Borussia 53 int

Page 1

Watpię, więc tworzę. A Borussia to kreacja…

Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl

>

Cena 15,00 zł

53 | 2014

Wracamy! Masz wątpliwości?!

OLSZTYN 53 | 2014

traba brakoniecki darski liżewska bouresh zwierowicz

heck korduba bogusz słapik kozłowska


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

BORUSSIA: WRACAMY!

II Forum Otwartego Regionalizmu

Zrealizowano przy współudziale finansowym Samorządu Olsztyna Sfinansowano ze środków Samorządu Województwa Warmińsko-Mazurskiego

Redakcja: Redaktorzy naczelni: Kazimierz Brakoniecki, Robert Traba; sekretarz: Iwona Liżewska Zespół redakcyjny: Iwona Anna NDiaye, Maryla Paturalska, Janusz Pilecki (grafik), Rafał Żytyniec Rada Redakcyjna: Piotr Mitzner, Zbigniew Mikołejko, Anna Nasiłowska, Cezary Wodziński, Leszek Żyliński Korekta: Maryla Paturalska, Kornelia Kurowska Projekt okładki i opracowanie graficzne: Janusz Pilecki Skład i łamanie: Janusz Pilecki Druk: ZP „Gutgraf“, tel. 89 523 81 01 Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia“ Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Zastrzegamy sobie prawo do wprowadzania zmian i skrótów. Zapraszamy do współpracy. Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. Wszystkim, którzy zechcą wesprzeć finansowo pismo i stowarzyszenie, podajemy numer naszego konta: Bank Gospodarki Żywnościowej O/Olsztyn: 29 2030 0045 1110 0000 0334 3270

PL ISSN 0867-6402 Nakład: 500 egz.

Nie-miejsca? Przeszłość we współczesnej przestrzeni publicznej

„Niewykluczone, że nasze niepoetyckie zamieszkiwanie, jego niezdolność do brania miary, pochodzi z osobliwego nadmiaru szaleńczego mierzenia i rachowania”. W komentarzu do tych słów Martina Heideggera krakowski antropolog, Dariusz Czaja, pisał, że materializowana przestrzeń mierzona w liczbach zmienia się w miejsce nieokreślone. „Staje się strefą wykorzenienia i wydziedziczenia”. Powstają pozbawione treści, oderwane od kulturowej tradycji nie-miejsca. Hipernowoczesne galerie handlowe na peryferiach miast, przestrzenie lotnisk i dworców są znakiem czasu, ale jednocześnie stają się anonimowymi obszarami bez właściwości, które wpływają na nadawanie sensu rzeczywistości. Amorficzność krajobrazu kulturowego potęguje niszczenie bądź sprowadzanie do roli kulturalnego hipermarketu miejsc naznaczonych wielowiekową tradycją i kulturotwórczym znaczeniem. Wystarczy się rozejrzeć w naszej najbliższej okolicy. Jak (nie) dba się od lat o miejsce największej kaźni XX-wiecznej Europy w regionie – obóz Stalag IB koło Olsztynka, gdzie straciło życie około 50 tys. jeńców z całej Europy. Jak dąży się do bezmyślnej komercjalizacji – na antypodach historycznego doświadczenia – byłej kwatery Hitlera w Gierłoży. Wreszcie – o czym obszernie piszemy w tym numerze „Borussii” – jak zamierza się stworzyć z jednego z najciekawszych obiektów zabytkowych na Mazurach, pałacu w Sztynorcie, komercyjne przedsiębiorstwo turystyczne. Decydując się, po krótkiej przerwie, na reaktywację „Borussii”, chcemy naszym głosem tworzyć ważny fakt społeczny. Chcemy dziś i w kolejnych odsłonach Forum Otwartego Regionalizmu kreować twórczą niszę dla działalności naszej „staronowej” redakcji i dialogu z naszymi czytelnikami.

18 lipca 2014 r. Dom Mendelsohna Olsztyn, ul. Zyndrama z Maszkowic 2


53|2014

SPIS TREŚCI Robert Traba | Wracamy…

3

KTO MA SZTYNORT, TEN MA MAZURY Wojciech Marek Darski | List do Henryka Lehndorffa Iwona Liżewska | Borussia o Sztynorcie Wojciech Marek Darski | Sztynorcka szanta na patetyczną nutę Marzena Zwierowicz | Uroda sztynorckiej krainy Bettina Bouresh | Sztynort – jeszcze nie padło ostatnie słowo, tłum. Małgorzata Żytyniec Kilian Heck, Piotr Korduba | Towarzystwo sztynorckie im. Lehndorffów – Lehndorff-Gesellschaft Steinort e.V. Kazimierz Bogusz | Kontrapunkt. Muzeum Historyczne w Ełku

7 9 13 29 44 51 57

(U)KRAINY Maksim Stricha | Wiersze wolne o Majdanie, tłum. Halyna Dubyk Igor Biełow | Na niepodległość Ukrainy, tłum. Halyna Dubyk Antoni Soduła | Rok w Doniecku Mirosław Słapik | Mongołowie się nie śpieszą Ewa Kozłowska | Pewnego razu na Wschodzie: Białoruś

67 75 77 87 103

Kazimierz Brakoniecki i Robert Traba | Wspólna obecność. Rozmowa o „staronowej” Borussii

113

POEZJA Alfonsas Jonas Navickas | Cykl wierszy poświęconych Kristijonasowi Donelaitisowi, tłum. Alina Kuzborska Borys Bartfeld | 1 września 1939 roku, Elegie pruskie, tłum. Krzysztof D. Szatrawski

121 125

OLSZTYN LITERACKI Wojciech Hieronymus Borkowski | Allenstein, der Bahnhof, den 21. / 22. Januar im Jahre des Herrn 1945, Świętajno, 24 stycznia A.D. 2008, piąta rano, Scenariusz, który mógłby napisać Ingmar Bergman, Poranna homilia na dzień świętej Urszuli von Köln w kontekście nieodbytej podróży z Olsztyna do Katowic, *** [nie wiem…]

135

1


Jacek Żebrowski | Letnie dni. Historia prawdziwa Kacper Zyskowski | Instrukcja obsługi świata, Kup pan ode mnie życie w pakiecie, Vita amanda, Wśród poduszek i snów Monika Stępień | Zajączki Hanna Brakoniecka | Bóg spod łóżka, Chłopiec z pociągu, Męka komunikacji Andrzej Wojciechowski | *** [Pamięci Jerzego Ignaciuka], Moja poezja, *** [Zawsze bliski…], Wiersze dla psa

140 148 152 155 161

DEBATY Robert Traba, „Ofiara” jako centralny motyw polskiej narracji narodowej. Szkic do tematu

167

MIEJSCA Frédérique Laurent | O poezji alzackiej po 1945 roku, tłum. Kazimierz Brakoniecki Dariusz Pawlicki | O rzekach, ale szczególnie o jednej

177 184

RECENZJE

2

Zaułek Leszka Szarugi Stan rzeczy [Piotr Wojciechowski, Tratwa manekina, Warszawa 2013; Paweł Huelle, Śpiewaj ogrody, Kraków 2014; Marika Krajniewska, Okno, [Warszawa] 2013] Hubert Orłowski | Obrzeża literatury (niemieckiej), czyli o dyskursie w formacie tour de force [Jürgen Joachimsthaler, Text-Ränder. Die kulturelle Vielfalt in Mitteleuropa als Darstellungsproblem deutscher Literatur, Heidelberg 2011] Iwona Liżewska | Przedmioty, które mówią [Edmund de Waal, Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie, Wołowiec 2013; Roman Frister, Miłość niemożliwa. Aschera Levy’ego tęsknota do Niemiec, Warszawa 2007] Radosław Wiśniewski | Ludzie w oknach dają znaki. Kilka debiutów poetyckich A.D. 2013 [Xavery Stańczyk, Skarb piratów, Warszawa 2013; Szymon Domagała-Jakuć, Hotel Jahwe, Łódź 2013; Rafał Krause, Pamiętnik z powstania, Łódź 2013; Martyna Buliżańska, Moja jest ta ziemia, Wrocław 2013; Arkadiusz Kwaczek, Arkadiament, Gniezno 2013] Mirosław Słapik | Czy można się tu zadomowić? [Jan Jastrzębski, Zaćmienie księżyca, Warszawa 2014] Włodzimierz Kowalewski | Felietony literackie Radia Olsztyn [Mariusz Sieniewicz, Rebelia, Warszawa 2007; Mariusz Sieniewicz, Rebelia, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach; Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47, Warszawa 2013; Kazimierz Brakoniecki, Chiazma, Sopot 2012]

191 196

201

205 213

216


Robert TRABA

Wracamy… To nie jest rewolucja. To nie jest przełom. To jest twórcza kontynuacja! Wracamy po półtorarocznej przerwie, by kontynuować i rozwijać praktyczną filozofię miejsca, dzięki której przed 22 laty stworzyliśmy ideowe podstawy „Borussii”. W 2011 roku na pierwszym Forum Otwartego Regionalizmu sformułowaliśmy diagnozę: Nie dopracowaliśmy się kultury na miarę potencjału Mazur i Warmii. Region nie czerpie inspiracji z potencjału miejsca, lecz powiela amorficzną popularną kulturę. Choć pojawia się wiele ciekawych inicjatyw i twórców, ten stan trwa. Chcemy wspólnie z Państwem, naszymi autorami i czytelnikami szukać odpowiedzi, jak tę sytuację można zmienić. Chcemy ją zmieniać, otwierając przestrzeń debaty również na regiony sąsiednie oraz porównawcze, inspirujące zjawiska kulturowe w Polsce, Europie. Witamy Państwa w nowym-starym składzie redakcyjnym. Po 16-letniej przerwie do Redakcji powrócił Kazimierz Brakoniecki. Obaj – wspierani przez Iwonę Liżewską, Iwonę NDiaye, Rafała Żytyńca, Marylę Paturalską i Janusza Pileckiego – zdecydowaliśmy podzielić między siebie funkcję redaktora naczelnego. To nie jest eksperyment, lecz najlepsze rozwiązanie. Stwarza nową perspektywę i buduje kreatywne napięcie w dyskusjach redakcyjnych, o czym więcej można przeczytać w naszej rozmowie „Wspólna Obecność. Rozmowa o »staronowej« Borussii”. Dziękujemy za 15-letnią współpracę i ofiarne wspieranie Redakcji w trudnych chwilach członkom Rady Redakcyjnej: Basilowi Kerskiemu i Hubertowi Orłowskiemu. Witamy nowych członków Rady: Zbigniewa Mikołejkę, Annę Nasiłowską i Cezarego Wodzińskiego. Czytajmy (znowu) „Borussię”! Robert Traba

3


Kto ma Sztynort,

4


t, ten ma Mazury

5


6


Wojciech Marek DARSKI

List do Henryka Lehndorffa*

W pierwszych słowach mojego listu jest jesień wilgoć i nostalgia. Dach nad prawym skrzydłem powoli zapada pod liśćmi. Co będzie jak przyjdą śniegi? Jezioro otrząsnęło się z żagli i bierze prysznic. Pada już tydzień. Parkowe aleje spływają gdzieś nad Mamry. W mgłę rozjątrzoną skargą rybołowa. Stajni nie sprzątano już dawno. Co najmniej setka koni rdzewieje tu po żniwach. Rzekłbyś: Polnische Wirtschaft. Ale twój ziomek z Austrii który w komputerowej wizji wyśnił tu prawie Marriott… On nie oparł się także pruskiemu przekleństwu. Tej smętnej niemocy w jaką puste wzgórza i lasy kryją serce każdego przybysza. Z wielu planów pozostaje tylko zmętniały nad ranem opar. Rozkołysane żyto brzęczy w szklarni na kulawym stole. Czy ty w ogóle rozumiesz po polsku? Jak twój przodek Meinhard. Ten co sadził dęby aby próchniały dłużej niż jego kości. W pogiętych reumatyzmem koronach stężały płochliwe wiosny i gorące lata. W listach zetlałych na strychu – klucze ustrzelonych kaczek i wiersze. Pieśni Osjana. Wśród północnej głuszy wykwintny dowcip polskiego biskupa. Z pobliskiej Warmii pisał po francusku: Nie ródźmy dzieci Drogi Przyjacielu nie warto zaludniać tego wstrętnego świata. Pewnie żartował. Jak zwykle. ............................................................ * Wiersz pochodzi z tomu: W. M. Darski, Wiadomości zza świata, Olsztyn: Borussia, 2003.

7


Wojciech Marek Darski

To już nie żarty. Jeśli nawet nienawidziłeś Hitlera na śmierć nie przestałeś być Niemcem. Przecież to polski patent ginąć z tak dumnych powodów. Spisywać długi pokoleń na pamiątkowych tablicach. I wciąż zaciągać nowe. Lecz ja nie czuję się winny. Chciałem ci tylko donieść że nawet bocian opuścił zapadające się gniazdo. Dzieci już tu nie rodzą. W sztormiaku z prezerwatyw przychodzi długa fala. I jesień od Niemna po Wisłę przewietrza stare granice. Pali liście. Zmywa Sztynort po nieproszonych gościach.

Wojciech M. Darski, ur. 1958 roku w Giżycku, poeta, dziennikarz, redaktor, animator kultury, członek „Wspólnoty Mazurskiej” w Giżycku, autor kilku książek poetyckich, reportaży i opowiadań, w których porusza tematykę mazurską; ostatnio opublikował: „Mała Antologia Mazurska. Pasja według mnie” (2013), „Giżycko od środka. Przewodnik po mieście” (2014) oraz „Pod skrzydłami żurawi. Wędrówki po gminie Miłki” (2014).

8


Iwona LIŻEWSKA

Borussia o Sztynorcie

Iwona Liżewska historyk sztuki; członkini stowarzyszenia „Borussia”; przewodnicząca Rady Programowej Fundacji „Borussia”. Prezes olsztyńskiego oddziału Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. Pracuje w Narodowym Instytucie Dziedzictwa, Oddział Terenowy w Olsztynie. Autorka licznych publikacji, redaktor serii wydawniczych („Nowe Życie pod Starymi Dachami”, „Kraj-Obrazy”).

Niemal od początku istnienia stowarzyszenia Sztynort był obecny w działalności Borussii. Po raz pierwszy na początku lat 90. XX wieku, kiedy to skomunalizowane założenie pałacowo-parkowe wraz folwarkiem miało zostać sprzedane prywatnemu właścicielowi. W 1992 roku na Mazurach pojawiła się Bettina Bouresh, pasjonatka i idealistka, żeby nie powiedzieć wizjonerka. Z wykształcenia historyk sztuki, rodzinnie związana z Olsztynem, chciała założyć fundację, kupić pałac od gminy za przysłowiową złotówkę i prowadzić tam działalność non-profit. Miała swoją, może idealistyczną, ale spójną wizję. Zaraziła zapałem i entuzjazmem wiele osób, wśród nich także borussian, którzy włączyli się w działania „wokół” Sztynortu. Jednakże w 1995 roku Sztynort został przekazany przez gminę Węgorzewo prywatnemu inwestorowi, który skoncentrował się na infrastrukturze żeglarskiej, pozostawiając pałac i park na pastwę losu. Trzy lata później nastąpiła zmiana właściciela, ale nie strategii działań. Nadal punkt ciężkości stanowił port jachtowy i jego zaplecze, pozostawiając w ich tle pałac i park odcięty od zainteresowania żeglarzy szlabanami1. Symbolicznym gestem ze strony Borussii było zorganizowanie na początku XXI wieku (w czerwcu 2004 roku) tradycyjnej borussiańskiej majówki na mazurskich jeziorach i w sztynorckim parku. Tam, w tzw. herbaciarni po raz pierwszy ............................................................ 1 Więcej na ten temat, jak również na temat zaangażowania Wspólnoty Mazurskiej z Giżycka w tym numerze pisma Borussia. Kultura. Historia. Literatura w tekście W. M. Darskiego.

9


Iwona Liżewska

nastąpiło wręczenie tytułów honorowych członków Borussii, tam wędrowaliśmy z grupą członków i sympatyków po parku, dumając nad losem Sztynortu. A całe założenie znajdowało się w coraz gorszym stanie. Wówczas to zarówno przez borussian, jak i inne osoby zainicjowano wiele działań, mających doprowadzić do ratowania przynajmniej pałacu i parku. Dzięki inicjatywie i ogromnemu zaangażowaniu nieżyjącego już prof. Andrzeja Tomaszewskiego w te działania zaangażowała się dopiero co utworzona Polsko-Niemiecka Fundacja Ochrony Zabytków Kultury, która była gotowa przejąć pałac oraz park i zdobyć środki na ich remont oraz określić sposób funkcjonowania. W działania włączyli się wymieniona już na początku Bettina Bouresh, członkowie rodziny Lehndorffów, polskie i niemieckie autorytety ze środowiska konserwatorskiego oraz borussianie. W 2008 roku Borussia wraz z partnerami2 zorganizowała w Olsztynie konferencję „Sztynort – utracone dziedzictwo czy szansa na ocalenie? Konserwacja i zagospodarowanie pałacu w Sztynorcie jako wspólna polsko-niemiecka inicjatywa”3. Po raz pierwszy do publicznej dyskusji udało się zaprosić reprezentantów właścicieli, licznie przybyły też media i przedstawiciele historyków, konserwatorów i lokalnych władz. Ponownie w przestrzeni publicznej donośnie zabrzmiał wielogłos o Sztynorcie. Profesor Andrzej Tomaszewski mówił: Pałac w Sztynorcie/Steinort, historyczna siedziba rodu von Lehndorff, jest zabytkiem klasy europejskiej i jako wspólne dziedzictwo europejskiej kultury musi być uratowany przed grożącą mu ruiną. Ruiną, do której dopuściliśmy sami po upadku komunizmu i dopuszczamy nadal, bezradni wobec potęgi pieniądza, któremu nie towarzyszy kultura, wobec zawstydzającej słabości prawa i organów państwowych zobowiązanych do jego egzekwowania4.

10

Na zakończenie dyskusji podpisano memorandum, którego sygnatariusze przekonani, iż uratowanie Sztynortu przekracza możliwości jednego regionu czy kraju, nie mówiąc o pojedynczym inwestorze, proponowali zwołanie „okrągłego stołu” w celu wypracowania wspólnej koncepcji uratowania Sztynortu. Wymiernym rezultatem było przekazanie pałacu wraz z wydzieloną działką za symboliczne 1 euro na rzecz Polsko-Niemieckiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury. Została ona zobowiązana do wprowadzenia do pałacu funkcji niekomercyjnej. Rozpoczął się nowy rozdział w dziejach pałacu. Znowu mieli w nim swój udział borussianie. Fundacja, w której niekwestionowanymi autorytetami byli prof. Andrzej Tomaszewski (zm. 2010) z Polski i prof. Gottfried Kiesow (zm. 2011) z Niemiec rozpoczęła pierwsze działania. Przede wszystkim w pałacu, któremu groziła katastrofa budowlana, podjęto niezbędne prace zabezpieczające. Wyremontowano dach i wzmocniono w dostatecznym stopniu statykę budynku. Znacznie ważniejszym, choć mniej widocznym i spektakularnym działaniem było opracowywanie koncepcji funkcjonalnej zagospodarowania i użytkowania obiektu oraz pozyskiwanie funduszy. Odbyło się kilka spotkań z przedstawicielami władz województwa, została zorganizowana międzynarodowa konferencja w Görlitz5, w dyskusję włączyli się również przedstawiciele rodziny Lehndorffów, sku............................................................ 2 Były to Niemiecko-Polska Fundacja Ochrony Zabytków Kultury oraz Förderkreis Steinort. 3 Po konferencji ukazała się publikacja: Sztynort – utracone dziedzictwo czy szansa na ocalenie. Konserwacja i zagospodarowanie pałacu w Sztynorcie jako wspólna polsko-niemiecka inicjatywa, materiały z konferencji , Olsztyn 5-6 listopada 2008, red. I. Liżewska, Olsztyn: Borussia, 2009. 4 A. Tomaszewski, Sztynort/Steinort – wspólne dziedzictwo?, w: Sztynort – utracone dziedzictwo czy szansa na ocalenie…, dz. cyt., s. 22. 5 Po konferencji ukazała się publikacja, w której przedstawione zostały koncepcje użytkowania pałacu, Zgodna z zasadami konserwatorskimi rewitalizacja zespołów pałacowych pozbawionych funkcji, na przykładzie pałacu w Sztynorcie/Steinort, Materiały pokonferencyjne, Görlitz 17-18.11.2011.


Borussia o Sztynorcie

pieni w Lenhdorff-Gesellschaft oraz zainteresowane losem pałacu w Sztynorcie osoby różnych profesji skupione w Inicjatywie na rzecz ratowania Sztynortu/ Förderkreis Steinort, a wśród nich Bettina Bouresh i Piotr Korduba6. Ze strony Borussii w dyskusję i działania najaktywniej włączyli się Iwona Liżewska i Robert Traba, który przez pewien czas zasiadał w zarządzie Polsko-Niemieckiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury, a nawet krótko był jego przewodniczącym. Jednakże właśnie w gronie członków zarządu ścierały się odmienne stanowiska, dotyczące strategii działania i późniejszego użytkowania pałacu. Część członków zarządu za prof. Gottfriedem Kiesowem przyjęła, iż jedynym sprawdzalnym wariantem, który ma szanse powodzenia zarówno pod względem programowym, jak i praktycznym (w tym finansowanie), jest utworzenie w jego centralnej części muzeum rodziny Lehndorffów, w pozostałych prowadzenie warsztatów dla polskich rzemieślników mających w przyszłości zajmować się konserwacją zabytków. W przypałacowych budynkach miały być realizowane projekty edukacyjne dla młodzieży odbywającej roczny wolontariat w ochronie zabytków, tzw. Jugendbauhütte (Młodzieżowe Strzechy Budowlane), w Niemczech zainicjowane i z powodzeniem prowadzone przez Niemiecką Fundację Ochrony Zabytków (Deutsche Stiftung Denkmalschutz). Przewidziana była również komercyjna funkcja pomieszczeń pałacowych, jak wynajmowanie pomieszczeń pałacowych na bankiety i wesela. Przeciwnicy tej koncepcji, w tym Robert Traba oraz autorka tekstu, zauważali, iż przedstawione propozycje to klasyczne modele funkcjonowania wyremontowanych zabytków w Niemczech, które nie zawsze i niekoniecznie muszą się sprawdzać w polskiej rzeczywistości. Dobitnym głosem w tej dyskusji było stanowisko Roberta Traby przedstawione na posiedzeniu zarządu fundacji: …potrzeba szczególnego zaangażowania, przede wszystkim doprowadzenia do konsensusu programowego (Po co Sztynort ? Czym ma być Sztynort ?) oraz wypracowania strategii praktycznych działań. Mimo istniejących pomysłów uważam, że daleko jest do konsensusu programowego. Może zabrzmi to paradoksalnie, a dla niektórych być może oburzająco, dla mnie jednak priorytetem nie jest ratowanie pałacu, ale stworzenie klarownej, nowoczesnej formuły wykorzystania jego potencjału dla kulturotwórczych działań. Nie widzę podstaw dla władz państwowych i regionalnych, by ratować akurat Sztynort, skoro np. obok w ruinę popadają Słobity, niszczeją dziesiątki europejskiej klasy obiektów w Polsce i na terytorium wschodnich sąsiadów Polski (z polskim tłem kulturowym). Stąd jedyną szansą Sztynortu jest wypracowanie przekonującego, nowoczesnego programu dla centrum kultury promieniującego swym działaniem na obszar basenu Morza Bałtyckiego. Umiejscowienie takiego centrum w pałacu uosabiającym wielokulturową historię szlachty pruskiej, jej kulturotwórczą rolę między XVI a XVIII wiekiem dla Prus i Rzeczpospolitej może być – moim zdaniem – jedynym przekonującym argumentem dla symetrycznego zaangażowania się strony polskiej i niemieckiej. Jeżeli przyjąć taki punkt wyjścia, centralnym założeniem powinno być tworzenie Bałtyckiego Centrum Kultury, którego istotnym fragmentem będzie część muzealna. W takim układzie preferowany przez NPF (DPS) model „chatki konserwatora” i warsztatów rzemieślniczych może być tylko działaniem uzupełniającym. […] Od prawie dziesięciu lat w Borussii realizujemy program „Nowe życie pod starymi dachami”, w takim przesłaniu widzę jedynie sens zaangażowania się w projekt sztynorcki7.

............................................................ 6 Nie ustali oni w działaniach na rzecz Sztynortu do dzisiaj. Teksty obydwojga publikujemy w tym zeszycie pisma Borussia. Kultura. Historia. Literatura. Ich wystąpienia znalazły się również w materiałach pokonferencyjnych wydanych przez WK Borussia w 2009 roku. 7 Koncepcja przedłożona na spotkaniu Zarządu Fundacji, które odbyło się 24 lutego 2011 roku w Warszawie.

11


Iwona Liżewska

Brak reakcji i chęci podejmowania racjonalnej debaty w sprawie koncepcji Sztynortu oraz niejasne – zdaniem Roberta Traby – działania prawno-finansowe preferowane przez niektórych członków Zarządu polskiej i niemieckiej Fundacji Ochrony Zabytków spowodowały jego ustąpienie z funkcji przewodniczącego i odcięcie się od wszelkich działań obu fundacji. Losy wielkiego założenia architektoniczno-przestrzennego w Sztynorcie wraz z otaczającym krajobrazem, cmentarzem z kaplicą rodową, alejami przydrożnymi i atrakcyjnym położeniem na szlaku jezior mazurskich, a także historią pruskiego rodu Lehndorffów są signum temporis przemian ostatniego ćwierćwiecza. Od czasów przełomu w 1989 roku miejsce to fascynowało historią, krajobrazem, architekturą, niepokoiło też i budziło obawy o przyszłość. Jak się okazało uzasadnione. Zarówno pałac, jak i całe założenie krajobrazowe w Sztynorcie znajduje się na krawędzi katastrofy. Dawna rezydencja Lehndorffów, zabezpieczona w ostatniej chwili przez obecnego właściciela przed katastrofą budowlaną, czeka na kapitalny remont. Kwestią otwartą pozostaje pytanie, czy go doczeka. Oddzielony od pałacu folwark zagospodarowany jest w niewielkiej części, większość budynków jest nieużytkowana i niszczeje. Podobnie park, w którym wymierają słynne sztynorckie dęby, gdzie w ruinę popadają pawilony ogrodowe, zaś na granicy zadrzewień parkowych kilka lat temu wybudowano oczyszczalnię ścieków. Nadal broni się sztynorcki krajobraz odzwierciedlający stulecia mądrego gospodarowania i świadomego kształtowania przestrzeni. Czy przetrwa? Czy nie zniszczą go plany inwestycyjne, które jedynie w warstwie werbalnej odwołują się do zasad zrównoważonego rozwoju, zaś w rzeczywistości sprowadzają się do degradacji i komercjalizacji przestrzeni? O tym wszystkim, historii, wyjątkowych wartościach, nadziejach, potencjalnych planach i zagrożeniach, idei i działaniach ponownie piszemy, włączając się w dyskusję wokół Sztynortu. Bowiem Sztynort był i nadal jest obecny w działalności Borussii. Iwona Liżewska

12


Wojciech Marek DARSKI

Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

Jest takie miejsce pośród jezior, rozciągających się między Giżyckiem i Węgorzewem, które wciąż emanuje prastarą, naturalną magią. Być może to, co określamy mianem genius loci, uległo tu wyjątkowemu skondensowaniu. W środku obszernego półwyspu, wcinającego się pomiędzy jeziora: Mamry, Kirsajty, Dargin i Dobskie, rozlewa się niczym karaibski atol niewielkie Jezioro Sztynorckie. Wpływa się na nie od strony Dargina krótkim kanałem, którego brzegi porastają bagniste łozy. W głębi lasu, na lewym brzegu wąskiego przesmyku, przeciska się między drzewami ku niebu tajemnicza budowla z czerwonej cegły. Ściany strzelistej nawy pokrywają „współczesne freski”, wydrapane w starym tynku. W ciemnej czeluści grobowej krypty gnieżdżą się nietoperze. Borsucze nory, niczym jakieś strażnicze szańce, okopują skarpę od strony Dargina. Komary atakują zapamiętale. Ponad koronami drzew słychać okrzyk zdenerwowanego ludzką obecnością bielika. Stare sanktuarium grobowe magnackiego rodu Lehndorffów wzięła w posiadanie przyroda. Dębowa aleja zarosła zielskiem, zaś wystający z zielonego gąszczu słup bramy XIX-wiecznego cmentarza prowadzi wprost na litą ścianę podmokłego lasu. Niewiele osób tu dociera. Po drugiej stronie Jeziora Sztynorckiego, u podnóża zdewastowanego, barokowego pałacu, las masztów odbija się w wodzie. Tutaj życie w inny sposób wzięło górę nad dostojeństwem historii. Pod starą siedzibą hrabiów Lehndorffów wybrzmiewają

13


Wojciech Marek Darski

Główna bryła pałacu w Sztynorcie – stan z 2009 r.

14

do rana przy ogniskach szantowe pienia. W portowej tawernie rojno i gwarno. Szuwarowo-bagienni żeglarze z całej Polski snują tu latem swoje „morskie opowieści”, opróżniając kolejne beczki chmielowego wspomagacza. Od strony lądu wjeżdża się najczęściej do Sztynortu szosą prowadzącą z Pozezdrza przez wieś Harsz. Dalej droga wiedzie wąską groblą pomiędzy jeziorami Kirsajty i Dargin, aż wkracza na most, przerzucony nad wodnym przesmykiem, łączącym oba te jeziora. Za mostem szosa biegnie obrzeżem rozległego założenia parkowego, które obecnie stanowi istną mazurską dżunglę. Tu i ówdzie z roślinnej plątaniny wychylają się pokręcone ramiona starych, ponadtrzystuletnich dębów, szukających słonecznego ratunku. Po chwili jesteśmy w obszarze zabudowy „turystycznego folwarku” w Sztynorcie. Port nad Jeziorem Sztynorckim, baraczki sanitarne, sklepy, hotel i winiarnia w kamiennym budynku folwarcznym… Na pierwszy rzut oka nic nie wskazuje, iż znaleźliśmy się w jednej z najbardziej reprezentacyjnych, rodowych siedzib magnackich w dawnych Prusach Wschodnich. Smętne pozostałości eklektycznego pałacu hrabiów Lehndorffów skrywają się wstydliwie za tymi wszystkimi letnimi dekoracjami. Za szlabanami i płotami z tablicami ostrzegawczymi, w miłosiernym cieniu opustoszałego spichlerza zarasta trawą dworski majdan, w którego zachodniej pierzei dogorywa architektoniczna „perła Mazur”. Pałac dla bocianów Pierwszy sztynorcki dwór Lehndorffów stał prawdopodobnie w innym miejscu. Pierwotna budowla została spalona w 1656 roku podczas najazdu na Prusy wojsk polsko-litewsko-tatarskich. Jednak najprawdopodobniej pruskie majątki Lehndorffów zostały oszczędzone przez wojsko, gdyż jeden z nich – Bogusław Lehndorff – był katolikiem i pozostawał w służbie króla polskiego. W liście do przebywającego wówczas w Paryżu Ahasverusa von Lehndorffa, datowanym na luty 1658 roku, niejaki Tiesenhausen donosił:


Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

Biednemu Sztynortowi przypadł najgorszy los, nie przez nieprzyjaciół, ale przez niegodziwych ludzi w nocy został podpalony. Szopy i stodoły, bydło i konie, wszystko spłonęło. Istniejącą do dzisiaj budowlę w latach 1689-1691 wystawiła wdowa po Ahasverusie Gerhardzie von Lehndorffie – Maria Eleonora z Dönhoffów (przed frontonem pałacu jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku stały metalowe pachołki do przywiązywania koni z tarczą herbową Lehndorffów i Dönhoffów oraz imieniem budowniczej pałacu). Barokową budowlę wielokrotnie przebudowywano, co nadało pałacowi dosyć specyficzną architektonicznie linię. Skrzydła boczne wraz z lewą wieżą dobudowano w 1829 roku, zaś w 1860 fasadę przebudowano w modnym wówczas stylu neogotyckim, a alkierzowe wieżyce od strony parku dostosowano do barokowego pierwowzoru. Wszystko to wkomponowano w wybujałą, pierwotną przyrodę. „Wielką głuszą nad jeziorem” nazywała Sztynort kuzynka Lehndorffów, hrabina Marion von Dönhoff, wybitna postać sceny politycznej powojennych Niemiec, wydawczyni pisma „Die Zeit”, która bywała tu w młodości częstym gościem. Tak pisała w swojej książce „Dzieciństwo w Prusach Wschodnich”1 o tym miejscu: Sztynort otaczały przeróżne legendy. Nie tylko dlatego, że straszyło tam – jak zresztą w każdym przyzwoitym pałacu w Prusach Wschodnich; również samo jezioro i wiele niezwykłych historii z nim związanych, które opowiadali rybacy, bezludne lasy i przyroda w ogóle – wszystko to razem nawet pogodnym dniom przydawało od czasu do czasu jakiegoś niesamowitego, niemal magicznego nastroju. Tą mazurską magią tchnie nadal rozległy, pałacowy park, ciągnący się gęstymi zaroślami, w których buszują wydry i ptactwo, aż do jeziora Kirsajty. Jego zarośnięte dziś zielskiem aleje zostały w pierwszej połowie XVII stulecia obsadzone dębami, które do dzisiaj, niczym czarnymi, kościstymi dłońmi, sięgają swymi koronami nieba. Dęby te, wyznaczające również aleję podjazdową do pałacu od strony północnej, sadził Meinhard von Lehndorff. Jego płyta nagrobna została zabrana z kaplicy nad Darginem i przechowywana jest obecnie w Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie. W XVIII wieku sztynorckim parkiem zachwycał się często tutaj goszczący wnuk Helwinga, rektor szkoły katedralnej w Królewcu, autor kompendium o literaturze pruskiej Georg Christoph Pisanski2. Natomiast w połowie XIX stulecia niejaki A. Eckert, autor krajoznawczych szkiców z Mazur, popadał tutaj w iście metafizyczne natchnienie: Dla przybywającego tu imponujące jest pierwsze wrażenie, całkowicie odurza wyniosłością i dostojeństwem dębów. Gdy powoli budzi się świadomość, człowiek odnajduje siebie jako nieskończenie małą istotę, a park wydaje się boską salą, której kolumnami są pnie drzew, sklepienie zaś tworzą ich korony3.

............................................................ 1 M. Gräfin Döhnhoff, Dzieciństwo w Prusach Wschodnich, tłum. E. i J. Czerwiakowscy, [Warszawa]; Berlin: Słowo, 1993. 2 G. Ch. Pisanski, Entwurf einer preussischen Literärgeschichte in vier Büchern, Königsberg: Hartung, 1886. 3 A. Eckert, Rheinreise, zugleich als geographische und landschaftliche Skizze von Masuren, Masovia, 1858, nr 37; cyt. za: M. Toeppen, Historia Mazur. Przyczynek do dziejów krainy i kultury pruskiej, według źródeł drukowanych i rękopiśmiennych, tłum. M. Szymańska-Jasińska, Olsztyn: Borussia, 1998 [I wyd. 1995], s. 40.

15


Wojciech Marek Darski

Ten dąb na pewno został posadzony przez Meinharda von Lehndorffa

16

W zapuszczonym dziś parku zachowała się romantyczna kapliczka i mocno przebudowana w czasach współczesnych herbaciarnia. Niekonserwowany kanał, który łączył posiadłość z jeziorem Kirsajty, wzięły w swoje posiadanie bobry. Pozbawiony opieki starodrzew pustoszą kolejne mazurskie wichury. Coraz mniej tutaj starych, pamiętających Meinharda von Lehndorffa dębów… Pałac w Sztynorcie oparł się burzom wojennym, które przetoczyły się przez Wielkie Jeziora Mazurskie. Część zgromadzonych tu przez wieki, a nierozszabrowanych w 1945 roku przez Rosjan, zbiorów sztuki (m.in. portrety antenatów rodu Lehndorffów) trafiła do Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie. Jednak bogate zbiory numizmatów i obrazów, a także sporą część interesującego archiwum korespondencyjnego Lehndorffów, pochłonęła wojenna zawierucha. Najgorzej z rezydencją hrabiów Lehndorffów obszedł się dopiero czas powojenny. Kolejni gospodarze doprowadzili do dewastacji zabytkowej budowli. Pozbawiony tynków i dachówki, z oknami zabitymi deskami, ogrodzony siatką, przy której stoją wyblakłe tablice informacyjne, wygląda dziś niczym jakieś widmowe truchło zamierzchłych czasów. Tablice, ustawione przez polsko-niemiecką fundację, która jest nowym gospodarzem zabytkowego obiektu, głoszą, iż niebawem dawna, ale po europejsku uwspółcześniona, chwała pruskiej rezydencji hrabiów Lehndorffów zostanie przywrócona. Ale jak dotąd jedynymi mieszkańcami zrujnowanego pałacu w Sztynorcie, przydającymi mu nieco życia, są bociany, które uwiły sobie gniazdo na jednym z kominów.


Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

Z herbową tarczą i na tarczy Trudne do ustalenia są początki pruskiego rodu Lehndorffów. Polskie źródła wywodziły ich ze zniemczonej szlachty pomorskiej Mgowskich, która przyjęła swoje niemieckie nazwisko od majątku Mgowo-Legendorf na Pomorzu. Jeden z nich, Paweł Legendorf, był w latach 1460-1467 biskupem warmińskim, który początkowo wspomagał w wojnie trzynastoletniej Krzyżaków (jego wojska atakowały między innymi w 1462 roku obsadzony polską załogą Frombork), aby później zbliżyć się do króla Kazimierza Jagiellończyka i swoje warmińskie dominium włączyć do Rzeczypospolitej. Nie jest jednak wcale pewne, że przyszli hrabiowie sztynorccy skoligaceni byli z warmińskimi Legendorfami. Całkiem inną, staropruską genezę sztynorckich Lehndorffów wywodzi w swojej „Historii Mazur”4 Max Toeppen: W starostwie węgorzewskim wybitną pozycję zdobyła rodzina Lehndorffów (wywodząca się najprawdopodobniej ze staropruskiego rodu Stango), rozrzucona wcześniej na obszarach Pomezanii, ziemi chełmińskiej i Natangii. Trzej bracia: Caspar, Melchior i Fabian von Lehndorffowie dzięki nadaniu księcia Albrechta w 1554 r. otrzymali Lasy Sztynorckie i połowę wsi Tarławki. Ich dziadek, Fabian, wiernie służył Zakonowi w wojnie ze Związkiem Pruskim [wojna trzynastoletnia z Polską – aut.], a ojciec (również Fabian) w roku 1522 został dowódcą i zastawnikiem okręgu iławieckiego. Najstarszy z braci został następcą ojca w Iławie Pruskiej, najmłodszy zaś starostą leckim. W roku 1572, po kilku zmianach, Sztynort i powstałe w tym czasie wsie Łabapa, Gross i Klein Maulen oraz stawy i cała wieś Tarławki zostały zapisane Casparowi von Lehndorffowi. Ów Caspar von Lehndorff – starosta iławski i szambelan dworu księcia Albrechta Fryderyka, będący również współsygnatariuszem przywilejów miejskich Węgorzewa, uważany jest za założyciela sztynorckiej linii Lehndorffów. Ciekawostką jest fakt, iż Albrecht von Hohenzollern, myślący o koronie polskiej dla swego syna Albrechta Fryderyka, nakazał Casparowi Lehndorffowi uczyć młodego księcia języka i polskich obyczajów, co daje powody, by sądzić, że Lehndorffowie byli obyci z polską kulturą. Następną, związaną również z historią Polski, sztynorcką personą był Meinhard von Lehndorff – ten, który założył sztynorcki park i posadził dęby. Zaciągnął się do służby polskiej i wziął udział w wyprawie smoleńskiej Zygmunta III Wazy. Podczas walk dostał się do niewoli rosyjskiej, w której spędził siedem lat. Po uwolnieniu król polski uhonorował go pod koniec 1620 roku nadaniem kilku majątków na Litwie, gdzie wychowywał się, uczęszczając do szkoły jezuickiej w Wilnie, jeden z jego synów – wspomniany już Bogusław von Lehndorff, późniejszy pułkownik wojsk polskich. ............................................................ 4 M. Toeppen, dz. cyt., s. 191.

Pachołek z herbami Lehndorffów i Dönhoffów jeszcze stoi u podjazdu do pałacu

17


Wojciech Marek Darski

Najsłynniejszą i najbarwniejszą jednak postacią rodu był inny syn Meinharda – Ahasverus Gerhard von Lehndorff. Już jako dziewiętnastolatek wybrał się w pouczającą podróż po ówczesnej Europie, docierając wszędzie do najwyższych kręgów arystokratycznych (był między innymi gościem Cromwella i córki Gustawa Adolfa, królowej Szwecji – Krystyny) i przeżywając liczne przygody. Oddajmy głos Maxowi Toeppenowi, który tak przedstawia tę postać:

18

Prześledźmy ciekawy życiorys Ahasverusa von Lehndorffa, urodzonego 9 lutego 1637 r. w Sztynorcie. Wcześnie odumarł go ojciec Meinhard von Lehndorff i o jego wychowanie oprócz matki Elisabeth, z domu von Eulenburg, troszczył się przede wszystkim jej brat Jonas Casimir von Eulenburg, generał major i starosta pokarmiński, starosta dziedziczny w Szymbarku i pan na Prosnej. W 1652 r. wysłał go wraz ze swym synem Georgiem Friedrichem na naukę do kolegium jezuickiego w Braniewie, gdzie z powodu nowoczesnego systemu kształcenia uczęszczali wtedy także synowie szlachty ewangelickiej. W roku 1654 udał się pod opieką niejakiego Segersa po dalszą wiedzę do Poznania. W 1656 roku wyruszył do Danii i do Niderlandów. W Lejdzie studiował prawo u Vinniusa i Möstertiusa. Objechał Niderlandy i Wielką Brytanię i pod koniec 1657 roku wyruszył do Paryża. Wszędzie udawało mu się dotrzeć do najwyższych sfer. Przy tym z sukcesem uczył się języków. W styczniu 1662 roku udał się z Paryża przez Genuę i Florencję do Rzymu. Zatrzymał się tam znowu na dłuższy czas, prawie rok, dbając szczególnie o znajomość z francuskim ambasadorem i królową Krystyną [córka Gustawa Adolfa, po abdykacji w 1654 r., zamieszkiwała w Rzymie, tworząc wokół siebie wyrafinowany krąg artystyczno-kulturalny – dop. aut.]. Następnie pojechał do Neapolu, zdobył szczyt Wezuwiusza, otarł się o najważniejsze miejscowości Sycylii i w styczniu 1663 roku znalazł się na Malcie, spotykając tam kilkoro niemieckich szlachciców – joannitów. Przyłączył się do wyprawy rycerzy zakonnych przeciw Turkom, podczas której u wybrzeży Kalabrii i Grecji zajęto kilka statków paszy Trypolisu, w pobliżu archipelagu spotkano flotę wenecką i udało się dotrzeć w okolice Tyru, Sydonu i Cypru. Na wyspie Zante Lehndorff odłączył od ekspedycji, aby pojechać do Wenecji. Stąd w styczniu 1664 roku podążył przez Mediolan, Turyn i Genewę do Madrytu, gdzie zatrzymał się na kilka miesięcy, i przez Paryż powrócił do ojczyzny. Później zjawił się na polskim dworze, tu król Jan Kazimierz mianował go szambelanem i podpułkownikiem pieszej gwardii, korzystając przy tym z jego usług przy załatwianiu najważniejszych spraw państwowych (1666-1671). 27 lutego 1671 roku elektor Fryderyk Wilhelm nadał mu stopień pułkownika i już do śmierci Ahasverus von Lehndorff pozostawał w służbie brandenburskiej. Za pozwoleniem elektora brał udział w wojnach po stronie Niderlandów i Danii. Fryderyk Wilhelm obdarzył go w 1674 roku funkcją starosty w Iławie Pruskiej, a kilka lat potem (w 1678 r.) – stanowiskiem wójta krajowego w Szakach, 24 czerwca 1679 roku awansował na stanowisko elektorskiego radcy i nadmarszałka, 6 maja 1683 został pruskim nadburgrabią, wreszcie 10 sierpnia 1686 roku cesarz niemiecki Leopold wyniósł Lehndorffa i jego potomków do stanu hrabiów Rzeszy. Zmarł 14 lutego 1688 roku żegnany z głębokim żalem przez elektora Fryderyka Wilhelma, który zapewniał, że wraz z nim Prusy straciły największego męża stanu5. Najprawdopodobniej Ahasverus von Lehndorff musiał opuścić pod koniec 1671 roku Warszawę z powodu swojego udziału w porwaniu spod boku króla Krystiana Ludwika Kalksteina ............................................................ 5 Tamże, s. 282.


Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

(filmowego pułkownika Dowgirda z serialu „Czarne chmury”). Uzyskał za to w maju 1670 roku listowną obietnicę wdzięczności elektora Fryderyka Wilhelma, co tłumaczy jego nagły awans na brandenburskiego pułkownika i dalszą karierę. Anegdota powiada natomiast, że uprzykrzył sobie służbę polską, kiedy król Michał Korybut Wiśniowiecki zaplanował wykorzystać go przy realizacji swoich planów matrymonialnych, posyłając w konkury na dwór cesarski w Wiedniu. – A może by tak do Indii6 – miał podobno obrócić propozycję w żart Lehndorff i wymówił się nieodzownością swej obecności w gwardyjskim regimencie. Natomiast sam miał bogate życie matrymonialne. Na dwa lata przed śmiercią ożenił się po raz trzeci (dwie wcześniejsze małżonki zmarły młodo) z panną Marią Eleonorą von Dönhoff, której dziadek Ernest Magnus von Dönhoff (lub jak się pisał w Polsce – Denhoff) był pułkownikiem polskim w wojnach szwedzkich i pod Chocimiem, zaś ojciec, Gerard von Dönhoff, piastował tytuł podstolego litewskiego. To ona, po śmierci męża, przebudowała okazale sztynorcką posiadłość. W historyczne wydarzenia znacząco wtrącał się też Carl Friedrich von Lehndorff, urodzony w Sztynorcie 17 września 1770 roku. Do służby wojskowej wstąpił już jako trzynastolatek. Z wojny 1806 roku wyszedł w randze majora, a następnie będąc stronnikiem generała Yorcka von Wartenburga zasłużył się w działaniach dążących do zerwania przymierza Prus z Napoleonem oraz przy formowaniu pułku kawalerii narodowej, którym dowodził później w bitwie pod Lipskiem. Ze służby wycofał się w 1833 roku już jako generał lejtnant, powracając do rodzinnego Sztynortu. Tu ujawniły się inne, mniej posągowe cechy hrabiego. Tyranizował podobno okrutnie swoją osiemnastoletnią żonę, z którą ożenił się tuż przed ukończeniem sześćdziesiątki. Powodowany prawdopodobnie zazdrością, wyznaczał szczegółowo co żonie wolno, a czego nie wolno. Nie wolno jej było między innymi odwiedzać jego pokoju w sztynorckim pałacu, tak że państwo hrabiostwo, mieszkając pod jednym dachem, musieli pisywać do siebie listy. W końcu, znudzony cichą uległością małżonki, wdał się w romans z jej siostrą. Zmarł 7 lutego 1854 roku w Królewcu, rok wcześniej udekorowany uroczyście przez króla Prus orderem Orła Czarnego. Jego syn, Carl Meinhard, był osobą w Prusach równie eksponowaną. Piastował funkcję członka pruskiej Izby Panów oraz stanowisko generalnego adiutanta króla, a później cesarza – Wilhelma I. Bardzo tajemniczo przedstawia się schyłek jego życia. Oficjalnie umarł 28 października 1883 roku, lecz w archiwum zachowały się listy adresowane do niego, datowane jeszcze w roku 1887, co świadczyłoby, iż kierował „zza grobu” wieloma sprawami. Trzy lata po swojej oficjalnej śmierci otrzymał nawet awans na generała. Być może jego ukryty dla świata żywot spowodowany był postępami jakiejś przykrej choroby. Za tą teorią przemawiałoby zaangażowanie jego żony, Anny z Hahn-Basedow von Lehndorff, w opiekę socjalną nad nieuleczalnie chorymi. To ona założyła w 1880 roku w Węgorzewie olbrzymi kompleks leczniczo-socjalny „Bethesda”7, obejmujący 62 budynki rozmieszczone na obszarze 246 ha. Trzeci hrabia o imieniu Carl, władający Sztynortem w latach 1883-1936, nie odniósł żadnych sukcesów dyplomatycznych ani wojskowych. Jedynym jego trwałym osiągnięciem było doprowadzenie rodowego majątku w Sztynorcie do ruiny. Hrabia prowadził niezwykle hulaszczy tryb życia, a gdy brakowało mu pieniędzy, zwykł był nabierać na nie (korzystając ze swojego hrabiowskiego autorytetu) zarówno poważnych finansistów, jak i kelnerów. Zachował się list z upomnieniem o 13,60 marek z hotelu dworcowego w Kętrzynie, gdzie hrabia Carl zajmował przez dwa dni pokoje. Skonsumował tam „dwa sznycle, pół befsztyka, litr wina, dziesięć kufli ............................................................ 6 Zob. tamże, s. 232. 7 Zob. A. Jankiewicz, Odkrycie krainy Węgorapy, Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 43/2008, s. 189.

19


Wojciech Marek Darski

Dębowe schody wiodące z pałacowego holu na piętro

20

piwa, bulion z jajkiem i kilka szklanek herbaty”. Następnie kazał sprowadzić dorożkę i ulotnił się, nic nie płacąc (dorożkarzowi też nie zapłacił). Podobnie postąpił w karczmie przy dzisiejszej ulicy Olsztyńskiej w Giżycku, gdzie nabrał kelnera na 31,60 marek. Być może owe szaleństwa hrabiego spowodowane były męską smugą cienia, gdyż popełniając je, liczył równo 33 lata. Ścigany przez wierzycieli, zagrożony aresztowaniem, umknął do Meksyku, a później do Chin, skąd wrócił po paru latach, gdy sprawy jakoś zatuszowano. Hrabina Marion von Dönhoff wspomina w książce „Dzieciństwo w Prusach Wschodnich” swojego wuja jako niechlujnego starego kawalera i wielkiego dziwaka, znanego ze swoich niecodziennych pomysłów w całych Prusach Wschodnich, po których rozbijał się taksówkami. Wspomina, że do Sztynortu trafiali wówczas przeróżni dziwni goście, których wuj zapraszał pod wpływem impulsu, a nazajutrz już o nich nie pamiętał, zatopiony w swoich katalogach numizmatycznych, zawierających największy w całych Prusach zbiór monet. Po bezdzietnej śmierci Carla Lehndorffa majątek sztynorcki odziedziczył jego młody bratanek – Heinrich von Lehndorff z dóbr Preyl na Półwyspie Sambijskim (kilkanaście kilometrów na zachód od Królewca). Podniósł Sztynort z ekonomicznej ruiny, zapisał się też chwalebnie, choć tragicznie, w niemieckiej historii. Podczas wojny, w latach 1941-1942, porucznik von Lehndorff był adiutantem dowódcy Grupy Armii „Mitte”, feldmarszałka Fedora von Bocka, a następnie oficerem łącznikowym w grupie armii. Należał do bliskiego otoczenia bezpośredniego wykonawcy zamachu na Hitlera, dokonanego 20 lipca 1944 roku w kwaterze głównej w Gierłoży koło Kętrzyna – pułkownika Clausa Schenka von Stauffenberga. Spiskowcy powierzyli mu funkcję oficera łącznikowego przy wyznaczonym przez nich na pełnomocnika politycznego okręgu wojskowego Królewca hrabim Heinrichu zu Dohna-Tolksdorfie. 20 lipca 1944 roku porucznik Heinrich von Lehndorff udał się rano ze swego pałacu w Sztynorcie (lewe skrzydło pałacu pełniło wówczas funkcję kwatery polowej ministra spraw zagranicznych III Rzeszy – Joachima von Ribbentropa) do Królewca, gdzie miał nadzorować przejęcie władzy przez spiskowców. Zamach i spisek się nie powiodły. Tak opowiada o dramacie Heinricha von Lehndorffa jego kuzynka, hrabina Marion von Dönhoff8: Kiedy przez radio podano pierwsze wiadomości o nieudanym zamachu, głęboko zdeprymowany i zatroskany wrócił do domu. Samochód zostawił w folwarku, wsiadł na swego konia i wjechał na podwórze w Sztynorcie, jakby wracał z gospodarstwa. Kiedy następnego dnia, przypadkowo stojąc w oknie, zobaczył podjeżdżający samochód gestapo [już w dniu zamachu w ręce gestapo wpadła pełna lista pełnomocników politycznych i oficerów

............................................................ 8 Zob. też: M. Gräfin Döhnhoff, Nazwy, których już nikt nie wymienia, tłum. G. Supady, Olsztyn: Borussia, 2001.


Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

łącznikowych spisku – aut.], prawdopodobnie zareagował spontanicznie – tylko nie dać się złapać. Wyglądało, jakby zapadł się pod ziemię. Natychmiast zniknął. Nikt go już nie widział. Prawdopodobnie wyskoczył z pierwszego piętra przez okno do ogrodu i zbiegł w dół do jeziora. Wkrótce potem gestapowcy spuścili wilczury, które rozpoczęły pościg, ale zaraz zgubiły jego ślad, bo wytrawny ten myśliwy biegł miejscami w wodzie. Potem zgłosił się jednak, by nie narażać swej rodziny, po czym jeszcze raz uciekł z rąk gestapo, ale zaledwie na kilka dni [za wskazanie miejsca jego ukrycia ofiarowano pięć tysięcy marek nagrody, co poskutkowało donosem – aut.]. 4 września zakończył życie na szubienicy w Plötzensee. Henryk Lehndorff zginął, mając zaledwie 35 lat. W setną rocznicę jego urodzin – 22 czerwca 2009 roku – w północnej pierzei pałacowego podwórca odsłonięty został kamień pamiątkowy ku jego czci. W skromnej uroczystości wzięły udział wszystkie cztery córki hrabiego, w tym Vera von Lehndorff, znana pod pseudonimem Veruschka w świecie mody, filmu (grała m.in. w „Powiększeniu” Michelangelo Antonioniego) oraz kontrkultury lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Wykwintny biskup znajduje przyjaciela W kontekście opisu życia i kariery Ahasverusa von Lehndorffa Max Toeppen rozważa głębszą myśl: Z łatwością można by przedstawić jeszcze kilku innych członków tego domu, którzy zwiedzili kawał świata i zajmowali poczesne miejsca w urzędach cywilnych i wojskowych, ale ważniejsze jest spostrzeżenie, że dzięki takim rodzinom jak Lehndorffowie również w oddalonych Mazurach pojawiły się przebłyski rozwoju duchowego, budząc w zdolniejszych umysłach pęd do kształcenia. Posiadłość sztynorcką wyposażono we wszelkie wygody i środki służące pogłębianiu wiedzy godne książęcych i hrabiowskich pałaców Europy. Jego mieszkańcy utrzymywali żywe kontakty między innymi z duchownymi z sąsiedniego Węgorzewa. Z całą pewnością tradycja domu Lehndorffów, pobyt w ich majątku, w ogrodach z egzotyczną roślinnością, oranżerią etc. były najbardziej owocnymi impulsami i wsparciem dla młodego Georga Andreasa Helwinga w jego studiach, w szczególności dotyczących historii naturalnej. Drugi tom swego głównego dzieła, „Litographia Angerburica”, poświęcił hrabiom Rzeszy, braciom von Lehndorffom: Gerhardowi Ernstowi, generałowi lejtnantowi w służbie heskiej

Pamiątkowy kamień ku czci Heinricha von Lehndorffa

21


Wojciech Marek Darski

i staroście leckiemu, oraz Ernstowi Ahasverusowi, pruskiemu podpułkownikowi i staroście kłajpedzkiemu9. Sztynort był dużym centrum kulturowym w „mazurskiej głuszy”. Gościł tu, prowadząc z gospodarzami religijne dysputy, arianin i poeta polski z pobliskiej Rudówki – Zbigniew Morsztyn (1628-1689). Sztynort był również miejscem, gdzie rozkwitła wielka przyjaźń między urodzonym tu w 1727 roku wnukiem Ahasverusa Lehndorffa – Ernstem Ahasverusem Heinrichem von Lehndorffem a wielkim polskim poetą epoki oświecenia i biskupem warmińskim – Ignacym Krasickim (1735-1801). Hrabina Anna von Lehndorff, żona owego tajemniczego Carla Meinharda, odnalazła na strychu w Sztynorcie dzienniki Ernsta Ahasverusa, które przetłumaczono z francuskiego i podano do druku. Ich ostatnie wydanie zostało opublikowane w 2012 roku10. Oprócz znakomitych przyczynków do obrazu epoki, które wykorzystano m.in. w publikacji „Polska Stanisławowska w oczach cudzoziemców”11, zawierają one wyraźny konterfekt wiernej i dozgonnej przyjaźni między wschodniopruskim arystokratą a polskim biskupem i poetą. Resztę można sobie doczytać z korespondencji Ignacego Krasickiego z Ernstem Ahasverusem von Lehndorffem, zamieszczonej w wydanym we Wrocławiu zbiorze, opracowanym przez Zbigniewa Golińskiego, Mieczysława Klimowicza i Romana Wołoszyńskiego12. Ignacy Krasicki, od 1766 roku rezydujący w Lidzbarku biskup warmiński (co wyjednał mu u papieża król Polski – Stanisław August Poniatowski), a jednocześnie osoba widząca jasno sytuację w Polsce i aprobująca cele konfederacji barskiej, aby uniknąć kłopotliwego wyboru między lojalnością dla dobroczyńcy a opowiedzeniem się po stronie konfederatów, udał się w 1769 roku w podróż do Paryża. Będąc po drodze w Berlinie, poznał szambelana królowej Elżbiety Krystyny (żony Fryderyka II Wielkiego) – Ernsta Ahasverusa Heinricha von Lehndorffa. Panowie przypadli sobie od razu do gustu. Do tego stopnia, iż już podczas pierwszego spotkania, w trakcie zwiedzania rezydencji królewskich wokół Berlina, Krasicki zwierzył Lehndorffowi prawdziwy powód swej rejterady z Warmii, co ten drugi skrupulatnie zanotował w swoich dziennikach. Obaj mieli wiele podobnych cech charakteru, jak również zainteresowań: fascynację sztuką, antykiem i kulturą francuską. I obaj mieszkali w usuniętych na pobocze ówczesnego dworskiego świata Prusach Wschodnich. Zaczęła się rozwijać przyjaźń. Następne berlińskie spotkanie obu przyjaciół odbyło się już w innej sytuacji. Fryderyk II zagarnął w 1772 roku Warmię. Biskup warmiński stał się jego poddanym, zaś Ernst Ahasverus najlepszym doradcą i powiernikiem w układzie między biskupstwem warmińskim a dworem królewskim w Berlinie i Poczdamie. Tak w swoim dzienniku Ernst Ahasverus opisywał swoją pierwszą wizytę u Krasickiego w Lidzbarku:

22

Nasz uprzejmy biskup przyjął mnie z niezwykłą wprost przyjaźnią. Zastałem tu dawny przepych, liczną służbę, wykwintny stół i rozległe apartamenty urządzone w najnowszym stylu, ale biedny biskup nie ma ani szeląga w kieszeni, od września bowiem nie odebrał żadnego dochodu ze swych prebend. Biskup ma bardzo piękny zbiór miedziorytów. Obecny jestem ............................................................ 9 M. Toeppen, dz. cyt., s. 283. 10 Die Tagebücher des Grafen Lehndorff. Die geheimen Aufzeichnungen des Kammerherrn der Königin Elisabeth Christine, Berlin: Berlin-Story-Verl., 2012. 11 T. 1 i 2, oprac. i wstęp W. Zawadzki, Warszawa: PIW, 1963. 12 Korespondencja Ignacego Krasickiego. Z papierów Ludwika Bernackiego. T. 1 (1743-1780), Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1958; Korespondencja Ignacego Krasickiego. Z papierów Ludwika Bernackiego. T. 2 (1781-1801), Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1958; dalej w tekście cytaty z listów.


Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

przy wyświęcaniu piętnastu księży. Książę biskup zaprosił mnie również na koncert, słowem – okazuje mi wszelkiego rodzaju względy [...] gdy widzi człowiek w Heilsbergu [niemiecka nazwa Lidzbarka – aut.] wspomniane rzeźby, obrazy, wyrafinowany stół i wykwintne towarzystwo podczas uczonej konwersacji, trudno mu uwierzyć, że jest tak bliski bieguna. Przyjaciele zaczęli regularnie pisywać do siebie po francusku, razem podróżować i gościć się wzajemnie. Lehndorff był powiernikiem olbrzymich ówcześnie kłopotów finansowych Krasickiego i pocieszał go, jak mógł, za co Krasicki dziękował mu, pisząc: Twoja wrażliwość, Drogi Hrabio, przynosi mi pociechę, a Tobie zaszczyt. Oceniam twe niepokoje i miłuję cię za nie tym więcej. [...] Nie chcę bynajmniej udawać bohatera, mogę cię jednak zapewnić, Drogi Hrabio, że moja skromna filozofia wznosi mnie ponad doznaną niełaskę. Zawarte w dzienniku zachwyty Lehndorffa nad biskupem warmińskim nie mają końca. Po spotkaniu Krasickiego z Fryderykiem II, którego surowość obłaskawił dowcip i ujmujące obejście biskupa warmińskiego, Lehndorff zapisał: Jest to naprawdę czarujący człowiek o wybitnych zdolnościach umysłowych, a przy tym wszystkim niesłychanie naturalny i niewymuszony. Pokazał mi mnóstwo przedmiotów, mebli, rzeźb, miedziorytów, wszystko nadzwyczajnej piękności. Widać, że bardzo cieszyło go łaskawe przyjęcie zgotowane mu przez króla, nie okazywał jednak z tego powodu najmniejszej próżności. Zachowanie jego było takie samo, jak kiedy uważał wszystko za stracone. Naprawdę jest to charakter, jakich mało spotkałem. Pod koniec sierpnia 1773 roku Lehndorff zabrał Krasickiego w gościnę do Branickich w Białymstoku, co stanowiło próbę pojednania go z królem Stanisławem Augustem Poniatowskim. Przyjaciele byli nierozłączni. Kiedy w 1778 roku Krasicki ułożył w końcu zbiór swoich epigramatycznych bajek, jego pierwszą myślą było, aby jeszcze przed wydrukowaniem mógł je przeczytać przyjaciel. Lehndorff nie znał jednak polskiego, a Krasicki kiepsko władał niemieckim. Wtedy biskup warmiński dokonał żmudnej pracy, przekładając na francuski sto swoich bajek (ich wartość epigramatyczna zagubiła się jednakowoż w tym przekładzie) i przekazując go w darze autorskim Lehndorffowi. Krasicki był bardzo częstym gościem w rezydencji Lehndorffów w Sztynorcie. Być może surowy, północny urok tego miejsca skłonił go do przełożenia na język polski „Pieśni Osjana”. Podczas jego sztynorckich wizyt Ernst Ahasverus urządzał w sztynorckim pałacu i okolicy istne święto. W jednym z listów do niego Krasicki, zapowiadając swoją wizytę, prosi, by nie witać go fajerwerkami, bo konie się płoszą. Lehndorff był też ekspertem dla Krasickiego w sprawach ogrodnictwa, doradzając mu, jak utrzymać i upiększyć ogrody lidzbarskie. Obaj panowie dzielili też zainteresowanie teatrem. W grudniu 1779 roku Krasicki pisał do Sztynortu: Rheinsberg nie posiada teatru, a Sztynort i Heilsberg go mają – i każą nam tu zazdrościć losu wielkim. Faktycznie Ernst Ahasverus utworzył na swoje i Krasickiego potrzeby w Sztynorcie trupę teatralną i scenę, dla której sam adaptował sztuki francuskie. Teatry w Lidzbarku i Sztynorcie były ówcześnie jedynymi w Prusach Wschodnich.

23


Wojciech Marek Darski

W 1795 roku Ignacy Krasicki został arcybiskupem gnieźnieńskim (czyli prymasem nieistniejącej już Polski) i przeniósł się z Warmii, co osłabiło jego kontakty ze Sztynortem. Większość czasu spędzał teraz w Berlinie, skąd pisał do sztynorckiego przyjaciela: Sądzisz, że pochłania mnie zgiełk stolicy, a ja żyję bardzo samotnie i jeśli nie wzywają mnie do dworu, spędzam spokojnie wieczory w domu, choć nie przy kominku, bo go tu, niestety, nie mam. Ignacy Krasicki zmarł w Berlinie 14 marca 1801 roku. Tak zakończyła się wielka przyjaźń poety z hrabią ze Sztynortu Ernstem Ahasverusem von Lehndorffem. Na medalu wybitym ku czci Krasickiego jego rodacy kazali wytłoczyć napis: „Dignum laude virum Musa vetat mori” (Godnym chwały mężom Muza nie pozwala umrzeć). Pamięć o Ernście Ahasverusie i jego przyjaźni z wybitnym polskim poetą również przetrwała, dzięki dziennikom odnalezionym przez jego spadkobierczynię wśród szpargałów na sztynorckim strychu. Jak na epokę i wybitnego jej reprezentanta przystało, Ernst Ahasverus Heinrich von Lehndorff był w swoich przyjaźniach wierny i… nieco sentymentalny. Kiedy w 1793 roku zmarł jego rówieśnik i przyjaciel – gubernator twierdzy Królewiec, gen. Viktor Amadeus hrabia Henckel von Donnersmarck, pan Sztynortu uczcił go w romantyczny sposób. Na niewielkiej wysepce na jeziorze Mamry wystawił kamienny obelisk w kształcie trzynastometrowej piramidy. Niewielki ostrów do dziś nosi nazwę – Wyspa Piramidalna, ale po piramidzie zostały tylko zarośnięte głazy. Podmyły ją i obaliły sztormowe, mamrzańskie fale. Breżniew nie chciał pływać po Mazurach

24

Znakiem nowych, powojennych czasów ogarniających Sztynort był dla mnie przez długie lata kadłub ekskluzywnej motorówki, niszczejący powoli na drewnianych kozłach, ustawionych przy nabrzeżu Jeziora Sztynorckiego. Potężny silnik Volvo, wygodne kajuty w boazeriach, bogate wyposażenie powoli rozkradane przez tubylców. Fama głosiła, iż był to niedoceniony, wiernopoddańczy prezent polskich władz dla towarzysza Breżniewa, nosił zaś imię jego córki – „Ira”. W 1974 roku w przaśny, pegeerowski byt dawnej domeny hrabiów Lehndorffów wkroczyła gierkowska „nowoczesność”. Sztynort został przejęty przez Kętrzyńskie Zjednoczenie Rolniczo-Przemysłowe „Agrokompleks Kętrzyn”. „Różowa arystokracja” ówczesnego „kredytowego socjalizmu” wczuwała się w hrabiowskie dekoracje. W dworskich oficynach mieszkali kolejni dyrektorzy. Na podjeździe pałacowym lądowały helikoptery z wysoko postawionymi gośćmi. Pojawiły się pierwsze pomosty i pole namiotowe nad Jeziorem Sztynorckim. W pałacu mieściły się biura, przedszkole i stołówka pracownicza. W owym czasie po raz pierwszy trafiłem do Sztynortu. Mając szesnaście lat, chłonąłem jak gąbka barwne opowieści znakomitego gawędziarza, rezydenta giżyckiej Twierdzy Boyen – „profesora” Bogusława Domaniewskiego. Były wśród nich niesamowite bajdy sztynorckie: o zmumifikowanym, brodatym grafie Lehndorffie, spoczywającym w kryształowej trumnie na dnie jeziora Dargin, o tym jak gestapo na największym parkowym dębie powiesiło ostatniego, buntowniczego właściciela pałacu… Któregoś letniego dnia spakowałem plecak i stary namiot, dojechałem PKS-em do Pozezdrza, a stamtąd jakimiś „okazjami” dotarłem do Sztynortu. Do dziś pamiętam, iż sam pałac mocno mnie rozczarował,


Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

ale klimat parku i otoczenia starej kaplicy grobowej nad Darginem wywarł głębokie wrażenie. Gdzieś pogubiły się ołówkowe szkice, które robiłem podczas owej młodzieńczej wyprawy… Później z ramienia Polskiego Związku Żeglarskiego Sztynortem zarządzała nomenklaturowa spółka „Interster”. Sztynorcki punkt ciężkości przesunął się nad jezioro, gdzie zaczął się dynamicznie rozwijać port jachtowy, oraz do kamiennego budynku gospodarczego, w którym urządzono kultową wręcz wśród mazurskich żeglarzy tawernę „Zęza”. Zabytkową, parkową herbaciarnię zaczęto przerabiać na letnią rezydencję, m.in. wykładając jej wnętrze ceramicznymi kafelkami. W odnowionym nieco południowym skrzydle pałacu powstał hotelik, z którego korzystali „Intersterowi” goście dewizowi. Na parterze zainstalowano „żaglownię”, która w schyłkowym okresie była zwykłą szwalnią, szyjącą… pidżamy. Przedłużona nieco w Sztynorcie postpeerelowska epopeja zakończyła się strajkiem pracowników owej „żaglowni”. W końcu mienie sztynorckie zostało skomunalizowane i gmina Węgorzewo przystąpiła do poszukiwania strategicznego inwestora, który wstrzyknąłby do gminnej kasy duży zastrzyk gotówki i ożywił popadającą w coraz większą dewastację „sztynorcką perłę”. Rybak walczy z Austriakiem o „polskość Sztynortu” Na początku lat 90. pałacowo-folwarczny zespół architektoniczny w Sztynorcie wraz z 16-hektarowym założeniem parkowym stał się oczkiem w głowie suwalskiego konserwatora zabytków Adama Żywiczyńskiego, który rozpoczął walkę o ratowanie zagrożonego obiektu. Jednocześnie władze węgorzewskie miały głębokie przeświadczenie, iż w połączeniu z naturalnym portem, jaki stanowi Jezioro Sztynorckie, i zabudowaniami utworzonej tu przez „Interster” wioski żeglarskiej, jest to arcyatrakcyjne miejsce dla turystycznych inwestycji. Władze gminy Węgorzewo postanowiły nie dzielić obiektu, jeno, niczym jaki książę-elektor, zadysponować „dobrami sztynorckimi” w całości. Jednocześnie Stowarzyszenie „Wspólnota Mazurska” z Giżycka wystąpiło z inicjatywą utworzenia w Sztynorcie polsko-niemiecko-rosyjskiego (ze względu na bliskość granicy kaliningradzkiej) miejsca „spotkań europejskich”. Do tej inicjatywy przyłączyła się niespodziewanie Bettina Bouresh, energiczna Niemka, która przypadkiem trafiła do Sztynortu i bez reszty oddała się sprawie powołania Fundacji Sztynorckiej. Pani Bouresh poruszyła wszystkie możliwe czynniki w Polsce i w Niemczech, aby wsparły sprawę fundacji. Dotarła nawet do Helmuta Schmidta i potomków Lehndorffów. Nie potrafiła jednak zgromadzić żadnych funduszy, na które liczyła węgorzewska gmina i konserwator zabytków. Sąd nie zarejestrował też fundacji. Działania „Wspólnoty Mazurskiej” i Bettiny Bouresh spowodowały jednak, że wokół Sztynortu zrobiło się głośno. Do ataku ruszył przedsiębiorca z Milanówka – Zbigniew Rybak,

Kapliczka w pałacowym parku

25


Wojciech Marek Darski

przeprowadzający szumną, ogólnopolską akcję pod hasłem „zachowania polskości Sztynortu”. On jednak również, pomimo wielu obietnic, nie był w stanie sprostać wymogom inwestycyjnym (kilkanaście miliardów „starych złotych” za nabycie praw do obiektu plus wyasygnowanie wielokrotnie większej, szacowanej na blisko 200 miliardów starych zł, kwoty na renowację pałacu, parku i obiektów folwarcznych). W owym czasie „walki o polskość Sztynortu” na polskim rynku monopolowym pojawił się oryginalny produkt – wyprodukowana przez Zbigniewa Rybaka „Sztynort-Vodka” z odwzorowaniem pałacu na etykiecie i następującym tekstem na dołączonej metryczce: Rybak Sztynort-Vodka – na polskim choć i starozakonnym korzeniu nadającym jej specyficzny smak. Nazwa od pałacu w Sztynorcie – kiedyś ośrodku germanizacji polskich Mazur, ostatnio największym porcie jachtowym – powstała na pamiątkę moich zabiegów pozostawienia pałacu w polskich rękach. Zbyt dużo tych Sztynortów tracimy – choć nie musimy z tego powodu pić tak wiele, nawet „Sztynort-Vodki”.

Zamurowana kaplica chroni pozostałości żeliwnych, cmentarnych krzyży

26

30 czerwca 1995 roku gmina Węgorzewo przekazała aktem notarialnym pałac w Sztynorcie wraz z całą wsią (!) spółce „Revitalis”, reprezentowanej przez Bogusławę Treitler, żonę austriackiego biznesmena Dietricha Treitlera, m.in. budowniczego Hotelu „Sobieski” w Warszawie. W momencie spisania aktu notarialnego Treitlerowie wpłacili na konto gminy w Węgorzewie 3,5 miliarda „starych złotych”. Pozostałe 11,5 miliarda, które zamykało umówioną kwotę, plus rewaloryzacja za okres od czerwca 1995 do grudnia 1997, miało zostać uiszczone do 31 grudnia 1997 roku. W ramach owego 11,5 mld zł Dietrich Treitler miał zbudować 40 mieszkań dla mieszkańców Sztynortu poza przejętym przez siebie obszarem wsi. Treitler planował uczynienie ze Sztynortu dużego letniskowego obiektu. Przez dwa lata inwestował w port i wioskę żeglarską, jednak nie aż tak, żeby można to było uznać za zdecydowane zabiegi inwestorskie. Jeśli chodzi o pałac, ograniczył się jedynie do prowizorycznego zabezpieczenia walących się murów i dachu. Do końca 1997 roku do kasy gminnej nie wpłynęły pieniądze zagwarantowane aktem notarialnym. Nie zostały też pobudowane mieszkania dla sztynortczan. Odrzucili oni przedstawione im przez Austriaka projekty, oburzając się: – Tak można mieszkać w mieście; z aneksem zamiast kuchni, bez piwnic i schowków, a nie na wsi.


