

Beatriz Serrano
Ogród rozpaczy ziemskich
Tłumaczenie
Ewa Ratajczyk
Wydawnictwo Znak
Kraków 2025
Tytuł oryginału
El desconento
Copyright © Beatriz Serrano, 2023
Copyright © Editorial Grupo Planeta, 2023
Projekt okładki
Planeta Arte & Diseño
Adaptacja okładki i stron tytułowych
Adam Gutkowski | goodkowskydesign.com
Ilustracja na okładce
© Ulas&Merve / Stocksy
Fotografia na wewnętrznej stronie okładki
Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich, ok. 1500, olej na desce,
Muzeum Prado, Hiszpania / Alamy Stock Photo
Fotografia autorki na skrzydełku
@Andrea Casino
Redaktorka inicjująca
Dorota Gruszka
Redaktorka prowadząca
Justyna Skalska
Opieka redakcyjna
Katarzyna Mach
Adiustacja
Bogusława Wójcikowska
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Justyna Jagódka
Łamanie
CreoLibro
Copyright © for the translation by Ewa Ratajczyk
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-407-0
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, Kraków 2025. Printed in EU
W dwa tysiące szesnastym roku Internet ogarnęła obsesja na punkcie wyglądu i samopoczucia angielskiej youtuberki o nazwisku Marina Joyce. Ta osobliwa kiczowata księżniczka o dziecinnym wyglądzie, z długimi blond lokami i wielkimi niebieskimi oczami, miała wtedy swoje pięć minut. Zamieszczała niewinne filmiki, na których przymierzała ubrania w pastelowych odcieniach, otwierała paczki z prezentami przysyłanymi jej przez różne firmy albo jadła słodycze, jej zdaniem egzotyczne tylko dlatego, że pochodziły z jakiegoś azjatyckiego kraju. Pośród tego, co oferuje Internet, często nie wiadomo, czy ogląda się treści erotyczne czy familijne (a może jedno i drugie naraz); społeczność obserwująca Marinę Joyce
była zróżnicowana w sposób zaskakujący: od małych dziewczynek marzących o noszonych przez nią różowych sukienkach po łysych pięćdziesięciokilkuletnich mężczyzn, prawdopodobnie masturbujących się do filmików, na których jadła lody.
Pod wpływem jednego z nagrań duża część obserwujących zaczęła zauważać subtelne zmiany w zachowaniu Mariny Joyce: na imprezie uśmiechała się do aparatu, prezentując wybrany na tę okazję strój, ale sposób, w jaki się obracała (ospały i apatyczny)
i w jaki odpowiadała na zadawane pytania (ze trzy sekundy później, niż zrobiłaby to osoba bez problemów ze zrozumieniem), okazały się dzwonkiem alarmowym. Tak narodziła się teoria spiskowa mówiąca o tym, że Joyce została porwana przez swojego chłopaka lub przez jakąś sektę (nikt nie wiedział jaką) i była wykorzystywana oraz zmuszana do zamieszczania nagrań wbrew swojej woli.
Internetowi detektywi przedstawiali dowody w postaci krótkich fragmentów filmów, w których –
jeśli zwróciło się uwagę – można było usłyszeć subtelne, wypowiedziane szeptem help me, dodawane rzekomo na etapie montażu, żeby w ten sposób prosić fanów o pomoc, a także urywków nagrań z Joyce patrzącą, jak się zdawało, w głąb pokoju, poza ekran,
jakby prosiła porywacza, by jej pozwolił odpowiedzieć na pytania obserwatorów. Niepodważalnym dowodem były według fanów także zrzuty ekranu z jej filmów – wydawało się, że na ramieniu lub nodze ma siniaki, zadrapania czy drobne ranki. Marina Joyce nadal sprawiała wrażenie sympatycznej i radosnej, ale na większości nagrań wyglądała na senną, oszołomioną lub odurzoną. Część zrzutów ekranu, zamieszczanych na rozmaitych forach lub na kontach na Twitterze poświęconych wyłącznie tej emocjonującej sprawie, ukazywała szczegóły służące ponoć youtuberce do przyciągnięcia uwagi widzów dzięki podprogowemu przekazowi, jaki miały nieść piękne lakierowane białe półki pełne gadżetów rozmaitych marek – zawsze wykorzystywała je jako tło dla swoich nagrań. Jej obserwatorzy i wszyscy ci, którzy dołączyli do hasztaga #SaveMarinaJoyce –trending topic przez wiele dni – w końcu wezwali londyńską policję, by przyszła jej na ratunek. Funkcjonariusze udali się do domu youtuberki, nie znaleźli niczego podejrzanego i odeszli. Myślę o Marinie Joyce w zimnej sali konferencyjnej, którą zarezerwowałam na zdalne zebranie z częścią zespołu z działu handlowego, żeby porozmawiać o kampanii bożonarodzeniowej. Myślę też o tym, że
gdyby zjawiła się tu policja, zaalarmowana przez jakąś bliską mi osobę, również nie znalazłaby niczego podejrzanego: jestem zwykłą dziewczyną w biurze, a ona była zwykłą dziewczyną w pokoju. Tylko prawdziwi fani zauważyliby zmiany zachodzące w moim zachowaniu ze spotkania na spotkanie, dzień po dniu, film po filmie. Rozmawialiby o tym na forach internetowych i tworzyli długie wątki na Twitterze.
