SOFA(2) - październik 2014

Page 1

Nr 2 październik 2014

KONKURS LAWENDOWY str. 2

Mariusz Wieteska - Pociąg

Sabina Waszut - Układ z Panem Bogiem

Paweł Kukliński - Stara Wiara

Monika Orłowska - Ośmiornica po australijsku

Krystyna Habrat - Brama Czarnego Zaułka

oraz... Aldona Urbaniak Anna Chudy Anna Rozwadowska-Zając Dariusz Zajączkowski Izabela Kudasik Juliusz Karolina Kaszuba Magdalena Sanocka Marcin Wasiński Miladora Mirosław Śliwa Paulina Rutkowska Renata Błażejczyk-L’Amico Sławomir Prochocki Tomasz Mularski

Dołącz do Sofowiczów: https://www.facebook.com/gazetasofa



WSTĘPNIAK Taki mamy klimat... Skoro drugi numer w październiku, to nietrudno się domyślić, że będzie melancholijnie, a nawet (troszkę bowiem zahaczyliśmy o święta bliższe listopadowi) polityczno-patriotycznie. Okazało się, że różne zjawy naszym autorom w duszach grają. Chowają się w ciemnych zaułkach, przechadzają po cmentarzach, zdmuchując wątłe płomyki zniczy, ale zdecydowanie najlepsze są te, które zimnym oddechem, tuż przy uchu, potrafią przyprawić o gęsią skórkę. Jako sofowi masochiści nie mogliśmy przepuścić takiej okazji i postanowiliśmy się “wydreszczyć” i “wygęsić”(?) do cna. Teraz przyszła pora, byśmy w sposób mało elegancki i jeszcze mniej uprzejmy zrzucili to wszystko na Was, niczym przykładny pacjent u doktora kojarzonego głównie z leżanką. W publicystycznej odsłonie – szalone ośmiornice ze sztywniakami grasują na Monte Cassino i jeszcze chcą wplątać w to Boga. Dla ułatwienia zrobiliśmy w spisie małe czary-mary i od teraz możecie za jednym kliknięciem podróżować w sofowej przestrzeni niczym pies Łajka! A na drugiej stronie doczepił nam się konkurs. Wyrzucił pożółkłe liście z ogródka i się cieszy, że literaci będą pisać o lawendzie w październiku. Bywa i tak. Siła wyższa, lecz prawdziwi Sofowicze wyzwań się nie boją. Anna Wąsikowska

SPIS TREŚCI PROZA

drabble miniatury opowiadania

5 Pociąg (Mariusz Wieteska) 6 Się kręci (Marcin Wasiński) 7 Uroboros (Anna Chudy) 9 Ławka (Juliusz) 11 Przeklęta (Izabela Kudasik) 13 Brama Czarnego Zaułka (Krystyna Habrat) 16 Goniąc nieuchwytne jutro (Tomasz Mularski) 19 Marysieńka (Anna Rozwadowska-Zając) 23 Kiedy przeszłość się budzi (Aldona Urbaniak) 27 Kawy cynamonowe (Paulina Rutkowska) 31 Stara wiara (Paweł Kukliński) 37 Świnie w koszarach (Renata Błażejczyk- L’Amico) 42 Coś się kończy (Dariusz Zajączkowski)

PUBLICYSTYKA

recenzje felietony eseje

55 Ośmiornica po australijsku (Monika Orłowska) 57 Barwy ulotności (Dariusz Zajączkowski) 58 Jesień z kobietą (Magdalena Sanocka) 59 Nie tylko mężczyźni (Karolina Kaszuba) 61 Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków (Miladora) 64 Układ z Panem Bogiem (Sabina Waszut) 65 Szaleństwo (Sławomir Prochocki) 69 Czerwone maki na Monte Cassino (Mirosław Śliwa) 74

GALERIA AUTORÓW

SOFA 08/2014 (2)

REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofa-redakcja.pl

OPRACOWANIE GRAFICZNE Anna Weiss, Joanna Otorowska-Duda, Paulina Rutkowska, Marcin Wasiński

DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofa-redakcja.pl

STAŁA WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich, Anna Grzanek, Anna Dudało, Aneta Rzepka

DZIAŁ PUBLICYSTYKI Beata Kołodziejczyk publicystyka@sofa-redakcja.pl

DTP Anna Wąsikowska



Pociąg Mariusz Wieteska Mam słaby charakter i brudną krew w żyłach. Nieczystości wpływają do serca, dlatego też muszę być podłączony do urządzeń, których nigdy nie chciałem zobaczyć. Teraz czekam bezradnie na kolejne wyniki badań. Będą takie same. Czy jestem chory? Lekarze mówią, że walczę o życie. Kiedy zostaję sam, płynę po moich jeziorach, po niebie. I po tym, co mogę okiełznać wyobraźnią. Łowię ryby. Gdy uda mi się je złapać, otwieram usta. Całuję powietrze, a potem… chwytam za szyję. Potrzebuję tego, by spełniać marzenia. Czy jestem szczęśliwy? Tak, choć miewam zmienne nastroje. Neguję wszystko. Mieszam farby, a potem drę kapryśne obrazy i wpycham pod łóżko. Nie mogę się masturbować. Wkrótce zaprzestanę malowania. Barwy nie będą już miały dla mnie znaczenia. Wiem o tym, a lekarze mówią, że to nie potrwa długo. Mylą się? Nie. Muszą jednak poczekać, bo jeszcze oddycham i wypluwam różnej wielkości zębate kółeczka. Wciąż ich ubywa. A te, co pozostały, tracą siłę, by nadal się kręcić. Precyzyjna konstrukcja uległa uszkodzeniu i teraz przeklinam świat za niedoskonałość. Wydaje się, jakby zegarek, choć już niedokładny, ciągle działał. Popędza: – Spóźniasz się! Czy wolno bluźnić, słysząc takie ponaglenia? Tak. Wpycham rękę pod materac i szukam swojej tęczy, lecz nie mogę znaleźć. Ściskam metalowy kątownik łóżka. Pocieram jego krawędzie. Pozwalam dłoni krwawić. Czy to jest zabawa? Nie. Ale mam prawo, by po wyżłobionych w ten sposób torach przejechał super ekspres… Moja kolej.

5


Się kręci Marcin Wasiński Sobotni wieczór jest dziwnym czasem topiących się w wesołości ludzi. Słyszę wtedy, jak stolikowe marzenia rozbrzmiewają chichotem. Takiego właśnie wieczoru, upajając się własnym towarzystwem, ruszam w głąb roześmianej ulicy. Kolorowe lampiony i wystawy odbijają iskry w tęczówkach – moich i tych przechodzących od stolików drewnianych do stolików plastikowych. Nie mogąc się zdecydować na rodzaj uciechy, skręcam do parku. Spotykam płaczącą kobietę. Widocznie już wie. Mogłaby odmienić mój świat, więc pewnie ofiarowałbym jej miłość, ale że sam mam jej tak mało, idę po piwo. Wkrótce jednak wracam z dwiema puszkami i mówię płaczącej, że otarłbym jej łzy z policzków, lecz muszę zachować współczucie. Mam go tak niewiele dla siebie. Ona odpowiada, ja bez emocji wypieram, bo osobistej goryczy posiadam wystarczająco. W przepełnieniu własnego smutku, z deszczowego pragnienia uczucia bliskości całuję ją. A potem bez słów wchodzimy do pubu o dość burzliwej przeszłości na szybkie espresso. Siedzimy milcząco, patrząc na siebie, a ponura barmanka, w tym równie ponurym lokalu, co chwila nas ucisza. Wyciągam piłę, taką zwykłą, do drewna i mówię, że utnę jej słowa, jak się nie przymknie. Oświetleni dwudziestowatową żarówką, wepchnięci w monologi, nie nazywamy rzeczy po imieniu, zamieniamy je w symbole; przecież nie sposób uciec od komercji. Zębami toczę bałwany jak Elvis zamknięty w windzie towarowej, a przede mną to dziecko Lenina i coca-coli, o zapachu ziemi i gotującej się zupy, mimochodem sprowadza bogów do zagadnień absurdu. Przyglądam się uważniej towarzyszce kofeinowego rendez-vous. Wyraz twarzy ma jak święta Teresa na targowisku, która przymierza nowe spodnie. Do tego jest brunetką, a ja brunetek nie lubię – boję się ciemności od czasu historii z grotą. Grające w oddali radio po raz kolejny nadaje komunikat, że jutro nastąpi koniec świata. Nieznajoma podnosi się w wyraźnym celu zakończenia znajomości, a na pożegnanie wypuszcza z otwartych dłoni martwe płatki śniegu. Zabieram co większe kamienie bożego pocieszenia i wychodzę prosto na czarne. By pozbyć się gniewu na ulicy Zmartwychwstania, skręcam do centrum światka, powiedzmy, przestępczego. Przynosi to dość oczywiste skutki – dowiaduję się, że nawet stałe reguły posiadają umiarkowaną stałość. Na nic uniesienie bohaterskie, skoro skopało mnie kilku typa. Światło zaczyna wydzielać strefy. Pozbierałbym się do kupy, ale po co, jutro – białe cmentarze. Kątem pluję, wisząc z bezradnie rozłożonymi rękoma. Na krzyżu. Mam dreszcze i wydaje mi się, że świecę od zewnątrz. Rozsadzające głowę słowa kieruję do taty, ale odbicie nie wraca. Mijają mnie obojętne kobiety na trzycalowych szczudłach i mężczyzna, który po sukcesie matrymonialnym zaczął kochać wódkę. Przechodzą biali, szarzy i czarni. Od dawna nie widzą, choć sprzedaję po zaniżonej cenie. Wrócę. Za trzy dni nastąpi początek.

6


Uroboros

Anna Chudy

I nim się obejrzałam, znowu koło pani stoję. Dziś świeci słońce i jest ciepło, ale ponoć idzie zmiana pogody – zima wraca od wtorku. Wie pani, ja wolę, jak przymrozi. Wózek nie grzęźnie, buty nie zapadają się po kostki. Idzie człowiek pewnie, a zmrożony śnieg cudownie chrzęści pod podeszwą. Najbardziej lubię moment, kiedy po wyjściu z niedowietrzonych pokoi bierze się pierwszy wdech i mróz wnika do płuc. Nic lepiej nie orzeźwia. Od razu koronę Europy można zdobywać. Ale ludzie nie doceniają takiej pogody. Wolą cieplusio, zgnilusio. No. To ja objadę sobie raz czy dwa dookoła i wracam. Wyszłam dzisiaj później niż zwykle, to i czasu mam mniej. Aby do wtorku! Ależ falstart. Ledwo co się pożegnałam, a już wróciłam. Kompletnie nie da się dzisiaj spacerować. Wszystkie boczne ścieżki pod błocichem. A tam prosto, przy tym jakby rondzie, rozkopali tak niechlujnie, że mimo szerokiej alejki nie przejedzie pani. Pokrążę sobie w takim razie tutaj chwilkę i trochę pani poopowiadam przy okazji. Już ostatnio przy naszym spotkaniu tak się zastanawiałam, jak to jest, że czasem jeden moment wystarczy i sympatia się pojawia albo nie. Uśmiech człowieka ujmie, błysk w oku zatrzyma, czasem zaś tembr głosu odrzuci. Raz polubiłam chłopaka tylko dlatego, że miał buty tej samej firmy. W sumie, jak się dobrze zastanowić, wszystko da się uzasadnić. Ale jak wytłumaczyć moją sympatię do pani? Nie mam pojęcia, kim pani jest i co sprawiło, że jest pani właśnie tutaj. Znam pani imię oraz nazwisko i wiem, że umarła pani młodo. Grób pani, choć odnowiony, niczym szczególnym się nie wyróżnia. Dużo takich w szeregu. A jednak coś sprawiło, że panią dostrzegłam i myślę o pani czasem. No tak, jest imię – Helcia, nie Helena. Zmarła pani pięćdziesiąt lat temu i leży w pojedynczym grobie. Czy ten (tak, myślę, że to mężczyzna), kto nazywał panią Helcią, wystawił pani ten nowy pomnik? Wygląda bardzo świeżo, ma najwyżej parę miesięcy. Wokół pięknie położona kostka i jeden duży znicz, który pamiętam, palił się jeszcze wczoraj. Ktoś dba o panią. Może to miłość i tęsknota? A może poczucie winy? Kto wie, czy któregoś dnia przy pani kwaterze nie spotkam się z tym, kto panią odwiedza. Spojrzę wtedy na niego ukradkiem, udając zainteresowanie grobem obok, i mam nadzieję, że dużo wyczytam z jego twarzy. Jestem z powrotem. Przejechałam kawałek w dół, do tych grobów przy modrzewiach. To też stały punkt moich spacerów. Uwielbiam te drzewa, choć wie pani, o tej porze roku wyglądają nieciekawie. Na gałęziach z przerzedzonymi, wyschniętymi rudymi igłami niechlujnie jakoś wiszą maleńkie szyszki. Kiedyś widziałam na wsi bardzo brudnego kudłatego psa i od tej pory, pani wybaczy, zimowe modrzewie będą zawsze kojarzyć mi się z zaniedbanym psim tyłkiem. Ale to mnie nie zraża. Kiedy są zielone, wyglądają pięknie i lekko. Moja babcia mówiła na nie „modrzeje” i powiem szczerze, za to najbardziej je lubię. Przyznam, że krążę tam jeszcze z innego powodu. Kiedyś, to jeszcze przed zimą było, widziałam tam zjawiskową postać. Kobieta, czterdziestoparoletnia na oko, proste spodnie, dopasowany płaszczyk, krótkie falowane włosy w kolorze pieprzu z solą, na ramieniu plecakoworek, w dłoni

7


trzy róże. Do tej pory nie jestem pewna, czym mnie ujęła. Tym, że wbrew swojemu ubraniu wyglądała jak kwintesencja kobiecości i elegancji? Tym, że każdy jej ruch mówił: „jestem zadowolona z życia, wiem, czego chcę”, a wyraz twarzy dodawał: „jestem wolna”? A może zaciekawiła mnie, gdy podeszła do grobów pod modrzewiami i na trzech z nich położyła po róży? Nie wiem, ale od tej pory odwiedzam tamto miejsce, mając nadzieję, że zobaczę ją z daleka. Przyznam się pani, że jeśli tylko mogę, żywych tutaj unikam. Świeżo posmutniałych nie chcę kłuć w oczy nieżałobą. Tych, co w żalu już okrzepli, omijam, bo są często skorzy do rozmowy. A ja nie chcę. Wie pani, z panią mogę ot tak, po prostu. Z żywymi tak się nie da. Wypytują, oceniają, dziwią się. Z dzieckiem – mówią – do umarłych? Jeszcze się na śmierć napatrzy, jeszcze poczuje. Po co takie małe brać. A nie straszno pani? Nie dziwnie? Sama pani widzi, że omijam nie bez powodu. A przychodzę, bo lubię. Bo tuje, bo cisy, bo szyszki i liście, bo nagrobne fotografie. I wokół zaklęcia: żył, żyła, żyli i zdrowaś Mario. Tylko Adasie, Krzysie i Anulki swędzą w kącikach oczu. Słońce zachodzi. Pozwoli pani, że się pożegnam, wracać trzeba. Do widzenia. Pójdę naokoło, mam jeszcze trochę czasu.

8


Ławka Juliusz próbuję zabić się już na początku... odratowali... czerwony ze złości wrzeszczę i wymachuję pępowiną w kierunku obcych twarzy... dalej nie pamiętam… Ranek witam dwudniowym zarostem i smakiem zużytej opony. Dłuższą chwilę gapię się tępo w sufit, a potem ześlizguję z wykładziny w cementową wyściółkę łazienki. Na śniadanie zimna herbata połknięta hałaśliwym siorbaniem. Wychodzę. Przed papierniczym kolejka, w mięsnym puste haki, na rogu milicjant. W parku jedyna nienaruszona ławka, o dziwo, wolna. Szarmanckim gestem obejmuję oparcie. Za chwilę przyjdzie jakaś pani z pieskiem, jakiś pan o lasce, jakaś matka z wózkiem. Na razie jestem panem sytuacji i nie przegonią mnie gołębie zażarcie przeszukujące wyświechtany asfalt. Na razie siedzę. Zegar na wieży wybija, bo już pora. Osiem, dziewięć, dziesięć, gubię się przy jedenastym. Strzepuję z kolan zasiedziałe okruchy i patrzę, jak błyskawicznie znikają w dziobach, które już po chwili trzepocą spłoszone zamszakami cwaniaka w okularach. Leniwe przed-po-południe któregoś z dni tygodnia, być może środa, więc nie odniosę do biblioteki kieszonkowego wydania dzieł zebranych. Może jutro. Tymczasem dziś muszę uciec przed klekotem obcasów miarowo wysyłających niezrozumiałą wiadomość alfabetem Morse’a. A co to to, co to to, kto to tak gna... Zamykam oczy i krzykiem zatykam uszy. Przestraszona staruszka upuszcza laskę i, prawie potrącona, rozgląda się zdezorientowana, czego już nie widzę, bo biegnę na spotkanie krzakom, płotkom i kolcom białych róż. Ceglana ściana zabudowań klasztornych oddaje przyjazny chłód, ale nie czekam. Zaczepiam ramieniem i rozrywam koszulę na łokciu, wkrótce czeka mnie też siniak na kolanie, choć na razie nie czuję metalowych prętów bramy. Sprzedawca baloników wydaje się nieporuszony całą sytuacją i trzyma kurczowo pęk sznurków, jakby miał zaraz odlecieć. Cukrowa wata zawija się w rytm miarowego warczenia i chrzęstu kryształków o metalowe ścianki. Kobieta w lokówkach mości legowisko na okiennej poduszce. Tramwaj dzwoni i skrzy na zakręcie. Podwórko śmierdzi. Cisza. Na Świętojańskiej żywego ducha. Łapię urywany oddech i wypełniam ulicę łomotem tętna. Brukowana nawierzchnia osiada kurzem naniesionym nie wiadomo skąd. Spoglądam na wydymane firankami okna kamienic. Tu już można bezpiecznie kopnąć beztroski kamień i wodzić wzrokiem za jego turkotem i odbijaniem od krawężników. Tu już można pomyśleć, co dalej i dlaczego przez cały ubiegły tydzień czy nawet miesiąc nie zrobiłem właściwie nic. Dzisiaj pewnie też tak będzie, za chwilę zacznie się ściemniać, wieczór, noc, sen, kolejna kartka z kalendarza. Chrzanić to! Kamień toczy się, wpadając w kupkę zeschniętych liści. Zostawiam go w ciepłym legowisku i przechodzę nad rzekę. Kajakarze równomiernie ścigają się z wycieczkowcem. Turyści przebierają wśród pamiątkowych wyklejanek z muszelek. Kot przemyka wśród ruin spichlerza. Obejmuję to wszystko wzrokiem i uśmiecham się do samego siebie, a może do kwiaciarki, bo odwzajemnia spojrzenie, i wtedy zauważam ją po raz pierwszy.

9


Olśniewająca – Dziewczyna Moich Marzeń. Wychodzi właśnie ze szkoły, spódniczka tuż za kolana odsłania białe podkolanówki, kasztanowe warkocze przeplatam palcami, usta pachną cynamonem, a ona, nic o tym nie wiedząc, znika w najbliższej bramie. Wtedy świat zasłania mi deszcz zadrukowanych kartek. Za chwilę podjeżdża suka i pochłania chłopaka z bibułą. Gołębie. Żeby tak wznieść się ponad dachy i zostawić to... wszystko. Banalna myśl, ale co poradzić, gdy zazdrości się chmurom beztroski i wiatru w kłębach. Teraźniejszość, niczym bezbarwna fotografia prześwietlona dymem pożarów, kładzie się we wrześniowej pościeli i otula ciepłem mijającego lata. Wieczorem modlę się zawsze, żeby nie zwariować i jakoś przeczekać. Potem przychodzi i oblepia mnie kokonem prawd.

10


Przeklęta Izabela Kudasik Jej imię jest wam zupełnie do niczego niepotrzebne, bo jeśli udałoby się, choćby tylko przez przypadek, je zapamiętać, ciążyć będzie gdzieś na dnie kłębowiska myśli pod koniec dnia. Niech dla was będzie po prostu Przeklętą. Choć nie wiem, czy przeklął ją Bóg, czy Anioł Stróż nie czuwał. A może myślicie, że została stworzona przez diabła? Kiedy pierwszy raz babka załamała nad Przeklętą ręce, wzdychając: „Tyś czartu spod ogona wypadła” – dziewczynka jeszcze się nie bała. I gdy matka kręciła głową na jej szatańskie pomysły, wciąż pozostawała szczęśliwym dzieckiem. Lecz gdy kolejna nauczycielka syczała z dezaprobatą na widok niepokornej uczennicy, odwracając głowę w stronę okna, Przeklęta była już przekonana, że czegokolwiek się tknie, przyniesie jej tylko strach. Ojciec każdy wyskok córki kwitował tak samo: − To diabelskie nasienie nie może być moje. Od tamtego czasu Przeklęta próbuje bezskutecznie uciec od siebie i zapomnieć o pustce, która wciąż ją toczy. Gdyby umiała powstrzymać wewnętrzny psychiczny ból i pokonać niepokój, towarzyszący wiernie niczym pies, byłaby pewnie mniej roztargniona i chaotyczna. Myśli, że jest wrzecionem, które zawieszone pod sufitem rozwija nitkę w dziwnym pulsowaniu i uderza gwałtownie o podłogę. Wiem, co o niej myślicie. Nie moglibyście takiej osoby polubić? Może dlatego właśnie Przeklęta ma nieustającą huśtawkę nastrojów i same niechciane myśli. Życie to przegrana gra... Czasami czuje, że urodziła się z cegłą przywiązaną do nogi. Ta cegła sprawia, że Przeklęta żyje mocniej od innych. Rzuca się na wiatr, na deszcz, na mróz. Łagodzi lęki fizycznym bólem. Zagłusza używkami drżenie przed niewiadomą przyszłości. I nigdy nie przestaje obawiać się dotknięcia, ze strachu atakuje pierwsza, rani, żeby ochronić siebie. Mielibyście jej dosyć już po kilku dniach. Gdy usłyszała: Sprawiam same kłopoty i nie ma ze mnie pożytku – śpiewane mocnym, niskim głosem, doświadczyła nagle, że nie jest wyjątkiem, ktoś może mieć tak samo pokręcone życie. Odtąd miała na pocieszenie siostrę, prawie bliźniaczą, opowiadającą za nią o powrotach do krainy czerni. Odpycha wszystkich, których kocha, a kiedy wyrzuca za drzwi, by za chwilę dzwonić i błagać o litość, kiedy potrafi skreślić za jedno niewłaściwe słowo, wie – żyje w piekle, które sama codziennie orze i zasiewa. Przyjaźń to przegrana gra... Przeklęta panicznie boi się, że Wybrany lada moment ją porzuci. Dlatego, na wszelki wypadek, sama rzuca go co kilka tygodni. Jest impulsywna i popada w skrajności. Jednego dnia potrafi goić balsamicznie, by następnego rozrywać znów na strzępy, tańczyć na ostrzu noża. Emocje

11


biorą górę nad zdrowym rozsądkiem, o którym mówi, że diabli wyjadają go systematycznie na śniadanie. Jeśli nie leżeliście jeszcze z nikim na wysoko zawieszonym hamaku, nic nie wiecie o prawdziwym bujaniu. Przeklęta chce być kochana bezgranicznie i bezwarunkowo, lecz gdy Wybrany spełnia oczekiwania, wtedy przestaje wierzyć w czystość jego intencji. Przecież takich dziewczyn nie można kochać. A jednak Przeklęta jawi się niczym atrakcyjna zagadka, z którą można zmagać się każdego dnia, ponieważ jest urocza i nieprzewidywalna. Wiruje w jego głowie jak świat podczas lotu na karuzeli i uzależnia od siebie mocniej niż wszystkie znane nałogi. Wybrany nie boi się Przeklętej, jest taki sam i kiedyś pewnie ją zostawi. W końcu on też wie. Miłość to przegrana gra... Przeklęta kończy w tym roku dwadzieścia siedem lat. Miesiąc temu jej rówieśnicę, idolkę, głos towarzyszący wszystkim wieczorom, znaleziono martwą. Nie pytam was, jaką przyszłość jej wróżycie. Powiadają, że przeznaczeniem borderlinów jest bycie przeklętym, stoczenie się na dno i życie w piekle. Nie wierzcie w to. Nigdy.

12


Brama Czarnego Zaułka

Krystyna Habrat

Piec przez noc wystygał zupełnie i rano Ludka z oporem wysuwała nogi spod kołdry na trzeszczącą przeraźliwie podłogę. Trzęsła się z zimna w przeciągach korytarza, czekając nad pożółkłym zlewem, aż nasączy się jej wody do wiaderka. Starsze kobiety, opatulone szlafrokami, poganiały ją. Wieczorem, znów skulona pod kołdrą, zasypiała z myślą, że i dziś nic się nie zmieniło. Nawet nie wiadomo, jak by tu co zmienić. Tylko – gdy się ma dwadzieścia cztery lata – nie może dzień za dniem płynąć jednako, i to o niczym. Gdzieś za oknem poskrzypywała naderwana blacha, to znów stukała gwałtownie w podmuchach wiatru. Zza drzwi dolatywało monotonne kapanie wody z wiecznie popsutego kranu. Rozpryskujące się miarowo krople, niczym tykanie zegara, były sercem tej skazanej na wyburzenie kamienicy. Jednakże każdego dnia przeżywała szał radości, gdy zbiegała po schodach szkoły, w której drugi rok uczyła matematyki, i szła do domu. Uciekając stamtąd, wyzwalała się z zagrożenia napadami złości dyrektorki. Wszyscy przed nią drżeli, bo ta przezywana „piranią” przysadzista jejmość w czerni świdrowała wszędzie szparkami oczu zza wypukłych szkieł i potrafiła zaskoczyć znienacka krzykiem, dudniącym echem po całej szkole. Ludka umykała wyzwolona, ale już zmagając się z ciężką bramą ogrodzenia szkoły, poważniała. Wychodziła przecież w mroczne ulice Czarnego Zaułka. Tak nazywano tę zapyziałą dzielnicę, gdzie po beznadziejnych poszukiwaniach zdecydowała się wynająć pokój u dwóch starszych pań. Stały tutaj kamienice przeznaczone do rozbiórki. Niektóre, opuszczone już, straszyły czarnymi oczodołami wybitych okien. Z zakamarków zionęło moczem i stęchlizną. Labirynt ciasnych uliczek napawał lękiem, a jeszcze bardziej – ukazująca się znienacka postać. Wprawdzie tu i ówdzie ozdobny detal architektoniczny zdradzał, że domy pamiętały świetniejsze czasy, ale kto by teraz chciał mieszkać bez wygód, łazienki z gorąca wodą, windy. Ludka wracała tu niechętnie. Usiłowała nie patrzeć, jak na podwórzu dokańczają żywota pordzewiałe rupiecie i materace wyrzygujące włosie. Nad nimi trzęsło się rachityczne drzewko, podobne pokrzywionym staruchom, jakie się tu kręciły. I tak dzień po dniu szamotała się od jednego miejsca, gdzie było jej źle, do drugiego równie odpychającego. Aż jednego razu pośpieszała do domu prędzej niż zwykle. Dokuczliwy wiatr odpychał w tył, utrudniał każdy krok, ale ona z uśmiechem przedzierała się wśród wirujących liści, jakby tego nie zauważała. Ściskała w ręku pęczek rzodkiewek. To one wybuchły jej w oczach czerwienią, gdy kilka godzin temu wymknęła się na przerwie, by ogrzać wyziębione ciało słońcem. Kiedy wychodziła po lekcjach, panował już zmrok. Stęskniona więc za jasnością, przeszła kilka ulic – ukojona, znieczulona na frasunki, które ostatnio nie dawały spokoju. Nagle przystanęła przed straganem z rzodkiewkami. „Rzodkiewki teraz, późną jesienią?”– zdziwiła się, a okutana chustami przekupka z założonymi nawzajem w rękawy rękami – cała

13


niczym Budda – poczuła ożywienie. Zanurzyła pęczek w wiaderku z wodą i zalśnił żywszą czerwienią. „Zapomniałam o istnieniu kolorów – pomyślała Ludka. – Zagubiłam się w pustce bez barw”. Dotknęła rzodkiewkami twarzy. Zapachniały jak wtedy... Wiosną całymi dniami spacerowała po ulicach z Danielem. Na straganach co krok kusiły koralami rzodkiewki. Kupowali je zachłannie i, śmiejąc się, wkładali nawzajem do ust. Teraz by się tak nie odważyła. Daniel już ją onieśmielał. Ale wówczas, trzymając go pod ramię, nosiła rzodkiewki niby bukiet zaręczynowy. Niedawno wybrali się oboje tą samą trasą. W parku drzewa, obdarte z liści, odsłaniały pustkę bez miary. Nagle zmrok zapadł jak kurtyna. Niebo zaczerniło się złowieszczo chmarą ptaków, która powiewała zmianami lotów niczym firanka na wietrze. Niebo i ziemię wypełniło ptasie pizzicato – kroplisty lament rwanej struny. Zawrócili pośpiesznie. Pod jej domem, jak za każdym razem, oznajmił: – Nie lubię tej dzielnicy. Straciła odwagę, by zaprosić go na górę, narażać na nagabywania staruszek i niemiłe mu łaszenie psa. Odkąd tu zamieszkała, Daniel jakoś poniechał umawiania się na następny raz. Nigdy więc nie wiedziała, czy pojawi się jeszcze, czy już nie. I ciągle czekała. Czasem uciekała z domu i wlokła się gdzieś bez celu, by nie wyczekiwać daremnie. Coraz częściej wracała ze szkoły z nowym nauczycielem od polskiego – Pawłem. Był bardzo nieśmiały i nie mógł przywyknąć do wyskoków „piranii”. Karcony o byle co, stawał się zupełnie bezradny, a ta dopiero się nad nim pastwiła. Później nieustannie o tym mówił, rozważał i choć szli razem, każde zajęte było swoimi myślami. Paweł w roztargnieniu kopał kamyki, Ludka podnosiła zżółkłe liście klonu. Kiedyś przyznał się jej do pisania wierszy. Mówiąc to, spuścił oczy, poczerwieniał i taki był nieszczęsny, że mu współczuła. Pomyślała, jak te wiersze muszą być nieudane i on przez to wiecznie przegrany. Kiedy napomknął, że już mu coś wydrukowali, tylko się zdziwiła i zaraz o tym zapomniała. Na pożegnanie Paweł nieodmiennie powtarzał, by kiedy do niego zadzwoniła po południu, to się gdzieś wybiorą razem, do kina lub na spacer. Uśmiechała się blado. Po co miałaby dzwonić? Nie był przecież Danielem. Czasem by to nawet zrobiła, gdyby nie myśl, że a nuż Daniel zawita niespodzianie, a jej nie będzie. Już dawno go nie widziała. Siąpiły deszcze, a kiedy ustały, z żółtego łanu nawłoci krzewiącego się na nieużytkach za domami zostały tylko brunatne krechy badyli z obwisłymi szpargałami zeschłych liści. Wtedy pomyślała, że wszystko jest beznadziejne i Daniel więcej nie przyjdzie. Sama będzie musiała zmienić coś w swoim życiu. Tylko jak? Żeby choć wyrwać się z tych umierających domów, gdzie strach wyjść po zmroku! Najgorsze były niedziele. Wtedy miasto w beznadziejnym wyczekiwaniu, czy się co nie wydarzy, zapadało w drzemkę, zakładając antaby na drzwiach niczym złożone na brzuchu ręce i spuszczając powieki żaluzji sklepowych. Ale dziś Ludka miała rzodkiewki, więc nie bacząc, czy to wypada, zadzwoniła z sekretariatu do Daniela. Tam nie dosłyszeli, kogo prosi, i jak na złość musiała powtarzać nazwisko dwukrotnie. Kręciły się za nią różne osoby. Czuła spojrzenia wbite w plecy. Pochylała się nisko nad aparatem, chcąc osłonić rozmowę przed innymi. – Halo! – odezwał się wreszcie obco.

