Wybieram życie. Świadectwo ginekolog-aborcjonistki... - dr Patti Giebink, Kimberly Shumate

Page 1


WYBIERAM ŻYCIE

Świadectwo ginekolog-aborcjonistki, która została obrończynią życia

WYBIERAM ŻYCIE

Świadectwo ginekolog-aborcjonistki, która została obrończynią życia

Tytuł oryginału:

Unexpected Choice: An Abortion Doctor’s Journey to Pro-Life

Tłumaczenie: Małgorzata Samborska

Redakcja i korekta: Wydawnictwo AA

Skład i łamanie: Agnieszka Siekierżycka

Projekt okładki: Magdalena Spyrka

Originally published in the U.S.A. under the title: Unexpected Choice, by Patricia Giebink

Copyright © 2021 by Patti Giebink, MD

Polish edition © 2025 by Wydawnictwo AA with permission of Focus on the Family, represented by Tyndale House Publishers. All rights reserved.

ISBN 978-83-7864-483-5

Wydawnictwo AA s.c.

31-574 Kraków, ul. Ciepłownicza 29

tel.: 12 345 42 00, 695 994 193

e-mail: klub@religijna.pl www.religijna.pl

Spis treści

Rozdział 1. Oczyszczenie z win .

Rozdział 2. Od niewidzialnego do nieusuwalnego ........

Rozdział 3. „Szambo” ...............................

Rozdział 4. Gdyby mogli spojrzeć moimi oczami

5. To skomplikowane

Rozdział 6. Zagraniczne interludium ..................

Rozdział 7. Modlitwa siostry Josity ...................

Rozdział 8. Tak jak ja ..............................

Rozdział 9. To spotkanie modlitewne, a nie protest

Rozdział 10. Listy wielbicieli do feminazistki ...........

Rozdział 11. Niepowtarzalna istota ludzka ............

Rozdział 12. Mity, ryzyko i ostatni pocałunek ..........

Rozdział 13. Co by było, gdyby? ......................

Rozdział 14. Solidarni z życiem ......................

Wstęp

MIŁOŚĆ. Można powiedzieć, że to dzięki niej ty i ja tu jesteśmy – żyjemy, pragniemy, marzymy. To miłość sprawiła, że Bóg nas tutaj umieścił. I chociaż Boże współczucie daleko przekracza naszą zdolność pojmowania, powód, dla którego nas stworzył, jest prosty. To miłość.

W przeciwieństwie do naszej miłości, która bardzo łatwo się zmienia, miłość Boża pozostaje silna i stała, wylewa się niczym rzeka, która nie chce wyschnąć. Bóg jest niewyczerpanym źródłem życia, które nawadnia ziarno stworzenia. Jego miłość nas stworzyła, dlatego też nieodłącznie stanowimy jej część. Szukamy jej. Nie potrafimy o niej zapomnieć. Zaprzeczamy, że kiedykolwiek istniała. A jednak ona wciąż jest.

Bóg kocha nas tak bardzo, że wykorzystuje innych ludzi i łączy ich w pozornie przypadkowych okolicznościach, aby nas do siebie jeszcze bardziej zbliżyć. Tak właśnie Bóg postąpił ze mną na mojej drodze od wykonywania aborcji w ramach praktyki lekarskiej po całkowitą zmianę podejścia do życia. Miałam w życiu wyraźnie określony cel, a moją pasją od zawsze była troska o innych. Dzieciństwo i wczesną młodość spędziłam w salach lekcyjnych i wykładowych, a potem na stażu, aby móc w końcu uprawiać medycynę. Byłam najpierw nauczycielką, potem specjalistką od fitnessu, a wreszcie lekarką zaangażowaną w ratowanie życia. Miałam nikomu

nie szkodzić, zgodnie z przysięgą, której przyrzekłam dotrzymywać. Mój ojciec był lekarzem, tak jak i dwoje mojego rodzeństwa. Opiekowanie się chorymi miałam we krwi, a ta pasja zaprowadziła mnie do pracy w wielu miejscach świata: Indiach, Kambodży, Pakistanie, Afganistanie, Libanie i na Półwyspie Arabskim. Mieszkałam w zakurzonych namiotach i rozpalonych słońcem wioskach, w koszarach oddziałów zbrojonej straży i w najgorszych hotelach Trzeciego Świata. W każdym z tych miejsc przeżywałam nowe przygody, zdobywałam wyjątkowe doświadczenia i często oglądałam głęboko poruszające obrazy, na ogół jakiegoś człowieka stojącego na progu między życiem a śmiercią.

Ale to w latach spędzonych w domu, w Stanach Zjednoczonych, poznałam ludzi, którzy zmienili mój sposób patrzenia na świat. W małym kościele w Dakocie Południowej Bóg ukazał mi moje wady i niedoskonałości, i przygotował mnie do realizacji planu przekraczającego moje oczekiwania.

Wykształcenie, praktyka medyczna, etyka zawodowa, osobista moralność, wiara – wszystko to jest ze sobą powiązane. Przynajmniej dla mnie. A łączy je niełatwy temat aborcji. O aborcji trudno się rozmawia, dzieli ona rodziny i przyjaciół, ponieważ budzi skrajne emocje. Nie inaczej będzie podczas podróży, w którą mam zamiar wyruszyć. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych z was lektura tej książki będzie wyzwaniem. Czasem jednak takie trudne drogi pomagają nam obejrzeć się za siebie i dostrzec błędy, które popełniliśmy w przeszłości, by potem ruszyć w nową drogę, by pójść naprzód – duchowo i fizycznie.

W 1996 roku byłam jedynym lekarzem w Dakocie Południowej wykonującym aborcje. Wówczas poranne wyjście z domu do pracy oznaczało włożenie kamizelki kuloodpornej

i zabranie broni. Wówczas też miałam status świadka w dochodzeniach prowadzonych przez FBI, ponieważ byłam adresatką nienawistnych listów, tematem obraźliwych plakatów i haseł na pikietach przed kliniką oraz celem gróźb śmierci od ludzi, których nigdy nie spotkałam.

Jeśli chodzi o samą aborcję, czy można bezpiecznie żyć dalej? Nie mówię tylko o bezpieczeństwie fizycznym, lecz także o bezpieczeństwie emocjonalnym, psychicznym i duchowym. Czy istnieją przypadki, kiedy aborcja jest dopuszczalna, a nawet korzystna z medycznego punku widzenia? Czy też każde życie – bez względu na to, jak małe czy upośledzone – jest bezwarunkowo zdolne do przetrwania i cenne? To ty, Czytelniku, odpowiesz na to pytanie. Proszę cię tylko o zachowanie otwartego umysłu, gdy będziemy razem przemierzać niepokojący, a czasem pełen zniszczeń krajobraz kondycji ludzkiej.

To fascynujące, do czego nasz umył i pamięć są zdolne, aby nas chronić. Możemy zablokować przeszłość, aby poradzić sobie z teraźniejszością. Za to Bóg objawia prawdę delikatnie, często stopniowo, abyśmy mogli się jej przyjrzeć, przetrawić i w końcu się z nią pogodzić. Ta historia jest częścią prawdy, do której Bóg łagodnie mnie doprowadził. Tłumiłam ją w sobie przez lata. Teraz wiem, że nadszedł czas, by ją opowiedzieć.

Po drodze dowiedziałam się, że odkupienie przychodzi wraz z Bożym darem uzdrowienia. Odkupienie jest głównym powodem napisania tej książki. Byłam lekarzem dokonującym aborcji; muszę przyznać, że dopóki nie spotkałam Jezusa, moja przeszłość była naznaczona czarnym piętnem. Przeżyłam ją, zapamiętałam i nie da się jej odwrócić. Ale przebaczenie Chrystusa pokonuje wszystko.

