

LONDYŃCZYCY Miasto i ludzie
Craig Taylor
EMMA CLARKE głos londyńskiego metra
Na początku były dość ambitne zlecenia dla BBC – czytanie poezji i prozy, tekstów dramatycznych. Potem jakoś niepostrzeżenie przeszłam do komedii. Tata zobaczył ogłoszenie w lokalnej gazecie: studio koło nas nagrywało reklamy. Wcześniej nie przyszło mi w ogóle do głowy, że można zarabiać na życie podkładaniem głosu. Wydało mi się to dziwacznym pomysłem i jakby nie całkiem poważnym zajęciem, ale tata powiedział, że powinnam im podesłać nagranie. Tak zrobiłam i zaprosili mnie na przesłuchanie. Wypadłam okropnie. Po prostu zgroza. Bo kiedy się czyta reklamy radiowe, trzeba bardzo mocno modulować głos, nikt normalny tak nie mówi i z początku nie mogłam się przemóc, czułam zażenowanie.
Potem w domu słuchałam komercyjnych stacji radiowych, spisywałam sobie reklamy i czytałam je na głos, żeby znaleźć własny styl, własny głos. Nauczyłam się różnych konwencji lektorskich: inaczej czyta się wyliczanki, inaczej reklamy promocji cenowych i tak dalej. Powiedzmy, że reklama dotyczy świątecznej promocji w sklepie ogrodniczym. Wtedy mówi się tak: „świeczki, rośliny doniczkowe”. [Przybiera swój głos aktorski – czystszy niż pozostałe, które słychać w pubie]. I tak dalej.
Trzeba umieć się bawić odcieniami, nadać każdemu produktowi trochę inne brzmienie. One nie mogą się zlewać. Najważniejsze są nie słowa, tylko cele marketingowe klienta. Nie chodzi o to, żeby wykrzyczeć listę towarów, liczy się przesłanie sprzedawcy: „Oto nasz asortyment. Spójrzcie, jaki wspaniały”. Ale trzeba to wyrazić tempem i modulacją. Człowiek na bieżąco uczy się swoich możliwości, lepiej poznaje własny głos.
Ćwiczyłam przez dwa lata. W międzyczasie prowadziłam rmę teatralną specjalizującą się w pisaniu i wystawianiu różnych miniaturek dla rm i instytucji. Nieraz to były poważne tematy: radzenie sobie z agresją i z przemocą, rozmowy z umierającymi krewnymi.
Przekazywanie złych wieści pacjentom w szpitalu. Dużo trudnej komunikacji interpersonalnej. Tym się zajmowałam.
A poza tym wprawiałam się w podkładaniu głosów, bo to szczególny rodzaj mowy, mocno stylizowany. Dobry lektor musi wiedzieć, kiedy mija pół minuty, a ile to dwadzieścia sekund. Trzeba w sobie wyrobić taki wewnętrzny stoper z dokładnością do dziesiątych części sekundy, a czasem i do setnych. Potrzebne jest idealne wyczucie czasu. Po dwóch latach poszłam znów do tej rmy i poprosiłam o drugą szansę. Przesłuchali mnie i zaczęli mi dawać zlecenia. Z czasem to się tak rozkręciło, że musiałam zrezygnować z rmy teatralnej.
KILKA LAT TEMU londyńskie metro spytało rmę produkcyjną, z którą współpracowałam, czy mogliby kogoś zarekomendować. Firma poleciła trzech mężczyzn i trzy kobiety, w tym mnie. Metro podeszło do sprawy bardzo poważnie, przez półtora roku testowali różne głosy na grupach fokusowych. Z tego, co pamiętam, czytaliśmy na próbę sześć kwestii: „Uwaga na odstęp” [między peronem a pociągiem], „Następna stacja…”. Każdemu głosowi nadano kryptonim – moim był „Marilyn”. Proces selekcji był rygorystyczny i nie wiem, co takiego usłyszeli w moim głosie, ale wybrali mnie. Czasem się zastanawiam, czy wynik badania fokusowego byłby ten sam, gdyby nazwano mnie Brenda albo Ethel.