Sztynorcka szanta na patetyczną nutę

TIGA się miga Na początku 1998 roku gmina Węgorzewo złożyła do sądu wniosek o wydanie przez spółkę „Revitalis” sztynorckiego mienia ze względu na niewywiązanie się z zobowiązań aktu notarialnego. Wobec kompletnego fiaska poczynań Dietricha Treitlera niespodziewanie sytuację rozwiązała oferta Towarzystwa Inwestycyjnego Grupy Agros (TIGA S.A.), które w kwietniu 1998 roku odkupiło wierzytelności i wszystkie udziały w Sztynorcie od spółki „Revitalis”. Nowi właściciele zajęli się energicznie portem, gdzie wprowadzili flotyllę swoich jachtów czarterowych. Firma planowała wiele inwestycji, które z dawnej posiadłości Lehndorffów miały uczynić największy port żeglarski i wysokostandardowy ośrodek rekreacyjny na Mazurach. Jeśli chodzi o pałac i park, z wypowiedzi przedstawicieli zarządu spółki wynikało, że obiekty te powinny, ze względu na swoją historyczną przeszłość i zabytkową wartość, stanowić wspólne dobra kulturowe typu pałaców w Kórniku czy Łańcucie. Nic z tych deklaracji nie wynikło… Cały potencjał spółki-córki Towarzystwa Inwestycyjnego Grupy Agros o nazwie TIGA-Marina (później TIGA Yacht & Marina) skupił się na rozbudowie i eksploatacji portu nad Jeziorem Sztynorckim i zagospodarowaniu kamiennego budynku gospodarczego, w którym mieściła się tawerna „Zęza”. Na Jeziorze Sztynorckim zaroiło się od pomostów, przy których cumowała flotylla czarterowa TIGI, zaś część została podnajęta innym firmom czarterowym. Przy nabrzeżu wyrosła wodna stacja benzynowa Orlenu. Kamienny budynek „Zęzy” został przekształcony w obiekt hotelowo-restauracyjny. Podjazd na pałacowy dziedziniec ograniczono z jednej strony zamkniętą na głucho bramą, a z drugiej elektronicznie dozorowanym szlabanem. Można powiedzieć, że cały Sztynort został podporządkowany rozbudowanej infrastrukturze portowo-turystycznej, przy której zrujnowany pałac i zaniedbany park pełnią rolę skrzętnie ukrytego za letnimi dekoracjami, kłopotliwego dodatku. TIGA z pałacem nie zrobiła praktycznie nic, oprócz niewielkich działań zabezpieczających obiekt przed zawaleniem, żeby nie zostać posądzonym o świadome doprowadzenie do dewastacji zabytkowego obiektu. Podobnie miała się rzecz z parkiem, który przez okres rządów TIGI w Sztynorcie zdziczał kompletnie. Zainteresowanie obiektem pałacowym, wykazane przez Polsko-Niemiecką Fundację Ochrony Zabytków Kultury, które zaowocowało nieodpłatnym przekazaniem w 2009 roku zrujnowanego pałacu w jej ręce, uwolniło ostatecznie firmę TIGA od bardzo kłopotliwej schedy po hrabiach Lehndorffach. Szantowa coda sztynorcka Współczesny odzew na hasło „Sztynort” brzmi – największy port jachtowy na Mamrach, między Giżyckiem a Węgorzewem, główny ośrodek towarzyskiego życia żeglarzy (czytaj: piwo, szanty i balety do rana) na północy szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. Czuję się cokolwiek zażenowany, kiedy moi mazurscy goście – zainteresowani przeważnie historią i kulturą Mazur – proszą, abym zawiózł ich do Sztynortu. Co ja im tam mogę pokazać? Zrujnowaną i wybebeszoną skorupę pałacową, której jedyną historyczną atrakcją jest „kuchenka Ribbentropa”? Zdziczały, podmokły park, z którego natychmiast wygnają ich hordy komarów? A może pijanych żeglarzy, którzy z krypty grobowej w kaplicy Lehndorffów urządzili sobie toaletę… Tego typu „kulturowych atrakcji” jest tu najwięcej.

27


Wojciech Marek Darski

Sztynort to największy port jachtowy na północy Wielkich Jezior Mazurskich

28

Nie chcę oceniać sztynorckich starań Polsko-Niemieckiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury, ale na moje oko w okresie ostatnich pięciu lat niewiele się tutaj zmieniło. Sympatycznego i pełnego dobrych chęci Piotrka Wagnera, który z ramienia fundacji sprawuje coś na kształt opiekuńczego zarządu obiektu, można spotkać latem przy składanym stoliczku u wejścia do pałacu. Opowiada wycieczkom oraz indywidualnym turystom o pałacowej historii i planach fundacji. Namawia do finansowego wsparcia owych planów… Nie chcę być złym prorokiem, ale jawi mi się to jak kolejny etap sztynorckiej entropii, bezwładu i chronicznej niemożności, mazurskiego odpowiednika „Zagłady domu Usherów” Edgara Allana Poego… Cała powojenna historia sztynorckiego gniazda rodowego hrabiów Lehndorffów jest naznaczona owym niepowstrzymanym upadkiem, a najsmaczniejsze kąski są powoli wydziobywane z truchła. Najpierw byli Rosjanie i „muzealnicy”. Podobno część wywiezionych z pałacu w celu muzealnego uchronienia dzieł sztuki ostatecznie wcale do żadnego muzeum nie trafiła. Sam w latach 70. ubiegłego stulecia miałem okazję do nabycia za flaszkę wódki map i dokumentów ze Sztynortu. Potem ze sztynorckiego parku zabrano unikatowy, trzynastotarczowy zegar słoneczny z 1741 roku i ustawiono go przed pałacem Dohnów w Morągu, zaś kamienna płyta nagrobna Meinharda von Lehndorffa trafiła na dziedziniec Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie. W 2004 roku Aleksander Potocki uzyskał zgodę konserwatora zabytków na przeniesienie i zrekonstruowanie w Gałkowie drewnianego budyneczku z ciekawie zaaranżowanym gankiem, uważanego za „dworek łowczego”. Ostatnio sprzed pałacu „zaniknęły” też metalowe, XVII-wieczne pachołki z herbami Lehndorffów i Dönhoffów. Mam nadzieję, iż zostały tymczasowo zabezpieczone, a nie wywiezione do zaadaptowania gdzie indziej. Ostatnio, podczas wizyty na cmentarzu Lehndorffów nad jeziorem Dargin, sam spłoszyłem jakieś towarzystwo, buszujące wokół kaplicy z wykrywaczami metalu… Może nie jestem prawdziwym polskim patriotą, ale coraz bardziej wydaje mi się, że żadne „Interstery”, „Revitalisy”, TIGI czy Polsko-Niemiecke Fundacje Ochrony Zabytków Kultury, tudzież inne „twory zbiorowe” z rozmytą odpowiedzialnością nie są receptą na kulturowy renesans Sztynortu. Gdyby hrabina Vera von Lehndorff odnalazła w sobie energię i pasję swojego ojca, który przecież w latach 30. ubiegłego stulecia uratował Sztynort od kompletnego upadku, należałoby jej to wszystko oddać z ucałowaniem rąk, jeśliby zechciała przyjąć. Wojciech Kętrzyński i inni XIX-wieczni autorzy pisali, iż Lehndorffowie udostępniali do zwiedzania swój piękny pałac i park. Może Sztynort powinien do Lehndorffów powrócić… Wojciech Marek Darski (fotografie w tekście – autor)


Marzena ZWIEROWICZ

Uroda sztynorckiej krainy

MARZENA ZWIEROWICZ architekt krajobrazu, zajmuje się ochroną i kształtowaniem krajobrazu kulturowego, szczególnie Warmii i Mazur. Autorka opracowań studialnych krajobrazu kulturowego, dokumentacji konserwatorskich zabytkowej zieleni oraz projektów rewaloryzacji zabytkowych parków, ogrodów i cmentarzy. Członkini Wspólnoty Kulturowej „Borussia” i Towarzystwa Opieki nad Zabytkami.

Historia majątku sztynorckiego zapisana jest nie tylko w książkach, dokumentach, wspomnieniach i legendach. Można ją też odczytać w tym, co i w jaki sposób otacza siedzibę znakomitego rodu Lehndorffów, podkreśla jego ważność, nadaje odpowiednią oprawę, urzekając pięknem, ale też świadcząc o poziomie kultury rolnej i odpowiedzialności gospodarzy. Bowiem rangę majątku określa nie tylko wielkość pałacu, liczba folwarków, powierzchnie pól i lasów, ale sposób patrzenia, myślenia i zagospodarowania przestrzeni. W przypadku Krainy Wielkich Jezior – czy w ogóle Warmii i Mazur, terenów dawnych Prus Wschodnich – wydawać się to może łatwym zadaniem. Sam w sobie krajobraz jest fascynujący i o tym nikogo nie trzeba przekonywać. Z racji niebywałej naturalnej malowniczości terenu z jego polodowcowym pofalowaniem, rozległymi lasami, licznymi wielkimi jeziorami i małymi oczkami śródpolnymi, polami i łąkami poprzecinanymi kępami drzew zdaje się być jednym wielkim parkiem angielskim. Jednak szczególne traktowanie przestrzeni, umiejętność połączenia względów praktycznych, gospodarskich z wrażliwością na piękno krajobrazu wydaje się cechą szczególną wschodniopruskich majątków. Dotyczy to zarówno najbogatszych junkierskich kluczy majątków o powierzchni paru tysięcy hektarów pól i lasów, jak Drogosze, Kwitajny, Szymbark, jak i mniejszych, dobrze zarządzanych dóbr w Dylewie

29


Marzena Zwierowicz

Dębowa aleja dojazdowa do majątku, podobne prowadzą jeszcze do kaplicy-mauzoleum, do folwarku Łabapa.

czy Brzeźnicy. W przypadku dóbr sztynorckich wielowiekowa tradycja i zakres działań, rozmach przedsięwzięć w połączeniu z położeniem w trudno dostępnym terenie, określanym jako „miejsce w głuszy”, czyni to miejsce szczególnie ważnym. Goście o Sztynorcie Już samo określenie „miejsce w głuszy” brzmi intrygująco. I taki jest Sztynort. Zawsze wzbudzał podziw i emocje, czego odzwierciedleniem były adnotacje w dziennikach, listach, wspomnieniach licznych wybitnych postaci przez wieki tu przyjeżdżających. Najwcześniejsze informacje przekazuje Caspar Abel1, niemiecki teolog, historyk i poeta, który na początku XVIII wieku w swych dziełach krajoznawczych zauważał: nad jeziorem leży zamek Sztynort hrabiów Lehndorffów, przy którym leżą piękne ogrody rozkoszy i aleje. Sztynort wzmiankowany jest pod koniec XVIII wieku przez Friedricha Samuela Bocka2, niemieckiego filozofa i teologa:

30

Sztynort, hrabiowskie dobra Lehndorffów blisko Węgorzewa, do którego prowadzi doskonale długa aleja dębowa posiada budzący szacunek budynek, z którego górnego piętra roztacza się widok na miasto i jezioro oraz na znajdujące się obok ostrowy, ziemie rolne, pola, dobra ziemskie, kościoły, folwarki i tym podobne. Ogród rozkoszy otoczony jest przez gęste zarośla, poprzez które wiodą cieniste ciągi spacerowe prowadzące do brzegów jezior. ............................................................ 1 K. Abel, Preussische und Brandenburgische Reichs- und Staats-Historie, Leipzig–Gardeleben 1735; cyt. za: U. Gräfin zu Dohna, Gärten und Parke in Ostpreussen. 400 Jahre Gartenkunst, Herford: Busse Seewald, 1993; tłum. cytatów Joanna Bożek. 2 F. S. Bock, Einleitung in den Staat von Preussen, Berlin, 1749; tenże, Versuch einer wirthschaftlichen Naturgeschichte von dem Königreich Ost- und West-Preußen, Bd. 1-5, Dessau 1782-1785; zob. przyp. 1., cyt. za: U. Gräfin zu Dohna, dz. cyt.


Uroda sztynorckiej krainy

Wiele miejsca w listach poświęcał parkowi sztynorckiemu wielokrotnie goszczony w pałacu biskup Ignacy Krasicki3, serdeczny przyjaciel Ernsta Ahasverusa Heinricha Lehndorffa (1727-1811), z którym wymieniał doświadczenia i służył radą jako znakomity znawca sztuki ogrodowej, czego dał świadectwo w swych ogrodach biskupich w Lidzbarku Warmińskim, Smolajnach, Sątopach. Z wielką sympatią wspominała i pisała o Sztynorcie Marion Gräfin Dönhoff4, która była skoligacona z rodem Lehndorffów:

Ta sama aleja widziana ze wzgórza widokowego położonego na północ od parku, rozległe pola uprawne są tłem ekspozycji alei.

Naszymi najbliższymi krewnymi byli Lehndorffowie ze Steinort, bez wątpienia najładniejszej posiadłości w Prusach Wschodnich. […] Pałac nie prezentował się zbyt imponująco, jako że w późniejszych latach zeszpecono go przybudówkami, ale krajobraz był urzekająco wspaniały. Wiele cennych dokumentów, planów, informacji odnalazł Carl E. L. von Lorck w trakcie swojej pracy nad książką „Groβ Steinort” wydanej w 1937 roku. Opracowanie dotyczące założenia parkowego nie zostało jednak ukończone z powodu utraty wszystkich dokumentów w czasie wojny. Jak podaje Ursula Gräfin zu Dohna5, odnalazł plan barokowego parteru ogrodowego, rycinę upamiętniającą stan sprzed 1800 roku, jak również projekt w „anglizującej strukturze Petera Josepha Lenne” z około 1820 roku. I dzisiaj Sztynort inspiruje badaczy, dziennikarzy, poetów6. Jednak dla większości jest to przede wszystkim największy port jachtowy na Mazurach, położony malowniczo na półwyspie, wśród lasów, z intensywnie rozbudowującą się mariną i jej zapleczem. Przeciętny turysta czy żeglarz niewiele dowie się, co naprawdę jest istotą tego miejsca. Brak pełnego rozpoznania i planowane inwestycje na tym terenie budzą wielki niepokój nie tylko w świecie konserwatorów zabytków.

31 Krótka historia Historia majątku sięga XVI wieku, kiedy zakon krzyżacki nadał w lenno Fabianowi, Casparowi i Sebastianowi Lendorfom/Lehndorffom ziemie nazwane „wielką głuszą nad jeziorem”, czyli ............................................................ 3 Korespondencja Ignacego Krasickiego. Z papierów Ludwika Bernackiego. T. 1 (1743-1780), Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1958; Korespondencja Ignacego Krasickiego. Z papierów Ludwika Bernackiego. T. 2 (1781-1801), Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1958. 4 M. Gräfin Döhnhoff, Dzieciństwo w Prusach Wschodnich, tłum. E. i J. Czerwiakowscy, [Warszawa]; Berlin: Słowo, 1993. 5 U. Gräfin zu Dohna, dz. cyt., zob. przyp. 1. 6 Zob. wiersz i tekst W. M. Darskiego w tym samym numerze pisma Borussia. Kultura. Historia. Literatura.


Marzena Zwierowicz

Bardzo ważne wnętrze założenia parkowego – między pałacem a Jeziorem Sztynorckim. Pierwotnie wykorzystywane było jako wybiegi dla koni ze słynnej stadniny sztynorckiej. Widoczne dysharmonijne degradujące tę przestrzeń współczesne zagospodarowanie.

32

Sztynort. W rękach rodziny Lehndorff, która jako jeden z najbardziej znakomitych rodów istotnie zapisał się w historii Prus i Polski, majątek pozostał do 1945 roku7. Istniejąca wśród lasów i jezior do dziś rezydencja i cały majątek kształtowana była, w wyniku burzliwej historii, etapami od XVI do XIX wieku. Pierwszą siedzibę z połowy XVI wieku, w postaci mieszkalno-obronnej wieży, zlokalizowano na cyplu nad jeziorem Dargin. Po zalaniu cypla przez wody jeziora przeniesiono budowę rezydencji w głąb półwyspu, a stare miejsce jest znane jako niebezpieczny dla żeglarzy punkt na jeziorze Dargin, zwane „Alt Steinort” lub „Kamienie Sztynorckie”. Na przełomie XVI i XVII wieku znacznie wzrosła ranga rodu. Dobra w rękach Meinharda Lehndorffa (1590-1639), pierwszego dziedzicznego właściciela majątku, należały wówczas do największych posiadłości ziemskich w tym regionie8. Już wtedy zaznaczyła się wizja wielkiej rezydencji. Na miarę czasów (jak podaje Marion Gräfin Dönhoff) Meinhard zasadził potężne aleje dębowe dające początek założeniu parkowemu. Po zniszczeniach wojennych XVI-wiecznej siedziby rozpoczęto w 1689 roku na jej fundamentach budowę nowego pałacu i kształtowanie majątku w nowej formie. Stworzono wielkie, jak na miejsce i czas, założenie barokowe w oparciu o główną oś kompozycji łączącą dwa jeziora Kirsajty i Sztynorckie. Całość skomponowana była w wyraźnym geometrycznym układzie, w którym osiowość założenia podkreślały układ zabudowy oraz aleja na drodze dojazdowej i aleje na terenie ogrodu, przedłużone kanałem. Pałac, zgodnie z barokowymi ideami, od frontu sąsiadował z obszernymi dziedzińcami w otoczeniu reprezentacyjnych budynków mieszkalnych i gospodarczych, natomiast z drugiej strony łączył się z regularnym barokowym ogrodem. Podwórze folwarczne wraz z zabudową gospodarczą położone było po południowej stronie zespołu rezydencjonalnego. W końcu XVIII i na początku XIX wieku dokonano istotnych zmian w pałacu i jego otoczeniu, odchodząc od stylistyki barokowej. Rozebrano budynki wytyczające barokowy dziedziniec, rozbudowano pałac o dwa skrzydła boczne. Wcześniej, za czasów Ernsta Ahasverusa Heinricha, ............................................................ 7 www.sztynort.nafali.net 8 U. Gräfin zu Dohna, dz. cyt.


Uroda sztynorckiej krainy

przystąpiono do przekształcenia i powiększania regularnego ogrodu w krajobrazowy park zgodnie z najnowszymi trendami w sztuce ogrodowo-parkowej. Kolejną rozbudowę pałacu o dwa pawilony alkierzowe przeprowadzono w latach 1860-1880, zmieniając też wygląd fasady. Równolegle zagospodarowywano i komponowano dalsze otoczenie rezydencji. Powstał rozległy wielohektarowy kompleks parkowo-krajobrazowy łączący się w naturalny, harmonijny sposób z otaczającym naturalnym pejzażem, z lasami, łąkami, polami i jeziorami. Klucz Sztynort w XIX wieku należał nadal do jednych z największych dóbr w Prusach Wschodnich, obejmował powierzchnię ponad 5500 ha. W obrębie Półwyspu Sztynorckiego należały do niego, obok samego Sztynortu Wielkiego – ośrodka dóbr, także majątki i folwarki w Sztynorcie Małym, Łabapie, Stawiskach, Pniewie, Kietlicach, Tarławkach, Kamionku Wielkim (cegielnia). Należały też wyspa Upałty i liczne mniejsze wyspy na otaczających jeziorach. Trzeba też odnotować szczególną rolę, jaką odegrały w kształtowaniu majątku panie na Sztynorcie. Podobnie jak w Polsce Izabela Czartoryska w Puławach czy Helena Radziwiłłowa w Arkadii, to kobiety w znacznym stopniu kreowały postać Sztynortu. Maria Eleonora z domu Dönhoff z Friedrichstein (1664-1723), młoda wdowa, kontynuowała dzieło teścia Meinharda i męża Ahasverusa. Na przełomie XVII i XVIII wieku, realizując zapewne wcześniejsze plany swego znacznie starszego męża, po zniszczeniach wojennych odbudowała i rozbudowała pałac oraz otoczyła go barokowym parkiem. Amelia Karolina z domu von Schmettau-Stohnsdorf (1751-1830), żona Ernsta Ahasverusa Heinricha, także razem z mężem musiała uczestniczyć w przekształcaniu parku „w duchu angielskim”, przyczyniła się do budowy w 1816 roku pawilonu parkowego, tzw. herbaciarni oraz prawdopodobnie wybudowanego w roku jej śmierci (1830) drugiego pawilonu parkowego, tzw. kapliczki. Anna z domu von Hahn-Basedow (1830-1894), żona Karla Meinharda zajętego służbą dyplomatyczną i hodowlą koni (m.in. dyrektora generalnego Pruskich Stadnin Państwowych), przejęła zarządzanie majątkiem. Kontynuowała w latach 1860-1880 kolejną rozbudowę pałacu, rozpoczętą przez jej teścia Carla Friedricha w 1829 roku oraz rozbudowywała folwark. Kształtowała również przestrzeń parkowo-krajobrazową. Za jej czasów wybudowano mauzoleum Lehndorffów nad jeziorem Dargin. Początek XX wieku to czas upadku majątku. Zaczął się od bardzo złego gospodarowania majątkiem przez kolejnego dziedzica, który numizmatykę przedkładał nad zarządzanie dobrami. Zmniejszyła się powierzchnia dóbr sztynorckich, ale w rękach rodziny nadal pozostawał Półwysep Sztynorcki. Rządy następnego właściciela, spadkobiercy z innej linii rodu, dały nadzieje na ponowny rozkwit majątku. Jednak druga wojna światowa przyniosła śmierć Heinricha von Lehndorffa – ostatniego dziedzica – oraz – jako konsekwencję jego udziału w zamachu na Hitlera – konfiskatę majątku przez nazistów. Po 1945 roku Państwowe Gospodarstwo Rolne i bardzo niefortunna działalność różnych spółek pozarolniczych stopniowo przyczyniły się do praktycznej ruiny zespołu pałacowo-parkowego z folwarkiem. Ale kształtowany przez właścicieli krajobraz przetrwał i nadal urzeka swoim pięknem.

33


Marzena Zwierowicz

Zasięg barokowego założenia ogrodowego w Sztynorcie z przełomu XVII i XVIII wieku (przedstawiony na niemieckiej mapie topograficznej z 1921 roku; www.mapster) oprac. mapy M. Zwierowicz.

34

Ranga przestrzeni Istotą tego miejsca był i jest szeroko pojmowany krajobraz, jedność ukształtowanego tu krajobrazu kulturowego majątku z naturalnym krajobrazem tak fantastycznym w samej swojej naturze. Dobra ziemskie Sztynort, z siedzibą rodową połączoną jak wszędzie w Prusach siecią alei przydrożnych z podległymi folwarkami, należy rozpatrywać zatem w zupełnie innej skali – skali wielkoobszarowego komponowanego przez wieki krajobrazu wykraczającego daleko poza powszechnie uznane granice założenia pałacowo-parkowego. Wędrując wśród drzew, penetrując wszystkie zakątki półwyspu, przy okazji analizując archiwalne mapy, można odnaleźć bardziej lub mniej wyraźne ślady świadczące o niebywałej randze majątku, o komponowaniu na wielką skalę i z wielkim szacunkiem dla istniejącego od wieków naturalnego pejzażu i sił przyrody. Już w XVII wieku majątek kształtowano z wielkim rozmachem w trudnym do zagospodarowania terenie (nie tylko na owe, ale i dzisiejsze czasy), na otoczonym wielkimi jeziorami długim półwyspie, z rozległymi bagnistymi lasami. Jedyna droga prowadziła od zachodu, z pozostałych – północy, wschodu i południa były tylko przechodzące jedno w drugie wielkie jeziora. Zaplanowano wówczas budowę zespołu rezydencjonalnego w nietypowym układzie, na niebywałą skalę, której istota opierała się na olbrzymiej osi głównej (w linii północny wschód–południowy zachód). Ta oś, zdeterminowana krajobrazem, rozciąga się między dwoma, należącymi do mniejszych w otoczeniu półwyspu, jeziorami – Kirsajty i Sztynort. W dalszej perspektywie prowadzi, przypadkowo lub nie, między kulisującymi widok małymi wysepkami daleko w je-


Uroda sztynorckiej krainy

ziorny pejzaż. Układ jest nietypowy, bowiem zazwyczaj to główna siedziba mieszkalna wytycza główną oś kompozycyjną założenia. W tym przypadku główna oś rozdziela część rezydencjonalną z reprezentacyjnym dziedzińcem, pałacem i ozdobnym ogrodem barokowym od części gospodarczej z zespołem zabudowy folwarcznej i ogrodami użytkowymi. Dodatkowo pokreślona jest olbrzymim kanałem (ok. 700 m długości), łączącym poprzez bagna nadjeziornych lasów rezydencję z jeziorem Kirsajty. Tego typu rozwiązanie układu wodnego z długimi kanałami, wywodzące się z najlepszych wzorów francuskich, jest rzadko spotykane w Prusach Wschodnich (występowało tylko w najbardziej reprezentacyjnych, wielkich założeniach, na przykład we Friedrichstein, Kamieńcu, Słobitach, Gładyszach) i jeszcze rzadziej zachowane do obecnych czasów. Oś główną całego założenia przecinają prostopadle osie poprzeczne, wzdłuż których rozwijają się poszczególne elementy kompozycji. Najważniejsza dla zespołu oś poprzeczna to jedyna droga dojazdowa z głównego traktu Kętrzyn–Węgorzewo do majątku, prowadząca przez dziedziniec reprezentacyjny na podwórze folwarczne. Jak podają Marion Gräfin Dönhoff i Ursula Gräfin zu Dohna, rodzinna legenda mówi, że początki ozdobnego ogrodu stworzył Meinhard von Lehndorff (1590-1639), sadząc dęby wzdłuż drogi dojazdowej i prostych alei ogrodowych w sąsiedztwie starego dworu. Jego syn Ahasverus, dyplomata i wybitny mąż stanu, wraz z wymienioną wcześniej żoną Marią Eleonorą ukształtowali w pełni barokowy, geometryczny ogród na planie wydłużonego prostokąta ze wszystkimi typowymi dla stylu rozwiązaniami przestrzennymi i detalami, zgodnie z zasadami sztuki ogrodowej. Ten etap rozwoju rezydencji został szczegółowo omówiony przez Miłosza Walerzaka9. Zagospodarowywanie „turystyczne” włości nie kończyło się tylko na najbliższym otoczeniu pałacu. Kolejnym pomysłem wzbogacenia „ogrodu rozkoszy” jest urządzanie wysp na otaczających jeziorach. Na Wyspie Upałty na jeziorze Mamry w XVIII wieku wybudowano niewielki pałacyk z regularnym barokowym ogrodem, na położonej obok Wyspie Piramidowej postawiono piramidę-pomnik poświęconą przyjacielowi Lehndorffów. Dopływano tam łodziami najpierw wielkim kanałem, potem na jezioro Kirsajty, dalej na wielkie jezioro Mamry. Zgodnie z nowymi trendami w kształtowaniu parków i ogrodów w drugiej połowie XVIII wieku zaczęto wprowadzać istotne zmiany w sztynorckich ogrodach i ich otoczeniu. Ernst Ahasverus Heinrich, wnuk Marii Eleonory, chwali się w swych dziennikach10: czerwiec 1767 – ze słodkim zadowoleniem napawam się wiejskim życiem, które uważam za 1000-kroć przyjemniejsze, niż myślałem. Kazałem dokonać w ogrodzie kilku zmian, wyrąbać aleje, i jestem przy tej pracy tak zaangażowany ciałem i duchem, że chciałbym wykrzyczeć razem z Jozue – „Słońce, zatrzymaj się!”. W 1779 roku: z tyłu za moim ogrodem zamieniłem z nieużytku duży kawałek ziemi, co do którego wiele sobie obiecuję. Ogród wypiękniał, widoki wspaniałe, drzewa wyższe. Teraz go rozszerzałem i jest, myślę, największy w Prusach, Ale niczego nie można sprzedać, a dochody byłyby dobre, gdyby był chociaż 1 fenig.

............................................................ 9 M. Walerzak, Gładysze, Kamieniec, Słobity, Sztynort. Ogrody barokowe przy rezydencjach dawnych Prus, Olsztyn: Borussia, 2010. 10 Nowe wyd.: Die Tagebücher des Grafen Lehndorff. Die geheimen Aufzeichnungen des Kammerherrn der Königin Elisabeth Christine, Berlin: Berlin-Story-Verl., 2012; zob. przyp. 1., cyt. za: U. Gräfin zu Dohna, dz. cyt.

35


Marzena Zwierowicz

Zasięg krajobrazowego założenia parkowego w Sztynorcie w połowie XIX wieku (przedstawiony na niemieckiej mapie topograficznej z 1921 roku; www.mapster) oprac. mapy M. Zwierowicz.

36

Dalej opisuje, że zajmuje się wyrąbywaniem nowych korytarzy i ciągów w moich angielskich promenadach. Inspiracją stały się liczne zagraniczne podróże, w czasie których zwiedzał również parki i ogrody: w Montbéliard, w Étupes, gdzie były wspaniałe drogi spacerowe daleko poza ogrodem, widoki, jelenie […] jest „ruina” rzymska, grobowiec, domek szwajcarski, pięknie pokryte place spacerowe, których odbicie kreował później u siebie w Sztynorcie. Słuchał również rad księcia biskupa Ignacego Krasickiego, z którym wielokrotnie spotykał się w Lidzbarku i Smolajnach, gdzie hrabia otrzymywał bodźce do przekształcania barokowego ogrodu w „park angielski”11. Zatem zgodnie z nowymi ideami przekształcano wnętrze barokowego ogrodu oraz – idąc dalej – w kompozycję parkową włączano kolejne partie krajobrazu położone bezpośrednio w otoczeniu ogrodu, jak i w pewnym oddaleniu, pośród pól uprawnych i łąk. Na wyniesieniu po północnej stronie parku, widocznym zarówno od strony pałacu i parku, jak z głównej alei dojazdowej zlokalizowano na samym szczycie budynek z ogrodem użytkowym na południowym stoku wyniesienia (być może winnica). Otwarte przestrzenie łąk i pól były przeciwwagą dla zwartego drzewostanu starego ogrodu. Rozległe pastwiska dla koni ze słynnej stadniny sztynorckiej też były elementem „programu parkowego”. Stały się polem ekspozycji parku postrzeganego z zewnątrz oraz otwarciem widokowym z wnętrza parku na pofalowane pola, taflę jeziora, zamknięte linią rozległych lasów. Rozbudowano sieć nowych kanałów, ale już o swobodnym przebiegu, w formie otaczającej centralną część parku, tzw. rzeki angielskiej, bardzo charakterystycznej dla tego okresu, oraz sieci mniejszych kanałów wzdłuż dróg parkowych. Układ wodny ............................................................ 11 Zob. U. Gräfin zu Dohna, dz. cyt.


Uroda sztynorckiej krainy

był bardzo ważnym elementem kompozycji parkowej, ale miał również olbrzymie znaczenie praktyczne: meliorował podmokły teren i umożliwiał udostępnienie kolejnych partii lasu do tworzenia wnętrz parkowych, m.in. dla ekspozycji starego głównego kanału barokowego. Jak wynika z materiałów kartograficznych (mapa z 1807 roku) jeszcze na początku XIX wieku widoczne są regularne, proste aleje barokowe w pałacowej części centralnej i w kwaterowym ogrodzie przy folwarku. Wiek XIX to czas kolejnych etapów zagospodarowywania i przekształcania pałacu oraz parku krajobrazowego w komponowany krajobraz parkowy. Starą siedzibę Lehndorffów rozbudowano o boczne skrzydła. Zmieniono charakter dziedzińca przed elewacją frontową pałacu, rozebrano budynki po jego północnej stronie i nadano mu bardziej parkowy charakter, otwierając szeroko przestrzeń w kierunku Jeziora Sztynorckiego, które stało się bardzo ważnym elementem rozbudowującej się kompozycji przestrzennej. W parku po północnej stronie pałacu zachowano dwie główne proste dębowe aleje barokowe: aleję na głównej osi i aleję do niej poprzeczną. Założono sieć nowych ścieżek łagodnie wijących się wśród starych drzew i prowadzących do komponowanych w nowej stylistyce wnętrz parkowych. Grupy drzew i krzewów otaczały nieregularne polany, na których eksponowano drzewa ostańce, najstarsze i najpiękniejsze dęby. W trakcie spaceru lub przejażdżki otwierały się kolejne widoki: na kanał, na rzekę, daleko na linie lasów. Dla zwiększenia efektu szerokiego otwarcia się na otaczający krajobraz na początku XIX wieku na końcach starej poprzecznej alei dębowej wybudowano pawilony parkowe, z których podziwiano widoki w kierunku południowym i północnym. Na południu w 1816 roku posta-

Elementy komponowanego krajobrazu wokół założenia pałacowo-parkowego w Sztynorcie: kaplica-mauzoleum, wzgórze widokowe z siedliskiem, miejsce widokowe na „Kamienie Sztynorckie” (Alt Steinort), wiatrak w Łabapie, aleje przydrożne (przedstawiony na niemieckiej mapie topograficznej z 1921 roku; www.mapster) oprac. mapy M. Zwierowicz.

37


Marzena Zwierowicz

Widok tego samego wnętrza z pałacu (zob. s. 32) w kierunku Jeziora Sztynorckiego i dalej kaplicy-mauzoleum. W projektach nowego zagospodarowania teren ten przeznaczono na apartamenty mieszkalne, gastronomię i usługi.

38

wiono pawilon stylizowany na grecką świątynię, tzw. herbaciarnię wg projektu Carla Gottharda Langhansa12, z którego podziwiano łąki i pola z komponowanymi grupami drzew, a także z wygrodzonym wśród pól na obrzeżu lasu być może zwierzyńcem13. Na północy w 1830 roku postawiono neogotycki pawilonik zwany obecnie kapliczką14, choć nie pełnił funkcji sakralnych. Z niego roztaczał się widok na północne pola i łąki otoczone lasami, a wśród nich na wcześniej wspomniany budynek z ogrodem na wzgórzu, który w połowie XIX wieku został oznaczony jako „Kapelle”. Widocznie wcześniejszym obiektom użytkowym zmieniano funkcje i nadawano nowe znaczenie wpisujące się w nową filozofię parku. Z kolei z tego wzgórza, najwyższego w okolicy, można było podziwiać widok nie tylko na masyw parku i nowe dachy pałacu, ale przede wszystkim na imponującą starą aleję dojazdową wspaniale rysującą się na tle rozległych pól. W połowie XIX wieku w polu szczególnego zainteresowania znalazła się południowa część półwyspu: wewnętrzne małe jezioro Sztynort i jego otoczenie. W 1858 roku wybudowano kaplicę rodową w bardzo nietypowym miejscu, z dala od pałacu, z dala od kościoła i wsi. Zlokalizowana została w trudno dostępnym zalesionym terenie po południowej stronie Jeziora Sztynorckiego, na wyniesionym wąskim pasie terenu między jeziorami, z którego otworzono piękne widoki na południe – na olbrzymie jezioro Dargin i na północ – na całą panoramę majątku. Do kaplicy-mauzoleum od strony pałacu prowadziły wspaniałe aleje dębowe po obu stronach Jeziora Sztynorckiego. Kolejna dębowa aleja prowadziła dalej, przez folwark w Łabapie, aż do kościoła patronackiego w Radziejach. Sam kościół również wiele zawdzięczał Lehndorffom, zarówno ............................................................ 12 Carl Gotthard Langhans (1732-1808), niemiecki architekt i budowniczy, przedstawiciel wczesnego klasycyzmu w architekturze Prus. Najbardziej znane jego projekty to: Brama Brandenburska w Berlinie, zamek Rheinsberg, zamek, parki i herbaciarnia w Brzegu Dolnym, kościoły ewangelickie (m.in.: Jelenia Góra, Dzierżoniów, Wałbrzych), budynek Starej Giełdy we Wrocławiu, teatr w centrum Legnicy, Pałac Marmurowy w Poczdamie. 13 M. Walerzak, Założenie pałacowo-ogrodowe w Sztynorcie Wielkim. Historia i rozwój kompozycji ogrodowej w: Sztynort – utracone dziedzictwo czy szansa na ocalenie. Konserwacja i zagospodarowanie pałacu w Sztynorcie jako wspólna polsko-niemiecka inicjatywa, materiały z konferencji , Olsztyn 5-6 listopada 2008, red. I. Liżewska, Olsztyn: Borussia, 2009. 14 Tamże.


Uroda sztynorckiej krainy

sam budynek kościoła, jak i jego wyposażenie. Dwupoziomowa ośmioboczna budowla nad jeziorami, z wejściem przez bramę cmentarną od strony Jeziora Sztynorckiego, służyła w wyższej partii jako kaplica wszystkim mieszkańcom majątku. W niższej pełniła rolę krypty rodowej Lehndorffów z osobnym od strony jeziora Dargin wejściem, do którego prowadziła aleja żywotników. Na otaczającym ją cmentarzu pochowani są mieszkańcy i pracownicy majątku: zarządcy, leśnicy, nauczyciele, a także polegli w pierwszej wojnie światowej żołnierze. Na tym nie kończyło się komponowanie tej wydawałoby się wykorzystywanej rolniczo partii majątku. Nieprzypadkowo ślady prowadzą na sam cypel południowy półwyspu. Zróżnicowane ukształtowanie terenu pozwala odkrywać kolejne odsłony wnętrz krajobrazowych. Stare drogi, stare świerki, rozrzucone głazy pozwalają przypuszczać, że właśnie z tego skomponowanego miejsca widokowego na końcu półwyspu spoglądano na miejsce pierwotnej siedziby rodu, teraz zalanej przez wody jeziora i znanej żeglarzom jako „Kamienie Sztynorckie”. Dalej na północ otwierał się widok na wiatrak w Łabapie. Kępy drzew i krzewów ożywiają pofalowane pola i pastwiska. W tę przestrzeń wkomponowano dalekie trasy spacerowe z jeszcze dalszymi widokami na jeziora i ich przeciwległe brzegi. A wokół rozciągają się nadjeziorne lasy. Komponowany krajobraz, w różnym zakresie, daje się dostrzec praktycznie na całym półwyspie.

Wzgórze widokowe ze śladami domu z ogrodem, najwyższe w okolicy – ważny element kompozycji krajobrazowej.

39 Dotychczasowe rozpoznanie, sposób zagospodarowania i zakres ochrony To kształtowane na przestrzeni wieków z wielka pieczołowitością i znawstwem założenie nie miało szczęścia po zmianie sytuacji geopolitycznej. Po 1945 roku ziemie te weszły w granice Polski Ludowej, a majątki znacjonalizowano. Podobny los spotkał praktycznie wszystkie wielkoobszarowe majątki ziemskie. W drugiej połowie XX wieku straciło swój status, podzielone na wielu właścicieli i użytkowników: osoby prywatne, spółki, fundacja, instytucje państwowe (Agencja


Marzena Zwierowicz

Grupa świerków na horyzoncie oznacza miejsce widokowe na „Kamienie Sztynorckie” na jeziorze Dargin – miejsce pierwotnej lokalizacji siedziby Lehndorffów.

40

Nieruchomości Rolnych, Lasy Państwowe), eksploatowane do śmierci technicznej, popadło w ruinę i zaniedbanie lub zostało przekształcone. Mimo kolejnych ambitnych planów właściwie na razie nie widać światła nadziei na poprawę sytuacji, która pozwoliłaby na właściwą ochronę i zagospodarowanie. Jak dotąd brak w odpowiednim czasie pełnego rozpoznania historyczno-przestrzennego i możliwości formalnych z zakresu stosowanej opieki nad zabytkami nie pozwolił na zdefiniowanie i objęcie ochroną konserwatorską majątku w pełnym zakresie. Jest to bowiem złożony układ ruralistyczny, który tworzą pałac z założeniem parkowym, zespół folwarczny i wieś folwarczna, a także rozłóg pól i aleje przydrożne. W latach 60. i 70. XX wieku, zgodnie z ówczesnymi zasadami ochrony przede wszystkim obiektów architektonicznych, wpisano do rejestru zabytków poszczególne budynki należące do zespołu: pałac, pawilony parkowe, oficyny, kaplicę-mauzoleum, budynki folwarczne (spichlerz, stajnie, obory). Jak w wielu przypadkach na terenie całej Polski, nie zapewniło to jednak właściwej opieki. Przeniesiono do innej miejscowości ruinę dawnej karczmy służącej wsi folwarcznej i rzeczywiście uratowano budynek, przywrócono zbliżoną funkcję, ale niestety nie w Sztynorcie. Części budynków już nie ma, pozostałe są w katastrofalnym stanie i to są rzeczy powszechnie znane. Mniej znany jest fakt, że nie doceniono rangi i zasięgu założenia parkowego. I to nie w skali opisywanego wcześniej komponowanego krajobrazu, ale nawet samego parku pałacowego. W wyniku złego rozpoznania założenia parkowego w końcu lat 70. XX wieku ochroną konserwatorską poprzez wpis do rejestru zabytków objęto „park o powierzchni 18 ha”, co zrodziło fatalne konsekwencje. Tak ograniczona powierzchnia z trudem obejmuje mniejszą część założenia, jedynie zasięg geometrycznego ogrodu barokowego. Nie rozpoznano całej XIX-wiecznej części krajobrazowej kształtowanej od końca XVIII wieku przez cały wiek XIX, z rzeką angielską, polanami widokowymi, grupami drzew, potężnymi alejami do tak ważnego miejsca jak kaplica-mauzoleum. Łącznie daje to powierzchnię kilkakrotnie większą.


Uroda sztynorckiej krainy

O ile na terenie tej 18-hektarowej powierzchni ogrodu w sąsiedztwie pałacu wiadomo, że istnieje wiele ograniczeń, choćby konserwatorskich, to całkowita dowolność zagospodarowania przestrzeni panuje w najbliższym otoczeniu, czyli na terenie parku krajobrazowego. Efektem są katastrofalne inwestycje degradujące tę komponowaną przestrzeń. Wyjątkowym brakiem wyobraźni (łagodnie mówiąc) wykazali się decydenci i projektanci, lokalizując oczyszczalnię ścieków niedaleko pałacu, na terenie łąk, dokładnie na osi dębowej alei poprzecznej i jednocześnie na osi jednej z głównych panoram widokowych z pawilonu ogrodowego – kapliczki. Przy okazji zasypano część stawu parkowego, aby zapewnić dojazd do oczyszczalni. Natomiast dokładnie na osi głównej pałacu, w kierunku Jeziora Sztynorckiego, postawiono nieczynną już smażalnię ryb i całkiem nowy budynek transformatora. Można porównać jego urodę z urodą starej ceglanej trafostacji stojącej nieopodal. Patrząc dalej, na przedłużeniu widoku z pałacu w kierunku kaplicy-mauzoleum poprzez boiska i sanitariaty mariny wkrótce być może będziemy widzieli osiedle domków letniskowych. Bowiem koło kaplicy nad jeziorem wydzielono już na łąkach kilkanaście wąskich działek letniskowych. Zresztą pod zabudowę przeznaczone są praktycznie wszystkie tereny w bezpośrednim sąsiedztwie pałacu i parku. Część rozległych pól uprawnych podzielona jest na jedno- lub kilkuhektarowe działki geodezyjne. Olbrzymia część Półwyspu Sztynorckiego objęta jest różnymi formami ochrony przyrody. Są tu dwa rezerwaty („Mokre” i „Sztynort”) i Obszary Natura 2000, które utworzono tu na praktycznie wszystkich zalesionych i zabagnionych terenach i te wyłączono z wszelkich inwestycji, zachowane są w formie naturalnej, bez ingerencji człowieka. Notabene rezerwat „Sztynort” obejmuje także fragment parku. Kolejna forma ochrony – Obszary Chronionego Krajobrazu – obejmuje cały półwysep, ale to nie przeszkadza inwestorom w planowaniu szeroko zakrojonych przedsięwzięć. A plany są ambitne. Praktycznie wszystkie otwarte tereny, ważne w aspekcie zachowania komponowanego krajobrazu, leżą w kręgu zainteresowania różnych grup inwestorów. Powstały już konkretne koncepcje wykorzystania terenu lub tworzone są nowe idee „zwiększenia atrakcyjności towaru turystycznego” i co za tym idzie – dochodowości inwestycji. W 2011 roku powstała koncepcja zagospodarowania wioski żeglarskiej opracowana przez Chapman Taylor Alterco obejmująca teren zespołu pałacowo-folwarcznego i przestrzeń między pałacem a Jeziorem Sztynorckim, łącznie o powierzchni ok. 50 ha. W programie są: centrum konferencyjne i SPA, apartamenty mieszkalne i domy jednorodzinne, tereny rekreacji i rozbudowa portu, gastronomia i usługi, w środku, parkingi i infrastruktura techniczna. Doniesienia prasy olsztyńskiej (m.in. „Debata”, 20.02.2014) mówią o planach budowy kompleksu hotelowo-rekreacyjnego o powierzchni 110 hektarów, z 1000 miejsc noclegowych, polem golfowym oraz lądowiskiem dla helikopterów i awionetek. Wszystko to wokół i na terenie zespołu pałacowo-parkowego i folwarku. Ochrona walorów kulturowo-przyrodniczo-krajobrazowych nie wyklucza współczesnego zagospodarowania turystycznego Majątek Sztynort, ze swoim komponowanym rolno-leśnym pejzażem, jest w regionie jednym z najcenniejszych i ostatnich zachowanych w takiej skali i, mimo przekształceń, w tak czytelnym stanie. Dodatkowym walorem są wyjątkowe warunki przyrodniczo-krajobrazowe. Są to

41


Marzena Zwierowicz

Zamierająca aleja z żywotników prowadząca do wejścia do krypty w kaplicy-mauzoleum.

42

rzeczywiście walory unikatowe na skalę europejską i należy to wykorzystać. Zachowane są historyczne budynki oraz historyczny układ i granice zagospodarowania poszczególnych zespołów achitektonicznych tworzących majątek, czyli zespół reprezentacyjny z pałacem i dziedzińcem, zespół folwarczny z dwoma podwórzami (mimo rozbudowanego portu żeglarskiego), zespół wsi folwarcznej. Zachowany jest układ kompozycyjny parku krajobrazowego, ze śladami barokowych rozwiązań, z bardzo cennym, często pomnikowym starodrzewem, z rozbudowaną siecią kanałów wodnych, z parkową architekturą. Nadal czytelne są elementy komponowanego krajobrazu poza granicami parku z długimi alejami przydrożnymi, a pola i łąki uprawiane są zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Trwa mozolny proces rozszerzenia ochrony konserwatorskiej i znalezienia odpowiednich form ochrony: rejestr zabytków, park kulturowy, zapisy w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego. Oczywiste jest, że ochrona walorów kulturowo-przyrodniczo-krajobrazowych nie wyklucza współczesnego zagospodarowania turystycznego, ale w sensownym wymiarze. Plany intensywnej zabudowy przestrzeni wokół pałacu, nawet w najlepszej formie architektonicznej, służące wąskiej grupie, zmienią w istotny sposób charakter krajobrazu i wpłyną na jego odbiór przez wszystkich zwiedzających te strony. Co za tym idzie, zabiją wielowiekową ideę kształtowania harmonijnej przestrzeni, która przez wieki tak zachwycała gości. A przecież wtedy były tylko krajobraz naturalny i krajobraz kulturowy, nikt nawet nie wyobrażał sobie czegoś takiego jak „dewastacja krajobrazu”. Zachwyt nad zakresem i skalą współczesnego zagospodarowania oszałamia. A tak naprawdę to, co przyciągnie turystów, wycieczkowiczów, żeglarzy, to właśnie ten urok „głuszy nad jeziorem”, kontakt z historią i przyrodą, a nie kolejne megacentrum turystyczne. Krasicki mówił: kto ma Sztynort, ten posiada Mazury. Zachowajmy zatem rozsądek i dajmy świadectwo kultury przestrzeni i szacunku dla zastanego dziedzictwa kulturowego. Marzena Zwierowicz (fotografie w tekście – autorka)


Uroda sztynorckiej krainy Źródła: 1. Publikacje: – Ursula Gräfin zu Dohna, Gärten und Parke in Ostpreußen. 400 Jahre Gartenkunst, Herford: Busse Seewald, 1993 – Marion Gräfin Döhnhoff, Dzieciństwo w Prusach Wschodnich, tłum. E. i J. Czerwiakowscy, [Warszawa]; Berlin: Słowo, 1993 – Marion Gräfin Döhnhoff, Nazwy, których już nikt nie wymienia, tłum. G. Supady, Olsztyn: Borussia, 2001 – Miłosz Walerzak, Gładysze, Kamieniec, Słobity, Sztynort. Ogrody barokowe przy rezydencjach dawnych Prus, Olsztyn: Borussia, 2010 – Sztynort – utracone dziedzictwo czy szansa na ocalenie. Konserwacja i zagospodarowanie pałacu w Sztynorcie jako wspólna polsko-niemiecka inicjatywa, materiały z konferencji, Olsztyn 5-6 listopada 2008, red. Iwona Liżewska, Olsztyn: Borussia, 2009 – www.sztynort.nafali.net odczyt z maja 2014 roku 2. Kartografia: – Niemiecka mapa topograficzna, tzw. mapa Schroettera, Karta „Goldap”, 1796-1802 – zbiory kartograficzne NID w Olsztynie – Niemiecka mapa topograficzna majątku Sztynort z 1807 roku, oryginał w Sächsisches Staatsarchiv Leipzig; publikowany fragment w Sztynort – utracone dziedzictwo…, dz. cyt. – Niemiecka mapa topograficzna tzw. Urmeßtischblatt z 1862 roku, oryginał w Staatsbilbiothek Berlin; publikowany fragment w: U. Gräfin zu Dohna, dz. cyt. – Niemieckie mapy topograficzne, tzw. Meßtischblatt, karty nr 1895 i nr 1896, 1921, mapster 3. Badania terenowe własne

43


Bettina BOURESH

Sztynort – jeszcze nie padło ostatnie słowo

Bettina Bouresh historyk sztuki, dziennikarka; twórczyni centrum dokumentacji, tworzyła koncepcje wystaw, animatorka wydarzeń kulturalnych; współzałożycielka Fundacji Sztynort oraz inicjatywy Förderkreis Steinort; jej rodzina pochodzi z Prus Wschodnich.

W ostatnim czasie słychać powracające plotki o podejmowanych jakoby próbach, żeby wreszcie pobudzić Sztynort do skoku naprzód. Mowa jest o komercyjnie opłacalnym rozwiązaniu, umożliwiającym zarabianie pieniędzy. Półgębkiem wspomina się o „wielkim sukcesie”, jednak nie ma pewności, kto weźmie w tym udział. Dokładniejsze wiadomości są niedostępne dla wielu zainteresowanych, którzy już od dłuższego czasu troszczą się o Sztynort. W przygotowywany projekt, tak przynajmniej się słyszy, mają się zaangażować najważniejsi regionalni politycy. To bardzo trudna sytuacja wyjściowa. Rodzi obawy, niepewność, kłopoty. Niewyjaśnione plotki nie są w żadnym wypadku dobrą podstawą do znalezienia i urzeczywistnienia najlepszego rozwiązania praktycznego oraz pożądanych perspektyw dla Sztynortu.

44

Od czasu, kiedy latem 1991 roku moja mama, rodowita olsztynianka, zawiozła mnie do Sztynortu, miejscowość ta znajduje się w trudnym położeniu. Przez krótki czas istniały widoki na poprawę. Jednak interesy związane z tym miejscem okazały się zbyt różnorodne, by doszło do porozumienia i znalezienia projektu rozwiązania, które mogłoby być przez wszystkich zaakceptowane.


Sztynort – jeszcze nie padło ostatnie słowo

Krótki rzut oka wstecz – bez pretensji Jeszcze zanim PGR, który do 1985 roku mieścił się w „pałacu” i leżącym naprzeciwko domu dyrektora, opuścił swoją siedzibę, próbowano komercyjnie wykorzystać niezwykle korzystne i popularne, zwłaszcza wśród żeglarzy, walory położenia Jeziora Sztynorckiego. Skromna w porównaniu z dzisiejszym portem jachtowym przystań dla żeglarzy amatorów niszczała jednak od 1985 roku, tak jak niezamieszkałe zabudowania pałacowe, budynki gospodarcze i dziczejący park. W 1991 roku przekazano gminie Węgorzewo zespół pałacowy (do tej pory pozostający pod ochroną centralnego urzędu konserwatorskiego). Urzędnicy gminni starali się pozbyć kłopotliwego obiektu. Dla gminy na północno-wschodnich peryferiach Polski dawny majątek ziemski w Sztynorcie stanowił zbyt duże wyzwanie. Był pochłaniającą pieniądze studnią bez dna, zadaniem przekraczającym możliwości finansowe, personalne i wyczerpującym kreatywne zasoby gminy. Próby jego zlicytowania sprowadziły mniej lub bardziej podejrzanych interesantów, przedstawiających się jako prywatni inwestorzy, których pomysły wywoływały sprzeczne reakcje. W takich okolicznościach poznałam Sztynort. To miejsce zauroczyło mnie. Nieposkromiona natura, a w niej posadowiony majątek ziemski wraz z architekturą: pałac właścicieli, budynki gospodarcze, park, wieś dawniej zamieszkała przez służbę – wszystkie zabudowania w kompletnym stanie, co już wtedy było rzadkością. To harmonijne współistnienie natury i człowieka wśród majestatycznego piękna mazurskich jezior zafascynowało mnie. Historia rodziny, która mieszkała tam od wieków do 1945 roku, ewidentnie beznadziejna sytuacja obecnych mieszkańców, wszelkie relacje, które nawiązały się podczas bliższego zajmowania się Sztynortem, zainspirowały mnie, były dla mnie bodźcem do znalezienia drogi do lepszej przyszłości na miarę takiego miejsca i podjęcia wszelkich starań, żeby odzyskało ono swój dawny blask. Poszukiwań jeszcze nie zakończyłam. Jestem historykiem, historykiem sztuki, archeologiem, menedżerem kultury. Od razu poczułam, że znalazłam skarb. Tego, że skarb ten będzie mnie zajmował przez resztę mojego życia, nie mogłam wówczas przewidzieć. Sztynort stał się moim uniwersytetem: prawie wszystkie moje podróże, zbyt krótki kurs języka polskiego, spowodowany brakiem czasu, nowi przyjaciele i utrata dawnych, przełamywanie się w kontaktach z „przeciwnikami”, niezliczone nieprzespane noce spędzone na pisaniu oraz na dyskusjach nad następnymi krokami, nadały kierunek mojemu życiu. Przy wszystkich sukcesach i porażkach pozostało przekonanie, że zaangażowanie na rzecz Sztynortu opłaca się. Propozycja dla Sztynortu – możliwa do zaakceptowania? Po 1991 roku dało się przeforsować propozycję, którą wraz z polsko-niemiecką grupą przedłożyliśmy gminie. Był to czas, kiedy Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej wniosła ważny impuls do dyskursu bilateralnego, obmyślano i planowano zakrojone na dużą skalę projekty służące wzajemnemu pojednaniu. Propozycja stworzenia trwałego fundamentu dla Sztynortu przez założenie Fundacji Sztynort, będącej zarazem flagowym projektem polsko-niemieckim w północnej Polsce, uzyskała aprobatę zarówno polskiego, jak i niemieckiego sekretariatu Fundacji. Rozwój fundacji śledzono z zainteresowaniem w ministerstwach obydwu państw, ambasady znały związane z tym plany.

45


Bettina Bouresh

Instytut Goethego w Warszawie dopytywał się, kiedy mógłby zacząć pierwsze kursy w Sztynorcie. Nazwa miejscowości była znana nawet na najwyższych szczeblach polityki. Czekano na rozwój wydarzeń na miejscu i okazywano ze wszystkich stron życzliwe zainteresowanie. W tym czasie w regionie, przede wszystkim wśród moich rówieśników z pokolenia powojennego, pojawiły się dążenia do poszukiwania nowego podejścia do miejscowości, w których dorastaliśmy. To był też okres powstania Borussii i innych jej podobnych wspólnot, które zadawały pytania o historię swoich rodzinnych stron i, tak jak i my, odpowiadały na nie, by przezwyciężyć stare uprzedzenia, istniejące po obu stronach. Porozumienie co do miejsca W porównaniu z dzisiejszymi warunkami byliśmy w tamtych latach na starcie skonfrontowani ze znacznie trudniejszymi warunkami wyjściowymi. Mimo to udało się w toku wieloletnich negocjacji, niezliczonych spotkań i rozmów zbudować wystarczające zaufanie. Ich efektem było rozwiązanie, które do dziś nie straciło swojej siły przekonywania. Fundamentalną sprawą było – w czym osiągnięto porozumienie – zachowanie przez gminę roli właściciela i wniesienie działki jako swojego wkładu do Fundacji Sztynort. Fundacja, w której swojego przedstawiciela chciały mieć także władze wojewódzkie, postawiła sobie za cel stworzenie w Sztynorcie Akademii Rozwoju Regionalnego. Aby zapewnić tym planom solidne oparcie finansowe, długo negocjowano z założoną w Niemczech organizacją wspierającą Stiftung Steinort e.V. (Fundacja Sztynort). Przedłożyła ona koncepcję finansowania i plan zagospodarowania obiektu oraz zobowiązała się do zadbania o wsparcie projektu, przede wszystkim pod względem finansowym, co było możliwe dzięki sieci jej powiązań ze sponsorami. Stowarzyszenie utworzyło krąg zaangażowanych i czujących związek ze sztynorckim majątkiem osobistości o szerokich powiązaniach ze światem gospodarki i polityki w obu państwach. Należeli do niego członkowie rodzin Lehndorffów i Dönhoffów, eksperci do spraw polityki i kultury oraz zarządzania nią i, co okazało się bardzo cenne, gospodarki i przemysłu. Porozumienie co do metody

46

W obliczu wyjątkowości całego kompleksu – jego wielkość, zakres opieki konserwatorskiej oraz znaczenie jego historii – w toku rozmów osiągnięto zgodę w zasadniczej kwestii, że Sztynort musi zostać zachowany jako całościowe założenie oraz jako takie być traktowany i zarządzany. Dlatego też podstawę koncepcji zagospodarowania dawnego majątku jako Akademii Rozwoju Regionalnego miało stworzyć partnerstwo publiczno-prywatne z zachowaniem zasady wspólnej odpowiedzialności. Statut Fundacji przewidywał istnienie zarządu, który miał ustalić wytyczne działania oraz sprawować bieżącą kontrolę. W zarządzie gmina i województwo miały większość, a niemieckie stowarzyszenie miało prawo głosu zarówno w dyskusji o sprawach zagospodarowania, jak i finansowania. Bieżące sprawy koordynować miało na miejscu biuro, obsadzone w najlepszym przypadku w polsko-niemieckim parytecie lub tylko przez polskich pracowników.


Sztynort – jeszcze nie padło ostatnie słowo

Z ekonomicznego punktu widzenia użytkowanie zespołu pałacowego miało składać się z dwóch części: z jednej strony miało to być zarządzanie przez instytucje publiczne, które uzupełniać miały realizowane prywatnie projekty. W zakresie odpowiedzialności publicznej pozostawała Akademia, na której siedzibę przeznaczono pałac oraz graniczący z nim spichlerz. Merytoryczną stronę pracy Akademii oraz stworzenie żywego otoczenia wokół niej pozostawiono kreatywności odpowiednich inwestorów prywatnych, oczywiście po uzgodnieniu tego z Fundacją. Do swojego funkcjonowania Akademia potrzebuje gości i referentów. Jej ofertę podczas letniego sezonu na Mazurach miały tworzyć atrakcje turystyczne, rekreacyjne, sportowe ze szczególnym naciskiem na sporty wodne; zimą zaś chciano postawić na rozwój charakterystycznych dla regionu i mających długą tradycję sportów na lodzie. Również poza sezonem należało podjąć starania o odpowiednie wykorzystanie możliwości Akademii. Racjonalnie zaplanowano hotel dla gości w stylu domu ziemiańskiego, wykorzystując istniejące zasoby oraz atrakcyjną restaurację, a także ofertę turystyczną z uwzględnieniem możliwości, jakie oferuje okolica. Pomysły sięgały od sportów wodnych, przez jazdę konną, wycieczki powozem lub saniami, ponowne uruchomienie linii kolei wąskotorowej z Kętrzyna do Węgorzewa aż po stworzenie sieci szlaków pieszych, rowerowych i konnych, a nawet biegowych tras narciarskich, by wymienić tylko niektóre z projektów. W celu realizacji tych wszystkich inicjatyw potrzeba było dużych inwestycji, swego czasu ocenianych na 50 milionów marek. Trzeba również pokryć bieżące koszty funkcjonowania całego obiektu. Na początek, by zacząć wcielać w życie projekty, Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej zapewniła kilka milionów. W celu wsparcia realizacji koncepcji finansowej okazało się, że trzeba wypracować standardy jakości, dostosowane w sposób uważny i indywidualny do potrzeb Sztynortu. Położenie miejscowości na uboczu należało wykorzystać jako szczególną atrakcję. Prowadziliśmy długie i zacięte dyskusje na temat konieczności wybudowania jak największych parkingów dla autokarów, by jak najwięcej turystów mogło choć przejazdem się tu zatrzymać. W końcu osiągnięto porozumienie, że o wyjątkowości sztynorckiego majątku stanowi harmonijne współistnienie natury i kultury. Właśnie ono powinno znaleźć przede wszystkim wyraz w programie Akademii oraz być gwarancją jakości usług i tworzyć podstawę funkcjonowania pozostałych obiektów. Sztynort miał stać się miejscem kształcenia wysoko wykwalifikowanych ekspertów do spraw turystyki, rozwoju przedsiębiorczości, menedżerów zasobami natury i kultury. Należało rozwijać know-how, by wydobyć z regionu jego najlepsze zalety i rozwijać go w sposób zrównoważony i odpowiedzialny. Takie połączenie miało zachęcić prywatnych inwestorów do udziału w kosztach utrzymania całego kompleksu – klasyczny układ, w którym są sami wygrani, ułożony w interesie wszystkich, chcących ożywić Sztynort i osiągnąć przy tym zysk. By nie stracić celu z oczu, należy przypomnieć, iż tylko korzyści dla całej miejscowości umożliwiają zyski poszczególnych partnerów. Istota tych propozycji pozostała aktualna: region, przede wszystkim w osobach przedstawicieli gminy i województwa, zachowuje dotychczasowe prawa do majątku. Organem decyzyjnym i ponoszącym odpowiedzialność za projekty wobec społeczeństwa jest Fundacja. Wspólnie z partnerami dźwiga ona ciężar funkcjonowania całego przedsięwzięcia, poczynając od ułożenia koncepcji użytkowania, przez planowanie, po umożliwienie finansowania fazy początkowej, realizacji i kosztów późniejszego utrzymania. Taki obiekt jak sztynorcki majątek nie powinien być ani zarządzany wyłącznie przez instytucje publiczne, ani finansowany i sterowany

47


Bettina Bouresh

przez czysto prywatne interesy. Dopiero połączenie obu sposobów daje szansę na sukces projektu, który z jednej strony stwarza warunki rozwoju kulturalnych, naukowych i artystycznych inicjatyw, zaś z drugiej strony przez mądrą przedsiębiorczość wnosi nowe pomysły finansowe. Sztynort nie jest pierwszym lepszym miejscem masowej turystyki. Swoim rozmiarem, harmonią krajobrazu i architektury, swoją historią i rolą stanowi klucz do całego regionu. Mazurskie jeziora są rajem natury, znanym i cenionym za granicą. Ich wyjątkowość stanowi krajobraz zdominowany majestatyczną ciszą wody. Urlopowiczom oferują one latem odskocznię od życia w mieście, zimą istnieje tutaj możliwość zbyt mało wykorzystanych jeszcze sposobów spędzenia czasu przez uprawianie sportów na lodzie i organizowanie kuligów. W okolicy istnieje potrzebna infrastruktura, lecz musi być na nowo uruchomiona. Sztynort jest tu kreatywnym centrum, porusza zmysły i wspiera inwencję. Jest idealnym miejscem, by oddawać się rozmyślaniom. Akademia jako serce i oparcie wszystkich innych projektów wydawała się nam wszystkim właściwą koncepcją: dostatecznie konkretna na początek i wystarczająco otwarta na rozwój. Można stwierdzić, że łączy w sobie wiele możliwości: miejsce samo w sobie inspiruje do podejmowania tematów, które są aktualne tutaj i wykraczają szerzej, jak choćby historii i teraźniejszości, przyrody i rozwoju, połączenia turystyki z kulturą i sztuką, naukowych dyskursów o społeczeństwie i odpowiedzialności. Sytuacja jest poważna...

48

By zakończyć ten rzut oka wstecz, należy wspomnieć, że chociaż Fundacja Sztynort została założona w połowie lat 90. w Węgorzewie, nie otrzymała jednak swojej szansy. Zanim można było ją zarejestrować w Warszawie, wskutek wyborów samorządowych doszło do wymiany wszystkich partnerów negocjacji. Nowi przedstawiciele gminy sprzedali dość szybko cały dawny majątek sztynorcki prywatnemu inwestorowi, który przed końcem umowy sprzedał go dalej znanej wielu spółce akcyjnej TIGA. Od tamtej pory powtarza się to samo pod różnymi nazwami, które dla obserwatora streszczają się następująco: podczas gdy, w nadziei na duże dochody, spokojny sztynorcki port żeglarski przekształcono w „Yacht Port” z całym szeregiem zjawisk związanych z masową turystyką, serce całego obiektu, czyli pałac zaniedbano i popadł on nieuchronnie w ruinę, gdyż wydawał się inwestorom nierentowny w trakcie kalkulacji kosztów użytkowania. Zupełnie pominięto równowagę, którą trzeba zachować, by Sztynort mógł oddziaływać z pełną siłą i prawidłowo funkcjonować. To miejsce przez stulecia rozwijało się jako miejsce wspólnoty życiowej maksymalnie kilkuset ludzi, wliczając w to wieś i wszystkich pracowników posiadłości oraz zawsze licznie przyjeżdżających gości. Zachować Sztynort oznacza wziąć te wielkości za punkt wyjścia i opracować koncepcje zachowujące te proporcje, by inteligentnie i adekwatnie do ducha czasu miejscowość mogła zyskać wartość dodaną. W Sztynorcie w ramach projektów przebywali studenci, którzy zrozumieli przesłanie tej krainy i najchętniej od razu podjęliby wyzwanie nowego myślenia i pozwoliliby się zainspirować tutejszym dawnym trybem życia. Czy rozwój należy tutaj rozumieć jako „więcej”, czy też nie jest on raczej wyzwaniem bycia „lepszym”? Jeśli ktoś posiada skarb, może tylko raz go oddać, potem zużywa on się nieodwołalnie. Sama eksploatacja zasobów, wprawdzie przez lata niewykorzystywanych, oraz pogląd, że niecierpliwie stosowane przyśpieszacze przyniosą oczekiwany skok do przodu, mogą wydawać


Sztynort – jeszcze nie padło ostatnie słowo

się zyskowne w krótkiej perspektywie. W średniej perspektywie czasowej prowadzi to do roztrwonienia istniejącego bogactwa. Szczególnie w ostatnich latach cały świat mógł się przekonać, do czego prowadzą spekulacje nieruchomościami i niepohamowana żądza zysku. …lecz nie beznadziejna W 2007 roku spotkał się ponownie krąg osób zdecydowanych ratować Sztynort, by z powrotem zdynamizować uznane tymczasem za nieomal daremne starania o odpowiednie ożywienie obiektu. W 2008 roku nowo założone Inicjatywa na rzecz Ratowania Sztynortu (Förderkreis Steinort), przy pomocy Niemieckiej Fundacji na rzecz Ochrony Zabytków oraz Fundacji Borussia w Olsztynie zorganizowały pierwsze publiczne sympozjum, które zyskało ogromny odzew. Inicjatywa na rzecz ratowania Sztynortu przedstawiło w Olsztynie swoją koncepcję użytkowania, bliską w kilku punktach idei Fundacji z lat 90., lecz zawierającą także nowe akcenty. Podjęto ideę, by Sztynort użytkować jako Akademię, teraz jednak z akcentem na rozwój i przyszłość regionu, wplecionych świadomie w kontekst ogólnoeuropejski. Sztynort w Polsce i w północno-wschodniej Europie powinien wyciągnąć korzyści ze swojego centralnego położenia w „Bałtyckim Regionie Kulturalnym” („Kulturregion Baltikum“). W celu pozyskania środków finansowych możliwe stało się tymczasem wykorzystanie dużych programów unijnych, które dawały szansę na zaplanowanie Sztynortu jako przykładu rozwoju regionalnego. Podczas wielu następujących po sobie negocjacji władze wojewódzkie przedłożyły korzystne propozycje długookresowego zachowania i ochrony Sztynortu. Jednak, moim zdaniem, żadna z nich nie została dotychczas zrealizowana choćby w szczątkowej wersji. Władze wojewódzkie zasygnalizowały też, że rozważają zamiar przejęcia odpowiedzialności i wzięcia Sztynortu pod swoją opiekę. Ustalenia te okazały się pomocnym środkiem do regularnej wymiany informacji i planowanych dalej kroków. Pod egidą województwa otrzymały one odpowiednią rangę, potrzebną do osiągnięcia rezultatów. W efekcie sympozjum oraz podjęcia próby określenia powinności właścicieli Sztynortu doszło do tego, że TIGA. ogłosiła gotowość przekazania z końcem 2009 roku pałacu Niemiecko-Polskiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury. Postanowiono przy tym, że należy jeszcze przeprowadzić dalsze pertraktacje dotyczące otwartych kwestii, takich jak użytkowanie parku oraz współpracy tym razem już dwóch właścicieli na jednym i tym samym terenie i ku obopólnej korzyści. Zabudowania pałacowe zostały poddane w ostatnich latach intensywnym działaniom konserwującym substancję architektoniczną. Nigdy po 1991 roku pałac sztynorcki nie miał tak dobrych perspektyw, by najpierw stabilnie stać jako budynek oraz by oprzeć się następnym burzom. W ten sposób zyskano czas na sporządzenie rzetelnej całościowej koncepcji, a przede wszystkim na sporządzenie opartego na solidnych podstawach planu dalszych działań. Do tego procesu należy wciągnąć tych wszystkich, którzy w nim dotychczas uczestniczyli.

49


Bettina Bouresh

Wnioski Należałoby zatem znów posadzić razem przy okrągłym stole obecnych właścicieli, przedstawicieli regionu i organizacje, które od dawna angażują się w działania wokół Sztynortu, tak po polskiej, jak i niemieckiej stronie. Dlaczego nie pomyślimy jeszcze raz o Fundacji Sztynort, w której do uczestnictwa można by zaprosić ważnych „graczy regionalnych” jak choćby Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie? Sztynort jest klejnotem regionu, tego nie trzeba udowadniać. To, czego teraz potrzebuje, to przede wszystkim aktywnych i zaangażowanych osób, które wykorzystałyby dotychczasowe doświadczenia, ożywiły zainteresowanie społeczne, aktywowały istniejące powiązania i wypracowały nowe perspektywy. Sympozjum z 2008 roku było przełomowe dla rozwoju Sztynortu. Od tamtej pory minęło sześć lat, zmieniły się niektóre okoliczności. Dlaczego nie można przeprowadzić drugiego sympozjum? Sztynort, a wraz z nim region, konfrontowane są z nowymi wyzwaniami. Znalezienie odpowiedzi na nie byłoby świetnym celem dla „sympozjum sztynorckiego”. Jeśli region pragnie szybko zarobić pieniądze, to zniszczy swoją specyfikę i wyjątkowość, czyli cechy, które przyciągają tutaj w dłuższej perspektywie i tworzą wartość dodaną. Masowa turystyka jest krótkotrwałą iluzją, można znaleźć na to dość dowodów w Europie i poza nią. Jedynie zrównoważony rozwój zapobiega niszczeniu zasobów, które zanikają w nieodwracalny sposób. Jeśli region chciałby postawić na swoje bogate i wyjątkowe dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze, to Sztynort oferuje ze względu na swoje położenie i swoją historię różnorodne inspiracje dla projektów, które z tego „źródła” mogłyby promieniować we wszystkich kierunkach, daleko poza granice regionu. Bettina Bouresh Z języka niemieckiego tłumaczyła Małgorzata Żytyniec

50


Kilian HECK | Piotr KORDUBA

Towarzystwo sztynorckie im. Lehndorffów – Lehndorff-Gesellschaft Steinort e. V.

KILIAN HECK historyk sztuki, profesor na uniwersytecie w Greifswaldzie; prezes Niemieckiego Związku Historyków Sztuki jego zainteresowania badawcze to m.in. sztuka okresu romantyzmu, architektura XVIII-wieczna, sztuka ogrodowa, architektura krajobrazu; autor m.in.: „Friedrichstein. Das Schloss der Grafen von Döhnhoff in Ostpreussen” (München; Berlin 2006). Piotr Korduba historyk sztuki; dr hab.; pracuje w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu im.Adama Mickiewicza w Poznaniu; jego zainteresowania badawcze to m.in. architektura dawna i współczesna, urbanistyka, polsko-niemieckie relacje kulturalne; autor m.in.: „Ludowość na sprzedaż. Towarzystwo Popierania Przemysłu Ludowego, Cepelia, Instytut Wzornictwa Przemysłowego” (Warszawa 2013).

Towarzystwo sztynorckie im. Lehndorffów (Lehndorff-Gesellschaft Steinort e. V.) z siedzibą w Berlinie zostało założone w 2011 roku na bazie powołanej jeszcze w 2007 roku Inicjatywy na rzecz ratowania Sztynortu/Förderkreis Steinort1. Jego powstanie było z jednej strony podyktowane obawami o dalszy los znajdującego się u progu ruiny pałacu Lehndorffów w Sztynorcie, historycznej siedziby tego rodu, a z drugiej potrzebą zinstytucjonalizowania i nadania prawnych norm różnym formom działania na rzecz ratowania tego cennego obiektu. Grupę założycielską, która doprowadziła do powołania Towarzystwa, stanowili miłośnicy tego miejsca, historycy sztuki, historycy i inni, niezwiązani osobiście ze Sztynortem, a także członkowie rodziny Lehndorffów. Obecnie Towarzystwo składa się z dziewięcioosobowego zarządu, na którego czele stoją przewodniczący (Gerhard Brandt, Kilian Heck) oraz wiceprzewodniczący (Vera von Lehndorff, Piotr Korduba)2 oraz z 56 członków, w tym czterech członków honorowych, którymi są córki Gottliebe (1913-1993) i Heinricha von Lehndorffów (1909-1944) – ostatnich właścicieli Sztynortu3. ............................................................ 1 P. Korduba, Inicjatywa na rzecz ratowania Sztynortu – Förderkreis Steinort, w: Sztynort. Utracone dziedzictwo czy szansa na ocalenie? Konserwacja i zagospodarowanie pałacu w Sztynorcie – wspólna polsko-niemiecka inicjatywa. Materiały z konferencji – Olsztyn, 5-6 listopada 2008, red. I. Liżewska, Olsztyn: Borussia, 2008, s. 72-75; oraz w tym tomie B. Bouresh, Przyszłość dla Sztynortu, tłum. K. Kurowska, s. 76. 2 Zarząd Towarzystwa: Gerhard Brandt, Karin Dönhoff, Dirk von Haeften, Kilian Heck, Christopher Kappelhoff-Wulff, Piotr Korduba, Vera von Lehndorff, Verus von Plotho, Christian Roloff. 3 Vera von Lehndorff, Marie-Eleonore von Haeften, Catharina Kappelhoff-Wulf, Gabriele von Plotho.

51


Kilian Heck, Piotr Korduba

Celem Towarzystwa jest wspieranie działań na rzecz ratowania pałacu i parku w Sztynorcie oraz ich otoczenia, a także praca na rzecz wspólnego polsko-niemieckiego sąsiedztwa i dziedzictwa4. Sztynort jest przez Towarzystwo traktowany jako obiekt unikatowy tak pod względem położenia geograficznego, jak również dziejów historycznych i historyczno-artystycznych, co ostatecznie składa się na niezwykle bogaty krajobraz kulturowy tego miejsca5. Jako siedziba rodu Lehndorffów (od XVI wieku do 1945 roku) był przez stulecia istotnym punktem na osiedleńczej i kulturowej mapie dawnych Prus Wschodnich, chętnie odwiedzanym, podziwianym, a także historyczną już przestrzenią polsko-niemieckiego spotkania, którego tradycje można upatrywać w wieloletniej przyjaźń pomiędzy Ahasverusem von Lehndorffem (1735-1811) i biskupem warmińskim Ignacym Krasickim (1735-1801)6. Rezydencja stanowiła miejsce przechowywania bogatego zbioru sztuki i przedmiotów artystycznych pochodzących z różnych, w tym polskich ośrodków (Gdańsk)7, a także bezcennego dla wiedzy o rodzinie, miejscowości, okolicach oraz regionie archiwum8. Współudział w zamachu na Adolfa Hitlera z 20 lipca 1944 roku Heinricha von Lehndorffa, jego egzekucja oraz represje, jakie spotkały jego żonę i córki, wiąże Sztynort także z najtrudniejszą XX-wieczną historią Niemiec i Polski. Z rodziny tej wywodzi się także Vera (Veruschka) von Lehndorff (ur. 1939), znana modelka, aktorka i artystka, ostatnio często odwiedzająca Sztynort i Polskę9. Tymczasem świadomość tak różnorodnych znaczeń i kontekstów tego zakątka północnych Mazur jest dla większości zarówno niemieckiego jak i polskiego społeczeństwa nieznana, pozostając w wyraźnym cieniu jego sezonowej, turystyczno-rekreacyjnej renomy. Naszym zadaniem jest zatem przywrócenie regionalnej oraz ponadregionalnej wiedzy o Sztynorcie i w miarę możliwości odbudowanie jego znaczenia dla lokalnej społeczności. W ostatnich latach, dzięki inicjatywom Towarzystwa, pałac w Sztynorcie10, a także rodzina Lehndorffów11 doczekały się kilku naukowych i popularyzatorskich opracowań, w tym także autorstwa członków naszej organizacji. Staraniem osób zasiadających w dzisiejszym Zarządzie Towarzystwa zorganizowano 20 czerwca 2009 roku w setną rocznicę urodzin Heinricha von Lehndorffa uroczystość odsłonięcia przed pałacem tablicy upamiętniającej tę postać.