Moja historia nie jest nadzwyczajna. Należę do tysięcy lekarzy, którzy wykonywali zabiegi przerywania ciąży. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak niezwykłe było to, że Bóg zawsze był ze mną, nawet wtedy, gdy o tym nie wiedziałam. Jego wierne przywiązanie do mnie nigdy nie było uwarunkowane moim dążeniem do doskonałości. Jego przebaczenie nie było zależne od moich wątpliwych decyzji i wadliwego ich wykonania. Jego zachwycająca łaska nigdy nie zależała od moich medycznych zdolności ani od mojej chęci zrobienia tego, co w danym momencie wydawało się słuszne.

Bóg mnie odkupił, nigdy się nie obraził, nie zmarszczył brwi, nie spojrzał z obrzydzeniem ani nie odwrócił się ode mnie.

W cieniu tego, co uczyniłam, choć to nie do pomyślenia, sam

Bóg jest „winny” oczywistemu działaniu: za bardzo mnie kochał, by pozwolić mi odejść.

I ciebie kocha tak, jak kocha wszelkie życie. Miłość – oto, kim jest Bóg.

Jestem lekarzem, widziałam więcej cierpienia, niż kiedykolwiek myślałam, że zobaczę; osobą, która stała po obu stronach tej strasznej aborcyjnej przepaści i poświęciła całe lata na przejście z jednego brzegu na drugi; modlę się teraz, abyś doznał takiego samego pojednania ze sobą i pokoju, jakich ja doznałam. Modlę się, by w twoim życiu zwyciężyła miłość, a mój własny nieoczekiwany wybór sprawił, że zobaczysz swoje życie wyraźnie – tak, jak ja teraz widzę moje.

Rozdział 1

Oczyszczenie z win

Świadomość naszego własnego zepsucia jest niewyczerpanym źródłem rozrzewnienia.

John Newton

BYŁAM W SWOIM CIELE – zakładałam, że to jest moje ciało. To były moje stopy; rozpoznawałam sposób, w jaki kroczyły moje nogi. Moje ramiona kołysały się równomiernie. Ale moje ciało wydawało mi się obce, jakby nie należało do mnie i niosło mnie w kierunku, w którym nie chciałam iść. Czy to brak snu poprzedniej nocy sprawił, że burczało mi w brzuchu? A może to złe samopoczucie wywołał podmuch zimnego powietrza z otworów wentylacyjnych w sali kongresowej, który mnie owiewał, wirując nade mną… albo nieświeży omlet na śniadanie.

Unikałam skupisk stolików, nad którymi unosiły się rozpromienione twarze. Zaczął się ostatni dzień konferencji chrześcijańskiej. Jechałam sześć godzin, by wziąć w niej udział. Spodziewałam się, że będę w nastroju filozoficznym, pełna wdzięczności, a może nawet pełna żalu, że to już koniec. Ale przerażona?

Przyznaję, że modlitwa i czytania biblijne wciąż były dla mnie czymś obcym, tajemniczym i nieuchwytnym, czymś, co nie do końca rozumiałam. Jak znalazł się tutaj ktoś taki, jak ja ‒ lekarz analityk, przyzwyczajony do sprawdzonych, konwencjonalnych terapii?

Jestem lekarzem. Do tej pory moje decyzje i działania opierałam wyłącznie na wynikach badań, namacalnych dowodach, zdrowym rozsądku i źródłach. Teraz emocjonalna atmosfera tego „festiwalu uścisków” wywoływała u mnie dziwne uczucie strachu. A nawet przerażenia. Czy może właśnie tak smakuje wolność?

Mój umysł błagał moje nogi, aby się zatrzymały, zawróciły i ruszyły z powrotem na swoje miejsce. Ale one nadal szły przed siebie po tym, jak główny mówca zaprosił uczestników do wejścia na estradę i podzielenia się swoimi przemyśleniami w ostatniej godzinie konferencji. Niewidzialne ręce delikatnie przepychały mnie pośród stłoczonych obok siebie stolików i prowadziły ku przerażającemu przeznaczeniu. Miałam przemówić publicznie. Ale o czym? Nie byłam tego pewna.

Nagle wróciłam myślami do domu, do współpracowniczki-chrześcijanki z praktyki lekarskiej, jaką prowadziłam w szpitalu Mid-Dakota w Chamberlain, w Dakocie Południowej. Była moją koleżanką z oddziału ginekologiczno-położniczego, katoliczką i obrończynią życia dzieci nienarodzonych.

Jej wiara była niezachwiana, a przekonania stanowiły podstawę zachowania i decyzji. Wywarło to na mnie niezatarte wrażenie. Nie budziła onieśmielenia, nie była też dewotką. Po prostu można jej było tylko zazdrościć.

Jakie to uczucie, kiedy ma się taką wiarę, która określa każdy nasz wybór bez względu na to, czy inni się za nim opowiadają, czy nie opowiada się nikt?

Niejednokrotnie podziwiałam jej odwagę, gdy wyrażała swoją opinię na temat życia przy kolegach, podczas spotkań towarzyskich i zawodowych. Jej niezachwiana wiara w to, że życie zaczyna się od poczęcia, nigdy nie ulegała zmianie pod wpływem presji kolegów czy ogólnej opinii. Stała zawsze w tym samym miejscu – tam, gdzie na piasku narysowano linię. Przez te wszystkie lata, kiedy ją obserwowałam, nigdy jej nie przekroczyła. Ani razu.

Gdy tak szłam przez tłum w drodze na scenę, wracała do mnie myśl, że ona o wiele bardziej nadawałaby się do złożenia świadectwa wiary – jeśli właśnie do tego popychała mnie ta niewidzialna siła. Od 2001 roku uczęszczałam do małego kościoła, powoli odnajdując drogę do Boga, który stawał się coraz bardziej oczywisty, wraz z każdym przejawem Jego łaski. Jedną nogą wciąż tkwiłam w świecie, często ogarniała mnie niepewność, a czasem nawet złość na to, co On robił ze mną i wokół mnie.

Był maj 2006 roku. Pojechałam z przyjaciółkami z Chamberlain do Minneapolis na pięciodniową konferencję chrześcijańską na temat uzdrowienia i uwolnienia. Konferencja zrobiła na mnie wrażenie: naprawdę chciałam pomagać tym, którzy obdarzyli mnie zaufaniem w kwestiach terapeutycznych i byłam gotowa poznać nowe idee. Judith pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, a Susan była

utalentowaną świecką liderką z naszego kościoła, która zaprosiła mnie na tę imprezę. Wsiadłyśmy do samochodu, aby wyjechać z Chamberlain, kiedy niebo różowymi przebłyskami dopiero zapowiadało świt. Byłyśmy podekscytowane i cieszyłyśmy się na czas wypełniony radością z poczucia wspólnoty.

Droga ciągnęła się w nieskończoność, gdy przecinałyśmy płaskie prerie Dakoty Południowej i dotarłyśmy do obszaru metropolii dopiero w ostatniej godzinie jazdy. Ignorując zgrzytliwy sztuczny głos „pani od GPS-u”, ominęłam ruchliwe centrum. Dojechałyśmy punktualnie, tuż przed rozpoczęciem konferencji, czyli o pół do drugiej.

Stojąc przed dużym kościołem z setkami innych uczestników konferencji, wyciągnęłam szyję, by ogarnąć wzrokiem cały budynek. Nagle poczułam się malutka. Rozejrzałam się wokół siebie, gdy znalazłyśmy nasze miejsca pośród licznego zgromadzenia. Wokół mnie trwała symfonia uścisków dłoni, obejmowania się za ramiona i przedstawiania się sobie nawzajem. Ludzie z różnych środowisk z niecierpliwością oczekiwali na rozpoczęcie warsztatów, zorganizowanych przez Ellel Ministries International, bezwyzwaniową służbę założoną w pobliżu Lancaster, w Anglii. Jej twórca, Peter Horrobim, był znanym na całym świecie i szanowanym liderem społeczności religijnej. Jakie skarby mądrości lub niezwykłe środki zaradcze tu odkryję, warte zastosowania w mojej własnej praktyce? W jaki sposób modlitwa wpływa na uzdrowienie i jak będę mogła ją wykorzystać w opiece nad pacjentkami? Byłam chętna do pracy i zaangażowana. Bardziej niż mogłam przewidzieć.