14


Omal nie rzuciła słuchawki. – To ja, Ludmiła – szepnęła w końcu. – A, witam! Dawno się nie widzieliśmy... Żebyś wiedziała, jaki jestem zapracowany! Wykańczam olbrzymi projekt. Jeżdżę na lustrację terenu. No... sama wiesz, jak to jest... Wiedziała i nie wiedziała. Musiała jednak powiedzieć to, co zamierzyła: – Mam coś dla ciebie... – No? Co? – Przyjdź i zobaczysz. – No dobra. Wpadnę po czwartej. Tak o piątej! To na razie! Czekała, czy jeszcze co powie, ale to miało wystarczyć. Gdy potem sekretarka wezwała ją do kancelarii, przestraszyła się, że Daniel coś zmienia, ale to „pirania” chciała rozmawiać. Oczy miała zmrużone, co było złą wróżbą. Ludmiła zmuszała się, by jej jak najmniej słuchać. Odczytywała wspak i na skos cyfry z leżącego obok kalendarza. Dodawała je, mnożyła, a “dyra” monotonnym głosem wylewała swe wieczne pretensje, że uczniowie dalej nie lubią matematyki. A niech sobie gada! Dzisiaj nic nie powinno zmącić jej radości. Przecież szczęście okazało się czymś tak łatwym. Wystarczyło wykręcić numer do Daniela. Byle pokonać w sobie niepokój. Zawierzyć losowi. Ostatnią lekcję kończyła roztrzęsiona, a dzwonka ciągle nie było. Patrzyła co chwilę na zegarek, pytała uczniów o dokładny czas. W końcu dało się słyszeć ciche brzęczenie. Wybiegła pierwsza, roztrącając gromadki uczniów. Po raz pierwszy szła w Czarny Zaułek bez lęku. A tu wiatr się zerwał i odpychał do tyłu. Pochylona, prawie biegła, jakby bała się spóźnić. Jakby coś mogło przepaść. A przecież do przyjścia Daniela jeszcze dużo czasu. Zdąży przygotować rzodkiewki. Ułoży je z liśćmi na dużym talerzu. Albo poodkrawa same czerwone kulki. Będą, jak na wiosnę, wkładać je sobie nawzajem do ust. Byle staruszki, złaknione widoku obcych, nie przeszkadzały zbyt często. Byle on nie wdał się z nimi, jak kiedyś, w uprzejmą pogawędkę, nie bacząc na jej zniecierpliwienie. Pragnęła mieć go tylko dla siebie. Mijając narożny sklepik, ostatnim spojrzeniem uchwyciła na wystawie pęczki rzodkiewek, co rozsiadły się niczym ludowe tanecznice w sutych spódnicach liści. Zawahała się, czyby ich jeszcze nie dokupić. I chociaż ciągnęło ją coś niepokojąco do domu, w zachłanności na radość zawróciła do sklepu. Najbardziej dłużyły się ostatnie metry. Dom był tuż-tuż, a ciągle daleko. Wreszcie dobrnęła, rozczerwieniona z pośpiechu i emocji. Zaskrzypiały stare schody. Pies staruszek skomlił przeraźliwie. W drzwiach bielała kartka: „Nie mogę dziś. Mam naradę. D.”. Na szczęście staruszki tym razem nie wystawiły głów na korytarz. Pociemniało zupełnie, a ona, nie zapalając lampy, siedziała zapatrzona w czerwone kulki rzodkiewek na talerzu, oświetlone mdłym blaskiem latarni zza okna. Coś jej w oku nagle zamigotało. Łza. Jedna, jedyna. Więcej nie trzeba. Spiesznie ją otarła i ugryzła rzodkiewkę, ale zaraz wypluła. Nie mogła jeść. Była pewna, że gdyby Daniel skosztował dziś tej czerwieni, wszystko by wróciło. Tylko że rzodkiewki już ostatnie w tym roku. Dreszcz nią wstrząsnął. To z zimna. Zapomniała napalić po powrocie w piecu. Podniosła się ociężale. Kiedy drzwiczki pieca różowiały już od ognia, postanowiła zadzwonić do Pawła. Potem, czekając na niego, przykładała dłonie do rozgrzewających się zwolna kafli pieca i nasłuchiwała. Gdzieś tam gwizdała lokomotywa, wiatr tłukł skrzypiącą blachą rynny.

15


Goniąc nieuchwytne jutro

Tomasz Mularski

Lato 1972 roku już dawno przeszło do historii. Dziś pojawia się tylko w sentymentalnych wspomnieniach ludzi siedzących przy kominkach, gdy drżącymi z emocji rękoma próbują utrzymać rozdygotaną filiżankę herbaty. Pierwsze pocałunki, miłości, rozczarowania; bieg przez płotki ze związanymi nogami. Nigdy więcej niebo nie było tak niebieskie, słońce tak ciepłe, życie nie skrzyło się już tyloma barwami. Mimo że nie wszyscy mają sposobność, by powspominać ze mną ten wspaniały czas – rodzice zmarli dekadę temu, a tydzień wstecz pochowałem żonę – wczasy w Powtanville odbijają mi się pod kopułą jak piłeczka pingpongowa. Bo czyż wtedy nie zacząłem naprawdę żyć? Czy właśnie tam nie poczułem prawdziwego zapachu radości i odrzucenia? Wówczas tak nie myślałem, skądże. Zerwanie z Wendy zszokowało mnie jak pierwszy cios w szczękę na szkolnej potańcówce, brutalnie przestawiło sposób postrzegania świata. To nie było zwykłe rozczarowanie. Gdy odchodziła, gdy jej długie kasztanowe włosy falowały na wietrze, po raz pierwszy w życiu poczułem gorzki smak nienawiści; chciałem wykrzyczeć w tę śliczną twarz Bóg wie ile złośliwości, oskarżeń, pretensji. Z perspektywy czasu widzę, że dobrze zrobiłem, gryząc się tamtego dnia w język. Metaliczny posmak w ustach trochę sprowadził mnie na ziemię. Przynajmniej tego nie żałuję. Tej jednej rzeczy nie zmieniłbym, gdybym miał okazję. Wendy mieszkała w niewielkiej kamienicy w centrum miasteczka. Po raz pierwszy zauważyłem ją, kiedy przemierzałem sklepy w poszukiwaniu wakacyjnej pracy, lekkiej fuchy za kilka dolarów dziennie, żeby móc kupić sobie wieczorem piwo korzenne i poślęczeć przed telewizorem w salonie razem z ciotką. Wendy stała w otwartym oknie, spoglądając rozmarzonym wzrokiem na ulicę. Z pokoju dobiegały dźwięki jakiejś piosenki; nie kojarzyłem jej, ale ta melodia i widok zamyślonej dziewczyny wywrócił mi życie do góry nogami. Na dobry kwadrans zmieniłem się w kamienny posąg. Ludzie mijali mnie; jedni przepraszali, drudzy zaczepnie szturchali, jeszcze inni trącali, jakbym był niewidzialny. Dla mnie nie miało to znaczenia. Mogłem zostać obrabowany, pobity, nawet zamordowany. Nie potrafiłem odwrócić oczu od Wendy. Wiedziałem, że im dłużej to robię, coraz bardziej się pogrążam, że dalej nie będzie już niczego, tylko tęsknota i wrażenie, że ktoś grzebie ci w sercu rozżarzonym śrubokrętem. Najgorszym okazał się fakt, że ona też na mnie patrzyła. Ja byłem świeżo upieczonym dwudziestolatkiem, Wendy nieśmiało wchodziła pod trzydziestkę. Dwa dni później dowiedziałem się, że miała dwadzieścia osiem lat. Mimo to nie wstydziła się ze mną rozmawiać, nie traktowała jak dzieciaka. To ona pierwsza się odezwała, gdy sterczałem na ulicy, zadzierając głowę jak mały chłopiec wpatrzony w latawiec. Jej głos wywołał u mnie dreszcz podekscytowania, był łagodny i kojący, a w połączeniu z zamyśloną buźką robił piorunujące wrażenie. Wendy nigdy nie zaprosiła mnie do siebie, a ja nigdy nie naciskałem, chociaż schody znajdowały się metr przede mną, wręcz czekały, aż postawię na nich stopę wciśniętą w zakurzone trampki. Byłem młody, naiwny i głupi. Myślałem, że jutro, jutro na pewno powie, iż mogę wejść. Jeśli nie jutro, to bankowo pojutrze. W końcu przegadywaliśmy całe dnie, to do czegoś zobowiązuje, prawda? Do dzisiaj, gdy patrzę wstecz, moja własna głupota mnie przeraża. Nie mam nawet usprawiedliwienia.

16


Ciotka myślała, że złapałem jakieś dorywcze zajęcie. Tak to ująłem. I wcale nie mijałem się z prawdą; po prostu poszedłem w odwrotnym kierunku. Miałem dwadzieścia lat, stała praca mogła poczekać do przyszłego roku, co nie? Codziennie przychodziłem pod starą kamienicę. Wendy punktualnie o ósmej otwierała okno, tak się zaczynało. Z każdym dniem czułem, że jesteśmy sobie coraz bliżsi. Co z tego, że dzieliła nas ściana z cegieł i piętro. Po jakimś czasie rozumieliśmy się bez słów, czytaliśmy sobie z oczu niczym z otwartych ksiąg. Nie wiedziałem tylko, dlaczego Wendy nie zaprasza mnie do środka. Sama też nie chciała wyjść na ulicę. Tyle wieczorów snułem plany o romantycznych spacerach w pobliskim parku, seansach w kinie dla zmotoryzowanych, wycieczkach do wesołego miasteczka. Powtanville było jak dobry sen; miałem tu wszystko, czego pragnąłem od życia. Cicha, senna mieścina w umiarkowanym klimacie, gdzie mogłeś oddać swojej dziewczynie kurtkę, gdy wieczór zaczynał robić się chłodny, harmonia, no i Wendy. W pewnym momencie złapałem się na tym, że snuję plany pozostania tu na dłużej niż tylko wakacje. Nie interesowały mnie studia, chociaż włożyłem mnóstwo czasu i pracy, by zdać wstępne egzaminy. Teraz obchodziła mnie tylko Wendy i Powtanville, kobieta mojego życia i miejsce, gdzie czas się zatrzymał, wycofał z morderczego wyścigu ku postępowi. Któregoś dnia w końcu udało mi się wyciągnąć ją z domu. Stała sztywno kawałek przed głównym wejściem, jakby atmosfera ulicy miała w sobie coś zabójczego, paraliżującego. Powiedziałem, że chciałbym wejść do kamienicy; poczuć jej ciepło, bliskość, złapać za rękę, popatrzeć z bliska w oczy, przytulić. I wtedy stało się coś dziwnego. Wendy zaczęła płakać. Widziałem, iż chciała tego co ja, pragnęła tego z całego serca, ale zamiast się zgodzić, wbiegła spanikowana do budynku. W drzwiach nagle stanął starszy mężczyzna. Powiedział, że muszę już iść, bo narobiłem sobie i Wendy kłopotów. Gdy postąpiłem krok w jego kierunku, uderzył mnie drewnianą laską w żebra. Nie mogłem zrobić nic więcej. Sterczałem przed nieznajomym mężczyzną, próbując ogarnąć to wszystko rozumem; bezskutecznie. Wendy stanęła w oknie, spoglądając na mnie zza uchylonej zasłonki. Wtedy widziałem ją po raz ostatni. Aż do dziś. Od tamtego wydarzenia dużo się zmieniło. Dzień później wyjechałem z Powtanville. Wyglądałem jak zbity pies, czułem się znacznie gorzej. Opuściłem miasteczko bez żadnych wyjaśnień. Nie chciało mi się żyć. Czy takie wytłumaczenie jest wystarczające? Obraz zapłakanej Wendy prześladował mnie przez dwadzieścia lat, podczas których skończyłem studia, poznałem przyszłą żonę i znalazłem pracę w redakcji miejscowej gazety. Miałem mnóstwo okazji, by wrócić pod starą kamienicę, lecz zabrakło mi odwagi. I bez tego moje życie straciło sens.

17


Małżeństwo z Liz było dziwne, podobnie jak nasze wzajemne relacje. Miłość nigdy nie jest taka sama, a pierwsza zawsze nie ma sobie równej. Zachowywaliśmy się jak dwójka ludzi, którzy na siłę znaleźli towarzystwo, by uleczyć złamane serca. Łączyło nas życiowe rozgoryczenie, dzieliły uczucia chowane do kogoś całkiem innego, świadoma i nigdy niepopełniona zdrada. Liz wiedziała, że nie zastąpi mi Wendy, ja byłem świadom, że do jakiegoś tam Devina całkiem dużo mi brakuje. Mimo to na jej pogrzebie nie potrafiłem powstrzymać łez. W końcu siedemnaście lat to nie przelewki, nieprawdaż? Liz w marcu zdmuchiwała świeczki na urodzinowym torcie, a w maju jej fotografia łopotała na wietrze w stosie kwiatów na nagrobnej płycie. Dopiero gdy odeszła, uświadomiłem sobie, że bardzo będzie mi jej brakować. Ryczałem jak bóbr; za miłością, którą utraciłem w młodości, oraz za namiastką miłości, którą razem z Liz mieliśmy sobie do zaoferowania. Dawniej pewna kobieta pozbyła się mnie. Teraz ja pozbyłem się wszelkich pozorów normalności. Nie mam pojęcia, w którym momencie podczas pogrzebu zauważyłem Wendy, ale ją zauważyłem. Stała w cieniu samotnego drzewa, obserwowała ceremonię z bezpiecznej odległości, a ja czułem, po prostu czułem, że tam jest. Obróciłem głowę i zobaczyłem ją. Zatkało mnie. Po pierwsze dlatego, że jej widok rozbudził na nowo dawne cierpienie, ale bardziej zaskakujący był fakt, że Wendy nic się nie zmieniła. Nie mówię tutaj, iż wolno się starzała; wyglądała dokładnie tak samo jak dwadzieścia lat wcześniej, jakby czas się dla niej zatrzymał dawno, dawno temu. Później straciłem przytomność, a znajomi odwieźli mnie do domu. Oni też widzieli Wendy, bo pytali, czy ją znam. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Dzisiaj znowu stoję przed drzwiami kamienicy. Budynek zachował wszystkie szczegóły, które zapamiętałem z mojej młodzieńczej podróży; kolor cegieł, pęknięcia w murze, zadrapania na drzwiach, nawet wzory zasłonek. Podniosłem głowę. Wendy stała w oknie. Ja zaczynałem łysieć, dostałem pierwszych zmarszczek, przytyłem, zmieniłem fryzurę. Ona nadal miała długie kasztanowe włosy, młodziutką twarz i rozmarzony wzrok. Tym razem jednak łagodnym gestem dłoni zaprosiła mnie do środka. Usłyszałem szczęk zamka. Zza drzwi wyjrzał znajomy staruszek, on też nic się nie zmienił. Jego spojrzenie mówiło jedno: „Jeśli wejdziesz, nic już nie będzie takie jak przedtem”. Zdawałem sobie z tego sprawę. W końcu przygotowywałem się na to dwadzieścia lat. Podążyłem na chwiejnych nogach ku schodkom, a Wendy odwróciła się od okna, by wybiec mi na spotkanie.

18


Mar ysieńka Anna Rozwadowska-Zając

– Mamuś, ciotka zmarła. – Przez telefon głos córki wydawał się spokojny i opanowany, choć wypowiedziana po raz pierwszy w życiu tak przykra kwestia z pewnością nie należała do łatwych. Joasia była nieco smutna i zgaszona. Nie sądziłam, że śmierć Marysi może tak na nią podziałać. Wiem, że się nie kochały, zresztą ja również do zmarłej miłością wielką nie pałałam, a powinnam chyba, bo była moją matką chrzestną. Ale co innego powinność, a co innego realne uczucia. Maria – cioteczna siostra mojej matki – była bezkompromisową osobą. Pochodząca ze szlacheckiego rodu, herbu Ślepowron, pomimo braku już praw do jego używania całe życie wywyższała się nad innych, pomiatając nawet najbliższą rodziną. Znaczy nami, bo własnych dzieci ani przysposobionych nie miała. Posiadała za to kamienicę w średniej wielkości mieście, odziedziczoną po swoim stryju. – Zdążyłaś się rozpakować? – zapytała córka. – Nie, jeszcze nie. – Trochę oszołomiona informacją i natłokiem myśli, przez chwilę się nie odzywałam. Dwa dni wcześniej wróciłam z Polski, gdzie spędziłam tydzień przy łóżku chorej ciotki. – Nie będę tego jadła! Gryźć nie mogę! Daj mi zupy! – krzyczała. Ręce pod kołdrą – jakby szykowała się do trumny – pomyślałam. Pościel czysta, ale wyblakła, pewnie jeszcze za Gierka kupiona, krucyfiks na ścianie, fotka Stefana... Tak go kochałaś, że umyśliłaś sobie za nim iść do piachu? – przemknęło przez głowę. – Ale włosy zrobione, manicure też. – Dobrze, dostanie ciocia, ale sama musi ciocia zjeść. – A od czego mam was?! – Mnie? Tylko do towarzystwa. Panie sąsiadki resztą się zajmują. A ręce ma ciocia sprawne, więc jeść może sama. – Nie! - I pojawiły się starcze, schorowane łzy. Buta przeciw życiu, działaniu, jakiemukolwiek ruchowi. Niczym mała dziewczynka: ja tak chcę i koniec! Ręce mi opadały. Jak ją podejść, jak zmusić do działania, do chęci życia? Jak?! Karmiłam – łyżka za łyżką – pomidorową. – Mamuś? – Córka dalej wisiała na linii. – Tak, kotku? Zaraz zarezerwuję najbliższy lot. Dam ci znać, kiedy będę. – Przykro mi. – Mnie też – powiedziałam, ale ani jedna łza nie spłynęła po bladym policzku. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po przylocie. Widmo utyskującej z trumny ciotki, że za ciasno, że czegoś tam brakuje, że buty nie te i zegarka nie ma, że tik-taki o złym smaku zapakowane na wieczną drogę, że poduszka nie leży odpowiednio – doprowadzało mnie do szału. Nie wiedziałam jednak, że jej śmierć to początek mojej drogi krzyżowej.

19


Lot trwał koło dwóch godzin. Jego monotonia koiła rozklekotane nerwy. Starałam się myśleć pozytywnie: teraz jest szczęśliwa; ze swoim Stefciem, za którego trumną pchałam jej wózek nie dalej jak rok temu. Odpłynęłam we wspomnieniach... Stefan miał kamerę 8 milimetrów – taką, z której obraz wyświetlało się na zawieszonym na ścianie prześcieradle – już w latach siedemdziesiątych. Zawsze stać ich było na nowinki techniczne: brak dziecka to jeden mercedes w domu więcej... Kiedyś nakręcił film z moją mamą. Niemy. W parku Oliwskim. Była w granatowej garsonce, jasnej bluzce i z burzą rudych włosów. Tak, widziałam kolory, choć film był czarno-biały. Przechadzali się z Marią i resztą rodziny po parkowych ścieżkach. Mama się uśmiechała, machała ręką do kamery – taka spokojna, pozytywna, radosna. Jeszcze przed nowotworem. Widziałam ten film tylko jeden raz, jak już jej nie było. Lata temu. Może ta zapomniana, a dla mnie tak cenna przecież klisza, dalej leży w mieszkaniu przy Pomorskiej? Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Joanna stała u wezgłowia szpitalnego łóżka, trzymając chorą za rękę, kiedy ordynator badał ciotkę. Szpitalna koszula rozchyliła się, odsłaniając piersi niemal dziewięćdziesięciolatki. Suche, wiotkie, obwisłe, w których mleka nigdy nie było. – Co za wstyd! – płonęła purpurą. – Dobrze, że pan żonaty. Żeby cudze piersi oglądać! – Jej uniesienie rozbawiło moją córkę. – Ciociu, to pan doktor. Musi ciocię zbadać. – Jednak Marysia chyba nie do końca rozumiała, a może inne chochliki zaczęły się pojawiać w jej głowie. – I co pan doktor zaordynuje? – Asia przejęła inicjatywę. – Co ty się wtrącasz, gówniaro? – Maria ryknęła jak całkiem zdrowa klacz z rodzinnej stadniny. – Nie wtrącaj się i siedź cicho! Panie doktorze... Łzy szybko nie kapią. Najpierw wzbierają w krtani, duszą gardło, zaciskają serce, a potem, jak już nie mogą odejść, spływają mascarą – wcale nie wodoodporną, bo na basen nie idziesz – tylko zwykłą, codzienną, czarno-policzkową, o której nawet przyjaciółka ci nie powie, dopiero lustro w pracy ci uświadomi. Joanna zacisnęła zęby. Za chwilę musiała zmieniać w szpitalnej łazience zafajdane ciotczyne pampersy... Moje mieszkanie, usytuowane bezpośrednio pod ciotki, ziało wilgocią; w końcu kilka lat stało puste, z wyjątkiem krótkich wizyt: że niby tu jestem. Nie czułam się już jak u siebie. Podrapane kocimi pazurami fotele straszyły widokiem; kominek, przy którym wyzionął ducha nasz pies, raził pustką i samotnością. Tylko biblioteka z tysiącem wolumenów rozczulała – jak zawsze. Przeciągnęłam ręką po zakurzonych książkach, a one jakby się obudziły i zaczęły mnie wciągać w chtoniczny świat somnambulizmu. – Kiedy wrócisz z tej emigracji? – zapytała. – Kiedy ciocia przepisze na mnie mieszkanie. Do czego mam wracać, jak nie mam niczego swojego? Obiecała ciocia lata temu, jak sprzedałam dom po mamie! – Wszystkiego dowiesz się po mojej śmierci! – Znów ta sama odpowiedź, jak zawsze.

20


– Ale ja nie chcę czekać! Nie na twoją śmierć! – A my jesteśmy na „ty”?! Nic nie odparłam. Wyszłam bez słowa. Na klatce schodowej zrobiło się zamieszanie. Lokatorzy, widząc, że przyleciałam, powychodzili ze swoich zapyziałych mieszkań. Ciekawość ich zżerała, co będzie się działo po śmierci właścicielki domu, co ja zrobię. A co ja? Jak nawet testamentu na oczy nie widziałam! Widziałam za to za ich plecami cienie, nierealne – wydawać by się mogło – obrazy, dusze, duchy. Za Młodym spod szóstki snuł się jego ojciec – skoczył w 1981 roku z mostu, wprost pod koła rozpędzonego ekspresu relacji Gdynia – Warszawa. Nad lokatorką spod dziesiątki unosił się duch zakatowanego na śmierć, zaszlachtowanego bagnetami w czterdziestym pierwszym Żyda, którego w czasie wojny ukrywała polska rodzina, zajmująca wówczas ten lokal. Rodziny nie było, choć też wówczas zginęli. Jeszcze kilka lat temu Żyd hałasował sztućcami w kuchni – chyba koszerna nie była – ale po kościelnych egzorcyzmach nieco ucichł. Widać tylko trochę go wyciszyły; ciekawe, kiedy znów nastawi volume na maksa. Alkoholik, maltretujący psychicznie i fizycznie swoich najbliższych, nie pojawił się. Ani jego kolega pijak złota rączka spod dwójki. Za to przybyła ekslokatorka, ta od kółka różańcowego. Też ciekawa. Ale z ofertą poprowadzenia przedpogrzebowego różańca. – Poproszę klucze do cioci mieszkania – powiedziałam do sąsiadki, która ostatnimi latami opiekowała się Marią. – Nie mogę teraz – odparła. – Dopiero po pogrzebie. Testament też. Taka była jej wola – dodała szybko. Zamurowało mnie. Jak to? Obce osoby mają prawo wejść do mieszkania zmarłej, a my – najbliższa rodzina – nie? Już widziałam czystki, jakie tam zrobiły. Ciotka kutwa miała w domu niemało zakamarków, w których chowała precjoza różnej wartości – zależnie od jej stanu umysłowego. – Słucham?! – nie dowierzałam własnym uszom. – Po stypie pojedziemy do sądu i złożymy testament w depozycie. W duszy roześmiałam się naiwnością i brakiem wiedzy sprzątaczki, a oczywiste kunktatorstwo raziło po oczach. – Jak złożymy do depozytu, to nigdy go nie odczytamy! Czy taka była wola zmarłej? – przyparłam ją do muru. Speszyła się i szybko uciekła na swoje piętro. Na klatce zaległa cisza. Stałam i wsłuchiwałam się w ten rzadko odczuwalny w kamienicy stan. Żarówka świeciła bladym światłem, schody już nie skrzypiały: czekały na kolejne zmęczone, znużone pracą kroki. Tylko poręcz jasno świeciła, wypolerowana setkami dłoni, którym pomagała od 1901 roku. Położyłam się w „opakowaniu”, było nieprzyjemnie zimno. Nietknięte bagaże dalej tkwiły pod oknem z zepsutą storą. – Pani Marysia dziś chodziła. Słyszałam nad ranem w ostatnim pokoju. – Sąsiadka z lewej nie omieszkała podzielić się rano radosną wiadomością. – Tak, też coś słyszałam. O 5.30 moja walizka z hukiem się przewróciła. Zmówiłam trzy zdrowaśki i przeszło – odpowiedziałam z uśmiechem.