52

............................................................ 4 http://lehndorff-gesellschaft-steinort.com/ 5 A. Jankiewicz, Krajobraz kulturowy północnych Mazur w okolicach Sztynortu. Wartość zapomniana czy wartość niezauważona?, w: Sztynort…, dz. cyt., s. 23. 6 Korespondencja Ignacego Krasickiego. T. 1, 1743-1780, oprac. Z. Goliński, M. Klimowicz, R. Wołoszyński, red. T. Mikulski, Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1958; Korespondencja Ignacego Krasickiego. T. 2, 1781-1801, oprac. Z. Goliński, M. Klimowicz, R. Wołoszyński, red. T. Mikulski, Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 1958. 7 B. Wippert, Inwentarz pałacu w Sztynorcie na zamku Kriebstein w Saksonii, tłum. K. Kurowska w: Sztynort, dz. cyt., s. 49. 8 Obecnie rozproszone, zasadnicze zespoły w Sächsisches Staatsarchiv Leipzig, Familienarchiv von Lehndorff sygn. 21950 oraz w Archiwum Państwowym w Olsztynie, Zbiór Akt Podworskich Rodziny Lehndorff w Sztynorcie, sygn. XXV/3. 9 Jej prace były pokazywane m.in. na słynnej wystawie Tür an Tür/Obok, ilustrującej polsko-niemieckie relacje na przestrzeni 1000 lat (Martin-Gropius-Bau, Berlin, 21.09.2011 -9.02.2012), zob. Obok. Polska-Niemcy 1000 lat historii w sztuce/Tür an Tür, red. nauk. M. Omilanowska, współpr. T. Torbus, kuratorka wystawy A. Rottenberg, Berlin: Martin-Gropius-Bau: DuMont Buchverlag; Warszawa: Zamek Królewski, 2011. 10 A. Poczobutt, P. Korduba, Das Schloss der Grafen von Lehndorff in Steinort im Lichte neuer Quellen, Berichte und Forschungen, Jahrbuch des Bundesinstituts für Kultur und Geschichte der Deutschen im östlichen Europa, 16/2008, s. 25-48; A. Poczobutt, Architektura i wyposażenie pałacu w Sztynorcie, w: Sztynort…, dz. cyt., s. 35; B. Bouresh, dz. cyt., 76; P. Korduba, Inicjatywa…, dz. cyt.; A. Poczobutt, Frauke Reinke-Wöhl, Gross Steinort. Geschichte eines Familiensitzes, w: Im Schatten von Berlin und Warschau. Adelssitze im Herzogtum Preussen und Nordpolen 1650-1850, I. Woldt, T. J. Żuchowski (Hrsg.), Berlin: Reimer, 2010, s. 59-78. 11 A. Vollmer, Doppelleben. Heinrich und Gottliebe von Lehndorff im Widerstand gegen Hitler und von Ribbentrop. Mit einer Erinnerung von Hanna Schygulla an Gottliebe von Lehndorff, einem kunstgeschichtlichen Essey zu Schloß Steinort von Kilian Heck und unveröffentlichten Photos und Orig.-Dokumenten, Frankfurt/Main: Eichborn, 2010; J. J. Rohwer, V. von Lehndorff, Veruschka. Mein Leben, Köln: DuMont, 2011; w prasie polskiej A. M. Twardowska, Veruschka nad rozlewiskiem, Wysokie Obcasy, 9.01.2010; A. Wójcińska, Wyszła z domu na 63 lata, Polityka, 21.01.2010.


Towarzystwo sztynorckie im. Lehndorffów – Lehndorff-Gesellschaft Steinort e. V.

Przybyli mieszkańcy Sztynortu i okolic, przedstawiciele władz lokalnych i wojewódzkich, a także goście z różnych stron Polski, Niemiec i z kilku innych krajów. Obecnie Towarzystwo czyni starania związane z organizacją wielkiego plenerowego koncertu, a być może nawet cyklu koncertów muzyki poważnej, które miałyby się odbyć przed pałacem, z udziałem połączonych niemieckich i polskich orkiestr symfonicznych. Kolejnym obszarem działalności Towarzystwa jest wypracowanie koncepcji użytkowania w przyszłości pałacu i jego otoczenia, a także – co szczególnie istotne wobec aktualnego stanu technicznego rezydencji – pozyskiwanie środków finansowych wspierających w pierwszej kolejności prace ratunkowe i zabezpieczające prowadzone w obiekcie. Te działania odbywają się we współpracy z obecnym właścicielem pałacu Niemiecko-Polską Fundacją Ochrony Zabytków Kultury/Deutsch-Polnische Stiftung Kulturpflege und Denkmalschutz z siedzibą w Görlitz (DPS)12. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że jeszcze przed utworzeniem Towarzystwa członkowie jego obecnego zarządu byli intensywnie zaangażowani w negocjacje z ówczesnym właścicielem obiektu TIGA SA celem jego przekazania na rzecz DPS. Jeśli chodzi o pozyskiwanie funduszu na rewitalizację pałacu, to aktywność Towarzystwa w tym obszarze datuje się od samego początku jego istnienia. Ze zgromadzonych przez nas środków, przy znacznym udziale darowizny złożonej na rzecz pałacu w Sztynorcie przez prof. Gottfrieda Kiesowa (1931-2011) współzałożyciela i zastępcy przewodniczącego DPS, przeprowadzono w 2011 roku pierwsze poważniejsze prace mające na celu zabezpieczenie stabilności obiektu na łączną sumę 67 tys. euro. Na lata 2014-2015 przewidziane jest wydatkowanie 20 tys. euro na prace wzmacniające sklepienia piwnic, a także prace drenażowe, przygotowane przez zespół prof. Wolframa Jägera z Politechniki w Dreźnie. Wkład Towarzystwa był w tym przypadku czynnikiem decydującym o przyznaniu na te skalkulowane na łączną sumę 219 tys. euro zabiegi dotacji Deutsche Bundesstiftung Umwelt wynoszącej blisko 130 tys. euro. Z połączonych środków Towarzystwa i DPS opłacane są także osoby dyżurujące w Sztynorcie w sezonie letnim, udzielające gościom i turystom informacji o pałacu i planowanych przedsięwzięciach. Jak już powiedziano, w kręgu Towarzystwa wypracowano koncepcję przyszłego funkcjonowania obiektu z uwzględnieniem możliwej drogi jego rewitalizacji. Jej zasadnicze przesłanki wynikają nie tylko z chęci zachowania materialnego dziedzictwa, jakim jest rezydencja w Sztynorcie, ale przekonania o jej szczególnym kulturowym znaczeniu dla najbliższej okolicy, regionu i niemiecko-polskich relacji z uwzględnieniem turystyczno-rekreacyjnego wymiaru tego miejsca. Pałac w Sztynorcie wraz z najbliższym otoczeniem powinien odpowiadać na te różnorodne zadania i społeczne oczekiwania, realizując jako ośrodek kultury funkcje muzealno-wystawiennicze, pełnić rolę centrum spotkań kulturowych i edukacyjnych (sympozja, konferencje, warsztaty), a jako miejsce wypoczynku i rekreacji oferować właściwie zorganizowane do tego zaplecze. Taka perspektywa funkcjonowania zespołu jest możliwa przy zintegrowaniu prac i koncepcji nad całością założenia z uwzględnieniem nie tylko pałacu i parku oraz zabudowań gospodarczych, ale także portu jachtowego. Jak wiadomo, jednostki te znajdują się obecnie w posiadaniu dwóch różnych właścicieli. Niezwykle istotnym elementem takiej koncepcji jest częściowo zachowane i znajdujące się w posiadaniu rodziny Lehndorffów dawne wyposażenie pałacu. Przejęte po aresztowaniu ............................................................ 12 http://www.deutsch-polnische-stiftung.de/

53


Kilian Heck, Piotr Korduba

Heinricha von Lehndorffa jako jedna z konsekwencji jego udziału w zamachu na Hitlera, zostało zarekwirowane i przewiezione w końcu 1944 roku do saksońskiego zamku Kriebstein13. Choć uległo następnie częściowemu rozproszeniu, a trudny do określenia jego procent został w 1947 roku w ramach reparacji wojennych przekazany władzom sowieckim, to na terenie Niemiec udało się do dziś odnaleźć blisko 500 obiektów, pośród których znajdują się meble, obrazy, tkaniny, srebra, porcelana, książki oraz dokumenty pochodzące z pałacu. Decyzją rodziny przedmioty te mają powrócić do Sztynortu w przypadku odnowienia pałacu i przewidzenia dla nich właściwego i bezpiecznego miejsca eksponowania. Trzeba podkreślić, że ta absolutnie bezprecedensowa koncepcja powrotu niemieckiego zbioru sztuki do związanej z nią rezydencji znajdującej się na polskim terytorium może w momencie urzeczywistnienia przyczynić się do przekonującego, przynajmniej częściowego zrekonstruowania wyglądu rezydencji w formule jej pierwotnego funkcjonowania. Wobec całkowitego rozproszenia urządzenia siedzib z tego obszaru, a także minimalnego zachowania pierwotnego wystroju pałaców i zamków na terenie całej Polski, byłoby to przedsięwzięcie całkowicie unikatowe. Historyczne wyposażenie pałacu stanowiłoby podstawę urządzenia jego centralnej, najstarszej partii, stanowiąc znakomite uzupełnienie dla innych zachowanych elementów rezydencji (częściowo stolarki oraz polichromowanych stropów). Wnętrza te, dostępne dla zwiedzających, pełniłyby funkcje muzealne, ale zarazem byłyby wykorzystywane na cele reprezentacyjne oraz do organizacji spotkań, koncertów, konferencji i innych kulturalnych, naukowych czy edukacyjnych spotkań odbywających się w Sztynorcie. W jednym z bocznych skrzydeł powinny znaleźć się przestrzenie do multifunkcjonalnego wykorzystania pozwalające zarówno na pomieszczenie wystaw czasowych, planowanych zwłaszcza w sezonie letnim, jak również jako sale służące inicjatywom lokalnym, do prowadzenia warsztatów, szkół letnich itd. W drugim skrzydle miejsce swoje znalazłaby kawiarnia, niewielka kuchnia, biura oraz pokoje gościnne (w ograniczonej liczbie). Zasadnicze zaplecze funkcjonalne z restauracją oraz hotelem powinno się znaleźć w sąsiednich, gospodarczych zabudowaniach.

54

Wychodząc z przekonania o szczególnej relacji, jaka łączy zespół pałacowo-parkowy w Sztynorcie z jego naturalnym otoczeniem, Towarzystwo uznaje, że jego rewitalizacja wymaga wyjątkowego szacunku dla zachowanej jeszcze struktury materialnej zabudowań oraz krajobrazu i powinna zostać przeprowadzona nie tylko z zachowaniem wszelakich wymogów służb konserwatorskich oraz przepisów wynikających z polskiego prawa o ochronie zabytków, ale także w sposób ciekawy i budzący zainteresowanie zwiedzających. W tym celu zarząd Towarzystwa zwrócił się do światowej sławy angielskiego architekta Davida Chipperfielda, autora nowatorskiego programu i realizacji rewitalizacji zabytkowego gmachu Neues Museum w Berlinie, z pytaniem, czy podjąłby się pracy w Sztynorcie. Architekt wraz ze swoim zespołem wyrazili entuzjastyczne zainteresowanie tego rodzaju działaniem i przedstawili członkom zarządu Towarzystwa swoje wstępne założenia koncepcyjne. Należy podkreślić, że gdyby doszło do tego rodzaju współpracy, pałac wraz z otoczeniem miałby nie tylko szansę na odnowienie pod okiem architekta doświadczonego w konserwowaniu i adaptacji do nowych celów cennych historycznych obiektów, ale byłaby to zarazem pierwsza jego realizacja na terenie Polski, co w znaczący ............................................................ 13 B. Wippert, Inwentarz…, dz. cyt.


Towarzystwo sztynorckie im. Lehndorffów – Lehndorff-Gesellschaft Steinort e. V.

sposób przyczyniłoby się do podniesienia atrakcyjności i zainteresowania miejscowością. Niestety Niemiecko-Polska Fundacja Ochrony Zabytków Kultury nie wyraziła zainteresowania taką współpracą. Nie zmienia to faktu, że Towarzystwo Sztynorckie im. Lehndorffów nadal będzie swoimi wysiłkami wspierać działania na rzecz ratowania Sztynortu licząc, że w niedalekiej przyszłości pałac wraz z otoczeniem nie tylko zostaną uratowane przed postępującą degradacją, ale ich kształt i funkcja zyskają aprobatę pośród społeczności lokalnej i zarazem przysłużą się wszystkim, dla których los tego miejsca jest ważny. Kilian Heck, Piotr Korduba

55


56


Kazimierz BOGUSZ

Kontrapunkt Muzeum Historyczne w Ełku

KAZIMIERZ BOGUSZ ur. 1979; historyk i socjolog; ukończył Wydział Historyczno-Socjologiczny Uniwersytetu w Białymstoku oraz Podyplomowe Studium Muzealnicze przy Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego; dyrektor Muzeum Historycznego w Ełku.

Prehistoria Pomysł powołania Muzeum Historycznego w Ełku sięga 2009 roku. Plan powołania tej instytucji został zapisany w Strategii Zrównoważonego Rozwoju Miasta Ełku1. W 2011 roku powstało Stowarzyszenie Muzeum dla Ełku, które miało upowszechnić ideę powołania nowej instytucji wśród mieszkańców i stworzyć wokół niej przyjazny klimat, skupić wokół siebie grono wolontariuszy i opracować pierwsze zadania przyszłego muzeum. Najbardziej istotne okazały się dwa projekty: warsztaty historii mówionej dla młodzieży szkół ponadgimnazjalnych (Jakub Rudnicki, Iwona Draża, Stefan Marcinkiewicz) oraz napisanie popularnego przewodnika po historii i współczesności Ełku2. Zadania tego podjęli się Michał Olszewski i Rafał Żytyniec. Książka została wydana pod koniec września 2012 roku. Była pierwszą publikacją wydaną pod egidą Muzeum Historycznego w Ełku. Oprócz tego Stowarzyszenie Muzeum dla Ełku organizowało spotkania z historykami, wystawy, pikniki historyczne. 28 sierpnia 2012 roku Rada Miasta Ełku podjęła decyzję o powołaniu nowej miejskiej instytucji kultury, którą jest Muzeum Historyczne w Ełku (MHE). Dokonany 19 września

............................................................ 1 Strategia Zrównoważonego Rozwoju Ełku, s. 157. 2 M. Olszewski, R. Żytyniec, Ełk. Spacerownik po mieście niezwykłym, Ełk: Muzeum Historyczne, 2012.

57


Kazimierz Bogusz

2012 roku wpis do gminnego rejestru instytucji kultury nadał Muzeum osobowość prawną. Do czasu otwarcia wystawy stałej pozostanie ono w fazie organizacji. Obecnie instytucja zatrudnia 12 osób w pełnym wymiarze etatowym oraz 1 w niepełnym. Podstawą jej działania są ustawy o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej, ustawy o muzeach oraz Statut Muzeum Historycznego w Ełku. Tyle jeśli chodzi o ramy prawne. O wiele ważniejsza od nich jest kwestia znalezienia formuły dla działania tej nowej instytucji w krajobrazie miasta. Formuły na tyle pojemnej i atrakcyjnej, która spełniłaby zadania stawiane współcześnie nowoczesnym muzeom. Czym ma być muzeum w mieście określanym niegdyś szumną nazwą „stolicy Mazur”? Specyfika historyczna miasta i regionu

58

Odpowiedź na to pytanie wymaga najpierw krótkiej charakterystyki kilku istotnych spraw. Zacznijmy od historii. W dziejach miasta można wyznaczyć kilka punktów węzłowych: powstanie zamku, lokacja wsi, powolne potwierdzanie miejskości związane z postaciami Albrechta Hohenzollerna oraz Wielkiego Elektora Fryderyka Wilhelma I, rozwój protestantyzmu oraz budowę kolei. To ona przywiozła tu nowoczesność z całym dobrodziejstwem inwentarza – rozwojem kultury materialnej, zmianami cywilizacyjnymi i kulturowymi. W przestrzeni miejskiej znakomicie widać to w siatce ulic. Obok istniejącej ul. Głównej pojawia się nowa – Dworcowa, a wokół jej osi zupełnie nowe budowle. Zamek zachował się w stanie, który tylko najlepszym znawcom tematu pozwala na snucie opowieści o tym, jak wyglądał w czasach, kiedy rzeczywiście spełniał funkcje zamku: obronne, reprezentacyjne, administracyjne. Z koleją sprawa ma się inaczej, pozostał po niej zabytkowy, dobrze zachowany i bardzo ciekawy układ kolei wąskotorowej sprzężonej z koleją normalnotorową oraz wiele interesujących ruchomych zabytków techniki. To właśnie teren Ełckiej Kolei Wąskotorowej, zarządzanej dotąd przez Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji, stał się od 1 marca 2014 roku siedzibą Muzeum Historycznego w Ełku. Młoda placówka uzyskała w ten sposób szerokie spektrum nowych możliwości. Muzeum Historyczne w Ełku tworzone jest więc „od zera”. W Ełku nie istniała dotychczas instytucja muzealna. Działa co prawda prowadzona przez środowisko mniejszości niemieckiej ekspozycja w wieży ciśnień, jednak jest to zbiór pamiątek bez opisu, nieskatalogowanych i bez wyraźnego profilu. Inicjatywy podejmowane wcześniej, m.in. przez Towarzystwo Miłośników Ełku, nie pozostawiły trwałych śladów w postaci zaczątków kolekcji, wydawnictw lub wystaw. Swoją drogą wydaje się rzeczą dość ciekawą, że stosunkowo duże miasto, stolica subregionu, przez długi okres swojego funkcjonowania w granicach państwa polskiego nie zdobyło się na zorganizowanie muzeum. Decydujące znaczenie miały tu dwa czynniki: poczucie braku zakorzenienia mieszkańców Ełku oraz utrzymujący się długo po wojnie charakter miasta mocno „zruralizowanego”. Wydaje się, że to pojęcie, stosowane w odniesieniu do powojennego Białegostoku, opisuje również pewien etap rozwoju Ełku i zapewne wielu jeszcze miast Polski zaludnionych po wojnie przez mieszkańców wsi. Ełk leżał na pograniczu państw, obecnie leży na pograniczu województw. Zaledwie 20 kilometrów dalej, w Prostkach, przebiegała dawna granica Prus. W latach 1945-1999 Ełk był poniekąd „oderwany” od obszaru historycznych Mazur, gdyż administracyjnie został włączony do województwa białostockiego, a następnie, po reformie gierkowskiej, do województwa suwalskiego. Z tego powodu instytucje naukowe i kulturalne,


Kontrapunkt. Muzeum Historyczne w Ełku

a także media z siedzibą w Olsztynie stosunkowo rzadko mówiły i pisały o Ełku i tej części Mazur. Z drugiej zaś strony instytucje z Białegostoku dość niechętnie poruszały temat dziedzictwa tego regionu, z oczywistych powodów przejawiając większe zainteresowanie zagadnieniami historii Podlasia oraz dziedzictwa dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Muzeum ma więc szansę zagospodarowania tej „ziemi niczyjej” i odrobienia sporych zaniedbań. Nazwa jako program Umiejscowienie siedziby Muzeum Historycznego na terenie Ełckiej Kolei Wąskotorowej wraz z wykorzystywanymi i zgromadzonymi przez nią zabytkami techniki kolejowej narzuca niejako z góry perspektywę nowoczesności jako kluczową przy konstruowaniu sposobu opowiadania o historii miasta. Od razu jednak chciałbym zaznaczyć, że nie jest to perspektywa jedyna. Formułę działania ełckiego muzeum określa bowiem jego nazwa. Nazwa Muzeum Historyczne w Ełku została przyjęta z paru powodów. Po pierwsze, zgodzić się należy, że w pewnym sensie w zasadzie wszystkie muzea są obciążone historycznością. Dzieje się tak chociażby dlatego, że muzeum jest rezerwuarem artefaktów, które w naturalny sposób stają się przedmiotem dociekań historyków3. Po drugie, odnosząc się do konkretnego przypadku Ełku, w takim mieście z oczywistych powodów nie byłoby rzeczą mądrą organizowanie „Muzeum Historycznego Miasta Ełku”; tego typu formuła skupiona na samym mieście sprawdza się w organizmach miejskich kalibru Krakowa czy Gdańska, w mniejszych byłaby pretensjonalna. Nie ma też sensu tworzyć bytów w rodzaju „muzeum mazurskiego” lub „muzeum Mazur”. Samo określenie obszaru Mazur nie jest bynajmniej łatwe. Warmia, Mazury, Górne Prusy – historia dość zagmatwana – szkoda, że wielu ludzi nie bardzo wie, gdzie zgodnie z poprawną terminologią historyczną spędza wakacje. Przywoływanie mitu Ełku jako „stolicy Mazur” jest przedsięwzięciem raczej jałowym, niepotrzebnie irytującym inne mazurskie „stolice”. Bezsens tworzenia „muzeum ziemi ełckiej” (pojęcie nieznane historiografii) nie wymaga szerszego uzasadnienia. Pozostaje więc nazwa Muzeum Historyczne w Ełku. Miasto zostało wskazane jako siedziba, statut instytucji mówi o zainteresowaniu dziejami miasta i regionu. Użyty w nazwie instytucji przymiotnik „historyczny” ma jeszcze jeden ważny wymiar – metodologicznego podejścia do realizowanych w ramach działalności muzeum badań historycznych i sposobu ich prezentacji. Skomplikowane dzieje miasta, położonego na pograniczu kultur, wymagają zdecydowanie wyjścia poza tradycyjnie pozytywistyczne i niestety dominujące ciągle jeszcze rozumienie historiografii (również regionalnej) i sięgnięcia po koncepcje o charakterze interdyscyplinarnym, jak na przykład badania nad nowoczesnymi nacjonalizmami czy pamięcią zbiorową. Pozwalają one z jednej strony na krytyczną rewizję dotychczasowego sposobu badania historii Mazur, obciążonego szczególnie przed 1989 rokiem wieloma naleciałościami ideologicznymi. Z drugiej strony możliwe staje się w ten sposób całościowe ujęcie analizowanych zjawisk i umieszczenie ich w szerszym kontekście stosunków polsko-niemieckich, a nawet w kontekście ogólnoeuropejskim. Tak rozumiana metodologia badań historycznych niesie ze sobą również tę korzyść, że zdecydowanemu poszerzeniu ulega tutaj spektrum analizowanych źródeł. Nie są to już tylko archiwalia, lecz również otaczająca nas ikonosfera, ale także ............................................................ 3 K. Barańska, Muzeum w sieci znaczeń. Zarządzanie w perspektywie nauk humanistycznych, Kraków: Wydawnictwo Attyka, 2013, s. 73.

59


Kazimierz Bogusz

literatura i krajobraz kulturowy. Korzyść z tak rozumianej metodologii prowadzonych badań jest jednoznaczna: posiadane i gromadzone przez muzeum pamiątki przeszłości zostają wplecione w wieloperspektywiczną narrację planowanej przez muzeum wystawy stałej, stając się jej atrakcyjnym elementem o charakterze nie tylko wizualnym. Dlatego też następny krok prowadzi do postawienia pytania o gromadzoną przez muzeum kolekcję. Kolekcja

60

Powinna ona być punktem wyjścia wszystkich działań podejmowanych w Muzeum. Istnieje mnóstwo definicji muzeum, można toczyć erudycyjny spór o to, czym jest, czym być powinno, a czym zdecydowanie nie, jednakże wspólnym mianownikiem jest kolekcja. Na zgromadzony dotychczas przez Muzeum Historyczne w Ełku zasób składają się bardzo zróżnicowane eksponaty (militaria, numizmatyka, falerystyka, zabytki archeologiczne), których wspólnym mianownikiem jest właśnie ich znaczenie dla dziejów miasta, jego mieszkańców i regionu. Istotnym elementem zbiorów jest kolekcja fotografii. Liczy ponad 1000 pozycji inwentarzowych i jest cennym źródłem ikonograficznym do badań nad historią miasta. Dawne zdjęcia ukazują Ełk zmieniający dość często swe oblicze, utrwalają wydarzenia tworzące jego historię, przybliżają nam życie mieszkańców. Fotografie te są dziełem zarówno fotografów profesjonalnych, jak i amatorów. Cenną część zasobów muzeum stanowi zbiór ok. 300 zdjęć pochodzących z archiwum znanego, urodzonego w Ełku niemieckiego dziennikarza Klausa Skibowskiego, który zrobił je w czasie swojej wizyty w Ełku w roku 1957. To właśnie ten zbiór będzie osnową jednej z najbliższych wystaw czasowych muzeum. W tej chwili najważniejszą częścią zbiorów są wzmiankowane już powyżej zabytki Ełckiej Kolei Wąskotorowej. W 1905 roku na zlecenie landrata ełckiego Suermondta powstał projekt budowy linii wąskotorowej poprzedzony analizą geologiczną, klimatyczną, gospodarczą i wojskową. Gdy analizy okazały się korzystne, powołano w 1906 roku towarzystwo akcyjne budowy kolejki wąskotorowej. Linia miała prowadzić z Ełku, pokonując rzekę Ełk, przesmykiem pomiędzy jeziorami: Ełckim i Selment Wielki, dalej pomiędzy Selmentem Wielkim a Regielnickim przez Regielnicę i Kałęczyn do Lasek Małych. Tutaj linia rozdzielała się. Jedna trasa prowadziła przez Sypitki, Pisanicę i Kalinowo do granicznego Turowa. Druga natomiast do wsi Zawady Tworki nad Jeziorem Rajgrodzkim. Budowa trwała dość długo ze względu na duży zasięg robót ziemnych. Uroczyste otwarcie ruchu na trasie Ełk–Laski–Borzymy i odgałęzieniu Laski– Zawady Tworki odbyło się 23 października 1913 roku. Odcinek z Borzym do Turowa przekazano do eksploatacji 1 grudnia 1915 roku, już po wyparciu Rosjan z Prus Wschodnich. Linia kolejowa ma długość 48 km, łączna powierzchnia to 115 ha. Wszystkie obiekty, zarówno te ruchome jak i nieruchome, związane z wąskotorową linią kolejową znajdują się w obszarze chronionym. Do rejestru zabytków wpisano budynki i budowle, m.in. pochodzący z 1913 roku budynek stacyjny, zespół budynków dawnej stacji przeładunkowej, parowozownię z warsztatem napraw oraz kuźnią i stacją nawęglania wraz z całym historycznym wyposażeniem. Do tego warsztat pomocniczy, kanał remontowy, węglowy dźwig obrotowy, skład węgla, piwnica, stacja paliw oraz magazyn stacyjny. Na trasie linii kolejowej Ełk–Turowo również znajdują się interesujące


Kontrapunkt. Muzeum Historyczne w Ełku

obiekty: most żelbetowy w Ełku, stalowy w Sypitkach oraz pochodzący również z 1913 roku rozjazd ułożony z szyn typu lekkiego firmy Krupp. Do zabytków ruchomych Ełckiej Kolei Wąskotorowej zaliczamy przede wszystkim zabytkowy tabor. W styczniu 2014 roku kolekcja wzbogaciła się o dwa interesujące parowozy Jednocześnie stwierdzamy, że Muzeum zakupiło w 2013 roku dwa parowozy Ol49-11 oraz Ty2-12854. Przy tak dużym rozrzucie zgromadzonych dotychczas zbiorów pojawić się może problem chaosu, tworzenia rupieciarni, a nie kolekcji muzealnej. Cytowana już Katarzyna Barańska podaje przykład jednego z muzeów prywatnych, które na swojej stronie internetowej określiło zasadę tworzenia swojej kolekcji, jako: ratujmy co się da5. Muzeum w Ełku i jego misja Zbiory stają się muzeum, gdy nadana zostaje im funkcja społeczna. Muzeum jako instytucja powołane jest do wypełniania misji muzealnej6. Oprócz spraw tak fundamentalnych jak zbieranie, opracowywanie i przechowywanie eksponatów muzeum powinno być miejscem rozbudzania ciekawości poznawczej, krytycyzmu oraz otwartości na drugiego człowieka, na jego racje, na odmienność. Muzeum Historyczne w Ełku określa swoją misję w następujący sposób: Jesteśmy po to, by poznawać, chronić, przybliżać współczesnym i przekazać naszym następcom niepowtarzalne wielokulturowe dziedzictwo Ełku i Mazur. Naszą misją jest służba na polu kształtowania człowieka świadomego swej tożsamości i otwartego na tożsamość innych ludzi. Praktyczne skutki wynikające z tak rozumianej misji najłatwiej uchwycić, wskazując na dotychczasowe działania muzeum. Składają się na nie wystawa plenerowa „Ełk. Na tyłach historii czy w centrum nowoczesności?”, książka autorstwa Michała Olszewskiego i Rafała Żytyńca pt. „Ełk. Spacerownik po mieście niezwykłym”, opracowywana właśnie koncepcja Kolejowego Centrum Nauki oraz planowany przez muzeum periodyk. Wystawę plenerową „Ełk. Na tyłach historii czy w centrum nowoczesności?” można zwiedzać od 29 czerwca 2013 roku na placu Jana Pawła II w Ełku. Podkreślmy, że nawet stosunkowo skromna wystawa młodego muzeum wymagała poważnych prac badawczych. Muzeum aby było autentyczne i wiarygodne, nie może ich zaniedbywać. We współczesnych definicjach muzeów pojawia się pojęcie „muzeum interpretuje”. Interpretuje, czyli prowadzi badania. Punktem wyjścia jest analiza źródeł historycznych, a kolejnymi etapami interpretacja faktów na różnych poziomach. Wystawa w muzeum jest prezentacją interpretacji, a więc wynikiem pracy badawczej nad danym problemem i podstawowym sposobem komunikacji z odbiorcą7. Moty............................................................ 4 Więcej o Ełckiej Kolei Wąskotorowej w: S. Jasiński, Poznaj koleje historii. Ełcka Kolej Wąskotorowa 1913-2001, Ełk: Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji, 2002. 5 K. Barańska, dz. cyt., s. 75. 6 T. Dobrowolski, w: Muzealnictwo, red. S. Komornicki, T. Dobrowolski, Kraków: Wydawnictwo Związku Muzeów w Polsce, 1947, s. 63-64. 7 G. Hałas, Muzeum jako placówka badawcza. Krytyczna refleksja nad zbiorem i projekty wystawiennicze, s. 97, w: Muzeum XXI wieku – teoria i praxis. Materiały z sesji naukowej organizowanej przez Muzeum Początków Państwa Polskiego i Polski Komitet Narodowy ICOM, Gniezno, 25-27 listopada 2009 roku. Księga pamiątkowa poświęcona Profesorowi Krzysztofowi Pomianowi, red. E. Kowalska, E. Urbaniak, Gniezno: Muzeum Początków Państwa Polskiego, 2010.

61


Kazimierz Bogusz

62

wem przewodnim prezentowanej wystawy są zmiany, jakie dokonywały się przez ostatnie 150 lat w przestrzeni miasta i mentalności jego mieszkańców. Pojęcie modernizacji autor wystawy rozumie wieloaspektowo. Oznacza ono zarówno zastosowanie innowacji technicznych i technologicznych będących zdobyczą ostatnich lat, jak i wprowadzenie nowoczesnych form organizacji społeczeństwa oraz zmian w systemie gospodarczym i politycznym, a także w kulturze. Ciąg tych ewolucyjnych przeobrażeń przekształcał społeczeństwo tradycyjne w nowoczesne. Obok budowy kolei ważnymi wydarzeniami w historii Ełku, będącymi kolejnymi etapami procesu modernizacyjnego, była odbudowa ze zniszczeń po pierwszej wojnie światowej i plebiscyt z 11 lipca 1920 roku. W modernizującym się nacjonalizmie niemieckim nie było miejsca dla takich społeczności pogranicza jak Mazurzy, których tożsamość pod wpływem instytucjonalnie sankcjonowanej germanizacji coraz mocniej ewoluowała w stronę niemieckości. Nowoczesność zapisała także ciemne karty w historii stolicy Mazur. Świadczy o tym masowe poparcie, jakiego mieszkańcy mazurskich powiatów Prus Wschodnich udzielili Hitlerowi i jego ideologii. Za negatywną stronę zjawiska modernizacji uznać należy więc systemy totalitarne wraz z ich wszechogarniającą inżynierią społeczną i tragiczną w skutkach działalnością w postaci Holocaustu, który przyczynił się do unicestwienia również ełckiej wspólnoty żydowskiej. Ekspozycja obejmuje wreszcie czas, w którym niemiecki Lyck stawał się polskim Ełkiem. Zawarte w Jałcie i Poczdamie układy skutkowały wędrówką ludów na niespotykaną dotychczas skalę. Przedwojenni mieszkańcy Ełku, którzy nie uciekli przed nadciągającą Armią Czerwoną, zostali z czasem w większości przymusowo wysiedleni. Do miasta przybywali natomiast Polacy z Kresów Wschodnich i Polski Centralnej oraz terenów dzisiejszego Podlasia. Stanęli przed zadaniem przywrócenia do normalnego życia zniszczonego wojną Ełku. Była to też konfrontacja z obcym dla nich, niemieckim, dziedzictwem kulturowym. Okres PRL-u odcisnął swoje piętno również na Ełku, a szczególną rolę odegrała tutaj gierkowska modernizacja w latach 70. Czasy stalinowskie i stan wojenny pokazały z kolei, że nie brakowało również tragicznych wydarzeń w historii Ełku. Za ilustrację poszczególnych etapów procesu modernizacji Ełku posłużyły fotografie. Sięgnięto zarówno do niegdysiejszych pocztówek, jak i zdjęć pochodzących z prywatnych archiwów. Powstała w ten sposób szeroka panorama zjawisk o charakterze globalnym, które jak w soczewce skupiły się w urokliwie położonym nad jeziorem mazurskim miasteczku. Muzeum Historyczne w Ełku wydało w 2012 roku książkę Michała Olszewskiego i Rafała Żytyńca: „Ełk. Spacerownik po mieście niezwykłym”. „Spacerownik” opowiada dzieje miasta w sposób przystępny, ale dobrze udokumentowany. Odkrywa zarówno miejską przestrzeń jak i postacie z nią związane. Autorom udało się stworzyć narrację adekwatną do rwanych dziejów miasta. Uszanowano podmiotowość zarówno przed- jak i powojennych mieszkańców miasta – książka pomaga czytelnikowi otworzyć się na tożsamość. Swoje miejsce na jej kartach znaleźli urodzeni w Lyck Klaus Skibowski i Siegfried Lenz, jak i żyjący już w Ełku młodzi konspiratorzy z czasów terroru stalinowskiego, ksiądz greckokatolicki Mirosław Ripecki i rzymskokatolicki Józef Kącki. Muzeum Historyczne w Ełku zamierza wreszcie wydawać czasopismo, które stawia sobie za cel przedstawianie różnorodnych zagadnień historii Ełku i – w szerszym kontekście – całych Mazur. Ze względu na specyfikę mazurskiego pogranicza kulturowego pragniemy w poszczególnych numerach planowanego czasopisma zachować wieloperspektywiczne i interdyscyplinarne spojrzenie na podejmowane tematy, świadomie wychodząc poza tradycyjny, zdeterminowany najczęściej cezurami historii politycznej i narodowej, warsztat badawczy historyka.


Kontrapunkt. Muzeum Historyczne w Ełku

Oznacza to, iż będziemy czerpać również z osiągnięć takich dziedzin humanistyki, jak socjologia, literaturoznawstwo, kulturoznawstwo i antropologia historyczna. Uważamy bowiem, że tylko tak możemy w adekwatny sposób zmierzyć się ze skomplikowanymi i pourywanymi dziejami Ełku i Mazur, które wielokrotnie w ostatnich dwóch wiekach stawały się areną konfrontacji polskiej i niemieckiej ideologii narodowej i wspierających je historiografii. Ełk i Mazury traktujemy przy tym z perspektywy mikrohistorii jako swoiste laboratorium procesów, które w skali globalnej kształtowały rozwój społeczeństw w ostatnich dwóch wiekach, tj. nowoczesne nacjonalizmy, industrializację, modernizację oraz ustroje totalitarne. Planujemy wydawanie numerów tematycznych, które uwzględniały będą zarówno problematykę historyczną, jak i tematy aktualne. Pierwsza wystawa plenerowa, „Spacerownik” oraz idea pierwszego numeru czasopisma Muzeum Historycznego w Ełku zostały omówione tak szeroko, ponieważ wskazują kierunek pracy nad wystawą stałą. Miejscem jej otwarcia będzie nowy obiekt wzniesiony na terenie Ełckiej Kolei Wąskotorowej. Fakt, że opisując działalność ełckiego muzeum, wskazuje się na znaczenie tworzenia kolekcji oraz rzetelnych badań naukowych, oznacza więc, że intencją jego twórców nie jest budowa przysłowiowego już w dyskusjach o kondycji współczesnego muzeum Disneylandu. Naturalnie nie do utrzymania jest również model templum – świątyni, w której pod wpływem wartości estetycznych zgromadzonych zbiorów nawet notoryczni bywalcy podrzędnych lokali rozrywkowych przedzierzgną się w koneserów sztuki. Potrzebna jest tutaj mądra, przemyślana edukacja muzealna oraz odrobina kompromisu z kulturą współczesną. Kompromisu rozumianego nie jako schlebianie najmniej przygotowanemu odbiorcy, lecz jako próba zbudowania oferty interpretującej posiadane zbiory w sposób łączący tradycyjną ofertę muzealną z odrobiną rozrywki. W momencie przejmowania w administrację Ełckiej Kolei Wąskotorowej zaproponowano wstępną koncepcję Kolejowego Centrum Nauki. Autorami koncepcji są Michał Olszewski oraz Piotr Siergiej. Sednem pomysłu jest próba wykorzystania potencjału tkwiącego w zabytkowej wąskotorówce. Chodzi o „ożywienie” i „oswojenie” zabytków techniki. Idziemy tu tropem krakowskiego Muzeum Inżynierii Miejskiej i będącego jego częścią Ogrodu Doświadczeń im. Stanisława Lema czy warszawskiego Centrum Nauki Kopernik. Ełcka Kolej Wąskotorowa to zabytek techniki. Kolej zmieniła w fundamentalny sposób życie całej Europy, południowo-wschodni kraniec Prus Wschodnich nie był pod tym względem wyjątkiem. Chodzi o to, aby pokazać po pierwsze, jakie odkrycia i wynalazki umożliwiły powstanie i funkcjonowanie samej kolei, a z drugiej pokazanie, jak ta kolej zmieniła w tym konkretnym przypadku małe, prowincjonalne miasteczko. Parowozy Ol49-11 czy Ty2-1285 są piękne. Wielu fanom kolejnictwa po prostu wystarcza możliwość ich oglądania. Większość jednak odbiorców potrzebuje czegoś więcej. Potrzebuje pewnego rodzaju podpowiedzi, zachęty w postaci zestawu urządzeń ilustrujących mechanizmy fizyki wprawiające je w ruch, możliwości zaspokojenia ciekawości poprzez dotykanie, manipulowanie. Tak rozumiane Kolejowe Centrum Nauki będzie logicznym dopełnieniem tradycyjnej działalności muzealnej. Przyjęta za zgodą prezydenta miasta Ełku Tomasza Andrukiewicza oraz rady miasta Ełk koncepcja Kolejowego Centrum Nauki oraz połączenia go z ekspozycją Muzeum Historycznego w znaczący sposób poszerzy ofertę nowej instytucji kultury. Z perspektywy mieszkańców Ełku nie bez znaczenia pozostaje fakt, że KCN domknąłby jedną z dwóch turystycznych osi miasta. Pierwsza (północ–południe, wzdłuż brzegu

63


Kazimierz Bogusz

jeziora) jest w miarę kompletna. Natomiast druga (zachód–wschód, ulicą Armii Krajowej), prowadzi w tej chwili do dworca kolejowego, który nawet po remoncie atrakcją raczej nie będzie. Instytucja kultury może przyczynić się do dowartościowania mało atrakcyjnej w tej chwili części miasta. Rewitalizację ełckiej wąskotorówki będzie można uznać za zadanie w pełni udane tylko w przypadku, gdy nie stanie się ona jedną z setek finansowanych przez unijne środki inwestycji, które oprócz niewątpliwych zalet obciążają napięte do granic możliwości budżety samorządowe. Jest to zadanie bardzo trudne, czego dowodem doświadczenia z jednej ze znacznie większych instytucji tego typu. W najlepszym razie po kilku latach intensywnej działalności wychodzą one na przysłowiowe „zero”. Ełcka Kolej Wąskotorowa jest kolejką nadal sprawną. Nie ma powodów, dla których po przejęciu przez Muzeum należałoby zaprzestać przewozów turystycznych. W poprzednich latach nie wykorzystywała ona w pełni swojego potencjału turystycznego. Mimo że wydaje się znakomitym środkiem transportu dla grup zorganizowanych oraz turystów indywidualnych, poszukujących nowych, mało spenetrowanych jeszcze szlaków turystycznych, jej rola ograniczyła się do prowadzenia regularnych kursów letnich między Ełkiem a Sypitkami. Trasa łącząca oba te punkty jest atrakcyjna widokowo, ale z pewnością nie wystarcza do przyciągnięcia większej liczby turystów. Zadaniem Muzeum jest więc dość nietypowa rola zadbania o poprawę oferty turystycznej. Konkluzje Historia, którą chce się zajmować Muzeum Historyczne w Ełku, to nie przeszłość, której ostateczną wersję należy ustalić i następnie petryfikować. To przestrzeń dialogu, ciągłego kwestionowania, ponawianych pytań i prób odpowiedzi. Chcemy widzieć muzeum, które poprzez swoją działalność (wystawienniczą, wydawniczą, badawczą i edukacyjną) będzie płaszczyzną konstruktywnego dialogu pomiędzy pokoleniami, zwolennikami różnych stylów życia, pomiędzy starymi, przedwojennymi mieszkańcami Ełku, jak i tymi, którzy tu przez cały czas się osiedlają. Tak rozumiane uprawianie historii może wzmacniać wspólnotę lokalną, budować poczucie więzi z miejscem, oswajać otoczenie oraz sprzyjać zakorzenieniu. Muzeum Historyczne w Ełku musi służyć społeczności lokalnej. Kazimierz Bogusz

64


y n i a r k ) (U 65


66


Maksim STRICHA

Wiersze wolne o Majdanie

o Majdanie nie sposób pisać sonetem tercyną dystychem elegijnym pospolity czterowiersz z rymem jest też niemożliwy jamby bez rymu które Szekspir szlifował zabrzmią fałszywie tylko okrutne pęknięte werlibry jak odłamki granatów hukowych z garścią gwoździ sklejonych taśmą

*** niespodziewanie natknąłem się w lodówce na serki topione żona kupiła we wtorek dla „leżących” z trzeciego piętra szpitala w „związkach zawodowych” i w pośpiechu zapomniała o nich

67


Maksim Stricha

pędząc z rosołem i kaszą między drugą a trzecią w nocy na środę ci chorzy spłonęli żywcem pięćdziesięcioletnia Luba (wolontariuszka ze służby medycznej jest na skraju ubóstwa mieszka w akademiku córka ma guza w ciągu miesiąca sama zamknęła oczy co najmniej piętnastu) wchodząc schodami przez ogień wlokła na sobie dwójkę i porzucała kolejnych dwudziestu rannych leżących dla których już nie było ratunku nie zostały po nich nawet imiona spłonął też zeszyt ewidencyjny to znaczy że nie będą Bohaterami Ukrainy zgodnie z decyzją Parlamentu tylko zwykłymi „zaginionymi” jak z tym żyć nie wiem

***

68

już w czasie tej jak się teraz okazało miłej bezpiecznej karnawałowej Pomarańczowej Rewolucji w swoim mieszkaniu w starym budynku na rogu Chmielnickiego nie spałeś po nocach nasłuchiwałeś czy czasem na Majdan nie ściągają wozy pancerne?


Wiersze wolne o Majdanie

a teraz już pewnie do końca życia będziesz się jeżył na każdy nieznany dźwięk nocy a śmieciarki nad ranem będą przypominać o armatkach wodnych i ciężkim sprzęcie

*** po plamach krwi na Instytuckiej i dziesiątkach ciał na Majdanie ma się poczucie że cała reszta nie jest warta ani pamiętania ani współczucia lecz jak niepojęta jest ludzka natura: z jakiegoś powodu niezwykle mi szkoda egzemplarza „Piekła” w moim przekładzie z biblioteki Domu Ukraińskiego ależ pewnie mściły się na nim bydlaki z Berkutu za to że zdążył trafić do rąk okularników na oko wcale nie walecznych chłopaków z „Prawego Sektora”

69


Maksim Stricha

*** alternatywna historia mogło być też tak Narodowosocjalistyczna Partia Pracy Niemiec po maju 1945 roku osądziła szaleńca führera wraz z otoczeniem poszła do urn wyborczych na demokratyczne wybory na czele z jakimś tam Jostem i nawet Bormann zdążył złożyć ze wsteczną datą lecz osobiście podanie do führera z prośbą o dymisję ponieważ nie znał planów i nie mógł też na nic wpłynąć a były prezydent lalkowego Reichstagu który grzecznie stemplował wszystko dotychczas od tej pory będzie spokojnie pisać wspomnienia na emeryturze którą dostarczają o czasie w odróżnieniu od pensji dla budżetówki

70

co prawda kiedy ktoś spyta czy gotów jest prosić o przebaczenie? odpowie: no pewnie! chowając się szybko za drzwiami jak żyć z taką alternatywą również nie wiem


Wiersze wolne o Majdanie

*** zwyciężają ci którzy wierzą w zwycięstwo ty zaś od samego początku wiedziałeś aż nazbyt dobrze: zwyciężyć nie sposób zbyt duże pieniądze mają za sobą za bardzo trzymają w garści kanały informacyjne wreszcie zwyciężyć nam nie da rzecz jasna Rosja ze swym FSB „Gazpromem” i Władimirem Władimirowiczem we własnej osobie dlatego myślałeś: realne maksimum to zgniły kompromis drobne ustępstwa które pozwolą ocalić potencjał dobra i ruszyć z posad reżim by zmusić go wreszcie do reform za pięć lub za siedem lat dlatego naturalnie pomogłeś czym mogłeś i komu żeś mógł wygłaszałeś odczyty na Majdanie (jeszcze na tamtym pokojowym z pieśniami Rusłany oraz z szopkami) chodziłeś na wszystkie wiece lecz nie pod ostrzał oni zaś wierzyli z naiwną wiarą neofitów: nie możemy nie zwyciężyć bo prawda po naszej jest stronie

71


Maksim Stricha

za nami Dniepr i Ukraina i zrozumieli szybciej i lepiej niż ja: reżimu się nie da ulepszyć oni nie czytają mądrych wynurzeń w gazecie „Dzień” dlatego wzięli do rąk kostkę brukową koktajle Mołotowa chociaż nie pochwalałeś tego oni natomiast nie pytali o zdanie poszli do ataku żeby zwyciężyć ale i oni ostatecznie zastąpili hasło razem i do zwycięstwa hasłem razem i do końca lecz wreszcie usłuchał modlitw Swej Sotni Niebiańskiej Bóg i kazał by koniec ten stał się Zwycięstwem tobie zaś wypadł los pokutować za swoje winy aż do śmierci

***

72

w ciągu strasznych tych trzech miesięcy poznaliśmy siebie i nigdy już nie będziemy mogli zostać znów takimi jak kiedyś przed 21 listopada 2013 roku i nawet jak przed 19 lutego 2014 roku


Wiersze wolne o Majdanie

oczywiście zmądrzeliśmy już nie czekamy na wodzów ponieważ już wiemy że liczyć należy tylko na siebie jako na społeczność przeżyliśmy przecież horror niezwykły oglądania porannych wiadomości oczekiwania na stan wyjątkowy i brak Internetu ból strat rozpacz której okiełznać zdawało się już nie sposób znaleźliśmy się w kraju rozkradzionym z tymi którzy jeszcze wczoraj wielbili tyrana i nazywali nas faszystami i ekstremistami z niemożnością uwolnienia się od nich tak by nie zostać ekstremistami naprawdę i stracić już wszystko do reszty i z koniecznością budowania mostów i przebaczenia tym komu trzeba ale zarazem niezapominania i karania tych którym wybaczyć nie wolno za nic na świecie i z arcytrudnym zadaniem odróżniania jednego od drugiego

73


Maksim Stricha

daj nam to wszystko Panie za sprawą modlitw Twej Sotni Niebiańskiej siły mądrości i cierpliwości by ich ofiara nie była nadaremną a szansa straconą 24-25 lutego 2014 roku

Maksym Stricha z języka ukraińskiego tłumaczyła Halyna Dubyk

Maksim Stricha, kijowski uczony, pracownik naukowy Instytutu Fizyki UAN, były zastępca ministra edukacji i nauki Ukrainy. Poeta, tłumacz i literaturoznawca, tłumacz i teoretyk przekładu poetyckiego. Na chwilę przed wybuchem wydarzeń na Majdanie w jego tłumaczeniu ukazała pierwsza cześć „Boskiej Komedii” Dantego.

74


Igor BIEŁOW

Na niepodległość Ukrainy (remake)

Majdan zwyciężył na twoich oczach, a ty pozostałeś takim, jakim byłeś Jelena Georgijewska

Drogi Rosjaninie, bitwę pod sklepem przegrałeś walkowerem, zanurzony w letarg. Za późno zalewać mordę, rozbijać witryny – już nie masz ni swego kraju, ni Ukrainy. Nie stałeś tygodniami na Majdanie zimowym, lecz gniłeś za życia w trybie kanapowym, łechtałeś czułki myśli olimpiadą kolorową, aż ci płuca i usta sztuczny śnieg zakneblował. Kolesiowskie rozgrywki aż do serca się wlały, któregoś ty ani razu nie naraził na strzały. Nie burzyły twych snów kłęby ognia i dymu – no to dłub swym widelcem w robaczym miękiszu Krymu. I goryczy nie słodzi zalew medialnego cukru bo przeżuwasz w swych zębach pył z kijowskiego bruku. Stamtąd gdzie plac, i sklep, i liczne bary płonęły w nocy i w dzień w toksycznych oparach. Przecież byłeś kiedyś rockowcem i wagabundą i imałeś się różnych prac, popijając je wódą. Nawet wysrać się byś nie zechciał na tę hołotę, która spija z łyżeczki władzy Czarne Morze z ochotą.

75


Igor Biełow

No a teraz, kiedy już jesteś dwukrotnie starszy, oklaskujesz ojczystą piechotę w miarowym marszu. Wieczny student, co się branzluje w ciszy nad ranem – co zostawisz po sobie potomnym i ukochanym? …Mówię to wszystko do lustra, wyrzucam sobie, cienie się kładą jak plamy na gładką wodę, wypełzają w niezdrowej ciszy wprost na człowieka, który puszczony był w obieg z początkiem wieku. Pieśniom, wymysłom, rozmowom oraz marzeniom zmięty trójkolor sprawnie zatyka gębę. Taką potężną ranę mogę wytrzymać dlatego, że portwajn „Ałuszta” płynie mi w żyłach. Jeśli zaś wyjdzie z mody spacer w kolumnie, nim każdy z nas jak bohater spocznie w trumnie, skończy się wtedy wszystko o swojej porze: kasa, walidol, wersy w cudzym utworze. A skoro tak – trzeźwiejąc z prochów i wódki – monitor przetrzyjmy łzami choć na minutkę, wtedy zatopi nasz statek dla filozofów łódka podwodna o nazwie „Brodski Josif”. Igor Biełow z języka rosyjskiego tłumaczyła Halyna Dubyk

76

Igor Biełow urodził się w 1975 roku w Leningradzie. Jego wiersze oraz tłumaczenia współczesnej polskiej, ukraińskiej, białoruskiej poezji i prozy ukazywały się w wielu prestiżowych rosyjskich czasopismach literackich. Laureat ogólnorosyjskiej nagrody literackiej „Еyryka!” (2006), międzynarodowego literackiego konkursu imienia Maksymiliana Wołoszyna (2011), poetyckiego konkursu imienia Nikolaja Gumilowa (2013), stypendysta Ministerstwa Kultury Rosji (2003), Szwedzkiego Instytutu (2007), Ministra Kultury Polski „Gaude Polonia” (2009, 2012) i Polskiego Instytutu Książki (2013). Członek związku rosyjskich pisarzy i rosyjskiego PEN-centrum. Wydał tomik wierszy „Cały ten jazz” (Kaliningrad, 2004), tomik wierszy i tłumaczeń „Muzyka nie dla grubych” (Kaliningrad, 2008).


Antoni SODUŁA

Rok w Doniecku

ANTONI SODUŁA dr nauk humanistycznych; mieszka we wsi Lutry koło Olsztyna. Publikował w „Borussii”, autor książek: „Dom nad jeziorem” (1997) i „Szkice o sztuce i kulturze” (1999). Pracował jako nauczyciel w Polskiej Szkole Średniej w Daugavpils (Dyneburg) na Łotwie i w Doniecku na Ukrainie.

Chciałem na wstępie zamieścić pejzaż stepowy, z cerkiewką złocącą się kopułami w oddali, ale to nie oddaje charakteru Donbasu. Jakkolwiek on istnieje, pomiędzy wielkimi miastami, fabrykami i kopalniami. To tak jak my ze zdziwieniem spostrzegamy, że niedaleko Katowic są lasy i pola, chociaż to nie one stanowią o tej krainie. Zamiast sielskiego pejzażu pokażę fragment sztuki socrealistycznej z jednego z postkomunistycznych gmachów centrum Doniecka. Dzieło wyraźnie utalentowanego twórcy, gdyby nie kontrast z realiami życia i wynikłą z nich psychiką komunistów, byłoby bardzo na miejscu. Ale problem w tym, że oni chcąc „wyhodować nowego człowieka”, zabili religię i moralność, a nie wpoili w życie ideałów solidarności i braterstwa, choćby tylko w stosunku do ludzi żyjących w ZSRR. Symptomatyczna była scenka, jaka rozegrała się kiedyś na dworcu autobusowym w Doniecku. Chciałem pojechać do Mariupola, to 130 km stąd, nad Morzem Azowskim. Pytam panienkę w kasie, czy są jakieś autobusy do Mariupola. Odpowiedziała: – Informacja na piętrze! Idę na piętro. Informacja zamknięta, napis: „Zamknięte”. Wracam do panienki w kasie. – Informacja zamknięta – mówię. – To trzeba czekać do poniedziałku – stwierdziła. A jest piątkowe popołudnie! Rozgoryczony brakiem informacji wychodzę i widzę, że

77


Antoni Soduła

78

z prawej strony dworca stoją mikrobusy (tu mówią: „marszrutki”) do Mariupola. Czemu więc ta panienka w kasie nie powiedziała mi chociaż: „Marszrutki na prawo, przed dworcem”? Po prostu nie chciało jej się. Wykonywała pracę, za która dostawała pieniądze, tzn. sprzedawała bilety i nic więcej jej nie obchodziło. Taką reakcję spotykałem prawie zawsze w Doniecku. Chciałem poznawać Ukrainę, więc poznaję. Ale trafiłem fatalnie – w zagłębie przemysłowe do Doniecka. To trochę tak, jakby ktoś chciał jechać na Podhale, a wysłano by go do Katowic. Jednak mój kolega Jarek, znawca Kresów, rzekł mi: – Kochany! Katowice to oaza kultury i piękna w porównaniu z Donieckiem. Wrażenia po jednodniowym pobycie tutaj mówią, że miał rację, choć główne ulice miasta dość ładne: taka mieszanka stalinowskiej MDM ze współczesnością. Na Łotwie nie ma już żadnego pomnika Lenina, a tu na kilometrze drogi z akademika, w którym mieszkam, do siedziby Towarzystwa Kultury Polskiej Donbasu (w byłym gmachu ministerstwa przemysłu węglowego) zobaczyłem dwa pomniki Lenina i jeden czołg. Na Łotwie było 20 nauczycieli z Polski na pięć szkół polskich, tutaj jestem sam jeden na 5 milionów ludzi w Donbasie i przynajmniej 100 tysięcy potomków Polaków. No ale zapisanych w Towarzystwie Polskim jest tylko 700. Z okna mojego akademika widać współczesną zabudowę Donbasu. Gdyby miasto było czyściutkie, gdyby budynkom nie towarzyszyły wszędzie zwały śmieci, byłoby to jakoś do przyjęcia. Jadąc pociągiem do Doniecka, miałem szczęście. W wagonie poznałem Sylwię, również nauczycielkę, jadącą pracować w Charkowie. Jako że pracowała już trzy lata na Ukrainie, wprowadziła mnie w tajniki podróży. Obiecała, że obudzi mnie przed granicą, bym zdążył jeszcze skorzystać z toalety, bo potem ubikacja będzie zamknięta, a zmiana rozstawu kół wagonowych (na te szersze, ruskie, wprowadzone jeszcze za caratu i potem kontynuowane przez komunistów) trwa czasem kilka godzin. (A jaką po kilku latach miałem satysfakcję, gdy na granicy Kazachstan–Chiny działo się to samo, tylko w odwrotnym kierunku!). Na granicy z Ukrainą staliśmy od 1.30 do 4.30, potem znowu skorzystałem z toalety i poszedłem spać. O 6.30 zbudziło mnie dwóch Ukraińców, którzy oczywiście zaraz wyjęli wódkę i zakąskę. Zaczęli pić i częstować mnie – wódki nie piję, ale kotletem chętnie się poczęstowałem. I tak trochę śpiąc, trochę rozmawiając z Ukraińcami i Sylwią, doczekałem do godz.16, kiedy przybyliśmy do Kijowa. W Kijowie mamy czekać 6 godzin (na bocznicy, w zamkniętym wagonie). Zbuntowaliśmy się. Z Sylwią i zaprzyjaźnionym już Siergiejem jedziemy metrem na Chreszczatik, czyli główną ulicę Kijowa. Jest sobota, więc samochody w weekend nie jeżdżą, spacerują tłumy. Jest i wielki Pomnik Wolności z Michałem Archaniołem na kolumnie. Do głowy by mi nie przyszło, że dwa lata później będę tu aktywnym świadkiem Pomarańczowej Rewolucji. I pomnik „zjednoczenia Ukrainy z Rosją” w postaci metalowej tęczy, a dalej Dniepr i cały „lewobereżnyj” Kijów, jak na dłoni. Spacerujemy po parku, idziemy też na most. Po słupach i filarach chodzą chłopcy, śmierć na miejscu, gdyby spadli. Wracamy późno rozświetlonym Chreszczatikiem na dworzec, potem nocna podróż do Charkowa. Tam muszę na dworcu czekać sam trzy godziny na pociąg do Doniecka. Na dworcu w Charkowie zobaczyłem „cofnięcie się” o przynajmniej 30 lat, gdy weszliśmy do pomieszczenia z telefonami (płatnymi u pani w kącie siedzącej), jako żywo z naszych lat 60. I koszmar trwający godzinę, kiedy to koniecznie musiałem się dodzwonić do Towarzystwa Polaków w Doniecku, by ktoś z nich wyszedł po mnie na dworzec. Wreszcie pociąg. Konduktorka nie pozwala mi skorzystać poduszki (w sypialnym przedziale), bo nie chcę zapłacić 10 hrywien za pościel, więc wyciągam swój śpiwór i mam ją „gdzieś”. 8 godzin jadę do Doniecka. Wreszcie dworzec i kobieta z Towarzystwa czekająca na mnie.


Rok w Doniecku

Co ja bym teraz bez niej zrobił? Miasto, widziane z autobusu, nie podoba mi się. W akademiku jestem przerażony brudem, prusakami, okropną łazienką. Panią to zbyt nie obchodzi, żegna się, zostaję sam w tym koszmarnym pomieszczeniu. Potem, jak się trochę zaprzyjaźniliśmy, powiedziałem jej, że mogliby mi chociaż kwiatki jakieś na stole postawić, by było milej… Czuję, jak narasta we mnie przerażenie. Mam tu żyć 10 miesięcy, czyli 300 dni. A do odwiedzin Polski na święta jeszcze 91 dni (dziś, gdy to piszę, tylko 88). Główna ulica – bulwar Artioma – usiłuje elegancją sklepów dorównać Paryżowi. Ale to tylko dla donbaskich bogaczy, bo zwykły wazonik kosztuje w takim sklepie 86 hrywien, czyli połowę miesięcznej emerytury górnika. A mieszkanie w nowym bloku 30 tysięcy hrywien. Takie ceny to bandytyzm. Ale Diana, studentka UJ w Krakowie, która oprowadza mnie po mieście w pierwszych dniach, mówi, że przede wszystkim obywatele Ukrainy czują się oszukani przez państwo. A 20 metrów za główną ulicą panuje już zwykły brud i nieporządek. Dziś jest 17 września, rocznica napadu ZSRR na Polskę w 1939 roku. Nie wiem, czy to dlatego, czy też z jakiegoś innego powodu, ale pod pomnikiem Lenina („tego monstrum” – jak to go określiła pani Inez z Towarzystwa Polskiego) zebrała się grupka jego zwolenników z czerwonymi sztandarami i portretami. Ale było ich zaledwie kilkunastu. Dziś byłem na ważnym wydarzeniu kulturalnym Donbasu – festiwalu wszystkich kultur narodowościowych zamieszkujących Donieck. Szczęściem spóźniłem się i wysłuchałem tylko ostatniej cząstki przemówień notabli i urzędników miejskich. Potem każda narodowość: Ukraińcy, Rosjanie, Tatarzy, Azerowie, Grecy, Hiszpanie, Gruzini, Polacy, Niemcy, Żydzi, Białorusini, Turcy prezentowała tańcem i piosenką swoją kulturę w wykonaniu zespołów „pieśni i tańca”. Tutaj bowiem komunizm osadził wszystkie narodowości ZSRR, by stworzyć „nowego sowieckiego człowieka”. Wcześniej pani z radia i telewizji powiedziała, że zapyta mnie o wrażenia z tego festiwalu. Obserwowałem piękne stroje, światło, słuchałem muzyki i patrzyłem na o wiele gorsze zespoły, niż oczekiwałem. Zobaczyłem bowiem w tej feerii kolorów i świateł (może efektownych) brak szacunku danej narodowości do kultury własnych krajów. Niemcy w strojach pseudotyrolskich śpiewali „Champs Elysées”, polskie dziewczyny grały na bandurkach, Tatarki tańczyły na scenie w minispódniczkach (w mahometańskich krajach potraktowano by je jak prostytutki). Ta kultura w wydaniu „homo sovieticus” strasznie spsiała! Cóż dalej? Maleńkie dziecko ze łzami w oczach deklamowało po rosyjsku, że jest bardzo szczęśliwe, że może żyć w najpiękniejszym mieście na ziemi – Doniecku. I jak mu wytłumaczyć, że jest w błędzie? Zwiedziłem 18 krajów Europy, Donieck jest najbrzydszym i najbrudniejszym miastem, jakie poznałem. Inni młodzi ludzie recytowali, że to Bóg wybrał dla nich to miasto. Zgoda, ale zamiast oszukiwać się, muszą teraz zakazać rękawy i „wymieść śmieci”. Tak brak mi tu wspaniałego Marka Kotańskiego, który publicznie szorował szalety i wzywał innych do tego. Tu stu Marków Kotańskich by było potrzeba. Ale nie sztuka (jak było w ZSRR) zmusić biednych i ciężko pracujących ludzi, by w czynie społecznym w wolny dzień sprzątali śmieci. Najpierw trzeba przywrócić zaufanie obywateli do państwa. Zresztą Diana mi mówiła, że kosze na śmieci rozstawiane za dnia już w nocy są rozkradane. Rozmyślałem o tym kolorowym festiwalu, że tak jak za komunizmu stanowi kłamliwą fasadę, za którą ukrywa się ponura rzeczywistość. Tu słowa kłamią. Festiwal – zamiast być bogactwem kultur – staje się sztuczna maską na potrzeby władz i ludzi. Ale jak to powiedzieć w wywiadzie nowo poznanym ludziom? W telewizji stwierdziłem, że zobaczyłem wielokulturowość, która może stać się bogactwem miasta. W radiu jednak nie wytrzymałem i chlapnąłem coś o obrzydliwej łazience i śmieciach na ulicy.

79


Antoni Soduła

Ten wywiad radiowy miał zresztą dla mnie miły i zabawny moment. Moje przybycie na festiwal skomentowała pani z radia słowami: „wprost ze statku na bal”. – A, to z Puszkina! – mówię. – Nie wiem, u nas tak się mówi! – Z Puszkina – upieram się. – Eugeniusz Oniegin na końcu utworu trafił „prosto ze statku na bal”, do ukochanej Tatiany. Byłem bardzo zadowolony, że ja wiem, skąd pochodzi ten cytat rosyjski, a „pani z radia”, trwająca w kulturze rosyjskiej „od zawsze”, nie wie. To zresztą też dowodzi, jak powierzchownie zaszczepiona jest ta kultura.

80

*** Nie wytrzymałem – piątek wieczór, najpiękniejsza pora letniego dnia – i wyskoczyłem „szagać po Doniecku”. Nasza główna ulica ciepłym wieczorem ładnie wygląda, cała w światłach i neonach. Pełno młodzieży spacerującej, ze starych prawie nikt. Miło cieszyć się spacerem, gdy chłodny wiatr odświeża po upalnym dniu. Już chyba niewiele takich pięknych, letnich wieczorów jeszcze zostało. Posłuchajcie, co działo się dalej, gdy wróciłem późnym wieczorem. Okazało się, że drzwi są zepsute i nie mogę wejść do swego segmentu nr 811. Pani opiekująca się naszym korytarzem poszła po pomoc do ochrony i wróciła z obietnicą, że jeśli nie damy rady otworzyć, to oni wyważą drzwi. I przez pół godziny przypadkowymi nożykami rozkręcaliśmy zamek, zanim drzwi dały się otworzyć. Jak miło i dobrze jest siedzieć we własnym pokoju. A tak na niego wybrzydzałem… Po mszy, razem z panią Walentyną z Towarzystwa Polskiego poszliśmy na „pchli targ”. Nic szczególnego tam nie było. Kupiłem sobie tylko stary widelec, bo nie wziąłem swojego z domu. Wracając, mijaliśmy pomnik Lenina. Powiedziałem, że nie potrafię zrozumieć, czy Lenin chciał dobrze, tylko „mu nie wyszło”, czy od początku był takim dyktatorem nieliczącym się z życiem ludzkim. Pani Walentyna powiedziała, że na studiach musiała przeczytać wszystkie dzieła Lenina i tam pełno jest wyzwisk i wymyślań, a także na przykład stwierdzeń, że trzeba wymordować wszystkich kapłanów. Czyli co kto sieje, to i zbiera. Przyszła moja pierwsza uczennica, bardzo się cieszę. Do tej pory pracowałem tylko w Towarzystwie Polskim: pisałem artykuły i robiłem korektę „Gazety Polskiej”, nagrywałem audycje radiowe i telewizyjne; ten dostęp do mediów ukraińskich musimy, niestety, sporo opłacać. W wolny dzień pojechałem „marszrutką” sprzed dworca do Mariupola, nad Morze Azowskie (130 km). Spróbuję to teraz wszystko opisać. Z mikrobusu zobaczyłem po raz pierwszy „lewobereżną” Ukrainę. Piszę „lewobrzeżną”, bo tu rzeki płyną na południe, inaczej niż w Polsce. Stąd lewy brzeg to brzeg wschodni. Przyzwyczajony do rzek w Polsce miałem poczucie, że rzeki na Ukrainie „źle płyną”. Potem zrozumiałem, że to ma też symboliczne znaczenie. Ale bardzo mi się ten pejzaż spodobał. Łagodne wzgórza, jak fale wieczorem na jeziorze, jedna za drugą, wolne, lekkie, spokojne. Na krańcu horyzontu przed sobą widzisz drogę wśród pól, delikatnie sunącą w dół, potem tak samo lekko wznoszącą się i znowu opadającą. To wszystko – ogrom widoczności. Horyzont daleko, niebo ogromne („przestwór taki wysoki, wysoki”). Na polach – co kilka kilometrów – pasy drzew jak u nas w Wielkopolsce. A same pola zasiane słonecznikami. Patrzyłem zdumiony na kilkadziesiąt hektarów zasianych samymi słonecznikami. Jedne jeszcze zielone, czasem błyskające złotem kwiatów, drugie już przekwitłe, brązowe i szare. Jaka szkoda, że jest za


Rok w Doniecku

późno, by zobaczyć takie pola w pełni złotego kwiecia. I kombajny ścinające słoneczniki jak u nas pszenicę. I złotoczerwone drzewa w krasie jesieni wzdłuż drogi. Ale zbliżając się do Mariupola, w błękicie nieba zobaczyłem szarociemny obłok nad miastem – smog. I już wiedziałem, że Mariupol to duże miasto przemysłowe, a nie kurort nadmorski. Samo miasto brzydkie, jak wszystkie zbudowane w ZSRR: szeregi niekończących się brudnych i szarych bloków, wszędzie topole, trawniki pełne śmieci. Same bloki, ani sklepu, ani kawiarni, tylko czasem na ulicy sterty arbuzów i melonów na sprzedaż – Azja. Z brzydkiego dworca (wyłączam już ten przymiotnik, jak będzie coś ładnego, to zaznaczę) wziąłem taksówkę, nie chcąc przedzierać się przez nieznane mi zupełnie miasto w stronę morza. Taksówkarz na wieść, że jestem z Polski, zaczął mi recytować nazwiska tankistów i aktorów z serialu „Czterej tankiści i sabaka”. Zawiózł mnie nad morze i wziął tylko 5 hrywien (około dolara). Morze Azowskie to jedyna rzecz, którą chciałem zobaczyć w Donbasie. Ponieważ plażę od miasta odgradza tor kolejowy, wchodzimy nad morze wiaduktem. Śmieję się, że to „most do nieba”. Pięknie tu. Morze lśni w słońcu. Długo chodziłem po plaży skrajem wody, boso, mocząc nogi (i trochę spodnie), zbierając muszle dla bliskich, ciesząc się, że tu jestem i „dotykam” Morza Azowskiego. Tak daleko od Polski… Myślę z przerażeniem o moich koleżankach i kolegach wysłanych z Polski do małych miasteczek lub na wieś czy to tutaj, czy w Rosji, czy w Kazachstanie. Oczywiście, tam są najbardziej potrzebni, ale ja w Doniecku zmagając się z samotnością, mogę wejść do dużej księgarni i kupić chociażby kalendarz z ikonami, mogę iść na koncert do filharmonii czy do opery na ulubiony balet. A oni? Miasteczko czy wieś na Ukrainie to dwie ulice wśród głuchego stepu. A jak jest w Rosji czy w Kazachstanie? Dowiem się, ale myślę, że tak samo. To ZSRR-owska „głubinka”, czyli najdalsza prowincja. Jak ci moi przyjaciele nauczyciele tam sobie radzą? Dziś byłem po raz pierwszy w Makiejewce, półmilionowym mieście oddzielonym od Doniecka tylko pasem zieleni. Identyczne ulice z brudnymi blokami, trawnikami… Msza w Makiejewce odbywa się w maleńkim domku zamienionym na kaplicę. Tam też mieszka ksiądz. Po mszy uczę dzieci języka polskiego z książki „Strzeż polskiej mowy” Heleny Metery. Podręczniki przywiozłem z Towarzystwa Polskiego w Doniecku i pożyczam dzieciom. Na lekcji siedzimy na ławkach kościelnych, czytamy na głos, rozwiązujemy ćwiczenia, próbujemy rozmawiać po polsku. Piszemy mało, bo jak pisać w takich ławkach? Dzieci dobre i chętne. Pomaga mi pani Ludmiła Winnicka, która też tu uczy katechizmu. Przed komunizmem był kościół w Makiejewce, prezes Ryszard pokazywał mi jego zdjęcie, skromna budowla z neogotycką wieżyczką. Już za ZSRR potajemnie wyświęcono proboszcza Makiejewki na biskupa Ukrainy. Gdy dowiedziało się o tym KGB, deportowało księdza biskupa do rodzinnej Francji, wikarego rodem stąd rozstrzelano, a kościół zlikwidowano. Tydzień temu zmarł człowiek, który wtedy był młodym ministrantem. Dobrze, że doczekał czasów, kiedy znowu wolno było się modlić. Jedno jest pewne, po dwóch tygodniach takiego pobytu tutaj lepiej znam Ukrainę niż pozna ją ambasador przez rok jeżdżący mercedesem z przyjęcia na przyjęcie. A właśnie dziś mam się spotkać z ambasadorem na Ukrainie i konsulem z Charkowa, którzy przyjeżdżają na słynną imprezę „Biznes – Polska 2003”, nad którą cały czas pracujemy. Jutro jej otwarcie. A pojutrze uroczysty koncert polski w filharmonii. Nasz prezes R.Z. też ma śpiewać. Przyda się ta biała koszula przywieziona z Polski. No cóż, otwarcie wystawy „Biznes – Polska 2003” dokonane. Ministrowie, ambasadorowie, konsulowie, przemówienia, konferencje, jak zwykle przy takich zjazdach. Tyle że się im (pol-

81


Antoni Soduła

skim i ukraińskim notablom i biznesmenom) z bliska przyjrzałem. Jakby to powiedzieć: niezbyt imponujący widok. Odbył się też ten ważny dla nas II Festiwal Kultury Polskiej Donbasu – w filharmonii. Prawie tam mieszkam w tym tygodniu, już trzeci raz jestem. Bałem się o festiwal, bo widziałem, jak to wszystko jest klecone w ostatniej chwili. Szef, który miał witać i śpiewać na początku, pojechał z notablami do jakiejś kopalni soli, w której teraz składowane są szampany, co im daje wspaniały smak. Gdyby nie zdążył na otwarcie, ja musiałbym go zastąpić (BEZ ŚPIEWANIA, OCZYWIŚCIE). Ale na szczęście wrócił i koncert odbył się przyzwoicie. Mnie raziło mnóstwo drobiazgów, na przykład pani śpiewająca Chopina miała długą, czerwoną, PLASTIKOWĄ suknię. Chłopak wręczający kwiaty żuł gumę… Ale w sumie koncert był i polski, i udany, nasz prezes pięknie zaśpiewał, aż byłem zadziwiony. A gdy grali „Poloneza” K. Jelskiego, to okazało się, że na sali siedzi jego potomek, już 70-letni profesor. I żal, że jak rzekł nasz prezes, „Jelskim sam Stefan Batory nadawał herb, a potomek kocha trochę Polskę, i słowa po polsku nie umie”. A potem był „bankiet ukraiński” dla wykonawców i gości (m.in. pani minister do spraw gospodarczych) i piękne wspólne śpiewy w drugiej części uczty. A gdy wystawa „Biznes – Polska 2003” skończyła się, dostałem w prezencie, dla nauczyciela z Polski, śliczny, brązowy garnek. Jakże się cieszę. Jest tak ładny, że szkoda w nim gotować. A teraz inny punkt widzenia. Gdy poskarżyłem się pani Ludzie, że mam taką okropną łazienkę, zapytała mnie, czy mam gorącą wodę. A jak zdziwiony odpowiedziałem, że tak, pani Luda rzekła: – Bo widzi pan, u nas w Makiejewce już od 5 lat wcale nie ma gorącej wody. A zimna tylko przez trzy godziny dziennie. Półmilionowe miasto Makiejewka. Opadły mi ręce i już więcej nikomu na Ukrainie nie skarżyłem się na swoją łazienkę. Dziś rano nie było w akademiku żadnej wody. Ani ciepłej, ani zimnej. Ani w ubikacji, ani w łazience. Bez żadnego ostrzeżenia. Szczęściem w czajniku zostało mi pół filiżanki wody na umycie zębów. Ubieram garnitur, bo idę na spotkanie z Radą Wydziału Technologicznego Uniwersytetu, czyli Politechniki. Ale wcześniej wpadnę do McDonalds’a na śniadanie i do toalety. Te McDonalds’y to oazy cywilizacji w byłej ZSRR (jak bary w świecie westernów), są dość tanie i zawsze czyste. Więc samotny jeździec przez stepy miasta Doniecka wybiera się do baru. A potem na politechnikę, czyli Uniwersytet Technologiczny. Dziś dwa zajęcia z początkującymi, dwie godziny na Politechnice i dwie w Towarzystwie Polskim. Ale się napracowałem.