Po popołudniowym wprowadzeniu zameldowałam się wraz z przyjaciółkami w naszym hotelu, położonym

niedaleko kościoła. Przez następne cztery dni słuchałyśmy wykładów i nawiązywałyśmy nowe przyjaźnie z wieloma pełnymi wiary mężczyznami i kobietami.

Mogłabym te cztery dni określić słowem błogosławieństwo, chociaż w tamtym czasie niezbyt często go używałam do opisu zjawisk – prawdopodobnie o wiele częściej stosowałam słowa szczęście i  pomyślność. Ale było prawdziwym błogosławieństwem móc przebywać wśród tak żarliwie wierzących ludzi i chłonąć Ducha Świętego, którego obecność była wyczuwalna przez cały tamten tydzień. Czułam się Nim przepełniona, w umyśle i w sercu.

Byłabym zadowolona, gdyby nie nieustanny niepokój, który wciąż mi towarzyszył i jakby odsuwał krzesło, na którym siedziałam. Pojawiały się obrazy z ostatnich tygodni, miesięcy, lat – album wspomnień zawodowych i osobistych z mojego poprzedniego życia. Nie czułam się zbyt dobrze z tym, co w nim widziałam.

W procesie przywoływania wspomnień mentalne obrazy zmieniają się, podobnie jak nasz wizerunek. Są płynne, przemieszczają się, rozsypują, a następnie odbudowują się w miarę, jak zdobywamy więcej wiedzy. Sposób, w jaki postrzegamy nasze życie, przypomina pisanie powieści ze zmieniającymi się wątkami głównymi i pobocznymi, w której złoczyńcy i bohaterowie zamieniają się miejscami, dobrzy dokonują bolesnych wyborów, a źli znajdują odkupienie w ostatnim rozdziale. Gdzie przebiegała moja linia na piasku w mojej własnej mentalnej opowieści o decyzjach i uczynkach?

Czy Bóg pisał mnie na nowo?

Ostatniego dnia konferencji, kiedy wspólnie z Judith i Susan na przemian rozmawiałyśmy z naszymi nowymi

znajomymi, Peter zaprosił uczestników, żeby weszli ma estradę i krótko opowiedzieli o swoich wrażeniach z tych kilku przeżytych dni. Ci, których dusze były bardziej otwarte i chętne niż moja, natychmiast ustawili się w rzędzie, czekając na swoją kolej, by podzielić się refleksjami na temat tego, czego się nauczyli. System nagłośnienia rozbrzmiewał opowieściami o objawieniach, o Bogu i wysłuchanych modlitwach.

Siedziałam, słuchając innych, pogrążona we własnym poczuciu wdzięczności, rozgrzewanym przez rozchodzące się gdzieś z głębi ciepło, które nieco mnie zaskoczyło. Wydawało mi się, że ktoś zwraca się do mnie na częstotliwości, którą tylko ja mogę usłyszeć. Nie usłyszeć, a  poczuć. Przemawiało do mnie uczucie, a kolejka do estrady stale rosła.

Co kazało mi to zrobić? Byłam pewna, że chyba źle usłyszałam. Szczerze mówiąc, bardzo rzadko zabierałam głos w obecności dużych grup ludzi. Prędzej bym umarła, niż przemówiła do tej sali wypełnionej po brzegi wierzącymi.

Ale kiedy tak siedziałam sztywno wyprostowana na krześle, poczułam coś jak popchnięcie – niezbyt subtelne zaproszenie, by się przyłączyć do kolejki. Gdy bezwiednie wstałam i zaczęłam iść, poczułam, jak ręce zaczynają mi się pocić, a w płucach brakuje powietrza. Nudności zaatakowały mnie, gdy stanęłam na końcu kolejki – byłam ostatnia. „Kończy nam się czas, więc wysłuchamy jeszcze tylko świadectw kilku osób i zamkniemy konferencję”, zapowiedział Peter.

Teraz stałam beznadziejnie uwięziona, niczym zakładnik wszechmocnego Bożego natchnienia. Wtedy nagle ogarnął mnie spokój, jakby nadszedł stary Przyjaciel, który zawsze był i zawsze będzie przy mnie, który zrobiłby dla mnie wszystko nawet wtedy, gdyby wygnano mnie z miasta

z powodu publicznej hańby. Ten Przyjaciel na pewno ochroni mnie przed stresem wywołanym najbardziej niepokojącym rozwojem wydarzeń w moim życiu, co właśnie wtedy się działo.

Stałam tam i widziało mnie całe zgromadzenie, więc wydawało mi się, że jestem zobowiązana do wypowiedzi. Czy ja w ogóle wiem, co chcę powiedzieć? A może Ten, który władał moimi drżącymi ze strachu kończynami, miał coś własnego do przekazania?

Estrada, dwadzieścia kilka stołów, przy każdym siedziało po osiem do dziesięciu osób, wokół nich kręcili się wolontariusze. To wszystko wyglądało jak sen, trochę zamazany i nieostry. Poznałam wtedy wielu ludzi, którzy przyjechali z całego świata, żeby tam być, tak jak i ja. Ale czułam, że otaczający mnie specjaliści od dobroci i miłosierdzia muszą mieć swoje ograniczenia.

Nagle w kolejce zostały tylko dwie osoby. Kobieta stojąca przede mną zdecydowanie weszła po schodach, po czym oparła rękę na mikrofonie. Powiedziała, że jest pielęgniarką – instrumentariuszką na sali operacyjnej. Płonęły mi uszy…

Przy odrobinie szczęścia, w budynku zaraz wybuchnie pożar i wszyscy uciekną.

Aż do tej chwili nikt nie użył słowa na „a”… Chciałam tylko pobiec do najbliższego wyjścia. Usiłowałam się odwrócić i uciec, ale mój niewidzialny Przyjaciel przytrzymał mnie za rękę, więc dalej tkwiliśmy tym niebezpiecznym miejscu.

Boże, błagam, nie rób tego!

Nikt nie znał mojej historii. Nawet ja już o niej nie myślałam… aż do tej chwili.

Biblia mówi, że Jezus chce nas wyleczyć. „Lecz On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła

Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 53, 5). Ale co pomyślą ci wszyscy bogobojni ludzie, gdy dowiedzą się, co zrobiłam? Mam tak po prostu stanąć przed nimi i im to powiedzieć?

Kobieta na estradzie zabrała głos.

„Jestem pielęgniarką-instrumentariuszką w Szpitalu Św. Pawła w Ramsey”, zaczęła mówić łagodnie. „Pewnego dnia zauważyłam w swoim grafiku, że mam asystować przy aborcji. Poszłam więc do przełożonej pielęgniarek i powiedziałam jej, że nie mogę tego zrobić, bo to jest sprzeczne z moim sumieniem. A ona odparła, choć nie wprost, że będę asystowała przy zabiegu albo poszukam sobie innej pracy”. Jej oczy wypełniły się łzami. „A więc poszukałam innej pracy”.

Boże, kpisz ze mnie? Nie mogę zrobić tego, o co mnie prosisz…

Nagle zdałam sobie sprawę, że Bóg zaaranżował to wszystko. Od początku to zaplanował. Może nawet sprawiło Mu to przyjemność. A ja byłam zupełnie bezsilna, aby to powstrzymać. Chwiejąc się lekko, zebrałam wszystkie siły, by wyjść zza kurtyny – beżowej fasady bezpiecznej anonimowości.

