśnił jak łuski drzemiącego gada. Gdy Bazo usunął się z wejścia, ukośne promienie zachodzącego słońca
zajrzały w głąb pieczary, oświetlając tajny arsenał. Assegai stały w pękach po dziesięć sztuk, związ ane rzemieniami z surowej skóry. Dwaj wojownicy podnieśli jedną wiązkę, zerwali rzemienie i szybko przekazali broń towarzyszom. Gdy wszyscy zostali uzbrojeni, Bazo podniósł swoją włócznię. Jej drzewce wykonano z wypolerowanego czerwonego drzewa mkusi, a grot wykuto ręcznie. Bazo mógłby ściąć włos z grzbietu swojej ręki skrajem ostrza szerokiego jak jego dłoń i mającego długość przedramienia. Do tej chwili czuł się jak nagi, ale teraz, dzierżąc w ręce znajomy ciężar, znów stał się mężczyzną. Ruchem dłoni kazał ludziom przytoczyć głazy i zakryć skrytkę z bronią, a potem poprowadził ich ścieżką. Tanase czekała na skalnej półce, z której roztaczał się widok na trawiaste równiny i leż ące za nimi lasy, drzemiące cicho w wieczornym świetle. Wyciągnęła rękę. – Tam – powiedziała. Bazo natychmiast ich zobaczył. Dwa konie lekkim galopem dotarły do podnóża i teraz kłusowały wzdłuż skał. Jeźdźcy spoglądali na rumowisko głaz ów i gładkie, zdradliwe ściany, wypatrując dogodnej drogi. Do doliny kowali wiodły tylko dwie ścieżki, wąskie i strome, z przesmykami łatwymi do obrony. Bazo spojrzał za siebie. Dym z pieców rozpraszał się już, nad szarymi granitowymi graniami snuło się tylko parę bladych wstążek. Do rana nie pozostanie nic, co mogłoby doprowadzić ciekawskiego podróżnego do tego sekretnego miejsca. Poz ostała jednak jeszcze godzina dziennego światła, może mniej, ponieważ w Afryce nad rzeką Limpopo noc zapada ze zdumiewającą szybkością. – Muszę zatrzymać ich do zmroku – oświadczył. – Muszę ich zawrócić, zanim znajdą ścieżkę. – A jeśli nie dadzą się zawrócić? – zapytała cicho kobieta. Bazo w odpowiedzi przełożył w rękach assegai, a potem szybko ściągnął Tanase ze skalnej półki, bo jeźdźcy zatrzymali się i jeden z nich, wyższy i szerszy w ramionach, uważnie omiatał zbocze przez lornetkę. – Gdzie jest mój syn? – zapytał Bazo. – W jaskini. – Wiesz, co zrobić, jeśli… – Nie musiał kończyć. Tanase pokiwała głową. – Wiem – odparła cicho. Bazo odwrócił się i ruszył w dół stromej ścieżki na czele dwudziestu uzbrojonych amadoda. Zatrzymał się w upatrzonym wąskim przejściu. Nie musiał się odzywać; wystarczył ruch ręki, by ludzie skryli się w skalnych załomach po obu stronach ścieżki. W ciągu paru sekund zniknęli bez śladu. Bazo zerwał gałąź z karłowatego drzewa rosnącego w rozpadlinie i zawrócił, zamiatając szlak, żeby nic nie ostrzegło czujnego człowieka przed zasadzką. Położył włócznię na biegnącym na wysokości ramienia występie i zakrył ją zieloną gałęzią. Będzie w zasięgu ręki, gdyby został zmuszony do poprowadzenia białych jeźdźców w górę ścieżki. – Spróbuję ich zawrócić, ale jeśli mi się nie uda, czekajcie, aż dotrą do tego miejsca! – zawołał do ukrytych wojowników. – I wtedy sprawcie się szybko. Jego ludzie zajmowali pozycje na przestrzeni dwustu kroków po obu stronach szlaku, ale tutaj, przy zakręcie, było ich kilku. Dobra zasadzka powinna być głęboka: jeśli ofiara przedrze się przez pierwszy szereg wojowników, dalej muszą czekać następni. Ta była dobra, urządzona na stromym wąskim szlaku, gdzie koń nie mógłby ani zawrócić, ani popędzić galopem. Bazo z zadowoleniem pokiwał głową, a potem, bez broni i tarczy, pobiegł w kierunku równiny, zwinny jak górski koz iołek.