82

*** Kolejna lekcja w Makiejewce – mimo choroby – całkiem normalna. Cieszę się. Bardzo mi pomaga i ksiądz, i pani Luda katechetka. Minął miesiąc od wyjazdu z domu i pełne 4 tygodnie od przyjazdu tutaj. Jak dobrze, znalazłem dziś w Doniecku Muzeum Sztuk Pięknych, wielka radość, bo nieoczekiwana. Jest tu kilkadziesiąt obrazów zachodnioeuropejskich. Najcenniejsze to Luca Giordano, Joos de Momper, Molinari, Terbrugghen, Greuze. Dobre i to. Zachwycony jestem, że są tu dobre obrazy. Są też dwa arcydzieła malarstwa polskiego: „Autoportret” Jacka Malczewskiego (z 1927 roku, w ogrodzie, przed malarzem rozmazany satyr grający na fletni Pana) i „Portret dziewczyny” Marcelego Bacciarellego (a za kilka miesięcy znajdziemy z panią Inez w piwnicach muzeum kilkadziesiąt obrazów współczesnych polskich artystów i będzie wielka wystawa tych prac w muzeum).


Rok w Doniecku

Wracałem dziś z lekcji z Elżbietą, taką miłą studentką, która chodzi na lektorat języka polskiego. Jest na trzecim roku czegoś w rodzaju informatyki. Mieszka w akademiku (ale niższym rangą niż mój) i płaci za miesiąc tylko 20 hrywien (4 dolary). Ale tak jak ja w czasie moich studiów 40 lat temu mieszka razem w pokoju z czterema innymi dziewczętami. Co lepsze? Drogi akademik w Polsce teraz czy tani ukraiński? Ja, gdybym był studentem, wybrałbym ukraiński. Na tydzień Elżbieta wydaje 20 hrywien (ja żyjąc oszczędnie – tyle dziennie). Naprawdę, chwilami czuję się jak Bede Griffiths, który pojechał do Indii i tam w swoim domku zostawił sobie tylko łóżko, szafę i krzesła. A potem zrozumiał, że dla Hindusa to nie ubóstwo, lecz bogactwo i zamieszkał w szałasie, z matą zamiast łóżka. No ale ja, choć chcę dobrze i uczciwie żyć, nie mam zadatków na ascetę. *** I czemu ja narzekam! Miałem wolny dzień, więc byłem w Bierdiańsku nad morzem. Cudne, flauta, bez fal, lazurowe, jak z Ajwazowskiego. W dali kolorowe statki i łodzie w porcie, bajka! I słońce. Gorąco. Jest dziś 15 października 2003 roku, dla mnie pełna jesień, a laski się opalały, ludzie i dzieci kąpali się w tym Azowskim Morzu, sam zdjąłem buty i chodziłem krajem wody i piasku. Plaża brzydka, ale cóż? Jest. Myślę, że teraz warto trochę napisać o lekcjach, bo się już wszystko ustabilizowało. Na Uniwersytecie Technologicznym opiekuje się mną docent Makiejew (zaprzyjaźniliśmy się i do dziś czasem z sobą korespondujemy). Uczymy nową metodą (opisaną potem w ukraińskich pismach pedagogicznych). Mamy kilkunastu studentów, puszczamy im ulubione piosenki polskie, przeważnie Maryli Rodowicz). Oni uczą się samorzutnie ich na pamięć, a z moją pomocą opracowują słownik i zwroty językowe. Oczywiście trochę jest elementarnej nauki języka: słów, gramatyki. Metoda dla zupełnie nic nieumiejących studentów okazuje się dobra, ale tylko dla takich. W Towarzystwie Polskim, gdzie uczę dzieci i dorosłych o polskich korzeniach, są już normalne lekcje (też z książki Heleny Metery „Strzeż polskiej mowy” albo z „Elementarza” Falskiego; elementarz zwłaszcza przydaje się na lekcjach ze starymi ludźmi, pamiętającymi polszczyznę z dzieciństwa i przypominających sobie słowa z elementarza, na którym kiedyś się uczyli, przed drugą wojną światową). A jacy dumni byli moi studenci z Uniwersytetu Technologicznego, gdy sami przetłumaczyli piosenki Maryli Rodowicz na język ukraiński, i dostali od niej podziękowanie… *** Wymieniłem dziś pościel na czystą. Gdyby oni zobaczyli (tzn. Ukraińcy pracujący tutaj), jak ja ich widzę i to miejsce też, byliby chyba przerażeni. Ale oni chyba myślą, że wszędzie jest tak samo na świecie. Zjeżdżam w dół odrapaną windą, idę korytarzem z linoleum w dziurach. Jakaś straszna baba (bez zupełnej dbałości o swój wygląd) prowadzi mnie korytarzem do pomieszczenia z pościelą. Sprzątaczki myją ten korytarz starymi szmatami. Trzy czwarte kafelków powypadało z podłogi, cieknące rury zawiązane są szmatami, a pod szmatami stoją wiadra. Wchodzę do magazynu, ta zmieniana pościel to dwa małe prześcieradła i powłoczka na poduszkę. Chyba prane, ale aż szare od starości. Patrzę, obok leżą kapy. Dużo. Pytam, czy ją też mogę dostać. – Niet, nie nużno!

83


Antoni Soduła

Idę sobie stąd szybko, zabrawszy tę staroszarą pościel. Mój bagaż do Doniecka był taki ciężki, że wziąłem tylko jedną zmianę pościeli. Trudno. Zresztą wszędzie tu jest tak samo. Byłem w ogromnym gmachu, gdzie mieszczą się wszystkie redakcje w Doniecku, przy Kijowskim Prospekcie, było tam jeszcze gorzej niż w akademiku. Toaleta była bez żarówki, w rogu stała świeczka, którą trzeba było zapalić, jeśli ktoś nie lubi załatwiać się w zupełnej ciemności. Na dodatek sprzątaczki sztorcowały nas (dziennikarzy), żebyśmy przerwali pracę, bo one muszą sprzątnąć. A za to władze miasta wybudowały sobie nowy, ogromny gmach, już nazywany „Białym domem”. Ale bez remontów za 20 lat będzie taki sam jak wszystko w Doniecku. Nie dziwiłbym się, gdyby tak było w Tunisie czy w Maroku. Ale tak wygląda milionowe miasto w kraju, który chce wejść do Unii Europejskiej. Kiedyś, na ulicy, reporterka TV zaczepiła mnie, pytając, co tu trzeba zmienić, chcąc wejść do Unii. Odpowiedziałem: Wszystko! Ale w tym „bajzlu życia” trzeba poruszać się bardzo spokojnie, rozsądnie i ostrożnie, inaczej samochód cię przejedzie na zielonych światłach, klucz ci się złamie w zamku drzwiowym, a z ukręconego kurka zacznie lać się woda. I co wtedy? A od piątku do poniedziałku „wszystko zakryte” i nikt ci nie pomoże. Wczoraj w Bierdiańsku znalazłem kaplicę neogotycką, przerobioną w komunizmie na magazyn. Obszedłem wokoło, jest prezbiterium, czyli to był kościółek. Przytuliłem się do tego starego muru, do fragmentu mojego świata. Powoli zacząłem jednak myśleć, że da się tu żyć, przynajmniej przez rok. Mam już swoich uczniów, nie za wielu (w sam raz, 4 godziny dziennie), mam znajomych z Towarzystwa Polskiego, mam piękną sztukę w muzeum w Doniecku, hałdy z laskami na spacery, pracę twórczą (myślę o artykule o współczesnej recepcji Teilharda de Chardin), podróże. Ile tu jeszcze pięknych i nieznanych miejsc przede mną… I wreszcie Bóg, tak pięknie wyznawany w kaplicy w Makiejewce. W tej chwili przyszedł facet uszczelnić mi okna w pokoju. Walił ciężkim młotem, by je osadzić na pierwotnym miejscu i „zakluczyć”. Ja bym przy tym ze trzy szyby wybił. A on żadnej! Ale to, czego nie mógł „dopchnąć”, zabił gwoździami. Jestem wdzięczny za troskę, może będzie trochę cieplej w pokoju, ale okna tak potraktowane muszą za kilka lat iść do wymiany. Metoda stosowana w całej Ukrainie: „aby na teraz”. A co potem? To już nikogo nie obchodzi i ta przyszłość robi się coraz i coraz „cięższa”.

84

*** Dziś przeżyłem chwile grozy. Wszedłem w podziemne rondo (naprawiane przez robotników) i nagle, gdy byłem pod ziemią, zgasło światło. Zupełnie. Gdzieniegdzie płomyki zapalanych zapalniczek biegły do przodu, za chwile otoczyła mnie już ciemność. Sparaliżowało mnie, bo przypomniały mi się deski pokrywające dziury, po których szliśmy. Każdy krok w tej absolutnej ciemności mógł skończyć się złamaniem nogi. Za głosami i światełkami, które czasem się zapalały, przeszedłem kilkanaście kroków ślimaczym tempem, potem w jakiejś szparze pokazało się światło dzienne. Wyszedłem zdruzgotany i przerażony. Główna myśl to: Jak to jest możliwe, by coś takiego się stało? Docent Makiejew powiedział mi, że przy Muzeum Krajoznawczym w Doniecku są stare rzeźby Scytów i Chazarów. My mówimy na nie „baby”, inni „balbale”. Chyba chodzi o kamienne figury pozostawione na stepie przez różne grupy tutejszych koczowników czy osadników.


Rok w Doniecku

Dziś pojechałem do muzeum. Obok czołgu stało przed budynkiem kilkanaście starych rzeźb, bardzo podobnych do rzeźb starożytnych Prusów. W tle, między krzewami widoczne były jeszcze dwie trochę inne rzeźby, bardziej to płaskorzeźby, też postacie mające złączone ręce na brzuchu (i coś w tych rękach trzymające). Okazało się, że są to rzeźby Połowców (tych, na których wyruszył książę Nowogrodu Siewierskiego, co opisuje „Słowo o wyprawie Igora”), żyjących nad Morzem Azowskim ok. X-XII wieku n.e. Potem rozproszyło ich uderzenie wojsk Dżyngis-chana na Europę. Długo wpatrywałem się, myśląc, czy to są prawdziwe, stare rzeźby, czy ich kopie. Ale realizm tych rzeźb połączony z niezdarnością przekonał mnie. Potem zrozumiałem, że na terenach południowej Ukrainy jest bardzo dużo tych rzeźb, zabrano je ze stepów i ustawiono w XIX wieku w miastach. Dziś u nas w akademiku wymienili mi drzwi. Jedne stare na drugie stare. Tylko tym się różnią, że mają zasuwkę. Wystarczyło wymienić sama zasuwkę. Ile tu działań pozornych udających pracę… Wczoraj była rocznica rewolucji październikowej. Około stu osób zebrało się pod pomnikiem Lenina, przeważnie staruszków w mundurach i z orderami. Z czerwonymi sztandarami. Śpiewali, krzyczeli, ale ludzie przechodzili obojętnie. Myślałem, patrząc na nich, że oszukano ich dwa razy w życiu, raz każąc wierzyć w świętość komunizmu, Lenina i Stalina, drugi raz zabierając im to, o co walczyli, pod koniec życia. *** Święto 11 Listopada. Z tej racji na lekcjach miałem pogadankę o naszej niepodległości, a Towarzystwo Polskie akademię. Przyszło więcej ludzi niż wtedy pod pomnik Lenina. Po raz pierwszy tutaj spotkałem się z prawdziwą serdecznością: docent Makiejew i studenci podziękowali mi serdecznie i z okazji święta Niepodległości złożyli życzenia i wręczyli prezent (elektryczny dzbanek, bardzo mi się przyda). A potem przy kawie i ciastkach oglądaliśmy polski film „Znachor”. Naprawdę byłem wzruszony, i serdecznymi życzeniami, i prezentem. Potem miałem lekcje w Towarzystwie Polskim i mój prezes na widok prezentu potrafił tylko powiedzieć: „No i dobrze!”. *** Brzydocie otoczenia towarzyszy spustoszenie duchowe. Zaprzyjaźniona ze mną nauczycielka mówiąc o ateizacji uczniów, powiedziała, że oni wieść o Bogu przyjmują z takim niedowierzaniem, jakby im powiedziała, że pod ławką w klasie siedzi Marsjanin. Cóż, w latach 70. w Doniecku na każdym ważniejszym miejscu wisiały ogromne tablice pokazujące, że religia to opium dla ludu. Jeżeli któreś z dzieci w szkole miało na szyi krzyżyk lub medalik, nauczycielka zrywała go z szyi dziecka i kazała całej klasie deptać. W podręczniku – jako obowiązkowa lektura do wyuczenia na pamięć – był wiersz, jak umierającej dziewczynce matka kładzie na piersi krzyżyk, a ona odrzuca go ze wzgardą, bo chce umrzeć jako pionierka. A teraz, po pobycie na ukraińskim Polesiu, dowiedziałem się, przy okazji pogrzebu nauczycielki Leny – Czarnobyl – że w komunizmie pilnowano nawet, by zwłoki w trumnie nie miały rąk splecionych w modlitwie, musiały je mieć położone na brzuchu lub po bokach ciała. Zapytałem, kto tego pilnował na pogrzebach: partia, milicja? A mój rozmówca rzekł krótko: „Donosiciele”. Po obejrzeniu

85


Antoni Soduła

w Kino-Teatrze im. Tarasa Szewczenki w Doniecku filmu Mela Gibsona „ Strasti Christa” („Pasja”), wyszedłem na główną ulicę stolicy Donbasu, popatrzyłem na reklamy seksu i przemocy, na dziewczęta ubrane jak ladacznice, a chłopców jak mafiosi i odniosłem wrażenie, że nasz świat wcale nie jest lepszy od tamtego, w którym żył Jezus. To nie jest pełna prawda o Doniecku, lecz tylko to co widać na pierwszy rzut oka. Potem poznałem ciekawy zespół „Kropla ciszy” śpiewający poezje Mandelsztama i Achmatowej, grupę teatralną przy domu kultury, w której urocza młodzież przedstawiała „Mewę” według Jonathana Livingstona, pokazując swoje ogromne tęsknoty za prawdą, pięknem i dobrym, sprawiedliwym światem. Zaprzyjaźniłem się także z Wiktorią, absolwentką konserwatorium, pracującą jako organistka w kościele w Doniecku, moim Kochanym Aniołeczkiem z Mikołajowego święta. I tak sobie żyłem rok w Doniecku, ucząc dzieci i dorosłych w dwóch towarzystwach polskich, w kościele w Makiejewce, studentów na Uniwersytecie Technologicznym. Były też oprócz smutnych lub codziennych także dni piękne. Swój rok pracy w Doniecku chciałbym zamknąć wspomnieniem wycieczki na Kamienne Mogiły, czyli rezerwat stepu ukraińskiego. Wszyscy stwierdzili, że mam to zrobić w maju, gdy step pełen będzie kwiatów. Posłuchałem ich i pojechałem z wycieczką szkolną. Niełatwo tam trafić, bo na drogach nie ma żadnego oznakowania. Podaję: z Doniecka w stronę Mariupola. Stamtąd (przed Mariupolem 30 km) w prawo na Włodarskie, z nich drogą na Roziwkę, w wioseczce Nazarówka skręcić w lewo. Nikt, kto tego nie wie, bez oznakowania nie trafi. A to najpiękniejszy rezerwat na całej Ukrainie. Wysiadamy z autokarów daleko przed rezerwatem. Od razu czujemy piękny zapach traw i ziół, którego tylko tam na Ukrainie można doświadczyć. Idziemy z wycieczką w stronę rezerwatu. Jak pięknie wśród traw i kwiatów kolorowi się wstęga dzieci idących ścieżką. Widać nieduże skałki tu robiące wrażenie, bo na „lewobrzeżnej” Ukrainie nie ma wcale skał. Dochodzimy do domku wśród sadu, tutaj mieszka ochrona rezerwatu. Obok XIX-wieczna maleńka cerkiewka „dla odpędzenia złych mocy”. Idziemy ścieżką dalej, patrzymy na skałki, które z bliska potężnieją, tworząc niezwykłe formacje skalne jak w naszych Karkonoszach. Siadamy na szczycie, odpoczywamy. Obok nas przemyka zielona jaszczurka. Z tej górki widać całą panoramę stepów ze skałkami, cudownymi kotlinkami pełnymi różowych i żółtych kwiatów. Niestety, na horyzoncie widać już zaorane pola. Wracamy. Pomęczone dzieci leżą na trawie, a ja idę na wzgórze „kultowe”. Po obu stronach ścieżki stoją lub leżą rzeźby Połowców – niesamowite miejsce. Odwracam się w stronę stepu i fotografuję jego piękno wraz ze stojącą obok „Babą połowiecką”. Antoni Soduła

86

W latach 2003-2006 pracowałem jako nauczyciel języka polskiego na Ukrainie. Rok w Doniecku (2003/2004) i dwa lata w Emilczynie (2004/2006). Doniecka raczej nie trzeba przedstawiać. Emilczyn to kilkutysięczne miasteczko na granicy Wołynia i Polesia, w pobliżu Nowogradu Wołyńskiego. Myślę, że zwłaszcza dzisiaj, gdy tak wiele dzieje się na Ukrainie, te notatki mogą być ważne i ciekawe. Czytając na nowo tekst, zrozumiałem, że przez te dziesięć lat dużo dobrego zrobiono na Ukrainie. Więc i Ukraińcy, czytając te fragmenty (jeśli będą czytać), zobaczą, co zmienili już na lepsze, a co zostało „bez zmian”.

[fragmenty dziennika Praca nauczyciela polskiego na Ukrainie (cz. I)]


Mirosław SŁAPIK

Mongołowie się nie śpieszą

MIROSŁAW SŁAPIK ur. w 1955, poeta, publicysta, animator kultury, dyrektor Biblioteki Publicznej w Gołdapi, wydawca, sekretarz oddziału SPP w Olsztynie, autor licznych tomów wierszy, w tym ostatnio ,,Szuurga” (2008), „Dasein” (2010), „Odległości” (2012).

Mongołowie się nie śpieszą. Podczas zimowej wyprawy zatrzymywaliśmy się niespodziewanie kilkanaście razy, a nasi tutejsi przyjaciele wdawali się w tajemnicze rozmowy ze znajomymi lub dawno niewidzianymi krewnymi i nie było dla nich ważne, czy kolejny etap podróży zakończymy wieczorem, czy dopiero następnego dnia rano. Mongolia w porównaniu z Polską jest krajem w makroskali, nie tylko w aspekcie geograficznym – tu jest inne poczucie czasu, inne poczucie przestrzeni... Kierunek – Charchorin Tę mongolską zimę można zaliczyć do łagodnych. Tuż po wylądowaniu na lotnisku w Ułan Bator wita nas niemal 40-stopniowy mróz, który niby miliony małych ostrych szpileczek wdziera się do gardła i nozdrzy. Jednak podczas kolejnych dni wyprawy temperatura w dzień sięga w porywach zaledwie minus 25 stopni. Mimo to, chyba właśnie z powodu perspektywy dużych mrozów, zimą trudno jest tu się natknąć na „białego człowieka”, na naszej trasie nie spotkaliśmy bowiem ani jednego Europejczyka. Tym razem, oprócz mnie i Pawła, jest z nami Sebastian, dwudziestosiedmiolatek z Warszawy, który kiedyś podróżo-

87


Mirosław Słapik

wał między innymi po Chinach. W moim wypadku była to druga wyprawa do Mongolii. Pawła ten kraj gości już po raz piąty. Pierwszą noc po przyjeździe do Ułan Bator spędzamy w przyzwoitym hoteliku „Lord”. Dwie następne w mieszkaniu Sersmy, naszej przyjaciółki, przewodniczki i profesora paleontologii. Mieszkanie w bloku w Mongolii jest oznaką statusu klasy średniej. Mieliśmy wyruszać w dalszą podróż po jednym dniu pobytu w Ułan Bator, i to autobusikiem pazem. Przyzwyczailiśmy się do niego podczas poprzedniej wyprawy, jednak Batschi, naszemu przyjacielowi i kierowcy, nie udaje się auta uruchomić. Oczekiwanie u Sersmy to kolejny dowód na to, że dla większości Mongołów pośpiech jest czymś obcym i nawet niezbyt zrozumiałym. Nikt się specjalnie nie denerwował z tego powodu, że w dalszą podróż wyruszymy dzień lub dwa dni później, niż to wcześniej zostało zaplanowane. My również czekaliśmy spokojnie na dalszy rozwój wypadków. Ważne było przede wszystkim to, byśmy 15 marca rano stawili się na dworcu lotniczym. Tymczasem odwiedzamy rodziców Sersmy w ceglanym domku na przedmieściach, wzniesionym niedawno pośród setek niemal identycznych zagród i setek uliczek bez nazw, gdzie już nie dochodzi kanalizacja, a zagospodarowanie przestrzenne to spontaniczne działania tutejszych mieszkańców. Tata Gonchigdorj (czyt.: Gonczikdorż) i mama Shirmenginj (Szirmendżinż) wybierają się z nami, by zobaczyć swoich krewnych. Najpierw jednak obowiązkowo – gościna. Gospodarz wyjmuje nóż i na bardzo cieniutkie plasterki kroi udziec barani, który wysuszony leży w pokoju przynajmniej od kilku dni. Ciekawostką jest tort ulepiony z twardego ciasta, obłożony mnóstwem twardych cukierków i przygotowywany z okazji nowego roku. Wychodzę robić zdjęcia, bo zaabsorbowały mnie krowy stojące na zewnątrz obory, opatulone w specjalne ubiory wykonane z kawałków szmat. Żal mi się robi konika. Robił wszystko, by uchronić się od mrozu i wciskał się w kąt między płotem a budynkiem gospodarczym. Do mieszkania Sersmy wracamy po zjedzeniu baranich pierożków buudz i wypiciu kilku czarek mlecznej wódki. Sersmaa telefonuje do znajomych, by znaleźć jakiś zastępczy transport. W końcu załatwia dwa uazy-mikrobusy – jeden ze swojej prywatnej firmy geologicznej, drugi należący do jej brata Dalaijamtsa, nazywanego Demdą (odniosłem wrażenie, że Demda nie był za bardzo zadowolony z perspektywy dwutygodniowej jazdy przez step na mrozie). Nasz samochód zgadza się prowadzić Jargalsaikhan, czyli Teve.

88

*** 4 lutego wśród zamieci jedziemy w kierunku Charchorin, dawnej stolicy imperium. Przed szybą samochodu niczym motyle wirują wielkie płatki śniegu. A ja po raz kolejny się zastanawiam – po co tu jestem? Dlaczego dobrze mi w tym trzęsącym się samochodzie wśród śniegu i w zapachu kurzu? Dlaczego dobrze mi z tym spaniem w jurcie na podłodze, na twardym? Nie przeszkadza mi kilkugodzinna, czasem kilkunastogodzinna, jazda. Wystarcza, że za oknem coś się zmienia. To jest prawdziwe oddychanie, które, podobnie jak prawdziwą ciszę, odczuwa się tylko wtedy, kiedy w tle szemrze jakieś życie, choćby przesuwanie się nowego krajobrazu albo innego niż w Polsce nieba. Tuż po północy w drugim aucie, którym kieruje Demda, psują się krótkie światła, próby ich zreperowania spełzają na niczym, musimy więc jechać na długich. Poruszamy się wolniej i pozwalamy Demdzie jechać przed nami, co naszemu kierowcy Tevemu nie ułatwia jazdy. Niebo


Mongołowie się nie śpieszą

szybko robi się czyste i o trzeciej w nocy zatrzymujemy się w maleńkim miasteczku Erdene Sant – tu podobno mieszka siostra mamy Sersmy. Jest grubo po północy, ale w osadzie nie wszyscy jeszcze śpią. O drogę pytamy Mongoła, który wyszedł przed dom po drewno. Po zamieci ani śladu, śniegu też jak na lekarstwo. O tym, że jest duży mróz, świadczy tylko mocno zamarznięty grunt. Miasteczka mongolskie na pierwszy rzut oka są smutne i biedne, przeważnie nie większe od naszych wiosek. Domy i jurty szczelnie ogrodzone płotami. Bez zieleni, wśród wszechobecnego kurzu. Czasem ktoś przejedzie konno lub na motocyklu. Z rzadka przemknie gazik albo uaz. Te osady to efekt rusyfikacji, a ta w jakimś sensie na Mongołach połamała swoje zęby. Kiedy w 1990 roku Mongolia stała się republiką parlamentarną, pasterze szybko porzucili kołchozy. Puste pokołchozowe zabudowania doskonale są teraz widoczne z lotu ptaka. Po odzyskaniu faktycznej niepodległości spora część Mongołów wróciła do praktykowania buddyzmu, głównie lamajskiego i szamańskiego. Większości tutejszych mieszkańców nie udało się Rosjanom nauczyć języka rosyjskiego, mimo faktu że od 1941 roku tutejszy alfabet pisany jest cyrylicą. Chociaż – i to warto podkreślić – dzięki sąsiadom z północy wśród Mongołów jest niewielki procent analfabetów. Jednak przyglądając się owym naprędce wzniesionym domkom, płotom i sennie (może z pozoru) snującym się mieszkańcom, chyba nie odważyłbym się kojarzyć tych widoków ze smutkiem lub melancholią. W budowlach i otoczeniu są elementy, których wytworzenie wymagało szczególnej pieczołowitości, choćby niektóre wzorzyste bramy umieszczone pośród armii nierówno przyciętych desek. W zagrodach toczy się życie rodzinne i towarzyskie, gdzie na co dzień jest wiele odświętności.

W zimowych siedliskach wodę magazynuje się w postaci brył lodu wyrąbanych z rzeki.

89


Mirosław Słapik

Miasteczka mongolskie mimo wcześniejszej rusyfikacji nadal są wyznacznikiem charakteru pasterzy i ich wyjątkowego minimalizmu wynikającego z dotychczasowego trybu życia, w którym cała „doczesność” umiejscowiona była w stepie. Dom, ger, albo jak kto woli – jurta1, służyły głównie do spania. Przecież to, że stepowi Mongołowie z początku poprzedniego tysiąclecia posiadali niewiele dobytku, stanowiło o sile armii Dżyngis-chana. Skuteczność jego wojska w dużej mierze opierała się na szybkim przemieszczaniu się. *** Mniej więcej po godzinie znajdujemy wreszcie poszukiwaną zagrodę. Ku mojemu zaskoczeniu kierujemy się do jurty, a nie do domku stojącego obok. Okazuje się, że duża część Mongołów latem mieszkających w barakach przenosi się na zimę do jurt. Podwórko jest typowe, prostokątne. Kilkanaście metrów obok jurty tuż za domkiem stoi wychodek – drewniana budka z modrzewiowych balików, bez drzwi, z jedną deską wyrwaną z podłogi, raczej nieprzybitą i służącą celom niezwykle praktycznym. Jeśli dodamy do tego przynajmniej 30-stopniowy mróz, to całość tej budowli układa się w „metafizyczną” perspektywę. Nasi gospodarze spali sobie smacznie – tradycyjnie kilkoro na łóżkach i kilkoro na podłodze, jednak wstali bez okazywania zniecierpliwienia. Szybko zostaje podany sute-caj, a nawet pierożki buudz, pojawia się też ajrak, archi – wódka z mleka i tradycyjna wódeczka. Wszak Mongołowie nie wylewają za kołnierz i zawsze mają spory zapas tej ostatniej. Spać kładziemy się pokotem, ja na karimacie i w swoim śpiworze. Pozostali podobnie. Niestety, nie lubię leżeć z głową umieszczoną zbyt nisko, dlatego między innymi w tym celu wziąłem ze sobą drugą grubą kurtkę, która po zwinięciu w wałek świetnie zastępuje mi poduszkę. Za to Sebastian do snu zakłada sobie na szyję miękki zagłówek (albo „zaszyjnik”). Tu po raz pierwszy uświadomiono mi, w jaki sposób należy w jurcie ustawiać buty przed snem – powinny stać w pobliżu drzwi, skierowane w ich kierunku, przez co są „bliżej Boga”.

90

*** Rano, po śniadaniu i tradycyjnym pożegnaniu mlekiem, jedziemy w kierunku Tsetserlegu – jednego z dwudziestu jeden mongolskich miast wojewódzkich. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów po prawej stronie drogi rzucają się w oczy piaszczyste barchany. Wietrzenie pobliskich skał i tu utworzyło niewielką pustynię, tym razem trochę ośnieżoną. Urządzamy sobie spacer po wydmach i sesję fotograficzną. Znajdujemy się nieco powyżej 2000 m n.p.m., co jest tu rzeczą normalną, gdyż najniższy punkt w tym kraju (Hoh Nuur) znajduje się na wysokości 518 m n.p.m. i jest to mongolska depresja. Po kilku godzinach dojeżdżamy do Charchorin. Ojciec Sersmy wskazuje na wzgórze znajdujące się po lewej stronie od miasta. Udajemy się więc najpierw w tym kierunku, na zbocze, w stronę dwóch kamiennych rzeźb – granitowego fallusa i ogromnego żółwia. To jest praktycznie miejsce pielgrzymek – fallus stał się dla Mongołów symbolem płodności. Potem zwiedzamy kompleks klasztorny z 1586 roku (Erdene Zuu Monastery), wybudowany dużo później niż okres, w którym zaczęła się potęga Temudżyna, czyli Dżyngis-chana. ............................................................ 1 Mongołowie w odniesieniu do swoich stepowych domostw nie używają słowa jurta, lecz ger.


Mongołowie się nie śpieszą

Na temat Charchorin krąży mnóstwo nieprawdziwych informacji. Miasto wybudowano co prawda za czasów Dżyngis-chana w miejscu bazy wojskowej i to za sprawą Cz’uc’aja, chińskiego doradcy chana, uczonego męża stanu i prawnika, jednak stolicą zostało dopiero w 1234 roku już za panowania wielkiego chana Ugedeja, trzeciego syna Dżyngis-chana. W 1264 roku Kubilaj-chan, wnuk Temudżyna, przenosi stolicę do Pekinu, założywszy w Chinach dynastię Juan. Podobnie jest z buddyzmem – tak naprawdę mocno ugruntował się on w Mongolii dopiero w XVII wieku, choć jego idee zaczęły przenikać z Tybetu na te tereny już na początku poprzedniego tysiąclecia. Wtedy wśród tutejszych plemion można było spotkać i wyznawców islamu, i chrześcijan. Obiad jemy na wzgórzu, tuż przed ogromnym współczesnym monumentem, który przypomina czasy Dżyngis-chana i jego świetność. Na jednej ze ścian pomnika znajduje się mozaikowa mapa z zaznaczonymi granicami imperium. Wewnątrz auta na kuchence gazowej Sersmaa przygotowuje zupę. Jest tak gęsta, że bardziej przypomina gulasz, co jest typowe dla tutejszej kuchni. Potem z przyjemnością zajadamy ciastka i inne czekoladowe słodycze. Jest spory wiatr i mróz. Ze zbocza góry miasto przypomina mapę. Na zielonoszarym wyblakłym papierze dziesiątki prostokątów i białych kółeczek, narysowanych bez większego nacisku. Po kreskach suną punkciki. Idą do świątyni. Misterną koronkę klasztornego muru czasem przetnie kruk. Niewielki tłumek pojawi się przy bramie. Także młoda Mongołka w mini. Historia tu mówi szeptem. Niepewnie wspomina Cz’uc’aja, który wymyślił Temudżynowi to miasto. Historia jest tu największą abstrakcją. Trudno na pierwszy rzut oka pogodzić ekspansywność Dżyngis-chana z powolnym życiem dzisiejszych Mongołów. Mimo to każde kolejne spojrzenie w dusze i obyczaje tych ludzi będzie ukazywało coraz więcej przykładów swoistego kultu Temudżyna. Zapada wieczór – kierowcy postanawiają jechać do Tsetserlegu skrótem i to niekoniecznie po drogach.

Tradycyjnie kobiety na pożegnanie przygotowały mleko, którym zwilżą nasze czoła.

91


Mirosław Słapik

W Tsetserlegu Większa część naszych podróży wiąże się z jazdą samochodami. Jednak nie do końca udało mi się rozszyfrować, czym kierują się nasi kierowcy, jadąc do konkretnego celu. Przecież szukając szosy do Tsetserlegu, jedziemy skrótem przez zamarzniętą rzekę i jej korytem. Mimo to do kolejnego celu trafiamy bezbłędnie. Uazy tylko podskakują i czasem wydaje się, że rozlecą się na kawałki, powierzchnia gruntu jest pofałdowana niby nagle zamarznięte fale wzburzonego jeziora. Myślałem wtedy, że nasi mongolscy kierowcy, Batchia lub Demda, mogliby stawać w szranki z uczestnikami rajdu Paryż–Dakar. Do Tsetserlegu dojeżdżamy około północy. Mijamy typowe zagrody i wjeżdżamy między bloki mieszkalne. Sersmaa zatrzymuje auta przy pierwszym napotkanym hotelu. Niebawem informuje, że w hoteliku jest jeden pokój wolny – z czterema miejscami na łóżkach i także czterema na... podłodze. Zabieramy bagaże i udajemy się na pierwsze piętro budynku. Tam ukazuje się nam imponująca recepcja, a w niej ładna mongolska dziewczyna. Pokój mimo panującego w nim chłodu okazuje się dla nas rajem. Łazienkę, a właściwie umywalnię z toaletami, znajdujemy tuż przy recepcji. W środku tego przybytku, tuż za kabinami, znajdują się drzwi do jakiegoś magazynku i zdawać by się mogło, że to one były przyczyną dziwnych zachowań młodych pracowniczek hotelu. Za każdym razem, gdy któreś z nas udawało się do łazienki, choćby po to, by wyprać skarpetki, jedna z tych Mongołek wchodziła za nami pod pozorem poszukiwania czegoś w magazynku. Jesteśmy szczęśliwi, że wreszcie po trzech dniach podróży możemy się umyć choćby w zimnej wodzie. Za to Sebastian za tysiąc tugrików wykąpał się w ciepłej wodzie w sąsiednim pokoju. Rankiem na śniadanie sute-caj i między innymi dżem, który akurat podczas podróży był dla nas rarytasem. Z okien hotelu piękny widok na północny Changay. Pod samym oknem jakiś człowiek przegania przez podwórko świnię – obrazek o tyle ciekawy, że w Mongolii raczej nie jada się wieprzowiny. Jednak te zwierzęta w miastach można spotkać coraz częściej. Coraz łatwiej też można tu kupić jajka. Postrzyżyny

92

Przed nami kilkanaście godzin jazdy do Barjin – zimowego siedliska rodziny Sersmy umiejscowionego nieopodal jeziora Tsaagan Nuur. Paweł i ja znamy tę trasę z poprzedniej letniej wyprawy. Jedziemy między innymi wzdłuż zamarzniętego jeziora, położonego około 2800 m n.p.m. Na drugim brzegu widoczny jest wierzchołek nieczynnego wulkanu Khorgo. Na kilkanaście minut zatrzymujemy się w lesie modrzewiowym przy ogromnym starym drzewie, zamienionym w ovoo2 i obwieszonym mnóstwem niebieskich szarf. Rzecz jasna ovoo obchodzimy trzykrotnie, zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Tę czynność wykonuje się na szczęście, zwłaszcza przed podróżą. Ruszamy. Jedziemy kawałek „oficjalną” drogą, skręcamy w lewo – naszym oczom ukazuje się powierzchnia ledwo widoczna i wyboista. Robi się ciemno. Przysypiam i niespodziewanie przed autami pojawiają się jurty, chociaż minęło pewnie parę godzin od wyjazdu znad jeziora. ............................................................ 2 Ovoo – miejsce buddyjskiego kultu, rodzaj tutejszej kapliczki – najczęściej stos kamieni z wstęgami, może to być drzewo lub nieduża budowla, przy której wyznawcy zostawiają różne wota.


Mongołowie się nie śpieszą

Z ciemności wychodzi na nasze spotkanie kobieta, zabiera i uwiązuje psy, zaprasza do pierwszej z jurt. Nim przestąpiliśmy próg (na próg nie można stawać stopą), ktoś z naszej ekipy wypowiada symboliczne powitanie: „noho hor”, czyli „odpędźcie swoje psy”. W jurcie czeka nas niespodzianka. Ciemno, na podłodze leży kilku mężczyzn. Przecież wiedzieli, że mamy przyjechać… Sersmaa informuje, że tego dnia w Barjin odbywała się bardzo ważna ceremonia – postrzyżyny jednego z trzyletnich chłopców. W Mongolii, zwłaszcza wiejskiej, do dziś trudno odróżnić chłopca od dziewczynki, nim ten nie ukończy trzech lat. Do tego czasu on także nosi długie włosy podpinane dużymi kokardami. Po ukończeniu przez niego trzech lat organizuje się uroczyste postrzyżyny, przypominające nieco nasze chrzciny. W ceremonii biorą udział mieszkańcy siedliska oraz (jak to było w naszym wypadku) goście. Mężczyźni leżeli w delach3, oczywiście po spożyciu sporej ilości archi, czyli tutejszej wódki pędzonej z mleka. Kobieta potrząsnęła za ramię pierwszego z nich, jak się okazało, był to Gombodorj (Gombodorż), najważniejszy gospodarz siedliska. Jego jurta nie należała do najelegantszych w całym osiedlu, jednak o jej wysokiej randze świadczył choćby telewizor stojący na szafce po lewej stronie, tuż za łóżkiem. Usadzono nas jak gości honorowych – Pawła jako najważniejszego pośrodku, przed zawsze znajdującym się po północnej stronie jurty stolikiem, tuż za dwoma drążkami podpierającymi jurtę. Mnie po prawej ręce Pawła, Sebastiana obok mojej nieskromnej osoby. Po lewej ręce Pawła, jako najstarszy, usiadł Gonchigdorj, ojciec Sersmy. Tuż za nim Gombodorj. Według starego zwyczaju w jurcie należy siadać na podłodze ze skrzyżowanymi nogami lub z jedną podciągniętą pod pośladek. Przejawem złego wychowania jest wyciągnięcie obu nóg w kierunku drzwi. Gościom podawane są niewielkie taboreciki. Mongołowie sami na nich często siadają, zwłaszcza ci starsi. Mężczyźni tuż po wejściu do jurty raczej nie powinni od razu zdejmować nakryć głowy – to może być w odczuciu gospodarzy traktowane jako nieobyczajne, chociaż niezbyt konsekwentnie w ostatnich latach jest przestrzegane. *** W jurcie zaczyna się ruch. Przy wielkim kotle stojącym nad paleniskiem okrągłej kozy kręcą się kobiety, pojawia się bryła lodu (zimą lód z rzeki jest tu jedynym źródłem wody). Zaczyna się przyrządzanie sute-caju, tutejszej herbaty – jej główne składniki to mleko, tłuszcz, szczypta soli i kilka listków ze sprasowanej kostki herbacianej. Sute-caj podawany jest w porcelanowych czarkach i jest to jeden z tych mongolskich specyfików, który należy wypić w całości. Na dodatek jeśli herbata jest wczorajsza, to w dobrym tonie jest wypić do końca i tę, przygotowaną gościom na poczekaniu. Wszelkie naczynia podaje się tu prawą ręką, dwoma palcami drugiej podpierając łokieć. I to jest dopiero początek sytej mongolskiej uczty. Sytej, bo złożonej głównie z tłustego nabiału i równie tłustego koziego lub baraniego mięsa. Niestety, niejednemu Europejczykowi to jedzenie często szybko daje się we znaki. Podczas picia herbaty na stole rychło pojawiają się jogurtowe ciasteczka. Przez jurtę zaczynają przewijać się, póki co dla nas nieznani, inni mieszkańcy siedliska. Jedni rozsiadają się na dłużej, inni po kilku minutach wychodzą. Niektórzy witają się z nami, tradycyjnie kładąc swoje

............................................................ 3 Deel – tradycyjny, popularny ubiór mongolski przypominający płaszcz.

93


Mirosław Słapik

przedramiona na nasze. W oczy rzucają się mocno zaczerwienione od mrozu dziecięce policzki. Dzieci poprzychodziły z gołymi głowami – widać, że są już należycie zahartowane. Starsi Mongołowie wyciągają swoje flaszeczki ze sproszkowanym tytoniem i następuje zwyczajowa ich wymiana połączona z wąchaniem. Niektórzy robią to, ledwie odkręcając koreczek z przymocowaną doń cieniutką łyżeczką-pręcikiem. Obaj z Pawłem po sarmacku kładziemy sobie szczyptę tytoniu na grzbiet dłoni, wdychając ją następnie przez nos, co nierzadko kończy się kichaniem. Ktoś przyniósł nożyczki i następuje kontynuacja postrzyżyn. Każdy z obecnych dorosłych obcina jeden kosmyk. Bohater wieczoru otrzymuje od gości banknoty i przekazuje je dziadkowi na przechowanie. My również wręczamy mu kilkanaście tysięcy tugrików. Kiedy przyglądałem się tym ludziom – i starszym, i młodszym – pomyślałem, że do tej pory nie spotkałem w tym kraju twarzy pustych. Przeważnie w oczach pasterzy dostrzec można nieokreśloną mądrość. Może wynika ona z trudów życia. Niewiele przecież na świecie jest krajów tak surowych i nieprzystępnych, gdzie trudno jest nawet kopać ziemię (pomijając buddyjskie zasady, które zakazują jej „kaleczenia”), bo przeważnie tuż pod powierzchnią znajduje się mnóstwo kamieni. I tu chyba do rangi symbolu przypieczętowującego surowość tej ziemi urasta fakt, że Mongolia w dwóch trzecich leży na wiecznej zmarzlinie. *** Tymczasem kobiety na okrągłej blasze przypominającej pokrywę od kotła przynoszą surowe i zamarznięte pierożki buudz. Przysmak po uduszeniu w kotle szybko pojawia się przed nami. Po kilkunastu minutach zaczyna się uczta. Sukhe, najczęściej polewający tu alkohol, uzupełnia glinianą manierkę świeżą archi, z szafki wyciągnięta zostaje flaszeczka zwykłej mocnej wódki ze sklepu oraz wódka o wymownej nazwie „Chingis” i „Khangay Vodka” nawiązująca do gór, w których właśnie przebywamy (mimo to i tak w Mongolii najpopularniejsza jest wódka o nazwie „Chaara”, pojawiająca się często przy innych okazjach). Swoją drogą – nie udało mi się rozszyfrować, dlaczego polewaniem alkoholu zajmował się tu prawie wyłącznie Sukhe. Czyżby był tutejszym podczaszym? Pejzaż ze złudzeniami

94

Pierwsza wieczerza w Barjin kończy się nieco po północy. Udajemy się na spoczynek do jurty Sukhego. Obaj z Pawłem śpimy na łóżkach, Sebastian jako najmłodszy – na podłodze. Przed snem żona gospodarza jurty zapala w kozie kilka modrzewiowych polan. Mimo mrozu i – zdawałoby się – cienkiej ściany jurty, nad ranem temperatura nie spada raczej poniżej 10 stopni. Zresztą lubię spać, gdy na zewnątrz posłania jest chłodek i kiedy sam jestem dobrze przykryty. Mam dobry śpiwór, na dodatek Sersmaa wzięła spory zapas ni to kołder, ni to materaców. Gorzej bywało, kiedy w nocy potrzeba zmuszała do korzystania z wychodka. Problemem był nie tyle duży mróz, ile ciemność panująca w jurcie, konieczność nakładania na siebie sporej ilości ubrań i wędrówka po omacku wśród leżących pokotem na ziemi gospodarzy. Wstajemy około dziewiątej, Sersmaa zaprasza nas na śniadanie do jurty Bongodorja. Z satysfakcją raczymy się dżemem i zwykłą herbatą ekspresową. Ale – jasna sprawa – obowiązkowo pijemy sute-caj.


Mongołowie się nie śpieszą

Po śniadaniu idę na spacer wzdłuż doliny znajdującej się na południe od siedliska, za najbliższym wzgórzem. Mróz około 20 stopni, a więc „niewielki”. Na końcu doliny pasie się stadko koni. Postanawiam tam dotrzeć. Jednakże to przedsięwzięcie okazuje się niełatwe. A to za sprawą pewnego złudzenia, z którym niemal na co dzień mamy do czynienia w Mongolii. Przejrzystość powietrza jest tu tak duża, że osobie nieprzebywającej tu na stałe bardzo trudno jest określić odległość. Podobno widoczność może tu sięgać 130 kilometrów. Nierzadko dolina, która z okien samochodu wygląda na małe zagłębienie, w rzeczywistości okazuje się płaskowyżem o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Ta, którą szedłem, nie była akurat tak szeroka, jednak do – zdawałoby się blisko – pasących się koni zmierzałem około godziny. Bo taki jest krajobraz mongolski – nieprzegadany, tajemniczy i zaskakujący. Dla niektórych – księżycowy. Dla mnie jest jak zamknięte usta ponadczasowej twarzy z rzadka rzucające jakieś słowo, ale słowo istotne, niepowtarzalne. Może dlatego po powrocie z letniej wyprawy do tego kraju szybko zatęskniłem za Mongolią, lecz w mniejszym stopniu za tą zieloną, bardziej za Gobi, za pustynią, za jej głębią, także za górami Changay. Całe życie lubiłem to co podskórne i mało oczywiste. Będąc na pustyni, codziennie i w każdym miejscu, w dziwny sposób czułem obecność człowieka. On jakoś ciągle tkwił w tej przestrzeni, choć nierzadko fizycznie znajdował się kilkadziesiąt, może kilkaset, kilometrów za horyzontem. Potem pojawiał się nagle, choćby wtedy, gdy psuł się nam samochód... Siedlisko Wracam i wdrapuję się na skalne wzgórze. Wiatr kłuje w twarz, moje wąsy i broda przypominają szklane sztywne włókna. Robię zdjęcia analogowym aparatem, bo na takim mrozie w cyfrowym szybko wyczerpują się akumulatory. Na zboczu znajduję kilka jaspisów – kamieni półszlachetnych, jakich w Mongolii jest mnóstwo. Stąd jak na dłoni widzę nasze siedlisko umieszczone u stóp góry, w zagłębieniu chroniącym przed najczęściej w tych stronach wiejącym północno-zachodnim wiatrem. Na zimę tutejsi Mongołowie przenoszą się z letnich siedzib do zimowych, chroniących przed chłodem i wiatrem. Nie jest to długa wędrówka, bo w przypadku mieszkańców Barjin odległość od siedziby letniej wynosi nie więcej niż 30 kilometrów. O tej porze roku jurty od środka są dodatkowo ocieplane wełnianym wojłokiem, na dodatek na styku z gruntem przysypywane nieco ziemią. Tuż nad tono4 i otworem dymnym (czy jak kto woli – wywietrznikiem) kładziony jest dodatkowy kawałek ocieplonego brezentu obciążany kamieniami umocowanymi na długich sznurach, które zwisają przy samym dole jurty. W Barjin mieszka 6 spokrewnionych ze sobą rodzin, także bracia Sersmy. Toteż i ona przyjechała tu z dodatkową misją – przy okazji dokonywała „inwentaryzacji” swojego klanu. W tym celu dawała krewnym jakąś listę i dziwną rubrykę do wypełnienia. W Mongolii wróciła moda na wskrzeszanie i integrowanie klanów. Ciekawe, bo imperium Temudżyna wzięło swój początek od jednoczenia rodów. Ale to ze wszech miar humorystyczna analogia. Zastanawiałem się, jak Sersma potem się w tym wszystkim połapie, przecież Mongołowie nie mają nazwisk. Nawet żony nie przyjmują imienia lub nazwiska po mężu. Problem rozjaś............................................................ 4 Tono – drewniane koło zwieńczające szkielet jurty.

95


Mirosław Słapik

Na powitanie krąży po jurcie flakonik z tytoniem, oczywiście podawany prawą ręką.

96

nił mi Paweł... Rzecz w tym, że tu dosyć często imię własne poprzedzane jest imieniem ojca. Czasem, pisząc imię własne, stawia się przed nim pierwszą literę imienia ojca z kropką. Wracam do siedliska i najpierw biorę się za fotografowanie zagród oraz inwentarza. Nad zagrodami wzniesiono dachy z bali modrzewiowych przysypane ziemią i darnią. Ciekawostką jest ubiór nierzadko w duże mrozy zakładany jakom. Ciekawostką tym większą, że w ten sposób dopieszcza się tu głównie młode byczki, przewiązując im tułowie szmatami. Tego dnia większość tutejszych stad popędzono w step. W zagrodach pozostały tylko wspomniane sztuki jaków i kilka koników (koniom też czasem zakłada się zimowe ubiory). Tegoroczna zima jest stosunkowo łagodna i, co dla pasterzy najważniejsze, niemal bezśnieżna. Przeto w dolinach i na zboczach wzgórz nie brakuje suchych ziół i trawy. Parę lat temu w Mongolii dała o sobie znać wyjątkowo śnieżna zima przez co wyginęło około 70 procent pogłowia w stadach. *** Zmierzam do swoich z lekkim niepokojem, ponieważ znów będziemy ćwiczyli odporność naszych przewodów pokarmowych – czekają nas bowiem w ciągu dnia przynajmniej trzy gościny u innych gospodarzy siedliska. I rzeczywiście, musimy potem przeżyć dwie biesiady z pełnym menu, czyli sute-cajem, pierożkami, przeróżnym alkoholem; jedną – tylko z sute-cajem i alkoholem. Jednak najlepszym lekarstwem na wszelkie niedogodności jest tutejsza serdeczność i mongolska umiejętność radowania się z drobiazgów. Wspólnie przeglądamy zdjęcia, które Paweł konsekwentnie wykonuje, wysyła i przywozi niemal wszystkim członkom rodu. Fotografie to chyba najlepszy prezent. Część z nich umieszcza się później w dużej ramce wiszącej tuż przy buddyjskim ołtarzyku. Dla pasterza bardziej istotny jest fakt przekazania podarunku


Mongołowie się nie śpieszą

niż jego materialna wartość. Nie okazują zbytnio radości, nie dziękują wylewnie, mimo to nie potrafią ukryć, jak bardzo ważne są dla nich takie gesty. Wieczorem zbieramy się w naszej jurcie. Sukhe wyciąga z szafki szmaciany woreczek, wykłada z niego kostki przypominające domino, jednak gra okazuje się bardziej skomplikowana, niż to się nam na początku wydaje. Szybko rezygnuję z prób przyłączenia się do grających. Za to grę pojął Sebastian, Paweł udaje, że coś rozumie, ale i tak nasi przyjaciele nie ukrywają satysfakcji, że mogą pograć razem z nami. Powoli stajemy się nie tylko ich przyjaciółmi, ale według tutejszego zwyczaju także członkami rodziny. Od tej pory mamy zawsze wstęp do każdej tutejszej jurty. Zresztą Paweł u rodziny Sersmy gości już po raz piąty. Z takimi spotkaniami wiąże się mój osobisty problem, gdyż na pierwszy rzut oka wyglądam na zbyt poważnego (upieram się przy tym, że w głębi duszy wcale taki nie jestem). Osoby, które mnie nie znają, zadają często pytanie (niekoniecznie bezpośrednio mnie) – czy jestem smutny, czy wkurzony? Toteż kiedy następnego dnia zagrałem z mongolskimi przyjaciółmi w karty, zachowywali się tak, jakby po raz pierwszy odkryli we mnie cechy ludzkie, i co kilka minut dawali wyraz swej radości, podnosząc do góry kciuki w typowym dla nich geście wyrażającym zadowolenie. Tu jestem przeciwieństwem Sebastiana – on mimo zaledwie 27 lat okazał się człowiekiem bardziej kontaktowym niż ja, także znakomitym kompanem do takiej podróży. Zdobył serca naszych gospodarzy, kiedy wybraliśmy się nad jezioro Tsaagan Nuur i po lodzie – na wyspę z ovoo. Podczas powrotu zatrzymaliśmy się nad rzeką, a właściwie na rzece, gdzie nasi przyjaciele postanowili wyrąbać zapas lodu. Sebastian, mężczyzna słusznej postury, tu okazał się najbardziej pomocny, zwłaszcza podczas ładowania lodu na bagażnik... uaza. Od tego czasu zaczął być traktowany jak „Mongoł honoris causa”. Święty wierzchowiec Mija kolejna noc w jurcie Sukhego. Ósmego lutego zaczyna się ruch przy zagrodzie dla koni. Odbywa się wyłapywanie wierzchowców na naszą konną wycieczkę, a od początku pobytu w Mongolii nie mogłem się jej doczekać (choć zaimponowałem młodym Mongołom swoimi jeździeckimi umiejętnościami podczas trzeciej wyprawy). Wyłapywanie... gdyż mimo przebywania w „prywatnym” stadzie, mimo ujeżdżania, te koniki na ogół pozostają półdzikie. Nie są zaprzęgane do żadnej pracy. Są dla tubylców święte. Mnie przydzielono brązowego i trochę kosmatego. W 8 osób jedziemy przez wzgórza. Przyglądając się Gombodorjowi, który mnie prowadził, mogłem upewnić się co do sposobu, w jaki Mongołowie jeżdżą na koniu. Nie siedzą symetrycznie, tylko opierają się mocno na jednym udzie. To stary sposób, pewnie związany z posługiwaniem się w przeszłości bronią lub arkanem. W galopie jeździec stoi w strzemionach. Ponadto konik mongolski jest około 30 procent mniejszy od arabskiego. Nawet galopując, nie biegnie susami, lecz szybko przebiera nogami. Jest bardzo wytrwały. Latem, kiedy dosiadłem tego konika po raz pierwszy, nieomal od razu przekonałem się, że o wiele wygodniej jedzie się na nim truchtem niż stępa. Pewnie Ameryki nie odkryłem. Po prostu na brzozowym siodle pośladki szybko drętwieją, gdy jedzie się wolno. Podczas jazdy potwierdza się też praktyczność Mongołów, jeśli idzie o sposób szycia ich ubiorów – rękaw dela jest dużo dłuższy od ręki i ma elipsoidalne zakończenie, dzięki temu dłoń

97


Mirosław Słapik

może być przykryta, kiedy jest zimno, i jednocześnie można nią pracować, także trzymać końskie wodze. Dlatego pasterze nie noszą rękawic. Toteż kiedy na pożegnanie podarowaliśmy Erdenemu moje nowe narciarskie rękawice, zastanowiłem się później nad tym, czy kiedykolwiek je wykorzysta i czy nie popełniliśmy gafy. Tym razem jedziemy przez malowniczy górski krajobraz z modrzewiowym lasem. Podziwiam Teve, naszego kierowcę, który przecież jest studentem i mieszka w Ułan Bator, a wygląda jak zrośnięty z tym zwierzęciem. Chyba bez względu na płeć nie ma Mongoła, który po ukończeniu 3 lat nie umiałby jeździć konno. Podczas najpopularniejszych wyścigów konnych, które odbywają się w Mongolii głównie podczas dorocznego święta Naadam, koni dosiadają wyłącznie kilkuletni chłopcy. Sport mężczyzn to tutejsze zapasy, kobiety zaś uczestniczą w strzelaniu z... łuku. Wyścigi konne mieliśmy okazję zobaczyć podczas powrotu do Ułan Bator. Widać było, że dla wierzchowców jest to bieg bardzo wyczerpujący. Po gonitwie były bardzo spocone, wręcz mokre. Niektóre by poupadały, gdyby nie wysiłek opiekunów, starających się za wszelką cenę zmusić je do spaceru. Z wycieczki wracamy wytrzęsieni, lecz wcale mimo mrozu nie zmarznięci. W moim przypadku była to zasługa ubrania, które sprawiłem sobie tuż przed wyjazdem. Bo jak się ubrać na wyprawę, kiedy spodziewamy się dużych mrozów, planujemy jazdę konną lub piesze wymarsze? Sprawdzają się przede wszystkim ubrania trekingowe ze sztucznego tworzywa – goreteksu, wyroby sprawdzonych firm – które nie są grube, lecz nieprzewiewne i ciepłe. Warto odłożyć na bok wszelką bawełnę, zwłaszcza podkoszulki lub koszule przylegające bezpośrednio do ciała. Po ich założeniu po pewnym czasie czujemy na plecach nieprzyjemną mokrą plamę. Najlepsza jest (niestety, nie tania) bielizna termiczna. Podobnie ze skarpetami – dobre są grube, ze sztucznego tworzywa, i dobrze, jeśli na nodze mamy ich przynajmniej dwie pary. W sklepach firmowych można kupić również doskonałe sznurowadła. Jednym z najlepszych podróżniczych wynalazków ostatnich lat są polary, także czapki i rękawice z tej materii. Ubieramy się na tak zwaną cebulkę, a więc nakładając kilka luźnych warstw. Sprawdza się też wełna i kurtki puchowe. Zabijanie i uczta

98

Zaraz po przyjeździe z konnej wycieczki Erdene-Ochir (mój najlepszy mongolski przyjaciel) zaprasza na ceremoniał, na który wcześniej sam się wprosiłem. Ceremoniał, moim zdaniem, tylko z pozoru niehumanitarny. Postanowiłem wykonać fotograficzną dokumentację... zabijania kozy. A od momentu jej ogłuszenia trwa to zaledwie kilka minut. Kończy się włożeniem ręki w nacięty nożem w pobliżu szyi otwór i zaciśnięciu palcami tętnicy szyjnej. Zwierzę jest w ten sposób po prostu usypiane. Dlaczego postanowiłem to zrobić? Ano, mam wątpliwości dotyczące postawy radykalnych obrońców zwierząt. Ci, których znam, są najczęściej niekonsekwentni, mimo że niby ze względów humanitarnych nie jadają mięsa, „bo zwierzęta to są mniejsi bracia”. Cóż, uważam, że rośliny czują tak samo jak zwierzęta, więc gdybym miał stosować się do filozofii obrońców zwierząt, musiałbym umrzeć z głodu. Myślę, że sztuką jest minimalizowanie bólu świata, ale na pewno nie stanie się to za przyczyną radykalnych obrońców zwierząt ani tym samym – wegetarian. Raczej nie jadam ssaków, ale tylko dlatego, że mi się po prostu tego mięsa nie chce i nie układam w tym aspekcie żadnej filozofii. Zwierzęta bardzo kocham. Robiąc ten niby-krwawy fotoreportaż,


Mongołowie się nie śpieszą

chciałem pokazać esencjonalny przykład humanitarnego do nich podejścia. Bo takie traktowanie zwierząt i przyrody jest właściwe prawie wyłącznie ludom – tylko z pozoru – prymitywnym. W tym geście, który jest dla mnie synonimem ludowej mądrości, jest również coś z przeprosin. *** Podczas kolejnej gry w kości lub w karty przychodzi do naszej jurty Gombodorj z wielkim kotłem pełnym kamieni. Wkłada je do paleniska po to, by się rozgrzały. To początek ważnego ceremoniału, przyrządzania uroczystej potrawy – kozy duszonej między rozgrzanymi w ogniu kamieniami. Dusi się ją potem w dużym kotle, wkładając do niego niemal wszystkie części zwierzęcia. Są tu także kiszki wypełnione krwią, wątroba i serce. Mięso jest w dużych kawałkach. Na wierzchu czasem układa się duże kawałki marchwi, brukwi i liście kapusty. Moim zdaniem potrawa ta jest niezła, tyle że poprzedzona kilkoma ucztami związanymi z tutejszą obowiązkową gościnnością niekoniecznie musi być satysfakcjonująca. Wieczorem zaproszenie na ucztę – jesteśmy już tak przejedzeni, że w duchu myślimy tylko, jak z tej biesiady wyjść obronną ręką i nie obrazić przy tym gospodarzy. Przed posiłkiem każdy z uczestników uczty dostaje do rąk jeden z rozgrzanych i zatłuszczonych kamieni – to ma przynieść szczęście i dodać dobrej energii. Kobiety od czasu do czasu przykładają kamienie do twarzy. Zaczyna się uczta. Paweł je po prostu powoli. Ja na początku udaję łapczywość i apetyt, by zrobić dobre pierwsze wrażenie. Wyjmuję scyzoryk i jak nakazuje tutejszy obyczaj, zaczynam dokładnie obcinać z mięsa duże żebro. Kości należy okrajać z mięsa do czysta. Czuję na sobie wzrok Gombodorja. Wydawało się, że Sebastian wpadł na najlepszy pomysł, bo bierze kawałek mięsa z twardą chrząstką, głęboko wierząc w to, że już do końca uczty się od niej „nie uwolni”. Mimo to znajduje się uczynny Mongoł, który pokazuje mu jak szybko pokroić chrząstkę. Następnego dnia Sebastian ma poważne dolegliwości żołądkowe. Pożegnania Przychodzi czas pożegnań. Przed odjazdem postanawiam najmłodszemu synowi Gombodorja podarować swój wieloczynnościowy, czerwony scyzoryk. Już dawno nie widziałem kogoś tak uszczęśliwionego. Nie okazywał tego ani w gestach, ani w uśmiechu – tę radość było widać w jego oczach. Scyzoryk położył blisko ołtarzyka. Wyszedł na chwilę. Wrócił, usiadł na łóżku i co chwila tam zerkał. Gombodorjowi Paweł podarował metalową piersiówkę, którą wcześniej napełniliśmy wódką. Gombodorj i ja mieliśmy ze sobą coś wspólnego. On miał ciągle poważną minę i zarówno mnie, jak i jego co jakiś czas ktoś pytał: „dlaczego jesteś taki smutny?”. On kojarzył mi się z Indianinem, który po prostu się wstydził okazywania uczuć. Ja natomiast podczas tej wyprawy na pewno czułem się bardzo szczęśliwy. Jestem bowiem dobrym podróżnikiem, cieszy mnie wszystko co nowe, co widzę za oknem auta, mogę spać w zarówno na łóżku jak i na podłodze.

99


Mirosław Słapik

*** Żegnamy się z Barjin i naszymi przyjaciółmi. Jest ranek. Wszyscy zakładają odświętne dele. Kobiety przynoszą mleko – każdy z odjeżdżających bierze maleńki łyczek. Sersma i rodzice dostają w podarunku mleko i tłuszcz, tyle że nie w naczyniach, lecz w postaci zamarzniętych brył w kształcie naczyń. Potem wspólna fotografia i wyjazd do Tariatu – tam mamy jeszcze odwiedzić jurtę Erdene-Ochira. Na szczęście nie było u niego biesiady, tylko sute-caj. Znów żegnamy się ciepło. Ruszamy przez góry. Ponownie malownicze jezioro Tsaagan Nur, modrzewie pośród zastygłej lawy i wspinaczka na wulkan Khorgo. Nocujemy w miejscu nazwanym „Wspaniałą skałą”, gdzie najważniejszym gospodarzem okazuje się wdowa. Kobieta przejęła nie tylko obowiązki po zmarłym mężu, ale i jego przywileje. Siedlisko należy do biedniejszych. Następnego dnia – już 11 marca – wyjeżdżamy z lekkim opóźnieniem, gdyż jeden z samochodów wymaga naprawy. Jak zwykle krajobraz fascynuje, droga wiedzie przez niewielkie górskie lodowce obok kanionów. Robimy ciekawe zdjęcia. Wieczorem jesteśmy w Tsetserelegu, tym razem nocujemy w innym hoteliku. Kolejnego dnia odwiedzamy tutejsze muzeum regionalne. Mimo zimy jest burza piaskowa. Tutejsza zima to niezwykła walka mrozu ze słońcem, bo z jednej strony mamy rzeki zamarznięte do samego dna, z drugiej błyskawicznie topnienie śniegu pod słonecznymi promieniami. Autor tekstu z jednym z poznanych na trasie Mongołów.

100

*** Po minięciu niewielkiego miasteczka Ogyin-Nuur Sum zmierzamy skrótem po zamarzniętym bagnie. Trzęsie okropnie. Tracimy z oczu drugiego uaza, który pozostaje daleko z tyłu. Nie doczekawszy się go, wracamy do miasteczka i widzimy Tevego (zamienił się z Demdą autami, który tym razem prowadził nasze auto) grzebiącego pod maską samochodu. Nie udaje się go naprawić, więc wracamy do miasteczka, holując zepsute auto. Tu zatrzymujemy się na nocleg w domku z „pokojami gościnnymi”. Dostajemy do dyspozycji taki, w którym temperatura jest bliska zeru, a po rozpaleniu w lokalnej kotłowni udaje się ją podnieść zaledwie o kilka stopni. Siedząc w kurtkach, na rozgrzewkę gramy w kierki. Przy okazji próbujemy Sersmę nauczyć tej gry. Po ścianach spływają krople wilgoci. Demda i Teve reperują auto do czwartej nad ranem. Udaje się w końcu samochód naprawić i wczesnym rankiem ponownie ruszamy w drogę. Zatrzymujemy się na krótko przy tureckim stanowisku archeologicznym, oglądamy i fotografujemy kamienne rzeźby z epoki przedmongolskiej. Większość zabytków umieszczono w ogromnej metalowej hali. Jest ona zapewne zaczątkiem muzeum.


Mongołowie się nie śpieszą

Nie jest przypadkiem, że to właśnie Turcy zainteresowali się tym terenem od strony historycznej i archeologicznej, ponieważ nim zaczęła się potęga Temudżyna, na tych terenach znajdowało się inne potężne koczownicze państwo – Kaganat Turecki. Na stepach Eurazji Turcy panowali przez 50 lat. Zresztą z mieszanki trzech grup etnicznych – Turków, Tunguzów i Mongołów powstała ałtajska rodzina językowa. Również Turcy w dużej mierze przyczynili się do wprowadzenia na tych ziemiach alfabetu oraz 12-letniego „kalendarza zwierzęcego”. Dzięki doświadczeniom tureckim Mongołowie nauczyli się kontrolować szlaki i zdobyte przez siebie terytoria. *** Zbliżamy się do Ułan Bator – co jakiś czas rzucam okiem na góry. Przy wczesnym zachodzie słońca nabierają „nienaturalnej” kolorystyki. W myślach konfrontuję ten widok ze słodkimi pejzażami, które widywałem na ścianach tutejszych hotelików. Teraz uzmysławiam sobie to, że owe pejzaże wcale nie są takie nienaturalne, na jakie wyglądały, kiedy widziałem podobne w hotelach. Po prostu Mongolia o zachodzie słońca robi się bajkowo kolorowa. A to dzięki przejrzystości powietrza (w ciągu roku jest tu co najmniej 250 dni słonecznych). W Ułan Bator ponownie nocujemy w hotelu „Lord” i nareszcie możemy się wykąpać (podczas 2-tygodniowej podróży mieliśmy okazję wykąpać się jedynie trzy razy). Ostatniego dnia przebywamy u Sersmy. Odwiedzamy największy mongolski kompleks klasztorny i polską ambasadę. Ambasador jeszcze nie objął obowiązków. Przyjął nas Leszek Wanat – drugi sekretarz naszej placówki. Teraz nie ma już w Ułan Bator polskiej ambasady, nasz kraj reprezentuje na tym terenie polski konsulat w Irkucku. Na lotnisko jedziemy około piątej rano – tu niespodzianka, terminal jest jeszcze... zamknięty. Jednak uprzejma obsługa niebawem otwiera nam halę portu. *** Z Mongolią żegnam się z rozrzewnieniem… A raczej mówię jej do widzenia. I czynię to z niepokojem, bowiem ten kraj jest jedną z ostatnich – i zdawałoby się – niezatapialnych enklaw nieskażonego cywilizacją świata. „Zdawałoby się”, bo, moim zdaniem, ten świat zniknie już za kilkanaście lat. Myślę tu o Mongolii stepowej, poprzez buddyzm w jakimś sensie pasywnej, przez co bardziej niż Europa ludzkiej. Myślę o Mongolii, którą naprawdę pokochałem, nie tylko dla pejzażu, ale zwłaszcza ze względu na ludzi, na ich szczególny konserwatyzm, także ze względu na magię i mistycyzm. Zwiastunem postępującego zaniku obecnego świata jest choćby tutejsza młodzież zazdrośnie zerkająca na Zachód, komercjalizacja usług turystycznych na modłę europejską i kobiety mongolskie spoglądające z bilboardów, przedstawiane coraz częściej ze zeuropeizowanymi rysami twarzy, co jest w moim odczuciu najbardziej bolesne, tym bardziej że Azjatki zawsze mi się podobały. Trzeba się mocno przyglądać, by móc już teraz dostrzec to zagrożenie. Przecież – zwłaszcza zimą – zarówno w Ułan Bator, jak i w stepie wciąż dominują ludzie w delach, wciąż jesteśmy świadkami mnóstwa, szamańskich i buddyjskich, małych i wielkich, ceremoniałów, wciąż – choć coraz rzadziej – widać ogromne stada, nadal widzimy mieszkających w jurtach mieszkańców

101


Mirosław Słapik

stolicy. Do tej pory nawet w największych miastach pojawiają się na ulicach jeźdźcy na koniach. Jednak coś wisi w powietrzu – wydaje się, że ta cudowna mgiełka rozwieje się niepostrzeżenie… Mirosław Słapik (fotografie w tekście – autor; fot. na s. 100 Paweł Tryk)

Bibliografia: 1. Baabar, Dzieje Mongolii, tłum. S. Godziński, Warszawa: Wydawnictwo Akademickie Dialog, 2005 2. A. Sedijn, A. Latusek, A. Wójcik, Mini-rozmówki mongolskie, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1999 3. B. A. Uryn, Mongolia – wyprawy w tajgę i step, Pelplin: Wydawnictwo Diecezji Pelplińskiej Bernardinum, 2005

102


Ewa KOZŁOWSKA

Pewnego razu na Wschodzie: Białoruś

EWA KOZŁOWSKA ur. w Olecku na Mazurach, tłumaczy z języka francuskiego; autorka poematów prozą („Małe impresje / Les petites impressions”); zrealizowała wiele projektów fotograficznych i wystaw (m.in. w Olsztynie, Wojnowie, Paryżu, Sejnach).

Słucham z opóźnieniem dyskusji o państwach narodowych, o potrzebie zachowania różnorodności etnicznej i o języku jako ojczyźnie, o próbach określania tożsamości. Wszystkie te słowa padają w kontekście Białorusi podczas pewnej zaangażowanej dyskusji, ja jednak mam w głowie odmienne refleksje. Przypomina mi się przede wszystkim pierwszy nocleg w tym kraju, święto Kupały oraz sławny Słowiański Bazar – festiwal muzyczny, który opowiada dużo więcej o Białorusi, o kraju położonym na Wschodzie, niźli mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. *** Nie mogę opędzić się od wrażenia, że tzw. Wschód zaczyna się tam, gdzie zaczyna się nieprzestrzeganie kolejki. W sklepie, w urzędach, nawet kolejki do autobusu. Gdzie panuje mit bycia pierwszym, mit wygranej, bardziej niż na Zachodzie, bardziej niż w świecie zawrotnych karier. Gdzie ludzie, mimo że mogliby żyć spokojnie i gdzie takie robią wrażenie, są być może w trudnym do ogarnięcia pędzie. Całkiem niedaleko od polskiej granicy leży białoruskie miasto Prużana. W mieście tym, jak w całym kraju, powszechny pośpiech zatrzymuje przepisowo odgórnie narzucona przerwa obiadowa. Nie widać jednak przyjemnego rozleniwienia, wszyscy mieszkańcy pozostają w jakby nie do końca

103


Ewa Kozłowska

wybranym przez siebie zawieszeniu. Gdy kończy się przerwa, ustawia się kolejka przed bankiem, widać zadowolenie ludzi, że się bezruch skończył. Nikt tej kolejki i tak nie przestrzega. Ludzie kupują dolary, obowiązuje jedynie zasada tego, kto pierwszy dotrze do okienka. Po krótkiej chwili dolary się kończą i miasto pustoszeje. I wtedy następuje kolejna przerwa, aż do dnia następnego, do następnej przerwy obiadowej, jednak nie jest ona synonim bezruchu, co się pierwotnie może wydawać. Na miejskim przystanku autobusowym do wieczora urośnie góra śmieci, która nikogo nie zainteresuje. Dom Polski kusi swojskością i przeszłością, ale ja przysiadam jednak obok, pozostając w dystansie. Jakiś bar wydziela kwaśny zapach alkoholu, który wchłaniają dawno nieremontowane kamienice. Myślę sobie, że po polskiej stronie wszystko wcale nie wygląda lepiej, bo jeszcze parę godzin wcześniej widziałam tam na wpół opuszczone bloki wybudowane w wiejskiej przestrzeni, taki przejaw nieudanej restrukturyzacji mniej lub bardziej udanego regionalnego rozwoju. Ludzie w nich mieszkający wciąż pamiętają roztaczaną przed nimi wizję dobrobytu w wielkim mieście. *** Białoruś ma wszędzie patriotyczne pomniki, co także na myśl mi przywodzi m.in. i mój własny kraj. Dużo się trzeba natrudzić, aby znaleźć jakiś kawałek przynajmniej pozornie wolnej od symboli przestrzeni, wreszcie mi się to udaje. Jakaś plaża nad jeziorem, zbierają się powoli ludzie przed niewielką sceną, małe grupki piją piwo po kryjomu między stanowiskami z obwarzankami, kwasem chlebowym, zimnymi szaszłykami oraz napojami gazowymi produkcji białoruskiej (dziwnie przypominającymi te znane na całym świecie). Noc Kupały, zabawa trwa do rana – zaraz po nawiązującej do słowiańskiej tradycji i legend prezentacji zespołów ludowych i ochotników z zebranego tłumu. Masowa impreza, jak wszędzie, niewolna od propagandy, politycznych interesów i bezmyślności, zaś tłum emanuje znudzeniem i oczekiwaniem na jakieś wydarzenie. Słowiańskość. Wszystko jednak lepiej trochę wygląda dnia następnego, na cmentarzu żydowskim ze świeżo wyciętymi krzakami w Dereczynie. Lepiej ze współczesnej perspektywy.