Kiedy do mnie zadzwonili, siedziałam we włoskiej restauracji w Barnes na południowym zachodzie Londynu. Nie wierzyłam własnym uszom. Pomyślałam: „Jaja sobie ze mnie robicie”. Szczerze mówiąc, to wszystko ciągnęło się tak długo, że myślałam, że wybrali kogoś innego – ale nie, po prostu testy trwały w nieskończoność. Nie trąbiłam o tym na prawo i lewo. Nie jestem pierwsza do chwalenia się sukcesami. Chciałam, żeby się udało, i się udało. Potem minęły jeszcze kolejne miesiące, bo nie mogli się zdecydować w sprawie komunikatów. Naprawdę robili wszystko bardzo starannie. Pierwsza sesja trwała około półtorej godziny, nagraliśmy nazwy stacji, „Prosimy nie
pozostawiać bagaży bez opieki” i podstawowe komunikaty związane z bezpieczeństwem: „Proszę odsunąć się od drzwi”, i tym podobne. W gruncie rzeczy nie ma tego aż tak wiele. No bo na ile sposobów można powiedzieć: „Następna stacja: Oxford Circus”? Chociaż pamiętam, że poproszono mnie o kilka wersji Marylebone. Nie mogli się zdecydować, jak to się wymawia: marlebołn, merylebołn, merylibołn czy może merylebon. Musiałam nagrać wszystkie warianty wymowy. Chyba w końcu wybrali merylebołn.
Nagrywaliśmy linię po linii, bo różne linie w londyńskim metrze podlegają różnym jednostkom organizacyjnym i trzeba zachować między nimi spójność i ciągłość. Mam słabość do tych wszystkich nazw, naprawdę. Szczególnie podoba mi się „Piccadilly Circus”. Lubię ten rytm: „Piccadilly Circus”. Bardzo też lubię „ eydon Bois” (tejdyn bojz).
„Uwaga na odstęp” było w miarę łatwe, chociaż i tak nagraliśmy kilka wersji. Nie chciałam, żeby to brzmiało zbyt groźnie, nie chciałam, żeby ludzie wyobrażali mnie sobie jako dominę w lateksowych butach do połowy uda. Chodzi przecież o to, żeby ostrzec ludzi przed niebezpieczeństwem, a nie zmrozić im krew w żyłach.
Od początku do końca trzymaliśmy się wzorcowej wymowy brytyjskiej, bez londyńskich naleciałości. Liczyła się przede wszystkim klarowność, żeby ludzie, którzy będą słuchać tych komunikatów, rozumieli je od razu i nie mieli żadnych wątpliwości. Wydaje mi się, że to była słuszna decyzja. Uwielbiam lokalne akcenty, ale była obawa, że obcokrajowcy będą mieli większe problemy ze zrozumieniem lokalnego akcentu. Wymowa wzorcowa to był najbezpieczniejszy wybór. Na co dzień jednak tak nie mówię. Gdybym używała tego akcentu w pracy, nie dostałabym żadnego zlecenia, bo klienci rzadko o niego proszą. Natomiast o mój normalny północny akcent proszą tylko, jeśli wcielam się w osobę, która wyraża swoją opinię na temat jakiegoś bardzo prozaicznego produktu. Wie pan, farby gruntującej do drewna albo czegoś w tym rodzaju. Ostatnio jest coraz większa moda na używanie akcentów regionalnych w kampaniach ogólnokrajowych. Akcent z północy kojarzy się z wiejskością,
solidnością, zdrowym rozsądkiem. Cockney – z ulicznym sprytem i zuchwałością.