– Za pół godziny zrobi się ciemno! – zawołał Harry Mellow. – Powinniśmy znaleźć miejsce na obóz. – Gdzieś tutaj musi być ścieżka. – Ralph jechał z pięścią wspartą o biodro, w filcowym kapeluszu zsuniętym na tył głowy, omiatając wzrokiem strome urwisko. – Co spodziewasz się znaleźć? – Nie wiem, i w tym sęk – odparł Ralph i obejrzał się z uśmiechem. Kiedy siedział wykręcony w siodle, koń nagle się spłoszył. Ralph omal nie zgubił strzemienia i musiał przytrzymać się łęku, żeby zapobiec upadkowi, ale przytomnie zawołał do Harry’ego: – Osłaniaj mnie! Wolną ręką wyszarpnął winchester ze skórzanego futerału pod kolanem. Koń stawał dęba i zataczał wąskie kręgi, uniemożliwiając mu podniesienie strzelby. Ralph wiedział, że blokuje Harry’emu linię strzału, i przez długie sekundy był zupełnie bezbronny. Klął, spodziewając się ataku czarnoskórych wojowników, dotąd skrywających się wśród spękanych skał i krzaków u stóp urwiska. Po chwili spostrzegł, że stoi przed nim tylko jeden człowiek, nieuzbrojony. Słysząc za sobą szczęk zamka ładowanej broni, zawołał prędko do swojego towarzysza: – Czekaj, Harry! Nie strzelaj! Wałach znów stanął dęba, ale tym razem Ralph szybko go okiełznał, a potem popatrzył na wysokiego czarnego mężczyznę, który tak cicho i niespodziewanie wysunął się ze szczeliny w granitowym bloku. – Kim jesteś? – zapytał głosem schrypniętym ze strachu, który nadal skręcał mu wnętrzności i przyśpieszał pęd krwi w żyłach. – Do licha, omal cię nie zastrzeliłem. – Po chwili zreflektował się i powtórzył pytanie w sindebele, jęz yku plemienia Matabele: – Kim jesteś? Wysoki mężczyzna w skórzanej pelerynie lekko skłonił głowę, ale jego tułów pozostał nieruchomy, a ręce zwieszały się u boków. – Czy w ten sposób brat wypytuje brata? – rzekł z powagą. Ralph przyjrzał mu się uważnie. Dostrzegł opaskę induny nad czołem i wychudzoną twarz, pociętą bruzdami straszliwego cierpienia; rozpacz albo choroba musiała doprowadzić tego człowieka do granic samego piekła. Widok tego wyniszczonego oblicza poruszył go do głębi, ale nie to zwróciło jego uwagę. W dzikich ciemnych oczach i w niskim tonie spokojnego głosu ciemnoskórego mężczyz ny było coś znajomego, choć zmienionego nie do poz nania. – Henshaw. – powiedział induna, używając pochwalnego imienia nadanego kiedyś Ralphowi przez Matabele. – Henshaw, Mały Jastrzębiu, czyżbyś mnie nie poznał? Czy tych kilka krótkich lat tak bardzo mnie zmieniło? Ralph z niedowierzaniem pokręcił głową i w jego głosie brzmiało zdumienie, gdy powiedział: – Bazo, to przecież nie ty… na pewno nie ty. Przecież zginąłeś ze swoimi amadoda na brzegach Shangani… – Wysunął nogi ze strzemion i zeskoczył na ziemię. – Nie, to jednak naprawdę ty! – Podbiegł, żeby przywitać się z wysokim wojownikiem. – Mój brat, mój czarny brat! – zawołał z radością. Uściskał Bazo, który wciąż stał ze swobodnie opuszczonymi rękami, i odsunął się. – Nad Shangani, gdy umilkły karabiny, zostawiłem wozy i przeszedłem przez pole bitwy. Widziałem twoich ludzi, Krety, Ryjące pod Górą. – Takie miano sam król Lobengula nadał impi Bazo, Izimvukuzane Ezembintaba. – Poznałem ich po czerwonych tarczach, po piórach marabuta i opaskach z kreciego futra. – Były to dystynkcje, które stary król przyznał wojownikom Bazo, i ból
zamglił jego oczy, gdy Ralph mówił dalej: – Twoi ludzie leżeli jeden na drugim niczym opadłe z drzew liście. Szukałem ciebie, przewracałem poległych na plecy i spoglądałem w ich twarze, lecz było ich tak wielu… – Tak, bardzo wielu – przyz nał Bazo spokojnie. Tylko jego oczy zdradzały emocje. – Miałem mało czasu na poszukiwania – dodał Ralph cicho – a musiałem robić to ostrożnie, bo niektórzy z twoich ludzi mogli być fanisa file. – Była to stara zuluska sztuczka, polegająca na tym, że wojownicy udawali martwych na pobojowisku i czekali, aż nieprzyjaciel przyjdzie zebrać łupy. – Nie chciałem skończyć z assegai między łopatkami. Potem zwinięto obóz i wozy potoczyły się w kierunku kraalu króla. Musiałem odejść. – Byłem tam – powiedział Bazo i rozsunął skórzany płaszcz. Ralph spojrzał na straszne bliz ny i spuścił oczy. Młody Matabele zasłonił tors. – Leż ałem wśród martwych. – A teraz? Co robisz teraz, gdy wszystko skończone? – Co robi wojownik po zakończeniu wojny, kiedy jego impi są rozbite i rozbrojone, a król nie żyje? – Bazo wzruszył ramionami. – Wybieram dziki miód. – Popatrzył na szczyt urwiska, gdzie ostatnie smużki dymu stapiały się z ciemniejącym niebem. Słońce już dotykało koron drzew lasu na zachodzie. – Okadzałem barć, kiedy was zobaczyłem. – Aha! – Ralph pokiwał głową. – Właśnie ten dym doprowadził nas do ciebie. – A zatem to szczęśliwy dym, bracie Henshaw. – Nadal nazywasz mnie bratem? – zdumiał się Ralph. – Być może to ja wystrzeliłem te kule… – Nie dokończył zdania, tylko spojrzał na poz naczoną bliz nami pierś Bazo. – Człowiek nie odpowiada za to, co czyni w szaleństwie bitwy. Gdybym tego dnia dotarł do woz ów. – Bazo wzruszył ramionami – …być może to ty nosiłbyś bliz ny. Ralph ruchem ręki przywołał swojego towarzysza. – Bazo, to Harry Mellow, człowiek, który rozumie tajemnice ziemi, umie znajdować w niej złoto i żelaz o – powiedział. – Nkosi, widzę cię. – Bazo przywitał się z Harrym, nazywając go „panem” i nie okazując mu pogardy, choć Lobengula umarł, a naród Matabele został zdziesiątkowany właśnie z powodu dziwnego upodobania białych ludzi do tego przeklętego żółtego metalu. – Bazo i ja dorastaliśmy razem na polach diamentowych Kimberley. Nigdy nie miałem lepszego przyjaciela – oświadczył Ralph, a potem zwrócił się do Bazo: – Mamy trochę jedzenia i chętnie podzielimy się nim z tobą. – Po chwili dodał: – Przenocuj z nami. Mamy sobie tyle do powiedzenia. – Jestem z kobietą i synem. Zostali na wzgórzach. – Przyprowadź ich – powiedział Ralph. – Idź szybko, żebyś zdążył przed nocą, i sprowadź ich do oboz u.