21


– To była godzina jej śmierci – dodała konfidencjonalnym głosem. Pogrzeb, jak to pogrzeb, zebrał liczne twarze, nie zawsze znane, bo któż mógłby je wszystkie poznać, zapamiętać. Nawet swojej wrocławskiej rodziny nie znałam. Tylko Marysieńka mogła wokół siebie tylu zgromadzić. Aż schabowych na stypie zabrakło. Tak ją kochali... – Marysia u mnie była – Aśka szepnęła mi w ucho między barszczykiem a drugim. – Jak?! – Podawałam właśnie serwetkę seniorowi rodu. – Normalnie. We śnie. Mówi, że panie coś mają na sumieniu i że „laurkę” trzeba poprawić. Napis na nagrobnej tabliczce miał literówkę. A z „paniami” spotkamy się w sądzie... Znużona wracałam do domu. Rano obudził mnie dźwięk komórki. Wymęczona jakimś sennym koszmarem, zachrypiałam w słuchawkę: – Halo? – Mamuś? Marysia zmarła.

22


Kiedy przeszłość się budzi Aldona Urbaniak Spoglądałam na jasny, obszerny pokój, który miał być moim salonem. Czterech mężczyzn w niebieskich kombinezonach wnosiło właśnie meble. Pachniało drewnem, klejem stolarskim i świeżą farbą, na parkiecie tańczyły cienie wiekowych lip. Jako dziecko miałam wrażenie, że rosną po drugiej stronie ulicy na wyciągnięcie ręki. – Niezłe mieszkanie pani sobie fundnęła – stwierdził z uznaniem jeden z pracowników. – Ze sto metrów będzie. – Sto piętnaście – poprawiłam. – Aha. Mury tu porządne, doskonała cegła. Wiem, kuzyn pracował przy renowacji. Te kamienice należały przed wojną do bogatych Niemców. Fabryki mieli po tamtej stronie rzeki, tu wygodnie mieszkali. Tylko siatki musi pani w okna powstawiać, bo komary od rzeki lecą i tną jak szalone. – Wiem. Oczywiście, że wiedziałam. Mieszkanie należało do babci, a brzeg rzeki wydeptywałam od wczesnego dzieciństwa, łowiąc małą wędką uklejki, które lądowały na starej patelni przywiezionej jeszcze zza Buga. Wspaniałe czasy i wspomnienia. Nigdy potem nie było już tak pięknie. Rodzina porozjeżdżała się po świecie, a ja coraz rzadziej odwiedzałam stare kąty, tym bardziej że wraz z postępującą chorobą Parkinsona babcia stała się nieznośna. Korzystała tylko z najmniejszego pokoju, a w kuchni graniczącej z salonem pojawiała się jedynie po to, aby w pośpiechu coś zjeść. Twierdziła, że w ścianie dziwnie puka, tak jakby z wysoka spadała metalowa kulka i jakiś czas toczyła się po nierównej powierzchni. W końcu zrezygnowała z przygotowywania posiłków i jadła wyłącznie to, co przynosiła stara, znajoma pielęgniarka. Otrzymałam od niej list, w którym informowała, że obie nie życzą sobie żadnych odwiedzin, gdyż z mojej winy, a zwłaszcza z powodu prowadzenia prywatnego gabinetu psychologicznego, członkowie rodziny stracili ze sobą kontakt. Jakież było moje zdziwienie, gdy otrzymałam mieszkanie w spadku. Świeżo po rozwodzie, ciągle jeszcze z nieuporządkowanymi myślami, szukałam nowych dróg w życiu. Powrót do zaufanego miejsca dał mi poczucie bezpieczeństwa. W ciągu dwóch miesięcy nowe gniazdko zostało urządzone, miałam nawet własny gabinet, a w kalendarzu zaznaczone terminy przyjęć. Świat lśnił wszystkimi kolorami tęczy. Stracił je niestety po paru dniach. Pracowity tydzień i nadzieja weekendowego lenistwa. Chyba ze zmęczenia, a może dlatego, że w snach prześladowały mnie koszmary, obudziłam się w środku nocy z nieprzepartą ochotą na szklankę zimniej wody. Ciemność za oknem kuchennym drżała migotliwym blaskiem zepsutej lampy ulicznej, na parapecie układały się fioletowe cienie. I wtedy usłyszałam.

23


Dźwięk spadającej metalowej kulki. Wydawało się, że podskoczyła parę razy, cichnąc tak nagle, jakby przeniknęła do innego świata. Już zamierzałam wzruszyć ramionami, gdy odgłos się powtórzył. Natarczywie i ze wzmożoną siłą. A potem jeszcze raz i jeszcze. Miałam wrażenie, że kolejne dźwięki spadania stają się coraz bardziej niecierpliwe, jak gdyby czekały na moją reakcję lub chciały coś zakomunikować. Wiedziona impulsem, przysunęłam się do ściany, palce automatycznie wystukały marsz Radetzkiego. Musiałam zatkać uszy, gdyż w odpowiedzi wydobyła się tuż spod tynku istna kakofonia dźwięków, jakby kulek było tysiące. Małych i dużych, brzmiących subtelnie lub głucho, przerażająco. Nawet nie wiem, kiedy uciekłam do łóżka i, drżąc pod kołdrą, usiłowałam sobie wmówić, że przemęczony umysł jest w stanie wyprodukować najbardziej niesamowite omamy. Byłam trzeźwo myślącą kobietą. Niestety, ta trzeźwość w niczym mi nie pomogła. Ze snu wybijały uporczywe dźwięki dobiegające z kuchni, straciłam apetyt, a znajomi zastanawiali się, dlaczego tak szybko chudnę. Mając w pamięci natręctwa babci, nikogo nie poprosiłam o pomoc. Nikt nie wiedział, że w moim mieszkaniu działy się dziwne rzeczy. Wytrzymałam długo. Aż do dnia, gdy wbrew wszystkiemu postanowiłam upiec ciasto. Było ciche, niedzielne południe. Kręciłam się po kuchni, udając sama przed sobą, że jestem w dobrym humorze i tak w ogóle to na wszystko gwiżdżę. Od nocy dzieliło mnie dobrych dziesięć godzin, słońce dodawało odwagi. To, że nerwy miałam napięte jak postronki, zrozumiałam dopiero w momencie, gdy na pierwszy dźwięk od strony ściany rzuciłam w jej kierunku wypełnioną ciastem blachę. Rzuciłam z rozmachem, determinacją i siłą nagromadzonej wściekłości. Runął potężny kawał tynku, obnażając cegły oklejone strzępami szarozielonej tapety. Jak zahipnotyzowana zaczęłam je, jedna po drugiej, bez wysiłku wyciągać, gdyż, jak się okazało, nie były spojone zaprawą. W ścianie ujrzałam wnękę, a w niej słoik wypełniony pożółkłymi wycinkami z niemieckich gazet. Od tego dnia nigdy już nie usłyszałam okropnego dźwięku, zaabsorbowało mnie natomiast odczytywanie wiadomości z tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Wszystkie dotyczyły makabrycznego mordu dokonanego na młodej Żydówce. Emma Pluskat miała dziewiętnaście lat, gdy wyciągnięto ją z wód Odry. Zabójca udusił dziewczynę przy pomocy drutu, przeciął powłoki brzuszne, pozbawiając ciało wnętrzności. Istniało podejrzenie, że była w ciąży. Sprawcy nigdy nie ujęto. Zaleciłam sobie urlop. Nie opuszczało mnie przekonanie, że wszystko, co do tej pory się wydarzyło, musi mieć jakiś sens. Nieważne – zwidy czy zdolność wychwytywania pętli czasowych. Chciałam wiedzieć, co za tym wszystkim tkwiło. Los mi sprzyjał. Potrzebowałam zaledwie dwóch dni, aby odszukać we Frankfurcie byłego pracownika tamtejszego archiwum. Chętnie udzielał wszelkich informacji. To od niego dowiedziałam się, że podejrzany w sprawie Hannes Stauffer był właścicielem kamienicy, w której mieszkałam. Z braku dowodów nie został oskarżony, a trzy lata później ożenił się z córką bogatego przemysłowca. Miał z nią syna Ottona. Podczas wojny młody Stauffer wyparł się ojca,

24


zagorzałego zwolennika NSDAP, lecz wkrótce potem został wysłany na front wschodni, po czym słuch po nim zaginął. W pewnym momencie archiwista ściągnął okulary i spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. – Raczej pani tego nie wie – rzekł z namysłem. – Emma Pluskat została pochowana na żydowskim cmentarzu po waszej stronie. Do dzisiaj znajduje się tam kamień nagrobny. Trochę już nadszarpnięty czasem, ale napisy są jeszcze doskonale widoczne. – Poszukam tego miejsca – odparłam z naciskiem. – Ta historia niezwykle mnie interesuje. No i jak pan sądzi – czy wycinki z gazet gromadziła osoba niewinna? Hannes Stauffer był podejrzany, ale niczego mu nie udowodniono. Niemniej ta sprawa musiała go wyjątkowo zajmować. Z dat wynika, że powracano do niej jeszcze dobrych parę lat, a on to wszystko zbierał i pozostawił dla potomności. Nawet swój wizerunek, gdyż jest na wielu fotografiach. Przystojny był, bardzo aryjski. – Kto wie... – Mężczyzna w zamyśleniu potarł zmęczone powieki. – Równie dobrze mógł być niewinny. – A jak mam wytłumaczyć te dziwne odgłosy w ścianie? Uśmiechnął się lekko, wskazując palcem na sufit. – Wiele niewytłumaczalnego dzieje się między niebem a ziemią. Tydzień po rozmowie pojechałam na cmentarz żydowski. Od dawna znajdował się w rozsypce. Pamiętałam go dobrze z czasów dzieciństwa, gdyż często służył nam jako plac zabaw. Zawsze rosły tam nieprzebrane ilości konwalii. Dlatego z niejakim rozrzewnieniem szłam ledwo dostrzegalnymi ścieżkami, wypatrując mniej zniszczonych kamieni. Widok zburzonej do połowy kaplicy, a może grobowca, spowodował, że stanęłam jak wryta. Déjà vu?! Nagła burza wspomnień, jasna i plastyczna niczym rzeczywistość, utworzyła wokół mnie panoramiczny obraz przeszłości. Słyszałam wesołe głosy bawiących się w chowanego przedszkolaków i mój własny... Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa... To miejsce miało dla mnie szczególne znaczenie. Tutaj po raz pierwszy uświadomiłam sobie, czym jest grób. Płakałam, zrozpaczona ludzkim przemijaniem. Moim i tej kobiety, której imię przerysowałam wtedy z kamienia na kartkę. W domu poprosiłam mamę o przeczytanie. Emma Pluskat! Znałam ją. Właściwie od zawsze. To ona zakończyła ufny i niefrasobliwy etap mojego dzieciństwa, by po tylu latach jeszcze raz zasiać w sercu niepokój. Stojąc przy jej grobie, roztrzęsiona i na skraju załamania nerwowego, dopiero po paru minutach zauważyłam, że ziemia wokół była uprzątnięta, a stojący z boku znicz migotał ciepłym płomykiem. Zachwiałam się. Niespodziewanie poczułam na plecach silne, męskie ramię.

Hallo, Michael!

*

Miło mi, że postanowiłeś otworzyć we Frankfurcie nową filię Twojej firmy. Wiem, robisz to ze względu na mnie, ale i Tobie będzie wygodniej przyjeżdżać do Słubic. Rozdzieli nas tylko rzeka. Ciągle nie mogę uwierzyć, że nasze życia zbliżyła tragedia z przeszłości. I ciężko mi pojąć, że najpierw Twój ojciec, a potem Ty nosiłeś w sobie wyrzuty sumienia,

25


których nigdy nie miał Hannes Stauffer. Zawsze będę powtarzać – cóż mogą dzieci wobec grzechów rodziców? Emma na pewno myślała tak samo, dlatego musieliśmy się spotkać także po to, abyś w końcu odzyskał spokój i wolność. A jeżeli mam dzielić z Tobą wolność, to tak, zgadzam się. I myślę, że nasza podróż w nieznane spodoba się jeszcze komuś. Jutro znowu zapalę dla niej znicz.

26


Kawy cynamonowe Paulina Rutkowska Nie znosił cynamonu. Zostawiał cierpki, gorzki posmak na języku, chrzęścił między zębami, a później zawsze dostawał od niego zgagi. Jednak zapominała o tym niemal za każdym razem i dosypywała go do kubków, ciesząc się później słodkawym aromatem kawy, roznoszącym się bez trudu po całych dwudziestu metrach kwadratowych ich kawalerki. – Rozumiem, że to prezent pożegnalny? – rzucił od niechcenia, unosząc kubek (w geście toastu). – Dalej w to nie wierzysz, co? – Uniosła dłoń do czoła (w geście rezygnacji). Otworzył usta tylko po to, by je zamknąć. Nie miał ochoty przywoływać scenariusza zeszłej nocy, odtwarzać wielogodzinnej kłótni na temat końca świata. W głowie mu się nie mieściło, jak niegdyś tak bystra istota mogła przejmować się podobnymi bredniami. Jak mogła wpaść na idiotyczny pomysł spędzenia „ostatniego” dnia w forcie z pościeli i poduszek, skoro on miał poważną pracę, dzięki której w ogóle było ich stać na okrywanie się materiałem, a nie gazetami. Nie omieszkał, oczywiście, jej tego powiedzieć. W bardzo dobitny sposób. A później trzasnąć drzwiami i spać w pozycji embrionalnej na podłodze w kuchni, bo jej histeryczny płacz nie pozwoliłby mu zmrużyć oka. Przecież musiał zaznać choćby odrobiny snu, żeby wypaść dziś dobrze na konferencji. Wiedziała o tym. Zresztą i tak słyszał wszystko; na takiej powierzchni niczego nie da się ukryć. Mlasnął, zniesmaczony zarówno gorzką, lurowatą kawą, jak i słonymi łzami z wolna szklącymi powierzchnię jej oczu. – Nie idź – powiedziała cicho, spuszczając wzrok. – Zostań. Bądź przy mnie. Teraz, dzisiaj. Ostatni raz. Obiecuję, że więcej… – Przełknęła głośno ślinę, a z piersi wyrwało się westchnienie. – Że więcej nie będę już o to prosić. – Sprytnie – skomentował, krzywiąc się nieznacznie. Nigdy nie udało jej się aż tak schrzanić porannej kawy. – Przecież, podobno, nie miałabyś już na to szansy. Odpowiedziała milczeniem. Zaciskała mocno zęby. Wtedy linia jej szczęki stawała się bardziej trójkątna, traciła pogodny, niemalże dziewczęcy owal twarzy. – No już, nie maż się. Zobaczysz, że wszystko będzie dokładnie odwrotnie, niż ci się wydaje. Dzisiejszy dzień obróci nasze życia o sto osiemdziesiąt stopni, jeżeli tylko dobrze wypadnę na spotkaniu. Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne. Hej. Hej, kochanie. Ostatnie trzy słowa wypowiedział, ujmując w jedną dłoń jej podbródek, a drugą składając na poplątanych włosach. – Weź gorącą kąpiel. I załóż, proszę, sukienkę. Tę czerwoną. Czuję, że będziemy świętować, kiedy już wrócę. Nie patrzyła na niego. Kiwnęła głową, ale zrobiła to z wyraźnym trudem. Wciąż zaciskała zęby, a jej palce jeszcze silniej objęły parujący kubek kawy, aż do granicy drżenia. Nie upiła nawet jednego łyka. Przez sekundę zebrało mu się na mdłości przez ten ostry, cynamonowy zapach wzlatujący do jego nozdrzy wraz z parą. – Mówiłeś wczoraj poważnie? – zapytała nagle, wciąż zaślepiając się w podłogę. – Miałeś to

27


na myśli? – Co? – Wśród tylu słów, jakie padły poprzedniej nocy, ciężko było mu wyłowić te, które najwyraźniej zraniły ją w taki szczególny sposób. – Że jestem toksyczna. Mówiłeś poważnie? – Nie… Chryste. Oczywiście, że nie. – To szkoda. Przyznałabym ci rację. – Dopiero teraz na niego spojrzała. W zaszklonych oczach odbijała się jego twarz, wyrażająca w tej chwili niedowierzanie; trochę ściany za jego plecami i korkowa tablica po prawej. Ta, na której przypinali swoje najbrzydsze i najgłupsze zdjęcia. – Przestań. Okej? Po prostu przestań. Muszę iść. – Jestem trucizną – zawołała jeszcze z kuchni, gdy w pośpiechu zakładał buty i płaszcz. – Jestem trucizną! – wołała, zagłuszając krzykiem tupot swoich bosych stóp, gdy wybiegła za nim z mieszkania. Nie miał jednak czasu się obejrzeć, nie miał czasu na jej nonsens. Na końcu korytarza ktoś już wchodził do windy, co dla niego mogło oznaczać zaoszczędzenie dobrych trzech minut na późniejszym oczekiwaniu na przyjazd tej powolnej klitki. Trzasnęła drzwiami, kiedy on w ostatniej chwili wpadł do środka wywołującej u niego klaustrofobię celi. – Dziękuję za przytrzymanie – rzucił gniewnie do przelotnego partnera w klatki. Ten natomiast, skurczybyk, uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową, jakby faktycznie przyjmował komplement. Zdążyli zjechać trzy piętra, kiedy zorientował się, że nie wziął ze sobą teczki. Z wściekłością wybiegł na siódme piętro i do akompaniamentu śmiechu skurwiela z windy i własnych przekleństw zaczął wbiegać z powrotem na dziesiąte. Zdyszany otworzył drzwi mocnym pchnięciem, w duchu dziwiąc się, że faktycznie puściły. Przecież miała w zwyczaju zamykać się na klucz od razu po jego wyjściu. – Kochanie, podaj mi… Głos zamarł mu w gardle. Serce stanęło w piersi. Wszystko to przez architektoniczne rozplanowanie kawalerki. Plan mieszkania wyglądał bowiem następująco: wchodziło się od razu do miniaturowego przedpokoju. Miał może metr na metr i nigdy nie stało tam jednocześnie więcej niż troje szczupłych ludzi. Utrzymany w obrzydliwych piaskowych kolorach, przypominających mu zawsze Saharę, dosłownie promieniał najgorszym przejawem bezguścia poprzednich właścicieli – wielbłądem wymalowanym neonową żółcią tuż nad szafką z butami. Po prawej znajdowała się kuchnia, oddzielona od przedpokoju jedynie dziurą w ścianie. Nie pasowały tam żadne drzwi, gdyż była krzywa, a poza tym ani jedne nie dałyby rady do końca się otworzyć ze względu na imponujący metraż. Obecnie w kuchni uwagę przyciągała jedynie znajdująca się na podłodze wielka czarna plama, usiana białymi drobinami. Rzucił na nią okiem sekundę później – okazało się, że to kawa i kawałki roztrzaskanych kubków. Tuż na wprost był salon. A właściwie salon, sypialnia i jadalnia w jednym. Na końcu zagraconego pokoju znajdowały się jedyne okna w mieszkaniu, również takie duże, na całą wysokość ściany, chociaż balkonem był jedynie pręt zrównujący się z płaszczyzną bloku. Zero metrów kwadratowych. Ale ona postanowiła wyjść tego dnia na balkon. W pierwszej chwili myślał, że to jakiś wielki, szary ptak zapikował w dół. Dopiero po chwili rozpoznał w tej smudze inne barwy. Miedziany błysk rudych włosów, które pociągnęła za sobą. Brzoskwiniowy kolor nagich nóg, które wziął najpierw za potężny dziób pelikana. Jego ptak poszybował z gracją w dziesięć pięter pustki. Świat się nie zatrzymał. Nie usłyszał nawet świstu. Nie usłyszał nic, bo świat nagle wypełnił się przerażającą ciszą, a potem miarowym, ogłuszającym dudnieniem, które okazało się biciem

28


jego serca. A potem jeszcze głośniejszy pusty huk. Albo plask. Nie był już w stanie rozróżnić. Później krzyk. Cofnął się o krok. O dwa. O dwadzieścia. Nagle znalazł się znów przy windzie i próbował zmiażdżyć sobie palce, wciskając z całej siły guzik. Usłyszał skrzypnięcie na górze, mechanizm powołany do życia. Cichy szmer więzienia przesuwającego się do niego ślamazarnie z dziesięciu pięter niżej. Dziesięciu. Rozpaczliwie spojrzał na schody i rzucił się w ich stronę. Znów się cofnął. Winda będzie szybsza, nawet jeżeli przyjedzie dopiero za chwilę. Nie, schody. Nie potrafi przecież tu stać i czekać. Czekać, na Boga. Winda. Jeżeli będzie desperacko zbiegał po schodach, pewnie się przewróci, złamie kark i w ogóle nie dotrze na dół. Schody. Może dzięki temu się zmęczy i poczuje, że dalej ma nogi, dalej ma ręce, a nie tylko serce uciskające z całej siły i przeraźliwie próbujące wydostać się z jego ciała jakimkolwiek otworem. Winda. Winda przyjechała. Dziesięć pięter. Ktoś postanowił wsiąść na piątym. Gdy klatka się zatrzymała i lekko szarpnęło go do góry, serce wykorzystało okazję i wyrwało się z ust. Zwymiotował obficie na buty osoby, która prawie go zamordowała. Niedoszły asasyn wrzasnął coś, obrzydzony, i cofnął się, zostawiając go i pozwalając mu umierać dalej w samotności. Przez krótką chwilę, zanim jeszcze zamknęły się drzwi, usłyszał ciche dudnienie. To albo deszcz bębniący o szyby, albo odgłos setek ciał roztrzaskujących się o ziemię. Kolejne części serca, teraz chyba również płuc i jelit, wypluł już na parterze. Prawie poślizgnął się na swoich wnętrznościach, ale przylgnął do ściany i przemierzył ten potwornie długi dystans dzielący go od drzwi wejściowych. Miał tak lodowate dłonie, że poręcze i obrzydliwa zielona farba zdawały się go parzyć. Gdy wybiegł na zewnątrz, okazało się, że pada deszcz. Temperatura jego ciała spadła chyba do minus piętnastu, gdyż chłodne krople wżerały się w niego, rozpuszczały skórę, parowały z głośnym sykiem. Nie wiedział, które to ona. Nie widział poprzez dym. Chodnik usłany był ptakami. Prawdziwymi ptakami. Parowały. Wokół roznosił się aromat płonącego materiału. Skóry. Piór. Gotującej się krwi. Oddałby teraz królestwo za cynamonowy zapach. Ludzie i ptaki wsiąkali w beton. „Jak krew w piach”, pomyślał nagle. Przestał widzieć, bo padający z nieba kwas rozpuścił mu powieki i zamieszkał w oczodołach. Cofnął się o kilka kroków, gdzie jeszcze chronił go szeroki, kamienny gzyms. Przywarł plecami do ściany, a skóra przykleiła się do zimnych kamieni, chłonąc ich zbawczy chłód, wyciekając strużkami zdeformowanej tkanki między szczeliny, próbując się dopasować, zniknąć. „A więc jednak da się przechodzić przez ściany”, pomyślał znów niejasno. Brzuch rozdzierał mu tępy ból, a organy wewnętrzne postanowiły obrać jednak inną drogę ucieczki. Zaczęły z niego wyciekać, spłynęły po nogach, wymsknęły się z nogawek spodni i radośnie pomknęły przed siebie, by bawić się w deszczu. Dopiero teraz dotarł do niego zapach palonych liści. Gdyby widział, ujrzałby drzewa, które opadały na siebie miękko jak kostki domina, majestatycznie wielkie, powiększone niemal trzykrotnie ognistymi koronami.

29


„Koniec świata nie będzie piękny”, powiedziała. Nie chciałaby wcale go oglądać. Chciałaby zasnąć wtulona w niego, bo tylko tak mogłaby spokojnie umrzeć. Deszcz kwasu padał pod kątem; dosięgał tylko jego butów, których już nie było. Nie miał już również stóp, a rozpuszczające się kości okazały się mieć wcale nie najgorszy zapach. Ale nie od tego umierał; to z żołądka promieniował ból. „Jestem trucizną”, powiedziała. Kawa smakowała tego dnia naprawdę nie najlepiej. Oddałby teraz dziesięć królestw za oczy, którymi mógłby zapłakać. Może jeszcze ujrzałby, że ona leżała niecały metr dalej, tuż przed nim. Że bulgocząca krew rozlała się wokół reszty jej ciała niemalże tak, jak materiał czerwonej sukienki. Koniec świata nie był piękny. Ale zdążył zrozumieć, że kocha ją najbardziej, bo nie pozwoliła im tego zobaczyć.

Fot. Paulina Rutkowska - p.rut ography

30


Stara wiara

Paweł Kukliński

Aula pękała w szwach. Radek rzucił okiem na rzędy skupionych studentów. W końcu wypatrzył puste miejsce. Wykładowca, starszawy profesor nauk społecznych, przerwał wypowiedź, widząc chłopaka z wypchanym plecakiem wspinającego się skrajnymi schodami na szczyt sali, lecz po chwili znów skierował wzrok na wyświetlane slajdy. – Jak zapewne państwu wiadomo, trudno określić konkretną datę narodzin Starej Wiary. Oto widzicie państwo kilka najstarszych uosobień Starego Boga, zwanego Perunem, Światowidem, Perkunem, Thorem i jeszcze kilkunastoma innymi imionami, w zależności od krainy, w której początkowo go wyznawano. Za jedną z pierwszych udokumentowanych dat związanych z naszym regionem, mającą istotne znaczenie dla losów Starej Wiary, uznawany jest rok 965, kiedy to Czechy i Niemcy wypowiadają wojnę Polsce, rządzonej przez Mieszka I, który później został samozwańczym królem Polski. Historycy uważają, że losy Starej Wiary mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby Mieszko przystał na chrystianizację kraju. Wybrał jednak obronę starych wierzeń i w wyniku trwającej przez kolejne osiemdziesiąt lat wojny, Mieszko i jego dwaj następcy zdołali nie tylko utrzymać starosłowiańskie wierzenia w Europie Centralnej, ale także doprowadzić do niemal kompletnego wyparcia wiary chrześcijańskiej z Bałkanów, Skandynawii oraz z terenów dzisiejszych Niemiec. Wykładowca stuknął w pulpit pilotem do rzutnika, który odmówił posłuszeństwa. Po chwili na ścianie ukazał się kolejny slajd. Radek zajął w końcu miejsce, wciśnięty pomiędzy grubego, śmierdzącego octem studenta a całkiem ładną, może dwudziestoletnią, dziewczynę. Na jej dekolcie zobaczył zwisający z łańcuszka krzyżyk. Zaklął z cicha i ukradkiem sięgnął pod koszulę, gdzie na rzemieniu wisiał jego kamienny totem z wyrytym znakiem młota i pioruna. Uścisnął go i uspokoił oddech. – Wiek XI i XII uważa się za główny okres formowania doktryn Starej Wiary, kiedy to na kilku kolejnych zjazdach kapłanów, odbywających się między innymi w Poznaniu, Pradze, Wilnie, Kijowie i Bernie, uzgodniono wspólne prawa i wykładnię dla dotychczasowych wyznawców różnych form Starej Wiary. Dla ujednolicenia Thora, Perkuna czy Świętowita zaczęto nazywać Bogiem. Radek ostrożnie przesunął spory plecak, ułożony pod rozkładanym pulpitem. Rozpiął jeden z licznych suwaków i z bocznej kieszonki wydobył tablet. Uruchomił urządzenie, otworzył przeglądarkę, wpisał adres. Poczuł kropelki potu na czole i szybko otarł je skrajem rękawa. Rozejrzał się wokół, czy nikt mu się nie przygląda. Dziewczyna siedząca obok delikatnie się uśmiechnęła, gdy spojrzał w jej kierunku. Odpowiedział uśmiechem, w duchu nazywając chrześcijańską ździrą, i wyobraził ją sobie z krwawą dziurą pośrodku czoła. Przez głowę przemknęła mu myśl, że szkoda by było tak ładnej buzi. Wzdrygnął się, odganiając sentymenty. – Za jednego z najsłynniejszych wyznawców Starej Wiary w średniowiecznej Europie uważa się Jana Husa, urodzonego na terenie dawnego państwa czeskiego, wówczas będącego

31


pod władaniem Polski, co było jednym ze skutków Wojny Osiemdziesięcioletniej. Święty Jan Hus był reformatorem, który chciał pogodzić Starą Wiarę z Chrześcijaństwem, a w rezultacie doprowadził do gigantycznego rozłamu wśród wyznawców Starej Wiary. Sam w końcu ochrzcił się, a za jego przykładem poszły rzesze ludzi. W ciągu kilkudziesięciu lat Stara Wiara niemal zniknęła z państwa niemieckiego, Węgier, Norwegii i Danii. Polska, obejmująca wówczas obszar od Odry na zachodzie, niemal po Dunaj na południu i aż do Kijowa na wschodzie, stanęła na skraju wewnętrznego rozbicia. W końcu, w roku tysiąc czterysta dziesiątym, po latach wewnętrznych waśni, nastąpił rozpad na Polskę i Czechy, z których Czechy w całości przyjęły wiarę chrześcijańską, a Polska trwała w Starej Wierze przez prawie cztery kolejne stulecia. Radek wpatrywał się w ekran tabletu, czekając na wiadomość. Miał wrażenie, że za moment wypali wzrokiem dziurę w wyświetlaczu, w miejscu, gdzie powinna pojawić się charakterystyczna migająca ikonka z wizerunkiem koperty. W końcu, po czasie, który wydał mu się wiecznością, wiadomość nadeszła. Nie była długa, zawierała ledwie kilka znaków. „Start o 12:35”. Sprawdził czas na tablecie i dla pewności porównał go z zegarkiem na nadgarstku. Prawie kwadrans po dwunastej. Już niedługo. Ciarki przebiegły mu od karku aż po pięty. Spojrzał jeszcze raz na siedzącą obok dziewczynę. Znowu złowiła jego wzrok i, podobnie jak poprzednio, uśmiechnęła się sympatycznie. Chłopak poczuł lekkie ukłucie gdzieś w klatce piersiowej, ale szybko się opanował. Wbił wzrok w tablet i czekał. – Jak powinniście państwo wiedzieć z historii, w roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym drugim targany wewnętrznym rozbiciem kraj został podzielony między sąsiednie państwa. Wszystkie, co warto zaznaczyć, chrześcijańskie. Tę datę uznaje się za początek końca Starej Wiary. Polska straciła niepodległość na przeszło sto lat, a Stara Wiara została niemal z niej wyparta. Jak jednak wszyscy wiemy, nigdy nie została ostatecznie wytrzebiona. Aktualnie, w czasach znacznie bardziej już cywilizowanych, jest wciąż znaną religią, choć stanowi zdecydowaną mniejszość. Szacuje się, że wyznawcami Starej Wiary jest obecnie około dziesięciu procent populacji naszego kraju, z czego około jednej czwartej to wyznawcy aktywni. I w końcu dochodzimy do sedna naszego wykładu. Jak zapewne wiecie, do czego zresztą zobowiązuje was studiowanie politologii na naszej uczelni, od kilku lat polski rząd stara się o całkowitą delegalizację Starej Wiary. Powołując się na stare zapisy rytuałów, uznano, zwracając uwagę szczególnie na niektóre z obrządków, że Stara Wiara nie może być uznawana za pełnoprawną religię, a jedynie sektę fanatyków i wykolejeńców. Ocenę tego pozostawiam wam. Moim zadaniem jest jednak przedstawienie wam faktów, które mogą pomóc w tej ocenie. Radek zauważył kątem oka jakiś ruch. Siedząca obok dziewczyna ukradkiem przesunęła w jego stronę niewielką, złożoną karteczkę. Chłopak spojrzał na zegarek. Za dwie minuty wpół do pierwszej. Wziął do ręki kartkę, rozłożył i przeczytał zawartość. Treść była niemal tak skondensowana, jak wiadomość, którą niedawno odczytał na ekranie tabletu. W liściku widniało imię „Ania” i dziewięć cyfr. Spojrzał na równo zapisany rząd znaków. Dopiero po chwili zrozumiał, że to numer telefonu. Rzucił okiem na dziewczynę i dostrzegł, że ta go obserwuje, uśmiechając się i mrużąc powieki. Wydała się jeszcze ładniejsza. Niech to szlag, naprawdę szkoda. Schował kartkę do kieszeni. Przyjrzał się dziewczynie. W głowie znienacka zaszumiało mu od nadmiaru myśli. Gdy ponownie sprawdził czas, była 12:31. Wreszcie poddał się słabości. – Nie nudzi cię to gadanie? – szepnął do dziewczyny. – Nudzi – odparła cicho, rumieniąc się nagle. Naprawdę była śliczna. – Może zamiast tu siedzieć skoczymy gdzieś razem?