Nagrałam też różne komunikaty awaryjne w razie wystąpienia usterek technicznych. „Ten pociąg nie zatrzymuje się na stacji…”. Kiedy czytałam te zdania, bardzo się pilnowałam, żeby w moim głosie nie wybrzmiała niechcący jakaś nuta triumfu czy złośliwej satysfakcji. To ważne, żeby głos był wyraźny i empatyczny, a jednocześnie stanowczy i troskliwy. To jest do zrobienia. Mówimy o subtelnościach, ale to naprawdę słychać – te wszystkie różne odcienie. Mogę na przykład powiedzieć: „Następna stacja: Oxford Circus” [napina mięśnie twarzy i nadaje słowom suchą, wręcz nieprzyjemną nutę], czyli wyraźnie, czysto, ale bez uczucia. Mogę jednak to samo powiedzieć inaczej [twarz jej się rozluźnia, oczy powiększają, głos brzmi teraz ciepło, miodowo] i wtedy jest milej, gościnniej. Różnica
jest w tonie, w wymowie spółgłosek. Lektor ma duże pole manewru. Na przykład głoski wybuchowe – py, by, gy, ty. Gdy zależy ci na dobitniejszym brzmieniu, wymawiasz je ostro. A jeśli ma być łagodniej, to je rozmywasz. Liczy się też sposób użycia rezonatorów znajdujących się w głowie. Jak trzeba coś powiedzieć czystym, biznesowym tonem, wykorzystujemy rezonatory w górnej części głowy. Ale jak ma być cieplej, to będziemy mówić inaczej, o taaak. Dobry lektor musi to wszystko wiedzieć, żeby odpowiednio panować nad głosem.
No więc starałam się, żeby w tych komunikatach pobrzmiewał ton gościnności. Zadałam sobie pytania: W jakich okolicznościach ludzie będą słuchać mojego głosu? I jak się będą wtedy czuli? Czy będą zadowoleni z tego, że są w Londynie? Czy będzie im towarzyszył strach?
Czego będą doświadczali, gdy usłyszą mój głos? Skąd się tu wzięli, dokąd zmierzają? Ciekawa sprawa. Robiłam nagrania dla rozgłośni szpitalnych i to jest dziwne uczucie, jak człowiek sobie pomyśli, że umierający ludzie słuchają jego głosu. Bardzo dziwne. Stajesz się ich niewidzialnym towarzyszem. Ścieżką dźwiękową do ich życia. Myślę sobie: „Boże, tych wszystkich ludzi, którzy będą musieli czekać na spóźniony pociąg, mój głos na pewno będzie doprowadzał do szału”.
RUBY KING hydrauliczka
Do Londynu przyjechałam uczyć się tańca. To był początek lat osiemdziesiątych, byłam pierwszą czarną dziewczyną w moim college’u. Przyjechałam z zamiarem zostania wielką gwiazdą. Pamiętam, jak szłam Oxford Street i mówiłam obcym ludziom: „Zostanę gwiazdą. Przepraszam! Zostanę gwiazdą. Zostanę… Przepraszam! Przyjechałam”. [Śmiech].
Żeby było śmieszniej, już po tygodniu płakałam mamie do słuchawki: „Jest okropnie, wszyscy są okropni”. Bo nie umiałam gotować! Nie umiałam gotować, nie potra łam nic zrobić. W domu gotowałam dla całej rodziny, niedzielną pieczeń i różne takie, jestem najmłodsza z sześciorga rodzeństwa. Ale potem przyjechałam do Londynu i musiałam wszystko robić sama. Jadłam w kółko pieczonego kurczaka z pieczonymi ziemniakami, tyle umiałam zrobić, bo wystarczyło dać wszystko do jednego naczynia, wsadzić do piekarnika i być dobrej myśli. No więc po tygodniu mówię mamie [płaczliwym głosem]: „Proszę, pozwól mi wrócić do domu”, a mama: „Nie, nie, przecież tego chciałaś, chciałaś uczyć się tańca. Spróbuj zostać do końca semestru. Jak dalej będziesz niezadowolona, to wrócisz”. No więc zostałam do końca semestru, przyjechałam do domu i pomyślałam sobie: „Okej, chcę wrócić do Londynu”. Mama miała rację.