B azo uprzedził swoich ludzi, naśladując wieczorny krzyk frankolina. – Zatrzymam białych ludzi u stóp wzgórz – powiedział cicho do wojownika, który wyszedł z zasadzki na ścieżkę. – Może uda mi się sprawić, że odjadą zadowoleni, nie próbując odszukać doliny. Powiedz jednak kowalom, że do świtu piece muszą zostać wygaszone. Po dymie ma nie być ani śladu. Polecił także ukryć gotową broń i świeżo wytopiony metal, zamieść ścieżki do czysta, a kowali przeprowadzić w głąb wzgórz pod eskortą wojowników. – Ruszę za wami zaraz po odjeździe białych ludzi. Czekajcie na mnie na szczycie Ślepej Małpy.
– Tak, Nkosi. Wojownicy odeszli w gasnącym świetle dnia, cisi jak polujące nocą lamparty. Bazo skręcił na rozwidleniu ścieżki. Kiedy dotarł do skalnej ostrogi, nie musiał wołać. Tanase czekała na niego z chłopcem na biodrze, ze zwiniętą matą do spania na głowie i skórzanym workiem wypełnionym ziarnem na plecach. – To Henshaw – powiedział i usłyszał wężowy syk jej oddechu. Nie widział jej twarzy, ale wiedział, co wyraż a. – Jest pomiotem białego psa, który zbezcześcił święte miejsce… – Jest moim przyjacielem. – Złożyłeś przysięgę – przypomniała mu ostro. – Jak możesz mówić, że biały człowiek jest twoim przyjacielem? – Wtedy nim był. – Pamiętasz widzenie, które miałam, zanim ojciec tego człowieka odebrał mi dar przepowiadania przyszłości? – Tanase, musimy zejść do niego – powiedział Bazo, ignorując jej pytanie. – Gdy zobaczy, że mam ze sobą żonę i syna, nie nabierze podejrzeń. Uwierzy, że naprawdę szukamy miodu dzikich pszczół… idź za mną. – Skręcił na szlak, a ona ruszyła tuż za nim. Jej głos opadł do szeptu, lecz nadal wyraźnie słyszał każde słowo. Nie oglądał się, ale słuchał. – Pamiętasz moje widzenie, Bazo? Ostrzegłam cię tamtego dnia, kiedy poznałam tego człowieka, którego zwiesz Jastrzębiem. To było przed urodzeniem naszego syna, kiedy woal mojego dziewictwa jeszcze nie został rozdarty, zanim biali jeźdźcy przybyli ze swoimi trójnożnymi karabinami, które chichotały jak rzeczne demony mieszkające wśród skał w gardzieli rzeki Zambezi. Ciągle nazywałeś go swoim „bratem” i „przyjacielem”, a ja ostrzegłam cię przed nim. – Pamiętam – odparł Bazo, również ściszając głos. – Ujrzałam cię wysoko na drzewie, Bazo. – Tak – szepnął, idąc bez oglądania się na nią, ale jego głos zadrżał z zabobonnego lęku. Jego piękna młoda żona była kiedyś uczennicą szalonego czarownika Pemby. Bazo na czele swoich amadoda runął jak burza na górską warownię, ściął głowę Pemby i wziął Tanase jako zdobycz wojenną, jednak duchy szybko się o nią upomniały. W wigilię uczty weselnej, kiedy miał pojąć ją za swoją pierwszą żonę, z Matopos przyszedł sędziwy czarownik i zabrał ją ze sobą. Bazo nie mógł nic zrobić, bo Tanase była córką duchów ciemności i było jej przeznaczone życie w Matopos. – Widzenie było tak wyraźne, że aż się rozpłakałam – powiedziała, a nim wstrząsnęły dreszcze. W sekretnej jaskini w Matopos zstąpiła na nią moc duchów i stała się Umlimo, Wybraną, wyrocznią. To ona, mówiąc głosami duchów, przepowiedziała Lobenguli jego los. To ona przewidziała nadejście białych ludzi z dziwnymi maszynami, które przemieniały noc w dzień, i lustrami, które lśniły na wzgórzach jak gwiazdy, przekazując wiadomości poprzez rozległe równiny. Nikt nie wątpił, że kiedyś miała dar jasnowidzenia i w mistycznym transie potrafiła wejrzeć w przyszłość narodu Matabele. Ale ten dar zależny był od jej dziewictwa. Tanase wyjawiła to swemu przyszłemu mężowi i błagała go, żeby pozbawił ją jednego i drugiego. Bazo nie zgodził się, posłuszny prawu i obyczajom, a potem było już za późno, bo czarownicy zeszli ze wzgórz, żeby się o nią upomnieć. Na początku wojny, której kres nastąpił w kraalu Lobenguli w GuBulawayo, od trzonu armii
odłączył się niewielki oddział. Tworzyli go najtwardsi i najbardziej okrutni żołnierze, prowadzeni przez równie twardego i okrutnego Bakelę, Pięść. Ruszyli na wzgórza i sekretną ścieżką, którą Bakela odkrył dwadzieścia pięć lat wcześniej, dotarli do jaskini Umlimo. Bakela wiedział, że zniszczenie wyroczni pogrąży w rozpaczy cały naród Matabele. Jego ludzie zastrzelili strażników i wdarli się do groty. W jej najgłębszym zakamarku dwaj żołnierze znaleźli Tanase, młodą, śliczną i nagą, i zgwałcili ją brutalnie. Kiedy wyżywali się na niej, a dziewicza krew zbryzgała podłoże jaskini, krzyki ściągnęły Bakelę. Pięściami i butem przepędził swoich ludzi, a potem popatrzył na skrwawioną Tanase, leżącą u jego stóp, i współczucie zawładnęło sercem tego twardego, bezwzględnego człowieka. Choć przebył długą i niebezpieczną drogę, by zniszczyć Umlimo, bestialski postępek kawalerzystów osłabił jego wolę. Musiał wiedzieć, że wraz z dziewictwem Tanase straciła swoją moc, bo rzekł: – Ty, która byłaś Umlimo, już nie jesteś Umlimo. Dokonał zniszczenia bez pomocy karabinu czy miecza i wyszedł z ciemnej jaskini, darowując kapłance życie w zamian za utracone dziewictwo i magiczne moce. Tanase wiele razy opowiadała tę historię. Bazo wiedział, że mgły czasu zasnuły jej oczy, skrywając przed nią przyszłość, nikt jednak nie mógł wątpić, że kiedyś posiadała dar widzenia – dlatego przeniknęło go drżenie i poczuł się, jakby palce upiorów musnęły jego kark, gdy Tanase powiedziała chrapliwym szeptem: – Płakałam, Bazo, mój panie, kiedy ujrzałam cię na wysokim drzewie, a gdy ja płakałam, człowiek, którego zwiesz Jastrzębiem, patrzył na ciebie z uśmiechem.