Kiedy pielęgniarka skończyła swoje świadectwo – świadectwo o tym, jak naprawdę wyglądają skrupuły – podeszła do schodów. Minęła mnie, a ja już na wpół płakałam, a na w pół się śmiałam. Mój elegancki wizerunek za chwilę miał stracić cały swój powab. Pragnęłam zachować mój mroczny sekret. Ukryć się i udawać, że nigdy nie zrobiłam nic złego. Do tego momentu byłam przekonana, że jestem wolna od poczucia winy. Wystarczyło po prostu nie myśleć o swojej przeszłości. Ale żeby naprawdę uwolnić się i uzdrowić, trzeba było wszystko wyjawić, wystawić na światło dzienne. Ponieważ wolność żyje w świetle.

Przyjaznym machnięciem ręki Peter zaprosił mnie na schody i na estradę. Brakowało mi odwagi – byłam po prostu niechętnie posłuszna. Rozejrzałam się i spojrzałam na te wszystkie twarze promieniejące blaskiem Bożego światła. Trzysta pięćdziesiąt osób czekało na moje słowa, a mnie przez chwilę wydawało się, że zaraz zemdleję.

Z bolesnym drżeniem i szlochem, który zaraz po nim nastąpił, spuściłam oczy i otworzyłam usta, jakby sam Bóg przemawiał przeze mnie, zmuszając do uporania się z moją przeszłością. Chyba nawet nie powiedziałam, że jestem lekarzem, ani gdzie praktykuję. Nie przedstawiłam się. Tylko od razu wyznałam tę bolesną winę, od której nie mogłam już uciec.

„Jestem dowodem na to, że Bóg może odkupić każdego. Wykonywałam aborcje dla organizacji Planned Parenthood”. Wtedy polały się łzy.

Po zbiorowym gwałtownym wciągnięciu powietrza do płuc na sali zapadła cisza. Mogłam sobie tylko wyobrazić, jak wszyscy próbują przyswoić sobie to, co właśnie usłyszeli. To było to. Śmiertelny strzał. Własnoręcznie nacisnęłam śmiercionośny spust. W przeciwieństwie do pielęgniarki-instrumentariuszki widziałam te rzeczy inaczej – przynajmniej do tej pory. Maleńkie życie uwite w łonie kobiety było tylko zlepkiem komórek, pozbawionym uczuć, i niczym więcej.

Nie widziało. Nie czuło. Nie oddychało.

Nie-człowiek.

To niezaplanowane wyznanie sprawiło, że ogarnął mnie wstyd i rozpacz. Uczestnicy konferencji musieli być wstrząśnięci moim postępowaniem! Spuściłam wzrok na podłogę. Nagle poczułam, jak oplatają mnie ramiona Petera Horrobina we wszechogarniającym, przebaczającym uścisku Boga-Ojca, a wtedy zupełnie się załamałam.

Boże, wybacz mi. Jeśli możesz, po prostu mi wybacz!

Później podchodziły do mnie kobiety i obejmowały mnie, jakby chciały ukoić mój ból balsamem zrozumienia.

Niektóre wyjawiły, że dokonały aborcji. Ku mojemu zdumieniu, dzieliłyśmy tę samą udrękę, rozpacz, poczucie winy i osamotnienia, strach przed wykryciem naszych postępków.

Dziękowały mi za poruszenie na głos tematu tabu, o którym rzadko się mówi z ambony.

Zamiast potępienia – surowego osądu, jakiego się spodziewałam – otrzymałam od tych ludzi wyłącznie rozczulającą miłość.

Jak to możliwe – miłość dla kogoś takiego jak ja?

Tak, chciałam wzrastać w wierze. Tak, przebyłam całą tę drogę, by poszerzyć moje horyzonty i dowiedzieć się, jaki związek z moją pracą ma modlitwa i uzdrowienie. Zawsze właśnie o to mi chodziło. Ale Bóg zawsze sięga dalej niż nasze własne oczekiwania. On zna drogę, wyzwania, strach i rezultat. Musimy tylko zaufać i pojawić się na początku tej drogi.

Tamtego popołudnia wracałyśmy do domu, a przez całą drogę przyjaciółki w rozmowie ignorowały moje wyznanie. Judith i Susan w ten sposób okazywały mi swoją wspaniałomyślność. Dziwne, że moje wyznanie łączyło się z paktem o jego nieujawnianiu. Ale co tak naprawdę można powiedzieć o aborcji? Dla jednych to obraza, dla innych zdrowy rozsądek. Przez długi czas ukrywałam moje zaangażowanie w przemysł aborcyjny, próbując o nim nie myśleć, zlekceważyć je i o nim zapomnieć. I znów tak samo postąpiłam po powrocie do domu. Gdyby tylko Boża pamięć była równie krótka jak moja!

Nikomu z mojego małego kościółka w Chamberlain nie zdradziłam, co wyznałam w Minneapolis, ani z czym borykałam się w duchu. To miało nastąpić później.

Patrząc wstecz, nie żałuję, że się przyznałam. Tak, to było bardzo bolesne, lecz także uwalniające. Wreszcie zaczęłam wydychać na zewnątrz ten trujący wyziew, który dusiłam w sobie, pozbywałam się go z mojego wnętrza, pozostawiając miejsce dla Bożego, świętego tlenu, który wypełnił mnie przebaczeniem samej sobie i innym.

Podejrzewam, że każdy z nas przeżywał w pewnym momencie życia kryzys wiary, kiedy Bóg uświadamia nam coś, czego się potem kurczowo trzymamy – czy to przez dni, przez lata czy dekady. Bóg może wskazać jakiś nasz nawyk, styl życia, gniew lub urazę. Przeprowadza test naszego sumienia lub aranżuje okoliczność, na którą nie mamy wpływu, a wtedy On sam coś nam objawia, prowadzi nas do skruchy i przyznania się do winy, a następnie nam przebacza, co nas uzdrawia i pozwala iść naprzód. Wyznanie win, a po nim Boża amnestia dały początek służbie, którą Bóg przygotował dla mnie z dużym wyprzedzeniem.

Kto potrafi powiedzieć, jak wiele planów w tym jedynym wielkim projekcie zostało zmarnowanych przez nasz strach przed zaufaniem Bogu lub przez naszą pychę i przekonanie, że wszystko wiemy najlepiej? Ile ran zadaliśmy z powodu naszej krótkowzroczności, gdy nie dostrzegliśmy ważnych rzeczy z innej, wyższej perspektywy? Jaki jest ostateczny koszt naszego poczucia własnej wartości i kto tę cenę płaci?

Głęboko wierzę, że cierpiący ludzie mogą zostać cudownie uzdrowieni. I ufam, że szukanie uzdrowienia u Jezusa może przynieść tylko korzyść osobie, która prosi o pomoc Wielkiego Lekarza – Tego, który nas oczyszcza.

Przystań rozmyślań

„[Jezus] wśród burzy i wichru Jego droga, a chmury – pyłem nóg Jego”.

Na 1, 3 Panie,

powiedziałeś, że na tym świecie doznajemy ucisku (J 16, 33). Ale Ty rozumiesz, jak trudno być człowiekiem, i to, że wszyscy popełniamy błędy. Dziękujemy Ci za panowanie nad światem i za obdarzenie nas łaską, której potrzebujemy, by zagoić nasze rany z przeszłości. Wiem, że Ty jesteś Wielkim Lekarzem i że Twoje leki uzdrawiają z wielu grzechów – zbyt wiele, by je zliczyć. Wzbudź we mnie ducha przebaczenia dla siebie, dla tych, którzy jeszcze nie wyznali swoich tajemnic i dla tych, których uzdrowisz dzięki mojej przejrzystości.

W imię Jezusa, amen!