32


Dziewczyna poczerwieniała jeszcze bardziej, najwidoczniej nie spodziewając się tak szybkiej propozycji, lecz uśmiechnęła się. – Chętnie. – W takim razie idź przodem. Wyjdźmy osobno, żeby nikt się niepotrzebnie nie interesował. Za kilka minut cię dogonię, zaczekaj przed wydziałem – powiedział najłagodniej, jak mógł, starając się, by głos mu nie zadrżał. I przez ułamek sekundy, kiedy ponownie dostrzegł jej czarujący uśmiech, był gotów naprawdę to zrobić. Dziewczyna zaczęła powoli pakować swoje rzeczy, ale Radek ukradkowym ruchem dał jej do zrozumienia, że ma się pospieszyć. Znowu się uśmiechnęła, wyraźnie podekscytowana gorącym temperamentem nowo poznanego chłopaka. Gdy w końcu drzwi się za nią zamknęły, była 12:34. – Msze w świetle księżyca, ofiary z żywych zwierząt, krwawe rytuały inicjacji to tylko drobna część nietypowych zachowań, jakie są znane w odniesieniu do Starej Wiary – wykładowca zdawał się referować żywiej niż wcześniej. Radek pomyślał, że najwidoczniej plecenie takich bzdur sprawia mu nielichą przyjemność. Uśmiechnął się do mężczyzny, który jednak nie wyłapał tego grymasu z tłumu skupionych twarzy. – Znane są przypadki, kiedy wyznawcy Starej Wiary dopuszczali się bestialskich czynów na wierzących w Jezusa Chrystusa, na przykład ostatnia masakra w Krakowie, gdzie zginęła cała sześcioosobowa rodzina. Policja znalazła na miejscu zbrodni wymalowane krwią znaki pioruna i młota. Liczne są też przypadki składania żywych ofiar, przypuszczalnie także z ludzi, lecz brak szczątków nie pozwala na... Radek przestał słuchać, gdyż zegar właśnie wskazał 12:35. Zdążył tylko pomyśleć o wspomnianej przez wykładowcę masakrze w Krakowie. Znał sprawę całkiem dobrze. Faktycznie, na miejscu pozostawiono znaki pioruna i młota, lecz sam mord nie był w żaden sposób rytualny. W zamachu zginął lokalny baron narkotykowy wraz z żoną, która też siedziała w interesie, dwójką synów, służących ojcu za zwykłych cyngli, a przypadkowo dostało się także ich żonom. Niestety jeden z zabójców, którzy wykonywali robotę, był wyznawcą Starej Wiary i na czołach ofiar wymalował piorun i młot, atrybuty Starego Boga, by zmarli dostąpili odpuszczenia win w zaświatach. Zabójca wiedział, że stary mafioso także był tego wyznania, a co za tym idzie, rodzina zmarłego również mogła być wyznawcami Starego Boga. Chcąc ułatwić im start w nowym życiu, niechcący skierował podejrzenia za zabójstwo na wyznawców Starej Wiary, a sam mord zyskał znaczenie rytualne. Radek wyciągnął z kieszeni drobne czarne pudełeczko z wystającym z jednej strony cienkim kabelkiem. Podpiął wtyczkę do gniazda w tablecie, uruchomił program i wcisnął znajdujący się na obudowie pudełka zielony guzik. Widoczny na ścianie obok wykładowcy slajd zniknął nagle, zastąpiony przez nieskazitelną biel tynku. Prowadzący ponownie uderzył pilotem w rzutnik, kilkukrotnie spróbował wcisnąć kilka przycisków. W końcu na ścianie ukazała się plansza z młotem i piorunem. Profesor zrobił zdziwioną minę, najwyraźniej nie przypominając sobie takiego slajdu, ale szybko się opanował. – Na niniejszym slajdzie widzicie państwo znak rozpoznawczy wyznawców Starej Wiary – zaczął. – Młot lub piorun uznawane są w wielu dawnych kulturach za główne atrybuty najwyższego boga. Prawdopodobnie taka kombinacja została przyjęta podczas zjazdu kapłanów w Kijowie, jako kompromis między głównymi atrybutami skandynawskiego Thora i wyznawanego na Rusi Peruna. Na wszystkich tworzonych odtąd wizerunkach Stary Bóg ukazywany jest z młotem w jednej i piorunem w drugiej ręce. Dodatkowo, chcąc zadowolić europejskich, w tym i polskich, potomków Słowian, zgodzono się, aby na wspomnianych wizerunkach Stary Bóg

33


ukazywany był jako postać o czterech twarzach, co stanowiło odniesienie do starosłowiańskiego Świętowita, potocznie zwanego Światowidem. Wykładowca chciał kontynuować przerwaną wcześniej myśl i już ponownie otwierał usta, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy slajd znów samoczynnie zniknął ze ściany. Tym razem zamiast statycznego obrazu rzutnik zaczął wyświetlać materiał wideo. Zgromadzeni na sali zobaczyli fragment warszawskiej ulicy Wiejskiej i stojący przy niej charakterystyczny budynek Sejmu. Po auli rozeszły się zaskoczone szepty. Profesor zaczął bełkotać coś pod nosem, tłumacząc, że nie rozumie, co się dzieje. Nikt go jednak nie słuchał, gdyż obraz nagle się zmienił, ukazując wnętrze widzianego przed chwilą budynku z perspektywy amatorskiej, ręcznej kamerki. Korytarzem biegło kilkunastu ubranych w czarne mundury mężczyzn, od stóp do głów obwieszonych bronią automatyczną i granatami. Na ich plecach widoczne były znaki pioruna i młota. – Przepraszam państwa najmocniej, nie wiem, co się dzieje. Jakiś głupi żart chyba. Zaraz się dowiem, co to ma znaczyć. – Wykładowca wyjął telefon i zaczął nerwowe poszukiwania numeru. Tymczasem obraz wyświetlany przez rzutnik ukazywał właśnie, jak uzbrojona grupa wdarła się do głównego pomieszczenia Sejmu. Mężczyźni bez słowa odbezpieczyli automaty i poczęli siać kulami po sali pełnej posłów. Krew tryskała fontannami, p o d n i ó s ł s i ę n i e s a m o w i t y g w a r, k i l k a o s ó b próbujących uciekać dostało pociskami w plecy. Jeden z mężczyzn wyszedł na mównicę, strzelił w głowę kulącej się pod nią posłance i zaczął przemowę. Nie była długa. – Dziś cały kraj zadrży w posadach! – krzyknął. – Pozwólcie nam żyć i wierzyć, a my pozwolimy żyć wam! Za Starą Wiarę! Wykrzyczawszy to, wystrzelił serię w kamery telewizyjne, które dotąd nadawały materiał na żywo na cały kraj. Promień rzutnika zgasł, a na auli zapadła grobowa cisza. Studenci wlepiali wzrok w osłupiałego profesora. Ten drżącą dłonią wydobył z kieszeni chusteczkę i otarł lśniące od potu czoło. W drugiej ręce wciąż trzymał telefon. Odsunął go od ucha, nie wypowiedziawszy do słuchawki nawet słowa. – Drodzy państwo, proszę o spokój – powiedział łamiącym się głosem. – Dowiedziałem się właśnie, że to, co przed chwilą obejrzeliśmy, to wcale nie żart, ani amatorskie kino. To wydarzyło się naprawdę kilka minut temu. Dosłownie przed chwilą budynek Sejmu wyleciał w powietrze. Zamachowcy wdarli się też do siedziby Ministerstwa Kultury i kilku innych rządowych budynków. Z Krakowa i Gdańska także dochodzą sygnały o zamachach bombowych. Radek pozwolił sobie odczekać minutę dłużej, niż było zaplanowane. Chciał dać prowadzącemu wykład czas na poinformowanie zebranych o skali dotychczasowych zniszczeń, by choć przez chwilę móc cieszyć się widokiem ich przerażonych twarzy. To, o czym wykładowca

34


poinformował studentów, to i tak jeszcze niewiele, ale warto było zobaczyć strach w ich oczach. Sejm i Ministerstwo Kultury to tylko dwa z wielu drobnych klocków w ogromnej morderczej układance. W samej Warszawie było siedemnaście różnych celów. Do tego zamachowcy, tacy jak on, siedzieli właśnie w zatłoczonych aulach wykładowych kilkunastu największych polskich uczelni, między innymi w Poznaniu, Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu, Wilnie i Kijowie. Kiedy wykładowca wypowiadał ostatnie słowa, Radek podpiął do połączonego wcześniej z tabletem pudełeczka jeszcze jeden przewód, którego drugi koniec ginął w wypchanym wnętrzu plecaka. A potem wcisnął czerwony guzik. Czekał, wiedząc, że od tego momentu ma jeszcze jakieś pięć sekund życia. W ostatniej chwili powrócił myślami do dziewczyny, która kilka minut temu opuściła salę. Szkoda, że nie spotkał Ani w innych okolicznościach. Dzisiaj zrobił dla niej wszystko, co było w jego mocy. Na auli podniósł się lament, a kilkudziesięciu studentów jak na komendę zerwało się z miejsc, chcąc natychmiast opuścić wykład. Lecz było już za późno. Ania, studentka drugiego roku politologii, lekkim krokiem zbiegła po schodach, pchnęła przeszklone drzwi i wyszła na plac przed budynkiem. Słońce świeciło mocno, ogrzewając twarze studentów okupujących widoczne opodal ławki. Dziewczyna wyjęła cienki papieros, przypaliła szybko i równie szybko wyrzuciła, pakując do ust dwie miętowe gumy do żucia. Nie chciała popsuć pierwszego wrażenia oddechem śmierdzącym fajkami. Zdała sobie sprawę, że nawet nie wie, jak chłopak ma na imię. Przypomniała sobie zasłyszany kiedyś dowcip, sugerujący, że na pierwszej randce o takie rzeczy się nie pyta, i uśmiechnęła się pod nosem. Nogi jej dygotały. Była podniecona, gdyż nigdy wcześniej nie dała się tak łatwo złapać. Nie żałowała jednak, a jedynie niecierpliwie wpatrywała się w drzwi budynku, czekając, aż ujrzy w nich twarz diablo przystojnego faceta. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej widziała go na uczelni. Może to wolny słuchacz albo student wyższego roku, który tylko sporadycznie się tu pojawia? Wyglądał na trochę starszego, więc pewnie tak. Usiadła na brzegu ławki. Siedzący metr dalej chłopak nerwowo rozmawiał z kimś przez telefon. – Ale co ty gadasz, w ogóle cię nie rozumiem! – pokrzykiwał. – Spokojnie, powoli. Jaki zamach? Sejm? Serio? Ania nadstawiła uszu i przyjrzała się wygiętej w grymasie zaskoczenia twarzy studenta, spuszczając na moment wzrok z wejścia do budynku. Nagle poczuła, że ławka pod nią zadrżała. Nie usłyszała eksplozji. Gorący podmuch odrzucił ją kilka metrów dalej. Upadła na trawę, nie słysząc, jak na plac przed budynkiem z brzękiem sypie się tłuczone szkło. W głowie jej huczało niczym po zbyt bliskim wybuchu silnej petardy. Obejrzała się na budynek, z którego wyszła kilka minut wcześniej. Gmach stał w ogniu, a wokół leżały porozrzucane i zmasakrowane ciała ludzi. Radek rozejrzał się. Stał w ogromnej sali, lekko rozświetlonej dochodzącym nie wiadomo skąd blaskiem. Nie widział nad sobą sufitu, ale miał wrażenie, że jest w zamkniętym pomieszczeniu. Wokół kłębiły się setki ludzi. Zobaczył grubego, śmierdzącego octem studenta. Gdzieś dalej mignęły mu twarze prezesa rady ministrów i ministra sprawiedliwości. Wszyscy zdawali się być jakby w transie, krążyli bez ładu i składu, potrącając się wzajemnie. Nagle zobaczył olbrzymią postać sunącą przez zebrany tłum. Miała cztery twarze, a każda para oczu pilnie przyglądała się mrowiu ludzi. Co kilka chwil ręka dzierżąca młot lub druga, niosąca świetlisty piorun, wskazywała kogoś z tłumu, a wybrany podążał za postacią z błogim uśmiechem

35


na twarzy. Radek rozpoznał kilka osób w grupie owieczek idących za swym pasterzem. To jego bracia, siostry i przyjaciele z obrzędów Starej Wiary. Zamachowcy, którzy tak jak on poświęcili dziś życie w walce o ideały. Stary Bóg cierpliwie, niespiesznie przemierzał tłum umarłych. W końcu stanął przed Radkiem, który pokornie schylił głowę. Postać o czterech twarzach spojrzała na niego krytycznie. – Ty – powiedział Stary Bóg, celując w chłopaka piorunem, a jego donośny głos odbił się echem. – Czy zrobiłeś dziś wszystko dla obrony twojej wiary? – Tak, Najwyższy – odparł Radek, nie podnosząc wzroku. – Kłamie! – krzyknęła jedna z twarzy. – Oszczędził niewierną! – syknęła druga. – Zdrajca! Niech zgnije w otchłani! – wyryczała trzecia. Pierwsza twarz spojrzała na chłopaka z politowaniem. – Dlaczego jesteś nieszczery w obliczu swojego Boga? W moim królestwie nie ma miejsca dla zdrajców. To powiedziawszy, Stary Bóg odwrócił się i poprowadził swoje stadko dalej, pozostawiając chłopaka w pogrążonym w transie tłumie umarłych.

36


Świnie w koszarach

Renata Błażejczyk-L’Amico

Już jesień. Jest ciepło i niemal bezwietrznie. Pod stopami szeleszczą liście, dużo liści – złote, brązowe, czerwone; upadłe, ale jakby wciąż żywe, tańczą wokół mych stóp, prosząc, aby jeszcze na jedną chwilę wznieść je bliżej słońca. Pochylam się, biorę całą garść i podrzucam w górę. Wirując w powietrzu, opadają powoli. Dotykam kory starego drzewa, wsłuchuję się w szept nagich gałęzi, wdycham zapach opustoszałych ptasich gniazd. Powiedziałam „tak”. Przed chwilą. Moje marzenie, ubrane we flanelową koszulę, bierze mnie za rękę. Idę z nim przez las, zachwycając się jesienią. Nasza miłość, prawdziwa, głęboka, już trzyletnia, właśnie wkroczyła na drogę do prawdziwego spełnienia. Jestem odprężona, serce szalało, gdy pierwszy raz wziął mnie w ramiona, teraz bije tylko o dziesięć uderzeń ponad normę i jest po prostu szczęśliwe. – Chodź, pokażę ci, gdzie spędzałem każdą chwilę, której nie mogłem poświęcić tobie – mówi mój mężczyzna. – W lesie? – pytam rozbawiona. Idę za nim, jestem spokojna i radosna, choć zawsze bałam się lasu i nigdy nie lubiłam jesieni. A może to nie las? Widzę mur i kolczaste druty, brama jest otwarta, pogięta i zardzewiała, za nią odrapane budynki i ogromny kopiec pokryty mchem. Metalowe drzwi są uchylone, skrzypią cicho, przyciągając moją uwagę. To raczej bunkier niedbale zamaskowany pstrymi szmatami. A może to opuszczone koszary? Ale jakie ma znaczenie, gdzie jestem? Najważniejsze, że on jest ze mną. Taki cudowny, przystojny, mądry, jakby był ucieleśnieniem impresji, iluzją, w której płynie osocze. Moją wyśnioną przyszłością. – Już wkrótce będziemy mieć własny dom – mruczy, muskając ustami mój policzek – a w nim wszystko, o czym sobie zamarzysz. Nie wie, że ja nie chcę nic więcej? Przecież wszystko już mam. Idziemy dalej. On mówi – ja słucham, ma taki piękny głos, pełen pasji, zadowolenia. Potykam się na nierównej drodze. Podtrzymuje mnie i zaczyna całować. Nagle czuję, że jego ciało sztywnieje. Oglądam się za siebie. Z bunkra wybiegają trzy świnie. Jedna, całkiem biała, zaplątała się w siatkę z paskami zielono-brązowego materiału, druga ma ciemne pręgi na grzbiecie, trzecia jest łaciata. Pociesznie wyglądają. Wybucham śmiechem. On mnie ucisza. Świnie biegną w naszą stronę. Są duże i mają nabrzmiałe wymiona. Wciąż jestem spokojna, ale on mocniej ściska moją rękę. Nie boję się, przecież jestem z tobą – chcę mu powiedzieć i wtedy widzę oczy jednej ze świń. Głos dusi się w gardle. Nie wiem, jak wyglądają świńskie oczy, ale na pewno nie tak. Nie jak oczy kota wpatrzonego w słońce. Jedna ze świń, ta łaciata, rzuca się na mojego mężczyznę. A może jednak nie łaciata, może ta pręgowata? Widzę racice rozrywające koszulę na piersi. Widzę kły. Szarpią go. Słyszę krzyk. Mój? Jego? Nie wiem. Biegnę. Wzywam pomocy. Nic. Dookoła bezruch i pustka. Wołam psa. Musi gdzieś być, zawsze zabieram go ze sobą. Jest duży, silny, odważny. Na pewno przegna rozwścieczone bestie. Rozglądam się gorączkowo. Jest! Moje kochane, dobre psisko. Tylko dlaczego nie odwraca się do mnie, nie merda ogonem? Podbiegam

37


bliżej. Ma opuszczoną głowę i łańcuch na szyi. Kto uwięził go na łańcuchu?! Wyciągam rękę. Pies odwraca się powoli. Coś trzyma w pysku. O Boże! To martwy kot. Czarny. Mój pies patrzy na mnie jego oczami. Nie zniosę już dłużej tej niepewności. Siedzę na niewygodnym krześle. Słyszę miarowe kroki policjanta przechadzającego się po korytarzu, w którym jesteśmy tylko on i ja. I biel raniąca oczy. Od kilku godzin wpatruję się w zamknięte drzwi – gdzieś tam leży Krzysztof. Ciągle nikt mi nie mówi, co się z nim dzieje, ale ja czuję, że jestem mu potrzebna. Chciałabym chociaż na niego popatrzeć. Podchodzę do drzwi. Policjant zastępuje mi drogę. Szary mundur jest czysty, wyprasowany. Nacieram na niego. Odsuwa się ze strachu, że zostanie zbrukany przez ubranie poplamione krwią. – Chcę tam wejść – mówię, uderzając pięścią w białe szkło. – Niech się pani uspokoi – kolejny raz słyszę bezsensowne zdanie. To tak, jakby mówił głodnemu, żeby nie prosił o jedzenie. Zakrywam twarz dłońmi. Nie mogę na niego patrzeć, nie mogę patrzeć na nic. Policjant każe mi usiąść. Posłusznie podchodzę do swojego krzesła. Po chwili otwierają się drzwi w końcu korytarza. Wrócił ten drugi, bez munduru, ten, co bez przerwy pyta mnie o to samo. Siada obok. – Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło. – Jego głos jest beznamiętny, tak jakby pytał, co zjadłam na śniadanie. – Przecież już panu mówiłam. – Proszę powiedzieć raz jeszcze. Jestem zmęczona, ale on czeka, patrząc wymownie. – Byliśmy w koszarach… Mówię cicho, ściskając w ręce resztki mokrej chusteczki. Policjant słucha uważnie i wciąż notuje moje słowa. Z niedowierzaniem kręci głową. – Czy jest pani pewna, że to były świnie? – Tak, jestem pewna. – A może jednak… Znów chce mi się płakać. Dlaczego on mi nie wierzy? – Dobrze – mówię tylko po to, żeby przestał patrzeć jak na dziwadło. – To nie były świnie. – A co to było? – Na jego twarzy pojawia się nadzieja. Ja mam jej coraz mniej. – Dinozaury. Wielkie, zielone, błyszczące dinozaury – odpowiadam. Nie potrafię powstrzymać głupawego śmiechu. Dlaczego przyszły mi do głowy dinozaury? – Panią to bawi? Mój śmiech zamienia się w histeryczny płacz. Zrywam się z krzesła i biegnę do drzwi. – Proszę mnie wpuścić! – krzyczę, sama nie wiedząc do kogo. – Chcę być przy nim, kiedy się obudzi – dodaję głosem drżącym od naszego cierpienia. Bo ja cierpię i za siebie, i za mojego Krzysia. Leży tam sam, poraniony, słaby. Może chce pić? Kto mu poda wodę? W oczach policjanta po raz pierwszy widzę cień zrozumienia. Waha się. – Proszę. Tylko na chwilkę. – Nie mogę – mówi, odwracając wzrok. – Dlaczego? – Takie dostałem rozkazy. – Pieprzę rozkazy! – krzyczę zdesperowana. Uderzam pięścią w szary mundur. Potem jeszcze raz. I jeszcze. – Ty bezduszna kupo mięśni, jak możesz nie rozumieć?

38


Szarpię go i biję na oślep. Przez ramię widzę biegnącą pielęgniarkę. Już tu była, niedawno, a może to było wczoraj? Znów każe mi połknąć różową pigułkę. – Wszystko będzie dobrze – zapewnia i poklepuje po ramieniu. Posadzili mnie w niewielkim pokoju. Nie wiem, jak długo tu jestem. Już nic nie wiem. Dlaczego mnie tu przywieźli? Na co każą czekać? Pulsujący ból głowy staje się nie do zniesienia. Wypijam resztkę wody z plastikowego kubeczka. Patrzę na biurko. Takie zwykłe, z poszarpaną na rogach okładziną, brzydkie, w kolorze pozostawionej na słońcu musztardy. Na blacie leży teczka z dokumentami. Mam ochotę do niej zajrzeć, ale nie mogę, wiem, że jestem obserwowana. W końcu otwierają się drzwi za moimi plecami. – Dzień dobry. Starszy śledczy Mirosław Wędych. Policjant siada naprzeciw mnie i uprzedza, że rozmowa będzie rejestrowana. Kiwam głową. Mam odrętwiałe mięśnie, czuję ból przy każdym poruszeniu, więc staram się nie ruszać. Odpowiadam na kolejne pytania. Znam je już tak dobrze jak same odpowiedzi. Nazywam się Elżbieta Rojek, lat trzydzieści dwa, urodzona w Warszawie, zamieszkała przy ulicy Północnej dwadzieścia cztery. – Teraz zapytam o wczorajsze wydarzenia. – Już wszystko opowiedziałam. – Komu? – Pańskim kolegom. – Kogo ma pani na myśli? Przecież wie. Drażni mnie jego przenikliwe spojrzenie, ale staram się zachować spokój. – Policjanta w szpitalu. – Usiłuję na niego nie patrzeć. Nie podoba mi się. Ma oschły głos, przetłuszczone włosy i fałszywy uśmiech. I te oczy. Małe, okolone jasnymi rzęsami. Świńskie. Wszędzie już widzę te cholerne świnie! – Czy jeszcze z kimś rozmawiała pani na ten temat? – pyta, udając, że nie słyszy nerwowego chichotu. – Nie. – Jest pani pewna? – Tak. – To dlaczego użyła pani liczby mnogiej? – Bo było ich dwóch. – Ale rozmawiała pani z jednym z nich, czy tak? – Tak… Chyba… Nie pamiętam. – Czy potwierdza pani to, co powiedziała wczoraj? – Tak. – Świetnie. – Zrobił wystudiowaną pauzę. – Zobaczmy. – Otworzywszy teczkę, przerzucił kilka kartek. – Twierdzi pani, że pan Nowak zabrał ją do koszar, w których prowadził badania naukowe na zlecenie armii. Czy wie pani, czego dotyczyły te badania? Zastanawiam się przez chwilę. Nie chcę powiedzieć za dużo. Krzyś prosił przecież… Ale jeśli im powiem, to może wreszcie mnie puszczą i będę mogła go zobaczyć. – Wyodrębnił gen odpowiedzialny za agresję. – Ciekawe – mruknął śledczy i wstał zza biurka. – Twierdzi pani, że była w koszarach. Nie widziała strażników ani jednego żołnierza, ani jednego samochodu, za to dużo drzew i liści, a mimo wszystko jest pani tego pewna. To naprawdę ciekawe – mówi, przystając koło mnie. Po nieprzyjemnej twarzy pląsa chytry uśmieszek. – Często chodzi pani do lasu? – Nie.