Może nawet doprowadziliby do tego, że przez kilka dni stałabym się popularnym tematem. Dziewczyna, która kiedyś, jak się zdawało, dobrze się bawiła, kręcąc filmy, teraz wygląda na odrętwiałą, oszołomioną, a nawet odurzoną.
W moim przypadku nie myliliby się w żadnej z tych trzech kwestii. Kończy się sierpień, a ja przychodzę do biura, żeby zaoszczędzić na klimatyzacji. Jest poniedziałek, znowu. Nie posunęłam się w niczym, jeśli chodzi o projekty świąteczne, ale wiem, że potrafię przemawiać dostatecznie długo, żeby przekonać ludzi z działu sprzedaży, iż ruszyłam z pracą.
Kładę komputer, szklankę wody i mały notatnik na dużym stole ustawionym w taki sposób, żeby na moją twarz padało naturalne światło. Jeśli nauczyłam się czegoś od youtuberów, to właśnie tego, jak ustawić kamerę podczas spotkania. Chętnie wybieram ten
pokój, bo zapewnia neutralne tło. Po tym zebraniu mogłabym nagrać tutaj filmik z reakcją na wideo przedstawiające odruchy wymiotne kotów z powodu zapachu brokułów lub tutorial, jak wykonać makijaż nadający się i na rozmowę kwalifikacyjną, i na pierwszą randkę. Na kilka sekund przed połączeniem wyobrażam sobie, jak przywitałabym się ze swoją internetową społecznością obserwatorów podczas live’a, ale nie przychodzi mi do głowy żaden sposób powitania, który nie sprawiłby, że będę wyglądać na opóźnioną w rozwoju.
Dziewczyny z działu sprzedaży logują się o wyznaczonej godzinie i zaczynamy idiotyczny taniec sloganów, który poprzedza każde spotkanie w każdej firmie na całym świecie. „Co u was słychać?”; „Jesteście w Madrycie czy…?”; „Praca z plaży to nie praca”; „Dużo się dzieje, na szczęście”; „U mnie rewelacja”; „Dużo pracy, to dobrze”; „Widać już opaleniznę”; „To musi wypalić, choćby nie wiem co”; „Jestem do dyspozycji non stop”; „Masz tam gdzieś dzieci? Niech się pokażą… Jakie aniołki!” Uśmiecham się, wchodzę w interakcje, zmyślam. Rozmawiam o wakacyjnych planach, których nie mam, z nieistniejącymi ludźmi. Kilka dni w Marbelli u mojej przyjaciółki Pitu. Kolejne w San Sebastián ze swoim
chłopakiem. Choć nie wiem, czy nie jest za wcześnie, żeby nazywać go „swoim chłopakiem”, oświadczam tajemniczo. Tak, mówię, jest Baskiem, zawsze lubiłam facetów o wyglądzie drwala, wiecie. Wszystkie się śmieją. Proste żarty, typowe tematy, które odgrywają rolę orzeźwiającego aperitifu, choć bez alkoholu, i pozwalają oddalić moment przejścia do meritum.
Ktoś przejmuje pałeczkę.
– Dobra, dziewczyny, do rzeczy.