Rozdział 2

Od niewidzialnego do nieusuwalnego

Wiara kroczy prosto jak dziecko, pomiędzy ciemnością ludzkiego życia a nadzieją na to, co ma nadejść.

Catherine Doherty

CISZA BUDZIŁA WE MNIE przerażenie, gdy przechodziłam z pokoju do pokoju, szukając oznak życia. Wszystkie codzienne dźwięki, zapachy, bieganina, rozmowy, kłótnie, śmiech, rodzina, rodzice, bracia, siostry – wszystko zniknęło. Moje krzyki rozlegały się w bezgłośnej próżni. Łzy, szlochy, błagania – nic ich nie przywróciło.

Jak mogli o mnie zapomnieć?

Paniczny strach i ból z tamtego dnia na zawsze utrwaliły się w pamięci małej, czteroletniej dziewczynki, przypadkowo pozostawionej samej w domu. Tamten dzień spędziłam zupełnie sama i zrozumiałam, że jestem znakomita w jednej

rzeczy. Nie była to żadna supermoc ani szczególny dar. Była to cecha, której wcale nie chciałam mieć. Byłam niewidzialna. Czy jest coś gorszego dla dziecka niż poczucie, że jest niewidzialne?

Tamtego straszliwego dnia, kiedy bezradnie krążyłam po domu, nie znalazłam nikogo poza moimi lalkami i ich malutkimi ubrankami, które postanowiłam spakować, bo uznałam, że lepiej uciec niż zostać w miejscu, gdzie wcale się nie liczę. Z małą walizką w ręku otworzyłam drzwi wejściowe i wyszłam na zewnątrz.

Później się okazało, że wszyscy poszli na lody i przez pomyłkę zostawili mnie w domu. Po powrocie znaleźli mnie siedzącą na progu, z policzkami mokrymi od łez, ściskającą walizkę i lalki. Chociaż później pogodziłam się z poczuciem bezradności, jakiego doświadczyłam tamtego dnia, to nigdy nie zapomniałam, jak puste może być życie dziecka bez miłości – takiej miłości, która widzi wszystko.

W epoce samochodów kombi, rodzinnych psów o imieniu Champ i domów w sąsiedztwie, pełniących głównie funkcję sypialni dla dzieci, które biegały i bawiły się bez chwili przerwy aż do zachodu słońca, wychowanie było dość chaotyczne, choć spójne. Nie było komputerów, telefonów komórkowych, telewizorów z płaskim ekranem, ani konsoli PlayStation. Wspinaliśmy się po drzewach na podwórku obok i wędrowaliśmy do odległego o kilka przecznic sklepu po butelkę napoju gazowanego. I czytaliśmy. Czytanie było w mojej rodzinie najważniejszym zajęciem i zajmowało mi wiele godzin.

Przy siódemce dzieci (w tym jednym specjalnej troski), w naszym domu było rojno jak w ulu. Ale pod koniec roku szkolnego, gdy słupek rtęci zaczynał rosnąć, uciekaliśmy nad jezioro w Iowa. Inne dzieci z naszego miasta nigdy nigdzie nie wyjeżdżały. Były zmuszone znosić trzy długie miesiące nudy. Ale nie my. Przez całe lato pływaliśmy wpław i kajakami, żeglowaliśmy i łazikowaliśmy. Tata miał dyżury w szpitalu, ale jeśli tylko jego grafik na to pozwalał, dołączał do nas w weekendy i raz lub dwa razy w tygodniu.

W 1965 roku miałam piętnaście lat, kiedy wszystko się zmieniło dla dziewcząt i kobiet w całym kraju. Jako to „niewidzialne”, środkowe dziecko, walczyłam o swoją tożsamość w domu pełnym silnych osobowości, toczących boje o miejsce w hierarchii rodzinnej. Wtedy moja ciotka Scottie powiedziała mi o Minnesota Outward Bound School, pierwszym kobiecym kursie plenerowym dla kobiet w USA. Budziła emocje sama możliwość spędzenia całego miesiąca z dwudziestką innych dziewcząt w surowej dziczy lasów i jezior. Kochałam życie na świeżym powietrzu latem w Iowa.

W tamtych czasach nikt nie przypuszczał, że kobiety mogą podejmować taki wysiłek fizyczny, jak robią to dziś. To była bardzo postępowa koncepcja, choć było nie do pomyślenia, by zebrać grupę dziewcząt i wywieźć w dzicz, aby tam mogły obozować, eksplorować i sprawdzać siłę charakteru. Przeprowadzono ryzykowny eksperyment, nigdy wcześniej nie podejmowany w Stanach Zjednoczonych.

Po długiej, ciężkiej walce mama i tata zgodzili się, żeby mnie tam puścić. Wypełniłam podanie, dołączyłam czek na 250 dolarów, prezent od cioci Scottie i wysłałam. Prawie czułam, jak zbliża się moja niezależność. Na stronach „National

Geographic” nie było cherlaków. Tylko śmiałkowie, odkrywcy! To byłam ja!

Obóz był główną bazą wypadową. Opiekunowie wysłali nas prawie na cały miesiąc w teren. Zgodnie z seksistowskim podejściem tamtych czasów, zawsze za nami podążało kilka męskich cieni, które miały strzec naszego bezpieczeństwa.

Wtedy powszechnie panowało przekonanie, że kobiety po prostu nie potrafią o siebie zadbać.

Oprócz naszych codziennych zajęć, każda z dziewczyn wyruszała na trzydniową, samodzielną wyprawę, na której miała poznawać dziką przyrodę. Dzięki swojemu wakacyjnemu doświadczeniu i miłości do natury, w odległym terenie czułam się jak w domu, sprawdzałam swoje możliwości i pokonywałam własne ograniczenia. Skąd mogłam wiedzieć, że każdy podjęty przeze mnie krok kształtuje moją przyszłość?

Po kilku miesiącach od naszego powrotu do domu, moje zdjęcie ukazało się w dwumiesięczniku Seventeen i w miesięczniku Sports Illustrated. Sukces naszego szkolenia był czymś tak niezwykłym, że wywołał silną reakcję, a także otworzył nowe możliwości dla innych młodych kobiet. Nie mogłam w to uwierzyć, ale dokonałam zauważalnej zmiany w świecie.

Moje spojrzenie na życie i nastawienie do samej siebie drastycznie się zmieniły. Byłam bardziej pewna siebie i samodzielna niż kiedykolwiek wcześniej. W jakiś dziwny sposób poprawa mojej wewnętrznej tożsamości nie przełożyła się na znalezienie mojego „plemienia” w szkole, chociaż spędziłam cały rok w drużynie cheerleaderek. Ale był ktoś, kogo zauważyłam i kto zauważył mnie.

Wydaje mi się, że przyciągnęło nas do siebie zamiłowanie do przygód i spędzania czasu na świeżym powietrzu. Oboje wspinaliśmy się na okoliczne skałki i szczyty, chodziliśmy

w góry przy każdej nadarzającej się okazji. Nareszcie nie czułam się zapomniana, nie na miejscu, pomijana. Te wczesne lekcje poczucia własnej wartości dały mi siłę do wkroczenia w dorosłość.

Od moich drogich rodziców nauczyłam się kilku ważnych rzeczy: cenić prawdę i uczciwość, być dumnym ze swojej pracy i zawsze dotrzymywać danego słowa. Ponadto wpoili mi, że ludzie są równi i że nigdy nie należy oceniać człowieka na podstawie wyglądu zewnętrznego. Nauczyłam się z sercem podchodzić do tych, którzy mają mniej szczęścia w życiu, wspomagać ich, kiedy tylko mogę i wciąż się uczyć, rozwijać się. Bardzo dużo nauczyłam się w trakcie mojego pierwszego semestru na uniwersytecie Montana (z dala od mojego chłopaka ze szkoły średniej), gdzie studiowałam biologię i mieszkałam w żeńskim akademiku przeznaczonym dla studentek pierwszego roku. Już sama wielkość uczelni działała onieśmielająco, ale zawdzięczałam jej nowe spojrzenie, dzięki któremu wyostrzyła się moja świadomość społeczna i umiejętności obcowania z ludźmi. Przebywając pośród tylu interesujących ludzi i ambicji, przekonywałam się, że świat jest pełen nieskończonych możliwości. Po moim jedynym semestrze na UM wróciłam do domu, żeby być blisko mojego chłopaka, który nieustannie namawiał mnie do powrotu.