39


– Dlaczego? – Bo boję się pająków i kleszczy. – Cierpi pani na arachnofobię? – Nie. – Na manię prześladowczą? Depresję? – Nie. – Zażywa pani narkotyki lub inne… – Nie – przerywam, podnosząc głos. – A może, pani Rojek, miewa pani urojenia? – pyta, zadowolony, że tak błyskotliwie zagrał słowami. Zrywam się z krzesła. – Proszę siadać! – wrzeszczy pochylony nade mną. Czuję jego nieświeży oddech i przepoconą koszulę, gdy opadam na drewniane krzesło. Oparcie wrzyna mi się w plecy. – Powtórzmy. Twierdzi pani, że Nowak zabrał panią do koszar, do tajnego laboratorium, opowiedział o tajnych badaniach, znów podkreślam słowo „tajny”, a potem został zaatakowany przez dinozaury. Proszę wybaczyć, ale takiego steku bzdur w całej swojej karierze nie słyszałem. – To były świnie – mówię cicho. Policjant próbuje tłumić targający nim śmiech. – Jak wyglądały te świnie? – Dokładnie tak jak pan, śledczy Jakiśtam – nie wytrzymuję. – Świetnie. Do czynnej napaści na funkcjonariusza na służbie dochodzi zniesławienie. Ale wie pani, to pestka w porównaniu z zarzutem usiłowania popełnienia morderstwa. Moje oczy robią się wielkie. Nie widzę ich, ale czuję, jak napierają na powieki. Jakby chciały spod nich uciec. Muszę wyglądać niczym przestraszona żaba. Z trudem łapię powietrze. – Całkiem ciekawa ta pani historia – mówi z pobłażliwym uśmiechem. – Szkoda tylko, że do mnie nie przemawia. A wie pani dlaczego? Bo ja kocham fakty, a one mówią zupełnie co innego. Nic nie rozumiem. Staram się, ale nie rozumiem. Dlaczego nikt mi nie wierzy? Co ja im zrobiłam, że tak się nade mną znęcają? – Powiedziałam prawdę. – Szept z trudem przechodzi przez zaschnięte gardło. – Pani Rojek, kończmy tę zabawę. – Śledczy bierze do ręki papiery. – Od czego zaczniemy? Może od badań. Docent Nowak, owszem, prowadzi badana, ale na UW i nigdy nie pracował dla wojska. Nie zabrał pani do żadnego laboratorium w koszarach, bo ono po prostu nie istnieje. Byliście w zwykłym lesie. Oto zeznanie przypadkowego świadka, który wezwał pomoc. Przysiada na biurku i czyta jakąś dziwną opowieść. Nie chcę jej słuchać. Przecież to nieprawda. – Taką samą wersję przedstawili kierowca karetki i lekarz, nie mówiąc o policjantach, którzy dotarli na miejsce zdarzenia. Sprawdziliśmy, wszystko się zgadza. Bierze do ręki następną kartkę i czyta tym razem w milczeniu. Czekam. Co innego mogę robić? W końcu mówi: – To zeznanie pana Nowaka. – Podnoszę wzrok. To znaczy, że Krzysztof jest przytomny, że żyje! Chcę zerwać się z miejsca i biec do niego, ale nie mogę. Policjant stoi tuż obok, przesłaniając drogę do wyjścia. Przekręca kartkę. – O, tu jest najciekawszy fragment: …w pewnym momencie Elżbieta zażądała, żebym się z nią ożenił, a gdy odmówiłem, uderzyła mnie w twarz. Wściekła się, krzyczała, że jestem parszywym draniem, że zmarnowałem jej trzy lata życia, że ona mi tego nigdy nie daruje. Potem poszczuła mnie psem. Nie pamiętam, co było dalej. Opuszczam głowę. Za duży ten ciężar, nie uniosę go, nie udźwignę. – Proszę wreszcie się przyznać! – słyszę wrzask policjanta.

40


– Mój pies nigdy nikogo nie ugryzł – mówię, coraz bardziej zapadając się w sobie. Jedyne, czego chcę, to obudzić się z tego koszmaru, nie widzieć więcej okropnej czerwonej twarzy. Ani postrzępionych skrawków flanelowej koszuli. Nic nie słyszeć, nic nie czuć. – Pani pies zaatakował weterynarza. Został uśpiony. Pułkownik Marzec przysiadł na ławce obok mężczyzny w skórzanej kurtce. – Całe szczęście, że miałeś na oku tego gawędziarza – powiedział, rozkładając gazetę. – Z naukowcem jak z dzieciakiem, wiesz, że coś zbroi, nie wiesz tylko, co i kiedy. – Posprzątany już ten bałagan? – Taaa, do ostatniego okruszka. Wędych spisał się na medal. Musisz dorzucić mu coś ekstra. – Będzie z czego. Chętnych na odkrycia Nowaka coraz więcej. – Pułkownik Marzec mlasnął z zadowoleniem. – Czekam, aż zaczną się licytować. A swoją drogą, trochę szkoda tego kretyna, mógłby jeszcze sporo zdziałać. Cztery słonie, zielone słonie, każdy kokardkę ma na ogonie… – Przestań się wydzierać, bo w końcu i ciebie zamkną. – Za to, że śpiewam piosenkę, której mnie matka kiedyś nauczyła? – Mietek, nie pieprz, tylko bierz się do roboty, bo do usranej śmierci tej ściany nie pomalujemy. – No i dobrze, robota nie zając, nie spierdoli, a tu bodaj widoczki ciekawe. Te wariatki to ci powiem, że całkiem, całkiem. Niektóre – dodał Mietek, drepcząc kaczym krokiem po rusztowaniu. – Ta na przykład. – Wskazał głową jedno z okien. – Która? Pokaż! – Waldek podszedł do kolegi. – A, to ta od świń. – Od czego? – No co ty, nie słyszałeś? Podobno… Mietek słuchał i zanosił się od śmiechu, aż mu oczy zwilgotniały. – Ale jaja – powiedział w końcu, poklepując rozbolały brzuch. Przyłożył rękę do szyby i zajrzał do sali. Dziewczyna siedziała na krześle. Niby się uśmiechała, ale ze spojrzeniem wbitym w otwartą książkę była jakaś taka smutna. Mietek spoważniał. Wziął się pod boki i zapatrzył w dal. – Świnie w koszarach, powiadasz – rzekł w końcu, schyliwszy się po pędzel. – Wiesz co, Walduś? A ja se myślę, że ona taka całkiem głupia to wcale nie jest. Pamiętam takiego jednego trepa… Cztery słonie, zielone słonie…

41


Coś się kończy... Dariusz Zajączkowski Zamknął za sobą drzwi i przez chwilę nasłuchiwał. Na szczęście w domu nie było jeszcze nikogo. Gospodarze, emerytowani pracownicy kolei, pojechali pewnie do jakiegoś marketu i, znając panią Zuzannę, wrócą dopiero na późną kolację. Krzysztof oczami wyobraźni widział już, jak zapadają się przed telewizorem. Każde w swoim fotelu. Ale to później, teraz zapowiadało się ciche i spokojne popołudnie. Takie, o jakim marzył od rana. Buty i wierzchnie ubranie zostawił w holu i, rozluźniając krawat, wszedł do swego pokoju. Mała klitka mieściła krzywą, choć wciąż lśniącą wysokim połyskiem szafę, pamiętającą czasy „wczesnego Gierka”. Pod ścianą rozparł się stół z powodzeniem udający biurko i stary tapczanik przykryty teraz poprzecieraną w wielu miejscach kapą. Obrazu dopełniało kilka wypełnionych książkami półek, archaiczny dywanik i firanki, które już dawno zapomniały o swoim pierwotnym kolorze. Cokolwiek by jednak mówić, pokój był czysty, a parę nowoczesnych rekwizytów, z laptopem na czele, dodawało mu nawet uroku. Listopadowe popołudnie przesiąkało przez okno szarością jesiennej mżawki i sprawiało, że senność bezmyślnie snuła się po kątach pomieszczenia. Krzysztof rzucił marynarkę na krzesło i wyciągnął się na łóżku. Odetchnął pełną piersią i zamknął oczy. Dzisiejszy obiad z promotorem definitywnie postawił kropkę nad „i”. Faktem stało się tych kilka literek przed nazwiskiem, a czas studiów płynnie przeszedł do historii. „Coś się kończy, coś zaczyna” – na myśl przyszły mu słowa przeboju, do znudzenia puszczanego na każdej komercyjnej stacji radiowej. Był doskonale świadom tego, co się skończyło, ale nie miał bladego pojęcia, co życie przygotowało w zamian. Nie przeszkodziło mu to jednak osunąć się w spokojny, odprężający sen. Ocknął się, gdy było już ciemno. Poleżał jeszcze przez chwilę, zerknął na zegarek i zawlókł się do łazienki. Kiedy wrócił, bez włączania światła przebrał się w czarne dżinsy i granatowy golf. Gotowy do wyjścia, podszedł jeszcze do okna, by rozchylić zasłony. Chodniki i ulica lśniły wilgocią w żółtawym świetle lamp, ale deszcz nie padał. Przynajmniej w tej chwili. Z boku wynurzyły się dwie przygarbione postacie, skulone pod jednym parasolem, a na małym skwerku przystanęła wysoka kobieta w długim, lśniącym fioletowo płaszczu przeciwdeszczowym. Zniecierpliwiona, szarpała smycz, na końcu której biegał mały terier Fleks. Jak zwykle pani Brzowska nie dawała mu zbyt dużo czasu na załatwienie naglących potrzeb, a Fleks jak zwykle nic sobie z tego nie robił. Sytuacja na pewno wyglądałaby inaczej, gdyby kobieta znalazła kogoś, kto wysłuchałby całej litanii w większości urojonych dolegliwości, z jakimi musi się borykać. Problem w tym, że sąsiedzi znali je na pamięć i dziwnym trafem zawsze się spieszyli. Właściwie w momencie, kiedy już odwracał wzrok, dostrzegł nową świetlną reklamę umieszczoną nad szerokim oknem wystawowym w pasażu po drugiej stronie ulicy. Kojarzył, że w miejscu tym sprzedawano kiedyś odzież, później artykuły gospodarstwa domowego. Jednak też nie długo. Przez ostatnie miesiące zza zakurzonych szyb wyzierała pustka opuszczonego pomieszczenia, a na drzwiach, niczym bezgłośne wołanie o pomoc, wisiała smętna biała kartka z numerem telefonu i informacją, że lokal jest do wynajęcia. Krzysztof dopiero teraz uświadomił

42


sobie, jak bardzo musiał być zabiegany, skoro do dzisiaj umknęła mu stylizowana na gotyk, zielona reklama nowego antykwariatu. Mimo późnej pory przygarbiona, chyba męska, postać z kapeluszem na głowie układała na wystawce książki. Z odległości kilkudziesięciu metrów widać było, z jaką pieczołowitością i delikatnością kładzie każdą pozycję na miękko wyściełanym parapecie. Mężczyzna poprawił ostatni wolumen, wyprostował się i pomachał do Krzysztofa. Ten zastygł w bezruchu. Wydawało mu się, że ma jakieś przywidzenia. Ale nie. Gość za szybą wystawy pokiwał kilka razy głową i ponownie radośnie go pozdrowił, tym razem obiema dłońmi, i zniknął na zapleczu. W rzeczywistości nieznajomy nie miał szans dostrzeżenia kogokolwiek w ciemnym kwadracie przycupniętego w cieniu okna. – Chyba naprawdę jestem przemęczony. – Krzysztof westchnął ciężko i odszedł w głąb pokoju. Narzucił kurtkę i czym prędzej wymknął się z domu. Do spotkania z Alą miał jeszcze dobry kwadrans, skręcił więc w stronę witryny antykwariatu. Lubił książki, zwłaszcza te stare, zakurzone i pożółkłe, których historia niejednokrotnie była ciekawsza od tego, co kryły na własnych kartach. Stanowiły dla niego tajemnicę, intrygującą zagadkę, która rozpalała wyobraźnię i dawała pożywkę do splatania najdziwniejszych zbiegów okoliczności. Pomyślał, że kiedyś może to spisze... Wyszedł zza rogu budynku i znalazł się pod oknami swojego pokoju. Wystawa antykwariatu była już jednak wygaszona, ale uliczne lampy rzucały na tyle światła, że bez trudu mógł odczytać tytuły wyłożonych tomów. Z czołem przy szybie bezgłośnie poruszał wargami, śledząc napisy na najbardziej wyeksponowanych pozycjach. Tak go to zaabsorbowało, że nieznajomego dostrzegł dopiero w momencie, gdy jego cień położył się ciemną plamą na mokrej szybie. – Dobry wieczór! – Mężczyzna delikatnie dotknął palcami ronda kapelusza i skinął głową. – Dobry wieczór. – Głos Krzysztofa nie brzmiał takim entuzjazmem jak u rozmówcy, którym okazał się drobny, niski człowieczek ubrany w szary prochowiec. Postawiony wysoko kołnierz sprawiał wrażenie, jakby podpierał pilśniowe rondo. Twarz od strony wystawy tonęła w mroku, a rysy drugiej połowy podkreślało martwe, zimne światło ulicznych lamp. Zarówno brodę, jak lekko zapadnięte policzki, pokrywał ostry, kilkudniowy zarost, który głośno zaszeleścił, gdy staruszek odruchowo potarł go dłonią. – Czy my się znamy? – zapytał Krzysztof niepewnie. Miał wrażenie, jakby nieznajomy bawił się jego skonsternowaniem. – Hm – staruszek zastanowił się chwilę. – Można powiedzieć, że jednostronnie. – Pan wybaczy, ale nie rozumiem... A przede wszystkim – spieszę się. Chłopak spojrzał odruchowo na zegarek i spróbował obejść obcego. Ten znowu potarł brodę i odwrócił się twarzą do młodzieńca. – Myślisz, że ona przyjdzie, czy tylko masz taką nadzieję? Absurdalności sytuacji dopełniała troska i smutek, jakie Krzysztof wyczuł w głosie nieznajomego, którego twarz w skąpym świetle wieczornej ulicy promieniowała wewnętrzną szlachetnością. Oczy, głęboko osadzone pod krzaczastymi brwiami, przypatrywały mu się z sympatią i przychylnością. W pierwszym odruchu chciał ostro zareagować, ale widząc szczerą twarz, westchnął tylko głęboko, zwłaszcza że czuł się przy nieznajomym dziwnie niepewnie. Chciał wierzyć, że staruszek blefuje. W końcu prawdopodobieństwo, że w piątkowy wieczór młody człowiek czeka na swoją dziewczynę, graniczyło z pewnością. Chciał wierzyć, że wcześniejsze pozdrowienia, jakie antykwariusz przesyłał mu przez okno, to tylko przywidzenia. Przecież nie mógł żadną miarą widzieć go schowanego za zasłoną. Chciał wierzyć... ale podświadomie wiedział, że cała sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana i osobliwa.

43


– Na świecie są bardziej niewiarygodne przypadki. – Nieznajomy uśmiechnął się szeroko. Chwilę później spoważniał. – Ala nie przyjdzie – zaczął i przygryzł lekko wargę, po czym ponownie otwartą dłonią potarł podbródek. Teraz sprawiał wrażenie zażenowanego i skrępowanego tym, co powiedział. – Wiem, że zależy ci na niej, ale wszystko poukładało się inaczej... Zresztą – wyciągniętą ręką wstrzymał Krzysztofa – za chwilę telefonicznie sama wszystko ci wyjaśni. Aaa, i... – szerokim gestem wskazał na wystawę – zapraszam do antykwariatu. Tu naprawdę można znaleźć lekarstwo na wszystko. Na złamane serce też. Krzysztof chciał zauważyć, że zaproszenie wypadło jakoś sztucznie, ale w tym momencie rozległ się sygnał komórki. Staruszek skinął głową, strzelił palcami w rondo kapelusza i wolnym krokiem odszedł w kierunku przystanku autobusowego. Parę minut później telefon zamilkł. Ala rozłączyła się i jakakolwiek próba nawiązania ponownego kontaktu trafiała w bezduszny, monotonny głos informujący, że abonent jest nieosiągalny. Chłopak podniósł wzrok. Nieznajomy zniknął. Wokół sunęli milczący, skuleni pod parasolami ludzie, chowający twarze przed deszczem, który zaczął ponownie siąpić. Mrok zgęstniał, a chmury jakby zjechały w dół i stłumiły wszelką radość. Gdzieś z daleka niosły się przytłumione odgłosy obwodnicy, wskazując, że świat jednak się nie zmienił. Dobitniej upewniła go o tym brudna, oleista kałuża, która, poderwana przez przejeżdżający samochód, chlusnęła jęzorem błocka na jego spodnie. Poczuł wilgoć wdzierającą się do butów lepkimi, zimnymi dłońmi. Niski volkswagen golf z przyciemnionymi szybami zwolnił i zamrugał światłami w ramach przeprosin, po czym odjechał z piskiem szerokich opon, unosząc z sobą rwące się takty: Coś się zaczyna, coś się kończy. Krzysztof starł dłonią z czoła krople deszczu i spojrzał na witrynę antykwariatu. Woda strugami spływała po szybie, załamując i zniekształcając obraz. Książki wydawały się falować. Nabrzmiewać, to znów kulić pośród udrapowanych na półkach aksamitów. Blask ulicznych lamp rozmywał się, by w chwilę później skupić w soczewkach kropel, malując na milczących woluminach mozaiki cieni i świetlistych plam. Obok regałów, niczym zaklęci strażnicy, trwały wyniosłe, wysokie wazony pełne zasuszonych kwiatów. A gdzieś głębiej antykwariatu czaiła się tajemnica. Ranek powitał Krzysztofa bólem głowy, gardła i wysoką gorączką. Z trudem przełknął ślinę i z oporami usiadł na łóżku. Było jeszcze wcześnie, tak wcześnie, że nawet emerytowani gospodarze wciąż spali. Najciszej, jak umiał, wszedł do łazienki i przepłukał gardło gorącą wodą. W kuchni zrobił sobie herbatę i z szafki nad lodówką wygrzebał jakieś pastylki do ssania. Po drodze zgarnął jeszcze musującą aspirynę i witaminy. Ze wszystkim wrócił do pokoju. Tabletki popił łykiem pozostawionego wczoraj soku. Na koniec do jego resztek wrzucił krążek aspiryny. Czekając, aż się rozpuści, podszedł do okna. Zielona reklama antykwariatu trwała na swoim miejscu. Westchnął. Miał nadzieję, że wieczorna przygoda była tylko koszmarem. Wrócił pod kołdrę. W niespokojnym śnie rzucał się na łóżku do samego rana. Kilka kolejnych dni spędził w swoim pokoju. Pilne sprawy udało mu się załatwić telefonicznie. Szukanie pracy odłożył na później. Nie miał teraz do tego głowy, ani też jego aparycja nie budziła zaufania. Z Alą nie udało mu się skontaktować. Przez znajomych dowiedział się, że wyjechała. Sprawdził również, czy dotarła do rodzinnego domu. Przypadkiem w rozmowie z sekretarką z dziekanatu dowiedział się, że Ala nagle wzięła urlop dziekański i wczoraj wyjechała do Holandii. Trybiki w umyśle Krzysztofa zaskoczyły. W zasadzie nie musiał już pytać, czy opiekunem grupy

44


był adiunkt profesora Kołkowskiego. Odkrycie prawdy bynajmniej nie poprawiło mu nastroju. Cały następny miesiąc przez każdą wolną chwilę Krzysztof obserwował witrynę z książkami. Zamknął się w sobie i właściwie momentami żałował, że w końcu dostał pracę. Odsunął się od ludzi. Wolał tkwić przy oknie i gapić bezmyślnie na wchodzących i wychodzących z antykwariatu. Na początku bawiło go jeszcze liczenie ludzi i wymyślanie, jakie książki kupili lub sprzedali. Wkrótce apatia przezwyciężyła i to. Kilkakrotnie widział staruszka. Wysiadał z autobusu i dziarskim krokiem kierował się do antykwariatu. Zanim zanurzył się w świecie książek, zawsze spoglądał w stronę jego okna, jakby wiedział, że tam zza firanki śledzi go para oczu. Krzysztof miał czasami ochotę na spotkanie, ale się bał. Tak jak każdy człowiek boi się, że ktoś może znać jego najskrytsze myśli. Już parokrotnie wychodził z zamiarem wstąpienia i zapytania o starszego pana, ale odwagi wystarczało na przejście obok wystawy. Czasem zawracał już ze schodów w mieszkaniu. Denerwowało go to i irytowało. Im bardziej uczucia rosły, z tym większej bezsilności zdawał sobie sprawę. Przełom nastąpił tuż przed Wigilią. W piątek szefowa zarzuciła go w biurze robotą. Z uśmiechem wręczyła dodatkowe dokumenty. Młody, samotny to ma przed świętami więcej czasu. Klnąc w duchu, zabrał papierkową robotę do domu. W sobotę od rana zasiadł przed laptopem. Zawziął się i przed obiadem postawił ostatnią kropkę. Przeczytał raport raz jeszcze i w końcu, zadowolony, wyłączył komputer. Nie wstając z krzesła, rozprostował się i wyciągnął ręce ponad głowę. Stawy chrupnęły, jakby miały się zaraz rozsypać. Ziewnął przy tym przeciągle. Nim skończył, rozległ się sygnał nadejścia SMS-a. Zastrzeżony numer nadawcy nieco zdziwił Krzysztofa. Otworzył jednak wiadomość, a gdy treść dotarła do jego umysłu, machinalnie wstał i przesiadł się na tapczan. Były to świątecznie życzenia od Ali. Ciepłe i jak zwykle niestandardowe. Trąciły jednak oficjalną nutą i wyczuwalnym dystansem. Długo nie odrywał wzroku od niebieskawego ekraniku, trawiąc literki jedna po drugiej, jakby chciał wyryć w pamięci wyraz po wyrazie. Jakby sądził, że poprzez telefoniczne łącza jest w stanie ściągnąć dziewczynę do siebie. I wtedy coś w nim pękło. Sięgnął po przewieszony przez krzesło polar. W przedpokoju niemal w locie narzucił na siebie kurtkę i wzuł buty. Tylko przez moment zawahał się przed naciśnięciem klamki antykwariatu. Kiedy jednak zamek już szczęknął, Krzysztof poczuł, jakby z jego ramion spadły okowy. Ogromne brzemię zostało przed progiem i po raz pierwszy od miesiąca pozwoliło mu wyprostować się i głęboko odetchnąć. Wewnątrz pomieszczenia panowała cisza przesiąknięta atmosferą tajemniczości i powagi. W powietrzu unosił się ulotny, subtelny zapach starego papieru, dokumentów i pewnego napięcia zastygłego wśród pełnych regałów. Krzysztof mimo woli przejechał opuszkami palców po skórzanym grzbiecie najbliższego woluminu. Dotyk rozbudził w nim tęsknotę za sekretnymi, zagadkowymi światami, ukrytymi na pożółkłych, czasem postrzępionych kartach. Zawsze miał wrażenie, że czytając, wskrzesza na nowo uśpione przed laty myśli i uczucia. Niemalże namacalnie doznawał ich obecności wokół siebie, krążących pomiędzy półkami, ocierających się niczym muślin o zastygłe w oczekiwaniu na czytelnika tomy. – Życie jest jak książka, którą się czyta i pisze jednocześnie. Może być fascynująca... ale również okropnie nudna. Przed Krzysztofem pojawiła się mała, korpulentna kobieta. Czarna bluzka i spódnica dodawały nieznajomej powagi, która pryskała, gdy spojrzało się w jej zielone oczy. Właściwie trudno było

45


stwierdzić, czy figlarno-drapieżny błysk w źrenicach to znak żywiołowego temperamentu, czy jedynie odprysk światła z rozwieszonych kandelabrów. W tej jednak chwili uśmiechnęła się ciepło i dodała: – Dobrze, że przyszedłeś. Szef czeka na zapleczu. Krzysztof sam nie wiedział, dlaczego nie zdziwił się takim powitaniem. W postawie kobiety i aurze tego miejsca było coś, co sprawiało, że naprawdę poczuł się jak stary bywalec. „Prawie jak w domu” – przez głowę przebiegła mu ulotna myśl, ale spłoszył ją szybko, schował gdzieś bardzo głęboko, czując bolesne ukłucie. – Na zapleczu? To znaczy? – zawiesił pytająco głos. – O! Przepraszam. Tam, na końcu wnęki. – Wskazała szerokie drzwi za ostatnim z regałów. Podziękował skinieniem głowy. Uchylone skrzydło zapraszało do mrocznego wnętrza. Przez chwilę się zawahał, ale wszedł. Kątem oka zobaczył jeszcze, jak kobieta z wielką pedanterią poprawia i tak już idealnie wyeksponowane tomy. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było niewiele mniejsze od sali wystawowej. Panujący półmrok bardziej przywodził na myśl katakumby niż, nawet tak duży, kantorek sklepu. Wrażenie potęgowało brak okien i cichy szmer wentylatorów. – Tu jestem! – doleciał go przytłumiony, jakby wydobywający się z głębin szafy głos. Staruszek siedział przy małym biurku, otoczony całymi stertami książek, i wklepywał jakieś dane do komputera. Zielonkawo-niebieski poblask ekranu wyostrzał mu rysy, pogłębiał zmarszczki i rzędami białych linijek odbijał się w szkłach okularów o cieniutkiej, srebrnej oprawie. – Dzień dobry... - Krzysztof zagaił niepewnie. Stał i nie wiedział, po co tu przyszedł. Całe przemówienie, jakie układał sobie przez tygodnie, wydało mu się w tej chwili totalnie bezsensowne. Pytać nieznajomego starca o to, dlaczego rzuciła go dziewczyna? Przecież to zakrawa na paranoję! Antykwariusz na chwilę odwrócił wzrok od ekranu komputera i sponad szkieł spojrzał na gościa, po czym przeniósł wzrok gdzieś za niego. – Jeśli możesz, podaj tamte książki. – Wskazał Krzysztofowi stos zalegający na sąsiednim stoliku. Sam oczyścił miejsce wokół siebie, wypełniając tomami rozstawione na podłodze kartonowe pudła. Jedne z nich były białe, inne czarne. Krzysztof w kilka minut przeniósł kilkadziesiąt pozycji, szczelnie zastawiając biurko wokoło komputera. Najbardziej dziwił go fakt, że na okładkach wytłoczone były jedynie imiona i nazwiska autorów. Po tytule nie było śladu. Staruszek każdą książkę brał po kolei w ręce, oglądał uważnie, odczytywał jej numer i sprawdzał, czy figuruje w elektronicznym wykazie. Jeżeli tak, odkładał ją na prawo, jeżeli nie – na lewo od siebie. – Dobrze, że przyszedłeś. – Antykwariusz odsunął się z fotelem od ekranu, zdjął okulary, przetarł zmęczone powieki i z dezaprobatą spojrzał na ciemne żarówki. Potem przeciągnął się, aż oparcie fotela zatrzeszczało, jakby miało zaraz pęknąć. – Przynajmniej bilety się nie zmarnują – dodał, mrużąc głębokie, bystre, piwne oczy. „Ktoś z takim wzrokiem nie musi nosić okularów” – przemknęło Krzysztofowi przez myśl. Po sekundzie jednak otrząsnął się. – Jakie bilety? O co tu chodzi? Kim pan jest? – Oparł dłonie o blat biurka i pochylił w stronę nieznajomego. – To jakaś cholerna gra? – Próbował utrzymać gniew, który jednak wyciekał z niego jak woda z czerpaka. Mimo jawnych ataków na swoją prywatność jakoś nie mógł przebić się przez atmosferę tego miejsca. – Jedno jest pewne. – Staruszek odłożył okulary i dłońmi rozmasował sobie twarz. – To nie jest żadna gra. – Uśmiechnął się i wskazał na wolne krzesło. – Usiądź! Krzysztof przysunął mebel bliżej, rozpiął kurtkę, odetchnął głęboko i zajął miejsce. Mimo

46


wszystko był spięty. W milczeniu przyglądał się rozmówcy schowanemu za stertami tomów. Antykwariusz delikatnie rozsunął dwa stosy. Teraz dobrze widzieli swoje twarze pomiędzy kolumnami książek. – Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? – przerwał milczenie antykwariusz. – Czy pamiętam?! – Krzysztof żachnął się. – Całe życie od tamtej pory inaczej wygląda – wyrzucił z goryczą. – Nie przesadzaj – skrzywił się staruszek – mogło być o wiele gorzej. W dużej mierze rozwój wielu spraw zależy od twojej postawy. – Odejście Ali też? – spytał zaczepnie. – Powiedziałem, że rozwój wielu spraw, a nie ich istota. A co do Ali... Sam dobrze wiesz, że już wcześniej wasza znajomość była mocno podminowana. – Skąd ta pewność? – W głosie Krzysztofa oprócz sporej dawki ironii bez trudu można było wychwycić ciekawość. – Eee tam... – Staruszek skrzywił się znowu i machnął ręką. – Szczegóły techniczne są tu bez znaczenia. Skupmy się na faktach. Jej wybór dojrzewał od dłuższego czasu. Czegoś między wami zabrakło, coś nie zagrało. – Skoro tak dużo pan wie, to proszę mnie oświecić. Antykwariusz spojrzał na niego uważnie. – Do niektórych rzeczy lepiej dojść samemu. Krzysztof milczał, jakby przetrawiał ostatnie słowa. – Dostałem dzisiaj od niej SMS, może... – powiedział już innym tonem. – Hm! – Antykwariusz wstał i, jak miał to w zwyczaju, będąc zakłopotanym, potarł dłonią brodę. – Dalej się łudzisz? – zapytał, po czym westchnął i wyrzucił z siebie: – Jeśli już o tym mowa, to wiadomość tę wysłałem osobiście z mojego komputera. Nie lubię tak drastycznych metod, ale niektóre przypadki wymagają leczenia wstrząsowego. – Jjj… Jaak to? Jakim prawem?! – Krzysztof oniemiał. – Kto dał panu prawo wtrącania się w moje życie?! – Stał teraz z zaciśniętymi pięściami. Cała nagromadzona przez tygodnie gorycz, frustracja i napięcie eksplodowały w tym jednym krzyku. Starzec uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. – No, w końcu jakaś żywsza reakcja. – Zaraz jednak spoważniał. – Masz rację, to twoje życie. Ale cóż, czy życiem nazywasz codzienne dreptanie do biura i potem wielogodzinne otępiające obserwacje jakiegoś sklepu handlującego książkami!? – Antykwariusz przechylił się przez zastawiony książkami blat. – Stanąłeś przed zakrętem. Uczepiłeś się jakiegoś końca i nie masz odwagi zacząć czegoś nowego. Jeżeli kurczowo trzymasz się tylko przeszłości, to po kawałku umierasz. Nie czujesz tego? Chcesz, by twoje życie było nowelką czy konkretnym tomem? – Podniósł jeden z leżących przed nim opasłych woluminów. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy spasował Krzysztof, opadając na krzesło. Słychać było tylko miarowy szmer komputera i podpiętych pod sufit wentylatorów. – Życie nie zna próżni. Jeżeli coś się kończy, coś musi się zacząć. Tylko pytanie, czy musi to być apatia. – Staruszek uniósł ręce ponad głowę i rozparł się w fotelu. Sięgnął po okulary, krytycznym wzrokiem obrzucił szkła i przetarł je kawałkiem koszuli wyciągniętym zza pasa. Napięcie stopniowo opadało. Krzysztof zamknął oczy i odetchnął głęboko. Przez myśli przebiegały mu ostatnie tygodnie. W zasadzie nie mógł ich odróżnić. Sklejone jednostajnym, monotonnym popadaniem w szarość i otępienie, tworzyły odpychającą breję samotnych nocy i pustych dni. Zarzucone znajomości, niedokończone sprawy, książki, które czekały w kolejce na czytanie, imprezy, kino, spacer, park, zepchnięte na margines, teraz, niczym koszmarne cienie, wychynęły na obrzeża świadomości.