Zjedli
na zimno konserwową wołowinę, wybierając ją z puszek ostrzem myśliwskiego noża i przekazując je z rąk do rąk. Nie mieli kawy, więc popijali kleistą mięsną paćkę łykami ciepłej wody z okręconych filcem butelek. Po kolacji Ralph poczęstował Harry’ego i Bazo ostatnimi cygarami. Przypalili je gałązkami z ogniska i przez długi czas delektowali się nimi w milczeniu. Niedaleko w ciemności zawodziła i szlochała hiena, zwabiona przez ogień i zapach jedzenia. Na równinie polowały lwy, kierując się w stronę wschodzącego księżyca; nie ryczały, lecz tylko pokasływały gardłowo, żeby nie stracić kontaktu z poz ostałymi członkami stada. Tanase siedziała z dzieckiem na kolanach na skraju kręgu światła, z dala od mężczyzn, a oni nie zwracali na nią uwagi. Bazo byłby urażony, gdyby okazali nadmierne zainteresowanie, ale Ralph wyjął cygaro z ust i spojrzał w jej stronę. – Jak naz ywa się twój syn? – zapytał. – Tungata Zebiwe – opowiedział Bazo po chwili wahania. Ralph zmarszczył czoło, ale udało mu się pohamować słowa, które cisnęły mu się na usta. – Piękny chłopiec – rzekł tylko. Bazo wyciągnął rękę w stronę syna, lecz Tanase nie chciała go puścić. – Poz wól mu przyjść do mnie – polecił jej ostro. Tanase niechętnie zsadziła syna z kolan. Malec podreptał do ojca i wtulił się w jego ramiona. Miał ciemną skórę, okrągły brzuszek i pulchne kończyny. Z wyjątkiem bransoletek z miedzianego drutu na nadgarstkach i sznurka paciorków w pasie był zupełnie nagi. Jego włosy tworzyły ciemną puszystą czapkę, spod której spoglądały wielkie, zaspane oczy. – Tungata Zebiwe – powtórzył Ralph i pochylił się, żeby pogłaskać malca po głowie. Chłopiec nie próbował się odsunąć ani nie okazał strachu, ale Tanase syknęła cicho i zrobiła taki ruch, jakby chciała z powrotem zabrać go do siebie.
– Poszukiwacz Tego, Co Zostało Skradzione – przetłumaczył Ralph imię chłopca i pochwycił spojrzenie ciemnych oczu jego matki. – Poszukiwacz sprawiedliwości. Ciężkie brzemię zrzucacie na tak młode barki – rzekł cicho. – Czynicie syna mścicielem krzywd wyrządzonych waszemu plemieniu przed jego narodzinami? Po chwili gładko zmienił temat. – Pamiętasz, Bazo, dzień, w który się poznaliśmy? Byłeś niedowarzonym podrostkiem, przysłanym przez ojca, brata króla, do pracy na diamentowych polach. Ja byłem jeszcze młodszy i jeszcze bardziej zielony, kiedy wraz z ojcem znaleźliśmy ciebie i twoich towarzyszy na veldzie. Ojciec przyjął was wtedy na trzyletni kontrakt, uprzedzając innych poszukiwaczy. Bruzdy cierpienia i smutku, które żłobiły twarz Bazo, jakby się wygładziły. Przez chwilę znów był dawnym prostolinijnym, beztroskim młodzieńcem. – Dopiero później dowiedziałem się, że Lobengula przysłał ciebie i tysiące innych młokosów na pola, żebyście przynieśli mu tyle diamentów, ile zdołacie ukraść – powiedział młody Ballantyne i obaj się roz eśmieli, Ralph z lekkim smutkiem, a Bazo z cieniem młodzieńczej wesołości. – Lobengula musiał gdzieś ukryć swój wielki skarb. Jameson nie znalazł tych diamentów, kiedy zajął GuBulawayo. – Pamiętasz myśliwskiego sokoła, Scypio? – zapytał Bazo. – I wielkiego pająka, dzięki któremu wygraliśmy pierwsze złote suwereny na walkach w Kimberley? Rozmawiali z ożywieniem, wspominając wspólną pracę w wielkim diamentowym dole i swoje młodzieńcze wygłupy, które urozmaicały im straszliwą monotonię harówki. Harry Mellow nie znał sindebele, więc zawinął się w koc i jego rogiem zakrył głowę. Tanase siedziała w cieniu, nieruchoma jak piękna rzeźba z hebanu. Nie uśmiechała się, kiedy mężczyźni się śmieli, ale zachłannie wpijała oczy w ich usta, gdy rozmawiali. Ralph znowu zmienił temat. – Ja też mam syna. Urodził się przed wojną, jest więc trochę starszy od twojego. Bazo przestał się śmiać. Przybrał obojętny wyraz twarzy, ale jego oczy zdradzały czujność. – Mogliby zostać przyjaciółmi, jak my – powiedział Ralph. Tanase ze strachem spojrzała na syna. Bazo nie skomentował tej sugestii. – A my dwaj znów moglibyśmy pracować ręka w rękę – mówił Ralph. – Niebawem uruchomię kopalnię złota i będzie mi potrzebny induna do zarządzania setkami ludzi, którzy przybędą do pracy. – Jestem wojownikiem, nie robotnikiem. – Świat się zmienia, Bazo – rzekł Ralph cicho. – W kraju Matabele już nie ma wojowników. Tarcze zostały spalone, ostrza assegai złamane. Oczy twoich ludzi już nie są czerwone, bo wojny dobiegły końca. Oczy są teraz białe, a w tym kraju przez tysiąc lat panować będzie pokój. Bazo milczał. – Dołącz do mnie, Bazo. Zabierz syna, niech pozna umiejętności białego człowieka. Pewnego dnia nauczy się czytać i pisać, stanie się kimś ważnym, nie tylko zbieraczem dzikiego miodu. Zapomnij o imieniu, które mu nadałeś, i wymyśl jakieś inne. Nadaj mu radosne imię i przyprowadź go, by poznał mojego syna. Razem będą cieszyć się życiem w tym pięknym kraju i staną się braćmi jak my. Bazo westchnął. – Być może masz rację, Henshaw. Jak mówisz, impi poszły w rozsypkę. Ci, którzy kiedyś byli wojownikami, teraz budują drogi dla pana Lodzi. – Wszyscy Matabele mieli kłopoty