Oboje uczęszczaliśmy teraz do Augustiany, lokalnego kolegium sztuk wyzwolonych w Sioux Falls, w Dakocie Południowej. Na uczelni nie było wydziału biologii (moim pierwszym wyborem była praca ze zwierzętami), więc zadowoliłam się wychowaniem fizycznym i sportem. Między semestrami razem z moim chłopakiem wracałam do wędrówek po kamienistych górskich szlakach i do realizowania naszej

pasji, dzięki czemu mieliśmy porządny trening na świeżym powietrzu.

W 1972 roku skończyłam studia z tytułem magistra wychowania fizycznego. Uzyskałam też uprawnienia pedagogiczne. Poznałam swojego chłopaka w dziesiątej klasie. Trzymaliśmy się razem przez całą szkołę średnią i studia. Do czasu związania się na stałe, nasz romans mocno przybladł.

Zrobiliśmy po prostu to, co wówczas robili wszyscy młodzi ludzie, aby stać się pełnoprawnymi dorosłymi.

Moi rodzice nigdy nie powiedzieli złego słowa przeciwko naszemu małżeństwu. Mama dała mi tylko jasno do zrozumienia, że nie jest zwolenniczką krzykliwej ekstrawagancji. Tafta i kompozycje kwiatowe nie były w moim stylu, więc się uspokoiła.

Powiedzieliśmy sobie „tak” w kościele baptystów, w którym dorastałam, w małej, skromnej kaplicy, która odpowiadała naszemu praktycznemu podejściu. To było zwyczajne wydarzenie. Wydaje mi się, że ojciec poprowadził mnie do ołtarza, ale nie mogę tego powiedzieć na pewno. Fakt, że nic nie pamiętam, tylko potwierdza, jak to się skromnie odbyło. W uroczystości wzięła udział jedynie najbliższa rodzina i znajomi. Nie zorganizowaliśmy przyjęcia, podaliśmy tylko tort w świetlicy. Nie pamiętam, czy grała jakaś muzyka. Zachowały się trzy zdjęcia z całej imprezy, w tym jedno, na którym podpisywaliśmy akt ślubu.

Przez pięć pierwszych lat naszego małżeństwa uczyłam w szkole i byliśmy szczęśliwi. Skumulowana energia dzieci zamkniętych w klasach, nagle uwalniała się na zajęciach

wuefu, a to działało na mnie ożywczo. Praca nauczycielki wychowania fizycznego, trenerki i instruktorki-higienistki sprawiała mi mnóstwo radości. Uczyłam w starszych klasach szkoły podstawowej. Później wróciłam do Montany na studia magisterskie z wychowania fizycznego. Tam zainteresowałam się testami sprawnościowych i fizjologią wysiłku fizycznego. Spędziłam większość roku w Bozeman bez męża, który w tym czasie był zajęty swoim życiem w Sioux Falls. Mąż dołączył do mnie na święta Bożego Narodzenia i ponownie wyjechał na wiosnę.

Podskórnie wyczuwałam w nim jakiś niepokój, który, jak mi się zdawało, zniknie, jeśli przeniesiemy się do Omaha w Nebrasce. Mężowi zaproponowano tam stanowisko kierownicze i cały etat. Miał taki grafik, że zostawiał mnie samą w domu na wiele godzin. Nie wyobrażałam sobie jako kariery życiowej zajmowania się wyłącznie domem, więc zaczęłam biegać na długie dystanse, żeby jakoś wypełnić wolny czas.

Zaczęłam poznawać pasjonatów, którzy uczyli mnie zasad prawidłowego biegania i wprowadzali w najdrobniejsze szczegóły tej dyscypliny. Wyglądało na to, że coraz bardziej oddalamy się z mężem od siebie. Byliśmy wtedy jeszcze bardzo młodzi i bardzo samolubni, a kiedy nasze zainteresowania zmieniły się i nie pasowały do pierwotnego planu, zabrakło nam dojrzałości, by przetrwać kryzys i mimo wszystko zostać razem.

Rozwiedliśmy się po siedmiu latach małżeństwa. Wtedy zdecydowałam się na pracę fizjologa sportowego w Kalifornii. Mój brat z żoną już wcześniej przeprowadzili się do San Francisco, niedaleko miejsca mojej pracy – starego szpitalu Prezbiterian, więc na początku zamieszkałam u nich.

Przeglądając ogłoszenia o mieszkaniach do wynajęcia w sąsiedztwie, szybko zdałam sobie sprawę, że czynsz przekracza moje możliwości. Było mnie stać jedynie na ponurą piwnicę lub na widok ceglanego muru za oknem. Wtedy ktoś mi powiedział, że źle się do tego zabrałam, bo niedrogie miejsca, w których warto zamieszkać, można znaleźć tylko wtedy, kiedy się szuka na piechotę.

Pewnego popołudnia wyruszyłam na Union Street i wędrując po wzgórzach biegnących równolegle do wybrzeża, szukałam odpowiedniej okolicy. Nagle w oknie pięknego, zabytkowego, wiktoriańskiego domu, zobaczyłam ogłoszenie „do wynajęcia”.

Rodzina właściciela mieszkała na parterze, a lokatorka zajmowała jedno z dwóch mieszkań na pierwszym piętrze. Lokal był idealny – jasny, przytulny i położony niedaleko mojej pracy. Był tam jeden ogromny pokój z widokiem na przystań, bardzo wysokim sufitem i oknami w wykuszu, wychodzącymi na wschód. Po krótkiej wspinaczce na dach można było zobaczyć zatokę i ocenić pogodę – miasto skąpane w słońcu lub mgle. W mieszkaniu nie było klimatyzacji.

W chłodne dni rozpalano ogień w kominku. Ten przytulny kąt, niedaleko od zgrzytów tramwajów i buczenia promów, szybko stał się dla mnie domem – miejscem wytchnienia, bezpieczeństwa i wsparcia.

Zmiana otoczenia, poznanie nowych przyjaciół i obowiązki zawodowe, napełniły mnie nową energią. Moje stanowisko w Instytucie Badań nad Zdrowiem nie było zbyt hojnie opłacane, ale czułam się przydatna, jak ktoś z drugiego planu, kto nagle staje się głównym bohaterem. Przynajmniej byłam postacią, która miała kilka przekonujących dialogów,

prawdziwą, trójwymiarową bohaterką obdarzoną własnym głosem, której rola nadal wzrastała.

Codziennie biegałam wzdłuż wybrzeża, podziwiając malownicze widoki i niezwykłe dźwięki, panoramę wzgórz, które zaspokajały moje pragnienie wędrowania; zachwycał mnie ten ludzki tygiel, tak niepodobny do miejsc, w których się wychowałam. Ale przy tych wszystkich wyjątkowych, inspirujących właściwościach, samo Bay City było niebezpieczne. Kilku moich przyjaciół spotkało się z przemocą.

Wcześniej z czymś takim nie miałam do czynienia.

Byłam samotną kobietą, która musiała stale oglądać się za siebie i pilnować, zwłaszcza wieczorami. Pewnego dnia usłyszałam w duchu echo obietnicy, którą ja i moje rodzeństwo złożyliśmy, dorastając. Uciec z Sioux Falls i nigdy nie wrócić! Ale czy naprawdę tak myślałam?