104

*** Zderzam się także i z polskimi mitami. Do wsi Bohatyrowicze nie jest łatwo dotrzeć, chociaż wcześniej było otwarcie na świat i popyt na turystykę, co zaowocowało gdzieniegdzie starannie wykonanymi drogowskazami, a w zasadzie teraz już ich pozostałością. Dziś wszystko się rozpada, zmurszałe od teraźniejszości i kapryśnej pogody. Wszystko zagubione, mogiły powstańcze, grób Jana i Cecylii. Zagubione nad Niemnem, niemniej w okresie otwartości myślano nawet o ławeczce, do której można by było przypisać legendę o tym, że Eliza Orzeszkowa miała w zwyczaju na niej siadać, gdy potrzebowała wytchnienia od swojej twórczej pracy. Do wsi, utrwalonej przez literaturę, zapamiętanej przez wiele pokoleń Polaków, nie prowadzi żadna wyraźna droga i trzeba trochę się natrudzić, aby dotrzeć do jakichś domów, do ludzi, do Niemna. Zarastające chwastami, ledwo widoczne dróżki prowadzą bezpośrednio do pojedynczych domostw, gdy się już jednak dotrze do ludzi, to jest odświętnie i przyjaźnie, a prawie w każdym domu mieszka ktoś, kto ma na nazwisko Bohatyrowicz. Skrzypią studnie, przygotowana szklanka z herbatą stoi na stole w cieniu drzew, rzeka w dole z dzikimi brzegami, chociaż nie ma do niej łatwego dojścia, można zejść omszałymi schodkami gdzieś tam pół kilometra dalej, nikomu to


Pewnego razu na Wschodzie: Białoruś

nie przeszkadza. Po drugiej stronie zboże faluje na wietrze, nawet jeśli to kicz, cliché wsi, to ten obraz robi wrażenie. I stara, piękna aleja z przeszłości, starodrzewy, zaświadczające o bardziej nobliwych czasach. Dziś tę drogę, jakby z przekorą, rozjeździły ciężarowe samochody i traktory, czyniąc ją prawie nieprzejezdną. Mogiła powstańców zagubiona w lesie, odnaleziona nagle, wyłania się na biało-czerwono. Do wieńców i wiązanek dołączone są cytaty zasłyszane ze szkolnych lektur przez polskie delegacje. I mały Jureczek, odnaleziony na fotografii w książce Barbary Wachowicz, dziś ma już swoje lata. Legenda o nazwisku, legenda o miłości, pani Irena, babcia Jureczka, opowiada z lubością tę legendę, stojąc w słońcu. Siwe, delikatne włosy rozwiewa lekki wietrzyk, nadając tej kobiecie wiele delikatności. Od 30 lat żyje sama. Obok jej domu stoi rozpadający się dworek, który także należał przez jakiś czas do jej rodziny, a później do jakiegoś generała, ale wszyscy widzieli go tylko raz, później nigdy się już nie pokazał. Niedługo z tego dworku pozostaną jedynie fundamenty, ale wielu osobom to nie przeszkadza. Inne fundamenty we wsi już nabyły właścicieli. Nic jednak więcej nie wiadomo, tym bardziej że na Białorusi nie ma prawa własności ziemi. *** Ceny produktów, praca, opłaty mieszkaniowe, za prąd, wodę, energię i rachunki telefoniczne – rozmawiam z przygodnymi ludźmi na temat praktyczności. Bardziej oni, niż ja, mają jej potrzebę, chociaż porównanie cen budzi nostalgię i ochotę, by zamieszkać w jakimś opuszczonym domku białoruskim, takie uproszczone marzenie zmęczonego odpowiedzialnością człowieka, bez głębszej refleksji. Tak też często wiele osób widzi i cały Wschód, mieszkańców zaś tej przestrzeni określa własnymi ideałami i potrzebą prostego kontaktu, który w ich świecie został zamieniony na wolność i prywatność. Bo też czy można być niegodnym, złym człowiekiem nastawionym na zysk, chciwość i wykorzystanie drugiego człowieka, kiedy ktoś trzyma nas samych mocno w garści, nie pozwalając na rozwój? Status ofiary powoduje nierzadko wschodnią bierność, która często mylona jest przez wiele osób z ich wizją szczęśliwości oraz z ludzką otwartością pozbawioną zachodniego dystansu. Często zapomina się o tym, jak rygorystyczny system modyfikuje duszę człowieka. Wciąż jednak obudzone poprzez Wschód ideały odkrywają ludzkie pragnienia. *** Grodno, osiedle Wisznewec przy Indurskiej Szosie, później ulica Sowiecka i nierealny plac z wielkim telebimem, na którym mieszkańcy Grodna mogą się przekonać o ekologicznym znaczeniu terenów skażonych radioaktywnie i niezwykle rozwiniętej populacji wilka. Wilk szczerzy kły, rusza miejska karuzela dla dzieci, informacje o bujnej naturze zagłuszane są dźwiękami klubowej muzyki. Trochę dalej pomnik Elizy Orzeszkowej nagrzany przez słońce, rynek Antonowa, stare cmentarze i piękny widok na Grodno. Pod jednym z grodzieńskich mostów popijam piwo w barze schowanym pod filarami. Stary Zamek, synagoga i z powrotem ulica Sowiecka, taki mały spacer, bez naleciałości i utartych szlaków, bez turystycznych aspiracji. Miejski autobus dojeżdża na osiedle Wisznewec, wprowadzając od razu w tamtejszą atmosferę: grupy pijanych mężczyzn w wielkiej, podmiejskiej sypialni, niezliczone bezdomne koty, gdzieniegdzie widać, że karmione, ale nie da się wykarmić wszystkich, a kontrola urodzin jest wciąż pomysłem bez

105


Ewa Kozłowska

znaczenia. Wielkie, odrapane i śmierdzące klatki blokowe, okratowane drzwi do domów, a w domach wreszcie normalność. W nocy przechodzi nawałnica, burza z rzęsistym deszczem, trudno jest spać, trudno jest nie myśleć o tym świecie na osiedlu za bezpiecznymi, oddzielającymi drzwiami. Życia ludzkie dalekie od świata, w jakim żyć muszą. Życia typowe dla wszelkich wielkich osiedli czy tylko dla Białorusi? *** W drodze do kolejnego miasta mam zamiar nazwać całą podróż „moje piaskowe drogi”, chociaż nikt mi nie kazał jechać tylko polnymi drogami, no i taką nazwę ktoś już w tym samym czasie wymyślił. Przemieszczam się takimi drogami, bo tak wolę. Nic na Białorusi nie jest otwarte przed dziewiątą rano, a przynajmniej nie sklepy na wsi, więc nie mogę nadać życiu odrobiny luksusu i kupić świeżych bułeczek na śniadanie. Świeżych bułeczek nie dostanę także i później, jak gdyby to miało systemowo umacniać kompleksy ludzkie, pozbawiać jednocześnie burżuazyjnego statusu. Być może na Białorusi określenie „burżuazyjny” jest wciąż aktualne od czasów rewolucji. Jadę dalej i zauważam nieruchomego knura na polu, który filozoficznie patrzy na drogę. Szukam z ciekawości właściciela, a gdy go znajduję, okazuje się, że knur nigdy nie był taki jak inne knury i wciąż wymyka się, aby popatrzeć na świat. Potem sam, nieśpiesznie, wraca do domu. Kolejne miasto zadziwia zespołem pieśni, który przepełniony nostalgią do Polski ma o niej wyobrażenie wyidealizowane, nierozerwalnie związane z Kościołem. Kościół przerabia ich naiwną dobroć i otwartość w konserwatywne poglądy. Czy tak jest i będzie zawsze?

106

*** Wyludnione regiony, opuszczone domy. Szaber, także ten quasi-legalny, aby kołchozy mogły już zaorać tę ziemię, kiedy dom będzie już ruiną nie do odratowania. Wchodzę do tych domów, fotografuję to, co pozostało, ludzkie życia uwidocznione w wyblakłych, zniszczonych fotografiach, które złodziei nie interesują. Z każdej fotografii patrzy człowiek, ubrany odświętnie, czasem są to ślubne fotografie, czasem portret przodka z Buenos Aires, który kiedyś wyemigrował i nigdy już na białoruską wieś nie powrócił, bo tam daleko było mu całkiem dobrze. Złodzieje wynoszą wszystko, co się da zamienić na wódkę. Odwiedzam domy także te jeszcze zamieszkałe, z otoczonymi ufną pamięcią fotografiami. W jednym rozmawiam z kobietą, której cała historia przedstawiona jest w tle, na pięknej bordowej tapecie. Ona w wielu odsłonach, jako młoda dziewczyna, i jako trochę starsza, ale fotografie zatrzymują się na pewnym etapie. W innej wiosce do domu nikt mnie nie zaprasza, ale obraz sam się przedstawia. Kobieta zasłania twarz podczas rozmowy, bo właśnie dostała to, na co zasłużyła, tak się przynajmniej wydaje oprawcy. Kobieta ma piękne oczy, subtelność spojrzenia i zmęczoną sylwetkę. Dużo ciepła w sobie. Gdy rozmawiamy, stoi oparta o płot tak, aby wyglądać jak najszczęśliwiej, wokół jej nóg krąży mały, szary kotek, którego raz po raz przytula z czułością. Obrazu dopełnia stara kobieta, która w kolejnej zagubionej wiosce z pietyzmem maluje radosną, niebieską farbą okiennice swego domu. Pomalowała właśnie podobnym kolorem już ściany swego pokoju, odnowiła i kuchnię. Przysiada teraz na swoim łóżku, opowiada o odbytych wraz z synem podróżach. Pokazuje z tych podróży zdjęcia. Tu także do rozmowy wtrąca się mały kotek, absorbując sobą, bo właśnie włożył


Pewnego razu na Wschodzie: Białoruś

łapki w niedomkniętą puszkę z farbą. Wylatuje z hukiem na dwór, aby wejść za chwilę z powrotem przez okno. *** W kolejnej wiosce także panuje sezon na niebieskość, chociaż nocleg jest w hotelu z atmosferą wybitnie socjalistyczną, chociaż płaci się w dolarach. W oknach kraty, ale tylko prowizoryczne, bo w każdej chwili można je zdjąć. Pikanterii dodaje fakt, że nie ma szyb, no, ale jest lato, więc nie ma problemu. Spokój wieczorny zamienia się szybko w całonocną muzykę wydobywającą się z samochodów stojących na pobliskim i jedynym parkingu. Czy hałaśliwość jest jakimś elementem przegranych i wydobywa się z podświadomości, z podświadomej wiedzy o przegranej, z którą trudno jest się pogodzić? Czy wtedy właśnie tak całemu światu ogłasza się swoje istnienie? I czy nie jest ono już jednak tylko powtarzanym, dudniącym złudzeniem nieistnieniem? Te myśli nie dotyczą tylko Białorusi. Na wszystko narzucają się tej nocy cieniem ruiny, pozostałości zamku, w którym ponoć jakiś król polski, jakiś książę albo jeszcze ktoś inny, równie historycznie znany, zrobił coś, co przeszło do historii. Niewielkie to dziś ma jednak znaczenie. *** W telewizji, na kanale 1, można w kółko oglądać Łukaszenkę. To nawet jest bardzo fascynujące i mogę tak oglądać godzinami. Dzień świąteczny – Prażnik. Wszyscy mówią o Janku Kupale, klasyku literatury białoruskiej, co jest ciekawe w kontekście oficjalnej polityki białoruskiego rządu, ale także doskonale wpisuje się w opis tego kraju. Ludzie mówią także o tym, że tego dnia, ale i nie tylko, Łukaszenkę wożą tam, gdzie jeszcze mogą pokazać, że jest pięknie. A zaczyna brakować przestrzeni. Gdzieś jest także cudowne źródełko i Matka Boska Białoruska, jakże by inaczej, chociaż to także nie jest oczywiste. Opozycja białoruska nie ma łatwego zadania, bo to, co wydaje się opozycją, reprezentuje sam Łukaszenka, jednocześnie temu zaprzeczając, język białoruski jest tego dobrym przykładem. Po drodze kupuję miód i zahaczam o właśnie remontowany pałac Ogińskich, następnie z premedytacją gubię się gdzieś w lesie. Jadę przez te leśne drogi do pewnej wsi, bo przewodniki mówią, że znajduje się tam Centrum Kultury Wiejskiej, co mnie nawet intryguje, ta szumna nazwa. Nic tam takiego jednak nie ma pod podanym adresem, i mam wrażenie, że Centrum Kultury Wiejskiej nie tyle uaktywnia się przy dyrektywach, ile przy pojawiającej się chytrości ludzkiej. Pod tym adresem jest tylko niezbyt przyjazny dom i jakiś człowiek, który kopie swego psa, niechętnie udzielając odpowiedzi. Kilka domów dalej jest już odmiennie. Nikt się nie ogłasza, za to jest przyjazna rozmowa, wspólna kolacja i do dziś zachowane żywe wspomnienia. Na dobranoc Łukaszenka wizytuje w białym garniturze fabrykę armaniaku i pokazuje butelkę z limitowanej serii o nazwie „Prezydent”. *** Łukaszenka – „batiuszka” i mały Kola – ulubieniec papy oraz niezmiennie intrygująca nieznajomość języka białoruskiego z jednoczesnym wielbieniem jego poetów. Prawda jest taka, że krąży anegdota, że wszyscy Białorusini mówią po białorusku tylko nie ich prezydent, a czy to

107


Ewa Kozłowska

w ogóle jest aby istotne i ważne? Gdzieś po drodze widzę zagubione bloki z anteną przekaźnikową pośrodku, tak jakby to było oczywiste, że zamiast placu zabaw dla dzieci stoi wysoka antena, a trzymające ją stalowe liny przechodzą tuż nad blokami, kończąc się w przydomowych ogródkach. Wokół tylko same pola, jak i więcej lepszych miejsc do ulokowania tej anteny, ktoś tu być może wykazał się niesubordynacją i właśnie ponosi jej konsekwencje albo ktoś być może wykazał się zbytnim przekonaniem o swojej władzy. W Połocku triumfuje białoruska literka „ў” i wycieczki szkolne. Wokół bagna i kołchozy, całkiem niedaleko do Witebska, w którym właśnie rozpoczyna się Słowiański Bazar. *** W Witebsku wszędzie nad rzeką uplasowane są stoiska fast foodów i czuć zapach grillowanego mięsa. Wydaje się jednak, że ten zapach to na Białorusi kolejne pozory. Uderza brak śmiechu ludzi pomimo pięknej pogody, brak beztroski i uciechy ze słońca, wszystko jest ładne jedynie z daleka. Z bliska na niczym nikomu nie zależy. Nadmiar etatów i brak kultury. Marc Chagall urodził się w Witebsku i muzeum Chagalla zwiedza się w pięć minut, zaś niedaleko muzeum, przed jakimś urzędem, stoi wielkich rozmiarów tablica z wyszczególnionymi przodownikami: portretowa fotografia i krótki opis zasług dla każdej osoby, można to czytać godzinami. W centrum trwają przygotowania do Słowiańskiego Bazaru oraz rozstawił się rzemieślniczy jarmark. Jarmark również bez beztroski i spontaniczności. Wieczorem mały Kola, jako gość honorowy, ogląda z Łukaszenką Słowiański Bazar na żywo. Ja zaś oglądam ich w telewizji. Niektórzy miłośnicy Wschodu kontentują się faktem, że otwartość, beztroskę i spontaniczność otrzymują od jego mieszkańców za zamkniętymi drzwiami, w ich domach. Czy aby dalej w ten sposób można mierzyć ten świat ideałami?

108

*** Most na Dnieprze. Orsza w tyle. Autostrada w stronę Mińska. Nocleg w jakimś zajeździe otoczonym płotem z drutem kolczastym i wieżyczkami strażniczymi. Płot jest tylko od strony autostrady, z drugiej strony odgradza od świata i broni dostępności pole kukurydzy i dzikie wysypisko śmieci. W tym wszystkim funkcjonuje także bar otwarty do późnych godzin wieczornych. W nim znudzona monotonnością wieczoru kobieta zachowująca jednak czujność. Odczuwalna jest atmosfera niedopowiedzenia i podskórności – drugiej strony baru, który oferuje nie tylko szybkie przekąski. Rano przez pole przedzierają się dzienni pracownicy zajazdu. Wychodzą jak zjawy z kukurydzianego pola, widać tylko im znanymi, niewidocznymi ścieżkami. Szybko gdzieś znikają. Bar jak i gdzieś indziej. *** Lenino – niezliczone honory i muzeum w kształcie hełmu oraz wielka przyjaźń polsko-radziecka. Słynna bitwa i zwykli ludzie siedzący w ziemiankach. Właśnie umarła ostatnia osoba, która najdłużej wytrzymała w piwnicy. Sklepy, jak nasze geesowskie, coraz słabiej zaopatrzone i coraz droższe. Domy uboższe, jakby w trakcie opuszczania i nieodległa granica z Rosją, zaledwie siedem kilometrów dalej. Historia z innej perspektywy, bohaterowie pozostają w ce-


Pewnego razu na Wschodzie: Białoruś

nie, nic nie kładzie cienia. Jacyś generałowie, głowy państwa, morze alkoholu, tajemnice, rozwiązane zarzewia konfliktów, rozjątrzone konflikty i opowieści o tajnych spotkaniach, wszystko ma swój uświęcony sens. Wśród tych półgębkiem opowiadanych i atmosferą mroczną opisywanych wydarzeń po zboczu pagórka jeździ rolnik, przekładając siano, aby przeschło z drugiej strony. Piszczy archaiczna maszyna, żelazne koła z mozołem pokonują łąkę. Koń raz po raz wspina się na wzniesienie, z którego widać całą przeszłą, batalistyczną taktykę. Pomniki poświęcone poległym żołnierzom w centrum wsi. Ludzie na Białorusi mówią, że jest różnica pomiędzy „wypijut” i „pijut” – kto jej nie rozumie, może źle rozumieć syndrom gieroja, i tak jest najczęściej. *** Wiele kilometrów ciągnących się robót drogowych. Roboty postępują w innym niż nakazywałaby logika tempie. W tempie naznaczonym socjalistycznym tumiwisizmem, ale i obowiązkowym zrywem, kiedy odgórnie przychodzi rozkaz. Gorki – miasto całe w remoncie. Przebudowywane do nowej wizji i publicznej prezentacji. Odczuwalna propaganda robi jednak wrażenie poprzez ogrom rozpoczętych prac i brak liczenia się z życiem mieszkańców. W końcu im pozostaje tylko zadowolenie, długo nie mieliby żadnych zmian, a tak będą żyli w całkiem nowej, naprędce ulepszonej przestrzeni. *** Miński Prospekt Niepodległości – niepodległość jest tylko w nazwie, chociaż to nie wolność, lecz raczej białoruski konformizm jest w cenie, więc nie dyskutuję o białoruskich ideałach ani o białoruskim, filozoficznym poczuciu wolności. W kosmopolitycznej café wytwornie ubrane kobiety zamawiają już kolejną kolejkę piwa z wódką. Chce się pić, gdy nic nie jest takie, jakim wygląda, czy po prostu hedonistycznie korzysta się z życia bez ograniczeń? Na placu Październikowym młodzi skejtowcy wyglądają na zadowolonych. Umila im popołudnie jakiś koncert, wszystko jest bardzo europejskie. Dużo dalej, w Dzierżoniowie, na oczach wielu świadków odbywa się popisowa interwencja policyjna, choć jednocześnie nikt nic nie widzi, nawet jeśli interwencja dotyczy jakiejś awantury publicznej. Pewna młoda para w tym samym momencie składa z pietyzmem kwiaty pod pomnikiem poświęconym bohaterom wojennym – taka tradycja, nie tylko na Białorusi. Składa się też kwiaty pod pomnikiem Lenina. Ustawiają się wszyscy goście weselni do zdjęcia. Kończy się akcja policyjna, funkcjonariusze wyprowadzają jakiegoś delikwenta skutego w kajdanki. *** Beczki z kwasem chlebowym i popularne, weekendowe grillowanie tuż przy drodze, na trasie między Nieświeżą a Mirem, jak gdyby znalezienie sobie przyjemniejszego miejsca było czymś niedobrym, ale przynajmniej mięso jest autentycznie grillowane. Wszystkie piknikowe wiaty na parkingach dla tych, co w drodze, zajęte. Nowobogaccy Białorusini mają inne obyczaje, chociaż te same podniebienia i apetyty na smaki. Szastają pieniędzmi, bo wszystko jest tu droższe niż w krajach kapitalistycznych, ale musi być takie, aby inni czuli siłę tych pieniędzy. Przejeżdżają białe, lśniące limuzyny kusząc życiem za ciemnymi szybami.

109


Ewa Kozłowska

*** Kolejny dzień, Stołpce, a telewizja tym razem skupiona jest na 14 lipca we Francji, na francuskiej rewolucji i wyciąganiu z tego wniosków. Wędruję po cmentarzu ze starymi grobami, szukając protoplastów polskich rodów. Niedaleko do linii Stalina, która wciąż dzieli dzisiejszą Białoruś bardzo wyraźnie, chociaż w Chatyniu jeszcze jest refleksja o niepotrzebnej śmierci wielu Żydów, ale wiadomo, nic nie jest oczywiste, ani niepotrzebna śmierć, ani upamiętniające ją miejsce. Na linii Stalina symbolicznie usytuowano park militarny. Stoją rakiety, czołgi, makiety z opisami krwawych, bohaterskich walk. Małe dziecko może zrobić zdjęcie z karabinem, jego tatuś może oddać kilka strzałów. Bunkry, kapsuły, sprzęt specjalistyczny, nawet jakaś rakieta, co to poleciała lub też nie, w kosmos. Pole namiotowe z ogromem chętnych do tworzenia rekonstrukcji walk zwycięskich. Chodzą ludzie przebrani za żołnierzy. Panuje atmosfera ekscytacji i bohaterskiej śmierci za ojczyznę. *** W kolejnym mieście napotkana kobieta budzi wielką sympatię. Mieszka na Białorusi od niedawna. Przeniosła się z obwodu kaliningradzkiego w poszukiwaniu spokoju. Nie chciała już dłużej mieszkać w Kaliningradzie, gdyż właśnie przeszła na emeryturę i bała się, że będzie wraz z dobrze umiejscowionym mieszkaniem łakomym kąskiem dla mafii spekulującej nieruchomościami, nie wiem, na ile jest to prawdą. Tutaj nie narzeka, jest jej dobrze, czuje się bezpieczna, chociaż miejsce jej zamieszkania przypomina zwykłe blokowisko, z przeważającą liczbą inwazyjnych sąsiadów. W pobliżu odbywa się jakiś zjazd motocyklistów i kolejny letni festiwal. W mieście Mir także nie zaznaję spokoju, chociaż nazwa mogłaby zobowiązywać, ale już w Nowogródku udaje się zewnętrzność zagłuszyć Słowiańskim Bazarem w telewizji. Po dotychczasowych, białoruskich doświadczeniach i obserwacjach zastanawiam się, kiedy i ja zacznę czuć dziwny pęd połączony z konformizmem – mogłabym nawet wysnuć śmiałe wnioski, że Białoruś jest forpocztą nowych systemów i nowego człowieka, takiego, jaki rodzi się z zastanych światów.

110

*** W muzeum historycznym, jednym z wielu, ogólnie znana historia ma zupełnie inną odsłonę, nową interpretację i to nie dlatego, że nadeszły nowe czasy i tym samym nowe na nią spojrzenia. Raczej wciąż ją tworzą przeszłe systemy. Wokół kolejnego muzeum niedaleka przeszłość opasana jest socjalistycznym placem. Obok jedyna restauracja o szumnej nazwie i pięknej fasadzie, w środku zasuszone przedwczorajsze pierogi w podświetlonej ladzie. No i Jakub Kołasa gdzieś ma także swoje muzeum, a więc docieram do źródła Białorusi, odwiedzam zaścianek Okińczyce. Kołasa to ponoć pseudonim, bo naprawdę nazywał się Mickiewicz, ale Mickiewiczów na Białorusi wielu. Żyje jeszcze wnuk Kołasy, ale dzisiejszy zaścianek wraz z jego muzeum (z dosyć zawiłymi losami Jakuba Kołasy) mieszkających w okolicy ludzi niewiele także obchodzi. Piję sok brzozowy. *** Orzeźwiająca, poranna kąpiel przy studni, po wieczorze pełnym zachodów słońca i krwistoczerwonych, bujnych malw oraz łanów zboża. Na mickiewiczowskim ganku. Niedaleko jezioro


Pewnego razu na Wschodzie: Białoruś

Świteź, sosny wysokie na jasnych piaskach, miękki i przyjemny piasek pod stopami w wodzie. Malowniczy pomost i kamień z fragmentem poezji. Napotkanej po drodze osobie w wiosce, w której już tylko zostały same zapomniane domy, jak i zapomniana droga, opowiadam trochę o sobie. Ten, kto pozostał w wiosce, właściwie wbrew logice, jest zadowolony ze swego losu, co także jak najbardziej rozumiem. Czas płynie od wschodu do zachodu słońca, od wiosny do jesieni, czasem z przydługą zimą, bo dojazd jest wtedy utrudniony. *** Spotykam człowieka, który patrzy na mnie zza stołu Radziwiłła. Niby nic takiego, każdy może sobie taki stół kupić, ale w tym jest jednak trochę nadzwyczajności. Stół został odnaleziony przypadkiem w jakichś magazynach w Mińsku, a człowiek siedzący przy nim ma w sobie całkiem ciekawe historie. O wszystkim opowiada pięknie i z pasją. W miejscu, w którym go zastaję, mieszka już dobre trzydzieści lat, dostał przydział na nauczyciela historii. Przyjechał w to miejsce i się przestraszył, ale autobus powrotny miał dopiero nazajutrz. Jako że był bardziej z miasta, więc się nawet bał, że go wilki zjedzą i całą noc dosłownie przesiedział na walizkach. Ludzie także wyglądali dziwnie. Jakaś babuszka, u której został na noc, zapytała go rano, dlaczego się nie rozpakował. On jej na to odpowiedział, że wyjeżdża i że nie zamierza zostać. W odpowiedzi usłyszał: Mickiewicz tu żył, a pan nie może?! No i tak został. I ja także w ten sposób zostałam już w jego emocjach na stałe z Białorusią połączona. *** Wydaje się, że idealizowanie zastanych światów na Białorusi ma jedynie sens w przypadku tych, którzy z Polski, z Litwy czy też z innych zakątków świata tęsknią do swoich utraconych korzeni, tym samym usypiając (lub podsycając) swoją tęsknotę i dodając sobie wartości. Dawne, utracone majątki, filomaci, mity polskości, dzisiejsza opozycja białoruska, Łukaszenka, Kościół, narodowość, język – to wszystko nawet będąc czymś wciąż aktualnym, jest już przeszłością. W wyniku ciągłych zmian zachodzących w najnowszej historii Białoruś wciąż pozostaje jednak krajem wschodnim, w pędzącym czasie, z typowym światem na niby, krajem lawirującym, ale i jednak z domieszką świeżości dla wizjonerów poszukujących nowych rozwiązań, co ukazuje w innym świetle utarte ścieżki ludzkich losów. Zaś ludzie, jak to ludzie. W mińskim metrze staram się bez skutku nawiązać kontakt wzrokiem i uśmiechem, niemniej w wioskach, na wielkich, miejskich placach, w małych miasteczkach kontakt ten jest czymś oczywistym, co prowadzi do refleksji, że na Białorusi kontakt międzyludzki jest taki jak i wszędzie. Jeszcze wszechobecne pomniki otoczone kultem, zamknięta, niedopowiedziana strefa skażona radioaktywnie oraz jedynie słuszny obraz w telewizji zaświadczają o jakichś silnych, politycznych aspiracjach oraz zależnościach. Pomimo wielkich ambicji Słowiański Bazar, chociaż przygotowywany z międzynarodowym zadęciem, przypomina dobitnie o tym, że Białoruś jest małym krajem. Przypomina dobitniej niż pokonywane przestrzenie. Ewa Kozłowska

111


112


Kazimierz BRAKONIECKI i Robert TRABA

Wspólna obecność Rozmowa o ,,staronowej” Borussii

Kazimierz Brakoniecki (ur. 1952), autor trzydziestu, w tym nagradzanych, książek poetyckich, eseistycznych, autobiograficznych; tłumacz i redaktor kilkunastu książek francuskojęzycznych (najczęściej autorów bretońskich); ostatnio opublikował tomy wierszy „Chiazma” (Sopot 2012) i „Terra nullius” (Gołdap 2014). Kieruje samorządowym Centrum Polsko-Francuskim w Olsztynie. Robert Traba (ur. 1958), historyk, współzałożyciel WK Borussia; profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN, dyrektor Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, profesor honorowy na Freie Universität w Berlinie; wydał 7 książek autorskich, w tym dwie w języku niemieckim, redaktor 27 publikacji zbiorowych, współredaktor 9-tomowego wydawnictwa „Polsko-niemieckie miejsca pamięci” (Paderborn/Warszawa 2012-[2014]) oraz „Modi memorandi. Leksykon kultury pamięci” (Warszawa [2014]).

Rober Traba: Ostatni, 52. numer, „Borussii” ukazał się z datą 2012. Zawieszenie wydawania pisma miało być w intencji redakcji milczącym krzykiem. Przez ponad 20 lat wydawaliśmy niezależne pismo, nie staliśmy się niczyim organem, nigdy nie otrzymaliśmy stałego finansowania. Mieliśmy jednak pomysł: na nową opowieść o Warmii i Mazurach, Polsce, Europie. Niezależnie od wewnętrznych trudności staliśmy się ważnym punktem odniesienia w wielkiej, ciągle trwającej debacie na temat „pisania Polski na nowo”. Sukces! A jednak… Pod koniec 2012 roku miałem poczucie wyczerpania energii, sił, potencjału nowych idei. „Klatka stop”, zatrzymanie się w rozpędzonej rzeczywistości było potrzebne nie po to tylko, by ktoś niespodziewanie przyszedł nam z pomocą materialną. Przerwa była potrzebna, by ponownie – jak na początku lat 90. – przemyśleć sens i cel naszej obecności w przestrzeni publicznej. Ten półtoraroczny okres nie był stracony. Zacznijmy naszą rozmowę od czasu i miejsca. W 1990 roku, w Olsztynie mieliśmy szczęście. Byliśmy na tyle dojrzali że w momencie społeczno-politycznego trzęsienia ziemi potrafiliśmy nie tylko sformułować alternatywne, programowe przesłanie, lecz również przez dwa dziesięciolecia kreatywnie je realizować poprzez różnorodne formy twórczości i działalności kulturalnej. Dziś nie ma trzęsienia ziemi. Dominujący, bezrefleksyjny neoliberalizm, pomieszany ze skraj-

113


Kazimierz Brakoniecki i Robert Traba

nym indywidualizmem i konsumpcjonizmem zderza się z coraz agresywniejszą, ale zmodernizowaną w formie ideologią narodową. Płynna rzeczywistość sprawia, że o wiele trudniej odnaleźć i nazwać przekonujące, nowe i trwałe punk-ty ideowego odniesienia tak, jak udało nam się to zrobić przed 20 laty… Odkrywając polską tożsamość i dziedzictwo, jednocześnie odkrywamy zastane dziedzictwo pruskie, niemieckie, warmińskie i mazurskie, podążamy do wolnej i sprawiedliwej ojczyzny, szanując dobro innych, bliźnich narodów i wspólnot, których pamiątki czas rozsypał na rozmaitej ziemi, tak jak nasze pamiątki narodowe spotyka ktoś poza naszymi obecnymi granicami. To nie są pamiątki tylko narodowe, lecz pamiątki ludzkości. Jesteśmy kolejnymi spadkobiercami krajobrazu, kultury, pamięci, spadkobiercami „Atlantydy Północy”. Otwarty regionalizm to budowanie sieci kontaktów i powiązań, których uczestnicy – czerpiąc z bogatych doświadczeń osobistych, specyfiki regionów, narodów – tworzą społeczeństwo obywatelskie oraz trwałe fundamenty współczesnej Europy.

114

Kazimierz Brakoniecki: Wszystko jest odmienne, a jednak rdzeń naszej postawy pozostał taki sam: dawać krytyczne i twórcze (a więc kreacyjne, pozytywne) świadectwo epoce, ludziom, miejscu. Redagowanie „Borussii” na początku było dla mnie jednoznaczne z przedłużeniem mojej pracy literackiej i kulturowej (myśl uniwersalnie, działaj lokalnie). Oprócz Atlantydy Północy z chęcią dorzucę jeszcze moje poetycko-filozoficzne pomysły, jak poezja konkretu metafizycznego, poezja metafizyki miejsca (rodzaj geopoetyki), światowanie i światologia, no i poetyka światologiczna. W poezji nadal je realizuję. Co do koncepcji pisma (które przecież nadal jakoś chce być „zaangażowane”) – nasze ideały i programy pozostają twórcze, potrzebne, a nawet nieco zapomniane (za bardzo hasłowe i zużyte przez różne środowiska). Rzecz nowa i bardziej trudna rozgrywa się w świecie szczegółów i konkretów. Ten trzeci etap „Borussii” musi uwzględnić generalne zmiany polityczne zachodzące w Polsce, Europie, ale i na świecie – schodzimy coraz szybciej w stan wywoływanego świadomie i cynicznie chaosu na różnych poziomach, co ma prowadzić do „odkrywania stabilnych” systemów politycznych najczęściej wyznaniowo-narodowo-autokratycznych – koncentrując się jednak na specyfice historyczno-kulturowo-społecznej Warmii, Mazur, Powiśla oraz w ogóle Europy Północnej (zaczynając od tej nam najbliższej geograficznie od Berlina i Kaliningradu, Kowna i Rygi). Profesor Zbigniew Mikołejko, pochodzący z Lidzbarka Warmińskiego zaprzyjaźniony ze mną myśliciel, powiedział niedawno, że „Borussia” to praca na ugorze. Jednocześnie zgodził się wstąpić w nasze szeregi jako członek nowej Rady Redakcyjnej. Oczywiście możemy poprzestać na tym, aby publikować jak najlepsze wiersze, prozę, eseje historyczne i regionalizmy powstałe w naszym kręgu, dając w ten sposób możliwość druku wielu wspaniałym osobom związanym z naszym regionem, dbając jedynie o poziom merytoryczny tekstów, których główną dewizą byłaby świadomość mierzenia się „z tym, co lokalne w perspektywie uniwersalnej”. To oczywiste, że taka trybuna z wysokiej półki, czyli pismo proponujące zagadnienia lokalno-europejskie, nieunikające kontaktu z rzeczywistością, proponujące utwory i teksty problemowe z kilku dziedzin humanistycznych, bardzo jest nam potrzebna tutaj, a skala naszego otwarcia na świat oraz próba rozpoznania wielkich idei w prowincjonalnej rzeczywistości jest nadal i pobudzająca,


Wspólna Obecność. Rozmowa o ,,staronowej” Borussii

i pożądana. Świadomie wróciłem do Olsztyna po studiach, świadomie twórczo pracuję na prowincji od wielu już lat na wielu polach, ale nie chcę mieć nic wspólnego z prowincjonalizacją myślenia i życia. Warmia i Mazury to nie Śląsk, a nawet nie Bretania, a jednak jest to kraina, która zawiera w sobie potencjał i tożsamościowy, i uniwersalny. Dlatego postanowiłem włączyć się ponownie w aktywizację naszej czasopiśmienniczej obecności, bo przeraża mnie jałowienie poziomu mass mediów i chciałbym, aby nasze pismo w dalszym ciągu tworzyło w dłuższej perspektywie historycznej wsparcie dla ludzi z otwartą głową i sercem, stając się „bliską i nową tradycją”. RT: Przypomnijmy, że funkcjonowanie „Borussii” wyznaczają trzy etapy: pierwszy w latach: 1991–listopad 1997, gdy redaktorem naczelnym byłeś ty, a ja sekretarzem, drugi etap to lata: grudzień 1997-2013, gdy na ponad 15 lat przejąłem kierowanie pismem, ty wspierałeś czasopismo w Radzie Redakcyjnej. Trzeci etap zaczynamy współredagowaniem od roku 2014. Przez ponad 20 lat przewinęło się przez redakcję kilkanaście osób, by od 2006 roku ukształtował się stały skład, z którym dzisiaj otwieramy kolejny etap. Przejrzałem ostatnie kilkanaście numerów „Borussii”. Wystarczy przytoczyć niektóre wiodące motywy: „przeciw pozornej nowoczesności i komercjalizacji kultury”, „perspektywy muzealizacji przeszłości”, „poszukiwanie sensu historii w przestrzeni publicznej”, „człowiek wobec zła i złej pamięci”, „rebelia prowincji po 20 latach, czyli nowe wymiary obywatelskości”, „oblicza sąsiedztwa”, z silnym akcentem na relacje z Rosją i jej współczesne fenomeny kulturowe, „tożsamościowe wyzwania w kontekście zmieniającego się krajobrazu kulturowego”. Wszystkie te tematy odnosiły się do zjawisk na Warmii i Mazurach, odnajdując jednocześnie kontekst europejski, uniwersalny. Przerabiane były przez pisarzy, naukowców, aktywistów ruchów obywatelskich; przez debiutantów i wybitnych twórców. W sumie ponad siedmiuset autorów. I co? Odnoszę wrażenie, że deszyfrując ważne problemy współczesnych przemian kulturowych w wymiarze regionalnym, stawiając słuszne diagnozy, zatrzymywaliśmy się w ostatnich latach w pół kroku. W latach 90. prawie każdej kreacji na łamach pisma towarzyszyła debata zainicjowana publicznie poprzez konferencje, spotkania intelektualne, literackie. To z kolei przenosiło nas w inny wymiar publicznej komunikacji. Potem znowu wracało do nas poprzez komentarze medialne i otwierało kolejną przestrzeń naszego publicznego istnienia. Nie odnoszę wrażenia, że publikowane były gorsze teksty, nieporuszane ważne tożsamościowe tematy. Raczej zabrakło siły na przełożenie tych tematów na praktykę myślenia i działania publicznego. Przed laty horyzont oczekiwań publicznych był tak szeroki, przestrzeń tak wyjałowiona, inicjacyjna nowatorskość naszego środowiska tak duża, że każde pojawienie się „Borussii” było wydarzeniem. Wywoływało zaskoczenie, czasami podziw, czasami merytoryczną krytykę albo złośliwe ataki. Zawsze jednak byliśmy kreatorami, inicjatorami ważnych pomysłów, istotnych dyskusji. W pewnym momencie zabrakło przede wszystkim środowiska – osnowy każdego twórczego działania. Bardzo trafnie fenomen środowiska Borussii opisany został z zewnątrz (Jakub Knyżewski „Borussia. Kultura. Historia. Literatura”, 2011, nr 49). Osią, wokół której skupiło się środowisko Borussii, była skierowana na przyszłość, alternatywna wizja dziejów i kreatywna, aktualna do dzisiaj filozofia działania. Wiek, pochodzenie geograficzne czy społeczne nie miały znaczenia. Bezsprzecznie na początku siłą napędową borussiańskiego środowiska była grupa literacka, którą ty stworzyłeś i w dużej mierze wypromowałeś. Jej potencjał ideowy wyczerpał się jednak w drugiej połowie lat 90. Pozostały poszczególne, nieliczne indywidualności często

115


Kazimierz Brakoniecki i Robert Traba

dzisiaj rozmyte na mapie literackiej. Przestrzenią, w której spotykaliśmy się niezależnie od reprezentowanych dziedzin nauki i twórczości, była pamięć, dziedzictwo i filozofia (też przyszłość) miejsca. Potencjałem niewyczerpanym jest nadal nośność programowa Borussii, która mimo upływu czasu nie straciła na aktualności. Na jej podstawie powinniśmy ponownie uaktywniać, a czasami wręcz odbudowywać środowisko borussiańskie. Uważam, że trwałość i kreatywna kontynuacja są wartościami w migotliwym, zmiennym świecie współczesności. Powróciłbym do pomysłu dorocznego Forum Otwartego Regionalizmu. Przypomnij sobie, co było przesłaniem pierwszego Forum w 2011 roku w Kętrzynie: Nie dopracowaliśmy się kultury na miarę potencjału Mazur i Warmii. Region nie czerpie inspiracji z potencjału miejsca, lecz powiela amorficzną popularną kulturę. Miarą sukcesu Forum był fakt, że przyjechali na nie najważniejsi aktorzy regionalnej sceny kulturalnej. Naszym grzechem był brak kontynuacji. Potrzeba nam spotkania, stabilnego centralnego miejsca na prezentację ważnych problemów, na dialog, otwarcie na różne środowiska z regionu, Polski, Europy. To jest właśnie droga ucieczki z prowincjonalności albo – jak powiedziałeś – próba rozpoznawania wielkich idei w prowincjonalnej rzeczywistości. „Borussia” – pismo, jako twórcze laboratorium całego kompleksu borussiańskiego skupionego wokół stowarzyszenia i fundacji, powinna pełnić rolę inspiratora i kreatora takich spotkań. Motywem przewodnim przywróconego Forum mogłoby być dziedzictwo kulturowe regionu wpisane w nowe odczytywanie filozofii miejsca. Realia „roku jubileuszowego” (1914 i 1939) dostarczają wielu ciekawych punktów odniesienia. Czasami straszą pustką, czasami naiwnością i komercjalizacją myślenia.

116

KB: Obawiam się, Robercie, że przedstawiłeś program nie dla pisma (półrocznika prawdopodobnie), a nawet już nie dla stowarzyszenia i fundacji Borussia, lecz dla ruchu społeczno-kulturowego, któremu chciałbyś (dlaczego z oddali?) przewodniczyć. Bardzo bym chciał rozdzielić te dwie sprawy. Co nie znaczy, że nie można wiązać ideowo tych dwóch praktyk: redakcyjnej i kulturowo-społecznej. Chyba jednak to już nie jest możliwe. Rzeczywistość najbliższa, z którą mamy do czynienia, ta nasza borussiańska, i ta od nas bardziej niezależna, czyli społeczno-polityczna, nie jest już wcale tak chętna i plastyczna, jak to było wcześniej w okresie transformacji ustrojowej. W 2006 roku zrezygnowaliśmy z aktywnego tworzenia stowarzyszenia (nigdy przecież nie mieliśmy etatów borussiańskich, jak np. „Karta” czy „Pogranicze”, pracowaliśmy w różnych instytucjach, w czasie wolnym oddając się twórczości naukowej i literackiej oraz pracom społecznym przez całe lata), przekształciliśmy naszą organizację w rodzaj oryginalnej instytucji, która straciła rację bytu jako liczna i organizacja społeczna, zyskując natomiast inne wartości (siedzibę, profesjonalizację, kadrowość). W tej chwili w pracach Borussii bierze udział symboliczna liczba osób i wspaniała (kobieca!) załoga, która działa w Domu Mendelsohna, prowadząc ambitne i ważne działania na wielu polach, chociaż są one typowe dla klasycznych już tematów borussiańskich. Borussia nie jest już licznym, inteligenckim, ożywionym duchem przemian i odpowiedzialności ruchem czasów przełomu. Borussia już nie dyktuje ludziom, co mają robić, żeby zachować tożsamość i oryginalność miejsca, co mają myśleć jako osoby postępowe, świadome i twórcze. Jest mocno i korzystnie obecna, ale niczym wyjątkowo oryginalnym nie zaskakuje, bo jest to wyjątkowo teraz trudne: rozmycie się autorytetów, indywidualizm i niechęć do działań obywatelskich na szczeblu chociażby lokalno-regionalnym – szczególnie w środowisku ludzi młodych, na których kreatywność społeczną zawsze liczyliśmy.


Wspólna Obecność. Rozmowa o ,,staronowej” Borussii

Borussia w końcu została uznana przez władze i to autentycznie cieszy po latach posuchy, gdyż musimy umieć tworzyć i utwierdzać mądrze wspólny porządek współpracy na linii państwo–samorząd–obywatele. Umiejętnie korzysta z osiągniętego statusu i profesjonalizacji, dalej dużo pracując jak na kilkuosobowy zaledwie zespół profesjonalistów i wolontariuszy pod świetnym kierownictwem Kornelii Kurowskiej. Ale dotychczasowy ruch społeczny po prostu wyczerpał swoje siły innowacyjne i życiowe (co poświadczył ostatni zjazd stowarzyszenia). Padło przecież wydawnictwo, zawieszone zostało czasopismo, to o czymś chyba świadczy! Dwie nasze wizytówki krajowe! Zmęczenie materiału okazało się duże! Co prawda ostatnie nasze spotkania borussiańskie wyzwoliły we mnie nowe nadzieje. Ale jednak, a jest to specyfika narodowa, potrzeba stałej i nowatorskiej samoorganizacji społecznej zanika i nie jest pożądanym celem w społeczeństwie rozwijanych indywidualnych, egoistycznych interesów. Przypomnę, że nawet dla ciebie jako profesora historii i arcyważnego animatora kultury, jako osoby która w latach 90. i na początku XXI stulecia może najwięcej zrobiła dla rozruszania społeczno-kulturalnej aktywności obywatelskiej w naszym regionie, nie ma, jak się niestety okazało, miejsca ani na uniwersytecie, ani w innej instytucji (na przykład przydałaby się reanimacja Ośrodka Badań Naukowych im. Wojciecha Kętrzyńskiego). Od lat przebywasz poza Olsztynem, a bez twojej tutaj osobistej i aktywnej obecności to, co przywołujesz, stanie się kolejnym, chociaż bardzo ważnym, akcyjnym wydarzeniem, które nie zostanie przełożone na wieloletnie działanie w praktyce. Tak więc, Robercie, ostudzam twoje projekty, bo sam ich nie przeprowadzisz i jako osadzony w Berlinie nie masz żadnego przełożenia na tutejszą rzeczywistość. Chyba że jako wybitny polityk, rektor, arcybiskup, marszałek powrócisz na Warmię i Mazury ze społecznym i politycznym poparciem. Gdyż (ze smutkiem to mówię) jakiekolwiek sympozjony, podsumowania, awangardowe idee nikomu tutaj nie są potrzebne w stanie czystym, wręcz niektórym przeszkadzają. Przyjedziesz, pokrytykujesz i wyjedziesz – tak to ocenią nieprzychylni nam, a jeszcze ich trochę pozostało, mentorzy z naszej okolicy. Dlatego pozwól, że ja zostanę tylko przy piśmie, bo ono może oczywiście publikować materiały z laboratoryjnych konferencji, ale już na pewno nie zaprogramuje drugiego etapu ewolucji samorządowo-kulturowo-mentalnej na Warmii i Mazurach, chociaż taka jest nam potrzebna w dobrym tego słowa znaczeniu. Już nie wspomnę, żebyś przyjrzał się, czym my w redakcji dysponujemy! Jaki los nasz niepewny! Tak czy owak reaktywujemy pismo, bo z jednej strony czujemy niedosyt programowy, a drugiej pragniemy publikować najlepsze teksty humanistyczne z nadzieją, że wzbudzą one, po raz drugi i raczej na pewno skromniejszy, odzew w inteligenckim, opiniotwórczym środowisku Warmii, Mazur i Powiśla. Piszę to ze świadomością, że poziom humanistyki na naszym uniwersytecie jest co najmniej skromny, że młode pokolenie w ogóle nie jest zainteresowane naszym „ideowym bogactwem”, że elity epoki przemian się zestarzały, że sporo najlepszych ludzi młodych opuściło w pośpiechu po ukończeniu szkół średnich nasze miasto. Oczywiście, połączyliśmy siły po to, aby szukać i kreować nowych liderów w tych znanych nam okolicznościach i mamy jeszcze trochę siły i pomysłów. Rzeczywistość po raz kolejny nas zweryfikuje. Ale nie chcemy być regionem odpoczynku dla zapracowanej nad konsumpcyjnym i medialnym bzdetem narcystycznej elity tego kraju! Orka na ugorze! Po raz kolejny! I tak, i nie. Ja też jeszcze wierzę, że jesteśmy jako redaktorzy i twórcy nadal potrzebni, że jeszcze stać nas na sianie idei za pomocą oryginalnego, przemyślanego słowa. Chciałbym też nie alienować się z tu i teraz, wolałbym tworzyć twórcze przymierza niż hałaśliwe zmowy i antagonizmy: otwierać głowy, serca, urzędy, wskazywać na dobre strony naszego tutaj zakorzenie-

117


Kazimierz Brakoniecki i Robert Traba

nia, nie być łatwym krytykantem władzy, instytucji, postaw, ale współświadkiem i współtwórcą także i pozytywnych zjawisk, które przecież są i u nas. Będziemy je rejestrować, wspierać, komentować. Na tyle, na ile potrafimy w skali naszej obecności. Ale nie zapominajmy, że nie mamy nikogo na etacie, kto by chociaż poprowadził kolportaż pisma… Sam zauważyłeś, że ostatnio rzucałeś pismo „w pustkę”. Ta pustka się pogłębiła. Brak recepcji to wielki skandal. O dwustronnych konsekwencjach. Najlepsze pismo bez odbiorcy nie istnieje. Musimy znaleźć nie tylko formułę na redagowanie, ale i upowszechnianie kolejnych zeszytów pisma. Uważam, że reaktywacja środowiska borussiańskiego nie nadejdzie przez pismo nawet teoretycznie najlepsze (może już nie ma takiego ścisłego środowiska borussiańskiego), ponieważ czasy takiej, znanej nam z przełomu, samoorganizacji społecznej minęły. Ludzie naszego pokroju i wieku są gdzie indziej, podejmują indywidualne rozliczenia ze swoim dorobkiem, życiem, światem. Do młodych nie potrafimy (lub nie chcemy) dojść ich sposobami. A nasze własne? Czy są odpowiednie na te trudne czasy? Program minimum: musimy mieć i stronę internetową, i zapisane elektronicznie poprzednie zeszyty. To wielkie i stale czekające na odkrycie dziedzictwo! Fakt. Pokolenia przemijają, niedługo pojawią… się ludzie, dla których będziemy ciekawymi dinozaurami, ale warto być ciekawym dinozaurem i wychować kolejnych młodych, aby przejęli po nas nie tyle pałeczkę czy gromnicę lub znicz, lecz pochodnię wiedzy i samowiedzy. Tworzenie wartości światłych, twórczych, niezależnych, dalekich od stereotypów, fobii, fantazmatów, uczenie się jak rozumieć rzeczywistość i jak na nią pozytywnie wpływać; wierzyć, że można mieć wpływ na swoje życie tu i teraz, aktywnie uczestniczyć w poszanowaniu i realizacji wartości demokratycznych, humanistycznych, oto moje cele, które stawiam przy powrocie (na próbę?) do redagowania naszej „Borussii”. Na pewno nie powrócę do aktywności „programowo-społeczno-uczestnicząco-terytorialnej”, bo już ją mam daleko za sobą i nadchodzi czas na podsumowanie tego, co się zrobiło dotychczas, zanim się podejmie ostatni, tygrysi skok (poetycko-redakcyjny? raczej rachunek sumienia?) do Jaskini Ostatecznego Laboratorium Idei.

118

RT: Spodziewałem się zderzenia naszych wyobrażeń. Powiem paradoksalnie: to dobrze wróży. W końcu nie raz nam się to zdarzało. Co jest nowością? Po pierwsze po wahaniach i dyskusjach doszliśmy do wniosku, że nam się chce. To nowa jakość, której nie było od lat. Każdy zrobił to z innych powodów. Wspólne było to, że – niezależnie od naszych twórczych, zawodowych i osobistych dróg – „Borussia” okazała się w naszych życiorysach wartością. Wśród spraw ważnych zajmowała i zajmuje jedno z miejsc priorytetowych. Ale jeszcze ważniejsze jest, że „Borussia” nadal jest wartością, istotnym punktem odniesienia dla naszych czytelników. Stabilność i kreatywność udało mi się wraz z zespołem osiągnąć niezależnie od tego, jak fizycznie sam oddalałem się od Olsztyna. Jestem olsztyniakiem z wyboru, a nie biernego zasiedzenia. W 2006 roku udała nam się wspólnie rzecz w rozwoju młodych ruchów obywatelskich w Polsce wyjątkowa. Ja zrezygnowałem z kierowania stowarzyszeniem, ty jeszcze bardziej ze swojej doradczej pozycji odsunąłeś się w cień. Stworzyliśmy, razem z Iwoną Liżewską, przestrzeń dla kolejnej generacji, która inaczej, ale z powodzeniem kontynuuje nasz dorobek. Reaktywacja czasopisma w żaden sposób takiego stanu nie powinna naruszyć. Czasopismo kulturowo wyrastające ze specyfiki MIEJSCA nie może być jednak jedynie sprawnie działającą redakcją. Po półtorarocznej przerwie wracam do redagowania „Borussii” tylko dlatego, że mobilizacja zespołu, wsparcie fundacji i stowarzyszenia, wreszcie moje własne przekona-


Wspólna Obecność. Rozmowa o ,,staronowej” Borussii

nie dają realną szansę otwarcia procesu ponownego, silniejszego społecznie zaakcentowania swojej obecności. Kreowanie przestrzeni publicznej jest możliwe jedynie poprzez zwielokrotnianie głosu czasopisma! Stworzy je zaistnienie w Internecie, ale przede wszystkim obecność w realnej przestrzeni MIEJSCA, którego jesteśmy częścią. A jeżeli wytrwamy kilka lat (!), to wcale nie będę miał nic przeciwko temu, jeśli z tego naszego kolejnego zaczynu nowa generacja stworzy dynamiczny ruch regionalny. Tematem Forum może być – jak wspomniałem – „Filozofia MIEJSCA”, czyli summa summarum tego, co będzie treścią wymyślonych przez ciebie literacko dwóch nowych numerów „Borussii”. KB: Oby tak było, jak mówisz. Chodzi może bardziej o ten tegoroczny zeszyt zimowy (geopoetyka i metafizyka miejsca). Pierwszy numer jest naszym rozpoznaniem miejsca i energii. Sami dajemy sobie taką szansę i współpracy, i kreacji. To dobra przekonująca perspektywa: programowe redagowanie pisma w szerszym kontekście kulturowym i społecznym z ideą budowania w nim, przez niego praksis, praktycznej wizji świata (miejsca, czasu, światoobrazu). Śmiem wątpić, czy uda się wykreować odpowiednie zjawiska literackie, jak to było w pięknych latach 90., ale to zadanie do wykonania, które rozumiem w duchu światologicznym: człowiek nie jest tylko wrzucony w obcy świat, ale sam jest światem i ze spotkania, dialogu, rozmowy światów wynika cała dramaturgia ludzkiej Obecności tutaj i teraz – to po pierwsze, a po drugie – jest coś takiego, w co wierzę, jak wielka pamięć (osobista, rodzinna, narodowa, ludzka), z której trzeba czerpać w celu osiągnięcia świadomości miejsca, czasu i powołania, co zakłada i wytrwałość, i odpowiedzialność, a co za tym idzie Tożsamość i Spójność istnienia, które zawsze „wychylone” jest ku czemuś i komuś. Kazimierz Brakoniecki i Robert Traba

119


Poezja 120


Alfonsas Jonas Navickas

Cykl wierszy poświęcony Kristijonasowi Donelaitisowi

1 stycznia 2014 roku minęło 300 lat od urodzin ojca poezji litewskiej Kristijonasa Donelaitisa (1714-1780), pastora na Litwie Pruskiej (Prusy Wschodniej) piszącego po niemiecku i litewsku, którego kanoniczne dzieło „Metai” (Pory roku) ukazało się dopiero w całości w latach 60. XIX wieku. W pisanym heksametrem utworze przedstawione jest codzienne, surowe życie litewskich wieśniaków w zakątku Prus Wschodnich zwanych Pruską Litwą (wschodnie regiony dzisiejszego obwodu kaliningradzkiego). Wydawnictwo „Pojezierze” w Olsztynie opublikowało w 1982 roku „Pory roku” Donelaitisa w tłumaczeniu Zygmunta Ławrynowicza, polskiego poety emigracyjnego rodem ze Żmudzi.

1. Czekając na Donelaitisa Sypnął w oczy żółtym żarem Dzień słoneczny i nerwowy. To się głęboko w pamięć wżarło Rzeka, doliny, otwarte parowy. Donelaitisa jeszcze nie ma na tym Świecie bez prawdziwej ojczyzny. Świecie pełnym strachu i trwogi, zatem Pełnym trudów i trosk pańszczyzny. Jeszcze nie ma kościoła z dzwonnicą Na wzniesieniu wysokim za domem. Jeszcze płoną, konają chaty w okolicy Między wojnami, głodem i morem. Ale naród dumnie wznosi w górę dziecię Ogłaszając w Prusach: syn. Przyjdzie czas To już niedługo, zaczekajcie trochę, przecież On ma zbudzić każdego z was.

121


Alfonsas Jonas Navickas

2. W Tolminkiejmach U Donelaitisa Słońce topnieje na linii horyzontu. Przyjaciel Donelaitisa otwiera drzwi, Wychodzi na drogę wydeptaną przez wieki. On widział wiele zapisanych kartek Papieru, na których doroczne święta, trudy chłopów, Dary. I ciosy wachmistrza. Koniec dnia Czarny całun wieczora Przykrył Żar słońca. Jednak Wciąż jeszcze przechadza się dzień Koło plebanii. Towarzyszy mu ptasi Śpiew: „Ach! Donelaitisie!” Światełko Już i księżyc niedługo wzejdzie. Światełko. Wrócił do stołu. Tam, gdzie powstawały „Pory Roku”. Cienie

122

Cienie, które kiedyś zostały na gościńcu, Gęsto opasują Kościół Donelaitisa: Są strażnikami tej krainy.


Poezja

3. Puszcza pruska Spokój był jej szlachetną łanią, Przyciężkie gałęzie Płynęły nad ziemią. Kilka wzniosłych ptaków I kilka długich bruzd, Które pilnowały skarbca wody. Jej zawiłe ścieżki polubiły mrówki, A wiewiórki obserwowały ją Z wysokich drzew. Po długich pniach spływały deszcze: To przypominało Początek życia. Z szarego czasu, przez śnieg Ona nawet teraz brnie w stronę zimy. A wiosną, wraz z młodym pokoleniem, Przybywa wezbraną zielenią. I mówi nam, że ma tyle lat Ile w tym roku liczyłby Donelaitis! 4. Wiosenny list z Prus Na szkle okna deszcz pisze list złotym ściegiem. Ja już kładę się do półotwartych ust płatków kwiatów. Trawa powędrowała przez okopy wojny niegdyś ostatniej, Aż do zagrody byłego starego pana i chłopa. Ach, tak bardzo się chce słuchać ptasich świegotów I w koszu zalewu zobaczyć ławice młodych ryb. Po wodach zalewu płynie statek tak wysoki i wzniosły, Jaki każdy chciałby mieć dla siebie na własność. Więc bierzcie ten list i czytajcie go wszyscy duzi i mali, List napisany przeze mnie i deszcz na żałosnej ziemi zbudzonych. Teraz nastał ten czas, że na zawsze w naszej pamięci zostaną „Pory Roku” Donelaitisa oraz żywotne zwyczaje Żmudzinów

123


Alfonsas Jonas Navickas

5. „Pory Roku” Donelaitisa Wrony wznoszą chustę czarną Tam, za bramą w Tolminkiejmach. Czyżby czuły gdzieś los marny? Donelaitis… by je zrugał!.. Dzieło życia już gotowe. Kartki piętrzą się w szufladzie. Wszyscy razem to przeżyli. Słowo Jego. Wszystkich chłopów. Oto są „Radości wiosny” „Trudy lata” poukładane. Wokół nas „Dary jesieni”. „Troski zimy” wierszowane. Wszystkie one patrzą z księgi Dawno minionego życia. Donelaitisa widnokręgi! W jego „Metai” nadal żyją. 30.12.2011 Epilog na lata 1765-1775 Ach, oto idę przez Litwę, zieloną krainę, Przez cierpienie, życie swoje i chłopów zrodzony. Pamiętam, wtedy jeszcze nie było tak szlachetnego pisma, Lecz gdy poznałem słowo, posłuszny mi był heksametr.

124

Więc bierzcie moje „Metai”, zgrabnie je czytajcie, Jak je kiedyś tuliła ta ziemia moja, ziemia mojego ludu. Niech uszlachetni wasze zgrubiałe dusze; uleczcie Swe serca i myśli, i nowe życie swe przywołujcie! 02.01.2012

Alfonsas Jonas Navickas z języka litewskiego tłumaczyła Alina Kuzborska

Alfonsas Jonas Navickas, litewski poeta i tłumacz urodzony w 1936 roku, od 1953 mieszka w Kłajpedzie. Autor pięciu tomów wierszy, pisze również utwory dla dzieci.


Borys Bartfeld

1 września 1939 roku Siedzę na stopniach kawiarni Stadthalle Przy jeziorze, dawnym stawie zamkowym, W budynku königsbergskiej sali koncertowej, Który po pożarze nie słyszał śpiewu skrzypiec i serenady Schuberta, Lecz pamiętał uderzenia w dzwony i płacz altówki, Tak podobne do wybuchów bomb i szlochania Mieszkańców płonących przy zamku kwartałów. Wskazówki powoli zbliżają się do czwartej rano, Powietrze wypełnia pośmiertny nokturn Chopina I jak księżyc, reflektor ze „Schlezwig-Holsteina” Już oświetla gdańską zatokę, Westerplatte I mierzeję Helu… Zuchwali chłopcy z eskadry Bruno Dilleya, który dorastał na ulicach Gumbinnen, już wzbili się z lotniska Elbing by zbombardować polskie pozycje nad Wisłą I jeszcze im się zdaje, że to tylko spacer, Wszak silniki „junkersów” huczą w rytmie jazzu, Tak mógłby zaśpiewać puzon Glenna Millera, Gdyby przeżył zamiast zniknąć w czeluści oceanu. Frank Neubert już nacisnął spust swoich kaemów I kapitan Niedźwiedzki stał się pierwszym z tysięcy pilotów, Których dusze na wieki zostały w niebie, A samoloty dziobami wgryzły się w morze albo Pocałowały miękką Ziemię. Dziesięć minut do wybuchu wojny Próbując zrozumieć logikę dwudziestego wieku, wpatruję się w ciemność i wydaje mi się, że odróżniam rysy Ludzi tłumnie przybyłych aby spotkać człowieka, Który zgubi ich kraj, ich miasta, miliony dzieci

125


Borys Bartfeld

Za ich zgodą lub milczącą aprobatą. 25 maja ‘29, ludzie tłoczą się w drzwiach Stadthalle. Pierwsze przemówienie führera w Königsbergu – Będzie praca, porządek i chleb. Wybierzcie mnie, Wybierzcie, Niemcy ponad wszystko, ja wam dam Ordnung, Arbeit und Geld – to więcej niż miłość, Wolność i szczęście! Zastanawiam się, czy mieli wybór, między Hitlerem, Komunistami, socjalistami i chrześcijańskimi demokratami? Pewnie, mieli, przecież w końcu sierpnia W tym samym königsberskim Stadthalle Słuchali Thomasa Manna Czytającego fragmenty powieści „Józef i jego bracia”, Ale, jak widać, jest to bardziej skomplikowane, niż rozkaz „Zabij!” i Erich Koch, częstujący piwem robotników, Bardziej zrozumiałe i bliższe wyrafinowanym Intelektualistom dyskutującym o Kancie, prawie, Pokoju powszechnym i kategorycznym imperatywie. Woda wiąż przechowuje krwawą łunę pożaru. Wczoraj był nalot Anglików i lancastery marszałka Harrisa Z zimną krwią spaliły stare miasto – Mosty, muzea, domy – nic nie mogło się oprzeć Fali ognia i płonącego białego fosforu. Noc była krótka i piwnice Knipawy nie zdążyły ostygnąć I wciąż jeszcze dymią pod zielonym trawnikiem wyspy. Nocą jeszcze słychać krzyk płonących organów katedry I roztopione dachy spływają w kipiącą wodę Pregoły. Miasto średniowiecznych rycerzy padło przed cywilizowanym Barbarzyństwem Anglików, zrodzonym przeciw nazistowskiemu Barbarzyństwu Niemców.

126

W południowo-wschodniej Polsce, na skraju miasteczka Chłopiec – mój przyszły ojciec jeszcze śpi, nie wiedząc, że los pozostawi go przy życiu, A wszystkim wokół śmierć zapisana i już nigdy Nie będzie mówił w trzech językach swego dzieciństwa, Mieszając słowa polskie, ukraińskie i jidysz I że w ‘45 wejdzie do mojego płonącego miasta Przez Rosegarten, niosąc miastu śmierć, Tę najwyższą sprawiedliwość dwudziestoletnich sierżantów, Aby w końcu samemu położyć się w pruską ziemię, Jak w pościel, troskliwie usłaną przez rodzoną matkę.


Poezja

W porannej mgle widzę mieszkańców miasta, Spacerujących nad jeziorem, panny z kawalerami, Płynący na łodziach i natychmiast widzę ich jako uchodźców W zimowym Gdańsku, wspinających się na burtę Wilhelma Gustloffa, Aby na zawsze zniknąć w lodowatych falach ukochanego morza. Widzę, jak pomnik kapitana Marinesko, Porzuciwszy peryskop, wyciąga do nich ręce I szepcze, że oto skazany na wieki by stać wśród ich cieni I jak wielkie to cierpienie dla oficera posłusznego rozkazom A rzeźbiarz Fiodor Moroz odchodzi w noc, Ciężko utykając na prawą nogę. Wydaje mi się, że ten wczesny wrześniowy poranek Wciąż jeszcze trwa i dymi się zrujnowana Europa, Chociaż wojna zakończyła się w ‘45, Hitler skończył ze sobą, Koch zmarł w polskim więziennym szpitalu, Bruno Dilley Po wojnie długo jeszcze służył w Bundeswerze I cicho skonał w cywilnej pościeli. Pancernik Szlezwig-Holstein zatopiono nieopodal Gdyni. Mój ojciec – jedyny ocalały z rodziny Spotkał w Prusach moją matkę, przybyłą z Briańska. Kat Niemiec Artur Harris nie żałował niczego, Oprócz tego, że nie został parem Anglii, Lecz dźwięk blaszanego bębenka wciąż można usłyszeć W Gdańsku na Długim Targu. Jakie były najważniejsze skutki wojny – Parady, salwy honorowe, zmiany granic, Nowe nazwy miast, egzekucje nazistowskich morderców, Pogorzeliska leśniczówek, setki rozstrzelanych gett od Wilna Do Kołomyi i Krakowa, gwiazdy stalinowskich marszałków, Krach wielkiej niemieckiej kultury, która już nigdy Nie będzie w stanie dać światu tego, co mogłaby dać, Gdyby sprzeciwiła się faszyzmowi? Najważniejsze jest to, że przetrwaliśmy, Po prostu zostaliśmy przy życiu, urodziliśmy dzieci i nauczyli je mówić w języku Naszych rodziców.

127


Borys Bartfeld

Elegie pruskie 1. Mój kraj otwarty na wszystkie wiatry, Gdzie morze i las Gdzie bogowie stwarzają istnienie w koronach dębów Gdzie od piaszczystych brzegów Hyperborei Na białych skrzydłach obłoków Lecą ku Rosji. I słyszy sucha trzcina Szept samlandzki, O tym jak Herkus Monte podchodzi Obóz krzyżacki. I wciąż nic nie przestaje żyć Język i morze, I pruski głos niech brzmi W rosyjskim chórze.

128

2. Myśliwy nieśmiało za głuchym rymem Wysmołowane swe czółno Skierował ku brzegom Cudzych ojczyzn, Narodów oświeconych, ja sam, Czasem, nie wiedząc Czy to tu kieruję czółno wolną ręką. I szukałem swego głosu, brzmienia i rytmu, Jak ten bohater, co wziąwszy kamyki w usta Próbował nam oznajmić, że demos – władcą Aten, Albo inny mówca, krzyczący, że Rzym jest Republiką a imperator ledwie aureolą Ponad władzą rzymskich obywateli. Ale my – dzicy, jak ten dziki las, Gdzie gajowi nie lepsi od drwali Rąbią w drzazgi Okrętowe drzewa, a w cerkwi żegnają się Szepcząc „Chrystus zmartwychwstał”.


Poezja

I my błądzimy wśród trzech swoich sosen, Drugi już wiek krzycząc, „Jak nam duszno”, Jakież to życie rozpaczliwie proste, A śmierć całkiem prostoduszna. 3. Skończyła się wielka wojna. Bohater ostatni w wiedeńskim walcu Ze swą partnerką w parku już nie krąży, I głos Lewiatana zapomniany, I dawni wrogowie dwaj porucznicy Wódką z pogniecionych miedzianych kubków Piją bruderszaft. Wszystko zapomniane i ból, i krew, i śmierć Przedawnieniem minionych lat. Tak rzeka czasu zmywa ślad Wielkich doświadczeń i zwycięstw, Zaciera pamięć pokoleń, Ślady granic, nazwy państw, I jeden tylko krajobraz Przechowuje pamięć w osypujących się okopach. 4. Przyniósł mnie bocian w tę krainę bocianią, Gdzie weseli ludzie, Powróciwszy ze strasznej wojny, Przy dźwiękach harmoszki tańczyli, orali i żyli. Jak umieli jeziora, pola i pagórki, Zupełnie jakby małe dzieci, W pruskich kościołach po rosyjsku chrzcili. Jak umieli kochali lecz nie udało im się wytrwać, Nie zdołali wytrwać i odeszli jeden za drugim. Na pruskich cmentarzach leżą teraz rzędem Na zmianę Iwanowie i Zygfrydowie Nie według dat, i nie wedle wzrostu. Wszyscy zostawili nam, synom ziemię we władanie, By głębszą bruzdą orać, trwalsze budować mieszkanie, Wspominajcie nas, żyjcie szczęśliwiej i czyściej, Otwierajcie granice przed sąsiadami i dusze przed miłością. 5. Kiedy przychodzi czas i skorupa jaja, Służąca jako granica wszechświata,

129


Borys Bartfeld

Nagle trzaśnie pod uderzeniem pisklęcia, Ogromny świat zastąpi ciemnicę, I słońce ogrzeje zbiega. Tak też i my ścieśnieni granicą, Uciskającą pierś pętlą celną, I chcielibyśmy westchnąć, lecz pasy ściskają, I z krwią na części żyły się rwą. O, podzielone rzeki, drogi, jeziora, Ptaki, ludzkie dusze i duchy lasu. Kim jest ten wciąż nieznany Bohater, Który rozerwie żelazną kurtynę, I w europejski wkroczy świat Nasza nadmorska kraina I Rosja za nią w ślad. 6. Nawdychałem się kurzu starych ksiąg, A teraz czas, już czas się wyzwolić, Tam gdzie bławatki chabrem znaczą pole, I krzyk jastrzębia gdy zatoczył krąg Znika nad lasem i wzgórzami w dali. Och, Ojczyzna – matka białych obłoków, Kraj leśnych polan i zdrojów przeczystych Bursztynowego piasku, zieleni traw soczystych, Pradawnych miast i wiejskich młynów, Bocianich gniazd na drzewach i kościołach. Jestem mrówką w twoim wielkim lesie, Moje mrowisko pod sosny koroną, Do niego każdy z nas co dnia niesie Owoce pracy i wizji natchnionej I sny szczęśliwe, i słyszę w wydmę biją fale.

130

Kocham cię! Nie Moskwę władczą, Nie pyszny Petersburg, lecz tę wysepkę ziemi Między Niemnem i polskimi pagórkami, Między morzem i polami, które ku Litwie się toczą, Między niebem i ziemią, między westchnieniem i przebaczeniem.

Borys Bartfeld z języka rosyjskiego tłumaczył Krzysztof D. Szatrawski


Poezja Borys Bartfeld (ur. w 1956), poeta, animator kultury; ukończył fizykę na uniwersytecie w Kaliningradzie, gdzie mieszka. Autor pięciu książek, członek Związku Pisarzy Rosyjskich i rosyjskiego oddziału PEN Clubu. Wiersze z pochodzą z najnowszego tomu „Priedieły”, Kaliningrad 2012.

131


Olsz 132


lsztyn literacki 133


Olsztyn literacki

134


Wojciech Hieronymus BORKOWSKI

Allenstein, der Bahnhof, den 21. / 22. Januar im Jahre des Herrn 1945 właśnie wychodzę z olsztyńskiego dworca – cztery godziny po północy jest taka sama temperatura jak tamtego zarania kiedy zaspane podwoje wyglądały najpewniej jak szron na wąsach ussuryjskich strzelców a opancerzone parowozy ziewały niczym warsztat konającego Hefajstosa Kavalier von Naguschevsky zapomina na ławce zamszowych rękawiczek i filcowego kapelusza Oberbürgermeister Schiedat dopala cygaro za pięć reichsmarek Herr Landrat Benkmann zaczytuje się w wylęknionym rozkładzie jazdy zaraz przyjdą obłąkani z Kortau – przystanek zamarzniętej kawalkady okrywa szpitalnym szlafrokiem zamalowany semafor spod którego bezwarunkowo szarpnął ostatni peron wschodniopruskich mgieł by zagłuszając dworcowe megafony rozrzucić wokół biały cień odmarszu do Walhalli na niezastąpionym miejscu ciągle chwytają oddech stalowe perły świętego meritum z nietykalnym namaszczeniem wypieczone na twardo w chlebowym piecu Alfreda Kruppa aby kategorycznie przeżyć aż po brzemię pożegnalnej śruby której zapomnieć nie sposób mijam skrzyżowanie Schubert- i Trautzigerstraße – śmierdzący niestrawionym spirytusem dżygit z krwawą dziurą na czole bożej łaski ciska stężałym półgłosem Deutsch Soldat ist, was diese Mann szukając jak szerszeń swej spiżowej sotni

135


Wojciech Hieronymus Borkowski

a lipowe gałęzie syte wyrwanych do korzeni gniazd nieswojo wytrząsają Mann Sibirien, Mann kaputt gdzieś tam za plecami płonący Bahnhof elegijnie odjeżdża na dymiących pulmanach kruczej godziny w stronę zastawnych bocznic potłuczonych czerepów zgniecionych kirysów i zbutwiałych fotografii u progu eremu zarośniętego na ślepo nieczystym popiołem starego mistrza śmierci z Sanssouci (W nocy z 21 na 22 stycznia 1945 roku wojska sowieckie wkroczyły do Allensteinu, Olsztyna)

Świętajno, 24 stycznia a.d. 2008, piąta rano ostatni pociąg odszedł stąd żałobnym krokiem dwa lata temu jak marsz suspensowanych grajków pozostawiając rozproszoną elegię niewyraźnego oczekiwania na rozlaną ingrediencję wiary bladowłosy tuman ze skacowanej kotłowni poniewiera się w entourage’u szemranych okien a mozolnie nieuczciwe pozostałości zabłąkanego śniegu otwierają przed nim swoje podbrzusze bezpańskie szczekanie przerzedza martwy łoskot wytresowanego milczenia zbezczeszczonej łaski aby od nowa zapaść się wraz z niedobudzonym tirem w przeziębionym bezgłosie gorzkiej litości na progu bezstylowego kościoła bezbrzeżna kotlina banalnych scen z życia natchnionych bedekerów ciasno przetykana zadeptanym podziwem niegdysiejszych reprodukcji nordyckich serafinów

136

podpatrzony wiatr z coraz mniejszym akcentem ociera pot z czoła jak chłopczyk z twarzą mrozu który broczy ziarnem w królewskiej sypialni osieroconego cmentarza jakich pełno w człowieku skrót do kalekiej przypowieści zaczyna się na krzyżówkach vis-à-vis przybytku gipsowej figury gdzie czekając na autobus rzeźbię z najgłębszego błota krew i mleko żółć i ogień żebro i oczy kilkadziesiąt gestów rudymentarnych ciała zmieszanych z coraz węższą ścieżką olimpijskich cieni składają się w podróży poprzez zamknięte w kopułach obrazy gładkich szeptów szorstkich naręczy


Poezja

ja uczeń Braille’a bezobjawowo zbieram kredowobiałe piędzi odartej farby z platońskich siekaczy – albowiem przedwczesną jest radość wasza o pobożni synowie Attyli ze stepów wyschniętej nocy

Scenariusz, który mógłby napisać Ingmar Bergman Emma Rämmstein żona pastora z Löwenhagen matka czworga dzieci właśnie rozbiera się przed swoim młodszym o piętnaście lat kochankiem niepełnowartościowo rasowym robotnikiem przymusowym ciężko tyrającym w gospodarstwie Steinerów wchodzi do łóżka i pierwszy raz w życiu będzie odczuwać orgazm wielki

jak Tysiącletnia Rzesza pierwszy raz nie będzie też czuła wstydu i żadnego zażenowania przynajmniej tak mówi kładzie się na wykrochmalonej pościeli w barchanowych majtkach do kolan i staniczku do pępka tak w sztuce Ingmara Bergmana nie ma jurnych fallusów a tu są przynajmniej dwa – pierwszy jest męża który gwałci ją w imię Pana przyzwoitości i obrzydzenia drugi zaś chłopskiego syna spod Mławy który zbawia zacną pastorową od niezbawienia niewiedzy nieradości i niemiłości co jej łapczywe usta nagrodzą mu pieszcząc bez opamiętania pewien anatomiczny szczegół w bohaterskim kształcie hełmu rycerskiego wermachtu jej ciało zaczyna mówić o wiele głośniej niż matka mąż Bóg czy Führer jedynie nad Bałtykiem o tym cisza tak w sztuce Ingmara Bergmana nie ma niestosownie niedyskretnych wagin a tu jest przynajmniej jedna za to oddzielona samotna światopoglądowa i bolesna Emma nie zdąży już przejść na katolicyzm nie zdąży się też ani odwrócić ani przewrócić ani powrócić obejrzy tylko lwy w klatce walące ogonami o podłogę jednak będzie wolała zdecydowanie małpy z piaskiem w tle

137


Wojciech Hieronymus Borkowski

Poranna homilia na dzień świętej Urszuli von Köln w kontekście nieodbytej podróży z Olsztyna do Katowic jogurtowa mgła z kawałkami zbyt powoli wyplutych owoców trawi zawieszone w spirytusie ścierwo pokajzerowskich koszar Tesco zimno radiowa Trójka poranna msza w niedopranej bluzie od dresów przecież powinienem obudzić się sześćset kilometrów na południe od tego miejsca a nie wśród Duchowości ateistycznej biografii Bukowskiego i wierszy Zadury podobno pies roznosi eklektyczne pluskwy a te gryzą w oczy co nie przeszkadza papierowemu kotu syczeć na psa spakowana torba przydrożnej depresji smakuje jak wyrzut sumienia który stał się przyczynkiem do heglowskiej dialektyki brudzącego palce chińskiego pióra kiepska homiletyka kiepsko posprzątanego pokoju kiepsko ogolonej brody bo przecież miałem tu być dopiero późnym wieczorem czy Yunnan znaczy pocieszenie czy Chesterfield znaczy radość czy Nurofen znaczy szczęście czy też niezapłacona kara za bezbiletowy przejazd autobusem MPK w dniu 12 grudnia 2011 chyba jednak odpowiadam za eskapizm Jeana Galmota za sześćset pesos i siedem centavos Augusta Remo Erdosaina za niedźwiedzie proroka Ĕlîšy

138

tylko łaska tylko pismo tylko wiara á rebrousse – poil a później znów Santiago de Compostela i ostrakony patriarchy Cyryla władcy pustych szklanek pełnych studni doczytanych kasztanów

*** nie wiem czy wyczaisz klimat ale nurtuje mnie taka myśl że na świecie powstają co sekundę miliardy ciekawych zamysłów a ja nie poznam nawet ich zapachu


Poezja

tak jak nie poznam wszystkich wierszy Barthkowsky’ego i Sary Bergmann co przeraża mnie bardziej niż niedoczytanie Listów Platona lub Enead Plotyna mogę co najwyżej poskubać własną brodę przeczesać palcami coraz rzadszą czuprynę zapalić jeszcze jednego Gauloises’a i wypić jeszcze jeden kubek herbaty z trzech torebek – taki spacer z miną wielkiego filozofa w godzinach otwarcia sklepów kiedy nie sprzedają nic na poplamiony zeszyt niepewność jest chyba jedynym wytrawnym sposobem wybudzenia mózgu bo z metafizyką daleko zajdziesz oczywiście jeśli przeżyjesz – większość ludzi nigdy nie umrze ponieważ nigdy się nie narodzi i jest ich zapewne więcej niż ziaren piasku na pustyni a wśród owych są z pewnością poeci więksi od Keatsa i uczeni więksi od Newtona świat jest niesprawiedliwy ale cóż to właśnie ty i ja się na nim znaleźliśmy całkiem zwyczajnie i całkiem zwyczajnie przepali się nam żarówka urwie sznurowadło zatka zlew padnie zapalniczka – transcendencji nie da się oszukać bo wbrew plotkom nie zapisano jej w świętej księdze sekwencji DNA pozostaje odrobina zadumy, wypastowanie butów i drewniany wieszak w zramolałej szafie bo odwieczni wędrowcy i tak znajdą drogę na przestrzał bez ran postrzałowych dłoni i stóp Wojciech Hieronymus Borkowski

Wojciech Hieronymus Borkowski (ur. w 1963 w Iławie), poeta; absolutorium na WSP w Olsztynie; podejmował się różnych prac, od kilku lat na rencie, autor jednego tomiku wierszy (1986); liczne publikacje głównie w prasie i almanachach lokalnych oraz regionalnych, aktywny uczestnik życia literackiego w Olsztynie.