Spotkanie oficjalnie się rozpoczyna. Rozmawiają
o terminach, burzy mózgów, podkręcaniu tego czy owego, nadaniu efektu „wow”, zrobieniu wirala, pada nawet słowo „miazga”. Mówią o tym, czego w tym roku oczekuje od nas klient – jak zwykle: „dużo”, ale nie pojawiają się żadne konkrety. I że tegoroczna kampania bożonarodzeniowa jest ważniejsza niż wszystkie dotychczasowe. Przez cztery lata, odkąd pracuję w tej firmie, zawsze słyszałam, że aktualna kampania bożonarodzeniowa jest ważniejsza niż wszystkie dotychczasowe. Kiwam głową, marszczę czoło i mówię głośno: „Możesz powtórzyć, Monica?”, rysując w notesie Moleskine penisa trzymającego się pod boki chudymi rączkami. „Mamy jakieś wytyczne dotyczące szminki?”, pytam i pozwalam im przez kolejne dziesięć minut walczyć między sobą,
żeby ustalić, kto zadzwoni do klienta z prośbą o informacje, których tak naprawdę wcale nie potrzebuję.
Na głupotach upływa nam czterdzieści minut. Zabawa w biuro jest łatwa, jeśli się wie, jak grać. Praca to tylko rola do odegrania. Opanowałam ją perfekcyjnie: znam żarty, które pozwalają przełamać lody. Wiem, o co pytać, by wydawać się skupioną na celu i zaangażowaną. I wiem, co powiedzieć, żeby czas płynął szybciej i żebym do osiemnastej nie musiała praktycznie już nic robić.
Gdy one rozmawiają, otwieram Twittera i oglądam wyciszony filmik z szopem jedzącym tort urodzinowy przygotowany specjalnie dla niego. Są na nim trzy świeczki, szop jest wyraźnie przestraszony ogniem, więc człowiek zdmuchuje świeczki za niego, a zwierzak zaczyna zajadać tort małymi łapkami. Retweetuję post. Sprawdzam w Google’u, czy w mieszkaniu w Madrycie można trzymać szopa. Później sprawdzam też, jak długo żyją szopy, i dowiaduję się, że dziki szop żyje od dwóch do trzech lat, co wywołuje we mnie lekkie, nieoczekiwane rozczarowanie.
– Jak myślisz, Marisa, kiedy mogłybyśmy coś zobaczyć? – pyta jedna z dziewczyn.
Zamykam zakładkę z szopem i ponownie spoglądam na ekran. A właściwie patrzę na siebie w małym
kwadracie po prawej stronie monitora i utwierdzam się w przekonaniu, że to światło rzeczywiście byłoby świetne do nagrywania wideo, w którym zaprezentowałabym swoją rutynę pielęgnacyjną.
– Za cztery tygodnie – oznajmiam.
– Za cztery tygodnie? Za trzy tygodnie będziemy mieć drugą połowę września, a klient chce coś zobaczyć już teraz, chciałby zacząć przygotowywać budżet – reaguje inna.
Z chęcią odparłabym, że mam to gdzieś, jak zrobiłby każdy, kto szczęśliwie utrzymuje się z majątku przodków, ale ja nie mogę sobie na to pozwolić, zamiast tego teatralnie przewracam puste kartki leżącego obok mnie notatnika. Mamroczę: „Chwileczkę, coś posprawdzam”. Na jednej ze stron rysuję kolejnego malutkiego penisa. „Dajcie mi dwa tygodnie”, mówię w końcu i wszystkie są zadowolone.
Trik polega na wskazaniu najpierw daty z sufitu, a dopiero później tej, którą się miało na myśli, tak jak robią to oszuści lub sprytni sprzedawcy staroci na Rastro, żeby człowiekowi się zdawało, że zrobił świetny interes.
Żegnamy się z uśmiechami na twarzach pośród licznych „Dzięki” i kilku „Do następnego razu!”. Wylogowuję się z Zooma. Gardło mam tak suche,
że z trudem przełykam ślinę. Znów myślę o Marinie Joyce, siedząc przed własnym odbiciem na ekranie. Zdaje mi się, że gdyby ktoś odpowiednio zwiększył głośność na swoim laptopie, usłyszałby cichutkie help me i wezwał policję.
Mam trzydzieści dwa lata i od ośmiu lat pracuję w branży reklamowej, od czterech w tej samej agencji. Zaczynałam jako stażystka, później zatrudnili
mnie na etat copywriterki, a teraz zajmuję stanowisko średniego szczebla kierowniczego i mam absurdalny dyplom z angielskiego, który przydaje mi się tylko do tego, żeby się nim pochwalić na LinkedInie, bo angielskiego używam do odpisywania na zaczepki na Tinderze. Prawda jest taka, że nie umiem robić niczego konkretnego i nie wiem, jak znalazłam się w tym miejscu. Przypuszczam, że dzięki doskonaleniu gry biurowej, aż w końcu ludzie uwierzyli, iż jestem świetną specjalistką.