47


Ciekawe, czy chłopaki grywają jeszcze w kosza? Z głębin pamięci poczęły wynurzać się kolejne twarze szepczące coś do niego, ale był za daleko, by zrozumieć choć słowo. Głosy zlewały się w jeden bezbarwny szum, który nagle zawirował i pociągnął Krzysztofa w ciemność. Do jego uszu dotarły odległe dźwięki jakiejś kolędy. Dopiero teraz poczuł zimno, więc ciaśniej otulił się kurtką i uniósł głowę. Przed nim stała kobieta. Zasłaniała sobą światło. Nie widział twarzy, ale był pewny, że to ta sama osoba, która wcześniej powitała go w antykwariacie. Za ścianą przytłumione radio nagle zamilkło. Powoli zbierał myśli. – Szef mówił, że chce pan coś przemyśleć – zaczęła niepewnie – ale w zasadzie jest już po godzinach pracy i... i chciałabym zamknąć. – A tak, tak, już idę... – Podniósł się z krzesła. W lewym boku poczuł ostre ukłucie, które sprawiło, że zgiął się wpół. Po dwóch głębokich oddechach ból łagodnie zelżał. Zauważył, że na biurku przed nim panuje pedantyczny porządek. Zniknęły sterty książek, a czarne i białe kartony, opasane szeroką taśmą, w milczeniu oczekiwały na transport. Kobieta wyprowadziła go do sali sprzedaży, gasząc za sobą światła. – Mam tu coś jeszcze dla pana – zatrzymała go z uśmiechem. W jej dłoni spostrzegł kopertę. Krzysztof zrobił zdziwioną minę. Nie bardzo wiedział, co się dzieje. – Dla mnie? – Sięgnął niezdecydowany. – Tak. Szef kazał pana pozdrowić i ma nadzieję, że jeszcze się spotkacie. Krzysztof skinął bezwiednie głową. Czuł się jak po głębokim śnie. Umysł pracował na wolnych obrotach, ale mimo wszystko odnosił wrażenie, że jest dziwnie pobudzony, wypoczęty i gotowy zmierzyć się z nowymi wyzwaniami. Ze zdumieniem stwierdził, że z sekundy na sekundę pod czaszką coraz bardziej się rozjaśnia. – Dziękuję pani i przepraszam za... – Nic nie szkodzi – przerwała mu w pół słowa – czasami na tym polega moja praca. Niech pan uważa. Na zewnątrz chwycił mróz i wszystko jest oblodzone, łatwo o wypadek. Krzysztof schował kopertę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Skinął głową na pożegnanie i wyszedł na ulicę. Tu przywitał go wiatr i z rzadka wirujące płatki śniegu. Zewsząd widać było, że święta tuż-tuż. Migoczące lampki na wystawach i w oknach mieszkań, skuleni ludzie niosący choinki, dźwięki kolęd. Przeszedł przez drogę i ruszył w stronę domu. Kiedy skręcał w podwórko, poślizgnął się, ale zachował równowagę, uderzając barkiem o ścianę budynku. – Nic się panu nie stało? – Nagle przed nim wyrosła pani Brzowska. W krzakach obok myszkował Fleks. – Chyba nie – uśmiechnął się – tylko coś tu, w lewym boku. – Ból wykrzywił mu twarz. – Oj, trzeba uważać. Ale pan jest młody – zaczęła. – A mówi pan, że w lewym boku? Ostatnio miewałam takie dziwne rwanie... – tu, niezdecydowana, poruszyła rękoma – w prawym barku. To wszystko przez Fleksa, tak potrafi szatan szarpać smycz. Ale mam dobrą maść na takie nadwerężenia... Krzysztof poprawił kurtkę, naciągnął czapkę na głowę i z przyjemnością słuchał wywodów sąsiadki. Właśnie zdał sobie sprawę, że jest to jego pierwsza luźna rozmowa od tygodni. Ostatni dzień roku wstał mglisty i senny. Biały opad tłumił wszystkie odgłosy. Ludzie na ulicy przypominali zjawy. Wyłaniali się nagle na moment, by zaraz rozpłynąć pomiędzy płatkami śniegu. Czas i życie zwolniło, przycichło, a świat ograniczył się do kilkunastu metrów. Krzysztof stał w swoim pokoju i zamyślony patrzył w okno. Miał dzisiaj wolne. Jakimś cudem zdołał zamknąć wszystkie pilne sprawy. Ponadto szefowa została babcią. Uczcili to lampką

48


szampana, złożyli gratulacje i pożegnali się do następnego roku. Wciąż w rozterce siadł na tapczanie i chyba po raz setny w tym tygodniu otworzył kopertę, którą dostał w antykwariacie. W środku były dwa bilety na koncert sylwestrowy do filharmonii. Kilkakrotnie bywał na tego typu koncertach, czasem nawet mu się podobało, ale spędzać w ten sposób sylwestra? Kiedy cztery dni temu pojawił się na sali gimnastycznej, chłopaki przyjęli go prawie owacyjnie. Po dobrym meczu, w czasie którego zorientował się, że oprócz kontaktów musi odbudować również kondycję, rozmowy przeszły na tematy imprez noworocznych. W zasadzie miał trzy zaproszenia. Wracając z treningu do domu, innych opcji nawet nie rozpatrywał. Wystarczyło jednak, że brał do ręki bilety... Z perspektywy ostatnich dni musiał przyznać, że cokolwiek stało się na zapleczu antykwariatu, było jak najbardziej dla niego ożywcze. Chwilami tylko w lewym boku pojawiał się ostry ból. W normalnych warunkach może rzuciłby koncert i poszedł na prywatkę, ale... ale spokoju nie dawał mu fakt, że w kopercie umieszczono dwie wejściówki. Kilka razy zaglądał do antykwariatu, nigdy jednak nie zastał w nim staruszka. Oprócz biletów znajdowała się tam kartka ze skreślonymi w pośpiechu kilkoma słowami. Pismo było równe, o zamaszystych końcówkach liter. Mimo że pod tekstem nie widniał żaden podpis, Krzysztof nie miał złudzeń, kto jest jego autorem. Staruszek prosił, by stawił się w filharmonii przynajmniej godzinę wcześniej. Tak też uczynił. O tej porze hol świecił pustkami. Czasem ktoś dostojnie przemaszerował korytarzem, rzucał obojętne spojrzenie i znikał za kolejnymi drzwiami. Jedynie portier przyglądał mu się podejrzliwie. W pewnym momencie Krzysztof miał dość tych spojrzeń. Kupił gazetę i przeniósł się w głąb pomieszczenia, gdzie pod ścianą stało kilka krzeseł i dwa stoliki, na których wyłożono informatory z bieżącym repertuarem. Usiadł tuż przy rozłożystym świerczku, przybranym w jednolicie srebrne, matowe bombki. Drzewko było prawdziwe. W chłodzie korytarza trzymało się nieźle, rozsiewając wokół miły zapach lasu. Krzysztof bezwiednie sięgnął dłonią i delikatnie musnął najbliższą gałązkę. – Jakie to niesamowicie... – usłyszał. Przed nim stała wysoka szatynka. Niesforne włosy ściągnięte czerwoną wstążką rozlewały się po ramionach i plecach. Duże ciemnoniebieskie oczy z zaciekawieniem patrzyły na niego spod czarnych rzęs. – Piękne – dokończyła. W rękach opuszczonych na długą spódnicę trzymała bordową teczkę o twardej okładce. Kołnierz białej bluzki, ukrytej pod kremowego koloru blezerem, podkreślał ciemniejszą karnację skóry. – Przepraszam, jeżeli przeszkadzam. – Zrobiła ruch, jakby miała odejść. – Lubię kontemplować przyrodę w ciszy. – Nie, nie! – Krzysztof odzyskał nagle pewność siebie. – Oczywiście, że nie. – Wstał i się uśmiechnął. Bezwiednie zarejestrował, że dziewczyna ma wspaniałe oczy, niczym dwa błękity oprawione w kształtne łuki brwi pod baldachimem rzęs. Stojąc, przewyższał ją o jakieś pół głowy, tak że musiała unieść twarz. – Tak... – próbował przerwać ciszę, by cokolwiek powiedzieć. – Bardziej zauroczył mnie zapach. – Wskazał na choinkę. – W lesie wyglądałaby o niebo lepiej. – Czy pani... – Basia – przerwała mu – mam na imię Barbara. – Krzysztof. – Podali sobie ręce. Miała ciepłą, drobną dłoń, ale mocny i zdecydowany uścisk. – Czy przyjechałaś na koncert? – Tak. Jestem tu z całą grupą, nigdy wcześniej nie byłam w waszym mieście. Irracjonalne ukłucie niepokoju, którego nie śmiał nazwać zazdrością, kazało mu spojrzeć na jej

49


ręce, ale odetchnął z ulgą. Dziewczyna, nawet jeżeli się zorientowała, nie dała po sobie niczego poznać. Uśmiechnęła się przepraszająco. – Muszę iść, czekają na mnie... – zawiesiła głos. – Czy moglibyśmy... Czy możemy...? – Krzysztof zaplątał się niemiłosiernie, dziwiąc się swej dotychczasowej odwadze. – Z przyjemnością – skinęła głową. – Po koncercie odbędzie się mała aukcja charytatywna. Myślę, że się znajdziemy. – W ostatnich słowach zabrzmiała chyba lekka prowokacja, choć Krzysztof wolałby nazwać ją nadzieją. – To na razie. – Basia odwróciła się i trzymając przed sobą teczkę, krokiem na tyle szybkim, na ile pozwalała jej spódnica, weszła w głąb korytarza. – Hmm! – delikatne chrząknięcie wyrwało go z zadumy. – Mam nadzieję, że i mój bilet zabrałeś. Antykwariusz wyrósł jak spod ziemi. On również wzrokiem odprowadzał dziewczynę. – Gdybym był młodszy! – mruknął i puścił oko do Krzysztofa. Widząc jednak, że ten chce coś jeszcze powiedzieć, szybko dodał: – Dobra, ale musimy się spieszyć. Trzeba płaszcze zostawić i zająć miejsca. Pchnął Krzysztofa w stronę szatni. Mieli świetne miejsca pośrodku trzeciego rzędu. Biorąc pod uwagę, że właśnie rozpoczynało się wczesne popołudnie Sylwestra, to frekwencja była bardzo wysoka. – Szukaj całej grupy – poradził uprzejmie staruszek, widząc, jak młodzian niemiłosiernie wykręca szyję. Krzysztof już zamierzał spytać, skąd wie o „całej grupie”, ale machnął tylko ręką. Szkoda czasu na gadanie. Sala wypełniała się ludźmi. Powoli cichły rozmowy, ustawał trzask foteli, gasły zbędne światła. Gdy z bocznych drzwi zaczęli wychodzić artyści, antykwariusz szturchnął Krzysztofa w bok i szepnął z wyższością: – Mówiłem: Szukaj grupy! W gronie kilkunastu muzyków szła Basia. Krzysztof wyciągnął szyję, jakby chciał odfrunąć, za wszelką cenę starał się rzucić w oczy dziewczynie. – To piękne! – Staruszek pochylił się w jego stronę. – Co takiego? – nie wytrzymał młodzieniec. – To, jak irracjonalnie zachowują się wszyscy zadurzeni. – Antykwariusz stłumił śmiech i przepraszająco skinął dystyngowanej jejmości, która spojrzała na niego z wielką dezaprobatą. Krzysztof, opadając na fotel, zdołał uchwycić spojrzenie Basi, gdy zasiadała do harfy. Przez kilka minut muzycy stroili instrumenty. Potem zapadła cisza, która chwilę później rozbrzmiała dźwiękami skrzypiec. Płynął utwór za utworem. Powoli artyści i widownia coraz lepiej się rozumieli. To już nie była zbieranina obcych, którzy przybyli z wielu stron. Teraz stanowili grupę wyczulonych na każdy dźwięk osób. Łączyło ich wspólne przeżywanie piękna, wszystko, co przynieśli ze sobą, gdzieś odpłynęło, przestało się liczyć, zepchnięte na margines świadomości. I wtedy zaczął się finał. Barbara wstrzymała oddech, a potem przebiegła palcami po strunach. Muzyka owinęła jej postać, po czym odrywała się strzępami akordów i lawirując między rzędami słuchaczy, odnalazła Krzysztofa. Krew szybciej zaczęła krążyć w jego żyłach i pulsować w skroniach, odbijając rytm melodii w biciu serca. Nuty wsiąkały w duszę, a Krzysztof czuł, jak powoli zabliźnia się wspomnienie Ali. Prawie widział odpływające z każdym dźwiękiem zgorzknienie, ból i tęsknotę. Po chwili pozostała jedynie czysta, jasna przestrzeń. Zrozumiał, że tamto uczucie odeszło, że tak naprawdę zakończyło się dopiero teraz, a on wreszcie był gotowy, by rozpocząć coś nowego. W myślach sięgnął dłonią loków dziewczyny. Tak delikatnie, spokojnie, by nie przeszkodzić

50


w grze. Kiedy pociągnął za czerwoną wstążkę, włosy rozsypały się miękkim wachlarzem i znieruchomiały wraz z ostatnim akordem. Przez moment nie mógł odnaleźć się w rzeczywistości. Dopiero po dłuższej chwili dołączył do owacji na stojąco. Artystka siedziała przed harfą z pochyloną głową, wciąż przeżywając występ. Narastające burzliwe brawa sprawiły, że wstała i z całym zespołem, po ukłonach, opuściła salę. Wrzawę ostudził nieco głos, który wybijając się ponad wszystko, zaprosił obecnych na wernisaż połączony z sylwestrową aukcją charytatywną. Krzysztof nie czekał na zakończenie. Energicznie przecisnął się do wyjścia, nie zważając na kilka gniewnych mruknięć i głosy oburzenia. Jedyne, co się liczyło, to dotarcie do harfiarki, której występ poruszył go tak dogłębnie, że jeszcze teraz, gdy na chwilę zamykał oczy, widział wyczarowane muzyką obrazy. Chciał jej to powiedzieć, chciał... W zasadzie sam do końca nie wiedział, co chciałby zrobić. Zobaczył ją po drugiej stronie korytarza. Machała do niego jasnozielonym szalikiem i głową wskazywała na główne wyjście z budynku. Skinął jej na znak, że zrozumiał, i przesunął się do szatni. Kilka długich minut musiał przeczekać, zanim dopchał się do lady, by móc odebrać kurtkę. Sądząc po tłoku w tym miejscu, sylwestrowa aukcja charytatywna interesowała niewielu. Był jeszcze w holu, gdy na zewnątrz zawrzało. Ludzie zaczęli biegać, jakaś kobieta przenikliwie piszczała, w powietrzu krzyżowały się nawoływania wymieszane z przekleństwami i wzywaniem pomocy. Tłum w drzwiach szarpał się niezdecydowany, czy z przerażenia zrobić krok w tył, czy z ciekawości wyjść przed budynek. Krzysztof nie miał tego problemu, ale ów fakt bynajmniej nie ułatwiał mu przebicia się przez stłoczone ciała. Po dłuższej chwili, depcząc po stopach, wciskając ludzi w framugę, wydostał się na zewnątrz. Zimne powietrze nieco go orzeźwiło. Straszne podejrzenie kiełkowało w umyśle, zaciskając się zimnymi okowami wokół gardła. Sekunda wystarczyła na orientację w sytuacji. Bokiem prześlizgnął się po szklanych ścianach holu filharmonii i dotarł na koniec chodnika. Ujrzał betonowy słupek z łańcuchem, teraz wyrwany z fundamentem i wbity w podwozie jakiegoś opla. Kilku ludzi bezskutecznie próbowało przesunąć samochód. Doskoczył do nich, serce waliło mu jak opętane, w gardle zbierał bezgłośny szloch, który raptownie zamarł, gdy pod samochodem zobaczył jaskrawozielony szalik. – Baśka!!! – krzyknął i padł na kolana przy dziewczynie. W tym momencie przetoczono samochód. Dwóch mężczyzn już zajmowało się potrąconą, sprawdzając tętno i oddech. Z przerażeniem uchwycił wzrok jednego z nich. Ten, widząc nieme pytanie, uspokoił go. – Żyje. Uderzyła głową o jezdnię, dlatego jest nieprzytomna. – Ma połamane ręce – dorzucił drugi – samochód przejechał po dłoniach. – Proszę zrobić miejsce! – Ostry, stanowczy głos nie dał Krzysztofowi ani chwili na zastanowienie. Został odsunięty na bok, a przy rannej pojawiło się dwóch sanitariuszy i lekarz. Po krótkiej wymianie zdań z osobami, które jako pierwsze udzieliły dziewczynie pomocy, ułożono ją na noszach i przetransportowano do karetki. Chwilę później na włączonych sygnałach i pulsujących światłach oddaliła się, by zniknąć za najbliższym zakrętem. Krzysztof stał jak zamurowany. Nie czuł zimna, które lodowatymi mackami wciskało się pod rozpiętą kurtkę i poły marynarki. Nie widział ludzi, którzy, odchodząc, milczeli albo nad wyraz głośno rozmawiali o wydarzeniu. W czaszce kołatało mu tylko jedno pytanie: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego??!”. Wszystko rozegrało się zbyt szybko, nagle i... boleśnie. Nie przypuszczał, że wypadek Basi takim echem odbije się w jego wnętrzu. – Co zamierzasz zrobić? – Staruszek wyszedł z cienia i stanął przed Krzysztofem. Twarz miał poważną, skupioną. Patrzył wyczekująco, choć w jego wzroku wyraźnie było widać troskę, a głębiej – zachętę. – Kim ty, do cholery, jesteś? – wychrypiał chłopak, ciężko dysząc.

51


– Kimś, kto dobrze ci życzy. Spójrz! – Antykwariusz wskazał stojącą kilka metrów dalej taksówkę. – Czy naprawdę chcesz, by coś się zaczęło? Od ciebie zależy, jak to wszystko się potoczy, jaki i kiedy będzie miało koniec. – Staruszek stawiał słowa twardo, wyraźnie, pełną mocą akcentując głoski. – Nie rozumiem... Nagle Krzysztof się skrzywił. Dopiero teraz poczuł w lewym boku pulsujący ból. Podczas przeciskania się w tłumie musiał urazić bolące miejsce. Postanowił, że w przyszłym tygodniu pójdzie do lekarza. Teraz jednak obserwował, jak ludzie podbiegają i tłoczą się przy postoju, próbując zdobyć wolną taryfę. Zdawało się, że w ogóle nie zauważali stojącej przed nimi taksówki. Wciąż mieli jeszcze w planach jakąś imprezę, bal, prywatkę. Tak, przecież sylwestrowa noc dopiero się zaczynała. Tu i ówdzie rozbrzmiewały śmiechy, padały żarty. Wypadek? Życie toczy się dalej. – Jedź do szpitala. – Antykwariusz uśmiechnął się i pchnął go w stronę taksówki. – Idź, idź – ponaglił, widząc niezdecydowanie młodzieńca. – I nie martw się, taxi jest opłacona. W nocy pogoda nieco się zmieniła. Zimny północny wiatr przygnał arktyczne powietrze. Mróz skuł chodniki lustrami kałuż i rozwiesił noworoczną szadź na wszystkich drzewach. O siódmej rano ulice świeciły pustkami. Dostojna cisza, sporadycznie przerywana hałasami niedobitków wracających do domów po szampańskich zabawach, uroczyście witała budzący się pierwszy poranek nowego roku. Krzysztof był jedynym pasażerem autobusu, który odjeżdżał spod szpitala. Mimo nieprzespanej nocy czuł się fantastycznie. Basia odzyskała przytomność po dwóch godzinach. Lekarze uznali, że jest w dobrej formie, a co do dłoni wszystko miało okazać się po zdjęciu gipsu. Prognozy brzmiały jednak dobrze. Dziewczyna nie został potrącona. Poślizgnęła się i upadła na jezdnię, uderzając głową o bruk. Szczęście tkwiło również w tym, że samochód, lekki opel corsa, tylko delikatnie najechał na lewą rękę. Rehabilitacja trochę potrwa, ale do harfy powinna wrócić. Krzysztof rozpamiętywał ostatnie godziny. Muzycy, przyjaciele dziewczyny, musieli późnym wieczorem odjechać, a rodzice Basi przybyli dopiero nad ranem. Oczekując ich, przegadali praktycznie całą noc. Pielęgniarki trochę marudziły, w końcu jednak spasowały. Sylwester rządzi się swoimi prawami. Na przystanku przed domem powitały go dwie skrzeczące wrony, które spłoszone rykiem silnika, ociężale poderwały się i niezadowolone opadły na pobliski skwer. Krzysztof lekkim krokiem wyskoczył z autobusu. Z fantazją zarzucił szalik i skierował się w stronę domu. Kiedy przeszedł przez ulicę, odwrócił się nagle i zamarł. Zielona reklama antykwariatu zniknęła. Właściwie to zniknął cały sklep! Z ogromnym zdziwieniem przyglądał się zakurzonym szybom, za którymi jeszcze wczoraj wyłożone na półkach książki przykuwały wzrok przechodniów. Zamknął oczy, ale po otwarciu nic się nie zmieniło. Na drzwiach widniała ta sama co przez ostatnie miesiące szara kartka papieru z ogłoszeniem, że lokal jest do wynajęcia. – Panie Krzysztofie! – usłyszał z tyłu głos pani Brzowskiej. – Wszystkiego dobrego w nowym roku. – A wzajemnie, wzajemnie... – Wciąż przyglądając się pustym witrynom, stanął przy sąsiadce. – Co się stało z antykwariatem? – Jakim antykwariatem? – Zdziwienie kobiety było autentyczne. – No tym, tu naprzeciwko! – Oj! Panie Krzysztofie – uśmiechnęła się i puściła do niego oko – musiała to być niezła impreza, skoro ma pan takie luki w pamięci. Sosnowski byłby wniebowzięty, gdyby ktoś w końcu wynajął tę ruderę. Muszę iść, Fleks już zmarzł. Do widzenia.

52


– Do widzenia – odpowiedział machinalnie Krzysztof. Coś zaczęło świtać w jego umyśle. Jakaś dziwna, niesamowita myśl. Coś się skończyło, coś się zaczynało. I nie był to tylko przełom roku. Odruchowo obmacał lewy bok. Ból zniknął. Blizna po wyjętym żebrze teraz już goiła się doskonale.

53



Ośmiornica po australijsku

Monika Orłowska

Jeśli ktoś w dzieciństwie włożył palce do wyżymaczki nad franią i zakręcił korbką, to będzie wiedział, jak się czuję po przeczytaniu Klapsa. Powieść Christosa Tsiolkasa zassała mnie, ugniatała pracowicie przez kilka dni, po czym wypluła po drugiej stronie okładki. Do tej pory składam poprzestawiane wnętrzności. A cóż takiego jest w tej książce, że działa z niszczycielską siłą? Na pozór Klaps to po prostu opowieść o życiu grupy osób, złączonych więzami krwi lub przyjaźni. Klaps, a właściwie policzek, wymierzony pewnemu dziecku — publicznie, w trakcie nieformalnego przyjęcia w ogrodzie — jest katalizatorem zdarzeń, które na zawsze zburzą zastany układ towarzyski, a przy okazji obnażą przed czytelnikiem kłębowisko emocji, namiętności Autor: Christos Tsiolkas i przekonań na co dzień ukrytych za fasadą australijskiej Tytuł: Klaps normalności. Wydawnictwo: Replika No właśnie. Australijskiej, więc dla przeciętnego polskiego Data wydania: 2012 czytelnika egzotycznej już na wstępie. Obawiam się, że kwestia wielokulturowości, uprzedzeń rasowych i pielęgnowania ISBN: 978-83-76741-66-6 przywiezionych ze Starego Kontynentu tradycji oraz przyzwyczajeń, problem imigracji i nieprzystosowania mogą być dla nas zbyt abstrakcyjne, by tak naprawdę poruszyć. A co poza tym? Alkohol, narkotyki, seks. Zdrada i przemoc małżeńska. Aborcja. Homo- lub biseksualizm. Starość i śmierć. Równocześnie miłość, przyjaźń i silny instynkt rodzicielski. Budowanie kariery zawodowej i awans społeczny. Wreszcie szczypta jeszcze bardziej egzotycznej egzotyki, czyli hinduska Australijka na Bali. Wystarczy, żeby zakręciło się w głowie. Spoglądając „od kuchni”, widzimy, że Tsiolkas zastosował dość prosty, choć czasochłonny przepis na powieść: ośmiornica po australijsku w sosie greckim. Około- i poklapsowe zdarzenia poznajemy z perspektywy ośmiu postaci, kobiet i mężczyzn w różnym wieku. Pozostałych bohaterów zręcznie wpleciono w dany wątek, lecz tak naprawdę każda z ośmiu części służy przedstawieniu mikrokosmosu konkretnej osoby. Poznajemy jej przeszłość, teraźniejszość oraz lwią część myśli, emocji i żądzy. Tym sposobem sprawa tytułowego klapsa może rozwijać się dość powoli, a i tak objętość powieści rośnie. Sprytne. Trzeba zapamiętać. W końcu cena książki (czytaj: tantiemy) wzrasta proporcjonalnie do liczby zadrukowanych stron, prawda? Zostawiając ironię na boku, muszę przyznać, że poszczególne rozdziały wciągają. Autor stworzył bardzo przekonujące postaci, zgrabnie żonglując drobiazgowymi opisami tudzież żywymi dialogami. Równie zgrabnie umieścił w każdej części odniesienia do tytułowego klapsa, więc zagłębiając się w świat poszczególnych bohaterów, nigdy na dłużej nie tracimy z oczu

RECENZJA

55


głównego wątku, a pytanie: „co dalej?”, jest niemal przez cały czas aktualne. No dobrze. To wszystko nie wyjaśnia jednak, dlaczego po lekturze czuję się wyżęta, wręcz wybebeszona. Otóż — po pierwsze — przytłoczył mnie nadmiar informacji. Siłą rzeczy każda macka wspomnianej ośmiornicy ma swoje własne przyssawki — rodzinę, znajomych, pracowników. Człowiek dopiero się wciągnął, a już musi się oderwać, by za moment wejść w równie intensywny świat następnej postaci. Po drugie, Tsiolkas uparcie chyba dąży do uwypuklenia tego, co w człowieku złe, skrzywione lub niesmaczne. Nawet najbardziej poukładana bohaterka w końcu pokazuje swoją ciemną stronę. Po trzecie wreszcie: „Pierdnął triumfalnie, chowając twarz w poduszkę, by nie wąchać lepkiego, metanowego smrodu”.* Wspaniale. A gdyby tak: „Opadł ciężko na sedes i pierdnął. Pękaty bąk odbił się wielokrotnie od ścianek muszli, wygrywając, nim wybrzmiał, pierwsze takty Marsylianki”.** Też ładnie, prawda? Tylko po co? Takich fizjologicznych obrazków jest w Klapsie dużo. Zbyt dużo. Jako czytelnik z wyobraźnią jestem w stanie poskładać sobie wizerunek macho z o wiele mniej naturalistycznych danych. Stwardnienie, zwiotczenie i zwilgotnienie, choć normalne i ludzkie, w nadmiarze po prostu nużą. Wulgaryzmy w dialogach takoż. Podsumowując, czuję po przeczytaniu Klapsa pewien niesmak. Nie gustuję w tak natrętnym zaglądaniu ludziom do łóżka i łazienki, zwłaszcza gdy już wgląd w ich głowy jest ekstremalnym przeżyciem. Nawet najbardziej celne spostrzeżenia, z którymi mogłabym się identyfikować — a takie w Klapsie też są — w tym otoczeniu tracą siłę wyrazu. Na koniec słówko o przekładzie. Jędrzej Polak znakomicie wywiązał się ze swego zadania, choć, prawdę mówiąc, nie zaglądałam do oryginału. Powieść czyta się jednak na tyle gładko, że — z wyjątkiem paru nielicznych miejsc — w ogóle nie wygląda na tłumaczenie. Czy żałuję zainwestowanego w Klaps czasu? Nie, choćby dla ulgi, jaką odczułam na myśl, że mój własny lokalny grajdołek jest zdecydowanie prostszy i bardziej niewinny. A biegłość warsztatowa Tsiolkasa skłoni mnie może kiedyś do sięgnięcia po Martwą Europę, o ile znajdę zawczasu odpowiednie antidotum na trupi jad, którym zapewne nasączone są jej stronice.