139


Jacek ŻEBROWSKI

Letnie dni. Historia prawdziwa

Jacek Żebrowski (ur. w 1979 w Olsztynie), ukończył filologię polską na UMK w Toruniu, prozaik, filmoznawca; współredagował czasopismo „Undergrunt”, obecnie mieszka we Wrocławiu, redaktor art-zine’a literackiego „Papier w dole”; m.in. prowadzi autorską stronę internetową: www.facebook.com/pages/ Warmia-Mazury-PrusyWschodnie/235719563117838

140

Budzik stojący na szafce wskazywał 6.59 rano. Przez minutę w cichym pokoju tykał powoli, jakby mu nigdzie się nie śpieszyło – w końcu odmierzał czas tak jak zwykle. Nagle jednak zaczął dzwonić głośno i przeraźliwie, a Karl obudził się, niemal wyskakując z łóżka. Przez wąską szparę niedociągniętej zasłony promień słońca wpadł mu do oczu. Zmrużył powieki powoli, lecz ból, który poraził jego źrenice, wygrał ze snem. Kuśnierz Adolf Holland mieszkający za ścianą krzyczał do swojej żony: – Szybko! Szybko! Gdzie mój kapelusz? Jestem spóźniony, mój Boże! Jestem spóźniony! Holland miał swój zakład tuż obok hotelu „Kronprinz”. Często zaopatrywały się tam służby mundurowe i dragoni, gęsto oblegający ulice tego urzędniczo-wojskowego miasta. Karl spojrzał na swój granatowy mundurek gimnazjalny, wiszący na poręczy krzesła. Było to odzienie, w którym z zadowoleniem i dumą można było się przechadzać ulicami. Nie był to tak błyszczący mundur jak strój urzędnika – bryfkorza, jegiera, rechtora, żandara, sądowego. Najświetniejsze mieli jednak wojskowi stacjonujący w miejskich koszarach, a których nie raz można spotkać było spacerujących po placach i ulicach lub podczas parad – a najczęściej gdy konno wracali przez miasto z ćwiczeń do jednego ze swych licznych garnizonów na ulicach Magazynowej, Królewieckiej lub Wadąskiej. To jednak była prawda – mundur dodawał powagi


Letnie dni. Historia prawdziwa

i dostojności. Im lepszy, im wyższe stanowisko – tym większe poważanie. Jednak najważniejsze, że dzięki wojskowemu mundurowi oglądały się za tobą dziewczyny. Bycie kawalerzystą to było wyróżnienie i podziw, ale i popularność, i powodzenie wśród kobiet. Co tam jakiś mundurek gimnazjalny… „Ech, lepszy niż ancug prostego szewca z jakiegoś dalekiego Jańsborka…” – pomyślał Karl, zakładając go przed lustrem i strojąc przed nim głupie miny. To właśnie jego ojciec był tym ubogim szewcem. Wstydził się go, bo ten od śmierci swojej żony, matki Karla, rozpił się i więcej czasu spędzał w gospodach ich nadgranicznego miasteczka, handlując z Polakami niż przy swojej pracy. A do tamtego czasu uchodził za najlepszego rzemieślnika w swoim fachu nie tylko w miasteczku, ale i ponoć w całym – a niemałym przecież – okręgu. Przyjeżdżali do niego ludzie aż z Łeku i Ządźborka! Lecz dawno temu to było i nikt już dziś o tym nie pamiętał. O Karlu przypomniał sobie brat jego matki, Arno, gdy kiedyś wpadł z niezapowiedzianą wizytą do nich. Na szczęście wyciągnął wtedy młodego Karla z Jańsborka i umieścił w Królewskim Gimnazjum w Olsztynie, obiecując płacić za nego czesne i kieszonkowe aż do ukończenia szkoły. „Dziś jest ten dzień” – przypomniał sobie Karl. Wczoraj odebrał dyplom ukończenia roku, a teraz, zgodnie z obietnicą daną od wuja, jechał na północ, aby się z nimi spotkać. Wreszcie wakacje! Teraz czekała go długa i po raz pierwszy tak daleka w życiu wycieczka, niemal równa tej, gdy po raz pierwszy ze stryjem Arno wybrali się z Jańsborka do Olsztyna. Tym razem miał jednak wybrać się aż do Stolicy. „Nie do uwierzenia, że jest aż tyle pięknych miejsc, których nie widziałem. Na żywo wydają się tysiąckroć piękniejsze niż w książkach, na zdjęciach i rysunkach” – myślał, patrząc przez szybę wagonu, gdy mijali warmińskie pagórki i lasy, Miłą Górę, Gutsztat, Ornetę, Melzak, Cynty, wioski i wioseczki w Natangii, gotyckie kościółki i katedry przycupnięte wśród wzgórz i drzew. Każdą mijaną miejscowość zaznaczał na specjalnie na tę okazję kupionej mapie. Był pod wrażeniem tego, jak mapy te mogą być dokładne. Gdyby się im przyjrzeć z bliska, to okazałoby się, że oznaczone były nie tylko drogi, linie kolejowe, miasta, miasteczka, wsie, jeziora, rzeki, ale i większe gospodarstwa, a nawet pojedyncze domy lub drzewa! W jego gimnazjum była piękna, odnowiona niedawno, sala do rysunków, gdzie Karl często przesiadywał po godzinach, studiując mapy Europy i świata, odrysowując mapy krajów i plany miast. Chyba spał przez chwilę, bo obudził go gwizd parowej lokomotywy ciągnącej z naprzeciwka skład towarowy, a tymczasem wokół zaroiło się od bocznic, magazynów, kominów, fabryk. Otworzył okno i poczuł ostry zapach morskiego powietrza. Na horyzoncie majaczyły maszty statków, wieże kościołów, czerwone dachy budynków śródmieścia, nowych osiedli. Na Dworcu Głównym odebrał go starszy o kilka lat kuzyn, którego nie widział od wielu lat. Kiedyś, jako dzieci, bawili się razem na Mazurach, kiedy zjeżdżała się cała rodzina ze wszystkich zakątków Krainy. Mimo to nie lubili się. Horst przedrzeźniał w dzieciństwie jego śmieszny akcent, a jego samego nazywał „Polack”. Karl nigdy nie mógł zrozumieć jego wyższości. Czy to dlatego, że był starszy, silniejszy? To wszystko przypomniało mu się, gdy podali sobie ręce na powitanie i wsiadali do jego auta. Postanowił nie zaczynać z nim żadnego tematu, wymienili tylko jakieś zdawkowe uwagi o podróży. Karl przyglądał się metropolii: mijały ich tramwaje i setki aut, tłumy ludzi zapełniały ulice, błyszczały w słońcu fasady kamienic, wystawy sklepów, kina, teatry, uniwersytet, okna majestatycznych urzędów i szkół, w niebo wbijały się wieże kościołów. Z daleka widział wysoką wieżę zamku królewskiego i katedry na Knipawie, maszty statków i łodzi w zatoce. Chciał wyskoczyć z auta, zostawić Horsta, wybiec na ulice, dotknąć brukowanej

141


Jacek Żebrowski

142

nawierzchni, wejść do kawiarni, wskoczyć na stopień tramwaju, usiąść na moście i przypatrywać się barkom i statkom pływającym po rzece, cumującym na nabrzeżach, posłuchać niestworzonych historii opowiadanych przez sprzedawców na Fiszmarkcie. Wujostwo mieszkało na Włókach przy ulicy Schillera – północnej części miasta, w pięknej dzielnicy, otoczonej lipowymi alejami. Horst podwiózł go, a sam odjechał do swojej kawalerki na Tylnym Przedmieściu. Było piątkowe popołudnie, wszyscy zasiedli do stołu w ogrodzie, pito wino i koniak, obiad trwał długo, aż do późnych wieczornych godzin. Karl siedział w altanie i obserwował z pewnej odległości rodzinę i ich gości siedzących przy stole, gdy pojawił się nagle Horst w nowiutkim, lśniącym mundurze SS i kilka lat od niego starszą, szczupłą, rudą dziewczyną przy boku. Nie była może oszałamiająco piękna, ale w jej zielonych oczach i bladej cerze było coś nieziemskiego i eterycznego. Karl nie mógł oderwać od niej oczu. „Wygląda na delikatną dziewczynę… Co robi u boku takiego tępego pyszałka?!” – wściekał się na samą myśl o Horście. Poczekał do chwili, gdy tamten oddalił się gdzieś i podszedł do dziewczyny: – Karl. – Dagmar. – Panienka jest stąd? – Nie. Z Masuren. Pan też jak słyszę... – Poznaje panienka akcent? – Wszędzie da się poznać. Przejdźmy na ty może... Jeśli się nie wstydzisz – uśmiechnęła się. – Nie... Czemu? – Karl przygryzł wargi i obejrzał się na siedzącą wokół stołu rodzinę – Mówisz po... naszemu? – Trochę… – On należy do Partii. – Wiem. – I mimo to jest panienka... z nim... jesteś? – To miły chłopak. Spojrzała Karlowi w oczy. – Uuu... Zazdrosny? – złapała go lekko za nos. – Nie... Odwrócił od niej oczy. Wrócił Horst. Z głupim uśmieszkiem ukrywającym zaskoczenie zawołał Dagmar i siedli przy stole. Kilka dni później wyruszyli w trójkę nad Zalew Kuroński i zatrzymali się w Tawie, w starej letniskowej chacie. Ku zdziwieniu Karla Horst, który przez kilka dni chodził z aparatem marki Welta i fotografował twarze mieszkańców wsi, wrócił po weekendzie do stolicy, zostawiając z nim Dagmar. Wypłynęli we dwoje łódką na Tawelę i kanały wokół Labiawy. Był środek czerwca, gorące lato w pełni, Dagmar zdjęła sukienkę i wyciągnęła się na łódce w samej bieliźnie. Zostawili w końcu łódź przy jednym z pomostów i zrobili wycieczkę do starego, nieczynnego wiatraka, stojącego pośród bagnistych łąk. – Lubię tu przychodzić, gdy jestem nad Zalewem… – Sama? – Sama. Ale lubię sobie wyobrażać, że jestem tu z kimś. – Z kim? – To obojętne. Nie można być samemu.


Letnie dni. Historia prawdziwa

Karl zdjął marynarkę i rozłożył ją na podłodze. Dagmar usiadła, oparła się o belkę podtrzymującą strop. – Marzysz czasem o czymś? – O podróżach. Chcę dostać się do Szkoły Morskiej… a jeśli nie to na jakiś statek, zobaczyć dalekie krainy, Afrykę, Azję… A ty? – Ja nie mam specjalnych marzeń. Takie dziewczyny jak ja nie mają marzeń. Urodziłam się biedna. Było nas sześcioro, ja najstarsza. Ojciec pił, musiałam zarabiać na wszystkich. O czym wtedy można marzyć? O ucieczce. Chęć oderwania się od tego całego gówna tutaj… – Nie mów tak o sobie… – Niby dlaczego?! Przecież taka jest prawda. Nie mam żadnych talentów, nie jestem nawet piękna, chociaż mężczyźni na mnie lecą, to wiem, haha! – zaśmiała się, wyciągnęła małe lusterko i przygładziła z tyłu włosy. – Jeśli Horst albo ktokolwiek inny podejdzie do mnie i zaproponuje mi dom i pieniądze – będę jego. To mi wystarczy. – Kochasz go? Dagmar spojrzała gdzieś za jego plecami i odparła zdecydowanie: – Jeśli interesuje cię, czy z nim sypiam, to tak, sypiam z nim, ale nie kocham go. – Nie bardzo rozumiem, jak można… – Można. Kiedyś to zrozumiesz. Wstała i podeszła do okna. Odwróciła się, uśmiechnęła i podeszła do Karla: – Ty wyglądasz na samotnego. Nie lubisz ludzi? – Nie są mi do niczego potrzebni. Czasem to zabawne przebywać między nimi, ale w gruncie rzeczy… Nie, nie lubię. – Niewolnik swoich myśli i złudzeń… – powiedziała cicho. – Jesteś inny niż… Karl żachnął się. – Nie porównuj mnie z nim! – Przepraszam… – dotknęła jego policzka. – Ty jesteś inny… wrażliwy. A on… tak, wiem. To ignorant. Pocałowała go delikatnie. Wzięła jego dłoń i powoli posuwała nią po swoich piersiach w dół aż do krocza. – Ty jesteś inny… Przy tobie czuję się młodsza, piękniejsza… Na tobie mi zależy… Naprawdę… Zakochałam się w tobie od razu, gdy cię zobaczyłam… Dotknęła jego koszuli i zaczęła powoli rozpinać guziki. Położyli się nadzy na chłodnej podłodze. Dagmar obudziła się wcześniej. By nie budzić Karla, po cichu wybiegła po piaszczystej dróżce z domu ku wodzie, po drodze łapiąc wiosła stojące przy ławie. Wskoczyła na łódź. Zaczynał się piękny gorący dzień. Dzień krótkiego letniego lata, tak krótkiego lata, jakie może być tylko tutaj, na Północy. Lata, które wybucha zawsze nagle niespodziewanie po długiej i chłodnej wiośnie. Wypłynęła w trzciny, zrzuciła ubranie i wygrzewała się w przedpołudniowym słońcu. „Jak pięknie... Gdyby tak mogło być zawsze...” – myślała, zamykając oczy. Poczuła raptem, że coś usiadło jej na kolanie. Ważka. Dagmar przyglądała się jej przez chwilę, w końcu poruszyła kolanem i zdmuchnęła owada. Spojrzała do góry, Była już na łodzi od trzech godzin! Niedługo południe, musi płynąc z powrotem, do Karla...

143


Jacek Żebrowski

Karl siedział na pomoście z wędką. – Hej, złapałeś coś? – Nie, tak sobie siedzę. Wszystkie ryby chyba jeszcze śpią. – Przydałoby się jakieś śniadanie, nieprawdaż? – Mam coś dla nas. Przyszedł tu ktoś ze wsi niedawno. – Pewnie Pan Peteraitis... – Peteraitis? Słabo mówił po niemiecku... Z jakimś dziwacznym akcentem. A myślałem, że to tylko na Mazurach mamy taki – uśmiechnął się Karl. – To chyba Litwin. Gburowaty i mruk, ale niegroźny. Zostało ich tu trochę w okolicach Zalewu. Co przyniósł? – Mleko, ser i ryby. Chciał trochę pieniędzy. Mówił, że bieda. I że będzie jeszcze gorzej. Że będzie wojna. Dagmar i Karl przymocowali łódź do pomostu i poszli przed chatę zasiąść na drewnianej ławie. – Moglibyśmy tu tak żyć, prawda? Ty i ja... – Ale moglibyśmy tak żyć również na Mazurach. Mieszkamy przecież niedaleko od siebie. – Zrozum, nie chcę tam wracać... Kocham nasze jeziora i lasy, ale wracać tam, na wieś, do tych pijusów, którzy w niedzielę kłaniają się pastorowi w kościele, na ulicy kłaniają się policjantom, a w domu biją swoje żony i dzieci? Nigdy... – Nie musielibyśmy wracać do ciebie na wieś. Wystarczy dom gdzieś na obrzeżach miasteczka. Ziemie nie są urodzajne, więc wielu młodych gospodarzy wyjeżdża na Zachód, do Zagłębia. Zostawiają całe zagrody z polami, można to tanio kupić, odremontować... – Nie chcę o tym myśleć. Taki piękny dzień...! – Dagmar uśmiechnęła się do słońca. * Horst nie pojawił się również w przyszły weekend. Wzięli więc wszystkie swoje rzeczy ze stolicy i ruszyli najpierw na Warmię. Całe noce wieśniacy z okolicznych wsi palili ogniska na pagórkach i wzgórzach. Młodzi bawili się i tańczyli aż do rana, kąpano się nago w Łynie i okolicznych jeziorach. Zamieszkali na kilka dni pod namiotem. Dagmar śpiewała mu starą mazurską pieśń sobótkową, która pamiętały już tylko najstarsze kobiety na Mazowszu Pruskim:

144

Do ogńa pani, do ogńa! A któro viswa, to godna Ta pani viswa to godna To gospodyni nadobna A mi jej dari darujem Z różycką v'janek uvjijem V'jeje jatrecek ze vschodu A to ze vschodu letńiego Oj puśčez vi nam jednygo


Letnie dni. Historia prawdziwa

Syna Augusta vasygo A mi vam dari darujem Z leluji v'janek uv'jijem Přimij namilsy tento dar Abiš ty u nas zdrów bivał Wrócili na Mierzeję, spędzili kilka dni w Labiawie, gdzie zamieszkali w hotelu Kischkego niedaleko rynku. Pod koniec lata nagle zjawił się Horst. Przyjechał swoim najnowszym samochodem. Musiał posłać wcześniej jakiś list do Dagmar, a ta utrzymywała to w tajemnicy przed Karlem, lecz było widać, że była rozdrażniona przez ostatnie kilka dni. Gdy Karl poszedł odwiedzić gospodę w miasteczku, Dagmar spakowała swoje rzeczy, zeszła na dół hotelu i usiadła obok Horsta w aucie. – Patrzcie, ta ruda wyjeżdża! – zawołał ktoś, gdy Karl akurat stał przed gospodą. Chłopak puścił się biegiem w dół ulicy. Auto stało przed hotelem, a obok kilku gestapowców pilnujących auta. Karl podbiegł. Ktoś podstawił mu nogę. Upadł na bruk, tuż przed samochodem. Podniósł głowę, ręką otarł krew pomieszaną z piaskiem, plunął ze złością. Nad nim stał Horst i uśmiechał się szyderczo. Milczeli, patrząc sobie w oczy. Horst wymierzył Karlowi policzek. – Polack! Zaśmiał się głośno, a gestapowcy mu zawtórowali. Karl spojrzał na Dagmar siedzącą na przednim siedzeniu samochodu, lecz ona odwróciła twarz w drugą stronę. Gestapowcy rozeszli się, a Horst wsiadł do auta i ruszył. Karl chciał puścić się biegiem za autem, lecz ktoś go powstrzymał. Wydawało mu się, że poczuł na ramieniu czyjąś rękę. „Nie warto”. * Krainy już nie ma. Została wymazana z mapy i z ludzkiej pamięci. Pokryła się bielą, taką jak piasek wydm na mierzei. Stała się białą plamą na mapie, tak jak śnieg, który pokrywał jeziora, gdy Kraina umierała, w czasie wiatrów ze Wschodu. Karl już nigdy nie ujrzał żadnego z tamtych miejsc. Ukończył potem szkołę w Lubece, wojnę przeżył jako lekarz wojskowy w Norwegii. Większość rodziny rozpierzchła się po świecie, z innymi utracił kontakt na zawsze, być może zginęli na wojnie lub u Sowietów w łagrach, kto wie? Nie martwił się już tym nigdy. Chciał raczej zapomnieć – tak jak wszyscy – o przerażających wieściach, które doszły do niego po wojnie. Nienawidził tego konusowatego kaprala, który kazał siebie nazywać „führerem”, ale nie do uwierzenia było dla niego to, co działo się w cieniu frontu. Pewne też było, że nie wróci do Krainy swojej młodości, bo to już nie będzie jego kraj. Dziś nie ma młyna nad Zalewem, w którym po raz pierwszy kochał się z Dagmar. Chata w Tawie zapadła się i porosła krzakami. Willa jego rodziny w stolicy spaliła się podczas wojny, a dom w Jańsborku zajęli jacyś obcy ludzie. Nie jest już tym samym człowiekiem co przed sześćdziesięcioma laty… Nie jest też aż tak naiwny, żeby myśleć, że nic przez te lata się nie zmieniło. Zapewne dzisiaj nowi obywatele Olsztyna nie siedzą w małej, ciasnej salce kina „Luisentheater”, ale w miękkich fotelach nowoczesnego multipleksu. Zapewne na cokole pomnika Wilhelma

145


Jacek Żebrowski

146

przed jego gimnazjum stoi dzisiaj jakiś ich bohater z szabelką albo przynajmniej jakiś nawiedzony poeta, w których tak się lubują. Być może nie ma już pięknego hotelu „Kronprinz”, lecz mieści się tam szkoła języków obcych lub postawiono jakiś szary socrealistyczny blok. W stolicy z ulic wyrwano tory tramwajowe, kostkę brukową i położono asfalt, na Fiszmarkcie zamiast bryczek i fur tłoczą się w korku najnowsze auta, a na budynkach, zgodnie z dzisiejszą modą, lśnią telebimy i reklamy. Raz odwiedził go, znalazłszy uprzednio adres w biurze ds. spraw wypędzonych, jakiś równie zasuszony jak on staruszek. Pokazywał mu najnowsze zdjęcia miasta jego młodości, lecz on nie chciał tego oglądać. Zapraszał go też na spotkania byłych mieszkańców, ale po co mu to? Co miałby tam robić? Popijać ohydną herbatkę rumiankową z trędowatymi SS-manami niższego stopnia, którzy najgłośniej krzyczeli i wzywali do walki w imię „jedności germańskiej rasy”, a jak przyszło co do czego, to pierwsi dawali nogę do Szwajcarii, kiedy Rosjanie stanęli na granicach ich Krainy? Kogo by tam spotkał? Stare zrzędliwe baby, których matki paradowały po Kajzersztrase z zadartymi nosami. Ciekawe gdzie jest Dagmar? Czy wróciła? Zaginęła? Pewnie stara i pomarszczona dogorywa w podobnym do jego domu starców. Nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze żyje. Kiedyś wyszedł na spacer po Lubece, w której mieszkał, a był to czas bożonarodzeniowych jarmarków. Na całym Starym Mieście, jak co roku, wśród skrzących się lametą choinek ozdobionych białymi liliami, z aniołami na czubkach, rozstawiono kramy z piernikami i marcepanami. Nad starówką unosił się aromat grzanego wina, cynamonu, prażonych migdałów, pierników i pieczonych kasztanów oraz zapach igliwia. Szedł po nabrzeżu Travy, pomiędzy budami, huśtawkami, karuzelami, gabinetem krzywych zwierciadeł, kukiełkowymi teatrzykami, staromodnym panoptikum, a nawet koło budy, w której jakiś pasjonat fotografował gości, jakże starym – a jak mu znajomym – aparatem marki Welta. Przyjrzał mu się: rysy twarzy wydawały się odlegle mu znajome, jednak twarz schorowanego alkoholika, zmarszczki i bruzdy, nie pozwalały wydobyć z pamięci jego tożsamości. Obok na krześle siedziała jego żona lub asystentka, równie blada, zasuszona i pomarszczona staruszka, która pilnowała przy wejściu do tego prowizorycznego atelier puszki z napiwkiem. Kiwała tylko beznamiętnie głową, gdy moneta zadźwięczała w blaszanym pudełku. Próbował spojrzeć jej w oczy, jednak staruszka nie podnosiła głowy… Przez chwilę czuł się jak zahipnotyzowany, nie mógł oderwać oczu. Coś wewnątrz niego odezwało się, coś dalekiego i zapomnianego, ale prawdziwego. Czyżby to była… Dagmar? Z gęstych rudoblond włosów została kępka przerzedzonej siwizny, z pełnych różowych ust – dwie białe wąskie kreski, zamiast smukłych dłoni – powykręcane reumatyzmem kościste paluchy… Biała, sucha twarz, prawie maska jak z pantomimy, tyle że o ileż bardziej martwa od przywdziewającej ją aktora – pod nią przynajmniej jest jakąś pewność, że kryje się chociaż żywy człowiek… Spojrzał w lustro obok – wisiało przy wejściu do wozu z krzywymi zwierciadłami. Jego twarz wykręciła się w dziwacznym grymasie. Parsknął śmiechem. Na krótko jednak utrzymał uśmiech na twarzy. „Nie jestem przecież jeszcze taki stary... Nie jestem przecież jeszcze taki stary...” Odszedł stamtąd w pośpiechu, niemal biegł, potrącając ludzi po drodze. Zatrzymał się dopiero za Bramą Holsztyńską. Odwrócił się i spojrzał na budowlę z czerwonej cegły. Przypomniała mu się Tawa, wakacje z Dagmar, nocne tańce i kąpiel w Łynie, wiatrak nad Zalewem, auto przed hotelem w Jańsborku… Patrzył tak jeszcze przez chwilę, słuchając klaksonów samochodów dochodzących z Puppenbrücke i Holstentorplatz. Otarł pot, odwrócił się i poszedł w dół placu, w stronę Mostu Lalek. Przeszedł pomiędzy autami na drugą stronę ulicy i zniknął w zgiełku miasta.


Letnie dni. Historia prawdziwa

Do ogńa pani, do ogńa! A która viswa to godna Ta pańi sama ńe viswa Ańi svich džeči ńe viswawa To v'jedžma biwa to jistna To carownica dojisna A mi jej dary darujem Z cego jej v'janek uvijem? Z čerńa jej v'janek uvijem. Jacek Żebrowski

147


Kacper ZYSKOWSKI

Instrukcja obsługi świata

148

Tu u nas twój uśmiech za bardzo rzuca się w oczy Więc raczej się nie śmiej żeby nikogo nie przestraszyć Żeby go pocałować trzy razy spytasz czy wierzy W miłość i czy ma tyle drobnych żeby wydać ci Z tej miłości resztę i nie zapomnij przeliczyć Nie obejmiesz nikogo i nie dotkniesz po policzku Ba nawet ręki nikomu nie ściśniesz zanim nie zdezynfekujesz tej ręki W tak zwanym punkcie sanitarnym na oczach Trzech świadków i po spisaniu protokołu numer E-trzynaście Wystrzegaj się słów i nie mów kocham czeka na ciebie Pan policjant sąd i bóg wie co jeszcze To się określa jakimś tam paragrafem molestowanie Czy coś takiego Temu samemu bogu ducha winnego człowieka I broń boże nic nikomu nie dawaj choćby i na kolanach błagał Za każdym takim wlecze się bez ustanku kilometrowa procesja Tych ze Skarbówki albo innego centralnego organu Lepiej też będzie gdy przestaniesz pisać Listy przecież one nigdy nie dotrą do adresata Bo widzisz u nas to tak jest Że się wszystkie listy wyrzuca do kosza albo jest w nich Jakiś przeklęty wirus albo reklamówka tej dużej firmy Z kosmetykami co to jej wszyscy mamy serdecznie dosyć Mówiłaś coś jeszcze o jakimś Bogu Może i był tu taki ale już dawno spakował walizki I odleciał samolotem takim a takim tej a tej linii Wiesz on od początku był nam jakiś obcy Nikt nie chciał mu nawet w barze setki postawić Oprócz jednego starego pianisty wypili bruderszaft Ten twój Bóg to jakoś na J się nazywał


Poezja

A my go mamy tylko w przysłowiach pradziadków Nie wyobrażasz sobie ale oni naprawdę w niego wierzyli On podobno był jaki Jest I my jesteśmy tak samo sobą od wieków I nasz świat też jest sobą I pozostanie na zawsze sobą zachłyśnięty

Kup pan ode mnie życie w pakiecie

Jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki. Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwładna, Potęga najwyższa, Miłość pierworodna…

Dante Alighieri „Boska Komedia“ (w przekładzie Adama Mickiewicza)

Kup pan ode mnie życie w pakiecie Z życiem po życiu prawdziwa panie okazja Trzysta pięćdziesiąt złoty i masz pan w cenie Narodziny w najlepszym polskim szpitalu Jeśli pańska mama zdąży dojechać Życie słowem dolce vita jak w Windsorze Wyzłacane w domu podłogi płatki róż Prywatnego kamerdynera Od początku do końca zna język niemowlaka Dogadacie się od razu zobaczy pan jeszcze Za darmo dokładam jeszcze pracę w lotnictwie A za sto złoty to dam panu nawet Nawet dam panu Airbusa własnego Będzie pan nim podwoził na Malediwy swoich Pasażerów i swoje tragedie przepraszam Sukcesy oczywiście i pamiątki i naklejki Z podróży dookoła mieszkania Okazja jest taka jak nigdy jak już wspominałem W tym samym pakiecie dostaje pan również Wspaniałe życie po życiu za te pieniądze To nigdzie pan takiego nie kupisz Z miejsca pan dolatujesz do siódmego kręgu Nieba siódmego kręgu I tam sobie pan będziesz żył bez granic Z rodziną dziećmi i tak dalej poznasz pan Samego Minotaura znaczy Minosa tak mi się

149


Kacper Zyskowski

Język nieszczęśliwie plącze I będziesz się pan smażyć w słońcu Niebiańskiej plaży porozmawiasz dobrodzieju Ze wszystkimi świętymi a jeśli dorzucisz pan Jeszcze z pięć dyszek nie więcej to ja pogadam Z tymi na górze i zrobimy z pana anioła Będziesz pan żyć naprawdę w tym Pakiecie jedyne trzysta z groszami Ja już umowę napisałem pan tylko podpiszesz Tym czerwonym, co to pan masz pod skórą Dogadamy się dogadamy

Vita amanda

150

Omowne umowne zaznaczanie Stałych fragmentów losu Kula wpadająca do kasety prawej I wypadająca z lewej Kapelusz włożony na złączone dłonie Tyłem na przód rondem do środka Brigitte Bardot na jeżyka W japonkach i z różową spinką I love NY Właśnie za taką prostotę cię kocham Prawda tryskająca z telewizji i brukowej prasy Do wiernych słuchaczy wiernego głosiciela Woda w morzu tak czysta Że w trzy minuty policzysz kamienie z dna Zsumujesz z ławicą ryb i podasz jakieś tam przybliżenie Niezaśniedziała mosiężna kołatka Nieprzykrywana pastylką ze złota Dla zazdrości sąsiada spod siódemki Korona zbyt ciężka, żeby ją nosić Na sztucznie doczepianych podkoloryzowanych włosach Za taką prawdę cię kocham Dziecko w inkubatorze świeżo klepnięte Zaczęło swój teatr od krzyku z zachwytu Zdania na siłę skracane byle się zmieścić W magicznej liczbie stu sześćdziesięciu liter i kropek Dłoń, co czasem nie sięga szklanki z wodą Bez pomocy innej dłoni, której też zaschło w gardle Drewniany karton na drewniane papierki


Poezja

Do spalenia wieczorem w ognisku Smaczne będą kiełbaski Za wąskie ulice za szerokie chodniki I za to cię właśnie kocham I przyjmij I nie każ się z tego spowiadać

Wśród poduszek i snów Leżę sobie wygodnie wśród poduszek i snów Czasami trochę przysnę ale to nic nie szkodzi Zazwyczaj nie śpię Czekam, aż ktoś w końcu mnie weźmie Chociaż widuje się mnie tylko tutaj, badam każdego człowieka Wszystko co widział i słyszał dotykał i czuł Jest mi poddane Beze mnie nie istnieje poznanie Choćby nawet istniało Byłoby bezowocną stratą czasu Ja jestem panem brzydoty i piękna Monumentu i ziarnka piasku Rządzę łzami, wyciskam pot Ze mnie dreszcze wychodzą i miękkość kolan Panuję nad gustem i bezguściem Nad obrazem i dźwiękiem, nad dotykiem, nad całym empirium To mnie przyzywają miliony To ja jestem Katharsis – oczyszczam i plamię Przeklinam i godzę Ludzką ręką nagradzam i karzę Wyzwalam miłość i nienawiść dobro i zło Niszczę i buduję Stwarzam i zabijam Nazywam siebie zachwytem A zmysły swoim orężem Nie pytaj mnie proszę Dlaczego nie ma mnie nigdzie indziej Kacper M. Zyskowski Kacper M. Zyskowski (ur. w 1991 w Olsztynie), absolwent LO I w Olsztynie, obecnie student prawa na UMK w Toruniu, poeta, debiutant.

151


Monika STĘPIEŃ

Zajączki

MONIKA STĘPIEŃ Monika Stępień (ur. 1991 w Morągu), studiuje na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie, pisze, zajmuje się teatrem, debiutantka.

152

Banda kurew siedzi i histeryzuje w mojej głowie. Czuję się biała. Nieskazitelna i czysta, delikatna jak firanka w przejrzystym oknie. Kiedy tak błądzi się od wschodu do zachodu, zegary przestają mieć znaczenie. Tlen w pomieszczeniu staje się ciepły i miękki. Nic nie dotyka i nic nie jest odczuwalne. Teraz już niczego nie da się cofnąć. Nie pomoże nic wzdychanie smutne i namiętne, bo wszystko dookoła zwiastuje Niejutro. Moje ciało buja się wznoszone w górę i w dół. Nadmiar emocji gnieździ się w plecach i doskwiera. Miliony takich samych drzew i budynków za oknem. Krople deszczu przez sekundę wykrzykują coś na szybie, ale nim zdążę usłyszeć, już ich nie ma. Miejsce obok mnie jest zimne i puste, ale wlepiam wzrok w szybę, udając, że jesteś obok. Do życia budzi mnie moje własne odbicie jasno dające do zrozumienia, że nie ma tu nikogo poza mną. Pomimo tego, że jest jeszcze o co walczyć, w głowie huczy mi twoje „Nie mogę”. Mogłabym powiedzieć ci, że to na dłuższą metę nie ma sensu, ale nie dotknie cię to i nie poruszy. Jesteśmy teraz muzyką w naszych nieposprzątanych pokojach. Ckliwymi utworami o funkcjonowaniu w ciemni, bez świadomości tego, co dzieje się za oknem. Nie mogę sobie pozwolić na to, żebyś


Zajączki

odszedł, bo zwariuję i będę nikomu niepotrzebna. Jesteś jedynym wyznacznikiem moich funkcji życiowych, więc jeśli coś mi się stanie, a ciebie nie będzie obok, lekarze są bezradni. Muszę się przewietrzyć. Może kupię latawiec? Napiszę na nim nasze imiona i wypuszczę go do ciebie, żebyś wiedział, że jakaś cząstka nas potrafi latać. Światła migają milionami tęcz, a ja wsłuchuję się w bicie pulsu. Walka, jaka we mnie się toczy, jest bezzwycięska, za murami ze śniegu. Teraz w środku jest chłodno i bezpiecznie, do wszystkiego można podejść z dystansem, ale co zrobić, kiedy już będzie cieplej? Nic wtedy nie będzie bezpieczne i wszystko będzie pozostawione samo sobie. Drink nabiera ciepła mojego ciała, a pot z dłoni spływa po szklance. Delikatnie gładzę jej krawędzie, nie pozwalając sobie natrafić na koniec. Czuję na sobie zapachy przechodzących obok mnie ludzi i po chwili żadnej z tych rzeczy już nie ma. Twardy brokat na ramach sukienki gryzie w pachy i w ciągu minuty pięciokrotnie zastanawiam się, dlaczego wybrałam na spotkanie z moją skórą właśnie ją. Cała ta tandeta jej blasku i rażenie w oczy doskonale pasuje do tego miejsca. Jedyne co jest tu na poziomie, to piętro, bo żadne z tych mijających mnie oczu nie mają w sobie świadomości. Śmieję się do siebie, zastanawiając się, co tu robię i odwracam głowę, żeby ci o tym powiedzieć. Wciąż jeszcze łapię się na tym, że jesteś przy mnie. To chyba dlatego, że moje tkanki nauczyły się do krwi twojego zapachu i moje ciało pachnie tobą. Wolną dłoń mam zwieszoną wzdłuż biodra, a na ramionach odciska się kształt tego miejsca. Cząstki powietrza wędrujące między palcami chłodzą je i niepokoją włoski tak małe, że trzeba podstawić dłoń pod oczy, żeby cokolwiek zauważyć. Na twoich dłoniach były ich korony, ale jest zima i nigdzie nie można już spotkać kolorowych liści. Uśmiech niepokoi kącik moich ust na wspomnienie świergotania twoich dłoni na krawędziach końcówek ciała i w połowie myśli dreszcz już zdążył obiec całe plecy. Włosy lekko uniesione chwilą kładą się znów spokojnie do snu, a myśli o teraźniejszości usypiają je cichym mamrotaniem. Co ja tu robię? Światła migają milionami tęcz, a ja wsłuchuję się w bicie pulsu. *** Bez ciebie jest gorąco i wyjątkowo duszno. Przez cały ten czas, odkąd wyszedłeś, patrzyłam na drzwi i lipiec tylko mignął mi za oknem. Mam coraz ciemniejszą skórę i oczy w kolorze deszczu, więc szanse na to, że poznasz mnie w tłumie, maleją z każdym dniem. Przestałam już rozkwitać. Chyba mój organizm wyczuwa jesień. *** Płaszcz jest zielony i twardy, ale do twojej skóry pasuje idealnie. Lubię bawić się jego pagonami, zaczepiając palcami o twoje włosy, tak byś myślał, że to niechcący. Światło zagina się na ścianach pod naporem liści i cienie przeplatają się w nieregularnych kształtach. Czasem kiedy leżymy razem, łapię je na ścianie, ale sekunda na zaciśnięcie pięści to za mało, żeby któryś z nich

153


Monika Stępień

został w mojej dłoni na dłużej. Przystawiam dłoń na kilka centymetrów do ściany i robię zajączki z dzieciństwa, które niestety nie poprawiają już tak nastroju jak kiedyś. Przejeżdżam opuszkiem palca po ścianie i przez moment czuję przyjemne zimno. Chropowatość łechce linie papilarne i włosy na głowie już wiedzą, że zaraz podniosą się o kilka milimetrów. Bawisz się gęsią skórką na moich łydkach i gładzisz tak intensywnie, że napinają mi się mięśnie. Jest gorąco i duszno, więc kleimy się do siebie, natrafiając na sól na naszych policzkach. *** Blender wrzyna się w moją głowę tak jak pierwsze promienie słońca za oknem. Papka, która jeszcze kilka obrotów temu była ogórkami i porem, przyjemnie koi pragnienie. Kawałki warzyw stukają o podniebienie, otaczając smakiem język. Dzień zapewne będzie ciepły i słoneczny, jednak na razie tylko iskierki obciążają pajęczyny w tysiącach miejsc. Wychodzę na dwór i przez sekundę napinam się cała, kiedy nagrzane nocą stopy budzą się do życia za sprawą rosy. Krople przetykają każdy z palców i dodają blasku lakierowi na paznokciach. Na gałęzi ptak wydziera się niemiłosiernie, chociaż wielu stwierdziłoby pewnie, że to jeden najlepszych możliwych do usłyszenia o 4 rano dźwięków. Wiatr wplata mi się we włosy i przyjemnie głaszcze po brzuchu. To jak dotyk niewidzialnego jedwabiu, tyle że dużo tańszy i niebrudzący się. Kładę się na trawie i wyrywam różowy kwiat rosnący obok tylko po to, by zniszczyć go dla rozproszenia myśli. Płatki odrywają się z delikatnych dźwiękiem, a ich chłodny miąższ rozpływa się między opuszkami palców. *** Obdzierają mnie z intymności. Ukradli mi moje prywatne oddechy, rozsmakowane w chwilach, rozmyte w miastach. Czuję się biała. Nieskazitelna i czysta, delikatna jak firanka w przejrzystym oknie.

154

Monika Stępień


Hanna BRAKONIECKA

HANNA BRAKONIECKA emerytowana polonistka i bibliotekarka, autorka satyrycznych rysunków, małej prozy (tzw. żywych głosów), blogerka; współautorka książki Kabra–Habra, „Myśli na wynos. Nie mam czym”, Olsztyn 2009.

Bóg spod łóżka – Mamusiu – Piotruś pchał się znów między nich – mamusiu, mogę do ciebie, mogę tutaj spać? Tamara westchnęła i wzniosła oczy do sufitu, znowu malec się wpycha. Ale te oczy to tak naprawdę dla formalności, bo w gruncie rzeczy lubiła to miłe, ciepłe ciałko między nimi. Jakoś słodko się robiło i czulej spało. No oczywiście, jak ciałko pojawiało się już po wieczornym kochaniu z mężem, który teraz postękiwał z dezaprobatą, przeciągając brzeg kołdry na siebie. – Co się dzieje, czemu przyszedłeś Piotrusiu? – wyszeptała w małe uszko. – Bóg mi przeszkadza, mamusiu. – Jak to Bóg?! – obudziła się już teraz zupełnie. – No ten od Jezusa. Przychodzi do mnie czasem porozmawiać. Oniemiała, przecież o Bogu się nie rozmawia w tym domu. Sama wpada czasem do kościoła z potrzeby duszy albo jak czuje, że za dużo nagrzeszyła, to do spowiedzi leci, żeby się odciążyć, ale uważa, że mały jak dorośnie, to sobie wybierze wiarę, jakiej będzie potrzebował. A on o tym Bogu. – Jak to Bóg?! Gdzie ty go masz? Gdzie się pojawia? – Pod łóżkiem jest. Przychodzi, jak zasypiam. Czasem

155


Hanna Brakoniecka

przyjdzie i powie tylko: Joł, Piotrek, to ja mówię: Joł, Bóg! I zasypiam sobie. Ale czasem to ciągle coś opowiada i spać nie mogę. Ogłupiała zupełnie, jak to, Bóg? Przecież wczoraj sprzątała, zamiatała pod jego łóżeczkiem, niczego tam nie było, oprócz pudeł ze starymi zabawkami. Kurczę, co ja wymyślam, pomyślała. – Co ci opowiadał? – No, mówił, że Jezus miał żonę, ale znikła w trzynastym roku. I mówił, że oni tam wszyscy na golasa chodzą, wiesz? Żonę? W trzynastym roku. Miał trzynaście lat, jak go ożeniono? A może tu chodzi o Marię Magdalenę i nie o trzynasty, lecz o trzydziesty trzeci. Kurczę, jakie ja mam natchnione dziecko. Może też będzie jakimś prorokiem albo chociaż mistykiem, westchnęła nabożnie. Czy we mnie jest coś z Matki Boskiej? – Jak to na golasa? – zapytała z nadzieją, że mówi o raju, Adamie i Ewie, bo przecież nie o Jezusie, on zawsze w powłóczystej szacie, tyle świętych przecież obrazów w swoim życiu widziała. – No, nie noszą majtek wcale. Ale Bóg kiedyś upolował grizli, wiesz? I zrobił sobie majtki z niego, ale tak, że paszcza mu się otwierała, temu grizlemu tam, gdzie Bóg miał siusiaka, i ten siusiak mu przez paszczę wystawał. Fajnie, nie? – Fajnie – powiedziała zawiedziona. Chyba jednak nie mistyk. A może to moja mamusia świętej pamięci przychodzi opiekować się moim małym synkiem. Kochana mama. Chociaż ten siusiak w paszczy grizli trochę nie w jej stylu…

3.04.2014

Chłopiec z pociągu

156

Siedzieliśmy jak odurzeni. Zatopieni w sobie, zaskoczeni i oszołomieni. Na półeczce w przedziale pociągu, którym wracaliśmy z poświątecznej wyprawy, leżało ciasto, namacalny dowód, że był tu ten chłopiec. Trochę rozczarowani weszliśmy do przedziału półtorej godziny temu, bo siedział jakiś smarkacz przy oknie i w czymś grzebał. Mąż jak to on, tym swoim surowym tonem, my mamy miejsca 634 i 635. Mały przesunął się szybciutko w przeciwległy kąt. Uwielbiam rozmawiać w pociągu. Jeśli zdarza mi się moment, że jestem sama ze współpasażerem, natychmiast indaguję. Potem są często łzy i śmiech, westchnienia, zamglony wzrok. Tyle ludzi poznałam w taki sposób. Ale nie byłam sama. No co tam, spróbuję. Zaczęłam od „pan”. Żeby mu dodać trochę rangi, powagi. – Co za ciekawy mechanizm pan reperuje? – To zapalniczka – mówi. To moje pan przyjmuje z wyraźnym zadowoleniem, chociaż potem, po godzinie powie, ja wolę jak się mówi do mnie po imieniu. Ma piętnaście lat i tyle przeżył. – Bo ja zbieram zapalniczki. Ta jeszcze jest latarką. A tu mam taką prostą, kwadratową, ale była moją pierwszą. Jest talizmanem. Zawsze ją mam w kieszeni. Mam takich samych kilka, tylko


Opowiadania

z innymi napisami i obrazkami. Jak je poustawiam tak równo, to tak kapitalnie wygląda. Wszystkich mam już sto i ciągle będę sobie kupował, bo strasznie je lubię. Nikomu nie pokazuję, chyba że ktoś przyjdzie do domu i chce. Ale nie dla ludzi to robię, tylko dla siebie. Są w różnych kształtach. Lubię taką, co udaje, że jest długopisem, a jedną mam w kształcie motocykla. Kosztowała dwieście złotych. Sam sobie kupiłem. Ale pieniądze ja zarabiam, nie biorę przecież od mamy. W życiu. Taki młodziutki, drobny chłopak, jak pracuje?, myślę. – Ciocia mnie przyjęła do swojej piekarni. I teraz moim celem jest przegonić wujka. Wuj ma mistrza piekarnictwa, a ja zrobię dwa. Piekarnictwa i cukiernictwa. Już teraz lepiej robię chałkę. Jest o wiele równiejsza od wujowej. Szybkimi ruchami splatał ciasto chałki w powietrzu, formował chleb, pokazywał, jak wkłada się do pieca wielką łopatę z pieczywem. Widać było, że niełatwo, po napięciu na twarzy. – Oni mówią, nie idź w to, a ja pójdę, ja chcę, zostanę piekarzem cukiernikiem. Chociaż to strasznie ciężka praca. Czasem dwanaście godzin pod rząd się pracuje. Ale ja się nie boję. Całe wakacje pracowałem, teraz wracam ze świąt. W święta też pracowałem. Pieniądze sobie zarobię. Kupię zapalniczkę, którą wypatrzyłem. Będę zbierał na wyjazd. Bo jak skończę gimnazjum, to wyjadę za granicę, zarobię pieniądze i założę własną piekarnię, tutaj w Słupsku, albo jeszcze lepiej w Trójmieście, bo tam będzie większy zbyt. Kupię całe wyposażenie, maszyny, zatrudnię pracowników. Przebiję wujka. Patrzyliśmy na niego z uznaniem. Mąż wygłosił swoją tradycyjną perorę na temat celów w życiu. Zła byłam, bałam się, że mi porwie rozmowę z małym, że go zablokuje. Ale nie, chłopak słuchał zafascynowany, potem wykorzystywał słowa z perory. No tak, dostojny starzec chwalił, podkreślał jego postawę, kiwał głową z aprobatą. – A dokąd jedziesz? – pytam. – Do Malborka. Mieszkam w Ośrodku Opiekuńczo-Wychowawczym. Mina mu rzednie. Spuszcza wzrok. – Nie chodziłem do szkoły od czwartej klasy. Najpierw to z jednej, to z drugiej lekcji uciekałem, a potem w ogóle już nie chciałem. Chłopaki ze wsi na kradzież mnie namawiali, to szłem. Tam wszyscy kradną. To ja się też nauczyłem. Taty nie znam w ogóle, wyjechał za granicę, jak byłem zupełnie malutki, potem umarł. Ten konkubent, co był potem z mamą, zupełnie mi się nie podobał. Nie cierpiałem faceta. Łaziłem z chłopakami. A potem była bójka i jak mnie do tego Ośrodka skierowali, to mama tak płakała. Nie chciałbym więcej tak robić. Ale szkołę nadrobiłem. Jestem teraz w drugiej gimnazjum, jak powinienem. Teraz już nie odpuszczę. Jeszcze tylko trzy lata tam będę. O, a tą zapalniczkę z latarką to trzymam zawsze pod kołdrą, bo potrafią kraść. W nocy się zakradną, a ja wtedy szybko wyciągam i zapalam. Przelatuję po pokoju, nie ma nikogo, można dalej spać. Gdy spytałam o przyjaźń… – Dwóch mam przyjaciół w Ośrodku, ale cała nasza grupa to jak rodzina. Kiedyś, jak siedzieliśmy w świetlicy, powiedzieliśmy sobie, że to my jesteśmy teraz swoją rodziną, i nikt niech się do nas nie wtrąca. Powiedzieliśmy sobie, że nie możemy sobie nic robić, ani kraść, ani się bić. Trzeba trzymać sztamę. Nas jest dwunastu. Kiedyś byłem w innej grupie, ale tak się zdarzyło, że jeden chłopak uderzył mojego kumpla, tylko zaczęłem się wygłupiać, a jak ty pływasz na basenie, tak czy tak, i zaczęłem machać rękami, nawet go nie uderzyłem, a tak się zaczął trząść, ale ja nie chciałem. Nikt nie pytał, zmienili mi grupę.

157


Hanna Brakoniecka

Znów to przeżywa, macha rękami, widać rozczarowanie i gorycz. Tamto tłumaczenie się znów w nim odzywa. A potem się ożywia. – A ja widzę, że najzdolniejsi są najwięksi bandyci. Jeden to majstersztyk ma w rękach, wszystko potrafi zrobić, zreperować motocykl i nawet najbardziej skomplikowane. Zawsze mi wszystko zrobi, jak mi się zepsuje, chociaż jest złodziejem i wdaje się ciągle w bójki. Albo taki inny od nas najlepszy w teatralnych rzeczach. Bo u nas jest teatr. Ja to tylko w bajkach będę grał, powiedziałem. W Królewnie Śnieżce nieźle mi się udało zagrać krasnoludka. Wszyscy się śmiali. Albo moja siostra, jakby tutaj siedziała na moim miejscu i patrzyła na panią, to by zaraz panią narysowała. Tak pięknie to robi. Mówię do niej, dziewczyno, ty się marnujesz w tym McDonaldzie. Mama na pewno by ci dała na bilet do Warszawy albo przez internet można kupić, to taniej. Pojechałabyś i została tym malarzem. I jeszcze jednego znam, co jest wielkim artystą, a nie podchodź do niego, bo ci da tak po garach, że popamiętasz, a takie super graffiti robi. – Jak to się stało, że wiedziałeś, że już chcesz inaczej żyć? Zamyśla się. – To było wtedy, jak przyjechałem pierwszy raz z Ośrodka do domu i przyszedł kumpel, i mówi, chodź idziemy kraść. A ja na to, nie idę. I ty też nie idź, bo skończysz w więzieniu i po co ci to? On wtedy nie poszedł, ale nie na długo go powstrzymałem. Trafił do poprawczaka, tam teraz jest. Nie udało mi się z nim. Bo tam na wsi, gdzie mieszkałem, to wszyscy kradli. Jak nie mieli czasem co jeść, to co mieli robić? Zaraz Malbork, zaraz zobaczą państwo mojego kumpla z Ośrodka. Mieliśmy inne miejsca w wagonie. Dlatego jechał gdzie indziej. Wstał, zdjął z góry ciężką walizkę, przyglądaliśmy się mu ze wzruszeniem, otworzył ją, coś wyjął i położył na stoliku pod oknem. – To ciasto, smacznego. Z mojej piekarni. Zamurowało nas. Było w nim tyle godności, powagi. Dumy. Za oknem ciemno i mgła. Patrzyliśmy, jak stoi z kolegą i macha do nas. Jak znika w tej mgle.

11.01.2014

Męka komunikacji

158

Dagmara naprawdę była zaniepokojona. Nie mieściło jej się w głowie, co teraz się działo z Igą. Jej ukochana córeczka, wesoła i pogodna do tej pory, taka chętna do pomocy, zamieniła się w jakiegoś gburowatego potwora. Ciągle coś pomrukiwała pod nosem, gdy prosiła ją, aby wyszła z małą do ogródka. Spóźniała się, a ostatnio nie mówiąc, jakie ma plany, dokąd idzie i kiedy wróci, powiedziała: – Cześć, to ja wychodzę. I wyszła. Dagmarę wcisnęło w fotel. Jak to cześć?! Rzuciła się do drzwi z krzykiem: – Wracaj natychmiast, gdzie cię niesie! Wróciła ze spuszczoną głową. Bez słowa zatrzasnęła drzwi do swojego pokoju. Szlag trafił Dagmarę:


Opowiadania

– Wracaj tu natychmiast, smarkulo! Słyszysz, co mówię? Drzwi się otworzyły, córka stanęła w drzwiach. – Co ty sobie wyobrażasz! Wychodzisz bez słowa, kompletnie mnie lekceważysz. Zupełnie przestałaś interesować tym, co się dzieje w domu. Jakbyśmy znikli z powierzchni ziemi. Twoje potrzeby zaspokajam, jak mogę. Lekcja francuskiego, tenis, tańce. Wszystko, co sobie zamarzysz. Wypruwam z siebie flaki dla ciebie, a ty nawet cholernego talerza po sobie nie umyjesz. Mam tego dość, słyszysz, dość! Iga stała zapatrzona w róg pokoju ze znudzoną miną, jakby nic do nie docierało. Dagmara, gdyby mogła, gdyby nie przeczytała tylu książek na temat wychowania nastolatków, strzeliłaby ją naprawdę w tę głupią zaciętą twarz. – Powiedz coś wreszcie, bo mnie zaraz szlag trafi! – Inne matki kochają swoje dzieci. Spać nie mogła w nocy, ruminacje przewracały ją z boku na bok. Pawła oczywiście nie było. Te jego ciągłe konferencje, a ona sama z dzieciakami, dzień i noc. Nieprzespaną. Mała zaraz się obudzi. Bo śpi jakoś niespokojnie, a u niej ciągle kłębowisko myśli. Co ja zrobiłam takiego, że to dziecko stało się takie wredne, nieczułe. Jeszcze pół roku temu była taką miłą, wesołą, chętną do pomocy dziewczynką, a teraz to podłe, ponure spojrzenie. Och, Idalka zaczyna się kręcić, na pewno się zsiusiała. Wstała z udręką, świtało. Iga wyszła do szkoły bez słowa. – Może chociaż do widzenia powiesz! – Dagmara nie była już w stanie powstrzymać złości. To milczenie córki, niezjedzone śniadanie. Jeszcze tylko anoreksji mi tu brakuje. Na pewno w pokoju bajzel. Wchodziła szybko po schodach, otworzyła gwałtownie drzwi do jej pokoju. To prawda, nastoletni nieład jak się spodziewała. Fukała pod nosem, układając porozrzucane ubrania, patrząc na czarne, ozdabiane czaszkami, co za głupia moda, napisy na ścianie: „Przede mną tylko przepaść”, „ Jak żyć w tym podłym świecie”, „Samotność, samotność jedyna moja przyjaciółka”. Boże, co ona tu wypisuje. Dlaczego? Doskonale wie, że nie wolno, wszystkie poradniki to mówią, nie wolno grzebać dziecku w rzeczach, czytać listów i pamiętników. Już go otwierała, był, z jakąś śmieszną, ale otwartą kłódeczką. No tak, pisała przed wyjściem. Czytała wstrząśnięta, czuła zaciskające się obręcze na szyi. Matko Boska, to jej wypieszczona, wychuchana córeczka? Tyle było tu bólu, rozpaczy, samotności. Nieszczęśliwa miłość i pragnienie śmierci. Poczucie bezwartościowości. Przecież zawsze jej mówi, że jest piękna i mądra. Czytała przerażona o tym, jak bardzo mama jej nie rozumie, jak nią pomiata, nie docenia. Wszystko wypomina. A ja dla niej bym życie oddała, zapłakała. Łzy ciekły, z nosa kapało. Złość zamieniała się w żal i strach. Boże, a jak ona się naprawdę zabije?! Co tu robić, co robić? – Przecież ja cię kocham, córeczko! – wołała, tuląc do siebie sztywne ciało córki. Ręce wzdłuż tułowia, skamieniała twarz. Plecak wypadł z rąk. – Zrozum, ja tylko dla twojego dobra. Ciężko mi czasem, więc proszę cię o pomoc. Ale to nie dlatego, że chcę cię zamęczyć. Jesteś dla mnie najważniejsza na świecie. Nikt nie jest ważniejszy. Jesteś wspaniała, mądra. Dlaczego takie straszne rzeczy powypisywałaś na ścianie?! – O pamiętniku oczywiście nie wspomniała ani słowa. – Ja tylko tak, tak się teraz pisze. – O śmierci, o bezwartościowości, o bezsensie życia?!! Tak się mówi, tak mówi szczęśliwa dziewczynka? Córeczko, rozmawiaj ze mną. Ja zawsze pomogę ci we wszystkim.

159


Hanna Brakoniecka

– Nikomu, nikomu nic nie mówię. – Właśnie, dlaczego nic nie mówisz? Mów, bez tego nie znajdziesz odpowiedzi. – Ja mogę pisać. Mogę ci wysyłać maile i ty możesz mi wysyłać maile. – Jak to, będziemy do siebie pisać, siedząc w tym samym pokoju? – Jak chcesz rozmawiać, to ja tylko tak mogę. I siedzą teraz w fotelach obok i piszą. Czasem Dagmara próbuje coś odpowiedzieć głośno, to wtedy córka zatyka uszy i pokazuje oczami na smartfon. I od początku stukaj palcami w te malutkie klawiszki, jakby nie można było powiedzieć głośno, nagadać się, napłakać wspólnie i naśmiać. Och, ta męka komunikacji z nastolatką. Hanna Brakoniecka

160

14.02.2014


Andrzej WOJCIECHOWSKI

***

pamięci Jerzego Ignaciuka

1. Zakopali Jurka w samotność w dzień słoneczny latem na linach opuścili w kraj mroczny którego się uczył nie będzie jesieni wiosny witania tylko zima w niebieskim szpitalu sen bez snów w zastygłej twarzy w brzuchu matki Ojczyzny trawimy nasz ból łzą do wewnątrz spływa 2. Do nikogo nie idę stoję świąteczny na drodze chłód dotykiem bezsennym krzyż ciosa

161


Andrzej Wojciechowski

za rogiem jesień stawia szałas z liści wyplata wilgoć z chmur uczy być nisko za życia część nieprzespaną

lato 2000 roku

Moja poezja

162

Moja poezja jak pies zawsze przy mnie wierna żywi się bólem jak morfina poluje wymyka się nocą wyrzuca ludzi chłonie samotność modli się przeciwko w rynsztoku nieprzytomna śpi jest światłem i kotwicą kierunkiem na dnie rozbitą latarnią na drodze lub w parku z gitarą siedzi odurzona pije wino muzyką kołysze słucha umarłych przyjaciół z przedawkowania drży z zimna na głodzie w szpitalu przywiązana do łóżka poezja wyrywa mnie śmierci zamknięta w wierszu zapisem z cienia w lęku przed życiem


Poezja

w ciemne słońca patrzy moja poezja nosi w oczach blask

lato 2002 roku

*** Zawsze bliski chodzi za mną wiersz jak pies patrzy wychylony z lustra piszę na śmietniku świata tam często rozpadamy się przyjemność tracąc jak przy stole dziecko z pustym miejscem na miłość głodne na podwórku przy trzepaku w słońcu z margaryny z twarzy czyta osobno ojca i matkę strach przed ucieczką w czas którego nie było gdzie pozostała młodość w wierszu samotna znajduje całość.

zima 2008 roku, Warkały

Wiersze dla psa 1 Długo mnie nie było myśli o końcu zabrały słowa kiedy zasypiałeś

163


Andrzej Wojciechowski

wszystkie moje ogrody straciły zieleń kwiaty światło przestałem słyszeć ludzi nie pisałem wierszy stałem ślepy bez początku milcząc tylko jesień rudą czapką liści wymachuje świat się stoczył w ciemność do jutra

zima 2012 roku

2 Jesień była długa w słońcu śmierć to sen w którym już nikogo nie spotkasz pomyślałem zawsze wołałem ciemność w przemijanie krzyczałem do miejsc gdzie jesteśmy razem otwarty na spotkanie zaprzeczenie życia

164

zima 2012 roku

Andrzej Wojciechowski

Andrzej Wojciechowski, poeta, członek SPP, autor kilku tomów wierszy, pracował w poradni Monar w Olsztynie, obecnie prowadzi własną poradnię praktyk terapeutycznych.


Debaty 165


166


Robert TRABA

„Ofiara” jako centralny motyw polskiej narracji narodowej Szkic do tematu

ŚP ŚWIĘTEJ PAMIĘCI [SELIGEN ANGEDENKENS] Beatae memoriae Hieronymus: Epistulae 24,1 HIER RUHT IN GOTT [TU SPOCZYWA W BOGU] Esej zacząłem od wotywnego motta: dwóch zapisów na nagrobkach, dwóch żałobnych pożegnań, które są wpisane w tradycyjną kulturę pamięci w Polsce i Niemczech. Nie chcę w ten sposób rozpoczynać teologicznej dyskusji o ich sensie religijnym. Ponieważ w pierwotnej wersji niniejszy tekst był wykładem dla niemieckich słuchaczy w ramach tzw. rozmów helmsteckich, organizowanych przez Martina Sobrowa z poczdamskiego Zentrum für Zeithistorische Forschung, chciałem tym mottem pobudzić wyobraźnię słuchaczy1. Zdecydowałem się opowiedzieć bowiem o czymś, co nawet w ję............................................................ 1 16. Helmstedter Universitätstage, 24. und 25.09.2010: Leitbilder in der Zeitgeschichte – Wie Nationen ihre Vergangenheit denken. W skróconych, różnych wersjach, wykład ukazał się dwukrotnie w języku niemieckim: Der Opferdiskurs als beherrschender Faktor der polnischen Meistererzählung, w: Leitbilder der Zeitgeschichte, red. Martin Sabrow, Helmstedter Colloquien (2011), z. 13, s. 65-75 oraz Der Opferdiskurs als zentraler identitetsstiftender Faktor der polnischen Meistererzählung, w: Jubiläen und Debatten. Beiträge zur Erinnerungskultur, red. Peter Oliver Loew, Christian Prunitsch, Wiesbaden: Harrassowitz Verlag, 2012, s. 27-36.

167


Robert Traba

zyku literackiego przekładu nie znajduje prostego odpowiednika. „Seligen Angedenkens” wcale nie oznacza – tak, jak w języku polskim – że pamięć po zmarłym jest święta. Polski pisarz, Stefan Chwin, znany w Niemczech szczególnie dzięki książce „Hanemann”, pisał: Duch naszej kultury każe nam mówić o zmarłych: „świętej pamięci”. Oznacza to, że nie należy świeckim trybem chłodno roztrząsać okoliczności wypadku. Bo takie dywagacje zdaniem Polaków naruszają świętość tych, co odeszli2. Pamięć po zmarłym nie tylko powinna być „wieczna“, jak głosi często napis na grobach poległych bohaterów, nie wystarczy tylko „mówić dobrze albo nie mówić nic” (aut bene, aut nihil), zgodnie z sentencją starorzymską. „Po polsku” pamięć o zmarłym powinno się czcić jako sacrum. Śmierć, szczególnie tragiczna, jest otwarciem drogi do świętości. O ile wiem, w żadnym kraju europejskim (poza kulturą żydowską) nie ma takich odwołań. Polska wyjątkowość? Nie. Chociaż faktem pozostaje, że takiego przesłania pamięci się nie kontestuje, nie rozważa. Stało się kanonem polskiej kultury pamięci. Chcąc mówić o „ofierze” w polskiej kulturze pamięci, wpisuję się od początku w przestrzeń auto- i heterostereotypów. Spróbuję je po krótce przedstawić i krytycznie zanalizować. 1. „Ofiara“ jako mit fundacyjny polskiego romantyzmu

168

Ani polski romantyzm na tle europejskim nie był wyjątkowy, ani victus – ofiara, wiktymologia, mesjanizm narodowy jako jego główne przesłanie ideowe nie zostały stworzone wyłącznie przez polskich romantyków. Przewrotną recenzję „polskiej wyjątkowości” w historii wystawił współczesny polski historyk, Janusz Tazbir, pisząc, że jeżeli jej szukać, to jedynie w sensie negatywnym, bo nigdzie indziej nie było tylu poronionych zrywów, tylu rzezi i tylu fatalnych władców… Ten głos nie jest odosobniony. Mimo różnic rdzeniem sporów pozostaje postromantyczny mit ofiary i jego interpretacje. Wbrew jednostronnym stereotypom jest ich wiele. W sposób często niezrozumiały dla innych narodów europejskich wyznaczają one drogę polskich przemian tożsamościowych między tradycją a modernizacją. Na czym polega(ł) sens i trwałość ofiarniczego przesłania romantyzmu? Spróbuję na to pytanie odpowiedzieć poprzez odwołanie do historycznych kontekstów i polskich, dominujących figur myślowych. Schyłek XVIII i początek XIX wieku oznaczał dla Polski diametralną zmianę. W ciągu życia jednego pokolenia zniknęło z map Europy jedno z największych państw – Rzeczpospolita Obojga Narodów – polsko-litewska monarchia szlachecka. Ten proces miał dwa etapy, rozdzielone okresem nadziei na odrodzenie państwowości polskiej. Najpierw w ciągu 23 lat (1772-1795) trzy mocarstwa europejskie – Austria, Prusy i Rosja – dokonały podziału i pełnego podporządkowania Rzeczpospolitej. Potem, za sprawą inwazji Napoleona na Europę i zmianie porządku politycznego, powstał zalążek nowego państwa polskiego – Księstwo Warszawskie, z elektorem saskim na czele. Klęska Napoleona i Kongres Wiedeński (1815) położyły ostateczny kres państwowości polskiej na ponad 100 lat. W tym samym czasie wybuchały w Europie rewolucje, powstawały i znikały krótkotrwałe efemerydy nowych tworów terytorialnych. Zniknęło również Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego (1806). W żadnym wypadku nie oznaczało to takiego ............................................................ 2 S. Chwin, Polaków łączy tylko ból, Gazeta Wyborcza, 2.05.2010


„Ofiara” jako centralny motyw polskiej narracji narodowej. Szkic do tematu

poczucia klęski i długotrwałego podporządkowania obcemu panowaniu jak w przypadku Polski. Szok wśród elit politycznych był tym większy, że w tym samym czasie – mimo wewnętrznego kryzysu gospodarczego (wówczas to Georg Forster pisze z Wilna o „polnische Wirtschaft”) – uchwalona zostaje w Warszawie pierwsza w Europie konstytucja (1791). Polscy romantycy należeli do pokolenia „klęski i nadziei”. Najstarsi pamiętali czasy wolnej szlacheckiej Rzeczpospolitej, jej upadku i powstańczego zrywu pod dowództwem Tadeusza Kościuszki (1794), późniejszego bohatera Stanów Zjednoczonych. Najmłodsi brali udział w kolejnych powstaniach (1830/1831, 1863/1864). Wszyscy doświadczyli klęski nadziei związanej z wiarą „w misję Napoleona Bonaparte dla narodu polskiego”. Isaiah Berlin oparł definicję europejskiego romantyzmu na dwóch elementach: niezłomnej woli i braku struktury rzeczy. Niezłomna wola oznacza, że celem ludzkości jest nie wiedza, lecz tworzenie wartości po to, by niezależnie od wiedzy stwarzać własną wizję świata: świat człowieka jest taki, jakim on sam zechce go uczynić3. Brak struktury oznacza, że świat jest nieustanna kreacją. W tę przestrzeń definicyjną wpisuje się polski romantyzm wsparty wspomnianymi doświadczeniami historycznymi. Jego „polskość” była tak silna, jak „niemieckość” niemieckiego czy „francuskość” francuskiego romantyzmu. Jedna cecha tylko go różniła od europejskich nurtów: Nawet w minimalnym stopniu nie był związany z liberalizującym się w Europie bogatym mieszczaństwem, ponieważ… wówczas go w Polsce po prostu nie było4. Romantyzm polski zawładnął nie tylko sferą literatury, sztuki i filozofii, lecz również polityki. Ten związek miał odegrać decydującą rolę w ewolucji polskiej tożsamości narodowej. Brak struktur niepodległego państwa i zbrojna walka o odzyskanie niepodległości spowodował, że wszyscy polscy romantycy nawiązywali do tego tematu. Mimo że stosunkowo szybko powstały zastępcze struktury polskiej państwowości na emigracji (głównie w Paryżu, ale też w Londynie i Brukseli), narodowi poeci (Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Cyprian Kamil Norwid, Zygmunt Krasiński) stawali się „głosem ludu”. Ich wizje przenikały do języka polityki i oddziaływały nie tylko na wyobraźnię, ale także na praktykę działalności politycznej. Z tego powodu polski romantyzm rozumiem nie tylko jako kategorię literackiej epoki, lecz jako zrytualizowany przekaz pamięci kulturowej. Poprzez społeczną obecność tworzył on jeszcze „za życia” symboliczną ikonosferę, w której opisywano i definiowano nowoczesną narodową tożsamość. Siła ukształtowanego wówczas kodu tożsamościowego polegała na tym, że wysoka jakość literatury i inicjacyjna siła narodzin mitu (wydarzenia przełomu XVIII i XIX wieku) spotkały się z brakiem alternatywnej narracji (brak silnych struktur społecznych) i oczekiwaniami elit społecznych. Dla wprowadzenia w atmosferę i ideowe konstrukcje polskiego romantyzmu odwołam się do jednego przykładu, fragmentu najważniejszego romantycznego poematu Adama Mickiewicza, „Dziadów”, części trzeciej: Teraz duszą jam w moję ojczyznę wcielony; Ciałem połknąłem jej duszę, Ja i ojczyzna to jedno. ............................................................ 3 I. Berlin, Korzenie romantyzmu. Wykłady Mellonowskie w zakresie sztuk pięknych wygłoszone w Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie, tłum. A. Bartkowicz, Poznań: Zysk i S-ka, 2004, s. 176-178. 4 M. Król, Romantyzm. Piekło i niebo Polaków, seria: Polskie Obrachunki na Koniec Millennium, Warszawa: Fundacja Res Publica, 1998, s. 32-33.

169


Robert Traba

Nazywam się Milijon – bo za milijony Kocham i cierpię katusze. Patrzę na ojczyznę biedną, Jak syn na ojca wplecionego w koło; Czuję całego cierpienia narodu, Jak matka czuje w łonie bole swego płodu. Wszyscy stawali się „synami narodu bez ojczyzny” zarówno w Wilnie, Lwowie, jak Warszawie i Krakowie. Szok utraty ojczyzny stawał się nakazem dla każdej jednostki (w myśl wówczas wąsko rozumianego narodu polskiego), by walczyć o jej odzyskanie. W ten sposób interesy narodowe utożsamiały się z indywidualnymi. Misją jednostki stawała się nie demokratycznie rozumiana wolność, lecz bezgraniczne poświęcenie „za naród”. Dla jej dobra romantyczny bohater składał w ofierze własne życie. Spełniał swoją misję i był jednocześnie tragiczny, osamotniony. Trzy pary przeciwstawnych pojęć tworzyły paradoksalnie jedność romantycznego (tragicznego) przesłania: jednostka versus zbiorowość, wolność versus konieczność, miłość do ojczyzny versus akceptacja nawet nieetycznej walki w jej obronie. Wzór przeciwstawnych dążeń stał się – zdaniem polskiej literaturoznawczyni, Marii Janion – wzorem kultury polskiej. Wokół niego się wszystko obracało i zawsze z tragicznym skutkiem5. W szczególną formę polskiego romantyzmu rozwinął się mesjanizm, który przedstawiał Polskę jako „Chrystusa narodów”. Był próbą poprzez związek z religią nadania sakralnego sensu poniesionym ofiarom i cierpieniom. 2. (Re-)interpretacje: romantyzm (= mit ofiary) w pamięci kulturowej

170

Zwycięstwo wojsk polskich w bitwie pod Warszawą w lipcu–sierpniu 1920 roku, ponad 5 milionów ofiar drugiej wojny światowej, powstanie warszawskie, Katyń, Monte Casino… Często bywa tak, że wymienione tragiczne wydarzenia/fakty nabierają sakralnego znaczenia. I tak zamiast bitwy warszawskiej 1920 roku mówi się o „cudzie nad Wisłą”. Układane są one w ciąg przyczynowo-skutkowy, którego konkluzją jest teza o „szczególności losów narodu polskiego” skazanego na cierpienie w imię wyższych wartości. Nie powstała do tej pory alternatywna narracja, która połączyłaby w pozytywną, wolnościową opowieść: Konstytucję 3 Maja (1791), rewolucję 1905 roku, odzyskanie niepodległości (1918), „Solidarność” (1980/1981), „okrągły stół” (1989) i pierwsze (pół-)wolne wybory w bloku komunistycznym (4 czerwca 1989). Potencjał takiej tożsamościowej opowieści o historii istnieje i – być może paradoksalnie – jej rozwinięcie byłoby kolejnym krokiem modernizującej reinterpretacji nie tylko romantyzmu, ale polskiej tożsamości? Problem bowiem nie polega na odrzuceniu czy zanegowaniu sensu romantycznego przesłania. Daleki od idei mesjanistycznych polski pisarz i publicysta, Józef Czapski, który po drugiej wojnie światowej większość swojego życia spędził we Francji, napisał, że polscy poeci romantyczni są tym dla Polaków, czym prorocy dla Żydów6. Ta wypowiedź nie była ideową deklaracją, lecz opisem stanu emocjonalnego związku z przesłaniem romantyzmu. Współcześni badacze (Janion, Król) są jednak zgodni, że nie przesłanie romantyków było ważne dla Polaków, ............................................................ 5 M. Janion, Płacz generała. Eseje o wojnie, Warszawa: Wydawnictwo Sic!, 1998, s. 251. 6 Tamże, s. 211.


