Waldemar łysiak najgorszy

Page 166

166

NAJGORSZY

— Chyba tak, pani redaktor... Jako kilkunastolatek oglądałem defilady wojskowe w Dniu Niepodległości, a wszystko co z tych spektakli zachowała mi pamięć, to nie mundury, nie armaty i nie sztandary, lecz ta melodia, wyłącznie ona. „Na stos rzuciliśmy, nasz życia los na stos, na stos!”. „Międzynarodówka”, którą w PRL-u śpiewały tłumy dreptaczy podczas wielkich pierwszomajowych spędów, nie umywała się. „Bój to jest nasz ostatni!”, kupa gówna, pani Krysiu. — Był pan współarchitektem tej kupy... — Raczej współrzeźbiarzem... Rzeźbiliśmy w gównie, tak, pani redaktor! Lecz analogicznym rzeźbiarstwem jest każda socjotechnika od czasów Adasia i Ewuni, każda polityczna intryga, każda manipulacja — cała spiskowa praktyka dziejów, wszystko... Co zaś do marszów, pochodów, defilad... czy wie pani jaki fragment wspomnień o mojej ukochanej starej Pradze nęka mnie najczęściej, niby symbol lub memento?... Marsz szczurów. To była noc, wyszliśmy... — Zwykłych szczurów? — Tak, to nie przenośnia — zwykłych szczurów, gryzoni. Wyszliśmy z lokalu na Ząbkowskiej we trzech: ja, „Książę” i jego przyboczny szoferak, „Fokstrot”, który był moim Judaszem, moją wtyka u boku Karśnickiego. „Fokstrot” się pożegnał i zmył, pobiegł do domu, a my dwaj kroczyliśmy ku Targowej, wolno, bo noc była piękna, księżycowa. Cała dzielnica spała, wszędzie pusto, wymarłe miasto, piękny spacer. Mogła być trzecia w nocy. Wtem spoza pleców usłyszeliśmy szmer, później taki delikatny szurgot. Myśleliśmy, że to wiatr, lecz kiedy obróciłem głowę, zobaczyłem, iż jezdnia się rusza, żyje, sunie do przodu. Jak lawa płynąca całą szerokością między krawężnikami... To był marsz szczurów. Musiały wyleźć ze wszystkich piwnic Pragi i wszczęły eksodus, niczym lemingi lub nomadzi w dobie wędrówki ludów. Tysiące i tysiące, nieprzebrana rzeka, ciasno, jeden obok drugiego, w milczeniu, żadnych pisków, nie widać było końca tego pochodu, bezkresny wąż — cała ta futerkowa jezdnia ulicy Ząbkowskiej płynęła prawie bezszelestnie ku jakiejś nieznanej rubieży, a my z „Księciem” staliśmy na chodniku i wytrzeszczaliśmy gały przekonani, że to się nam śni tylko. Jak długo to trwało? Może pół godziny, może trochę krócej... na pewno więcej niż kwadrans. Fascynujący widok... To nie był sen, pani Krysiu, lecz kiedy przypominam sobie tamtą scenę, mam wrażenie, iż przywołuję senny koszmar, jakąś dziwną „fantasy”, coś ze świata półrealnego... Sen... Chyba zastrzyk przestaje działać, bo robię się senny teraz... — To zmęczenie, pułkowniku, bardzo długo dziś rozmawialiśmy. Do widzenia, niech pan odpocznie.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.