z wymawianiem „r”, toteż Rhodes stał się „Lodzi”. Bazo mówił o systemie pracy przymusowej, wprowadzonym w kraju Matabele przez komisarza do spraw krajowców, generała Munga St Johna. Znów westchnął. – Skoro już człowiek musi pracować, lepiej, żeby czynił to godnie i z kimś, kogo szanuje. Kiedy zaczniesz wydobywać swoje złoto, Henshaw? – Po deszczach, ale chodź ze mną już teraz. Zabierz swoją kobietę i syna… Bazo podniósł rękę, żeby go uciszyć. – Porozmawiamy po deszczach, po wielkich burzach – powiedział cicho. Tanase pokiwała głową i uśmiechnęła się po raz pierwszy. Bazo miał prawo udawać i usypiać czujność Henshawa niejasnymi obietnicami. Jej wyćwiczony szósty zmysł mówił, że mimo szczerego spojrzenia zielonych oczu i chłopięcego uśmiechu ten młody biały człowiek jest twardszy i bardziej niebezpieczny niż Bakela, jego ojciec. – Po wielkich burzach – powtórzył Bazo. Słowa te miały ukryte znaczenie. Wielka burza była tajemnicą, nad którą pracował wraz ze swoimi zaufanymi ludźmi. – Mam parę spraw do załatwienia, ale odnajdę cię, gdy tylko się z nimi uporam – obiecał.
B azo pierwszy szedł stromą ścieżką w głąb granitowych gór. Tanase podążała kilka kroków za nim. Niosąc na głowie zwinięte maty do spania i żelazny garnek, prosta jak trzcina, szła posuwistym, płynnym krokiem, żeby ładunek nie stracił równowagi. Chłopiec podskakiwał u jej boku, piskliwym głosem wyśpiewując dziecięce bzdurki. Tylko na nim nie robiła wrażenia złowieszcza aura doliny. Po obu stronach ścieżki rosły gęste krzaki, uzbrojone w ostre kolce. Cisza wręcz przytłaczała, bo nie śpiewały tu ptaki i ani jedno zwierzątko nie buszowało w liściach. Bazo przeszedł po głazach przez łożysko wąskiego strumienia, przystanął po drugiej stronie i obejrzał się przez ramię. Tanase nabrała w ręce trochę chłodnej wody i podniosła ją do ust chłopca. Po chwili ruszyli dalej. Ścieżka urywała się nagle pod stromą ścianą perłowego granitu. Bazo zatrzymał się i wsparł na oszczepie. Była to jedyna broń, którą administrator Bulawayo pozwalał nosić czarnemu człowiekowi dla obrony siebie i swojej rodziny przed drapieżnikami grasującymi na pustkowiach. Lekka broń myśliwska nie umywała się do bojowych włóczni assegai. Wspierając się na drzewcu oszczepu, Bazo popatrzył na wysokie urwisko. Na półce tuż pod wierzchołkiem stała kryta strzechą chata strażnika, z której dobiegł drżący starczy głos. – Kto waży się wstępować do tajemnej przełęczy? Bazo uniósł brodę i ryknął jak byk, aż echa zakołatały się wśród skał: – Bazo, syn Gandanga! Bazo, induna z królewskiej krwi Kumalo. Nie czekając na odpowiedź, wszedł przez granitowy portal w korytarz, który rozszczepiał urwisko. Przejście było wąskie, dwaj dorośli mężczyźni z trudem mogliby iść nim ramię w ramię. Czysty biały piasek z okruchami jasnej miki chrzęścił i skrzył się jak cukier pod bosymi stopami. Wijący się korytarz znienacka otworzył się na zieloną dolinę. Przedzielał ją szemrzący strumień, który wypływał ze skały w pobliż u wylotu rozpadliny. Dolinę, okrągłą nieckę o średnicy mili, otaczały wysokie urwiska. Pośrodku leżała maleńka wioska. Tanase wyszła z tajemnego przejścia i stanęła obok męża. Oboje spojrzeli nie na kryte strzechą chaty, lecz dalej, ku przeciwległej ścianie doliny. U podstawy urwiska niczym bezzębne usta rozdziawiał się niski, szeroki otwór. Przez długie minuty patrzyli na niego w milczeniu, przytłoczeni lawiną wspomnień. W tej grocie Tanase przeszła inicjację, stając się Umlimo; tam też doświadczyła potem okrutnego poniżenia, które