„Ofiara” jako centralny motyw polskiej narracji narodowej. Szkic do tematu

lecz jego interpretacje. Historia Polski od lat 20. XIX wieku stanowi w przeważającej mierze kontynuację, reinterpretację, zbanalizowanie i potępienie romantyzmu7. Można by stworzyć cały katalog polskich twórców, którzy przeciwstawiając się romantyzmowi, wiktymologii, mitologii cierpienia, jednocześnie stale odnosili się do romantycznych kategorii narracyjnych: odwagi, honoru, tradycji narodowej. Noblista Czesław Miłosz, Stanisław Lem, Jerzy Giedroyc, Andrzej Wajda, Adam Michnik – to tylko przykłady niektórych osobowości znanych również w Niemczech. Centralnym polem sporu jest w tym kontekście od 70 lat druga wojna światowa i jej skutki. 10 lat przed słynną tezą Theodora Adorno, że pisanie wierszy po Oświęcimiu jest barbarzyństwem, polski poeta, Andrzej Trzebnicki, ogłosił „śmierć liryki”. Umarła w 1939 roku, ponieważ skończyła się epoka słów […], musi się zacząć epoka czynu. Konsekwencją tego przesłania stał się powrót do XIX-wiecznego mitu „Polaka – żołnierza, walczącego i umierającego za wolność ojczyzny”. Kontynuacją tego wątku – również polemiki z nim – była cała polska literatura po-wojenna, w której „cierpiętniczość” zderzała się z „bohaterstwem”. Pierwszym, który się temu mitowi przeciwstawił (i znalazł potem kontynuatorów), był, znany z „Opowiadań oświęcimskich”, Tadeusz Borowski. Istota Auschwitz według niego polegała na tym, że upadlał zarówno ofiary, jak i sprawców. Zarówno esesman, jak i więzień stawali się trybami w zbrodniczej machinie. Każde działanie zwiększające szansę na przetrwanie odbywało się kosztem drugiego człowieka. Kategorie patriotyzmu, poświęcenia dla ojczyzny w zderzeniu z totalną machiną śmierci przesunięte zostały na marginalny plan. Ta analiza więźnia Auschwitz, młodego pisarza – napisana prawie dwadzieścia lat przed tym, jak „Auschwitz” stało się europejskim (też niemieckim) miejscem pamięci – wyznaczyła ramy powojennego sporu o „polską ofiarę”. Dzisiaj najmocniej wpisuje się w nią spór o model interpretacji powstania warszawskiego. 3. „…einen Stich geben”: nowa perspektywa Katastrofa samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem, 10 kwietnia 2010 roku, z 96 osobami na pokładzie otworzyła w Polsce niezwykle ostrą dyskusję o sensie i znaczeniu ofiary w konstrukcji polskiej tożsamości narodowej. Śmierć publicznych, w większości znanych osób, z tragedii osobistej/rodzinnej przekształciła się w polityczno-religijny spektakl, w którym pierwszoplanową rolę odgrywa spór o krzyż8. U większości zagranicznych komentatorów wywoływał on zdziwienie, niezrozumienie, ironię. W Polsce rozpala do dziś skrajne namiętności. W kontekście polskiego dyskursu ofiary jest on kolejną odsłoną sporu, którego centralną osią jest spadek po romantyzmie. Odniosę się tylko do dwóch przykładów reinterpretacji romantycznego mitu ofiary, które nazwałem: „Nie chcę być Alkestis…” i „polskie puenty”. Najciekawszą w ostatnich latach reinterpretację mitu ofiary w polskim (a być może i europejskim) dyskursie tożsamościowym przedstawił reżyser teatralny, Krzysztof Warlikowski w dramacie „(A)pollonia” (2009)9. W uniwersalny dyskurs ofiary, reprezentowany przez bohaterki drama............................................................ 7 M. Król, dz. cyt., s. 4. 8 Zob. w tym kontekście książki D. Kosińskiego, Teatra polskie. Historie, Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2010; Teatra polskie. Rok katastrofy, Warszawa: Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego; Kraków: Wydawnictwo Znak, 2012. 9 Odwołuję się, również w cytatach, do spektakli z 4 i 5 czerwca 2010 r. podczas przeglądu „Polski Express III” w Berlinie w ramach międzynarodowego projektu Promised City.

171


Robert Traba

tów greckich, Ifigenię i Alkestis, włączył Apolonię Machczyńską, autentyczną bohaterkę opowiadania Hanny Krall10. Ifigenia ginie ofiarowana przez swojego ojca bogom, jako ofiara za zwycięstwo w wyprawie pod Troję (ofiara za ojczyznę). Alkestis dobrowolnie oddaje życie za swojego męża. Apolonia oddaje swoje życie, ratując żydowskie dzieci w czasie drugiej wojny. Jaki sens ma taka ofiara? Warlikowski wyciąga to pytanie z wyjątkowości historii Polski. Poprzez odwołania do antycznej tragedii (Ajschylos, Eurypides) i Holokaustu nadaje mu charakter uniwersalny. Czy jako grupa, jako wspólnota potrzebujemy „naszych ofiar”, które giną, umierają, są mordowane dla sprawy, dla narodu, dla dobra następnych pokoleń? Warlikowski indywidualizuje ten problem. Pokazuje konieczność i bezsensowność „śmierci za…”. Kulminacyjną sceną sztuki jest monolog syna Apolonii odbierającego kilkadziesiąt lat po jej śmierci medal „Sprawiedliwy wśród Naród Świata”: Matka uratowała niewinne dzieci, ale on stracił matkę. Czy to ma sens? Dialog między synem a uratowaną Żydówką dopełnia dramaturgię wyboru (Część II, Scena IV):

172

SŁAWEK Chciałbym jeszcze coś dodać. Nie ja powinienem tutaj stać. Ja jestem zamiast. Był starszy brat. Był ojciec mamy. Oni odbieraliby medal. Gdyby żyli... Sam zostałem... To jestem. SĘDZIA Razem z Apolonią zginęli? SŁAWEK Nie. Brat ratował psa. Można powiedzieć, że też ratował życie, tylko że psa. A dziadek nie ratował żadnego życia. Poza własnym. Czy człowiek nie ma prawa ratować własnego życia? [podkreślenie RT] […] SŁAWEK Moja matka ryzykowała życie, chociaż miała nas... RYFKA Pan ma żal do niej? SŁAWEK Już nie. Już jej wybaczyłem. RYFKA Mojej matki też nie ma. SŁAWEK Moja matka mogła wybierać. RYFKA To ja mam pana teraz przeprosić? Bo przeżyłam? SŁAWEK Proszę, niech pani mnie przeprasza, jeśli pani chce. Niech mnie pani przeprasza, proszę bardzo. SĘDZIA Przepraszam! […] ............................................................ 10 H. Krall, Pola, w: tejże, Tam już nie ma żadnej rzeki, Kraków: a5, 2001.


„Ofiara” jako centralny motyw polskiej narracji narodowej. Szkic do tematu

Reżyser pozostawia nas z tym pytaniem. Bez patosu, patriotyzmu, wiary w naród. Pozostawia nas z tym pytaniem, ale wcześniej (Część I, Scena XI–XII) wprowadza nas w uniwersalnie ludzką grozę dylematu o sensowności „śmierci za innych”, który kulminuje nawiązującym do antycznej tragedii monologiem uratowanego przez Alkestis Admeta (Część I, Scena XIII): Stoję tu przed wami. Patrzcie na mnie. Patrzycie? Z pogardą, prawda? Ależ tak, pogardę widzę w waszych oczach. Pogardę i wstręt. I poczucie wyższości. Wy byście takiej ofiary nie przyjęli. Ofiary z życia. Przenigdy! Wy wolelibyście umrzeć. Ktoś wolałby umrzeć? Pani? Pan? Pan nie? No to jest nas dwóch na tej sali, zawsze raźniej. Bo reszta – bardziej kocha cudze życie niż własne. My kochamy własne życie. A to grzech! Pewien Żyd powiedział, że grzechem jest przeżyć, jeśli zabrało się komuś kromkę chleba. Kromkę chleba! A jeśli życie zabrało się, to co? Przepraszam za to, że chciałem żyć. Ale nie proszę was o litość. Nie proszę was o nic. Czy jest tutaj ktoś, kto kocha czyjeś życie bardziej niż swoje?

[wszystkie podkreślenia RT]

Tydzień po katastrofie pod Smoleńskiem biskup Kościoła ewangelicko-reformowanego w Berlinie podczas nabożeństwa żałobnego powiedział: My, nie Polacy, mamy czasami trudności ze zrozumieniem polskiego patosu – we wszystkich możliwych sporach widzimy od razu uzbrojonych w lance, galopujących na koniach patriotów z powiewającymi na wietrze flagami – i znowu: Do walki! O świętości! Do ostatniego boju – przeciw czołgom: Nicea albo śmierć! Lecz w tych trudnych dniach obok polskiego patosu istnieje i to, co Karl Dedecius określił jako polskie puenty – ostra satyra, poczucie absurdu, czarny humor. Właśnie my, Niemcy, powinniśmy rozumieć, że ów patos rzeczywiście wyrasta z pathein, czyli doświadczenia głębokiego cierpienia. Żądanie, by w proponowanym podziale głosów w UE uwzględnić miliony Polaków zamordowanych w drugiej wojnie światowej, można uznać za dziwne, ale dla nas, Niemców, powinno ono być bolesnym ukłuciem (Stich geben)11. 4. Ekskurs: Ofiara i sens narodowych metanarracji Nie chciałbym na koniec – przywołując słowa biskupa Matthiasa Loerbroksa – zaproponować zamiast negatywnego pozytywny stereotyp postrzegania Polaków i naszych problemów z samoidentyfikowaniem się. Chciałbym, żeby refleksja nad „polską ofiarą”, romantyzmem itp., była rodzajem „bolesnego ukłucia” utrwalonych wyobrażeń. Być może jest tak, że romantyzm jeszcze długo pozostanie centralnym punktem odniesienia w redefiniowaniu polskiej tożsamości. ............................................................ 11 Matthias Loerbroks, fragment mowy żałobnej w Katedrze Francuskiej Kościoła ewangelicko-reformowanego na Gendarmenmarkt w Berlinie, 17.04.10 (za udostępnienie tekstu mowy dziękuję).

173


Robert Traba

174

Jeżeli tę perspektywę przyjmiemy jako fakt, a nie karę czy kuriozum, można będzie z niej czerpać nowe inspiracje, ciekawe postawy na mapie europejskiej mozaiki tożsamości. Przygotowując ten tekst do druku, przypomniałem sobie przełomowe dzieło francuskiego filozofa Jeana-Françoisa Lyotarda „Kondycja ponowoczesności”. W roku 1979 Lyotard ogłosił, że przejście od modernizmu do ponowoczesności następuje wraz z pojawieniem się nieufności w stosunku do metanarracji. Kilkanaście lat później Francis Fukuyama obwieścił „koniec historii”. Przypomniałem sobie te dwa fundamentalne przesłania na otwarcie nowego wieku nie bez powodu. Czyżby nasz temat o ofierze, będącej centralnym motywem polskiej narodowej opowieści o historii był – w konfrontacji z manifestami humanistyki XXI wieku – przysłowiowym odkrywaniem trupów w szafie dawno przebrzmiałych tendencji w badaniu historii? Historie narodowe czy binarodowe należą przecież – zgodnie z tą tendencją – do metanarracji schyłku XIX i XX wieku? A może jest właśnie odwrotnie? Być może jesteśmy w punkcie bez odwrotu, który wymaga od nas nie tyle odesłania do lamusa, co ponownej redefinicji podejścia do tzw. historii narodowych? Przeżywamy nie tylko w Polsce, w całej Europie „koniec epoki świadków” XX-wiecznych tragedii, które inspirują nowe (czasami tylko „odświeżane”) pytania o tożsamość, pamięć zbiorową itp. Nie będę ukrywał, że to ostatnie pytanie pełni dla mnie bardziej rolę intelektualnej inspiracji/ prowokacji w kontekście opracowywania i przemyśliwania 9-tomowego wydawnictwa „Polsko-niemieckie miejsca pamięci”12 niż rzeczywistego dylematu badawczego. W formie oznajmującej to pytanie jest również pierwszą tezą całego dzieła, którego podjęliśmy się wspólnie z ponad 100 autorami: Chcemy zmierzyć się z problemem redefinicji tradycyjnego podejścia do historii narodowych. Cel tak postawionego zadania ma podwójny wymiar. Jak tworzyć nowy paradygmat w badaniach tożsamości i pamięci narodowych, by po pierwsze uniknąć dominacji normatywnej funkcji historii? Jak po drugie w praktyce badawczej stosować i upowszechniać interdyscyplinarność, by wzbogacić perspektywę poznawczą i jednocześnie nie wpaść w pułapkę wielodyscyplinarnych monologów? I wreszcie po trzecie jak racjonalnie chronić autonomiczność badań naukowych, by w opowiadaniu „historii narodowych” pozostać podmiotem, a nie przedmiotem tzw. polityki historycznej? Jestem przekonany, że Lyotard nie miał racji, mówiąc że nastąpił „koniec wielkiej narracji”. Dyskurs „polskiej ofiary”, „niemieckiego wypędzenia” czy „francuskiej kolonizacji” jest tego najlepszym dowodem. Lyotard miał jednak rację, niedowierzając narodowym narracjom. Nazwałbym to niedowierzaniem badawczym. Z jednej strony teraźniejszość konfrontuje nas bardziej niż wcześniej z pluralizacją dyskursu tożsamościowego poza określonymi narodowymi społecznościami. Z drugiej strony różni się nie tylko instrumentarium badawczym historyków. Dzięki wpływowi transnarodowych koncepcji, historii wzajemnych oddziaływań czy popularnej historie croisée możemy ominąć pułapkę remitologizacji historii. „Moją ucieczką” była próba ukazania różnych kontekstów interpretacji polskiego romantyzmu w nawiązaniu do dyskursu ofiary. Chciałbym, aby ta interpretacyjna polifonia pozostała w pamięci czytelnika najważniejszym przesłaniem. Robert Traba ............................................................ 12 Polsko-niemieckie miejsca pamięci, red. R. Traba, H. H. Hahn, współpr. M. Górny, K. Kończal, t. III – IV, Warszawa: Scholar, 2012-2013 (pozostałe dwa tomy ukażą się w roku 2014).


Miejsca 175


176


Frédérique LAURENT

O poezji alzackiej po 1945 roku

Frédérique Laurent francuska tłumaczka literatur niemieckiej i polskiej, a także alzackiej i włoskiej, nowelistka; ostatnio prowadzi warsztaty translatorskie na uniwersytetach w Paryżu i Strasburgu; przełożyła m.in. utwory prozatorskie Stefana Chwina, Andrzeja Stasiuka, Krzysztofa Rutkowskiego, Martina Mosebacha.

Kontekst historyczny i kulturowy Z powodu swojego położenia geograficznego Alzacja czterokrotnie zmieniała przynależność narodową w latach 1870-1945, co głęboko wpłynęło na jej życie kulturalne, artystyczne i literackie. Po zakończeniu wojny francusko-pruskiej decyzją traktatu pokojowego we Frankfurcie 10 maja 1871 roku większa część Alzacji oraz północna Lotaryngia przeszły pod panowanie nowego Cesarstwa Niemieckiego, które powstało po zwycięstwie Prus i krajów z nimi sprzymierzonych nad Francją. Alzacja stała się więc częścią Reichsland. Wydarzenie to miało traumatyczne konsekwencje dla większości jej mieszkańców. Zawieszenie broni z 11 listopada 1918 roku, które kończyło pierwszą wojnę światową, przywróciło Alzację i Lotaryngię Francji, co potwierdził traktat wersalski 29 czerwca 1919 roku. Dyktat wersalski uniemożliwił jakiekolwiek pojednanie francusko-niemieckie, a nieustępliwość premiera Clemenceau doprowadziła do „utraty pokoju” w Europie. Koniec drugiej wojny światowej na tych terenach to wyzwolenie Alzacji zimą 1944-1945 roku, klęska III Rzeszy, zawieszenie broni 8 maja 1945 roku, to koniec bolesnej okupacji hitlerowskiej, ale również fatalna zmiana w stosunku do dialektu alzackiego. Wybór tego języka po 1945 roku

177


Frédérique Laurent

w wersji pisanej i mówionej interpretowano jako akt polityczny. Kolejny dyktat, tym razem przybyły z „wewnątrz”, z Paryża mianowicie, zabronił oficjalnie – po raz pierwszy w historii krainy – nauki języka niemieckiego w szkole podstawowej. Niemiecki język literacki, który jest pisaną ekspresją alzackich dialektów mówionych, zniknął z życia publicznego i religijnego. Dialekt alzacki natomiast prześladowany był nawet na szkolnym podwórku. Mówienie nim odtąd stało się pretekstem do karania, co dzieci i młodzież dotknęło najbardziej. Hasło ówczesnych jakobinów C’est chic de parler français (szykownie, elegancko jest mówić po francusku), którym posługiwali się zainteresowani zniknięciem języka i kultury regionalnej funkcjonariusze francuscy w tamtej epoce, dobrze oddaje ówczesny dramat patriotycznie nastawionych do swojej tożsamości Alzatczyków. Trzeba było czekać do reformy Holderitha w 1972 roku, żeby niemiecki powrócił do nauczania w szkolnictwie podstawowym. Pojawił się także silny i zorganizowany opór, który miał na celu obronę dialektu alzackiego oraz tutejszej kultury, w której mieszały się przecież trzy języki: francuski, niemiecki, alzacki. To poeci stali u sterów tego ruchu i to oni leczyli rany zranionych dusz… Od 1945 do 1968 roku – barwna mozaika ułożona z tradycji i nowoczesności

178

W okresie powojennym poeci głównie piszący w literackim niemieckim decydują się na obronę i upowszechnianie „alzackości”, wybierając tradycję poezji dwujęzycznej, co w przyszłości stało się opoką kultury alzackiej. Należał do nich Gaston Peter (1895-1992) – poeta, winiarz, samouk literat, filozof i humorysta, posługujący się językiem i stylem wielkich autorów z epoki Alzacji niemieckiej lat 1871-1918. Fizyk Alfred Kastler (1902-1984), laureat nagrody Nobla, autor „Europe ma patrie. Deutsche Lieder eines französischen Europäers”, opublikowanej przez Librairie Martin Flinker w Paryżu. Poeta Yvan Goll, znany dzisiaj na całym świecie. Poważna część poezji pisanej w dialekcie alzackim nie miała nic wspólnego ze współczesnymi kierunkami literackimi. Z powodu widocznego epigonizmu, najczęściej o rodowodzie folklorystycznym, nie znajdowała odbiorców w ówczesnym środowisku literackim. Jednak wielu tego typu pisarzy przyczyniło się do rozwoju dziedzictwa kulturowego Alzacji. Ich nazwiska przewijały się w licznych antologiach i są ogólnie znane. Chciałabym jednak przywołać tylko niektórych: Émile Storck (1899-1973), spełniony artysta, tłumacz Baudelaire’a i Verlaine’a; Marguerite Haeusser (1910-1998); Toni Troxler (1918-1998); Henri Mertz (1919-1993); Paul Sonnendrücker (1921-2011); Raymond Matzen (1922), poeta i dialektolog; Auguste Wackenheim (1925-1998), lekarz, założyciel „Revue Alsacienne de Littérature” (w 2013 roku świętowano 120. edycję tegoż czasopisma); Georges Zink (1909-2003), doskonały germanista; Jean-Paul Gunsett (1925), wybitny interpretator poezji, autor adaptacji sztuk francuskich… W latach 50. teatr i kabaret, stosownie do swojego znaczenia w tradycji kultury niemieckiej, odegrały znaczącą rolę w podtrzymaniu dialektu alzackiego na scenie oraz w życiu publicznym. Splot tradycji i odrodzenia objawił się w nowych gatunkach, a mianowicie w słuchowiskach i w kabarecie pełnym humoru, satyry, samoośmieszania, jak na przykład w „De Barabli” (przekształcenie francuskiego słowa parapluie – parasol) autorstwa Germaina Müllera (1923-1994) z 1946 roku, granym około czterdziestu lat, w którym naigrywano się z regionalnych i krajowych polityków, urzędników, panujących mód. Germain Müller nie pisał tylko wierszy do swojego kabaretu, ale


O poezji alzackiej po 1945 roku

też i liryki, które pozwalają go uznać za autentycznego poetę. Największym jego osobistym osiągnięciem okazała się sztuka teatralna z 1948 roku zatytułowana „Enfin… Redde m’r nimm devun” [Przestańmy w końcu o tym rozmawiać] – najczęściej grane w minionym stuleciu przedstawienie teatralne. Niektórzy pisarze międzywojenni, nadal aktywni po 1945 roku, pozostali forpocztą poezji alemańskiej (dialekt alzacki należy do języka alemańskiego z rodziny języków germańskich). Lina Ritter (1888-1981) debiutowała dramatem w języku niemieckim w 1911 roku. Po opuszczeniu Alzacji zamieszkała w Fryburgu Bryzgowijskim ze swoim mężem, nadal pisząc utwory po niemiecku. Po 1945 roku związała się literacko z radiem w Strasburgu („Chroniques du Sundgau”, słuchowiska). Nakładem własnym opublikowała w 1965 roku „Elsasseschi Haiku”, swoje arcydzieło poetyckie, które nie wzbudziło jednak żadnego zainteresowania. Całość jej dzieł pisanych w intencji pogodzenia francusko-niemieckiego i zjednoczonej Europy nosi charakter tradycyjnej poezji typowej dla literatury regionalnej (Heimatliteratur) z początku XX wieku. Nathan Katz (1892-1981) „wyśpiewuje” swoją małą ojczyznę Haimet w języku okolic Sundgau: Sungäu, Haimet Vo dir will i Lieder singe in dinere üralte häärlige Sproch Will ich verzälle un räde vo dr… (Sundgau, moja ojczyzno mała, to ciebie trzeba mi śpiewać w języku dawnych czasów, mój cudzie, który trzeba chwalić…) Ale Nathan Katz w tych alemańskich wierszach uprawia lirykę o tematach uniwersalnych, a jego Sundgau staje się obrazem czysto literackim. Czytelnicy francuscy odkryli twórczość tego autora dzięki jednemu z najwybitniejszych poetów i tłumaczy, jakim był Eugène Guillevic1 (1907-1997), który dogłębnie opanował dialekt alzacki podczas młodzieńczych lat spędzonych w miejscowości Ferrette. Tak Guillevic opisał ich długoletnią i wierną przyjaźń: Co za pisarz! Uwielbiam jego dobry charakter maskowany złośliwościami, jego szlachetność. Podziwiam jego precyzję, nadzwyczajne wyczucie konkretu. Z kolei Nathan Katz przełożył część wierszy Guillevica („L’Armoire”, „Carnac”, „Bruyère”). Poezja Nathana Katza w omawianym okresie wyraża najpełniej to, co zwiemy poezją alzacką, ponieważ czerpie ona swoje inspiracje ze „starego źródła” języka swojej krainy, uniwersalizując przy tym jego właściwości i tematy. Inni tłumacze jego dorobku literackiego na język francuski to Jean-Paul Dadelsen, Claude Vigée, Alfred Kern, Jean-Paul Klée, André Weckmann2. Od 1968 do 1980, zaangażowanie i odrodzenie: od manifestu kulturalnego po świadectwo estetyczne Na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia poezja pisana w dialekcie alzackim silnie zaznacza swoją obecność. Rodzi się wówczas poezja krytyczna, często zaangażowana, całkowicie ............................................................ 1 Zob. Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 36/2005, s. 124. 2 Zob. Borussia. Kultura. Historia. Literatura, 40/2006, s. 66.

179


Frédérique Laurent

odmienna od tradycyjnej poezji tutejszej. Odpowiada ona zmianom zachodzącym w językach dialektalnych rodziny germańskiej (ponad granicami państwowymi) w duchu jedności alemańskiej. Mówi się nawet o „Międzynarodówce alemańskiej”. Polega to na idei połączenia ruchu ekologicznego i antynuklearnego występującego na linii Renu (Fessenheim, Wyhl, Kaiseraugst), ruchu pacyfistycznego, którego motorem jest wiara w moc wyzwolicielską oraz krytyczną samego słowa (języka). Pojawiają się liczne stowarzyszenia, w tym Cercle René Schickele, w sposób awangardowy upowszechniający dialekt oraz tzw. triphonie (trójjęzyczność), której prawodawcą był poeta, prozaik, tłumacz i pedagog André Weckmann (1924-2012). Po tym bojowym okresie protestów nastąpiła dekada rezygnacji, chociaż pod koniec lat 70. ponownie umocniła się świadomość lingwistyczna i estetyczna: upowszechniła się wiedza o tym, że poezja alzacka jest zagrożona nawet u podstaw swojego języka. André Weckmann poprawił wizerunek poezji, publikując we współpracy z Jean-Paul Gunsettem i udziałem Claude’a Vigée (ur. w 1921) kolekcję tomików, czyli „Petite anthologie de la poésie alsacienne” ilustrowanej przez Camille Clausa (1920-2005) z kręgu malarzy Auguste Herbina i (Jean) Hansa Arpa. André Weckmann w VII zbiorku serii tak tłumaczył swoje intencje: Alzatczycy, moi bracia, ten tom wierszy jest napisany specjalnie dla was, w języku znanym wyłącznie przez was samych: w zorndààlisch, kochersbarjisch, strossburjisch, koïné unterlandisch… To gwary, które, jak się wydaje, już niczemu nie służą, ale dla nas zawierają ważkie przesłanie: być Alzatczykiem w Alzacji. Elsasser sebn Em Elsàss.

180

André Weckmann w latach 70. XX wieku był czołowym reprezentantem alzackiego ruchu na rzecz obrony języka „Protest-Mundart”, a prestiżowa nagroda Hebel-Preis otrzymana w 1976 roku podkreśliła tym bardziej wagę literatury alzackiej. Podczas uroczystości przyznania nagrody z humorem przywoływał trudną rolę poety w Alzacji, w której – bez względu na to, co się dzieje i na to co się mówi – Culture (francuska) oraz Kultur (niemiecka) wzrastają obok siebie. Pozostający w kręgu André Weckmanna Conrad Winter (1931-2007) uprawiał nowoczesną poezję łączącą nadrealizm, awangardowe eksperymenty z zaangażowaniem. Następnie publikacjami typu „Lieder vunn Sunnebluem” (Ody do słonecznika) powrócił do poezji regionalnej. Claude Vigée, pomimo iż w latach 1960-1984 wykładał literaturę porównawczą na uniwersytecie w Jerozolimie, także mocno odcisnął swoją obecność w literaturze alzackiej, biorąc od lat 60. aktywny udział w jej odnowie. Jego podwójne pochodzenie silnie wpłynęło na całą jego twórczość: Jestem alzackim Żydem. A więc podwójnie i Żydem, i Alzatczykiem. W 1971 roku publikuje „wiersz-plakat”, który powtórzy w latach 80.: „A birik em Dannewald. Un boileau dans la sapinière”. Jego dzieło literackie leży na skrzyżowaniu trzech kultur (żydowskiej, francuskiej, niemieckiej), ale poeta najbardziej oryginalnie wypowiadał się w dialekcie alzackim. Potwierdził to podczas mowy wygłoszonej z okazji przyznania mu nagrody Hebla (Hebel-Preis): Nie oszukujmy się. […]. Chodzi o to, aby pisać wartościową prozę czy poezję, która będzie pełnić rolę matrycy dla sensu zagrożonej egzystencji, poezję, która wyrazi w sposób unikalny, niemożliwy do naśladowania przez inne języki europejskie, sui generis żywą substancję tej krainy…


O poezji alzackiej po 1945 roku

Literatura na kresach po 1980 roku i w XXI wieku: wybór „trójjęzyczny” oraz „Kraina Nadreńska” Adrien Finck (1930-2008) wyraził jasno w „La stratégie du lierre” (1995), w wizyjnym i ważnym dla tożsamości alzackiej eseju, że poezja alzacka może pełnić rolę samodzielną oraz w pokojowym, połączonym obszarze francusko-niemieckiej krainy nadreńskiej odnaleźć swoje powołanie mediatora. W tamtej epoce Andrien Finck, poeta wizyjny i autentycznie nowoczesny, autor „Ode à la joie”, która w wersji alzackiej stała się kultowym utworem „Elsàssliad”, członek komitetu redakcyjnego „La Revue alsacienne de littérature”, już zaczął publikować poetów wybieranych przez niego pod kątem tej oryginalnej jedności symbolizowanej przez trzy języki: francuski, niemiecki, alzacki. W 1993 roku biblioteka uniwersytecka w Strasburgu poświęciła tutejszemu piśmiennictwu wielką wystawę zatytułowaną „Création littéraire en Alsace 1972-1993”, której ciężar został położony na tę międzygraniczną wymianę kulturową. Dowodzi ona, że literatura alzacka języka niemieckiego sięga najdawniejszej i najcenniejszej tradycji ukonstytuowanej w Alzacji, a sama poezja, pomimo zmniejszenia liczby ludności rodzimej, potrafiła się odrodzić w sposób fenomenalny. Książki wybitnych poetów, jak Adrien Finck, André Weckmann, Conrad Winter, często i regularnie wydawane są w Niemczech, a chęć pisania w „innym niemieckim”, połączona ze specyfiką regionalną, nie jest charakterystyczna tylko dla poetów (w tym wielu innych niż zaprezentowanych), ale również dla malarzy i ilustratorów, jak Camille Claus, Raymond Piela, Tomi Ungerer… Początek nowego stulecia (i tysiąclecia) zaznacza się poważnym wydarzeniem literackim, jakim jest publikacja zebranych dzieł poetyckich André Weckmanna pod redakcją Peter-André Blocha, wybitnego profesora na Université Haute Alsace. Wydanie to umieszcza literaturę regionalną w kontekście międzynarodowym oraz ukazuje związek współczesnej poezji pisanej w dialekcie z ideą Europy. Twórczość poety wyodrębniła się szybko z tradycyjnej poezji alzackiej. Posiłkowała się ona powojennymi odkryciami muzycznymi – jazz, negro spirituals; literaturą amerykańską oraz oczywiście najnowszą literaturą niemiecką, jak Grupa 47. Tematyka wierszy odnosi się głównie do spraw wojny, spraw społecznych, nowego widzenia krajobrazu, zmysłowości, tematów w niewielkim stopniu omawianych w dotychczasowej poezji rodzimej. W 2007 roku w siódmym tomie ukazuje się rozmowa przeprowadzona między André Weckmannem a Peter-André Blochem, w której poeta zastanawia się: Czy niedługo powiem żegnaj temu językowi, który przekazały mi całe pokolenia żyjące tutaj od 1650 roku? Czyż nie dotarłem do końca ścieżkami mego dialektu, który staje się anemiczny? Marzę bardzo o odkryciu jeszcze kolejnych dróg… Sukces i zainteresowanie, jakie wywołuje wystawa poświęcona całkowicie André Weckmannowi, a przygotowana przez Armanda Petera (wydawnictwo BF) w bibliotece uniwersyteckiej w Strasburgu, stała się dobrą odpowiedzią na to pytanie. Długa droga, la longue route zakończyć się miała dopiero wraz ze śmiercią poety w 2012 roku. Wydawnictwo BF w 2013 roku ponownie wydaje jedno z jego arcydzieł poezji alzackiej w trójjęzycznej wersji oryginalnej (triphonique) zatytułowanej „XIDIGAR, Aimer, Lieben”. Oto wstęp do zbioru:

181


Frédérique Laurent

prélude uneros emeharz uneharz enreros eharz eros

182

être le cœur du rêve être le rêve du cœur

ich schreib in den bachsand die vielfalt der liebe

Historia jednak trwa dalej. Pojawili się kolejni poeci w Alzacji, którzy wykorzystują miejscową tradycję do budowania wspólnych, współczesnych wartości w obszarze pokojowej, ponadgraniczej przestrzeni nadreńskiej. Mimo tego znaleźć można i „wstecznych intelektualistów”, którzy w dalszym ciągu optują za wybraniem swojego jednego języka (konsekwencją takiej postawy są kolejne przekłady ich dorobku). Jean-Paul Sorg w 1986 roku zareagował na taką postawę utworem napisanym w rodzimym dialekcie oraz języku francuskim zatytułowanym „Undergrund, Underground”. W 1990 roku założył pismo „Études Schweitzeriennes”, a w 2005 wydał antologię „Humanisme et mystique”. Poza tym pojawiły się wspólne projekty literackie mające na celu ożywienie literatury współczesnej w regionie Renu, jak np. „Allmende”, które obecnie wydaje wydawnictwo Info Verlag w Karlsruhe (regularnie publikuje wiersze poetów alzackich, a numer 87 w całości został poświęcony Alzacji). W Strasburgu „Revue Alsacienne de Littérature” w dalszym ciągu upowszechnia ideały otwartej tożsamości, podkreślając specyfikę regionalną i zarazem ponadgraniczną, publikując w tym duchu otwarcia różnorodne utwory literackie. Wreszcie wypada uhonorować znaczącą inicjatywę poetki Emmy Guntz, która bez wsparcia państwowego i regionalnego w 2011 roku rozpoczęła wydawanie kolekcji antologii (zajęły się tym Drey-Verlag oraz SALDE), w których skład weszły utwory około trzydziestu autorów z Badenii, Szwajcarii, Alzacji (m.in. Michèle Finck, Jacques Goorma, Sylvie Reff, Jean-Paul Sorg, Frédérique Laurent). Najnowsza antologia to „Der Apfel, c’est si bon, bis nin” ukazała się w listopadzie 2013 roku. Emma Guntz otrzymała również Hebel-Preis i jako pierwsza kobieta w historii przyznany przez miasto Deidesheim (Palatynat)w 2001 roku tytuł poety-rezydenta. Podczas pobytu w tym mieście napisała cykl poetycki „Dedesheimer Gedichte”, który ukazał się w zbiorze „Ein Jahr Leben” wydany w 2002 roku. Od 1989 była współorganizatorką „Biennale Littéraire Mitteleuropa” w Strasburgu-Schiltigheim – w marcu 2008 roku odbyła się dziesiąta i ostatnia edycja. W 2000 roku ukazał się jej ważny zbiór wierszy „Hasen sterben lautlos/couleur fraise, couleur framboise”, Gollenstein, Blieskastel/Le Verger, Strasburg, a ostatnio w 2009 „Späte Widmung (Tardive dédicace)”, wyd. Drey Verlag, Gutach. Epilog Jakobinizm francuski, który zżera zacofanych purystów – literatów paryskich i im podobnych z wielkich miast francuskich – ironizuje sobie jeszcze dzisiaj z twórczości wielkich poetów alzackich, której tak naprawdę nie zna. A to dlatego, że nadal jest „chic de parler français” i całkowicie ignorować istnienie języków mniejszości narodowych, w tym alzackiego. Oczywiście, problem


O poezji alzackiej po 1945 roku

zasadza się także w dystrybucji i upowszechnianiu tego typu dzieł w samym regionie oraz przede wszystkim w „bijącym sercu” Francji, czyli w Paryżu, który uważa, że jeśli coś pojawia się poza stolicą, to nie ma znaczenia („hors de Paris, point salut”). Konstatacja ta dotyczy nie tylko literatury alemańskiej (alzackiej), ale wszystkich literatur regionalnych we Francji, które są ofiarami protekcjonalnej polityki kulturalnej. A poezja to tym bardziej biedny krewny tego systemu. Jak można być poetą bretońskim czy alzackim, skoro Francja nie podpisała europejskiej karty praw i języków mniejszości narodowych (chociaż jest coraz bliżej). Jak można być Alzatczykiem od 1945 roku w scentralizowanym państwie? Tę ważką debatę zainicjował Monteskiusz w XVIII stuleciu w sławnym liście 30.: Jak można być Persem? I stale to pytanie jest aktualne! Frédérique Laurent z języka francuskiego tłumaczył Kazimierz Brakoniecki

183


Dariusz PAWLICKI

O rzekach, ale szczególnie o jednej

dariusz pawlicki (ur. w 1961), autor esejów, noweli, szkiców, wierszy; mieszka we Wrocławiu. Członek Związku Literatów Polskich.

Nie tylko bowiem człowiek jest w czasie, ale i czas jest w człowieku. św. Augustyn (XI księga „Wyznań”) Słońce nisko wisiało już nad horyzontem. Przechodząc obok cmentarzyka staroobrzędowców1, ujrzałem niedaleko przed sobą rząd wysokich drzew liściastych. Wyznaczały one, tak mniej więcej, przebieg Czarnej Hańczy. Kwadrans potem, po znalezieniu się na piaszczystej drodze, miałem tę rzekę po lewej ręce. Z tym że szedłem w przeciwnym kierunku, niż ona płynęła. To znaczy, że wędrując w jej górę, powracałem „do źródeł boskich, do Zasady”2. Józef Tischner, wypowiadając się na temat definicji wolności w systemach totalitarnych3, posłużył się, jako przykładem, spływem kajakowym:

184

............................................................ 1 Staroobrzędowcy (zwani także raskolnikami, a niewłaściwie starowiercami bądź starowierami), przeciwnicy zmian wprowadzonych w prawosławiu, w 1660 r., przez Patriarchę Moskwy Nikona. Wkrótce ruch uległ podziałowi na popowców (uznawali ideę kapłaństwa i hierarchii kościelnej) i bezpopowców (odrzucali jakąkolwiek strukturę kościelną i kapłaństwo sakramentalne). W następnych latach oba odłamy zaczęły podlegać dalszym podziałom. Poddawani okrutnym prześladowaniom na terenie państwa moskiewskiego staroobrzędowcy częściowo wyemigrowali. Osiedlili się m.in. w Wielkim Księstwie Litewskim. 2 W. Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa: Oficyna Wydawnicza Rytm, 2006. 3 Ks. J. Tischner, J. Żakowski, Tischner czyta Katechizm, Kraków: Wydawnictwo Znak, 1996.


O rzekach, ale szczególnie o jednej

Płyniesz z nurtem rzeki, masz w ręku wiosło i tak ustawiasz kajak, by płynąć wedle nurtu. Jesteś wolny, kiedy płyniesz z nurtem. Wedle marksistów, kiedy chcesz płynąć pod prąd, jesteś pozornie wolny. Masz pozorną wolność. Nie tylko od nadrzecznych łąk, na których pasły się nieliczne krowy i konie, ale i od pól, jakie mijałem po prawej stronie, ciągnął wyraźny chłód. Nie widziałem w ogóle ludzi, a domów niewiele. Było bezwietrznie i bardzo cicho, jak to na ogół ma miejsce przed zachodem słońca. Niedługo potem zacząłem oddalać się od Czarnej Hańczy. Ale po przejściu przez fragment lasu znalazłem się ponownie w jej pobliżu. * Do północy została godzina. Stałem z moim kuzynem Miłoszem na pomoście, na lewym brzegu Czarnej Hańczy (około 70 km od jej ujścia do Niemna). A ów brzeg, tak jak i przeciwległy, obwiedziony był pasem bagien, z rzadka porośniętych brzozami i sosnami. Noc była widna i jak okiem sięgnąć jedynym śladem ludzkiej działalności był ów pomost. Słychać było tylko szum trzcin. I nic więcej. Dopiero później rozległo się człapanie („człapanie” jest odpowiednim określeniem) łosia brnącego przez mokradło. Nie ujrzeliśmy go jednak w prześwicie ścieżki. Wiatr wiejący w jego stronę zdradził naszą obecność. I zwierzę znieruchomiało. Woda w rzece sprawiała wrażenie, jakby nie płynęła, trwała w miejscu. Choć jej powierzchnia drgała, załamywała się, oświetlana światłem księżyca. Obserwując ją, pomyślałem, że czas zatrzymał się, może nawet, co trudno pojąć, przestał istnieć. To by zaś znaczyło, że nastąpił powrót do sytuacji, jaka istniała przed stworzeniem świata przez narodzonego z ciemności Chronosa, jak uważali starożytni Grecy. Ów grecki bóg, podobnie jak m.in. egipscy Hah, Chons i Thot, stanowi bowiem uosobienie czasu, zarówno doczesnego, jak i uniwersalnego. Pamiętałem także, trudno bowiem ją zapomnieć, Heraklitejską sentencję o współzależności między wodą a czasem. Z tym że woda jest w niej wymieniona, a czas pozostaje w domyśle. Wymowa owej myśli jest jednak jednoznaczna: nie pozostawia cienia wątpliwości, przez co pozbawia nadziei. Rzeka, jak i wszelkie strumienie, strumyki, symbolizuje m.in. przeszkodę, barierę, powódź, niebezpieczeństwo, wtargnięcie, najazd, stratę, strach, potwora, przewrotność; niebiańskiego wysłannika, łaskę bożą, zejście do piekieł, wyrocznię; pomoc, obronę; wschód Słońca, życiodajne Słońce, urodzaj (z nawadniania gruntów), przemożną potęgę, siłę; ruchomą drogę; twórcze moce Natury, życie i śmierć, zasadę żeńską, płodność, odrodzenie, zmartwychwstanie; wytchnienie, radość, pokój, bezpieczeństwo, bogactwo [...]; zapomnienie4. Ale dla większości ludzi, oczywiście tych, którzy, przynajmniej jako tako orientują się (jeszcze) w symbolice, rzeka to czas, nieubłagany upływ czasu5. W takim razie płynący szybciej bądź wolniej nurt symbolizowałby czas przyśpieszający lub spowalniający swój bieg. Ale co kryłoby się za zmieniającym się stanem wody w rzece? Może natłok zdarzeń, choćby w postaci wojny albo ich liczbę niewielką, znamionującą czas pokoju? ............................................................ 4 W. Kopaliński, dz. cyt. 5 Tamże.

185


Dariusz Pawlicki

Powierzchnia Czarnej Hańczy wciąż skrzyła się w blasku księżyca. Nadal też było słychać jedynie szum trzcin. Trzcina zaś symbolizuje ogień, błyskawicę; królewskość, władzę, władzę ojca i nauczyciela, znaczenie, opiekę boską, Paschę; sprawiedliwość; mokradło, schronienie; kobietę, płodność, wiotkość, giętkość, słabość, delikatność, chwiejność, pokorę; życie, śmierć; człowieka, głos ludzki, śpiew, muzykę, pismo, literaturę, wiedzę, głupotę6. Z tą rośliną rosnącą przy brzegach wód i na mokradłach łączy się i ten cytat z Blaise’a Pascala: Człowiek jest tylko trzciną, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną myślącą. Nie potrzeba, by cały wszechświat uzbroił się, aby go zmiażdżyć: mgła, kropla wody wystarczą, aby go zabić. Ale gdyby nawet wszechświat go zmiażdżył, człowiek byłby i tak czymś szlachetniejszym niż to, co go zabija, ponieważ wie, że umiera, i zna przewagę, którą wszechświat ma nad nim. Wszechświat nie wie nic o tym7. * W dniu następnym z Czarną Hańczą miałem ponownie do czynienia. Tym razem w środku dnia, zresztą bardzo słonecznego. Ta słoneczność podkreślała jeszcze czerwoność licznych klonów, jako że był to schyłek września. Dostrzegłem czaplę siwą stojącą na pniu drzewa zwalonego do rzeki. Niewykluczone, że ściętego przez bobry. Tym bardziej że blisko miejsca, w którym przystanąłem, widziałem kilka pieńków pozostałych po brzozach. Opatrzone były wyraźnymi śladami po bobrzych siekaczach.

186

............................................................ 6 Tamże. 7 B. Pascal, Myśli, tłum. T. Żeleński (Boy), Warszawa: Instytut Wydawniczy Pax, 1989.


O rzekach, ale szczególnie o jednej

Na trasie mojej drogi powrotnej znalazła się wąska, ale solidnie zbudowana drewniana kładka. Jej łukowaty kształt miał na uwadze nie tylko swobodny spływ kry wiosną, ale również przepływ łodzi rybackich, jak też kajaków w okresie wakacyjnym. Bo jak zauważył cytowany już Pascal, rzeki to ruchome drogi, które zawożą człowieka tam, dokąd chce się udać8. O ile w nocy odnosiłem wrażenie, że woda w rzece nie płynie, to teraz, w słońcu, nie mogłem mieć żadnych wątpliwości, jak sprawy się mają – Czarna Hańcza płynęła. I to szybko. Most, jak i kładka, symbolizuje łączenie tego, co rozłączone w czasie i przestrzeni, połączenie dwóch światów, widzialnego i niewidzialnego, Boga i człowieka, sposób przekroczenia nieprzebytych przeszkód: sprawiedliwość, stałość; życie; trudność, wybór, próbę, niebezpieczeństwo, pragnienie zmiany, zmianę; pośrednictwo; Drogę Mleczną9. Jednakże most/kładka symbolizuje nie tylko konkretne przeciwieństwa, ale przeciwieństwa jako takie. A co takiego, oprócz brzegów, łączyła ta konkretna kładka? Także dwie wsie. One również reprezentują dwie wizje chrześcijaństwa. Jako że znajdująca się na prawym brzegu wieś Maćkowa Ruda jest katolicka. Natomiast znaczną część mieszkańców Budy Ruskiej, położonej na lewym, stanowią staroobrzędowcy (pierwotnie tylko oni ją zamieszkiwali). Rzeki pełniły zawsze rolę obronną. I z tą rolą kojarzy się opowieść będąca próbą wyjaśnienia pochodzenia drugiego członu nazwy: Czarna Hańcza. Otóż Aleksander Połujański napisał na ten temat następująco: Gdy Trojden, w. książę litewski, cofał się w 1282 r. z Rajgrodu, naciśnięty przez Mazurów, wykrzyknął: „gana cze!” (dosyć tutaj), i tu właśnie oparłszy się nieprzyjacielowi, odgraniczył się od kraju przezeń mu zabranego. Stąd rzeka zwana przez Litwinów „Gana-cze”, następnie spolszczona została nazwiskiem „Hańcza”10. Skąd jednak wziął się pierwszy człon: Czarna, w nazwie rzeki? Źródła milczą. Można jedynie przypuszczać, że dlatego, iż w pewnych miejscach wody tej rzeki były/są wyjątkowo ciemne. Niektórzy źródło nazwy: Hańcza upatrują w wymarłym języku jaćwieskim, pokrewnym litewskiemu. I wskazują, że w litewskim antis znaczy „kaczka”. * Nawet w największe mrozy Czarna Hańcza nie zamarza na całej swej długości (ta zaś wynosi 142 km, w tym 108 w Polsce). Zwłaszcza w miejscach, gdzie wpadają do niej mniejsze cieki, jej niewielkie fragmenty pozostają zawsze wolne od lodu. W takich miejscach można obserwować nie tylko ptaki wodne, na przykład łabędzie czy kaczki, ale i wydry. Wody tej rzeki, jednak nie na wszystkich odcinkach, zamieszkują takie oto gatunki ryb: płoć11, kleń, krąb, jelec, ukleja, wzdręga, lin, leszcz, piekielnica, strzebla potokowa, kiełb, pstrąg ............................................................ 8 Tamże. 9 W. Kopaliński, dz. cyt. 10 A. Połujański, Wędrówki po guberni augustowskiej w celu naukowym odbyte, Warszawa 1859. 11 Podkreślenie oznacza gatunek żyjący w Czarnej Hańczy, praktycznie na całej jej długości.

187


Dariusz Pawlicki

potokowy, lipień, głowacz białopłetwy, węgorz, sum, szczupak, okoń, ciernik, cierniczek, koza, różanka. Ważna jest symbolika związana z rybą. Wiąże się ona bowiem z nieśmiertelnością i zmartwychwstaniem, z ludźmi sprawiedliwymi uratowanymi z potopu, gdyż stworzenia wodne, w przeciwieństwie do lądowych, także ocalały. Według Księgi Genesis (2, 19-20), ryby i inne stwory wodne zostały nazwane przez człowieka dopiero po wygnaniu go z raju, inaczej niż zwierzęta. Z tą „rybią” symboliką niezmiernie mocno związane jest chrześcijaństwo. Choćby dlatego, że pierwotnie chrzczono przez zanurzenie w rzece lub jeziorze: nowochrzczeniec przebywał w wodzie chrzcielnej wraz z rybami, jak jedna z nich [...]. Stąd ryba stała się dla pierwszych chrześcijan także symbolem Chrystusa i Kościoła, dlatego grecką nazwę ryby, ichthýs, tłumaczono jako inicjały słów gr.: Iesous Christos Theou (H) Yios Soter (‘Syn Boży, Zbawiciel’). Jako ucieleśnienie Chrystusa ryba bywa także symbolem pożywienia duchowego, a zwłaszcza alegorią eucharystii (zastąpioną później przez chleb i wino), gdyż zmartwychwstały Chrystus spożywał rybę pieczoną12. * Po przejściu około trzech kilometrów od kładki stanąłem na mostku betonowym przerzuconym nad Gremzdówką. Tę nazwę nosi końcowy fragment Pawłówki, rzeczki będącej lewym dopływem Czarnej Hańczy. Opierając się o balustradę, widziałem na tle kamienisto-piaszczystego dna wiele ławic niewielkich ryb. A pośród kamieni – bardzo liczne skorupy małży. Muszla małża symbolizuje związki z Księżycem, ze względu na podobieństwo swego kształtu do niego, w różnych fazach. Za sprawą zrozumiałych związków z wodą jest także emblematem udanej podroży (zwłaszcza morskiej), płodności (woda jest źródłem życia), dziewictwa, niepokalanego poczęcia (w średniowieczu sądzono, że małże zapładnia rosa, co służyło za dowód, że Dziewica porodziła Syna13), chrztu (stąd kształt wielu chrzcielnic). * W szkicu „O Chestertonie”14 Jorge Luis Borges wyraził i taką oto myśl: ...Chesterton myślał, jak Whitman, że sam fakt istnienia jest tak cudowny, iż żadne nieszczęście nie zwalnia nas z obowiązku pewnego rodzaju kosmicznej wdzięczności.

188

I patrząc w wody Gremzdówki, tak jak wcześniej Czarnej Hańczy, odczuwałem wdzięczność. Może nie była ona kosmiczna, ale odczuwałem ją.

Pogorzelec-Wrocław, wrzesień-październik 2012

Dariusz Pawlicki (fotografie w tekście – autor)

............................................................ 12 W. Kopaliński, dz. cyt. 13 Tamże. 14 J. L. Borges, Dalsze dociekania, tłum. A. Sobol-Jurczykowski, Warszawa: Prószyński i S-ka, 1999.


O rzekach, ale szczeg贸lnie o jednej

189


190


zaułek

Leszka SZARUGI

Stan rzeczy

„Tratwa manekina” Piotra Wojciechowskiego (Warszawa 2013) to wielowątkowa opowieść o międzyludzkich relacjach – o wzajemnym poszukiwaniu siebie i o dochodzeniu do siebie samych, nikt bowiem nie jest sobie dany raz na zawsze i niezmiennie, zaś w interakcjach dochodzi do zmian postaw wobec innych, a nawet zaskakiwania siebie. Przy czym zastosował autor sprawdzony w wielu już powieściach chwyt polegający na zgromadzeniu wszystkich głównych bohaterów w jednym miejscu tworzącym zamkniętą społeczność, dzięki czemu więzy łączące pojawiające się postaci i napięcia owych więzów stają się bardzo wyraziste. Wszyscy spotykają się w gospodzie U Divych Zverov na polsko-czeskim czy raczej czesko-polskim pograniczu w czasie wielkiej powodzi, łączy ich jednak nie tyle walka z potęgą żywiołu – w której siłą rzeczy biorą, choć dość skromny, udział – ile zaangażowanie w próbę odnalezienia matki, piszącej się przez dwa „r” Marrii, przebywającego w pobliskim dziecińcu chłopca. Narratorem jest krytyk teatralny przekazujący często głos innym postaciom, wiedząc, że początku historii nie da się dociec: Trzeba więc wejść w opowieść bocznymi drzwiami, otworzyć je tam, gdzie nie ma gwaru, pośpiechu, ostrych świateł. Przysiąść się do kogoś, kto jest sam ze swoimi oczekiwaniami i niepewnością.

191


zaułek Leszka

Szarugi

Tym kimś jest Jacek Sztarmak jadący pociągiem z dziewczynami wiozącymi ze sobą manekina, który to manekin, jak się okaże, będzie miał jeszcze do odegrania swoją rolę, której w recenzji zdradzać nie należy. Zdradzić natomiast warto refleksje narratora dotyczące osobliwości świata, w którym przyszło nam żyć: ...jesteśmy w miejscu, gdzie kry nacierały na siebie i pokruszyły się brzegi imperiów. Tam, wśród zamętu, nastąpiło rozdarcie kultur, które dawno zmieszały się z sobą, przejrzały w lustrach dawnej obcości, zabliźniły się, już przed stuleciami zaszczepiły wzajemnie przeciw swoim zarazom i truciznom. Ale ta szczepionka nie dała rady bankom i broni szybkostrzelnej. Podarło się, rozerwało, od Karelii po Kosowo krwawiły teraz odrzucone przeszczepy. Strzelano do siebie tym, czym się kiedyś dzielono, obrzędami, misteriami pamięci, pieśniami i mitami. Chazarzy i Protobułgarzy. Ormianie, Łużyczanie, starowiercy, Sziptarzy, Karaimi, siedmiogrodzcy Węgrzy i Huculi. Komuniści z Birobidżanu, chasydzi z Żytomierza i Polacy z Harbina. Każdy mógł być każdemu wrogiem. Wśród nich znajdują się też postaci powieści: Kacper Haziaj, wnuk Łemki, greckokatolickiego popa z Dwernika, i Marcela, prawnuczka rektora uniwersytetu w Dorpacie, rodem z Łataglii.

192

W tę gmatwaninę wielkiej historii w jej wersji środkowoeuropejskiej wplątane są losy bohaterów powieści, którzy, jak każdy zapewne człowiek – w wypadku Jacka Sztarmaka rzecz jest tu udokumentowana – obarczeni są grzechami, za które trudno uzyskać wybaczenie, a które, niczym mikroskopijne czarne dziury, zagrażają integralności ich świata. Poszukiwanie rozgrzeszenia z czynu, którego pamięć najchętniej skryłoby się nawet przed samym sobą, wymaga szczególnego samozaparcia, zaś w wypadku tego akurat bohatera – Sztarmak poszukuje możliwości oczyszczenia – sprawa wydaje się o tyle istotna, że wymaga interwencji psychoanalityka. Ale to, oczywiście, nie jedyny wątek powieści Wojciechowskiego. Kolejny tworzą przygody i występki nieobecnego w zgromadzonej w gospodzie społeczności żeglarza związanego z poszukiwaną kobietą, postaci wieloznacznej, której droga życiowa w pewnym momencie krzyżuje się z drogą życiową Sztarmaka, człowieka, który żyje poza Polską z wyboru, gdyż uważa kraj za zbiorowisko ludzi nieodpowiedzialnych. Powiada w jednej z rozmów: Krajowi potrzebni są ludzie, których nie trzeba pilnować. Jacy to ludzie? Najkrócej rzecz ujmując, można ich opisać określeniem „pozbierani”: wiedzący, na jakim żyją świecie, i zdający sobie sprawę z faktu, że, jak to określił Andrzej Frycz Modrzewski, człowiek nie urodził się sobie, otwarci zatem na innych, skromni, lecz zarazem pewni swego, ale przy tym nieuchylający się od dyskusji. Ten typ osobowości prezentuje w powieści Niko, ale przecież nie on jedyny w bogatej galerii portretów prozy Wojciechowskiego – a nie od rzeczy będzie wspomnieć, iż są to ludzie naznaczeni mniej lub bardziej widocznymi bliznami po peerelu. Wzór? Do pewnego stopnia na pewno – przynajmniej w tym wymiarze, w jakim ujawnia wrażliwość na los innych i gotowość nie tylko współczucia, ale też pomocy.


Stan rzeczy

„Śpiewaj ogrody” Pawła Huellego (Kraków 2014) to narracja piętrowa: główny bohater relacjonuje opowieść starszej od siebie bohaterki, Niemki, która mimo wojennych i powojennych kolei losu, rezygnując, jak się okazało, szczęśliwie z ucieczki na pokładzie zatopionego przez Sowietów okrętu „Gustloff”, co opisał w jednej z powieści Günter Grass, pozostała, podobnie jak bohater „Hanemanna” Stefana Chwina, w rodzinnym Gdańsku w oczekiwaniu na zapewne bezpowrotnie pochłoniętego w Rosji przez front wschodni męża, muzyka, który, za sprawą przypadku, wszedł w okresie międzywojennym w czasie wyprawy do znajomego antykwariusza w Budapeszcie w posiadanie nieukończonego dzieła o Szczurołapie – postaci wpisanej w głęboką historię niemieckiej kultury – Richarda Wagnera, kompozytora będącego ulubionym artystą nazistów i którego dziełu poświęcone były, jeszcze zanim Hitler doszedł do władzy, doroczne festiwale urządzane w sopockiej Operze Leśnej, zaś w ich organizacji, przygotowując partie chórów, przez czas pewien zaangażowana była małżonka znalazcy rękopisu, sekundująca mu później w rekonstrukcji niedokończonego dzieła autora operowej wersji eposu o doli Nibelungów, by stać się świadkiem oraz współuczestniczką oporu męża przed oddaniem utworu w ręce narodowosocjalistycznej barbarii, co skończyło się powołaniem go do służby wojskowej i zsyłką do oddziałów operujących na najbardziej niebezpiecznym odcinku wojennej zawieruchy. Ta opowieść, dozowana w kolejnych rozdziałach z rozmyślną powolnością, wpisana jest w narrację czegoś na kształt Bildungsroman, w której opowiadający o swoim życiu bohater, w pierwszych partiach powieści jeszcze niedorostek, później chłopiec coraz bardziej dojrzały, by w końcu utworu okazać się kompozytorem podążającym śladem męża swej rozmówczyni, który, choć nie zdołała mu ona przekazać ani jednej nuty z rekonstruowanego przez jej męża utworu, bierze do siebie jej słowa, w których powiada ona przed śmiercią, odmawiając zanucenia choćby fragmentu: Ta melodia nie przyniosła szczęścia. Nikomu. Twoja partytura niech będzie wyłącznie twoja. Dasz sobie radę z kompozycją. I choć nie wiadomo, jak się próby bohatera powieści zakończą, to wiadomo z pewnością, że z kompozycją dał sobie radę sam Paweł Huelle: szkatułkowa narracja skonstruowana jest z wielką dbałością o detale, zaś wszystko to osadzone jest w świetnie, choć skrótowo zarysowanej panoramie kluczowego półwiecza historii europejskiej rozpiętej między latami 20. i 70. XX stulecia. I choć na plan pierwszy wysuwa się tu bez wątpienia naszkicowana z ogromnym wyczuciem powoli narastająca, później zaś przyspieszająca groza dochodzącego do władzy nazizmu – nie bez znaczenia jest tu fakt, że w wypadku Gdańska, ze względu na jego specyficzny status, rzecz odbywała się na półskrycie: dopiero po inkorporacji miasta do III Rzeszy ujawnili się zakonspirowani dotąd funkcjonariusze NSDAP i innych formacji nazistowskich – to równolegle uczestniczy czytelnik w realiach życia Polski poddanej władzy bolszewickiej. Choć przyznać trzeba, że nie brak tu szarży z lekka przynajmniej przesadzonych, jak ta, gdy podsumowując klęskę wrześniową, narrator powieści uderza w „wysokie tony” (w takich wypadkach kompozytor musi być szczególnie czujny): Pablo Picasso nie namalował żadnej ze scen tego piekła. Polska Guernica nie objawiła się światu. Polska krwawiła samotna, jak gdyby wykonała samobójczy gest, mówiąc Hitlerowi: – No pasaran!

193


zaułek Leszka

Szarugi

Dodatkowym smakiem kompozycyjnym jest wpisana w opowieść o losach niemieckiego kompozytora relacja – oparta na „pamiętniku odnalezionym” – o tym, że w willi przezeń zamieszkałej, a uprzednio należącej do rodziny przybysza z Ameryki Południowej, odbyło się coś, co ballada romantyczna zapowiada słowami: zbrodnia to niesłychana. Ten jednak epizod, też relacjonowany z maestrią i dawkowany z rozmysłem, choć mający zaskakujące rozwiązanie, nie wydaje się tak ważny, jak – także tutaj widoczna – doskonałość portretów przywoływanych w utworze postaci. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje osobowość przedstawiciela społeczności, która, jakby ponad zawirowaniami historii tego regionu, czuje się tu u siebie, traktując wszystkich innych jako mniej lub bardziej tolerowanych, ale jednak przybyszy: to postać pana Bieszka (na pewno nie Bieszczańskiego, jak zapewnia narrator) – Kaszuby (czy jak to się czasem w Polsce powiada, Kaszuba: a tak naprawdę Kaszebe). „Okno” Mariki Krajniewskiej (2013) to zbiór opowiadań, z których każde rysuje – czasem w wyrafinowanym układzie narracyjnym, kiedy indziej w tradycyjnym stylu „realistycznym” (biorę ten termin w nawias, bo raczej intuicyjny niż opisowy) – sugestywny portret człowieka uwikłanego w swe lęki, zaszłości, ale też marzenia i ambicje. W swej piątej już książce potwierdza autorka zarówno swój talent literacki, jak specyficzną, opartą na empatii wrażliwość. Jeżeli literatura jest – lub bywa – próbą porozumienia z Innym (nawet tym wykreowanym w opowiadaniu), to pisarstwo Krajniewskiej jest takiego pisarstwa przykładem niesłychanie wyrazistym. Szkicując swe postaci i ich losy, pisarka dba jednocześnie o czytelnika, co sprawia, że w recenzji tej książki szalenie trudno nawiązywać do opisywanych w nich wydarzeń, gdyż to, co w tych relacjach wydaje się najistotniejsze, to świetnie przemyślane i czasem zaskakujące puenty, których zdradzać nie przystoi, gdyż znaczyłoby to zepsucie przyjemności lektury. Tu chciałbym się skupić jedynie na sposobie opowiadania Krajniewskiej, w szczególności zaś zwrócić uwagę na nawiązanie narracji. Z zasady jest to jedno, krótkie zdanie: Odkąd pamiętam, była przy mnie. Na początku nawet go to fascynowało. Lubię wierzyć ludziom. Dom był jasny. Odebrała po trzecim sygnale. Dom stał na wzgórzu. Jak dotąd, udawało mu się z tym radzić.

194

Stał przy starym drewnianym stole. Szła powolnym krokiem. Nie pamiętała tego, co było przed. Była przy niej, zawsze blisko. Pominąłem jedno tylko opowiadanie, w którego treść wprowadza wypowiedź bardziej rozbudowana. Zresztą, kilka z przytoczonych można by skrócić, ale to tylko uwaga na marginesie, żaden zarzut. Jeżeli już, to wyraz chęci jeszcze mocniejszego wejścia w narrację, twardszego


Stan rzeczy

zrytmizowania. Bo właśnie tym, co w tych utworach przyciąga moją uwagę, jest ich rytm wyczuwalny na każdym poziomie kreowanej relacji. To pozwala na skupienie się na lekturze, wciąga, budzi zaciekawienia dalszym biegiem wypadków. Krótkie, czasem nawet bardzo krótkie opowiadania nie mają w naszej literaturze zbyt bogatej tradycji – w odróżnieniu od pisarstwa amerykańskiego czy, a może zwłaszcza, rosyjskiego. Tym bardziej że nie mamy tu do czynienia z migawkami bądź jakimiś „obrazkami” – Krajniewskiej udaje się w krótki tekst wpisać czasem bardzo dramatyczny, jak choćby w „Jeziorze Życzeń”, bieg ludzkich losów czy, jak w „Grzechu”, rozważyć naturę i rolę kłamstwa w międzyludzkich relacjach. Czyni to tym bardziej przekonująco, iż niemal każda z opowieści opatrzona jest mocną, czasem zaskakującą puentą. To dobra, solidna i pełna empatii dla innych proza. Leszek Szaruga

Piotr Wojciechowski, Tratwa manekina, Warszawa: Oficyna Wydawnicza Volumen, 2013 Paweł Huelle, Śpiewaj ogrody, Kraków: Znak, 2014 Marika Krajniewska, Okno, [Warszawa]: Papierowy Motyl, 2013

195


Hubert ORŁOWSKI

Obrzeża literatury (niemieckiej) czyli o dyskursie w formacie tour de force

196

Czytelnika zaskakuje nie tylko osobliwie nieprzekładalny tytuł liczącego blisko tysiąc pięćset stron dzieła Jürgena Joachimsthalera, ale i sam zamysł narracyjny autora wraz z jego realizacją. Mowa o trzytomowej monografii „Text-Ränder. Die kulturelle Vielfalt in Mitteleuropa als Darstellungsproblem deutscher Literatur”. Dzieło ukazało się wprawdzie już przed trzema laty, ale jak dotąd w Polsce nie zostało dostrzeżone1. A przecież zwłaszcza w naszym kraju winno było spotkać się z zainteresowaniem, i to nie tylko ze strony badaczy literatury niemieckiej; w przeważającej bowiem mierze zostało poświęcone niemiecko-polskim „rubieżom” kulturowym, inaczej mówiąc szczególnej komunikacji pogranicza kulturowego. Sedno narratologicznego konceptu Joachimsthalera zawiera się w odpowiedzi na pytanie, czy, jak i na ile na przestrzeni ostatnich trzech wieków (XVIII-XXI) niemiecka literatura narodowa radziła sobie z opowiadaniem o wspólnotach innych języków ojczystych, „operujących” w obrębie czy na obrzeżach wspólnoty języka niemieckiego. Dwa pierwsze zdania słowa wstępnego stanowią swoistą definicję programową całego projektu. Stąd warto je przytoczyć.

............................................................ 1 Tekst ten stanowi rozwinięcie moich ascetycznych uwag o tomie Joachimsthalera sprzed roku (Przegląd Zachodni, nr 4/2013, s. 233).


Obrzeża literatury (niemieckiej), czyli o dyskursie w formacie tour de force

Literaturę – według Joachimsthalera – da się pojąć [również] z pozycji jej obrzeży (Ränder). Celem pracy jest [zatem] zbadanie obrzeży tekstów literatury niemieckiej oraz literatur „przygranicznych” na tle kulturowej wielorakości Europy środkowej w epoce literatur narodowych, a więc pomiędzy wiekiem XVIII i współczesnością2. Jest to wyznanie, nie tylko jak na przedstawiciela nauki niemieckiej, odważne i innowacyjne. Głównym narzędziem metodologicznym na rzecz rozświetlenia tej kwestii ma być właśnie kluczowa narratologiczna kategoria analityczna o nazwie „Text-Ränder”, czyli „Obrzeża literatury”. Sądzę, że pomysł heurystyczny Joachimsthalera bliski jest temu, co Klaus Zernack, Robert Traba i Michael G. Müller nazywają historią wzajemnych oddziaływań. W rozmowie, otwierającej tom „Zrozumieć polską historię” Müllera, Robert Traba proponuje następujące pojmowanie tego terminu: …chciałbym […], żebyśmy Beziehungsgeschichte nie tłumaczyli bezpośrednio jako „historię stosunków” czy „historię relacji”, lecz jako historię wzajemnych oddziaływań (HiWO). W tym przekładzie zawiera się – moim zdaniem – zarówno doprecyzowanie jak rozwinięcie jej znaczenia3. Sam tytuł monografii jest niejednoznaczny i – jak wspomniałem – niełatwy do przełożenia. „Text-Ränder“ to tyle co „Brzegi tekstu” czy „(P)obrzeża tekstów”, a nawet „(P)obrzeża literatury”. Każdy z tomów autor opatrzył osobnym podtytułem, ale i one niewiele wyjaśniają. „Schreib-Weisen”, czyli „Sposoby pisania”, „(Post)koloniale Textur”, czyli „Tekstura „(post)kolonialna” oraz „Dritte Räume”, czyli „Trzecie przestrzenie”, tak one brzmią. Intencjonalnie więcej do przekazania ma podtytuł: „Wielorakość kulturowa w Europie środkowej jako problem przedstawiania (mimesis) w literaturze niemieckiej”. Zamysł Jürgena Joachimsthalera zaskakuje strategiczną oryginalnością narracyjną, bogactwem piśmiennictwa źródłowego i krytycznego oraz rozmachem perspektyw poznawczych. Dzieło skierowane jest do czytelników o różnych zainteresowaniach: literaturoznawczych, historycznych i z zakresu antropologii kulturowej. Takie stanowisko prowadzi do rozmycia tradycyjnego pojmowania „literatury narodowej” – a w tym konkretnym przypadku „literatury niemieckiej” – jako systemu „zamkniętego”. Zdaniem autora każda literatura narodowa żyje z tarć, napięć i iskrzeń „na obrzeżach”, z tym że w epoce narodzin i krzepnięcia państw narodowych nikomu nie przyszłoby na myśl posłużenie się takim dyskursem. Swój oryginalny pomysł heurystyczny Joachimsthaler wypełnia treścią, rzeczową argumentacją, przykładami. W podtytule mowa jest o całej „Europie środkowej” jako przestrzeni komunikacji. To coś więcej niźli przemyślna gra pojęciami! Wprowadzając dwie kategorie, mianowicie „Text-Ränder” oraz „Text-Zentren”, autor prowadzi czytelnika przez literaturę niemiecką o tematyce polskiej i polsko-niemieckiej, rozwichrzoną genologicznie i historycznoliteracko. Przywraca tym samym literaturze niemieckiej prawo obywatelstwa do różnorakiej wielości kulturowej, zarówno do kultur sąsiednich jak i „wsobnych” (choćby łużyckiej) w obszarze mowy niemieckiej. ............................................................ 3 Wstęp. W przeszłości najbardziej interesuje mnie pojęcie „obcości”. Z Michaelem G. Müllerem rozmawia Robert Traba, w: M. G. Müller, Zrozumieć polską historię, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie, 2012, s. 11n (podkreślenie HO).

197


Hubert Orłowski

198

Oferta Joachimsthalera proponuje analizę utworów relewantnych dla „obrzeży” i „centrów” literackiej komunikacji polsko-niemieckiej, m.in. dzięki takim dyskursywnym instrumentom analitycznym jak „stawy/przeguby tekstowe” („Gelenke des Textes”) Wolfganga Isera czy perspektywizacji „semiosferycznej”. Autor odwołuje się również do referencji (post)kolonialnych, formułując (raczej ostrożny) sąd w kwestii relacji „kolonizatorzy” – „kolonizowani”. Odwołuje się wreszcie do kategorii „polnische Wirtschaft”, nadając jej nawet funkcję „dyspozytywu”. Wpisuje się zatem w dyskurs, wypracowany przez piszącego te słowa w wielu opracowaniach przed laty. Zwłaszcza moja ostatnia analiza potwierdza zdumiewającą żywotność tego stereotypu długiego trwania4. Odwołując się do formuły „polnische Wirtschaft”, owego stereotypu „długiego trwania” w rozumieniu, jakie wprowadziłem przed laty do dyskursu polsko-niemieckiego oraz przypominając o zapominanym fakcie ponadczterdziestoprocentowej obecności ludności polskiej w społeczeństwie Prusach na przełomie XVIII-XIX wieku, rozszerza spojrzenie na pełnię pól konfliktu polsko-niemieckiego. W tym sensie, również w tym rozumieniu, dzieło Jürgena Joachimsthalera stanowi dyskursywną syntezę długiego etapu badań nad dziejami wzajemnych oddziaływań. Odwołuje się przy tym również do osiągnięć badań (post)kolonialnych oraz imagologicznych ostatnich dziesięcioleci. Dla czytelnika polskiego rozdziałami o szczególnej wartości są rozważania nad piśmiennictwem Śląska oraz Prus Wschodnich. Czy dzieło Joachimsthalera jest jednak narracją o wszystkich literaturach Europy środkowej? Wymagałoby to wszak nie byle jakiej wiedzy?! Zanim odpowiem na to pytanie, kilka słów o samym autorze. Rozjaśni to z pewnością konteksty narodzin tej jedynej w swoim rodzaju syntezy o paradygmatycznej doniosłości, tego niezwyczajnie bogatego kompendium i leksykonu oraz kopalni informacji bibliograficznej. Obszerne przypisy, mądrze poskładane, podobnie jak na stu pięćdziesięciu stronach funkcjonalnie uporządkowana bibliografia przedmiotowa, dają czytelnikom niemieckim sposobność zapoznania się ze zjawiskiem „obrzeży” kulturowych, w tym również z dorobkiem nauki polskiej. Przypomnę, że monografia ukazała się w renomowanym heidelberskim wydawnictwie Winter, w edytorsko niebanalnej szacie. Podkreślam to z naciskiem, ponieważ może się to przełożyć na lepsze zrozumienie kultury polskiej przez odbiorców niemieckich. Jürgen Joachimsthaler pracował nad swoją monografią przez blisko dwadzieścia lat, z chwilą rozpoczęcia pracy wykładowcy na Uniwersytecie Opolskim oraz podjęcia się obowiązków redaktora-sekretarza redakcji niemiecko-polskiego periodyku „Convivium”. Tym należy wyjaśnić jego merytoryczne zauroczenie materią polską, relacjami niemiecko-polskimi, literaturą polską. Obecnie, od wielu już lat, wykłada na Uniwersytecie w Heidelbergu, pozostając wiernym regułom niemiecko-polskiej „Beziehungsgeschichte”. Powrócę do wątku „Europy środkowej” jako przestrzeni badań monografii. Przywoływana już kilkakrotnie historia wzajemnych oddziaływań to niewątpliwie w przeważającej części kulturowe i literackie „iskrzenia” obrzeży niemiecko-polskich, ale nie tylko. Dochodzą do tego jeszcze trzy dalsze, pomniejsze przestrzenie, również przez autora przywołane i zinterpretowane. Mowa o (wsobnych) obrzeżach niemiecko-łużyckich, o niemiecko-litewskich (bałtyckich) oraz – historycznie już przebrzmiałych – przestrzeniach Prusów (Pruzzenland). Przy takim rozłożeniu akcentów oraz przy takim doborze źródeł „kwestia polska” – by określić ten problem nazwą ............................................................ 4 Zob. H. Orłowski, Ein feines Netz. Polnische Wirtschaft – ein Diskurs (in) der deutsch-polnischen Beziehungsgeschichte, Historie. Jahrbuch des Zentrums für Historische Forschung der PAN, seria 6, 2012/2013, s. 237-247.