ŚPIEWAM I WYSTĘPUJĘ JUŻ DWADZIEŚCIA PARĘ LAT. Nigdy nie jestem obsadzana w roli amantki, zawsze gram śmieszną grubaskę. W Fame grałam Mabel Washington. W Carmen Jones byłam Frankie. To zawsze są role charakterystyczne, ale ja takie uwielbiam. Wiele lat temu zagrałam w lmie pod tytułem Rycerze i szmaragdy jako niewydarzona mażoretka. Orkiestra była w stu procentach czarnoskóra, a ja byłam jedyną dziewczyną, której to wywijanie kijkiem nie wychodziło. Potem jeszcze zagrałam w lmie Dryblas z Je em Goldblumem.
Doszłam do wniosku, że może już wystarczy robienia za niewolnicę. Grałam w Porgym i Bess i było miło… bo cała obsada była czarna,
byliśmy wszyscy razem. Ale być niewolnicą… Robię się już na to odrobinę za stara. Więc mówię mojej agentce: „Nie chcę już grać niewolnic. Będę nieszczęśliwa, jeśli znów dostanę taką rolę. Koniec z »Tak jest, proszę pana« [z akcentem z głębokiego południa USA]”.
Po tym Porgym i Bess zadałam sobie pytanie: Co teraz? Będę kładła tynki? Zostanę pilotką? Ach, nie, ten pomysł szybko umarł. Po prostu pomyślałam, że byłoby mi do twarzy z naramiennikami! Stewardesa?
Nie… nie mam cierpliwości do parzenia herbaty. I jeszcze użerać się z paskudnymi ludźmi? „To już było”, pomyślałam. Aż w końcu tra łam na kurs hydrauliki i to było dokładnie to, czego szukałam.
Na rynku nie ma kobiet hydraulików. Po prostu nie ma. A jak się z ludźmi pogada, to się okazuje, że każdy chciałby hydrauliczkę. Jak ktoś ma mi łazić w buciorach po domu, to wolę, żeby to była kobieta, a nie mężczyzna.
Każde zlecenie jest inne. Nigdy nie mam pewności, jak ludzie zareagują, zawsze się liczę z tym, że… no wiesz, czasem ktoś otwiera drzwi i widzę to w jego oczach: „Yyyy…”. Uważam się za osobę otwartą i bezproblemową. Ale obcy człowiek, który mnie nie zna, widzi tylko czarną kobietę w kombinezonie, z dredami wystającymi spod chusty. Niektórzy czują się wtedy nieswojo. Miałam nawet taki pomysł, żeby chodzić do klientów w sexy wdzianku. [Śmiech]. I zarywać do pięknych znudzonych gospodyń. Gospodyń poznaję dużo, ale większość nie jest ani piękna, ani znudzona. No, może są znudzone, ale nie aż tak! [Śmiech].
ZAWSZE GDY JESTEM U KOGOŚ W DOMU, zastanawiam się, jak ma zrobione rury w kuchni. I zaglądam z ciekawości. A potem się zastanawiam, czy dałoby się to zrobić lepiej, trochę bardziej te rury schować, bo w hydraulice chodzi przecież o to, że rury są, ale ich nie widać. Powinny być zrobione schludnie, porządnie. I właśnie dlatego uważam, że kobiety nadają się do tej roboty lepiej niż mężczyźni.
W starych domach są stare rury ołowiane. Przecinanie takiej rury to koszmar, bo trzeba użyć piły do metalu, nie wystarczy zwykły
przecinak. Najpierw człowiek musi się napiłować, a potem jeszcze połączyć ołowianą rurę z miedzianą, co też nie jest łatwe. Nie znoszę tego. A jednocześnie od zawsze mam słabość do rur ołowianych. Czasem się zastanawiam: „Jak stara jest ta rura?”. Rury zaczęto kłaść w epoce wiktoriańskiej, ciekawe, jak to było w czasach sprzed kanalizacji. Intryguje mnie to, ale kiedy wchodzę do czyjegoś domu, ani na chwilę nie zapominam o tym, że klient chce, żebym była tam jak najkrócej. Muszę znaleźć i ocenić problem, a potem od razu wziąć się do pracy, nie mam czasu na rozmyślania. Jest problem i trzeba go rozwiązać.