odarło ją z mocy i na powrót uczyniło zwyczajnym człowiekiem. Obecnie inna kobieta zajmowała miejsce duchowej przywódczyni narodu, bo moce Umlimo nie umierają, przekazywane są z jednej wtajemniczonej na drugą, od czasów kiedy wzniesiono kamienne mury Wielkiego Zimbabwe. – Jesteś gotowa? – zapytał Bazo. – Jestem gotowa, panie – odparła. Ruszyli do wioski, ale zanim dotarli do celu, napotkali procesję dziwnych istot. Wiele z nich ledwo przypominało ludzi, łaziło na czworakach, skowyczało i szczekało jak zwierzęta. Były wśród nich sędziwe, pomarszczone staruchy z pustymi workami wymion kołyszącymi się nad brzuchami, śliczne małe dziewczynki z rozkwitającymi pączkami piersi i pustymi twarzami bez uśmiechu, starcy o zdeformowanych kończynach, wlokący się w kurzu, szczupli młodzieńcy o umięśnionych ciałach i szalonych oczach wywróconych w głąb czaszek. Wszyscy byli obwieszeni makabrycznymi akcesoriami czarowników: pęcherzami lwów i krokodyli, skórami pytonów i ptaków, czaszkami i zębami ludzi i zwierząt. Okrążali przybyszów, podskakując, miaucząc i przewracając oczami. Bazo poczuł obrzydzenie i posadził syna na ramieniu, jak najdalej od macających, natarczywych rąk. Tanase nie okazała zaniepokojenia, bo ta niesamowita gromada kiedyś tworzyła jej świtę. Stała niewzruszenie, gdy jedna ze starych wiedźm podczołgała się do niej, tocząc spienioną ślinę na jej bose stopy. Strażnicy Umlimo, tańcząc i śpiewając, poprowadzili dwoje wędrowców do wioski i tam zniknęli w chatach. Przybysze jednak nie zostali sami. Pośrodku wioski stała setenghi, przewiewna, otwarta po bokach chata z białych pni mopani, kryta schludnym słomianym dachem. W jego cieniu czekali mężczyźni, w niczym nieprzypominający tych z dziwacznego pochodu, który wyszedł im na spotkanie. Każdy z nich siedział na niskim rzeźbionym stołku. Choć niektórzy byli bardzo otyli, inni zaś chudzi i przygarbieni, wszystkich otaczała niemal namacalna aura godności i władzy. Wszyscy, zarówno ci białogłowi ze śnieżnymi wełnistymi brodami i pomarszczonymi twarzami, jak i ci w kwiecie wieku i pełni sił, nosili na głowach proste czarne opaski z kleju roślinnego i gliny. W wiosce Umlimo zgromadzili się ostatni przywódcy narodu Matabele, ludzie, którzy niegdyś stawali na czele bojowych impi tworzących formację byka z rogami na flankach i piersią miażdżącą wroga. Najstarsi spośród nich pamiętali exodus z południa, kiedy pędzili ich konni Burowie; w młodości walczyli pod wodzą samego Mzilikaziego i nadal nosili z dumą honorowe kity, którymi nagrodził ich odwagę. Wszyscy zasiadali w radzie króla Lobenguli, syna wielkiego Mzilikaziego; wszyscy byli na Wzgórzach Wodzów owego pamiętnego dnia, kiedy król stanął przed zebranymi regimentami i zwrócił się ku wschodowi, skąd do kraju Matabele zmierzała kawalkada wozów oraz białych żołnierzy. Gromko pozdrowili króla – Baye te! – gdy Lobengula dźwignął swoje opuchnięte ciało na zdeformowane przez artretyzm nogi i cisnął miniaturową włócznią – symbolem władzy królewskiej – w najeźdźców, wciąż jeszcze skrytych w niebieskawej mgle na horyzoncie. To oni przemaszerowali wraz ze swoimi wojownikami przed królem, śpiewając pieśni pochwalne i hymny bojowe poszczególnych regimentów, pozdrowili go po raz ostatni, a potem ruszyli na laager białych ludzi, gdzie za woz ami i kolczastymi zasiekami już czekały na nich karabiny Maxim. W środku tego wybitnego zgromadzenia zasiadali trzej mężczyźni – trzej żyjący jeszcze synowie Mzilikaziego, otaczani największą czcią pośród wszystkich indunów. Somabula, najstarszy, po lewej stronie, był zwycięzcą setek zagorzałych bitew i wojownikiem, którego imię
nosiła piękna forteca. Po prawej zasiadał Babiaan, mądry i dzielny, z zaszczytnymi bliznami na torsie, rękach i nogach. Siedzący pomiędzy nimi trzeci królewski syn wstał ze stołka wyrzeźbionego z dzikiego hebanu i wyszedł w słońce na spotkanie przybyłych. – Gandangu, ojcze, widzę cię i moje serce śpiewa! – zawołał Bazo. – Widzę cię, synu – rzekł induna i jego przystojna twarz, opromieniona radością, stała się niemal piękna. Kiedy Bazo ukląkł przed nim, dotknął jego głowy na znak błogosławieństwa, po czym pomógł mu wstać. – Baba! – powiedziała Tanase i szacunkiem klasnęła w dłonie przed twarzą, a kiedy Gandang powitał ją skinieniem głowy, wycofała się cicho do najbliższej chaty, skąd zza cienkiej trzcinowej ściany mogła przysłuchiwać się rozmowie. Kobiecie nie wolno było uczestniczyć w najdonioślejszych naradach. W czasach królów przedstawicielka pośledniejszego rodu zostałaby zakłuta włóczniami za samo przebywanie w pobliżu dostojnej