Moim zadaniem jest być miłą i mamić obietnicami. Czytam brief dotyczący gównianego produktu, jednego z wielu gównianych produktów, jak czerwona szminka, perfumy z kwiatową nutą, odkurzacz z małą końcówką, którą dzięki trójkątnemu kształtowi można wcisnąć w rozmaite zakamarki. Potem myślę o przyziemnych sprawach
zaprzątających głowy zwykłych ludzi – każdego, choćby miał się za najmądrzejszą owcę w stadzie: o braku urody, nieprzyjemnym zapachu pod koniec dnia, brudnym domu. Rynek generuje potrzeby, a moim zadaniem jest przełożenie ich na język zwykłych śmiertelników. Nie sprzedaję czerwonej szminki, ale ideę wywierania wrażenia, bycia piękną, bycia zapamiętaną, zostawienia śladu na kołnierzyku koszuli przystojnego mężczyzny. Nie sprzedaję perfum, ale nadzieję, że dzięki zapachowi zapadniesz komuś w pamięć, przyciągniesz uwagę, przestaniesz być szarą myszką, która każdego dnia marnuje dwie godziny na dojazdy do pracy i z powrotem. Sprzedaję nadzieję na to, że dziś, tak, właśnie dziś, dzięki perfumom o owocowej nucie przydarzy ci się coś niezwykłego. Nie sprzedaję entego odkurzacza, którego nikt nie potrzebuje – sprzedaję wizję ładnego, czystego domu, możliwości zrobienia zdjęcia uroczego małego kącika jak z Pinterestu i zamieszczenia go na Instagramie, żeby zyskać wiele polubień. Później przygotowuję koncepcję kreatywną, podobną do wszystkich innych wcześniejszych i późniejszych koncepcji kreatywnych, do wszystkiego, co już było i co będzie. The lipstick effect. Zapach wspomnień. Dom twojego
życia. Kupują ją ode mnie, płacą nam, otrzymuję gratulacje i wszystko zaczyna się od nowa.
Robię to samo od ośmiu lat i wiem, że to bezwartościowe. Wiem, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby zawody takie jak mój nie istniały. Wiem, że wykorzystuję ludzkie słabości i pragnienie awansu w społeczeństwie, w którym nie ma miejsca na awans. A wiem to, bo ja sama po ośmiu godzinach pracy i rozmowach o niczym, które wywołują ciąg myśli samobójczych niskiego kalibru (takich jak potraktowanie zszywaczem własnej dłoni, żeby móc wyjść ze spotkania prawdziwie i w całej rozciągłoś ci obrazującego słowo „nieskończoność”, lub wylanie na siebie wrzątku z biurowego czajnika, żebym mogła spędzić od pięciu do dziesięciu dni, leżąc do góry brzuchem), często wierzę, że rozwiązaniem wszystkich moich problemów jest prześladująca mnie przez cały dzień na każdej odwiedzanej stronie internetowej kwiecista sukienka z Zary, uszyta w Bangladeszu, którą w przyszłym sezonie z pewnością będą nosić miliony kobiet na ulicach. Ta sukienka sprawi, że stanę się inną kobietą, zmieni mnie ona w wiosenną, szczęśliwą, beztroską wersję mnie. Wiem, że kupując coś, płacisz za obietnicę lepszego życia. Wiem, że ja też wykorzystuję
przeciętność i pieniądze klientów, dla których największym aktem twórczym jest dodanie kolejnej komórki w dokumencie Excela.