* Ch. Tsiolkas, Klaps, s. 7 ** M. Orłowska, potencjalna acz nienapisana książka o macho

56

RECENZJE


Bar wy ulotności

Dariusz Zajączkowski

I papier, i motyl nie kojarzą się nam z niczym mocnym, trwałym czy stabilnym. To synonimy ulotności, nietrwałości, a co dadzą zestawione razem? W książce Mariki Krajniewskiej „Papierowy Motyl” splatają się w opowieść o walce matki ze śmiertelną chorobą dziecka. Jednak dostrzeżenie tylko tego jednego, głównego wątku byłoby niesprawiedliwe w stosunku do Autorki i samej powieści. Spontanicznie, jakby nieśmiało spoza opisów szpitalnych realiów wyzierają upiory codzienności i choć snują się gdzieś po bokach, stanowią podstawę świata, pokręconą przeszłość i teraźniejszość losów kilku ludzi: młodej matki, miotającej się między obrzydliwością zawodu a koniecznością zarobienia kasy na leczenie Soni, samotnej, spragnionej rodzinnego ciepła starszej kobiety, czy dziewczyny wyrwanej z bagna prostytucji. A w głębszych warstwach Autor: Marika Krajniewska powieści: zagubionego na emigracji młodego mężczyzny i cichego, Tytuł: Papierowy motyl bohaterskiego biznesmena. Wydawnictwo: Novae Res W książce nie znajdziemy odpowiedzi na wiele życiowych pytań. Data wydania: 2009 Nie jest to pozycja ukazująca w szerokim ujęciu współczesne ISBN: 978-83-61194-17-0 społeczeństwo i jego problemy, nie jest to epopeja, ale — patrząc chociażby na objętość — jedynie (a może aż) kawałek tego, co dzieje się wokół nas. Autorka pokazuje, jak negatywny może być, często zupełnie niedoceniany przez ogół, problem braku zakorzenienia w historii, braku możliwości odwołania się do losów i tradycji rodziny i czerpania z przynależności do konkretnych pokoleń. O ile więcej potrzeba wtedy siły, by utrzymać się na powierzchni, nie zostać stratowanym przez szarżujące życie. Opowieść uderzyła mnie jeszcze jedną prawdą. Wielokrotnie przeżywaną, ukazywaną, okraszoną etykietką mądrych, że należy uczyć się na błędach innych i rozmawiać. Jasno wyjaśniać sobie wszystkie możliwe niuanse, odczucia, boleści. Jak wyglądałoby życie bohaterki, gdyby w odpowiednim momencie otworzyła się przed bliską osobą, gdyby nie dała się stłamsić źle pojętym honorem? Niestety, przy buzujących emocjach, napędzanych wcześniejszymi doświadczeniami, my również nie spoglądamy na sprawy obiektywnie. Zaciśnięte wargi i amok nerwów sprawia, że bierzemy pod uwagę swoją — i tylko swoją — rację. W jednej chwili, w ślepym przekonaniu o niepodważalnej słuszności własnego zdania, własnego poznania sytuacji, skazujemy siebie i innych na lata cierpień, na miesiące zatrute jątrzącym rozpatrywaniem każdego słowa, w finale topiąc się w odmętach goryczy. Życie nie zawsze daje drugą szansę. A jeżeli już, nie za darmo, często odbierając to, co na krótko pozwoliło odzyskać. I także o tym jest ta książka.

RECENZJA

57


Jesień z kobietą

Magdalena Sanocka

Po namiętnej, acz płytkiej przygodzie z Greyem i jego Pięćdziesięcioma Twarzami, pozostał niesmak jak po wakacyjnym, miałkim epizodzie nocą. Cóż, lato się skończyło, a z nim szybkie, lekkie czytanie pod balkonowym parasolem. Panie i Panowie, meine Damen und Herren... oto nadeszła jesień! Z wiatrem przyniosła Przepaskę z liści. To niebywałe, sama śmieję się pod nosem: fetyszystycznie niemal oglądam książkę. Trudno się z nią rozstać. Strona po stronie zostawiam ślady opuszkami palców, niewidoczne na pożółkłym papierze. Z pietyzmem przyglądam się obwolucie: łabędzia szyja, rdzawe włosy, gdzieniegdzie warkocze uplecione jakby w pośpiechu... Wszystko otulone kobiecym pięknem rodem z obrazów Vermeera. Autor: Patrick White Kim jest Ellen Roxburgh? Jaką skrywa twarz? Tytuł: Przepaska z liści Mamy rok 1836, na statku. Pani z prowincji wyszła za mąż za Wydawnictwo: Państwowy Pana z miasta, zwraca się do niego per pan. Płyną. Morza i oceany, słońce i deszcz. Stara panna ma garbaty nos, a kapitan kradnie Instytut Wydawniczy pierścionki. Towarzysko wszystko jest sztucznie wysublimowaną Data wydania: 1980 cukierkową kurtuazją. ISBN: 8306001834 Ziemia Van Diemena (dzisiejsza Tasmania). Państwo Roxburgh zatrzymują się z wizytą u szwagra Pana. Bardzo spodobał się Pani, z wzajemnością. Płyną. Sztorm i rafa. Szalupy i strach, zarodki za burtą. I ląd — Australia — dzikość i wściekłość. Tubylcy. A ona sama. Kobiety mają naturę mchów czy porostów; jak one lgną do pni drzew albo do skał, tak my szukamy oparcia w mężu... — stwierdza Ellen i wie, że jest dobrą żoną. Patrick White wykreował tu swego rodzaju archetyp kobiety. Mistrzowskim piórem kreśli portret — bardzo sugestywnie, aczkolwiek stopniowo. Czarno na białym widzimy jego szkic już na marginesie pierwszych stron. Psychika planety Wenus nabiera barw równolegle do przebiegu akcji, warstwa po warstwie autor nakłada kolejne farby. Multum deseni, wzajemne interakcje pomiędzy nowymi odcieniami, ekspresyjne krzyki i impresyjne pejzaże. Czytelnik nie ma najmniejszych szans, by zajrzeć pod płachtę skrywającą portret. Zaraz, zaraz... Czy w ogóle są jakieś szanse, by obraz kiedykolwiek został skończony? Przepaska z liści jest dziełem eklektycznym, zarówno semantycznie jak i formalnie. Australijski noblista definiuje słowo kobiecość na różnych płaszczyznach, pod różnym kątem, zawsze jednak w jednej osobie: córka, żona, matka, kochanka i wdowa; każda nosi imię Ellen. Niebanalne dialogi, poetyckie opisy przyrody, zwroty akcji i napięcie budują fundamenty tej różnorodności. Całość po prostu budzi zachwyt, jest afirmacją czytania. Trzeba tylko przedrzeć się przez warstwy liści na początku, by odkryć ich szeleszczące piękno.

RECENZJA

58


Nie tylko mężczyźni

Karolina Kaszuba

ocalałeś nie po to aby żyć masz mało czasu trzeba dać świadectwo* Miały przed sobą życie. Pisały dużą i małą maturę, marzyły o studiach, wyjściu za mąż i założeniu rodziny. Były zbyt młode, żeby żyć pod jarzmem represji, walczyć o przetrwanie każdego dnia i bać się o życie bliskich. Przed pierwszym września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku nie przypuszczały, że będą nosić broń, dostarczać meldunki, zabijać, opatrywać rany, podkładać ładunki wybuchowe, kłamać i szpiegować. Nie dla siebie. Autorem książki Dziewczyny Wojenne. Historie prawdziwe jest Łukasz Modelski, z wykształcenia historyk sztuki i cywilizacji średniowiecza. Jedenaście kobiet w podeszłym już wieku opowiada, Autor: Łukasz Modelski jak to w latach wojny, oprócz pracy i opieki nad rodziną, znajdowały Tytuł: Dziewczyny wojenne. czas na działalność w konspiracji. Poznajcie: Dzidzię, Magdę, Halę, Historie prawdziwe Zenię, Basię, Jagodę (Jadwigę Piłsudską-Jaraczewską), Irkę, Wandę, Wydawnictwo: Znak Lalę, Alę i Zosię — członkinie Związku Walki Zbrojnej, Narodowych Data wydania: 2011 Sił Zbrojnych i Armii Krajowej. Dziewczyny piękne i odważne. Mądre, pełne poświęcenia i pragnienia walki. Dziewczyny, które ISBN: 9788324018147 chciały gdzieś należeć. Za przynależność zapłaciły wysoką cenę. Znakomita narracja jest swoistym wehikułem czasu, przenoszącym czytelnika w scenerię okupowanej Polski, przy czym każda z jedenastu historii została opowiedziana inaczej. Niewątpliwie wpływ na to miał fakt, że są to bezpośrednie relacje bohaterek, na czym Modelskiemu — wyświetlono to w ostatnim rozdziale — szczególnie zależało. Opisy wydarzeń wzbogacone zostały o krótkie, wyjaśniające notki od autora, a także fotografie. Autor nie skupia się jedynie na ruchu oporu w okupowanej Warszawie. Czytelnik może łatwo zauważyć, że poszczególne opowieści ułożone są według pewnej logiki, mianowicie, począwszy od wspomnień Dzidzi, mających swój początek w Poznaniu, posuwamy się coraz bardziej na wschód, hen, na tereny położone za linią Curzona. Bohaterkami są kobiety, które należały niegdyś do różnych warstw społecznych. Wojna zniwelowała wszelkie różnice pomiędzy nimi. Każdą historię czyta się jednym tchem. Kiedy już ostatnia strona ukazuje się naszym oczom, uświadamiamy sobie, że to wszystko — niestety — nie jest wymysłem Autora. Znajdziemy tu odwagę i cierpienie, łzy oraz miłość. Walkę z wrogiem i śmiercią, strachem o siebie, bliskich i towarzyszy walki. Dziewczyny wojenne… to książka o tym, że wojna kładzie się głębokim cieniem na życiu człowieka. Nijak się go pozbyć, a oswoić się z nim — niezwykle trudno. Żyjemy w świecie, w którym wszystko

RECENZJA

59


nieustannie, nieubłaganie prze do przodu. I przemija. Przemijają również ludzie, już u schyłku życia, borykający się z przeszłością dla nas niewyobrażalną. Ta książka to ślad po nich. Nieprzemijalny.

* cytat z wiersza Zbigniewa Herberta Przesłanie Pana Cogito.

60

RECENZJE


Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków

Miladora

Kiedy sięgam po książkę, kieruję się zazwyczaj tytułem lub nazwiskiem autora, choć nierzadko robię to zwabiona interesującym wydaniem. Potem oglądam ją przez chwilę, czytam notkę z tyłu okładki, a następnie przerzucam strony, by sprawdzić, jak została napisana. W przypadku Sztywniaka książka natychmiast powędrowała do torby. Dlaczego? Cenię oryginalne tematy i poczucie humoru, a poza tym już pierwsze słowa wstępu, nie mówiąc o informacjach podanych na obwolucie, zaintrygowały mnie w wystarczającym stopniu, bym postanowiła pozycję tę niezwłocznie przeczytać. Autor: Mary Roach Cytuję: „Sztywniak” to książka o czasami dziwacznych, często Tytuł: Sztywniak. Osobliwe szokujących, ale niezmiennie fascynujących wyczynach zwłok. Czyli — Co dzieje się z ludzkimi ciałami po śmierci. życie nieboszczyków Ze wstępu autorki: Moim zdaniem bycie martwym nie różni się Wydawnictwo: Znak zbytnio od rejsu statkiem wycieczkowym. Większość czasu spędza Data wydania: 2010 się w pozycji leżącej. Ciało flaczeje. Nic nowego się nie dzieje i nikt ISBN: 978-83-240-1302-9 się po tobie niczego nie spodziewa. I dalej: Wielu ludzi pewnie uzna tę książkę za niestosowną. „Bycie martwym to nic zabawnego”, powiedzą. A właśnie, że tak. Bycie martwym to absurd. To najgłupsza sytuacja, w jakiej możemy się znaleźć. Streszczając myśl przewodnią pisarki — nie jest to rzecz o śmierci w sensie umierania. To książka o ludziach już martwych — ciałach nierozpoznawalnych i anonimowych. Najczęściej zapisanych placówkom medycznym i ośrodkom badawczym dla dobra nauki, co w USA staje się coraz bardziej popularne, nie bez związku ze stale rosnącymi kosztami pogrzebu. I właśnie ludzkie zwłoki są bohaterami tej opowieści oraz twórcami znacznych nieraz sukcesów. Autorka „odwiedza krematoria, zakłady pogrzebowe, kostnice i najdziwniejsze laboratoria, by odkryć przed nami najciekawsze formy spędzania wolnego czasu po śmierci”. Jak pisze: Włącz się w rozwój nauki. Bądź eksponatem. To niektóre z opcji, jakie możesz przemyśleć. Śmierć… nie musi być nudna. I w tym ujęciu sprawy bynajmniej nudna nie jest. Abstrahując od tego, czy bylibyśmy skłonni podzielić los bohaterów Mary Roach, warto poznać owe różne formy „spędzania wolnego czasu po śmierci”, gdyż na ogół nie mamy o tym żadnego pojęcia. Niewiele więcej także wiemy o tym, co tak naprawdę zachodzi w naszych ciałach, gdy się

RECENZJA

61


już z nich wyprowadzimy raz na zawsze. Mary Roach nie dość, że przybliża nam wszystkie zagadnienia w sposób niebudzący grozy, to jeszcze dostarcza wielu informacji z dziedziny historii, medycyny, a nawet etyki i filozofii. Przykładowo książka zawiera więc nie tylko sprawozdanie z pewnego sympozjum naukowego chirurgów plastyków i ćwiczenia techniki liftingu na czterdziestu odciętych głowach, lecz odzwierciedla także ogólny stosunek lekarzy do darowanych im w ten sposób możliwości poszerzania wiedzy oraz do ich „pacjentów”, na których uprzednio przez całe wieki dopuszczano się zbrodni profanacji, co doskonale obrazuje historia wczesnych dziejów sekcji zwłok i szerzący się w XVIII i XIX wieku proceder ich wykradania. Opisywany przez autorkę uroczy zagajnik Kliniki Medycznej Uniwersytetu Tennessee, z licznie wylegującymi się na trawie ludźmi, okazuje się być w konsekwencji poletkiem doświadczalnym dla potrzeb medycyny sądowej, jedynym miejscem na świecie, gdzie przeprowadza się badania nad rozkładem ciał w warunkach naturalnych. Natomiast wizyta w domu pogrzebowym daje wgląd we współczesny sposób balsamowania zmarłych i sposoby ich pochówku. W książce mamy również do czynienia z wieloma testami, jakie przeprowadza się za pomocą zwłok, chcąc zwiększyć prawdopodobieństwo przeżycia ludzi podczas wypadków drogowych czy lotniczych, przy czym dodatkowo badania te pomagają w ustalaniu przyczyn katastrof. Jest także część zatytułowana: Trup idzie do wojska, czyli Śliska etyka kul i bomb. Jest nawet, jeszcze bardziej kontrowersyjny, opis pewnego doświadczenia z przybijaniem zwłok do krzyża w celu udowodnienia autentyczności Całunu Turyńskiego oraz to, co o tym sądzi obecna medycyna, a cały następny rozdział zajmują rozważania na temat: Skąd wiesz, że nie żyjesz? — i historia naukowego poszukiwania duszy. Ponadto książka zawiera obszerny materiał na temat dekapitacji, reanimacji, transplantacji, leczniczego kanibalizmu oraz przybliża najnowsze propozycje „jak skończyć”, opisując metodę „redukcji wody” (będącą w zasadzie rozpuszczaniem ciał w ługu), a nawet wymienia projekt pochówku na zasadzie kompostowania zmarłych po uprzedniej liofilizacji, co może i brzmi dość groteskowo, lecz okazuje się być bardzo ekologicznym sposobem połączenia z naturą. Ostatni rozdział autorka poświęciła własnym decyzjom, tytułując go: Da czy nie da?. Oczywiście nie zdradzę jej stanowiska, chociaż po lekturze Sztywniaka to samo pytanie zadałam sobie, odpowiadając z miejsca: „Nie dam”. Cóż, na ogół jesteśmy przywiązani do swoich ciał i trudno tak z dnia na dzień zmienić poglądy, zwłaszcza że w naszej polskiej kulturze w dalszym ciągu egzystuje silna tradycja chrześcijańskiego pogrzebu. Ale w moim przypadku nie to przeważa. Ja się po prostu lubię i niezależnie od pełnej świadomości, że wówczas i tak nic mnie już nie będzie obchodziło, nie zdecydowałabym się narażać swojego biednego, służącego mi wiernie przez tyle lat ciała na przeróżne eksperymenty. Nawet dla dobra ludzkości, która notabene doskonale obejdzie się bez takiego poświęcenia. Będąc więc egoistką, zlecę rozsypanie moich prochów (przy dźwiękach bluesa) na jakimś uroczym leśnym zadupiu, a gwoli bycia praworządną — zaczekam łaskawie, aż będzie to dozwolone. Wracając do książki — wspomniałam we wstępie o poczuciu humoru. Dotyczy ono autorki, lecz proszę nie rozumieć tego, jako żartowania ze zmarłych. To po prostu subtelne, czasem ironiczne, lecz niezmiernie inteligentne przymrużanie oka, z jakim Mary Roach snuje liczne dygresje, przy pełnym zresztą szacunku dla bohaterów opowieści, bardzo porównywalnych skądinąd z Pacjentami Jurgena Thorwalda, choć z jedną, na pewno zasadniczą różnicą — brakiem zdolności do odczuwania bólu.

62

RECENZJE


To właśnie sprawia, że książka nie jest przerażającym opisem doświadczeń czy, jak niektórzy mogą odebrać, profanacji ludzkich ciał, ale czymś, co pozwala poszerzyć nie tylko wiedzę, lecz również przełamać pewne stereotypy myślowe. Podsumowując, warto się z nią zapoznać, choć dla mnie, a także dla tych, którzy lubią łączyć przyjemne z pożytecznym, zawsze będzie miała jedną, podstawową wadę — nie da się jej czytać przy jedzeniu.

63

RECENZJE


Układ z Panem Bogiem

Sabina Waszut

Myślę, że nie ma osoby, która choć raz nie próbowałaby dobić targu z losem, Bogiem czy przeznaczeniem. Pójść na układ z siłami, które w jej przekonaniu mają wpływ na ludzkie życie. Podobnie postępuje Krystyna, bohaterka najnowszej książki Ewy Kopsik Układ z Panem Bogiem. Jako malarka, kobieta obdarzona jest wysublimowanym poczuciem piękna. Patrząc na otaczającą ją rzeczywistość, oczami przyzwyczajonymi do obcowania z doskonałą formą, wyraźniej widzi wszechobecną brzydotę i prostotę. Krystynę odrzuca wszystko, co niedoskonałe i ułomne. Wychowywanie opóźnionej w rozwoju córki, tak dalece odbiegającej od marzeń, jest dla niej ciągłą walką z własnymi ideałami. Jest dramatem braku miłości tam, gdzie miłość zdaje się być obowiązkowa i nie Autor: Ewa Kopsik podlegająca wyborom. Tytuł: Układ z Panem Artystka nie potrafi dzielić swoich trosk z mężem. Wie, że wieczne Bogiem zadowolony z życia i ślepo ufający kobiecie Marek nie będzie w stanie Wydawnictwo: Replika zrozumieć, dlaczego w umyśle żony roją się myśli o odrzuceniu dziecka. Data wydania: 2012 Przyjaźń z sąsiadką również nie zaspakaja jej potrzeb, bo jakich emocji ISBN: 9788376741338 i wzniosłych rozmów można oczekiwać po miłej sprzedawczyni warzyw. Krystyna próbuje złapać oddech, wplątując się w romans z początkującym poetą. Jednak, po pierwszych uniesieniach, Robert okazuje się nad wyraz pospolitym wierszokletą. Zakompleksionym, odpychającym fizycznością. W końcu, udręczona kobieta podejmuje dramatyczną decyzję. Wchodzi w układ z Panem Bogiem. Coś za coś, szczęście za szczęście. Ale czy Wszechmocnemu można proponować grę? Czy można wymagać od niego spełnienia prośby, nawet w zamian za ostateczne poświęcenie? Czy można w ten sposób odzyskać spokój? Czy uda się to Krystynie? Układ z Panem Bogiem to książka, którą można odbierać na wielu płaszczyznach. Jest w niej zawarty poruszający dramat matki, która — niezależnie od powodów — nie potrafi pokochać własnego dziecka. Jest obraz niespełnionych artystów i ich bolesnego zderzania się z nieidealnym światem. Jest w końcu przeszłość, od której tak trudno się uwolnić. To książka trudna, zmuszająca do refleksji nad własnym życiem. Jedyne, co można zarzucić powieści, to delikatne przegadanie. Czasem słów wydaje się być za wiele. Mimo to, warto sięgnąć po tę pozycję. Być może czytelnikom uda się odnaleźć na jej stronach sposób na rozwiązanie własnych dylematów. Albo wyczytać ostrzeżenie przed drogami, którymi lepiej nie podążać.

RECENZJA

64


Szaleństwo

Sławomir Prochocki

Wojna to zawsze najgorsze wyjście. Konflikt zbrojny na terenach zamieszkanych przez ludność cywilną powoduje ofiary wśród niewinnych, nieuzbrojonych obywateli. Czasy, gdy na polu bitwy spotykali się wyłącznie żołnierze, minęły. Zasięg współczesnych środków rażenia bardzo znacząco rozszerzył strefę działań wojennych. Współczesne pole bitwy to miasta, wsie, niebo do wysokości kilkudziesięciu kilometrów. Jeżeli w jakimś kraju prowadzone są działania wojenne, to swym zasięgiem obejmują cały ten obszar. Bez wyjątku. Tak jest na Ukrainie. Na wschodzie kraju wojna dotyka wszystkich. Giną nie tylko żołnierze. Giną zwykli ludzie, obywatele Ukrainy. W środkach masowego przekazu dominuje prosty obraz sytuacji — najemnicy z Rosji walczą z ukraińską demokracją. Strzelają do cywilnych samolotów pasażerskich, zabijają ukraińskich żołnierzy, próbują rozerwać kraj na dwie części. Są źli, podstępni, to zwykli mordercy. Świat jednoznacznie ocenia ich działania i potępia. Potępia ich samych, ich popleczników, Putina i Rosjan. Domaga się sankcji, zdecydowanych działań, najlepiej militarnych, a co najmniej pomocy dla rządu w Kijowie. Ludzi po tej stronie świata ogarnęło szaleństwo, wszechobecna histeria. Do poprawności politycznej należy plucie na Rosję, Putina i tzw. separatystów. Czarno-biały obraz rzeczywistości dominuje we wszystkich mediach, rozmowy pt.: „Jak zatrzymać Putina?” lub — w łagodniejszej formie — „Gdzie zatrzyma się Putin?”, brzmią od rana do wieczora. Zachód kompromituje się, robiąc groźne miny, mieląc w ustach frazesy, ręce zaś trzymając biernie w pełnych pieniędzy kieszeniach. Żołądek podchodzi mi do gardła, gdy słyszę, jak dobrze odżywieni politycy krzyczą: „Szable w dłoń, panowie szlachta!”, a trzecie podbródki trzęsą im się w rytm sylab. Zamiast nadymać się, wyrażać zaniepokojenie i apelować, wysocy urzędnicy powinni zwlec zadki ze stołków i zabrać się za mediacje oraz pomoc humanitarną. To jednak wymaga czegoś więcej niż mielenia jęzorem przy lampce szampana, a oni niczego innego już nie potrafią. Kiedyś mądry człowiek powiedział, że świat wydaje się prosty tylko wyjątkowym idiotom. Miał rację. Wyobraźmy sobie następującą sytuację. Na Litwie, gdzie według różnych szacunków żyje od dwustu do trzystu tysięcy ludzi uważających się za Polaków, co stanowi niespełna 7% populacji kraju, w wyniku demonstracji ulicznych w Wilnie dochodzi do zmiany rządu. Nowe władze są wyraźnie antypolskie (przynajmniej w pojęciu naszych rodaków), zakazują w pierwszym dekrecie używania języka polskiego. Co prawda, niedługo ów dekret zostaje odwołany, ale niekorzystne wrażenie pozostaje. Nowy rząd nie chce integracji europejskiej, wyraźnie prze do unii z Rosją. W okręgu, gdzie odsetek polskiej ludności sięga 80% (obwód sołnecznicki) powstaje idea, aby sięgnąć po daleko idące przywileje autonomiczne. Władze Litwy nie chcą z nikim rozmawiać, najpierw buńczucznie nadymają muskuły, a następnie wysyłają w ten rejon wojsko. Propaganda wymyśla naszym rodakom od bandytów, separatystów i terrorystów. Ludność polonijna zostaje zbombardowana, ostrzelana z dział i moździerzy.