indaba. Ale Tanase była niegdyś Umlimo i nadal przemawiała w imieniu Wybranej. Poza tym świat się zmieniał, królowie przemijali i wraz z nimi umierały stare obyczaje, a ona nadal miała władzę dorównującą najstarszym indunom. Mimo to wycofała się do zamkniętej chaty, żeby nie uwłaczać pamięci dawnych dni. Gdy Gandang klasnął w ręce, niewolnicy przynieśli stołek i kubek z palonej gliny dla jego syna. Bazo pokrzepił się długim łykiem gęstego, kwaśnego piwa, po czym przywitał się z indunami, ściśle przestrzegając porządku starszeństwa. Rozpoczął od Somabuli, a potem kolejno pozdrawiał młodszych wiekiem mężczyzn. Jego duszę ogarnął smutek, bo zostało ich tylko dwudziestu sześciu. – Kamuzo, mój kuzynie – powiedział, patrząc na dwudziestosześcioletniego, najmłodszego indunę. – Najdroższy przyjacielu, widzę cię. A potem uczynił rzecz niesłychaną: wstał, popatrzył nad głowami zgromadzonych i kontynuował formalne powitanie. – Witam cię, nieustraszony Manondo! – zawołał. – Widzę, jak wisisz na gałęzi drzewa mkusi. Zabiłeś się własną ręką, przedkładając śmierć nad życie w niewoli u białego człowieka. Wszyscy zebrani obejrzeli się, z zabobonnym lękiem śledząc kierunek jego spojrzenia. – Czy to ty, Ntabene? Za życia zwali cię Górą, i jak góra runąłeś na brzegach Shangani. Witam cię, dzielny duchu. Wtedy zroz umieli. Bazo odprawiał apel poległych. Podjęli powitanie niskimi głosami: – Sakubona, Ntabene. – Widzę cię, Tambo. Wody Bambesi poczerwieniały od twojej krwi. – Sakubona, Tambo. Bazo zrzucił płaszcz i zaczął tańczyć. Był to rozkołysany, dynamiczny taniec i wkrótce pot zalśnił mu na skórze, a rany po kulach rozjarzyły się niczym ciemne klejnoty. Za każdym razem, gdy wykrzykiwał imię poległego induny, unosił prawe kolano, dotykał nim piersi i z trzaskiem opuszczał bosą stopę na twardą ziemię, a wówczas zgromadzeni powtarzali imię bohatera. Wreszcie opadł na stołek. Zapadła cisza przepełniona bojowym uniesieniem. Wszyscy powoli obracali głowy, aż spojrzeli na Somabulę, najstarszego i najwyższego rangą. Stary induna podniósł się i stanął przed nimi, a ponieważ była to indaba, zaczął recytować historię narodu Matabele. Choć słyszeli ją tysiące razy, z ożywieniem nadstawili ucha. Nie znali pisma, nie mieli żadnych archiwów, więc uczyli się jej na pamięć, słowo po słowie, by następnie przekazać ją dzieciom i dzieciom swoich dzieci. Początek tej historii miał miejsce w kraju Zulusów, tysiąc mil na południe, kiedy młody wojownik Mzilikazi wypowiedział posłuszeństwo szalonemu tyranowi Czace i ruszył na północ,
zabierając jedno impi z zuluskiej armii. Somabula opowiedział o jego wędrówkach i starciach z oddziałami wysłanymi przez Czakę, o zwycięstwach nad małymi plemionami, które stanęły na jego drodze. Mówił, jak wcielał do impi młodych mężczyzn z podbitych plemion, a młode kobiety dawał za żony swoim wojownikom. Opisał, jak Mzilikazi z uciekiniera i buntownika przemienił się najpierw w mało znaczącego kacyka, następnie w wielkiego wodza wojennego, a na koniec w potężnego króla. Wiernie przedstawił potworności M’fecane, rzezi miliona ludzi, gdy Mzilikazi siał spustoszenie pomiędzy rzeką Oranje i Limpopo. Potem opowiedział o przybyciu białych ludzi i nowych metodach prowadzenia wojny. Wyczarował słowami szwadrony brodatych mężczyzn na krzepkich kucach, podjeżdżających galopem na odległość strzału z karabinu i zawracających, zanim amadoda mogli ich dosięgnąć swoimi włóczniami. Przypomniał, jak po raz pierwszy napotkali ruchome fortece – wozy ustawione w kwadrat i powiązane łańcuchami, z kolczastymi gałęziami wplecionymi między szprychy kół i w każdą lukę w drewnianej barykadzie – oraz jak szeregi wojowników Matabele zostały przełamane i starte w proch pod tymi murami z drewna i cierni. Głos mówiącego przybrał żałobne tony, gdy stary induna wspominał masową ucieczkę przed ponurymi brodaczami na koniach oraz śmierć starców i dzieci w czasie tragicznej wędrówki na północ. Potem wzniósł się radośnie, gdy Somabula opisywał przeprawę przez Limpopo i Shashi, za którymi leż ała ta przepiękna kraina. Induna ochrypł, opadł na stołek i napił się piwa. Jego miejsce zajął Babiaan, brat przyrodni, by opisać dni świetności, ujarzmianie okolicznych plemion i pomnażanie stad, aż bujne, złote pastwiska pociemniały od bydła; wyniesienie Lobenguli – „tego, który pędzi jak wiatr” – do godności królewskiej; szaleńcze