Obrzeża literatury (niemieckiej), czyli o dyskursie w formacie tour de force

nieostrą – nabiera w rozważaniach o „obrzeżach tekstów” dominującego znaczenia, m.in. dlatego że autor poszerza tę kategorię dyskursywnie o wszelkie konflikty polsko-niemieckie, a więc również o głębię etnicznie polskich pól konfliktu. „Iskrzeniu” niemiecko-polskiemu Joachimsthaler poświęcił dwie obszerne części o skłaniających do skojarzeń tytułach, mianowicie „Polskie cierpienie w niemieckiej literaturze (względnie „niemieckiej literatury”). Rewers tekstury marchii wschodniej” („Der polnische Schmerz (in) der deutschen Literatur. Die Rückseite der Ostmarkentextur”) oraz „Narodziny literatury z ducha biurokracji. Przypadek Górnego Śląska a Robert Kurpiun” („Die Geburt der Literatur aus dem Geiste der Bürokratie. Der Fall Oberschlesien und Robert Kurpiun“). Ostatni tom o „trzecich przestrzeniach” dotyka zjawisk współczesnych: w literaturze niemieckiej, ale nie tylko. Pomyślana przeze mnie dyrektywa heurystyczna o nazwie „literatura deprywacyjna” znajduje potwierdzenie w pomyśle Joachimsthalera o „trzecich przestrzeniach”, o przestrzeniach wymyślonych przez niemieckich pisarzy „na potrzeby” Mazurów, Ślązaków, Kaszubów. Studium niemieckiego badacza to istny popis kunsztu narracyjnego, zarówno w sensie strategicznego ułożenia głównych połaci i nurtów swej opowieści jak i posługiwania się mikroopowieściami, wstawkami, „wtrętami”, które iluminują węzły i rozstaje dróg narracji nadrzędnej. Właśnie: przywołanie referencji opowieść-iluminacja w rozumienia Waltera Benjamina jest tu jak najbardziej na miejscu. Autor jest mistrzem w przyporządkowywaniu i wykorzystywaniu opowieści/narracji wtrąconych. O ile we wcześniejszych monografiach miały miejsce przerosty „formy nad treścią”, rozsadzające strategicznie nadrzędną narrację, o tyle w tym przypadku samorodki te stanowiąc integralne elementy dzieła, „iluminują” dydaktycznie wyróżnione ciągi argumentacji. Do znakomitych mikronarracji w konwencji studium przypadku zaliczam opowieść otwierającą tom pierwszy i zarazem całą monografię, mianowicie blisko pięćdziesięciostronicowy tekst o pomniku Trzech Cesarzy pod Mysłowicami. Przysługuje mu status symbolicznej mega-narracji, skonstruowanej według kilku poetyk: od dogłębnych analiz wybranych tekstów (para)literackich i narracji o charakterze panoramicznym po – co najważniejsze – syntetyczne ujęcia poszczególnych zjawisk. Na osobną uwagę zasługuje wreszcie wieńczący całość tekst pod nazwą „Danksagung”. Autor złożył niecodzienne podziękowanie kilkudziesięciu (głównie polskim) koleżankom i polskim kolegom. Wymienieni z nazwiska badacze i badaczki to literaturoznawcy i kulturoznawcy, którym Jürgen Joachimsthaler zawdzięcza inspiracje różnego rodzaju: zarówno bezpośrednie jak i pośrednio, dzięki publikacjom pozyskane. Podkreślam fakt zamieszczenia „Podziękowania” bynajmniej nie dla docenienia dobrego wychowania niemieckiego badacza, jeno dla wskazania na jego jakże głębokie zaistnienie w sieci polskich odniesień koleżeńskich! Jürgen Joachimsthaler tkwi w referencyjnym systemie jak niewielu polskich badaczy. Dzieło Jürgena Joachimsthalera stwarza szansę na lepsze zrozumienie historii wzajemnych oddziaływań; polsko-niemieckich, i nie tylko. Heidelbersko-opolski badacz przywrócił literaturze niemieckiej prawo obywatelstwa w kwestii refleksji nad losami Niemców i Polaków. Jeśliby Wspólnota Kulturowa „Borussia” dysponowała przywilejem wyróżniania innowacyjnych tytułów nagrodą (Borussii), to trzytomowe dzieło Jürgena Joachimsthalera winno znaleźć się pośród nagrodzonych. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wrzucił do rozpisanej na kilku stronach apologii wielkiego dzieła pigułki dyskursywnej zgryźliwości. Badacz niemiecki dał się ponieść entuzjazmo-

199


Hubert Orłowski

wi nie tyle drobnych, co (przecież) incydentalnych przejawów otwarcia literatury niemieckiej na „polsko-niemieckie obrzeża”. W swojej wielkiej życzliwości dla Polski, dla naszych niemiecko-polskich stosunków, Jürgen Joachimsthaler zdecydował się na dyskurs w formacie tour de force. Moje doświadczenia z piśmiennictwem niemieckim doradzają mi głębszy sceptycyzm poznawczy. Może nie aż tak totalny, jaki był wyraził przed kilku laty Piotr-Peter Lachmann stwierdzając, że Niemcy Polaków „olewają”; ale coś jest na rzeczy w słowach gliwickiego twórcy, było nie było człowieka „obrzeża” niemiecko-polskiego5. Hubert Orłowski

Jürgen Joachimsthaler, Text-Ränder. Die kulturelle Vielfalt in Mitteleuropa als Darstellungsproblem deutscher Literatur, Heidelberg: Universitätsverlag Winter, 2011, t. 1-3, 483ss, 461ss, 476ss

200

............................................................ 5 Zob. nast. wypowiedź Lachmanna: „Zapytała pani, dlaczego Niemcy nienawidzą Polaków. Oni was nie nienawidzą. Szukam właściwego słowa... Już mam... Olewają.”, w: T. Torańska, Hamlecik. Rozmowa z Peterem-Piotrem Lachmannem, Gazeta Wyborcza, 30.08.2004 (wyróżnienie HO).


Iwona LIŻEWSKA

Przedmioty, które mówią

Przedmioty są ważną częścią naszego życia. Jesteśmy wrażliwi na ich formę i piękno, zwłaszcza jeśli są dziełami sztuki, wchodzimy z nimi w relacje, gromadzimy je dla siebie lub obdarowujemy nimi innych ludzi. Kolekcja japońskich figurek netsuke odziedziczona po przodkach zainspirowała Edmunda de Waala do zrekonstruowania historii własnej rodziny. W efekcie powstała nie tylko interesująca saga rodzinna, ale też pasjonująca opowieść o losach. Zakupiony na targu w Jaffie kufer wypełniony dokumentami, fotografiami i rodzinnymi pamiątkami skłonił Romana Fristera do badań i opisania dziejów żydowskiej rodziny Levych z Pomorza. Ramy czasowe obu książek są bardzo podobne. Początki dziejów rodzin sięgają pierwszej połowy XIX wieku, końcowym akordem staje się Holocaust. Obie przedstawiają podobny mechanizm kariery i zdobywania majątku, od biednego domokrążcy po najzamożniejsze i najbardziej szanowane rodziny w swoich środowiskach. Obie opowiadają o próbach zakorzenienia się i znalezienia kompromisu pomiędzy żydowską tożsamością a niemieckim, austriackim czy francuskim patriotyzmem. Obie też pokazują oblicze europejskiego antysemityzmu. Edmund de Wall to artysta ceramik, znany i ceniony na rynku sztuki zarówno w rodzinnej Wielkiej Brytanii, jak i poza jej granicami, po babce potomek żydowskiej rodziny

201


Iwona Liżewska

202

wiedeńskich bankierów von Ephrussi, po dziadku holenderskich kupców trudniących się importem kawy i kakao. Po śmierci wujecznego dziadka otrzymuje w spadku kolekcję netsuke, zakupioną przed laty przez kuzyna jego prapradziadka. Jest to cenny zbiór kilkuset miniaturowych figurek japońskich wykonanych z drewna lub kości słoniowej, przedstawiających postacie ludzkie, rośliny, zwierzęta, wśród których jest również tytułowy zając z oczami z bursztynu. Sam artysta wytwarzający przedmioty, wrażliwy na ich piękno, zafascynowany zarówno finezją miniaturowych cacek, jak i losami kolekcji i ludzi, do których należała, postanawia tę historię zrekonstruować. Punkt wyjścia jest bardzo skromny. Autor wie co nieco o twórcy i pierwszym właścicielu kolekcji Charlesie Ephrussim, kolekcjonerze sztuki i mecenasie, żyjącym w Paryżu pod koniec XIX wieku. Wie też, że na przełomie wieków kolekcja trafiła jako prezent ślubny w ręce jego pradziadka, wiedeńczyka Viktora von Ephrussiego i jego żony Emmy Schey von Koromla, zna historię ocalenia zbioru z katastrofy wojennej, jak również wie, że wraz z jego wujecznym dziadkiem Ignacym von Ephrussi trafia ona ponownie do Japonii, skąd wraca do Europy, stając się jego własnością. Od ojca otrzymuje niewielki zbiór rodzinnych fotografii, dwie cienkie teczki korespondencji i kilka książek Tomasza Manna z osobistymi dedykacjami autora. W planach ma badania w archiwach i bibliotekach. Zamierza też odwiedzić miejsca związane z kolekcją – Paryż, Wiedeń, Tokio – licząc, że pozwoli mu to odnaleźć zaprzeszły czas. Planuje, że zajmie mu to trzy, cztery miesiące. W rzeczywistości ta swoista podróż trwa dwa lata i staje się początkiem fascynującej, pełnej emocji i niespodzianek, miejscami głuchego gniewu i żalu wędrówki w świat paryskich i wiedeńskich salonów, kolekcjonerów sztuki i awangardowych artystów końca XIX wieku, żydowskich nuworyszy budujących pełen przepychu i bogactwa świat finansowej elity, niemieckiego i francuskiego antysemityzmu, a w końcu upadku i zagładzie europejskiego żydostwa. Układ książki jest zgodny z chronologią poszukiwań i badań autora. Część pierwsza obejmuje lata 1871-1899 i paryski okres kolekcji netsuke. Jest znakomitym wykładem z historii sztuki, wielką opowieścią o salonach i życiu towarzyskim Paryża, fascynacji japonizmem, narodzinach i rozkwicie impresjonizmu, rynku antykwarycznym oraz wielkich przeobrażeniach gospodarczych i społecznych, a szczególnie nowej, żydowskiej elicie finansowej. Jest to również opowieść o próbach zakorzenienia się tej nowej klasy żydowskich nuworyszy z Rosji i Lewantu, szybko bogacących się i wkraczających z impetem na paryskie salony, a także o obliczach francuskiego antysemityzmu. Centralną postacią rozdziału jest twórca kolekcji Charles Ephrussi, krytyk sztuki, autor i redaktor, a później właściciel słynnej „Gazette des Beaux-Arts”, mecenas i przyjaciel artystów. W jego najbliższym otoczeniu pojawiają się literaci: bracia de Goncourt, Marcel Proust – Charles jest jednym z prototypów Proustowskiego Swanna – oraz malarze Édouard Manet, Edgar Degas, Auguste Renoir, Berthe Morisot. Druga część obejmuje wiedeński okres kolekcji (1899-1938), która jako prezent ślubny przechodzi na własność małżonków Viktora i Emmy Ephrussi, pradziadków autora. Jest to znamienny okres w historii Europy i samego Wiednia. Rozpoczyna go schyłek belle époque, epoki pompatycznej i dekadenckiej zarazem, kultywującej tradycję i dającej początek modernizmowi, cesarskiej i rewolucyjnej, epoki wielkich przeobrażeń. Pradziadek autora Viktor von Ephrussi, kolejny właściciel kolekcji, jest posiadaczem ogromnej fortuny, którą odziedziczył po ojcu (zm. 1899). W jej skład wchodziły m.in. nieruchomości, aktywa i złoto w kilku krajach Europy, drugi co do znaczenia i wielkości bank w Wiedniu oraz ogromna kolekcja dzieł sztuki. Kolekcja netsuke w nowym miejscu, pompatycznym pałacu Ephrussich wznoszącym się przy wiedeńskim Ringu, traci swoją rangę. Figurki umieszczone w garderobie pani domu


Przedmioty, które mówią

…przestały być częścią życia salonowego […] straciły swój związek z Japonią i japonizmem, nie stymulują żadnej dyskusji. Stały się zwykłymi zabawkami […] Próg garderoby oddziela je od reszty świata. I takimi pozostały do 1938 roku. Nie zmieniła tego nawet pierwsza wojna światowa, która była punktem zwrotnym w życiu rodziny Ephrussich. Viktor von Ephrussi, który w 1914 roku na własną prośbę stał się poddanym cesarza austro-węgierskiego, po przegranej przez monarchię wojnie utracił znaczną część majątku, w tym aktywa w Londynie i Paryżu oraz spadek po francuskim kuzynie Julesie Ephrussim, a w wyniku bolszewickiej rewolucji również fortunę w Rosji: akcje pól naftowych w Baku, złoto trzymane w Sankt Petersburgu, udziały w liniach kolejowych, banki oraz nieruchomości w Odessie. Jednak prawdziwa katastrofa dopiero miała nadejść. Poprzedziły ją przybierające na sile przejawy antysemityzmu, coraz częstsze i brutalniejsze w zmarginalizowanym po rozpadzie monarchii i przeżywającym ekonomiczny krach Wiedniu. Akordem wieńczącym był Anschluss Austrii, polityka aryzacji i „transfer żydowskiego majątku” (jak nazywano zagrabienie majątków żydowskich). Ta ostatnia chronologicznie część pod tytułem „Wiedeń, Kövecses, Tunbridge Welles, Wiedeń 1938-1947” to opowieść o upadku, wygnaniu, pozbawieniu godności i majątku oraz rozproszeniu lub zagładzie rodziny. Kolekcja netsuke uratowana przez służącą rodziny Ephrussich, jako jedna z nielicznych pamiątek (jak również składowych majątku) powraca do prawowitych właścicieli zaraz po wojnie, a zbiegiem okoliczności wraca również do Japonii, gdzie nowy rozdział życia zaczyna Ignacy von Ephrussi, jeden z synów Viktora. Ostatni rozdział książki to zarówno początek, jak i koniec całej historii. Po przypadkowym odkryciu dokumentów z rosyjskiego okresu rodziny na koniec swojej wędrówki autor wyrusza do Odessy. Odkrywa tam początki historii fortuny Ephrussich (tak jeszcze wówczas pisanych), a zarazem fascynujące miasto, dotychczas postrzegane jako daleka prowincja Europy, zaś obecnie odkryte na nowo miasto pisarzy i artystów, miasto, w którym duch jest bardziej obecny niż w niejednym miejscu w Europie, miasto ironiczne, pazerne, rozbrzmiewające wieloma językami, […] znakomite miejsce, by zmienić imię czy nazwisko. Od tego właśnie, przybrania nowego nazwiska, najczęściej rozpoczynały się fortuny żydowskich biedaków, wdrapujących się na sam szczyt finansowej i społecznej kariery. Historia rodu Levych z Pomorza zaczyna się podobnie. Na tym jednak podobieństwa się nie kończą. Inspiracją do zrekonstruowania i opisania losów pięciu pokoleń Levych w formie powieści reportażowej był kufer z dokumentami zakupiony na targu w Jaffie, zaś kolejnym krokiem podróż do archiwów i ludzi. W ten sposób powstała saga rodzinna, której losy są świadectwem dziejów Żydów, tylko tym razem nie arystokratycznej Europy, lecz Niemiec i pruskiej prowincji. Założycielem rodu był Ascher Jäckel, Żyd z Pomorza (Białogard, dawn. Belgrad), który po przyznaniu Żydom prawa do przyjmowania obywatelstwa niemieckiego przyjął nazwisko Jakob Levy. Założycielem rodzinnej fortuny był jego syn Ascher Levy, który rozpoczynał karierę jako domokrążca, a pod koniec swojego życia był jednym z najbogatszych przedsiębiorców na Pomorzu, właścicielem kilku tartaków i firmy handlującej zbożem, posiadaczem nieruchomości oraz akcji linii kolejowych. Całe swoje życie, oraz kolejnych pokoleń, związał z niewielkim miasteczkiem położonym na Pomorzu Zachodnim. Na początku lat 40. XIX wieku, po zawarciu związku małżeńskiego z Fanny Benjamin z Dramburga (dziś Drawsko Pomorskie) kupił dom i założył firmę w Bad Polzin (dziś Połczyn-Zdrój), niewielkiej miejscowości na Pomorzu, już wówczas znanej ze źródeł uzdrowiskowych.

203


Iwona Liżewska

Miasteczko przytulone było do zbocza wzgórza, a w jego centrum wyrastał imponujący zamek, pamiątka po polskich władcach, którzy zbudowali go na fundamentach klasztoru. […] Domy były pięknie ozdobione, a ich mieszkańcy zarabiali na życie, głównie świadcząc usługi okolicznym dużym majątkom. Pozostali mieszkańcy wynajmowali pokoje letnikom. […] Dom zdrojowy był dumą obywateli Polzin i uważano go za jedną z najnowocześniejszych budowli tego typu. […] Populacja Polzin wynosiła wtedy około tysiąca pięciuset dusz, w tym trzydziestu siedmiu Żydów.

204

W tym miasteczku przyszło na świat troje jego dzieci, a potem wnuki, w tym miejscu stworzył, prowadził i rozwijał firmę, a w małej, żydowskiej społeczności uważano go za pierwszego wśród równych. Dla młodzieży z Polzin ustanowił specjalny fundusz stypendialny na pokrycie kosztów nauki, zaś w 1872 roku został członkiem rady miejskiej. Pod koniec życia był przekonany, że jego rodzina głęboko zapuściła korzenie i żadna siła nie zdołałaby ich wyrwać. To przekonanie, jak się miało okazać, było bardzo złudne. Prężnie rozwijająca się firma, zarządzana kolejno przez syna Bernharda i wnuka Leo, przetrwała do 1938 roku, kiedy to w zamieszkach Nocy Kryształowej zginął zamordowany we własnym domu Leo Levy, firma została przejęta przez państwo, zaś rodzina rozproszyła się po świecie lub zginęła. Dzieje rodziny toczą się na tle historii Niemiec i zarazem są jej odzwierciedleniem. Są to wielkie przeobrażenia gospodarczo-społeczne i rodzący się kapitalizm, dwie wojny – francusko-pruska z 1870 roku i pierwsza wojna światowa, na której frontach walczyli zarówno jego syn Julius, jak i wnukowie: Leo, Ernst i Rudolf. Są to próby asymilacji niemieckich Żydów, poszukiwania równowagi pomiędzy żydowską tożsamością a przywiązaniem do niemieckiej ojczyzny, to również powstanie idei syjonistycznych i powracające fale antysemityzmu. To także bardzo plastycznie oddany obraz życia małego miasteczka i pruskiej prowincji, świadectwo stosunków gospodarczych, życia rodzinnego i społecznego, przemian cywilizacyjnych i mentalnych kolejnych pokoleń. Kilka lat dzieli wydanie obu powieści. Różni je też teatrum wydarzeń. W przypadku pierwszej jest to świat kosmopolitycznej Europy i szczytów finansjery, w przypadku drugiej prowincjonalnego świata, gdzie długo pozostał niezmieniony tradycyjny porządek, a sukces znajdował się na wyciągnięcie ręki […] wszystko było znajome, jasne i oczywiste. Łączy je ta sama inspiracja. W obu były to przedmioty, które przemówiły do autorów i skłoniły do poszukiwań. Obie też są archetypowymi powieściami o losach europejskich Żydów, ich świetności i upadku, próbach asymilacji i obliczach antysemityzmu, poszukiwaniach kompromisu pomiędzy odziedziczoną tożsamością a próbami wrośnięcia w nową ojczyznę, tytułowej miłości niemożliwej. Iwona Liżewska

Edmund de Waal, Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie, tłum. Elżbieta Jasińska, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne 2013 Roman Frister, Miłość niemożliwa. Aschera Levy’ego tęsknota do Niemiec, tłum. Anna Klingofer, Warszawa: PIW, 2007


Radosław Wiśniewski

Ludzie w oknach dają znaki Kilka debiutów poetyckich A.D. 2013

1. Takie spojrzenie może być wyłącznie przypadkowym skanem. Chwilowe mgnienie oka, wejrzenie do wnętrza cudzego domu stojącego tuż przy torach przez okno pociągu. Tym razem ten budynek wydaje się ogromny, chociaż w nie najlepszym stanie, nieco na uboczu. Jego okna patrzą w różne strony – są takie patrzące w stronę wewnętrznego podwórka, są takie, które wyglądają na świat. Chwila światła z tych okien rozświetla coś i w moim i Twoim świecie. To chyba szczególnie cenne. A wiele z tych okien dzisiaj jeszcze świeci, ale zaraz światło zgaśnie, wiersze pójdą spać i nigdy więcej już nic nie rozbłyśnie. Ich czasowa obsługa uda się w inne rejony, zajmie się czymś bardziej użytecznym. Można tak spojrzeć na wiersze, zbiory wierszy jak na otwarte mieszkania, okna, drzwi; można spróbować do nich zaglądać, tam są jacyś ludzie, może tylko ich cienie, hologramy, dają znaki, chcą być zrozumiani, chcą żeby z nimi rozmawiać. Kiedy się temu budynkowi przyjrzeć z bliska, widać, że wszelkie prawidłowości bywają złudzeniem optycznym, światła zapalają się, gasną, bez wyraźnego porządku, co nie zwalnia obserwatora z szukania ładu. Szczególnie ciekawe jest to, co się odbija, ujawnia w świetle wierszy debiutantów – ludzi, którzy pierwszy raz stają w tym oknie, pierwszy raz nadają na zewnątrz wymyślonym przez siebie kodem. O czym mówią,

205


Radosław Wiśniewski

jak mówią, jak ich mowa naśladuje, a na ile zmienia zastaną mowę? Czy daje się już wyczuć w ich pierwszych gestach podejrzenie kontynuacji, nawiązywania do kogoś, kto tutaj był przed chwilą? Czy już wiadomo o nich, że zostaną na dłużej? Czy widać wreszcie powiew czegoś nowego, zapomnianego w poezji ostatnich lat? Wbrew temu, co się powszechnie sądzi na ten temat, debiutów poetyckich wydaje się obecnie mniej więcej tyle samo co na przełomie lat 70. i 80. i wcale nie są ani mniej, ani bardziej dostępne. Docieranie do nich jest, było i pozostanie dziełem zbiegu okoliczności. Dlatego ten szkic nie jest żadną mapą, raczej jest jak odczytanie chwilowego układu kilku nowych świateł nawigacyjnych na morzu, tych, które się widzi ze swojego pokładu. 2.

206

Najpierw o zawodzie, jaki sprawił Xavery Stańczyk, chociaż muszę przyznać, że spory wpływ na to miało wejście z hukiem autora, poprzez łamy „Newsweeka”, jako poetycką nadzieję młodego pokolenia. Nie jest dobrze, gdy wiersze poprzedza osoba autora. Rodzą się oczekiwania czegoś niezwykłego, jakiegoś master piece i bywa, że trudno do takiej poprzeczki autorowi dorosnąć. Jednak jak rzadko kiedy jestem przekonany, że mój zawód i zniechęcenie nie są spowodowane samym rozziewem pomiędzy punktem wyjścia a realną wartością debiutu Xaverego Stańczyka. I nie są też spowodowane tym, że jestem już na pasku systemu (a trochę jestem, nie powiem, że nie) i bronię swoich burżuazyjnych pozycji. Jestem przekonany, że – nie dyskutując faktu, że autor potrafi wiele o sobie napisać i wiele o nim wiadomo, gdy chodzi o działalność społeczną – to są słabe wiersze, niedorastające warsztatem do ambicji autora. Tytuł debiutanckiego zbioru Stańczyka „Skarb piratów” ewokuje pewną chłopięcość, przygodność lub nawet przygodowość tych wierszy, na miarę epoki i jej horyzontów intelektualnych oczywiście. To byłaby figura do mądrego rozegrania, ale tak jak wiele innych przywołanych figur – pozostaje kartonową imitacją refleksji, makietą myślenia, zamiast czegoś oryginalnego. Z samego przywołania Foucaulta wiersz nie nabiera dodatkowej głębi, o nie. Wiersz nabiera tylko zbędnych rekwizytów. I zaraz potem tonie pod własnym ciężarem. Grzechem Stańczyka pozostaje młodzieńcze rozgadanie, nad którym sam zdaje się nie do końca panować, w wyniku czego od czasu do czasu umykają jego uwadze frazy, których być nie powinno, które niewiele mówią i sprawiają wrażenie nie tyle zamierzonego kolokwializmu co niezdolności do zerwania z odruchem gadania, a ściślej – gadania odruchowego. I tak na przykład podmiot w jednym wierszu snuje się po kępach pamięci, a także po zboczach oczu, sparciałych spojrzeń. W innym wierszu dają się zaobserwować czołgi chmur, które gruchoczą sny, a potem – jak można się domyślić – o świcie, przychodzi coś, co sączy mi do oczu żrący kwas światła. O tym, że metafora dopełniaczowa we współczesnym wierszu to narzędzie, którego należy używać oszczędnie albo wcale, ktoś powinien Stańczykowi powiedzieć. Podobnie jak to, że tautologie w rodzaju żrącego kwasu, tłustego smalcu – nie służą sile wyrazu wiersza białego1. Dodawanie do tej mikstury raz po raz wulgaryzmu także nie wstrząsa. Wulgaryzm pozostaje nieograny, literacko nierozpracowany, zostaje kolejnym automatycznym wtrętem, jakby się słuchało przypadkowej rozmowy w kolejce SKM czy porannym autobusie. Robi się jeszcze gorzej, gdy zajmując się światem doczesnym – a żaden inny świat z rewolucyjnych wierszy pomieszczonych w „Skarbie piratów” się ............................................................ 1 Żeby nie było, że się czepiam i wytykam autorowi odosobnione wypadki przy pracy: „pastylki (…) łez”, „pąki pogody” – s. 7, oznaczenie chaotycznych ruchów jako latanie „w te i we w te”, „granat nocy” – s. 10, „tasak brzasku” – s. 18, „twarz wstydu” – s. 28, „morze możliwości” – s. 34 itd., itd.


Ludzie w oknach dają znaki. Kilka debiutów poetyckich A.D. 2013

nie wyjawia – autor także nie potrafi zwalczyć odruchowości. Poprzestaje na prostych kalkach i kliszach – czy mówi o korporacji (zob. wiersz „Robaczki”), czy o katastrofie smoleńskiej (zob. wiersz „Kiedy smoli się Smoleńsk”). Jest jak pierwszy lepszy publicysta, felietonista prasy codziennej. Żeby był wstrząs, potrzebna byłaby jakaś przenikliwa myśl, nie taka, żeby zaraz się z nią zgodzić, ale przenikliwa. Kiedy poeta próbuje być osobisty i dojmujący (zob. wiersz „Miś”, s. 14), wychodzi brak oczytania, bowiem główną figurą staje się miś, któremu zamiast futerka wyrastają kolce, wypada oczko na nitce i sypią się z wnętrzności trociny jak marzenia. O dramacie młodości, która przestaje być dzieciństwem, posługując się przemianami misia pisało wielu ludzi w wieku Xaverego i do szczętu ten rekwizyt zużyło. Żeby go ponownie użyć, trzeba by było mieć jakiś nowatorski pomysł. Rozerwanie pluszowego misia petardą to trochę mało. Zadziwiająco wiele w tych wierszach cytatów, skojarzeń z bajkami dla dzieci. Miś z piosenki weselnej to zaledwie jeden z przykładów. Gumisie, Muminki, Smerfy i chyba cytat z Misia Uszatka są zestawiane z mądrymi słowami i uczonymi nazwiskami wskazującymi, że autor miał styczność z poważniejszym dorobkiem intelektualnym ludzkości, co dodaje wyrazistości poczuciu intelektualnej pustki i miotania się, by zacytować autora „w te i we w te”. Poezji nie da się zbudować w zaufaniu do swoich odruchów, trzeba umieć je przekroczyć, zatrzymać się i posłuchać tego, co mówi intuicja (na przykład). Albo chociażby posłuchać w ciszy własnego wiersza wypowiedzianego na głos. Byłby to taki polski Majakowski, krytyk i lewacki prorok, ale nie te proporcje geniuszu i siły wyrazu. Waldemar Pawlak to nie Wincenty Witos, a Xavery Stańczyk to nie Majakowski, ot co. 3. Ale to nie jest wcale tak, że się nie da napisać czegoś z sensem na nucie buntu, złości nawet wściekłości. Takiego ładunku literackiego gniewu jak w debiucie Szymona Domagały-Jakucia „Hotel Jahwe” już dawno nie zdarzyło mi się czytać, może w debiucie Konrada Góry, tyle że ten debiut miał miejsce sześć lat temu. Zresztą ideowe pokrewieństwo Jakucia i Góry wydaje się nieprzypadkowe, gdy chodzi o nieuchwytną, ale istotną dla pewnego typu poezji kategorię wiarygodności. Różnica między pozą a postawą wydaje się niedefiniowalna, ale jest wyczuwalna i dla poezji rejestrów sięgających po tzw. zaangażowanie bardzo istotna. W tomie debiutanta z Łodzi znajdują się odwołania do Konrada Góry, który zdaje się jest dla Jakucia przykładem poetyki już kupionej, wchłoniętej wbrew swojej woli przez system (zob. wiersz „Święta jest moja krew”). Szymon Domagała-Jakuć zdaje się wierzyć w witalność swojego literackiego gadulstwa, które miesza wątki religijne, tożsamościowe, erotyczne i nie boi się wyjrzeć na świat, ba – zanurzyć się w politykę, bowiem Jakuć, podobnie jak Stańczyk, nie płakał po prezydencie Kaczyńskim. To rodzaj choroby na rzeczywistość, zachłanność doznawania, której efekty nie mieszczą się w zdyscyplinowanej frazie. Wiersze z „Hotelu Jahwe” to rzeczy rozlewne, pisane wersem rozłożystym jakby tama puściła i już nic nie mogło powstrzymać tego, co ma zostać powiedziane. Ileż tam sprzeczności, paradoksów, złośliwości i niespójności, ile wygrażania Bogu. Bóg bowiem jest jakoś nieporadny, bezradny i hańba mu z tego powodu, o, hańba i wyśmianie. Tak, On coś miał załatwienia, ale nie umie się połapać we współczesnym świecie, nie ogarnia go. Miał być wszechmocny i wszechwspółczujący, ale w świecie Internetu, po Holocauście, Iraku, 11 września, w czasie wędrówki narodów, wymiany ludów i podmywania pojęć, wystawiany raz po raz przez poetyckie eksperymenty nie radzi sobie, rozsypuje się na formuły, które niczego

207


Radosław Wiśniewski

nie tłumaczą, niczego nie rozjaśniają. Odkleja się od tego fascynującego świata, a zarazem jest w jakimś stopniu konieczny, pożądany. W tym sensie charakter poetyckich widzeń autora „Hotelu Jahwe” tylko z pozoru jest heretycki. Herezja w sprzyjających okolicznościach – patrząc z dalekiego planu – umacnia ortodoksję, jest wołaniem o to, by jednak istniała jakaś prawda wiary czy po prostu – prawda. Jest w tym pisaniu pasja, jest przewrotność i brak lęku przed nieporządkiem, brak ciągot ku uniwersalizmowi. Jest idiomatyczność, indywidualność rozbuchana do granic możliwości. Ma ten wiersz w sobie coś z okrzyków, gniewnych przemów dawnych wodzów dzikich plemion przed bitwą, które miały zagłuszyć lęk, przed tym co może nastąpić zaraz i będzie nieodwracalne oraz bolesne. Ale to pozór o tyle, że mimo efektownego sztafażu współczesności, skrzących się skojarzeń, asocjacji i licznych przebłysków świata widzialnego to przede wszystkim poezja poszukująca tożsamości. Skandowanie na barykadzie ostatecznie sprowadza się do pojedynku z samym sobą, pytaniem o swoją tożsamość, a ta kształtuje się w kontrze do opowiadanego świata. Nie zawsze owo profetyczno-heretyckie gadanie jest oparte na jakiejś głębi intelektualnej czy subtelności, często jest w tym zaledwie (i aż) siła gestu. Naraz chodzi w tym wierszu o zbyt wiele rzeczy i nie ma miejsca na to, by snuć liryczne wizje. Te ostatnie zaledwie się zarysowuje i natychmiast rozsadza zwichnięciem stylistycznym, najczęściej wdzierającym się z tła elementem nachalnej rzeczywistości, kroniki wpadek społecznych. Do tego niepowstrzymana motoryka wiersza, rytm, niecierpliwość, nieokiełznanie i wybuchowe łączenie stylu niskiego z wysokim. To pewnie poezja lewicująca, wymierzająca, a w każdym razie zbierająca się do wymierzenia temu światu policzka, a zarazem na tyle wieloznaczna, sprytna, gorąca, że niedająca się zbyt jednoznacznie zaklasyfikować. I dobrze, to są zaczątki podejrzeń o wybitność – bezradność komentatorów. Autor „Hotelu Jahwe” przekonuje do swojej metody w obrębie wiersza. Znać, że posiadł zadziwiająco łatwo efektowny i pojemny model wiersza. Jedyna moja obawa: czy ta nieznośna lekkość wytworzenia wiersza nie stanie się pułapką dla autora. Byli bowiem już tacy, byli, którzy efektownie debiutowali i ginęli pod ciężarem raz wymyślonego modelu wiersza. Ale nie będę się czepiał, na początek jest dobrze, a nawet lepiej. 4.

208

Wydaje się, że to, co mogło się udać Stańczykowi, jeżeli chodzi o krytykę społeczeństwa, systemu i ogólnie rzeczywistości kapitalistycznej, spróbował zrobić Rafał Krause w tomie „Pamiętnik z powstania”. Zarówno tytuł jak i kompozycja tomu nieprzypadkowo kojarzyć się ma z Mironem Białoszewskim i jego „Pamiętnikiem z Powstania Warszawskiego”. Warto tutaj przypomnieć – co być może dzisiaj nie jest już dla wszystkich jasne – że swego czasu książka Mirona Białoszewskiego, oprócz swojej językowej arcydzielności wprowadzała do dyskursu publicznego głos demitologizujący Powstanie Warszawskie, ukazując jego historię jako aheroiczną, codzienną działalność skupioną na przeżyciu zwykłych ludzi. To, co w narracji historyczno-wojskowej, wszystko jedno czy afirmującej, czy negującej Powstanie było najistotniejsze, przemarsze oddziałów, szturmy, walki o poszczególne placówki – Białoszewski sprowadzał uparcie na plan drugi, a nawet trzeci. Co zatem robi historia i cały zbiór skojarzeń i rekwizytów u Krausego? W pierwszym odruchu wydaje się, że ów kompozycyjny gest jest tylko zręcznym zagraniem marketingowym. Takie czasy, chciałoby się powiedzieć, żeby zaistnieć, trzeba się przebić chwytli-


Ludzie w oknach dają znaki. Kilka debiutów poetyckich A.D. 2013

wym sloganem, nawet jeżeli sprzedaje się majtki czy drewno do kominka. Na tym planie Krause świadomie dobudowuje kolejne piętro dekonstrukcji mitu heroicznego. Sprytne to, może nawet zabawne, szczególnie, że ostatnia część debiutanckiego tomu nosi tytuł „3 października 2044”, czyli uosabia 100. rocznicę upadku powstania, po drodze zaś kolejne części mieszają się dodatkowo ze skojarzeniami kampanii wrześniowej 1939 roku. Krause pokazuje, że tamte daty, zdarzenia, tamci ludzie to już tylko znaki na poziomie gry towarowo-finansowej, sztuczki dla utrzymania chybotliwej uwagi widza, klienta, ale nic więcej. Żywa pamięć Powstania Warszawskiego, wojny, heroicznych zmagań zanika, zastępują ją dobrze skrojone emocjonalne produkty, które żyją własnym życiem, coraz bardziej oderwane od źródłowych doświadczeń, tak jak to się stało mimo dobrej woli wielu twórców z Powstaniem Warszawskim właśnie. Ten patronat historyczny wydaje się zatem głęboko przemyślany, a zarazem boleśnie celny. Pamiętnik z powstania w wersji Krausego to opis powstania firmy po prostu, przedsiębiorstwa. A jeżeli robi się gorąco, to od kuchenek mikrofalowych lub od grillowanych mięs (z jakiej okazji? Impreza integracyjna w korporacji, długi weekend przedstawicieli handlowych?). Jeżeli się strzela, to z szampana (weszliśmy na giełdę?). Z drugiej strony, można powiedzieć, że to próba powiedzenia, że w rozległym planie czasowym toczy się walka, bitwa nie mniej dramatyczna, tyle że ów dramatyzm nie jest nie do przechwycenia. No, bo przecież w tomiku młodego chłopaka z Gdyni powstanie upada w 2044 roku. Rafał Krause określa się w notce biograficznej jako producent poezji, jakby na przekór dusznej i dymnej atmosferze towarzyszącej słowu „poezja” w kulturze polskiej – skromnie, korporacyjnie, rzemieślniczo. Wiersze też – zupełnie inaczej niż u Jakucia – grzecznie trzymane w ryzach, miejscami oszczędne, pisane elegancką szczupłą frazą, suchym werslibrem, bez metaforycznych szaleństw, nagłych erupcji emocji i namiętności. Zarazem te wiersze, podobnie jak u Domagały-Jakucia, wymigują się od prostej odpowiedzi, gdy idzie o ideową proweniencję. Raczej niepokoją, dręczą, pytają, podrzucają wątpliwości i zostawiają w polu, niż podają odpowiedzi do wierzenia. Chociaż niewątpliwie jest w tej poezji słyszalne kołatanie postulatu niepodległości wobec bestii rynku, wchłaniającej wszystko, nawet protestujących rewolucjonistów, oburzonych i wściekłych, którzy sami stają się prędzej czy później poszukiwanym towarem, na którym można zarobić jak nie przymierzając na Ernesto Che Guevarze. Poezja jest w naszym tutaj i teraz nieco tragicznym znakiem sprzeciwu. Jak pisze przewrotnie debiutant w wierszu „Pieśń o recesji”, poezja to spowalnianie PKB przekuwane na sukces oraz minimalizacja zysków przy maksymalizacji strat. To proste i pomysłowe odwrócenie prawideł ekonomii czyni z wiersza język nie do zawłaszczenia, niemożliwy do wchłonięcia. Wiersz – tym się zakrztusi każda giełda papierów wartościowych. I dobrze jej tak. Chociaż oczywiście to powstanie nie może się udać, upadnie, to wiedzą wiersze z tego tomu. Ale zapowiada się piękna katastrofa, nie ma czego żałować. 5. W zupełnie innych rejestrach odnajduje się poezja Martyny Buliżańskiej z tomu „Moja jest ta ziemia”. To poezja demonstracyjnie niedzisiejsza i nietutejsza; rodzaj napowietrznej gry na wielu motywach, z których najsilniejszy wydaje się motyw apokryficzny, a w jego ramach delikatne, ale i stanowcze odrzucenie pewnej wizji duchowego porządku, nazwijmy go tradycyjnym. W wierszach laureatki Silesiusa głos – wypada dodać głos oszczędny, na granicy milczenia – dostaje to, co w europejskiej kulturze bywało wykluczone, wtórne, wyparte. To głosy kobiet,

209


Radosław Wiśniewski

210

a może raczej jednej kobiety, kobiecości jako bóstwa, matki ziemi, na przykład w postaci nawracającej bogini Eostre, znanej na wyspach brytyjskich bogini odrodzenia, od której zresztą miała się wziąć w języku angielskim nazwa Świąt Wielkiej Nocy – Easter. Te wiersze mówią kobietami, kobietom oddają głos i zdają się sugerować, że to one posiadły już dawno ziemię, tę ziemię. Stąd ostentacyjny gest zawarty w tytule tomu, chodzi bowiem o tę ziemię, a nie królestwo, które nadejdzie i nie z tego jest świata; stąd kobieca postać naśladująca wizerunek Jezusa, który ukazał się św. Faustynie i stąd ta kobieta w dłoniach trzyma odwrócony trójkąt, alchemiczny symbol wody. Ten sam symbol jako samodzielna grafika zamyka tom, czyniąc z niego kompletny apokryficzny manifest metafizyczny. Ten apokryf mówi „nie” pewnej części tradycji chrześcijańskiej, patriarchalnej, okcydentalnej. Ostatni wiersz tomu „Exodus” zdaje się sugerować, że jedynym królestwem, które nadejdzie, jest świat już istniejący. Pojawia się w tym wierszu po raz drugi w tomie boginii Eostre, motyw nawracającego kołowrotu istnień, oraz grzechu i kary jako elementów dodających jedynie liryczności ludzkiemu losowi, a zatem kategorii iluzorycznych, nieprawdziwych. Exodus – wychodzimy z domu niewoli, z patriarchalnego chrześcijaństwa. Ale to nie jedyny obszar napięcia w poezji Martyny Buliżańskiej. Oprócz motywów jawnie lub mniej jawnie nawiązujących do kwestii duchowych sporo tutaj rzuconych w przestrzeń wiersza motywów z kultury rosyjskiej czy judaizmu. A poprzez nie prześwituje wojna, ta sprzed wielu lat, jako coś otwartego, ciągle żywego, wszechogarniającego. Skąd by inaczej pojawiały się messerschmitty jako przedmiot wiary w wierszu „podmoskiewskie; jednostajnie”? Tak, teraz to może być przedmiot wiary, poruszamy się przecież w przestrzeni wyobraźni, a nie naoczności. Albo przyrównanie adresata wiersza do niemieckiego żołnierza stacjonującego w lesie równikowym w utworze „neszama”? Konflikt pierwiastków wiary, składowych kultury znajduje tutaj zapowiedź (ślad z przeszłości?) konkretyzacji w konflikcie wschód–zachód, może nawet rozumianego jako spór na linii racjonalizm–intuicja. Pachnie Dostojewskim, pachnie Kabałą i Bóg wie czym jeszcze. Wiele treści w niewielu słowach. Formalna oszczędność, która daje się dziać wierszom w przestrzeni jakiegoś uniwersum poza czasem, zarazem zawierającym wszystkie czasy. I pomimo swojego „nie” mówionego tradycjom eschatologicznym, to poezja pneumatyczna, skupiona na tym co wyśnione, a nie realne w konwencjonalnym rozumieniu tego słowa. W końcu dla tego, kto śni, sen jest jedyną realnością, jakiej doświadcza. Zatem oniryzm, wyobraźnia i jednak – trzeba to podkreślić – opanowanie wiersza jako narracyjna asceza, wycofanie, skromność i pewna wynikająca z tego elegancja, czystość i lekkość wersu, przejrzystość frazy. Co wcale nie ułatwia obcowania z wierszem Buliżańskiej. Przejrzystość frazy nie przeczy nieprzejrzystości wiersza. Poezja autorki „Moja jest ta ziemia” mieszka w niedopowiedzeniu, kłopotliwym zatrzymaniu wiersza nie o jedno, ale dwa i więcej zdania przed oczekiwanym końcem, wbrew odruchowi, oczekiwaniu, co pozostawia czytelnika bardziej niż bezradnego. To strategia naświetlania pojedynczych detali, osobnych obrazów-wyrazów, mówienia nie od siebie, ale spoza siebie, z zewnętrznym, odległym narratorem. Tak jakby ktoś opisywał sen. Można powiedzieć – to już w jakimś stopniu było – Tomasz Różycki tego próbował, Roman Honet bywał o to posądzany. A ja dorzucę w tej wyliczance jeszcze jedno nieprzypadkowe chyba powinowactwo, pokoleniowo dużo bliższe – debiutującą w roku 2009 Agnieszkę Mirahinę z tomem „Radiowidmo”, a wcześniej z arkuszem „Wszystkie stacje ZSRR”. To ten sam kurs, tyle że u Buliżańskiej więcej jest milczenia między nutami. Mówi cisza między słowami, milczenie, które jest traktowane jako nieodłączna część wiersza, jak pauza w muzyce. Kto umie operować ciszą – o tym pewnie jeszcze usłyszymy.


Ludzie w oknach dają znaki. Kilka debiutów poetyckich A.D. 2013

6. Jeszcze innym rodzajem mówienia wierszem o kwestiach duchowych jest debiutancki tom „Arkadiament” Arkadiusza Kwaczka. Zaskakująco dużo powagi i wyważenia w tonie tych wierszy jak na młody wiek, dużo wiary w siłę poezji traktowanej na serio. Coś z cierpliwości alchemika transmutującego słowa, który rozkłada wysiłek na długie lata, może nawet pokolenia. Treściowo poezja Arkadiusza Kwaczka to pomysł na apokryf rozumiany jako osobisty dopisek, może nawet palimpsest na marginesie epifanii, religii. Ta poezja w wielu miejscach i rejestrach pozostaje dość szlachetnie archaiczna i mówi językiem takim, jakby jeszcze nie dowiedziała się o lekcji ironii, nieufności i umowności, jaką odebrała współczesna literatura. Może nie przyjmuje tego do wiadomości, upiera się przy sensie i znaczeniu, przy swoistej wierności, konserwatyzmie, tam gdzie inni eksperymentują. Tam gdzie poezja Buliżańskiej czy Jakucia rozsiewa wątpliwości, trochę się wyśmiewa, a trochę udowadnia, że starego Jahwe w zasadzie już nie ma (bo kiedyś może i był), podmiot wierszy „Arkadiamentu” mówi „tak” królestwu nie z tego świata, zarazem jest to jakieś „nie” temu światu, tej ziemi. Wie, co robi, wie, co pisze. Jeżeli „tak” królestwu nie z tego świata, naiwnością byłoby oczekiwać, że wiara zmieni cokolwiek w tym tutaj oto świecie. Śmierć, ból i cierpienie nie zostają zniesione, nie ma nic do ocalenia ani oclenia wierszem i nie ma nawet takiego oczekiwania. Od pomocy w znoszeniu bólu jest głos z wiersza, jak oddanie głosu temu, co już mówić nie jest w stanie, już lub jeszcze. Jest to poezja konfesji, ale nie niesie pocieszenia lecz współobecność – jak w cyklu wierszy „Klepsydry”. Mroczna to konfesja, w której żaden człowiek nie jest dobry dość, żadna ilość światła nie jest wystarczająca, by rozświetlić mrok. Ciemność wygładza teren ale nie gładzi grzechów, mówi młody poeta w wierszu „Dziewczynka ze świecą”. Świat widzialny nie jest zdolny do samousprawiedliwienia (zob. wiersz „sąd nie(o)stateczny”). Świat jest jak niewyważony, romboedr chylący się ku upadkowi z wiersza tytułowego tomu; upadek jest nieunikniony, jedyną instancją podtrzymującą go w istnieniu jest Haszem, Przedwieczny, tak wszechobecny, że aż niewidoczny. Mroczne to wizje. Kojarzy się tutaj – chociaż nie wprost Sęp-Szarzyński, kojarzy się Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki i średniozaawansowany Jarosław Marek Rymkiewicz z czasów „Zachodu słońca w Milanówku” i „Mojego dzieła pośmiertnego”. W tym mroku jest szansa na przemianę wewnętrzną, a nie ma szans wymierzanie sprawiedliwości, bo ona jest z gruntu niemożliwa, nie tutaj. Dlatego można napisać okrutnie o zjadanej sarnie: nie żal mi szczątków mięśni, obgryzionych z wiarą bo nie ma takiej śmierci, której Pan nie mógłby nawrócić. Jest wiara, ale raczej jako ciemna gwiazda Herberta, nie do opowiedzenia. To nie jest deklaratywność w stylu Wencla, to raczej poezja z nocy duszy, ze środka ciemności, która potrzebuje światła i światła nie potrafi ogarnąć. Bóg jest tajemniczą afirmacją i ten wiersz jest odpowiedzią afirmacyjną – niemniej tajemniczą. Język Kwaczka, metaforyka, rytm wiersza wydaje się bardzo spokojny, stonowany, dojrzały. Na nic się nie sili, nie egzaminuje i nie tutaj bije źródło siły tej poezji. Korzysta z tego, co już jest, bo język jest zdecydowanie środkiem, a nie celem. Zarazem jednak nie wiem, czy ta przejrzystość wiersza, językowa układność nie znuży samego autora w kolejnych tomach. W końcu to w energii języka tkwi siła postbarokowej stylizacji poezji

211


Radosław Wiśniewski

Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, a z debiutantów to ów żywioł napędza profetyczne błyski Domagały-Jakucia, to semantyczna nieprzejrzystość buduje tajemnicę wiersza Buliżańskiej. W którą stronę uda się wiersz Arkadiusza Kwaczka, skąd będzie czerpał swoją witalność, gdy zabraknie pierwotnej energii? 7.

212

Co zatem widać w tych kilku oknach wielkiego domu, co za ludzie tam stoją, jakie dają znaki? Co jeszcze można powiedzieć, zanim znikną nam w ogólnym zmieszaniu? Warto jeszcze zwrócić uwagę na grę toposem miasta, duchem miejsca. Kwaczek i Krause piszą o Warszawie i w Warszawie, Jakuć o Łodzi. Debiutanci oznaczają swoje miejsce na ziemi. Nie kryją się w prywatnym „wszędzie”. Miejsca, w których żyją, coś im podpowiadają, drażnią, domagają się ich własnej odpowiedzi i to odpowiedzi podniesionej do rangi wiersza. Jest też Polska w wierszach debiutantów, nie tylko tych wydanych w roku 2013, również i wcześniejszych. To ich kraj, ich ziemia, ma imię i uwiera. Kiedy czytam ich poetyckie enuncjacje, zastanawiam się, jak tyle lat dawna młodzież (w tym i ja, i moi rówieśnicy) obchodziła się bez złości na swój kraj, na społeczeństwo, na rzeczywistość dalszą niż skraj podwórka. Zresztą dzisiaj podwórek w świecie deweloperki coraz mniej i coraz bardziej są synonimem raczej biedy i marginesu niż miejsca pierwszych, życiowych eksperymentów socjalnych. Bo to, co mają do powiedzenia Polsce debiutanci, to najczęściej złość albo głośne désintéressement składane poprzez wiersz. Ta Polska (a innej nie będzie) nie interesuje, nie fascynuje, lecz tylko śmieszy, bawi, tumani, jest ciekawą zabawką, nakręcaną pozytywką do wykorzystania w śpiewności wiersza lub też nie. Tylko że nikt z nas, debiutantów sprzed 10,15, 20 lat, nie czuł się zmuszony do składania takiej deklaracji, a oni czują, że coś wypada powiedzieć, że trzeba się jakoś odnieść. Zwracam na to uwagę – zaszła zmiana. Pewnie to fenomen formowania się jakiejś nowej tożsamości, nowego głosu w sprawach wspólnych, innego niż to, do czego przywykliśmy my, którzy zsuwamy się w kolejne dekady swoich biografii. Prawdopodobnie nie będzie się nam podobało i prawdopodobnie będzie bolało. Szukają jeszcze własnego języka, może czasem ostrożnie, minimalistycznie, ale nie robią uników, próbują. Mowa jest dla nich czymś cierpkim w ustach, rodzajem obłej ironii, ale zarazem świadomości, że trzeba próbować coś powiedzieć na poważnie, mimo że mówienie na poważnie jest trudne, prawie niemożliwe (I jak sobie z tym poradzisz? Opowiedz nam o tym. Jesteśmy z Tobą). Jeżeli metafizyka, to nie tyle nieufnie, ile negatywnie, czasem z pasją na „nie”; jeżeli teologia, to apofatyczna. Już słyszę ten pomruk, że tak się niczego nie da zbudować. No pewnie, ale poezja nie jest od tego, żeby budować konstruktywne wizje, a już na pewno nie poezja debiutantów. Radosław Wiśniewski

Xavery Stańczyk, Skarb piratów, Warszawa: Lampa i Iskra Boża, 2013 Szymon Domagała-Jakuć, Hotel Jahwe, Łódź: Dom Literatury w Łodzi, 2013 Rafał Krause, Pamiętnik z powstania, Dom Literatury; Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Oddział Łódź, 2013 Martyna Buliżańska, Moja jest ta ziemia, Wrocław: Biuro Literackie, 2013 Arkadiusz Kwaczek, Arkadiament, Gniezno: Wydawnictwo „Zeszyty Poetyckie”, 2013


Mirosław SŁAPIK

Czy można się tu zadomowić?

Szpital w literaturze ma niemal zawsze coś z antyutopii i niekoniecznie musi to być ów absurdalny, doprowadzony do skrajności, klimat z „Siedmiu pięter” Buzzatiego czy „Lotu nad kukułczym gniazdem” Keseya, bowiem już sam z siebie szpital przywodzi na myśl pułapkę i swoistą instytucję totalną, w której trudno się zadomowić, co próbujemy na co dzień oddzielić i wyprzeć ze swojej egzystencjalnej wizji. Szpital to coś, co nas nie dotyczy, dopóki sami (albo ktoś nam naprawdę bliski) nie znajdziemy się tam jako użytkownicy. I niewykluczone, że ten zapewni sobie lepszą pogodę ducha, kto potraktuje szpital jako immanentny element ludzkiego żywota – krainę, której języka warto się jednak uczyć. Bez względu na to, czy to nastąpi w wyobraźni, czy też „w praktyce”. Chcąc nie chcąc szpitalnego języka uczył się prozaik Jan Jastrzębski tuż po wybuchu stanu wojennego i po trzydziestu kilku latach od tamtego doświadczenia ukazał się wreszcie efekt jego obserwacji uczestniczącej w postaci mikropowieści „Zaćmienie księżyca”. Podobnie jak Borges, Jan Jastrzębski skupia się wyłącznie na krótkich prozach, a to wymaga nie mniejszego mistrzostwa niż przy pisaniu dłuższych powieści. To wręcz odrębny rodzaj literackiego rzemiosła. Zaś „Zaćmienie księżyca” przyciąga od razu, bowiem pod stonowaną i jednocześnie wysmakowaną barwą języka kryje się mocne uderzenie.

213


Mirosław Słapik

Stan wojenny w tym wypadku stał się pretekstem nie tyle do refleksji o wolności politycznej, co do myślenia o wolności szeroko pojętej i tylko pozornie tu sprozaizowanej – bo metaforycznej, nie mniej ważnej, bo idzie o wolność arcyludzką, sprowadzającą się do uwolnienia od… mankamentów naszego ciała. W najgorszym wypadku w szpitalnym państwie trzeba się jakoś urządzić i jednocześnie wyrwać się stamtąd za wszelką cenę, choćby minimalizując ból lub... umierając. Wszak bohater „Zaćmienia...” Nagoreczny (i pewnie alter ego autora) progi szpitala przekroczył z bolącym kolanem i jak na ironię książka też rodziła się w bólach, gdyż w wydawnictwie „Nowy Świat” dojrzewała chyba ponad sześć lat. Jednakowoż proza ta nie straciła ani na wartości, ani na aktualności. Mimo pomruków generała i refleksji o komitetach kolejkowych autor na swój sposób przekazuje filozofię uniwersalną z niezmienną scenerią. Jest to świat, w którym nierzadko pierwsze kroki trzeba stawiać od początku, gdzie słucha się nowej filozofii i weryfikuje się swoją dotychczasową, gdzie pacjent pan Lucjan z dumą opowiada, że w jego nodze coś tam wyczyniano z jego żyłami. Jastrzębski jest jednocześnie uczestnikiem, życzliwym obserwatorem i odkrywcą. Już w momencie otwierania drzwi z napisem „I Oddział Chirurgiczny” skonstatował, że spośród jego rzeczy oddanych na przechowanie najwyżej wyceniono buty. Mimo niewielkiej objętości przez dwanaście rozdziałów „Zaćmienia księżyca” przewija się niemało postaci, zręcznie scharakteryzowanych, choćby wspomniany pan Lucjan z obciętą nogą. Wszystkie, nawet te najcięższe przypadki, autor potraktował ze specyficznym humorem, jakby próbując ocieplić to, co z definicji emanuje chłodem. (…) Pana Feliksa, zajmującego łóżko po lewej dosięgła pięćdziesiątka tudzież kłopoty z żoładkiem i wątrobą. Razem z nim ocieplał przeciwległą ścianę pan Józek. Trapiły go podobne dolegliwości, a że uzbierał ledwie trzydziestkę z groszami, znosił je znacznie lepiej i, jak przystało na taksówkarza, co rusz kursował między salą a korytarzem. (…) Próby oswajania chłodu bywają tu różne, odchodzący i przychodzący nieuchronnie przywołują myśli o ostateczności:

214

(…) – Ale śmierci się pan boi – zwyrokował w ciemno jeden z „panów”, jakby od dawna chował w zanadrzu ten czarci kamień i właśnie teraz zechciał go rzucić do ogródka szpitalnego gawędziarza. A śmierci się boję – zająknął się tamten. – Żeby ktoś powiedział: „Idź pan do najcięższego więzienia o chlebie i wodzie, a nie umrzesz pan, tylko będziesz pan tam siedział”, poszedłbym tam. (…) O szpitalach pisano wiele – wspomniany Buzzati zrobił z tego antyutopię, w sposób poetycki swoje doświadczenia z tym związane spisywał Czesław Mirosław Szczepaniak, natomiast Jan Jastrzębski w swojej językowej szkatułce zrobił to jeszcze inaczej – wypuścił co prawda swojego bohatera na pozaszpitalną wolność, ale jedno z pytań postawionych czytelnikowi może brzmieć: jak sobie poradzić z nieuchronnością? – nie śmiertelną, lecz szpitalną. Bohaterowie „Zaćmienia księżyca” to osoby szczerze zauważone przez pisarza, ze swoją filozofią, osobliwymi światami i wręcz turpistycznym nierzadko wyglądem, bowiem jedną z waż-


Czy można sie tu zadomowić?

nych cech pisarstwa Jana Jastrzębskiego jest empatyczność. Ale jest jeszcze przynajmniej jedna rzecz, która stanowi o sile jego prozy. Jan Jastrzębski pozwała obcować czytelnikowi z prawdziwymi perełkami językowymi. Niejako metaforycznym dowodem niech będzie to, że jego portret znalazł się wśród wizerunków 25 poetów na wystawie „Poeci z Krainy Nord” w Leśniczówce Pranie, choć autor „Błota” nie wydał ani jednego tomu poezji. Mimo to „Zaćmienie księżyca” nie jest tak poetyckie w artystycznym wyrazie jak jego „Prozy kolejowe”. W wymowie, co jest w tym wypadku korzystne, bywa bardziej dosadne, czasem wręcz brutalne. Godna podkreślenia jest wyważona forma tej książki. „Zaćmienie księżyca” to szósta książka Jana Jastrzębskiego, warto po nią sięgnąć nie tylko dla głębszej refleksji, ale choćby dla samego obcowania z dobrym warsztatem prozatorskim. Mirosław Słapik

Jan Jastrzębski, Zaćmienie księżyca, Warszawa: Wydawnictwo Nowy Świat, 2014

215


Włodzimierz Kowalewski

Felietony literackie Radia Olsztyn

„Rebelia” Mariusza Sieniewicza na scenie Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach wystawia sztukę na podstawie „Rebelii”, powieści naszego olsztyńskiego pisarza Mariusza Sieniewicza. Autorką adaptacji i reżyserką jest Ewa Wyskoczyl, znana z odważnych i kontrowersyjnych spektakli „Dulska Forever” czy ostatnio „Jasieński” oraz jako twórczyni offowego „Teatru Za Lustrem” z Tarnowskich Gór.

216

Twórczość Sieniewicza cieszy się zainteresowaniem współczesnego teatru. Decydują o tym zapewne walory literackiego świata, którego tworzywem jest przede wszystkim nieznająca granic wyobraźnia. Wcześniej adaptowano trzy jego utwory: głośną powieść „Czwarte niebo” pod scenicznym tytułem „Wszystkim Zygmuntom między oczy”, opowiadanie „Żydówek nie obsługujemy” oraz wydaną niedawno „Spowiedź śpiącej królewny”. Przy okazji najświeższej, katowickiej premiery, warto przypomnieć sobie „Rebelię”, utwór niełatwy, bo podejmujący problematykę szczególną, omijaną szerokim łukiem przez innych pisarzy. Książkę opublikowało w roku 2007 wydawnictwo WAB. Zdobyła aplauz większości krytyków, uzyskała nominacje do Paszportów „Polityki” i nagrody „Nike”. Sieniewicz stworzył


Felietony literackie Radia Olsztyn

w niej pełną groteski antyutopijną rzeczywistość, w której dokonuje się osobliwy przewrót społeczny – rewolucja starców. Tłumy staruszek i staruszków, zgromadzonych na wyspie rządzonej przez Wielkiego Bobasa dojrzewają do inwazji na świat, zajmując się mumifikowaniem wielkich postaci XX wieku, na przykład Edith Piaf, Marleny Dietrich, Elfriede Jelinek i Che Guevary. Mnóstwo przy tym gagów, zabawnych dialogów i powiedzonek. Ale ta śmieszność to tylko blichtr. W istocie autor zwraca uwagę na najbardziej złudną cechę współczesnej popkultury – kult młodości. Młodość jest piękna, spontaniczna, uczuciowa; to jedyny dziś poprawny politycznie wizerunek człowieka. Trzeba o nią walczyć na siłowniach, można kupować w supermarketach w postaci czarodziejskich kremów, dietetycznych mikstur i witaminowych tabletek. Rewolucja młodych ogarnęła zachodni świat w latach 60., obracając w proch dawną obyczajowość, której nie naruszyła nawet druga wojna światowa. Hipisowskie „lato miłości” w Ameryce, paryski bunt studentów 1968 roku – ukształtowały nowe spojrzenie na rodzinę, seks, sztukę, kulturę, modę, relacje społeczne. To, co było nietaktem, występkiem albo obrazą moralności, zaczęło być akceptowaną normą. Równowaga została naruszona, autorytety podeptane. Wahadło niebezpiecznie wychyliło się w jedną stronę i – choć minęło ponad 50 lat – wychyla się dalej, osiągając kolejne fazy absurdu, co obserwujemy na co dzień. Sieniewicz przedstawia w „Rebelii” szokujący powrót tego wahadła. Rewolucja młodych spowodowała kontrreakcję ze strony starych. Ludzkość zawsze w ostatecznym rachunku chce wracać do środka, do wygodnej przeciętności życia. Każda skrajność początkowo bawi, frapuje, ale potem nuży i doprowadza do irytacji, poczucia przesady. Czy zatem rewolucję młodości zniszczy i zastąpi rewolucja starców? A może będzie to rewolucja pustych masek, w której liczy się tylko wrażenie wywierane na innych, a prawda i autentyczność, zawsze będące atrybutem młodości, tracą sens? Taka rewolucja przecież już się rozpoczęła. Widzimy ją w polityce, mediach, niestety także w relacjach między zwykłymi ludźmi. Reżyserka Ewa Wyskoczyl powiedziała w jednym z wywiadów: „Rebelia” to dla mnie książka dekady. Do tej pory żaden pisarz nie podszedł w taki sposób do problemu starości. Spektakl oparty na prozie Mariusza Sieniewicza można oglądać od 21 marca 2013 roku na scenie kameralnej Teatru Śląskiego w Katowicach; mam nadzieję, że wkrótce obejrzymy go również w Olsztynie. Jedynie niebo pozostało takie samo Nakładem Ośrodka „Karta” ukazał się „Dziennik z Prus Wschodnich” Hansa Grafa von Lehndorffa. Lehndorffowie, obok Dohnów i Döhnhoffów, należeli do najstarszych i najbardziej wpływowych rodzin wschodniopruskiej arystokracji. Oprócz rodowej siedziby w Sztynorcie mieli tu wiele innych posiadłości, m.in. Trakeny ze słynną i dziś stadniną koni oraz Januszewo koło Susza. Z tymi dwiema miejscowościami wiąże się młodość autora, ale swoim dziennikiem obejmuje on tylko niecałe trzy lata życia od połowy roku 1944 do wiosny 1947. Hans von Lehndorff urodził się w roku 1910. Gruntownie wykształcony w kierunkach prawniczych w Genewie, Paryżu i Oksfordzie odkrył w sobie także powołanie lekarza, skończył medycynę i do wkroczenia Armii Czerwonej praktykował w Insterburgu, czyli dzisiejszym Czerniachowsku w obwodzie kaliningradzkim. Był także uczestnikiem i – jak można przypuszczać –

217


Włodzimierz Kowalewski

duchownym Kościoła Wyznającego, protestanckiej mniejszości religijnej o nastawieniu bardziej ortodoksyjnym i konserwatywnym niż główny nurt ewangelicki. To właśnie ze strony tych środowisk płynęła największa krytyka poczynań nazistowskiego reżimu. Rodzina Lehndorffów mocno angażowała się w działalność opozycyjną. Matka i ciotka autora były aresztowane przez gestapo, on sam nieustannie inwigilowany, jego kuzyn graf Heinrich ze Sztynortu powieszony za udział w zamachu na Hitlera. Autor „Dziennika” przeżywa w Królewcu wkroczenie wojsk sowieckich. Grozę budziły już same tego symptomy. Mieszkańcy w miarę jeszcze normalnie funkcjonującego miasta odczuwali dziwne tąpnięcia ziemi, z przerażeniem obserwowali coraz większe łuny na horyzoncie i stada zdziczałych, domowych zwierząt, uciekające przed coraz bliższym frontem. Dalsza relacja jest opisem własnej epopei – od strefy sowieckiej Prus Wschodnich w okolice polskiego już Olsztyna. Jest również świadectwem niewyobrażalnego koszmaru, jakiego doświadczyła niemiecka ludność Prus Wschodnich. Masowe morderstwa i grabieże, gwałty tak powszechne, że niebudzące nawet oburzenia. Śmierć znajomych i przyjaciół przyjmowana bez emocji jako coś oczywistego. Palenie i obracanie w perzynę ocalałych z walk budynków. Głód, choroby, szerzące się donosicielstwo i lizusostwo wobec nowych „panów”, co ciekawe, szczególnie ze strony byłych funkcjonariuszy nazistowskich władz. Doktor von Lehndorff unika patosu, nie ocenia, nie wyraża bólu, chociaż zastrzeleni przez Rosjan zostali również jego matka i brat. Stara się zbudować wiele refleksji, także tę o zmierzchu cywilizacji, paradoksach historii i o Boskich wyrokach: Mnie szczególnie zafascynował hipodrom. Był taki czas, kiedy z tym miejscem wiązały się najważniejsze momenty życia. Przychodziliśmy tu wyłącznie w odświętnym nastroju, by podziwiać konie, zobaczyć ludzi i samemu się pokazać. […] Opierałem się o ogrodzenie, prowadziłem zdawkowe rozmowy, kłaniałem się komuś, spoglądałem w czyjąś stronę i wydawało mi się, że jest to niemal pełnia życia. Dzisiaj znowu opieram się o ogrodzenie, stoję w zgrzebnej kurtce, wystrzępionych spodniach, znalezionych butach, bez koszuli i skarpet, i obserwuję stadko krów, które pod nadzorem sowieckich żołnierzy pasie się między dawnymi przeszkodami. […] Wokół mnie tylko chwasty, gruz i ruiny. Jedynie niebo pozostało takie samo.

218

Straszna książka, choć ten fragment należy do najmniej drastycznych. Była także trudnym ćwiczeniem dla mojej wrażliwości, polem wyjątkowo mieszanych uczuć. Bo czytając ją, widziałem nie tylko gwałconych i katowanych Niemców z Prus Wschodnich, ale ruiny Warszawy i ludność pędzoną przed czołgami, rampę Auschwitzu i komory gazowe, dziewczynkę nad ciałem zabitej matki z filmowego reportażu Juliena Bryana o wrześniu 1939 roku. Hans von Lehndorff, znajdujący jedyny trwały punkt oparcia w „stałości nieba”, czyli w Bogu i Piśmie Świętym, pisze swój dziennik tak, jakby pisał ponadczasową ewangeliczną przypowieść. Historię, której przesłaniem jest świadectwo, ale też przestroga, prosty i poparty przerażającymi argumentami apel, skierowany do wszystkich, bez różnic narodowych, politycznych, religijnych: „Ludzie, opamiętajcie się!”. Tak samo rozpaczliwy, tak samo nieskuteczny jak inne.


Felietony literackie Radia Olsztyn

Nowy tom wierszy Kazimierza Brakonieckiego Literackie oblicza Kazimierza Brakonieckiego trudno wymienić jednym tchem. Eseista, tłumacz literatury francuskojęzycznej, pierwszy redaktor pisma „Borussia. Kultura. Historia. Literatura”, twórca historycznej już metafory „Atlantyda Północy”. Przede wszystkim jednak najbardziej znany poeta naszego regionu, ostatnio prezentujący swoje wiersze także za granicą, na festiwalu w kanadyjskim Quebecu. Nakładem Biblioteki „Toposu” ukazał się nowy tomik poetycki Brakonieckiego zatytułowany „Chiazma”. Tytuł zaczerpnięty został z filozofii Fryderyka Nietzschego i oznacza jedność osiągniętą po dopełnieniu się życia i śmierci. Pojęcia tego używał również francuski fenomenolog Maurice Merleau-Ponty dla definicji „splotu” bytów lub idei, nierozerwalnego związku. Gdyby całościowo spojrzeć na twórczość Brakonieckiego, na prawie trzydzieści książek, które powstały od momentu debiutu w roku 1979, łatwo zauważyć, że w jego poezji dominuje tendencja scalania, określania, nabierania kształtów, a nie pęknięć i dramatycznych dysonansów, jakie przeważają w polskiej literaturze. Nie bez powodu debiutancki tomik nosił tytuł „Zrosty”, a najważniejszym pojęciem całego zamysłu artystycznego poety jest filozoficzna „jednia”. „Chiazmę” otwiera niewielki poemat „Święto epifanii”. Tytułowe „objawienie” następuje poprzez gęsto padający śnieg, to on pada do nieba i nie boli, stanowi narzędzie egzystencjalnej refleksji, w której główne miejsca zajmują zmarła Matka, symbol śmierci jako stanu, a nie biologicznego faktu i Podmiot-Poeta jako życie – z jego krwią, bólem, głodem, religią, przekleństwem pamięci. Prawdziwe ja jest nierzeczywiste – mówi. Co zatem stanowi prawdziwe „ja” świata, żeby nie powiedzieć górnolotnie: wszechrzeczy? Co stanowi jej przyrodzone status quo – życie, które bywa tylko epizodem, czy śmierć, martwota, która zwycięża wszystko i wypełnia wieczność? Czy śmierć człowieka to nie jest proces powrotu do naturalnego stanu? Przecież istniał czas przed naszym narodzeniem. Wszyscy już kiedyś nie żyliśmy, to rodzaj naszego pierwotnego doświadczenia, a umieranie kończące nasze życie tylko je powtarza. Nie ma życia po życiu. Jest wyłącznie śmierć po śmierci – stwierdza poeta w innym utworze, zatytułowanym „Śniarz”. Czytelnikom znającym twórczość Brakonieckiego od razu rzuca się w oczy pewna ewolucja. Wiersze z tomiku „Chiazma” są jakby bardziej ascetyczne, powściągliwe, mocniej trzymają się realiów zwykłej, codziennej rzeczywistości, często wynikają z konkretnych zdarzeń, obserwacji. Największe chyba wrażenie zrobił na mnie utwór o dość szokującym tytule „Jestem świnią”. Na czerwonym świetle zatrzymują się obok siebie zatłoczony miejski autobus i ciężarówka wioząca świnie do rzeźni: Między kraty wkłada ryj świnia węszy w smogu i na mnie patrzy. Otwieram okno, aby jej dotknąć […] Porusza nosem, czuje, że ją czuję. Patrzymy sobie w oczy, nie mówimy sobie prawdy.

219


Włodzimierz Kowalewski

Odjeżdża ciężarówka, odjeżdża autobus Mamy zielone światło. Do rzeźni, do pracy, do grobu. Rzeczywiście – wymowne, smutne i mocne. Tylko naprawdę znakomity poeta potrafi podnieść taką zwykłą uliczną sytuację do rangi wielkiej metafory ludzkiego losu i przeznaczenia. Jaka więc diagnoza współczesnego człowieka wyłania się z tomiku „Chiazma”? Żyjemy w świecie, któremu sens nadają uzupełniające się tworzenie i niszczenie. Jesteśmy dziećmi przeciwstawnych pojęć, bo bez chłodu nie byłoby ciepła, bez ciemności – światła, bez śmierci – życia. Nasze człowieczeństwo to chiazma, tworzymy się ze splotu przypadków, cierpień, radości, ludzi, których znaliśmy, obrazów, które widzieliśmy, z marzeń, przeżyć, zapamiętanych dźwięków i cieni. To jest ta wiecznie urabiana glina z Księgi Rodzaju, to jest prawda o nas samych, przed którą często się bronimy. Włodzimierz Kowalewski

Mariusz Sieniewicz, Rebelia, Warszawa: WAB, 2007 Mariusz Sieniewicz, Rebelia, adaptacja i reżyseria Ewa Wyskoczyl; Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach; prapremiera 27 marca 2014 roku Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-47, tłum. Z. Owczarek, Warszawa: Ośrodek Karta, 2013 Kazimierz Brakoniecki, Chiazma, Sopot: Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Redakcja „Toposu”, 2012

220


Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

BORUSSIA: WRACAMY!

II Forum Otwartego Regionalizmu

Zrealizowano przy współudziale finansowym Samorządu Olsztyna Sfinansowano ze środków Samorządu Województwa Warmińsko-Mazurskiego

Redakcja: Redaktorzy naczelni: Kazimierz Brakoniecki, Robert Traba; sekretarz: Iwona Liżewska Zespół redakcyjny: Iwona Anna NDiaye, Maryla Paturalska, Janusz Pilecki (grafik), Rafał Żytyniec Rada Redakcyjna: Piotr Mitzner, Zbigniew Mikołejko, Anna Nasiłowska, Cezary Wodziński, Leszek Żyliński Korekta: Maryla Paturalska, Kornelia Kurowska Projekt okładki i opracowanie graficzne: Janusz Pilecki Skład i łamanie: Janusz Pilecki Druk: ZP „Gutgraf“, tel. 89 523 81 01 Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia“ Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Zastrzegamy sobie prawo do wprowadzania zmian i skrótów. Zapraszamy do współpracy. Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń. Wszystkim, którzy zechcą wesprzeć finansowo pismo i stowarzyszenie, podajemy numer naszego konta: Bank Gospodarki Żywnościowej O/Olsztyn: 29 2030 0045 1110 0000 0334 3270

PL ISSN 0867-6402 Nakład: 500 egz.

Nie-miejsca? Przeszłość we współczesnej przestrzeni publicznej

„Niewykluczone, że nasze niepoetyckie zamieszkiwanie, jego niezdolność do brania miary, pochodzi z osobliwego nadmiaru szaleńczego mierzenia i rachowania”. W komentarzu do tych słów Martina Heideggera krakowski antropolog, Dariusz Czaja, pisał, że materializowana przestrzeń mierzona w liczbach zmienia się w miejsce nieokreślone. „Staje się strefą wykorzenienia i wydziedziczenia”. Powstają pozbawione treści, oderwane od kulturowej tradycji nie-miejsca. Hipernowoczesne galerie handlowe na peryferiach miast, przestrzenie lotnisk i dworców są znakiem czasu, ale jednocześnie stają się anonimowymi obszarami bez właściwości, które wpływają na nadawanie sensu rzeczywistości. Amorficzność krajobrazu kulturowego potęguje niszczenie bądź sprowadzanie do roli kulturalnego hipermarketu miejsc naznaczonych wielowiekową tradycją i kulturotwórczym znaczeniem. Wystarczy się rozejrzeć w naszej najbliższej okolicy. Jak (nie) dba się od lat o miejsce największej kaźni XX-wiecznej Europy w regionie – obóz Stalag IB koło Olsztynka, gdzie straciło życie około 50 tys. jeńców z całej Europy. Jak dąży się do bezmyślnej komercjalizacji – na antypodach historycznego doświadczenia – byłej kwatery Hitlera w Gierłoży. Wreszcie – o czym obszernie piszemy w tym numerze „Borussii” – jak zamierza się stworzyć z jednego z najciekawszych obiektów zabytkowych na Mazurach, pałacu w Sztynorcie, komercyjne przedsiębiorstwo turystyczne. Decydując się, po krótkiej przerwie, na reaktywację „Borussii”, chcemy naszym głosem tworzyć ważny fakt społeczny. Chcemy dziś i w kolejnych odsłonach Forum Otwartego Regionalizmu kreować twórczą niszę dla działalności naszej „staronowej” redakcji i dialogu z naszymi czytelnikami.

18 lipca 2014 r. Dom Mendelsohna Olsztyn, ul. Zyndrama z Maszkowic 2


Watpię, więc tworzę. A Borussia to kreacja…

Adres do korespondencji: Dom Mendelsohna ul. Zyndrama z Maszkowic 2 | 10-133 Olsztyn tel./fax 89 534 00 26 redakcja@borussia.pl | www.borussia.pl

>

Cena 15,00 zł

53 | 2014

Wracamy! Masz wątpliwości?!

OLSZTYN 53 | 2014

traba brakoniecki darski liżewska bouresh zwierowicz

heck korduba bogusz słapik kozłowska


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.