Miarą mojego sukcesu zawodowego jest coś tak niewymiernego jak wpływ. Wpływem może być stworzenie czegoś wiralowego, o czym wszyscy mówią. Albo wymyślenie chwytliwej melodii, którą wszyscy nucą. Albo zdobycie jednej z prestiżowych nagród w branży reklamowej, liczących się jedynie u twórców reklam i klientów, którzy wydali majątek na anons z modelką, marzącą tak naprawdę jedynie o hamburgerze i przytuleniu. Prawda jest taka, że jeśli twoje reklamy wiszą na wszystkich stacjach metra, ludzie mogą częściej pytać o twoje perfumy na stoiskach w El Corte Inglés, ale nie sądzę, żeby „Zapach wspomnień” miał większy wpływ na decyzję o zakupie produktu niż „Zapach godny zapamiętania”. Jestem dobra w sprzedawaniu pomysłów klientom. Dzięki mnie wierzą, że są wyjątkowi, że ich produkt jest wspaniały i że dana kampania będzie przełomowa. Nadskakuję im, śmieję się z ich żartów, kokietuję ich. Klienci pracują dla marek, które nie chcą podejmować ryzyka, ponieważ nie mają ku temu powodów. Kiedy zajmują stanowisko w jakiejś sprawie, to dlatego, że wszyscy inni zajęli już w tej
sprawie stanowisko, więc czują, że to bezpieczne. Feminizm, zrównoważony rozwój, inkluzywność, różnorodność. I tak dalej. Nagle pojawia się marka z kremami antycellulitowymi i przeciwstarzeniowymi, która chce odejść od negatywnych skojarzeń związanych z produktem i skupić się na kobietach. Wtedy w kampanii nie będzie już chodziło o to, żeby przekonać kobiety, że są stare i potrzebują kremu lub że są grube i potrzebują kremu, ale że bez względu na to, jakie są, zasługują na ten krem.
Podkręcam na maksa klimatyzację w sali konferencyjnej i piszę mejl do przyszłorocznych studentów studiów podyplomowych na kierunku reklama w prywatnej uczelni, gdzie prowadzę zajęcia dzięki dyplomowi z angielskiego, który zamieściłam na swoim profilu na LinkedInie.
Drodzy przyszli Studenci i Studentki, w celu stworzenia ram organizacyjnych na rok akademicki, który rozpoczyna się we wrześniu, chciałabym przeprowadzić eksperymentalne ćwiczenie, żeby zbadać poziom grupy i ustalić metodologię pracy zespołowej.
Ćwiczenie polega na zastanowieniu się, jak zorganizowalibyście kampanię świąteczną du-
żej firmy kosmetycznej. Chcę, żebyście przemyśleli zarówno strategię (czas rozpoczęcia kampanii, terminy, harmonogram, plan działania itp.), jak i konkretne pomysły kreatywne dla czterech rodzajów produktów: perfum, szminki, produktu do pielęgnacji skóry dla kobiet po 40. roku życia oraz zestawu cieni do powiek. Ćwiczenie należy wykonać w ciągu trzech dni.
Dziękuję.
Podchodzę do dystrybutora w sali konferencyjnej i napełniam jeden z miniaturowych kubeczków świeżą wodą, którą wypijam, patrząc na Gran Vía. Wyobrażam sobie studentów czytających moją wiadomość z radością i z przeświadczeniem, że to ćwiczenie jest dla nich szansą wyróżnienia się spośród innych. Dopiero zdobyli dyplom magisterski, mają entuzjazm i radość życia. Ich rodziców stać na opłacenie im studiów podyplomowych, dzięki którym załapią się na bezpłatny staż w agencji z nadzieją, że w niej pozostaną. Ich rodziców stać na finansowanie dzieci, żeby mogły zyskać perspektywę zatrudnienia, na jakie inni nie mają szans. W ciągu
niecałego tygodnia przedstawią mi pomysły, a ja dokonam selekcji i objaśnię je mojemu zespołowi, aby na ich podstawie mógł przygotować prezentację. Przez tych kilka lat w zawodzie opanowałam również sztukę pracowania najmniej, jak to możliwe. W biurze jest niczym na polowaniu: im więcej się ruszasz, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że cię postrzelą.
Przed opuszczeniem cichej sali konferencyjnej jeszcze raz nalewam sobie wody. W gabinecie mam pełno plastikowych kubeczków, bo co chwilę korzystam z dystrybutora, żeby zaspokoić pragnienie. Często wyrzucam je wieczorem do kosza i sama wynoszę worek ze śmieciami, by ktoś z firmy nie pomyślał, że nie przejmuję się losem delfinów. Kubeczków jest tyle, że mogłabym zbudować z nich fort albo stworzyć jakieś abstrakcyjne dzieło sztuki – takie, na którego widok ludzie w golfach w neutralnych odcieniach i w okularach z dużymi rogowymi oprawkami kiwają głowami z aprobatą, a ci w ubraniach kupionych w hipermarketach wykrzykują, że coś takiego potrafiłby zrobić ich czterolatek. Mgliście pamiętam, że nie tak dawno, w ostatnie święta Bożego Narodzenia, firma dała nam w prezencie butelkę na wodę wielokrotnego użytku – jak nam powiedziano,
w związku z „zaangażowaniem się firmy w zrównoważony rozwój”. A tymczasem w biurze jest siedemnaście stopni, podczas gdy na zewnątrz termometr wskazuje trzydzieści osiem.