Najbardziej odpowiada mi praca z ludźmi, ale przyzwyczaiłam się do pracy w pojedynkę. Biorę radio, słucham programu siódmego. Tego też nikt się nie spodziewa. Pytam: „Czy będzie państwu przeszkadzało, jeśli włączę radio?”. „A czego będzie pani słuchać?” – bo myślą oczywiście, że słucham jakiejś łupanki. A ja wtedy oznajmiam [miękki głos]: „Programu siódmego, mają świetne słuchowiska”. „A, tak, proszę bardzo”.
Łatwiej mi się skupić, kiedy coś do mnie gada. No i wtedy klient nie musi słuchać mojego sapania. Raz, jakoś na początku, zdarzyło mi się, że skakałam i przeklinałam i nagle zobaczyłam to w lustrze. Są takie chwile, kiedy mówię sobie: „Uspokój się. Musisz się uspokoić”, ale mówię to po cichu: „Musisz się uspokoić, Ruby. Inaczej nigdy tego nie skończysz”. Uspokajam się, kończę robotę i mówię sobie: „Brawo, Ruby! Dobra robota”. Parę tygodni temu poprawiałam po kimś fuszerkę. To było coś okropnego. Polacy rozgrzebali wszystko i się zawinęli. Posklejali popękane rury, a tam gdzie przeciekały – zarzucili cementem, bo myśleli, że to rozwiąże problem. Oczywiście nie rozwiązało. Musiałam po nich poprawiać, zrobić wszystko od nowa. Włącznie z murarką! Pomyślałam: „Nigdy tego nie robiłam, jestem hydrauliczką!”. Ale rozebrałam wszystko, a potem zamurowałam. Zrobiłam wtedy kawał dobrej roboty. Kobieta wyszła z domu, a ja powtarzałam sobie: „Dam radę, dam radę”.
Lubię ten zawód, właściwie to uwielbiam. I jeszcze bardzo mi się podoba, że jak dawniej mówiłam ludziom, że śpiewam, to wołali: „Ale super!”. A teraz mówię, że robię hydraulikę, i też wołają: „Ale super!”.
Tytuł oryginału
Londoners: e Days and Nights of London Now – As Told by ose Who Love It, Hate It, Live It, Left It and Long for It
LONDONERS
Copyright © 2011, 2012, Craig Taylor
All rights reserved
Copyright © for the translation by Łukasz Witczak
Projekt okładki
FUEL
Adaptacja oryginalnego projektu okładki
Karolina Korbut
Fotogra a autora
© Mayita Mendez
Mapa Londynu na wyklejce
max_776 / Adobe Stock
Redaktorka nabywająca
Milena Rachid Chehab
Redaktorka prowadząca
Aleksandra Grząba
Adiustacja
Anastazja Oleśkiewicz
Korekta
Kinga Kosiba, Sylwia Chojecka
Skład
Daniel Malak
ISBN 978-83-240-8396-1
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl
Wydanie I, Kraków 2023
Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A.
Chciałem znaleźć ludzi, którzy śnili o Londynie, zmagali się z Londynem, zostali przez niego nagrodzeni albo skrzywdzeni. Ludzi, którzy spędzili w nim jeden dzień i wzięli nogi za pas. Ludzi, którzy nigdy nie wyjechali. A może również takich, którzy na co dzień zajmowali się miejskimi sprawami, wprawiali to miasto w ruch.
Co łączy właściciela galerii sztuki, krematora, pracownicę klubu nocnego i hydrauliczkę?
To oni, wspólnie z milionami innych ludzi, tworzą jedno z największych miast świata. Dla jednych Londyn jest tylko tłem opowieści, dla innych – głównym bohaterem.
Tylko dzięki tej książce można dowiedzieć się, jak wygląda casting na głos londyńskiego metra, gdzie kupują peruki brytyjscy adwokaci i jakie najskrytsze fantazje spełnia kobieta pracująca jako domina.
Cena 59,99 zł