Naturalnie, bardzo młody człowiek waży swoje wybory na dwóch szalach: „nigdy” i „zawsze”. Z upływem czasu „nigdy” przeobraża się w „później”, a „zawsze” w „jeśli wszystko zostanie takie samo”, zostawiając drzwi szeroko otwarte dla zmiany zdania. I chociaż wszyscy spakowaliśmy walizki i opuściliśmy nasze rodzinne miasto (z wyjątkiem mojej niepełnosprawnej siostry), to jeden po drugim wróciliśmy do domu. Tylko jeden z braci zdecydował, że „nigdy” tak naprawdę znaczy „na zawsze i na wieczność, amen”.

W 1980 roku wyprowadziłam się z San Francisco i wróciłam po raz kolejny do domu, do Sioux Falls. Nie chodziło wyłącznie o niebezpieczeństwo czające się w wielkim mieście, lecz o dziwną rozmowę, jaką odbyłam z moim ojcem

na temat powrotu do szkoły. W naszej rodzinie dalsza nauka zawsze była odpowiedzią na wszystkie wątpliwości co do kolejnego ruchu w życiu. Ale ojciec poradził mi pójść na studia medyczne, zamiast robienia doktoratu, co właśnie brałam pod uwagę.

Kiedy byłam młodsza, zastanawiałam się, kto przy zdrowych zmysłach chce zostać lekarzem. Mój tata pracował bez przerwy i był zawsze przygotowany na wezwanie w środku nocy, w weekendy i podczas rodzinnych wypadów. Jego czas nigdy nie należał do niego. Należał do społeczności lekarskiej i jego zaangażowanie nigdy się nie zmieniło.

Nagle zawładnęła mną myśl, żeby dołączyć do mojego ojca (przepracowanego ortopedy), mojego kuzyna (pediatry) i mojego brata (onkologa-radioterapeuty). Na nich ta rodzinna skaza się nie kończyła. Moja bratowa była świeżo upieczonym chirurgiem plastycznym, a mój szwagier miał zostać gastroenterologiem. Nawet mój młodszy brat został psychiatrą. Winię za to wyłącznie DNA. Leczenie mamy we krwi.

Akademia medyczna oznaczała kolejne cztery lata nauki i dyżurów w szpitalu, a potem jeszcze cztery lata stażu.

Gdyby tylko każde życie miało z góry wytyczoną ścieżkę, którą można było podążać od samego początku! Gdyby tylko jakaś wszechwiedząca moc obmyślała przyszłość konkretnie dla nas, taką, która doprowadziłaby nas tam, gdzie mieliśmy się znaleźć – nasze przeznaczenie. Gdybyśmy nie posługiwali się w drodze żadną poplątaną mapą czy wadliwym kompasem, gdyby tylko żaden gwałtowny poryw wiatru nie popychał nas w złym kierunku. Gdyby tylko żadne ślepe zaułki ani lawiny nie zagrodziły nam drogi. Gdyby tylko istniał jeden, szeroki, wyraźnie oznaczony

szlak z neonowym napisem: „To jest twoja przyszłość. Idź prosto i nigdzie nie skręcaj”.

Ale jak czas powoli przed nami odsłania, nawet te boczne drogi – nie chcę nazywać ich błędami – przynoszą nam cenne doświadczenie, które może na nas wpłynąć i nas wzbogacić. W rzeczywistości te objazdy są częścią naszego przeznaczenia. Czy bez nich moglibyśmy powiedzieć, że jesteśmy przygotowani na przyszłość?

W 1981 roku zapisałam się na zajęcia przygotowawcze w kolegium Augustana w Sioux Falls: chemia organiczna, matematyka i fizyka (niezbyt sympatycznie nazywana „Godziną tajemnic”). W trakcie zajęć nie można było spać ani telefonować. Miałam wtedy trzydzieści lat, a moi koledzy byli młodsi, bystrzy i szybcy, takie młode pistolety, poruszające się z prędkością światła. Próbowałam nie dopuścić u siebie do zniechęcenia. W czasie testów siadywałam z tyłu, jak najdalej od wszystkich, wiedząc, że i tak oddam kartki jako ostatnia. Zabawne, że w programie kursu nie było lekcji pokory.

Dziękuję Bogu za moją koleżankę Deirdre, z którą biegałam. Deirdre była samotna tak jak ja, dbała o zdrowie, kochała zabawę, miała wyrafinowane poczucie humoru i ciągle mnie rozśmieszała. Pracowała w banku, a studiowała, bo chciała zostać inwestorem.

Żadna z nas nie chodziła na randki. Byłyśmy zajęte bieganiem, pracą i studiowaniem – aż do dnia, kiedy zaprosiła mnie, żebym poszła z nią popływać.

„Zastanów się. Trener pływania jest naprawdę przystojny”, namawiała mnie.

Deirdre należała do drużyny pływackiej dorosłych YMCA. Przykra kontuzja nogi uniemożliwiała mi bieganie, dlatego zgodziłam się, że z nią pójdę.

Michael był instruktorem pływania i był sześć lat młodszy ode mnie. Szczeniaczek dwudziestoczteroletni. Za to jego dziewczyna była olśniewająca – z klasą i prezencją, przypominała mi Jackie Onassis. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam ich razem, siedzieli przy śniadaniu w barze, w którym wszyscy często bywaliśmy. Była wysoka, schowała pod stołem smukłe, długie nogi. Była nienagannie ubrana.

Nie wiedziałam, czym się zajmuje, poza przyciąganiem pełnych podziwu spojrzeń. Za każdym razem widywałam ją z daleka, co pozwalało mojej wyobraźni stworzyć obraz ideału kobiety.

Michael, tak jak mój były mąż, był przystojny, pełen uroku i wysportowany. Jeden wielki stereotyp księcia.

Z kolei ja nie byłam zbyt modna, pokazałam się w YMCA w chodakach, grubej kurtce i beznadziejnej czapce. Nie wynikało to z braku gustu (taką mam nadzieję), lecz raczej z braku zainteresowania modą. Po prostu nie obchodziło mnie, jak wyglądam, a uwidoczniało się to w moim staromodnym, workowatym kostiumie kąpielowym, który bardziej przypominał strój starej ciotki Betty, niż kobiety w kwiecie wieku.

Po zajęciach, gdy wracałam do domu, włosy zamarzały mi w arktycznej temperaturze, tworząc szopę. Nie przejmowałam się tym, bo nie szukałam chłopaka. Zajęcia przygotowawcze do akademii medycznej były dostatecznie wymagające, poza tym miałam za sobą już jedno małżeństwo. Michael był niezaprzeczalnie uroczy, ale zajęty.

Kiedy wyleczyłam nogę, z radością wróciłam do biegania. Nadeszła wiosna. Wiosna! Słońce, ptaki, drzewa wyciągające ramiona, by przywitać się z wychylającymi z ziemi źdźbłami zielonej trawy. A że wiosna jest porą nowego początku, pytanie, które zadał mi Michael, w pewnym sensie pasowało do okoliczności.

„Nie masz nic przeciwko temu, żebym czasem z tobą pobiegał?”

Czy już wspomniałam, że był naprawdę przystojny? I musiał biegać na studiach, bo wcale nie był powolny. Mimo to, pod górkę, przez miasto, bezlitośnie go wykańczałam, udowadniając mu, że w wodzie może i byłam starą ciotką, ale po wyjściu z wody daleko mi było do ofiary.

Potem przyszła prośba, którą, jak mi się wydawało, na pewno źle usłyszałam.

„A może umówisz się ze mną?”

Co on powiedział? „Myślałam, że masz dziewczynę”. No wiesz, taką niesamowicie piękną supermodelkę.