wyprawy, kiedy impi zapuszczały się setki mil za granice, a potem powracały z łupami i niewolnikami, przyczyniając się do ugruntowania potęgi Matabele. Przypomniał, jak szeregi wojowników w pióropuszach i futrach, z wielkimi tarczami bojowymi w barwach poszczególnych regimentów, płynęły przed królem niczym niekończący się nurt Zambezi; jak półnagie dziewczęta tańczyły na Święcie Pierwszych Owoców, natarte lśniącą czerwoną gliną oraz przybrane dzikimi kwiatami i koralikami. Opisał sekretny pokaz skarbu, kiedy małżonki smarowały wielkie ciało Lobenguli gęstym tłuszczem, a potem przyklejały do niego diamenty – skradzione przez młodych Matabele z wielkiego dołu, który biali ludzie wykopali daleko na południu. Słuchając tej opowieści, induni przypomnieli sobie, jak błyszczały nieoszlifowane kamienie, pokrywające ciało króla niby bezcenna kolczuga lub pancerne łuski mitycznego potwora. Jakże wielki był Lobengula w owych czasach, jak nieprzebrane były jego stada, jacy waleczni byli młodzi mężczyźni i jakie urodziwe dziewczęta! Zgromadzeni mężczyźni kiwali głowami i cicho przytakiwali. Kiedy Babiaan usiadł, ze stołka podniósł się wysoki, jeszcze krzepki Gandang. Zbliżał się do schyłku swoich sił, ale cechowało go wielkie dostojeństwo, a jego odwaga dowiedziona została w setkach prób. Podjął opowieść głosem głębokim i dźwięcznym. Przypomniał, jak z południa przybyli biali ludzie. Na samym początku było ich niewielu i błagali o drobne łaski – o zgodę na zastrzelenie słonia, o wymianę paciorków i butelek brandy na miedź i kość słoniową. Po nich przybyli następni, a ich żądania stały się bardziej natarczywe i niepokojące. Chcieli głosić chwałę dziwnego trójgłowego boga, chcieli kopać w ziemi dziury, by szukać żółtego metalu i jasnych kamieni. Zatroskany Lobengula przybył wtedy do tej doliny we wzgórzach Matopos, a Umlimo przestrzegła go, że kiedy święte ptaki odlecą z ruin Wielkiego Zimbabwe, rozpocznie się wojna i pokój długo nie zawita na te ziemie.
– Kamienne sokoły zostały skradzione ze świętego miejsca – przypomniał Gandang – a Lobengula wiedział, że nie może stawić białym ludziom oporu większego niż jego ojciec, Mzilikaz i. Dlatego król wybrał najpotężniejszego ze wszystkich białych, którzy przychodzili z prośbą – wybrał wielkiego niebieskookiego mężczyznę o imieniu „Lodzi”, który zagarniał kolejne kopalnie diamentów i był induną białej zamorskiej królowej. Mając nadzieję uczynić z niego sprzymierzeńca, Lobengula zawarł z nim układ: w zamian za złote monety i karabiny wyraził zgodę na wykopywanie z ziemi skarbów we wschodniej części swojego królestwa. Lodzi przysłał wielką karawanę wozów z twardymi, walecznymi ludźmi, którzy przyprowadzili setki młodych białych mężczyzn uzbrojonych jak żołnierze, aby wziąć w posiadanie ziemie objęte królewskim edyktem. Gandang ze smutkiem wyrecytował długą listę skarg i zdrad, które znalazły epilog w klekocie maximów, zniszczeniu królewskiego kraalu w GuBulawayo i ucieczce Lobenguli na północ. Wreszcie opisał śmierć władcy. Złamany i chory król zażył truciznę, a Gandang osobiście złożył jego ciało w jaskini, która wychodziła na dolinę Zambezi. Wokół króla złożył cały jego dobytek: stołek, podgłówek z kości słoniowej, matę i futrzany kaross, kubki do piwa i miski do mięsa, karabiny i tarczę bojową, topór wojenny i włócznię, a na koniec gliniane garnczki pełne błyszczących diamentów, które postawił u wykręconych przez podagrę królewskich stóp. Kiedy wszystko zostało zrobione, kazał zasypać głazami wejście do jaskini i zabił niewolników, którzy wykonali tę pracę. Potem powiódł zdziesiątkowany naród z powrotem na południe, w niewolę. Kiedy skończył, opuścił ręce, a jego broda opadła na szeroką, pokrytą bliznami pierś. Zapadła cisza przepełniona rozpaczą. Wreszcie przemówił jeden z indunów siedzących w drugim rzędzie, kruchy staruszek bez zębów w górnej szczęce. Miał wodniste oczy, których dolne powieki tak zwiotczały, że widać było róż ową śluz ówkę. Mówił ochrypłym, urywanym głosem. – Wybierzmy nowego króla – zaczął. Bazo mu przerwał, śmiejąc się pogardliwie. – Króla niewolników, króla jeńców? Nie może być króla, dopóki nie będzie narodu. Sędziwy induna przygarbił się, zamlaskał bezzębnymi ustami i zamrugał żałośnie. Jego myśli zmieniły kierunek, jak to często bywa u ludzi w podeszłym wieku.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.