FELIETON

65


Zastanówmy się, jak wtedy postrzegalibyśmy sytuację. Jakich określeń użylibyśmy wobec wojska litewskiego. Kim byliby w naszych oczach urzędnicy z Wilna. A co dopiero sądziliby nasi rodacy, na których głowy sypałyby się litewskie pociski i bomby. Nacjonalizm zawsze płonie. Taka już ludzka natura, atawizm, który wciąż siedzi nam w głowach i tylko czeka na właściwą chwilę. Wystarczy odrobina tlenu, aby rozgorzał pełnym blaskiem. Nie ugasi się go wówczas, dosypując do ogniska granatów ani bomb lotniczych. Nie ugasi się krwią, choćby nie wiem, ile jej utoczyć. Jednocześnie trudno o to winić ludzi. Po prostu są, jacy są. Hitlera nie witali w Czechosłowacji przebrani niemieccy naziści. W kraju Basków czy na Sardynii to nie kosmici podkładali bomby i zabijali ludzi. Ani w Ulsterze. Nie wolno strzelać i zabijać, należy rozmawiać i często ustępować. Ale to dotyczy obydwu stron. A nie zapominajmy, kto w takim konflikcie zawsze jest silniejszy i że z tym większą uwagą powinien słuchać postulatów mniejszości. Demokracja i sprawiedliwość nie jest dana raz na zawsze. My przekonaliśmy się o tym w mniejszym wymiarze, gdy nasz rząd chciał zatwierdzić ACTA, a Krajowa Rada Telewizji próbowała wprowadzić restrykcyjne przepisy dotyczące umieszczania filmów w Internecie. Ludzie na całym świecie przekonują się, że ich rządy zazwyczaj prą do posiadania monopolu na władzę. Większe lub mniejsze tendencje „mocarstwowe” reprezentuje każde państwo. Dlatego że nie rządzą nami demokraci. Nawet jak dojdą do władzy, szybko się zmieniają. Na gorsze. Na terenach, na których obecnie trwa wojna w Ukrainie, odsetek ludności uważającej się za Rosjan sięga ponad 50%. Zdecydowana większość mówi po rosyjsku i traktuje ten język jako ojczysty. To wynik historycznych przesiedleń z czasów stalinowskich, ale stał się on faktem i nie ma co z tym dyskutować. Państwo ukraińskie nie działa. Przez ostatnie dziesięciolecia było rządzone przez złodziei, cwaniaków, w najlepszym razie idiotów. Ukraina jest bankrutem, panuje gigantyczny deficyt, zapasy gazu wyparowały nie wiadomo jak, nie płaci się żołdu i pensji. Trudno winić ludność o to, że ciąży w stronę wschodniego sąsiada, który sprawia wrażenie uporządkowanego i dostatniego. Ludzie mają demokratyczne prawa. Jeżeli jakaś znacząca część obywateli chce dla siebie pewnych autonomicznych przywilejów, obowiązkiem rządu centralnego jest ich wysłuchanie. Nawet jeżeli owi mieszkańcy są w mniejszości, ustrój zobowiązuje władze do uważnego przyjrzenia się ich postulatom. Demokracja to rządy większości przy poszanowaniu praw mniejszej części społeczeństwa. Tak brzmi definicja. Należy się jej trzymać. Gdy na wschodzie Ukrainy powstał silny trend do autonomii, a nawet separacji tej części kraju od reszty państwa — obowiązkiem rządu w Kijowie było wysłuchanie ludzi. Nie nadęte slogany, propaganda, zapowiedzi, że nie oddamy nawet metra ziemi. Gdy na ulice wychodzi dziesięciu chuliganów rzucających kamienie, to są tylko chuligani. Gdy wychodzi ich dziesięć tysięcy — to jest obywatelski protest. Nie można go zapałować. Powinniśmy brać naukę z rewolucji węgierskiej, z protestu w Czechosłowacji, wreszcie z naszego, polskiego podwórka. Tymczasem zarówno Zachód, jak i Kijów zapomnieli, jak zaczął się protest na Majdanie. Wschodnia Ukraina też ma swój Majdan. I snajperów berkutu, którzy do niego strzelają. Tylko tym razem berkut występuje w mundurach ukraińskiej armii. Nie dziwię się, że Rosja pomaga tzw. separatystom. To w większości cywile, bezładna banda uzbrojonych górników, sklepikarzy i rolników. Z kiepską dyscypliną, mizernym wyszkoleniem. Tak zawsze się dzieje, gdy na większym terenie rozpada się władza i przewodnictwo obejmują ludzie z pospolitego ruszenia. Następuje najgroźniejszy etap — dzika walka partyzancka. Rosja zbroi separatystów, być może posyła tam swoich żołnierzy, daje zaawansowany sprzęt z obsługą. Nie dziwię się, powtarzam. Dziwiłbym się, gdyby tego nie robiła. Zastanówmy się, jak my byśmy postępowali

66

FELIETON


w hipotetycznej, wyżej opisanej sytuacji na Litwie. Nawet teraz słuchać głosy o wspomaganiu rządu w Kijowie naszym sprzętem wojskowym. Zestrzelenie cywilnego samolotu pasażerskiego jest wielką tragedią. To właśnie skutek zbrojenia dzikiej bandy w nowoczesny sprzęt, wpychania małpie brzytwy do ręki. Nie ma na to usprawiedliwienia. Ale przypomnijmy sobie zestrzelenie cywilnego samolotu Iran Air przez amerykański krążownik w lipcu 1988 roku. Zginęło 290 osób. Podczas ćwiczeń wojskowych w 2001 roku ukraińska rakieta zestrzeliła samolot Sibir Airlines. Zginęło 78 osób. Ofiarą prawdopodobnie francuskiej rakiety padł włoski samolot pasażerski w czerwcu 1980 roku, nie mówiąc już o koreańskim boeingu, zestrzelonym 1983 roku przez sowieckie myśliwce. Wyszkolonemu wojsku zdarza się popełniać tragiczne pomyłki, co dopiero partyzantom, nawet jeśli są wspierani przez regularne oddziały armii rosyjskiej. Zbrodnicze zaniedbanie popełnili ludzie, którzy pozwolili na cywilny lot nad obszarem, gdzie szaleje wojna. Obwinianie Putina i separatystów nie ma sensu. Nikt nie zestrzelił samolotu specjalnie, to tragiczny zbieg okoliczności, za który odpowiada Organizacja Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego (ICAO) oraz Malasia Airlines. Sytuacja zestrzelenia boeinga przypomina zabicie reportera prasowego przez żołnierza, który, widząc w celowniku swej broni obiektyw aparatu fotograficznego, bierze go za lunetę karabinu snajperskiego i strzela. Za zdarzenie trudno winić zabójcę, odpowiedzialność ponosi ten, kto wysłał dziennikarza w rejon działań wojennych. Ukraina straciła Krym w najgłupszy sposób, w jaki mogła. Zamiast rozmawiać z mieszkańcami półwyspu, przeprowadzić referendum cywilizowaną metodą, dać swobody autonomiczne, skoncentrowała się wyłącznie na propagandowych ujęciach Turczynowa i Jaceniuka, którzy gromkim głosem grzmieli o bandytach i nieszczęściu Ukrainy. Obydwaj, jak i właściwie reszta władz ukraińskich, są ludźmi dobrze znanymi z poprzednich lat i poprzednich rządów. Zapowiadali walkę do końca, tymczasem sama ludność Krymu podjęła decyzję i nie odbyło się to w cywilizowany sposób, a na drodze dzikiego „referendum”, którego wyniki były znane z góry. Ukraina pozostawiła swoich żołnierzy na półwyspie bez zaopatrzenia, bez rozkazów, bez wsparcia. Oni sami byli tym przerażeni. Większość z radością powitała Rosję na swojej ziemi. Dziś nikt o Krymie już nie mówi. Nie twierdzę, że Rosja to kraj kwitnącej demokracji. Wszyscy pamiętamy, co działo się w Czeczenii. Ale takie właśnie są skutki wojny. Tragedie, morderstwa, masowe groby, zabici cywile, zbrodnie, krew i pożoga. Tak wygląda wojna, wystarczy spojrzeć na dzisiejszy Irak czy Afganistan. Dlatego należy wiele uczynić, aby jej uniknąć. Gigantyczną naiwnością byłoby sądzić, że we wschodniej Ukrainie strzelają do wojska tylko najemnicy i rosyjscy żołnierze. Równie dobrze można by uważać, że powstań śląskich dokonali poprzebierani Polacy z Pomorza, czy wojnę secesyjną z wojskami Unii prowadzili Francuzi. To w znacznej większości po prostu Ukraińcy, obywatele tego państwa. Co zrobił rząd w Kijowie, aby zapobiec konfliktowi? Co zrobił, zanim wysłał czołgi i samoloty na wschód Ukrainy? Zadajmy sobie to pytanie, zamiast pluć na Rosję, na Putina, zamiast dawać im ostatnią szansę numer 154 na uniknięcie poważnych sankcji ze strony Zachodu. Kijów powinien natychmiast przerwać działania wojenne i zacząć rozmawiać z ludnością zamieszkującą wschód kraju. To są w końcu także obywatele Ukrainy. Może jeszcze ktoś zechce go wysłuchać. Może. Dziś granice są umowne. Ludzie, pieniądze, towary przemieszczają się bardzo swobodnie po świecie. Wszyscy korzystamy z dobrodziejstw Unii Europejskiej i układu w Szengen. Dlatego administracyjne granice państw tracą na znaczeniu. Stosunki międzynarodowe coraz bardziej przenoszą się na niższy poziom, z pominięciem żyrandoli, oficjalnych bankietów i rzędów flag na międzypaństwowych uroczystościach. Coraz bardziej zyskują na znaczeniu lokalne społeczności, ich wzajemne stosunki i relacje. Dlatego tendencje mocarstwowe w zaawansowanej demokracji ulegają

FELIETON

67


znacznemu osłabieniu. Gdy Szkocja pragnie się odłączyć od Wielkiej Brytanii — rząd w Londynie mówi: „proszę bardzo”, i przeprowadza się referendum — w cywilizowany sposób, zgodnie z regułami demokracji. Gdy w latach sześćdziesiątych w Kanadzie prowincja Quebec dążyła do secesji, władze tłumiły owe tendencje siłą, co doprowadziło do wielu aktów terroru. W 1995 roku przeprowadzono referendum. Quebec niewielką większością głosów pozostał w strukturach państwa kanadyjskiego, choć cieszy się sporą autonomią. Gdyby Ślązacy chcieli odłączyć się od Polski, co powinniśmy zrobić? Ja bym negocjował. Przeprowadził uczciwe referendum. Gdyby wygrali niepodległość, zapewniłbym tym, którzy chcieliby mieszkać na terenie Polski, właściwe warunki życia. Fajnie by było, jakbym na Śląsk nie potrzebował wizy ani paszportu. Na pewno nie wysłałbym czołgów i samolotów bojowych. A Wy? Tłumienie tendencji separatystycznych nigdy nie wychodzi na dobre. Prędzej czy później dochodzi do rozłamu, czasem nad wyraz pokojowego, jak w przypadku Czechosłowacji, czasem tragicznie krwawego, jak w przypadku Jugosławii. Pamiętając o tym, musimy przyznać, że demokratyczne państwo ma obowiązek wysłuchania swoich obywateli, nawet jeśli zgłaszane postulaty nie zawsze zgadzają się z powszechnym pojmowaniem wzmacniania struktur państwa i samej państwowości. A nawet szczególnie uważnie powinno słuchać właśnie w takich przypadkach. Inaczej demokracja nie ma sensu.

68

FELIETON


Czer wone maki na Monte Cassino

Mirosław Śliwa

„My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor.” Józef Beck, mowa sejmowa z 5 maja 1939 roku

Honoru nie da się zadeklarować, bo honor to szczera i uczciwa postawa prawego człowieka, w każdej chwili gotowego odważnie bronić wartości, w które wierzy i które otwarcie wyznaje. O ile głupotą w życiu codziennym jest działanie bez namysłu, to zdarzają się takie chwile, takie ważne momenty, kiedy wszelka kalkulacja dotycząca właściwego zachowania w danej sytuacji jest dla człowieka honorowego niepotrzebna, a nawet niedopuszczalna. We wszystkich trzech natarciach na Monte Cassino, bronione przez elitarną, niemiecką 1 Dywizję Spadochronową oraz pułki wysokogórskie, natarciach, do których doszło w dniach 17-25 stycznia, 15-18 lutego oraz 15-25 marca 1944 roku, Amerykanie, Anglicy, Hindusi i Nowozelandczycy stracili łącznie 54 tys. żołnierzy. Ten potężny wysiłek i kolosalna danina krwi nie przyniosły niestety żadnego wyraźnego rezultatu. Po nieudanym trzecim natarciu generał Leese — dowódca brytyjskiej 8 Armii — zwrócił się do dowódcy 2 Korpusu Polskiego — generała dywizji Władysława Andersa — z propozycją, aby to Polacy zaatakowali wzgórze Monte Cassino. Generał Anders, bez konsultacji z naczelnym wodzem i niespodziewanie nawet dla samych Brytyjczyków, podjął się realizacji tego zadania. Dlaczego tak szybko przystał na ów projekt, mając przecież świadomość, jakie piekło czeka jego żołnierzy? Generał Anders nie był politykiem. Był żołnierzem. Wystarczająco jednak bystrym, aby rozumieć, nawet bez pełnej wiedzy na ten temat, jedynie na podstawie analizy sytuacji, że po konferencji teherańskiej (pierwsze spotkanie Stalina, Churchilla i Roosevelta w listopadzie i grudniu 1943 roku) sprawy polskie nie wyglądają wcale dobrze. Cóż, zadaniem żołnierza nie jest politykować, zadaniem żołnierza jest się bić. W każdym razie, pod koniec marca 1944 roku można się było spodziewać różnych scenariuszy zakończenia wojny i takiego układu sił w powojennej Europie, który mógłby stać się korzystny dla Polski. Poza tym, tak już jest, że wiara i nadzieja zawsze pozostają w niejakiej opozycji do rozsądku. Nam tutaj niech wystarczy, że Władysław Anders był dobrym Polakiem i dobrym dowódcą, a jego żołnierze po to wstąpili w szeregi 2 Korpusu, aby walczyć, a jak trzeba — ginąć za Ojczyznę. A że we Włoszech? Bicie wrogów Polski w każdym jednym zakątku świata było ich świętym, patriotycznym obowiązkiem. Oni tak to rozumieli. I dobrze rozumieli. Powtórzmy więc, że chociaż decyzją Wielkiej Trójki los niezależności naszego państwa został już

ESEJ

69


właściwie przesądzony, ci żołnierze i tak walczyli o wolną Polskę. Choćby istniało jedynie marzenie o wolnej Ojczyźnie, to bili się o nie, i to jak się bili! Do pierwszego natarcia 2 Korpusu na wściekle bronione przez Niemców wzgórze doszło w dniach 11-12 maja 1944 roku. Czy widzisz te gruzy na szczycie? Tam wróg twój się ukrył jak szczur! Musicie, musicie, musicie! Za kark wziąć i strącić go z chmur! I poszli szaleni, zażarci, I poszli zabijać i mścić, I poszli jak zawsze uparci, Jak zawsze za honor się bić. Ten atak został jeszcze przez jednostki niemieckie odparty i, niestety, okupiony dużymi stratami po polskiej stronie. Pozwolił on jednak Brytyjczykom, nacierającym równocześnie doliną Liri, przełamać niemiecką linię obrony. 17 maja Polacy zaatakowali ponownie. Runęli przez ogień, straceńcy! Niejeden z nich dostał i padł Jak ci z Somosierry szaleńcy, Jak ci spod Racławic, sprzed lat. Runęli impetem szalonym I doszli. I udał się szturm. I sztandar swój biało-czerwony Zatknęli na gruzach wśród chmur. Szturm oddziałów polskich zakończył się zdobyciem łańcucha wzgórz i nawiązaniem przez ich patrole kontaktu z żołnierzami angielskiej 78 Dywizji Piechoty. 18 maja w godzinach porannych patrol 12 Pułku Ułanów Podolskich, dowodzony przez podporucznika K. Gurbiela, dotarł do opuszczonego nocą przez Niemców klasztoru. Wraz ze zdobyciem Monte Cassino, niemiecka linia Gustawa została przełamana, z kolei droga z Neapolu do Rzymu stanęła otworem przed wojskami alianckimi. W bitwie straty 2 Korpusu wyniosły 924 zabitych, 2930 rannych i 345 zaginionych, a na stoku Monte Cassino znajduje się dzisiaj polski cmentarz wojskowy, na którym pochowany jest również generał Władysław Anders. Czerwone maki na Monte Cassino Zamiast rosy piły polską krew Po tych makach szedł żołnierz i ginął, Lecz od śmierci silniejszy był gniew! Przejdą lata i wieki przeminą, Pozostaną ślady dawnych dni! I tylko maki na Monte Cassino

70

ESEJ


Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi. Z pieśnią Czerwone maki na Monte Cassino wzrastałem w zasadzie od dziecka. Często nucił ją mój dziadek — śp. Leon Frost, żołnierz generała Andersa — człowiek prosty, acz mądry, solidny i prawy. Dobremu żołnierzowi tyle wystarczy. Dziadek Leon nie lubił opowiadać o wojnie, w ogóle był małomównym człowiekiem, ale pamiętam ten dziwny błysk w jego oczach kiedy śpiewaliśmy Maki. Była w tym i zaciętość, i poczucie godności. Po latach mogę z dumą powiedzieć o nim, że ten zwykły, cichy mężczyzna nigdy nie splamił swojego honoru, honoru żołnierza, honoru Polaka. Pozostał skromny i przyzwoity, bo dobremu człowiekowi tyle wystarczy Tekst tej poruszającej pieśni napisał Feliks Konarski, muzykę skomponował Alfred Schütz. Zarówno poeta jak i kompozytor byli artystami Teatru Żołnierza Polskiego, który działał przy 2 Korpusie. Pieśń powstała w nocy z 17 na 18 maja 1944 roku. Po raz pierwszy odśpiewana została już 18 maja, tuż po zwycięstwie, w kwaterze generała Andersa, a jej wykonawcą był inny żołnierz i muzyk, piosenkarz i aktor Gwidon Borucki. Oto jak autor wspominał to wydarzenie: „Śpiewając po raz pierwszy Czerwone maki u stóp klasztornej góry, płakaliśmy wszyscy. Żołnierze płakali z nami. Czerwone maki, które zakwitły tej nocy, stały się jeszcze jednym symbolem bohaterstwa i ofiary — i hołdem ludzi żywych dla tych, którzy przez miłość wolności polegli dla wolności ludzi (…)” W 1969 roku, w dwudziestą piątą rocznicę bitwy, Konarski dopisał ostatnią zwrotkę pieśni. Czy widzisz ten rząd białych krzyży? Tam Polak z honorem brał ślub. Idź naprzód – im dalej, im wyżej, Tym więcej ich znajdziesz u stóp. Ta ziemia do Polski należy, Choć Polska daleko jest stąd, Bo wolność krzyżami się mierzy – Historia ten jeden ma błąd. No właśnie — Bo wolność krzyżami się mierzy. Immanentną cechą wolności jest jej wysoka cena, cena często wyższa od ceny ludzkiego życia. Historia ten jeden ma błąd, ale taka jest natura rzeczy i jest to nie do przeskoczenia. W związku z powyższym, wręcz narzuca się pytanie: jaka jest ta nasza, dzisiejsza wolność, i czy ona w ogóle istnieje? „Nie ma darmowych obiadów” — jak mawiał M. Freedman. W historii ta zasada działa jeszcze mocniej niż w ekonomii. Czy można więc Polakom wmówić, że przyzwolenie na „róbta co chceta” z jednej, a pełzająca opresyjność prawno-administracyjna z drugiej strony jest wolnością? Czy egzystencjalną siódmą wodę po kisielu w pstrym anturażu, ten mętny, ciepławy płyn, który nie ma żadnego smaku, można nazwać wolnością? Nie znam dobrego określenia dla tego stanu rzeczy, chyba że nazwę to siermiężną, zasmarkaną samowolą, bez cienia poczucia odpowiedzialności, a na dodatek z przypadku. Poczuciem wolności jednak tego „czegoś” nazwać w żaden sposób się nie da. Dlaczego tak jest? Używając dużego skrótu myślowego, odpowiem: sprawiła to powszechna relatywizacja pojęć dobra i zła, prawdy i kłamstwa. Sprawili to ludzie, dla których świat taki, jakim

ESEJ

71


go Pan Bóg stworzył, świat uczciwy, świat tradycyjnych wartości jest światem nie do zniesienia. Myślę, że w gruncie rzeczy wielu z nas ten brak poczucia dumy narodowej, ten „w kółko Macieju” idiotyczny marazm mierzwy ludzkiej, tę permanentną bezsilność w obliczu jakichkolwiek problemów odczuwa podobnie, a zwłaszcza jeśli postawy dzisiejszych Polaków zderzy się z dumnymi, odważnymi i czystymi, pozbawionymi jednak zbędnego patosu postawami ludzi takich, jak żołnierze generała Andersa. Na koniec jeszcze jedno. Wiem, że w 2 Korpusie Polskim służyło i walczyło kilku mieszkańców ziemi jastrzębskiej, ale jest to, póki co, mało znana historia, która dopiero czeka na swoje odkrycie. W każdym razie, mieszkańcy naszego miasta powinni czuć dumę z faktu, iż maki na Monte Cassino czerwienią się również krwią dzielnych Jastrzębian.

* w tekście wykorzystano fragmenty pieśni Feliksa Konarskiego „Czerwone maki na Monte Cassino”, powstałej w nocy z 17 na 18 maja 1944 roku

72

ESEJ


GALERIA AUTORÓW

Paweł Kukliński

Anna Ch

udy

kilka Prowadzi otów, łych żyw równoleg , żeby nie ię starając s ą. się ze sob zmieszały , zależność ie n i lb ie W ierpi sje. Nie c e s b o i m r łe ka „wspania określenia częśliwie . Sz pociechy” ciata, na co zie mężata i d świecie cyfr. w dzień żyje

Rocznik ’86. Absolwent inżynierii chemicznej na UWM w Olsztynie i zarządzania jakością w poznańskiej WSB. Założyciel portalu o twórczości Terry’ego Pratchetta: Discworld. pl. Czyta, pisze, recenzuje – oficjalny recenzent Lubimy-czytać.pl. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec. Jego nazwisko można zobaczyć tutaj: Kryminalna piła. Błąd w sztuce oraz Światy Zajdla.

Renata Błażejczyk-L`Amico Większość dorosłego życia spędziła we Włoszech, gdzie pachnie bazylią, lecz brakowało jej powietrza przesyconego zapachem świeżo skoszonego trawnika przed rodzinnym domem. Wróciła, by znów tęsknić. Za bazylią. Na co dzień obcuje z liczbami, ale gdy zapada cisza lubi wracać do pierwszej miłości – pisania. Układa ciągi słowne, w których zawiera niewiadome ludzkich zachowań oraz logikę zdarzeń, nie zawsze zamykając równanie z matematyczną poprawnością, i z tego czerpie największą radość. Mogłaby powiedzieć, że pisze rzadko z braku czasu, prawda jest jednak taka, że wchodzi w świat kreowanych postaci tak głęboko, że traci kontakt z rzeczywistością.

Tomasz Mularski

Miłośnik dobrej prozy, szczególnie Stephena Kinga, oddałbym duszę Diabłu za jeden dzień w Świecie Pośrednim z Rolandem z Gilead... lub w miasteczku Twin Peaks z Audrey Horne i Donną Hayward. Poza pieniędzmi wydałem jednen e-book (Spod przymkniętych powiek - WiS P.Pufal). Mizantrop, lubię ciszę, towarzystwo trochę mniej, wciąż szukam wymarzonej pracy wśród nieboszczyków.

73


Izabela Kudasik Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce – podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO w Nowym Targu, studia pedagogiczne we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i synami mieszka w Rzeszowie. „Harmonia” wydała jej serię Suwaków terapeutycznych. Nomadyczna, czyli cygańska dusza, żyje dla wakacji, zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie pomaga jej przetrwać zimę.

Paulin

aR

utkow Prowa ska dzi bar dzo ek tryb ży stre c wykon ia, bo wszyst malny u kie pra Zapew je tuż przed c dedlajn e niwszy em so odpow iednią bie w ten sp . o d sób a wkę ad resztę r e c n z a a l su spęd iny, kompu za ter produk em i nie rob przed iz tywnyc h rzecz byt wiele pisze, y a tego im le potrzebny . Czasami puls j est je rywali zazwyczaj w j do posta marzen zacji. Ma ze ia, ale cztery ci ciężko bo trzy je speł w y m nić, a z miejs g ca, a c ają ruszenia zostać zwartym jes się t“ niedźw iedziem chcę ”.

Aldona Urbaniak Psycholog, weganka, wielbicielka piękna w każdej postaci. Od 1981 na emigracji w Austrii. Mieszka w Salzburgu, pięknym mieście nad połyskującą kolorem jade rzeką Salzach. Pracuje z ludźmi wielokrotnie upośledzonymi, od których uczy się żyć prawdziwie. Autorka książki Tęczowa Julenka

Dariusz Zajączkowski

Rocznik 68’, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.

74


Krystyna Habrat Najbardziej interesuje ją człowiek, dlatego wybrała zawód psychologa, ale namiętnie czyta literaturę piękną i w końcu sama chwyciła za pióro, by pisać o ludziach, ich marzeniach, lękach, kompleksach, miłości i powikłanym życiu uczuciowym. Mieszka w Katowicach, publikuje teksty w czasopismach literackich, radio i Internecie, np. na Portalu Pisarskim, w PKP-zinie, Pisarzach.pl i Krytyce Literackiej. Wydała pięć książek: Sprzedawca karykatur, Podręcznik czarownicy. Klatka Guliwera, Ta nadchodząca, Tu, gdzie spadł grad większy od jabłka, Krzyk o północy.

Mirosław Śliwa

Szuka prawdy o ludzkiej naturze w całej jej rozciągłości, od bestialstwa, tchórzostwa i egoistycznej mierności, aż po geniusz, heroizm i świętość. Nie lubi egzaltacji, której źródłem zawsze jest głupota. Od 2008 roku, na zaproszenie Stowarzyszenia Pokolenie oraz IPN-u, bierze współudział w projekcie Encyklopedia Solidarności. Od czasu do czasu publikuje na stronach Portalu Pisarskiego i JPI Jasnet. Rzeczy są takie, jak wyglądają. To proste stwierdzenie dotarło do niego zaledwie kilka lat temu. Żałuje, że tak późno.

Sławomir Prochocki

Karolina Kaszuba

Urodził się w Ełku, a od 1982 roku mieszka w Warszawie. Ukończył UW Fizyka (specjalizacja optyka kwantowa, 1988). Kiedyś prowadził własną firmę i wychowywał dzieci, teraz odpoczywa i jeździ po świecie, a każdą podróż relacjonuje na Facebooku. Swoje teksty — głównie science fiction — publikuje na łamach Nowej Fantastyki.

Rocznik ‘89, urodzona na trzy miesiące przed obaleniem komuny (przypadek?). Obecnie mieszka w Poznaniu, z wykształcenia biolog. Prowadzi introwertyczny tryb życia, rzadko się uzewnętrznia, lubi zatapiać się w morzu koców i literatury. Częściej słucha niż mówi, myśli przelewa na papier, lub — jak kto woli — monitor komputera.

75


Miladora

Monika Orłowska

Krakowianka, humanistka, wolnomyślicielka — z wykształcenia pedagog. Były sportowiec. Lubi się bawić literaturą, poezją, muzyką i malarstwem. Ma na koncie dwie wydane książki i dwa tomiki wierszy. Ulubione motto: Zawsze tkwi we mnie coś, co nie przestaje się uśmiechać (Romain Gary). Zamierza żyć długo i szczęśliwie.

Urodziła się w Krakowie w drugiej połowie XX wieku, lecz tak naprawdę zaczęła żyć w pierwszej dekadzie kolejnego. Jest anglistką, ale kocha też — z mniejszą lub większą wzajemnością — inne języki obce. Od zawsze „siedzi w książkach”. Jedne czyta, drugie pisze, a ostatnio także redaguje, recenzuje i tłumaczy.

Sabina Waszut (1979) Laureatka konkursów poetyckich, m.in. XXI OKP im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Wyróżniona w I Otwartym Turnieju Jednego Wiersza im. Barbary Dziekańskiej. Związana z Grupą Literyczną „NA KRECHĘ”. Publikowała między innymi w Magazynie Materiałów Literackich „Cegła” oraz w Śląskiej Strefie Gender. Recenzentka. W styczniu 2013 nakładem wydawnictwa Anagram weszła na rynek książka „Isabelle”, której jest współautorką. Meldunkiem i sercem chorzowianka.

Magdalena Sanocka

Mariusz Wieteska

Rocznik 1986. Z wykształcenia i zamiłowania germanistka, choć tylko w języku polskim wyraża siebie literacko. Lubi słońce, kwiaty i wszystkie odcienie koloru niebieskiego. Niepoprawna wielbicielka kotów.

Autor książek: Zielona wyspa, Ołowiany żołnierzyk, Pewnego dnia przyszedł do mnie…, Isabelle (współautor). Od 2010 roku związany z Portalem Pisarskim.

76


Anna RozwadowskaZając

Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania bibliofil. Zakochana w rodzinnym Gdańsku wieczna podróżniczka, obywatelka świata, wciąż poszukująca swojego miejsca na ziemi. Związana parantelą z Wielkopolską, publikuje w kwartalniku Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.

Juliusz Człowiek bez nazwiska. Ukrywa się przed światem w zamorskiej rezydencji. Żyje z dnia na dzień.

Marcin Wasiński Autor krótkich miniatur prozatorskich i poezji. Publikuje na Portalu Pisarskim, z którym jest związany od pięciu lat. Człowiek unikający wszelkich przejawów ekstremizmów religijnych i obyczajowych. W każdą niedzielę zbiera kamienie, tak na wszelki wypadek.

77


PATRONAT Y

Portal Pisarski — wyjdź z szuflady, stań na półce!

Wydawnictwo Psychoskok

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje.

78


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.