W sierpniu biuro jest opustoszałe. Część osób przebywa na urlopie, część pracuje zdalnie z przyjemniejszego miejsca i czasem odnoszę wrażenie, że tylko ja siedzę w Madrycie. Ale lubię to uczucie. Lubię sierpień w mieście, bo nikogo nie ma.
Zatrzymuję się przy biurku Natalii przed wejściem do swojego gabinetu. Natalia: blondynka, idealna fryzura w stylu długiego boba, sukienka w groszki z Zary, notatnik z rozmaitymi znacznikami, długopisy i zakreślacze w każdym kolorze z palety. Skuteczna, staranna, zawsze dyspozycyjna – łagodzi tym swoją całkiem uzasadnioną obawę, że z kreatywnością nie jest u niej najlepiej. Charakter w stu procentach korporacyjny. Natalia chce mi zaimponować i się przypodobać, wpatruje się we mnie oczami pełnymi blasku i nadziei, gdy przed nią staję. Czeka na swoją wielką szansę, a ja zawsze jestem gotowa jej ją dać. Wysyła mi mejle o ósmej wieczorem, a ja nigdy nie odpisuję. Zawsze jest w biurze, kiedy przychodzę rano, i zawsze zostaje „trochę dłużej”, kiedy wychodzę.
– Masz pięć minut? – pytam, wiedząc, że odpowie twierdząco. Byłaby skłonna spędzić ze mną resztę życia, gdybym ją o to poprosiła.
– Oczywiście.
– Potrzebuję kilku rzeczy do kampanii świątecznej. Obserwacji rynkowych: jak ludzie będą się zachowywać w te święta, kto ma największą siłę nabywczą, jakie produkty wzbudzą największe zainteresowanie –mówię i czuję narastającą nudę.
Natalia zapisuje zagadnienia w notatniku. Chce wypaść jak najlepiej i to mnie rozczula. Wiem, że odeśle mi idealnie wykonane zadanie. Wiem, że będzie opowiadać znajomym, jak wiele się nauczyła i jak bardzo kocha swoją pracę. Wiem, że jest jedną z tych osób, które nigdy nie będą się zastanawiać, czy spędzanie w pracy ośmiu, dziewięciu, dziesięciu czy czterdziestu siedmiu godzin dziennie to strata czasu i energii. Wiem, że sprawiają jej przyjemność dni spędzane w biurze, klimat w firmie, drinki po pracy w czwartki i piwko w piątki. Wiem, że bierze sobie do serca złote myśli w stylu: „Znajdź pracę, którą kochasz, a nigdy nie będziesz musiała pracować”. Wiem, że jej najlepszą przyjaciółką zostanie Sonsoles z działu kadr. Wiem, że wyjdzie za mąż, urodzi dzieci, kupi mieszkanko na przedmieściach,
w dzielnicy położonej być może w pobliżu lotniska, na osiedlu z basenem. Wiem, że w weekendy bę -
dzie się spotykać ze znajomymi, którzy również mają dzieci i mieszkają na osiedlach z basenami, możliwe nawet, że na tym samym osiedlu z basenem, i będzie się czuć osobą wyjątkową na każdej imprezie, bo wykonuje kreatywną pracę. Wiem, że takie życie niezmiernie ją uszczęśliwi, i ta świadomość wzbudza we mnie mieszane uczucia: smutek i ukłucie zazdrości, i niemal niekontrolowaną chęć jej spoliczkowania.
– Dobrze.
– Musisz też już zacząć przygotowywać prezentację. Kiedy wszyscy wracają z urlopu?
– Luis i Claudio w przyszłym tygodniu, Marta za dwa tygodnie.
– Poradzisz sobie sama?
– Chyba tak.
– Dziękuję, Natalio. Będę się mogła skupić na innych rzeczach – mówię lakonicznie i odwracam się na pięcie w kierunku mojego gabinetu.
Mój gabinet to przeszklona kabina z widokiem na całe biuro, urządzona tak, jak można sobie wyobrażać gabinet twórcy reklam: drewniany stół, na którym stoi klasyczna rzeźba pomalowana na fluorescencyjny kolor, krzesło w stylu skandynawskim, dwie
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA
ZAGLĄDANIE DO ŚRODKA
JEST NIEBEZPIECZNE 9
CZĘŚĆ
DRUGA
POZA BIUREM 281
CZĘŚĆ
TRZECIA
IN ITINERE 301