„Nie, właśnie z nią zerwałem”. Spójrzmy prawdzie w oczy. Nic więcej nie musiał mówić.

„Jasne, czemu nie?”, odpowiedziałam, wciąż wierząc, że to tylko niewinne zaproszenie. Co pan Adonis mógł we mnie zobaczyć?

Kiedy zobaczyłam go w barze z tamtą wspaniałą dziewczyną, uznałam, że nie mam żadnych szans na randkę z nim. A nagle się okazało, że mam! Nasz romans gwałtownie przyśpieszył, mimo że nauka i praca na pół etatu w szpitalu dla weteranów nie zostawiały mi zbyt wiele wolnego czasu. Ale kiedy kogoś kochamy (dobrze słyszycie), zwłaszcza kogoś, kim jesteśmy tak zaślepieni, jak ja Michaelem, zawsze znajdziemy czas.

Wiosna przerodziła się w piękne lato, a jeszcze przed zimą zamieszkaliśmy razem.

Wyprowadziliśmy się z Michaelem na wieś, razem z jego najlepszym przyjacielem. Wspólnie biegaliśmy w rześkim, czystym powietrzu, gotowaliśmy razem kolacje, i całowaliśmy się przy płonącym kominku, gdy nasz współlokator poszedł spać. A kiedy Michael dowiedział się, że moja rodzina ma farmę, był wniebowzięty.

„Patti, kiedy się pobierzemy”, powiedział Michael podekscytowany, „zamieszkamy tam!”

Pobierzemy się?

Na terenie farmy stał dom zbudowany w połowie XIX wieku. Zajęli go hipisi. Przestali płacić czynsz i mieszkali na dziko. Zamienili dom w ponurą ruderę. Kiedy udało się ich wyprosić, zaczął się generalny remont. Wymieniliśmy przeciekający dach i kruszącą się okładzinę. Pomalowaliśmy ściany świeżą warstwą farby. Mimo to moja mama krążyła z pokoju do pokoju, powtarzając: „Nie możecie tu mieszkać, nie możecie tu mieszkać…”.

Miała rację, to była nora. Ale po trochu wyremontowaliśmy dom i doprowadzili do cywilizowanego stanu. Był tam tylko piec opalany drewnem i wiejski urok, który tylko głodny student mógłby pokochać. Hodowaliśmy psy rasy retriever Chesapeake Bay. Mieliśmy dwa konie, małe stado krów, uprawę kukurydzy i lucerny. Po raz kolejny podążałam ścieżką wybraną przez bliskiego mi człowieka. Michael zrezygnował z posady trenera, by zostać farmerem. To było jego marzenie. Jego.

Nie mogę zaprzeczyć, że było to magiczne miejsce i że nasz spędzony tam wspólnie czas był cudowny. Świetliki latały podczas purpurowych i różowych zachodów słońca. Był tam staw o połyskliwej wodzie i uroczy mostek, który zachęcał do spacerów. Farma leżała w pobliżu malowniczej Sioux River, a gałęzie drzew leniwie gięły się w podmuchach bryzy, która odsuwała je od brzegów.

Wybraliśmy ten raj i nazwaliśmy farmę Jesienny Strumień. Tam też, mimo trwającego remontu, wzięliśmy ślub. W połowie sierpnia zebrało się około sześćdziesięciu życzliwych nam osób, co sprawiło, że ta uroczystość była znacznie huczniejsza niż poprzednia. Miałam na sobie kremową suknię z lekkiej bawełny do połowy łydki, z prostą talią, w wiejskim stylu, zwyczajną ale bardzo ładną.

W 1982 roku miałam trzydzieści dwa lata, gdy tata poprowadził mnie „nawą główną”, po pszenicznym ściernisku. Wygłosiliśmy z Michaelem przysięgę małżeńską, stojąc na ciężarówce, na świeżo skoszonym polu. Ceremonia była skromna i nie wymagała zbyt wiele planowania, ale była dokładnie taka, jak ją sobie wymarzyłam.

Po zaślubinach popularny zespół folkowo-rockowy zagrał do tańca taką muzykę, w której takt wszyscy goście weselni zaczęli się kołysać. Nasze ściernisko zalało ciepło serdecznych życzeń. Pod markizą, którą rozbiliśmy, żeby jedzenie nie rozpłynęło się w słońcu, wszyscy tańczyli, jedli kanapki i popijali ponczem. Późnym popołudniem goście się rozeszli, zostawiając nas samych.

Spakowaliśmy resztki piwa do ciężarówki, załadowaliśmy łódkę, złapaliśmy drużbę i pojechaliśmy do najbliższego miasta. Tam ruszyliśmy leniwą rzeką Sioux River. Nawet przy tak wolnym prądzie udało nam się kilka razy wywrócić.

Ale wpadając do wody, wciąż śmialiśmy się i śpiewaliśmy. Stopy zapadały się w błotniste dno.

Płynąc z powrotem na farmę, nie zauważyłam przed sobą ani jednej bystrzyny, ani w nurcie, ani nigdzie innej. Nie tym razem. Moja przyszłość z przystojnym pływakiem-rolnikiem musiała być częścią planu – mojego przeznaczenia. Solidną, kamienną ścieżką, a nie szlakiem prowadzącym na manowce czy ślepym zaułkiem. To musiał był pewny kierunek w podróży. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku.

Ale myliłam się już wcześniej.

Dr Patricia Giebink przeprowadzała niegdyś zabiegi aborcji dla Planned Parenthood. Teraz jest wielką obrończynią życia. W jaki sposób dokonała się ta zaskakująca przemiana? Ta poruszająca historia opowiada o tym, jak pewna lekarka postanowiła wyrwać się ze szponów przemysłu aborcyjnego i pomagać kobietom wybierać życie.

To jedna z najbardziej przejmujących, inspirujących i wymownych książek, jakie przeczytałem.

Jako była aborcjonistka Patti Giebink jest wyjątkowo uprawniona do wypowiedzi na temat, na który większość ludzi nie chce rozmawiać. To głęboko osobista podróż, podczas której można poznać bliżej obie strony konfliktu.

dr David Stevens, Emerytowany prezes Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Lekarzy i Stomatologów

Jako ginekolog i koleżanka po fachu mam najwyższy szacunek dla dr Patti Giebink i jej całkowitego oddania sprawie zdrowia kobiet. Ta książka odpowiada na najważniejsze pytania, jakie może postawić każdy człowiek próbujący zrozumieć motywy lekarzy dokonujących aborcji, a także tych, którzy tego nie robią. Patti bardzo umiejętnie przedstawiła obie strony tego sporu, dlatego ta książka powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich, którzy pragną zrozumieć zjawisko aborcji.

dr Donna J. Harrison, Prezes Amerykańskiego Stowarzyszenia Położników i Ginekologów Obrońców Życia (AAPLOG)

Jestem lekarzem, widziałam więcej cierpienia, niż kiedykolwiek myślałam, że zobaczę; jestem osobą, która stała po obu stronach tej strasznej aborcyjnej przepaści i poświęciła całe lata na przejście z jednego brzegu na drugi. (…) Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych z was lektura tej książki będzie wyzwaniem. Czasem jednak takie trudne drogi pomagają nam obejrzeć się za siebie i dostrzec błędy, które popełniliśmy w przeszłości, by potem ruszyć w nową drogę, by pójść naprzód – duchowo i fizycznie. (…) Moja historia nie jest nadzwyczajna. Należę do tysięcy lekarzy, którzy wykonywali zabiegi przerywania ciąży. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak niezwykłe było to, że Bóg zawsze był ze mną, nawet wtedy, gdy o tym nie wiedziałam. fragmenty książki

Patroni medialni:

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.
Wybieram życie. Świadectwo ginekolog-aborcjonistki... - dr Patti Giebink, Kimberly Shumate by Dystrybucja Książek - Issuu