Boże, Beata!

Page 1

Boże, Beata!

tu kradną taryf

Stoimy na przystanku i czekamy na autobus, który zawiezie nas prosto do Ciechocinka. Słońce praży niemiłosiernie, aż mi się wilgotno pod pachami robi. Dobrze, żem się ubrała w jasną bluzkę, to aż tak plam nie będzie widać.

Podjeżdża całkiem nowoczesny biały ogórek na kółkach, z którego wysiada mężczyzna, prawdopodobnie drugi kierowca, co to sprawdza bilety i pakuje walizki do schowka. Miejsca nie są na szczęście numerowane, więc po zdaniu bagażu wspinamy się po stromych schodach i siadamy mniej więcej na środku autobusu. Wiadomo, najbezpieczniej.

Kiedyś u fryzjerki podsłuchałam, że największe prawdopodobieństwo zginięcia w wypadku jest podczas siedzenia z przodu bądź z tyłu pojazdu. Ponoć dotyczy to też samolotu, ale tam to chyba nie ma znaczenia? Toć jak taka

27

maszyna spadnie z wysokości nawet nie wiem ilu kilometrów nad poziomem morza – czy czegoś tam, w czym się liczy – to mało kto przeżyje.

Fotele są znacznie wygodniejsze niż w pociągu, a z wywietrznika nad głową leci przyjemny wiaterek. Kusi mnie, żeby zostawić go skierowanego na mnie, ale znając życie, to posiedzę chwilę i mnie zawieje. Przekręcam pokrętło, by zamknąć wypływ powietrza. A może odpływ? A co ja, Wisła, żebym się znała?

– Autokar nie jedzie bezpośrednio pod sanatorium, to może weźmiemy taryfę pod ten Bursztynek? Co się będziemy z bagażami tułać? Kierowca nam wciągnie i wyciągnie te toboły – proponuję chwilę po ruszeniu. – Wyjdzie taniej.

Elwira jest zachwycona pomysłem, ale jakoś tak aż za bardzo, jakbym jej życie uratowała. No i dalej dziwnie się zachowuje. Łazi jakaś taka spięta, zgadza się na wszystko, co zaproponuję, a patrzy na mnie z wdzięcznością, jakbym jej rękę podawała na bagnie czy innym trzęsawisku. Może nie chciała narzucać wydawania pieniędzy na podwózkę albo po prostu o tym nie pomyślała. Ja marzę, żeby być już na miejscu, plecy dają się we znaki od siedzenia. Gdybym całą drogę stała, to bolałyby mnie nogi. I tak źle, i tak niedobrze, jakiej by człowiek pozycji nie przyjął, to i tak się zwinie z bólu niczym naleśnik. Oj, zjadłabym naleśnika.

Na myśl o jedzeniu wyciągam kanapkę, tym razem trafiam na wędlinę i pomidora.

28

– Tyś coś jadła? – Odwijam folię aluminiową i odgryzam kęs.

– Tak, śniadanie w domu, ale przecież ja w Tczewie

wsiadałam, to jeszcze nie zdążyłam zgłodnieć. Wzięłam tylko banana na wszelki.

Teresa kiedyś mówiła, że ponoć pocieranie zębów wewnętrzną stroną skórki od banana je wybiela. W sensie zęby, nie banany. Ja nie próbowałam, bym jak jaka małpa wyglądała. Zdarza się natomiast, że jak kupuję kiść bananów, to wieszam je w kuchni na wieszaku na ubrania. One wtedy myślą, że są ciągle na drzewie albo jakiej palmie i tak szybko nie dojrzewają. A jak jest miejsce, to najlepiej nad zlewem wieszać, bo woda paruje i mają jak w jakiej Puszczy Amazońskiej czy tam Białowieskiej.

Autobus wtacza się na parking i hamuje tak mocno, że prawie uderzam głową w przedni fotel, tymczasem Ruda nawet nie drgnęła. Ha! Czyli jednak jest cięższa ode mnie.

Wysiadamy na nierówny chodnik, a następnie podchodzimy pod schowek, żeby nam wydali bagaż. Odbieramy walizki i rozglądamy się za taryfą. Idziemy w kierunku zielonej hondy… a może to hyundai? W każdym razie coś na h. Może to być nawet honolulu, ważne, żeby dowiózł nas bezpiecznie do ośrodka.

– Pospiesz się, Elwira, bo przecież zara ktoś nam sprzątnie taksówkę przed nosa, a drugiego samochodu nie widzę. – Oglądam się do tyłu i widzę Rudą, która co chwilę przystaje, by zetrzeć pot z czoła. Z takim tempem to

29

będziemy na miejscu dopiero jutro. Jeszcze człapie w tych sandałach jak babcia klozetowa.

Jestem już blisko auta, prawie łapię za klamkę, kiedy nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, zza rogu wyłania się jakiś mężczyzna, który szybko jak perszing pakuje swoją walizkę do bagażnika i wskakuje do auta. Samochód odjeżdża i zostawia za sobą niewielki obłok kurzu i piachu, a mnie stojącą w nim i kaszlącą.

– A żebyś sobie rękę przytrzasnął tym bagażnikiem przy wysiadaniu! – krzyczę za oddalającym się pojazdem.

– Co za cham! Przecież na pewno widział, jak idziesz prosto do auta. – Elwira w końcu do mnie doczłapała. Rozgląda się wokół, ale na parkingu nie stoi już żadna taryfa. –No pięknie, teraz trzeba będzie znaleźć numer do jakiejś infolinii taxi albo poszukać autobusu.

Patrzę na Elwirę spod byka. Jeszcze czego! Taka wnerwiona nie będę wsiadała do żadnego transportu publicznego, jeszcze mnie wezmą za jaką wredotę, co to przyjechała psuć wyjazd kuracjuszom.

Cofamy się do przystanku, tam znajdujemy numer na infolinię. Elwira dzwoni i zamawia taryfę, która ma podjechać za piętnaście minut.

– Mam nadzieję, że ten chłop miał ważny powód, żeby tak gnać.

– Ja też. Na przykład swój pogrzeb – mruczę pod nosem, ale moja kompanka nie słyszy, co właśnie powiedziałam.

30

Może i dobrze, choć przecież ja nigdy w życiu nikomu źle nie życzę. Zazwyczaj.

Wsiadamy do samochodu i ruszamy w kierunku Bursztynka. Jedziemy powoli, co dobrze świadczy o naszym kierowcy. Tamten już pewnie leży gdzieś w rowie. Z radia cichutko płynie Bracka Grzegorza Turnaua, co z automatu umila podróż. Kierowca nie przełącza stacji, widać, a raczej słychać, że ma dobry gust muzyczny.

– W dwa tysiące czwartym żem była na koncercie Turnaua, ach, co to był za wieczór, mówię ci, kochana! –Klaszczę w dłonie i dostrzegam w lusterku podniesione, krzaczaste brwi kierowcy. Co on taki zdziwiony? W Ciechocinku mieszka i nie wie, że ludzie żyją wspomnieniami? Na pewno woził takich, co to pamiętają jeszcze występy Hanki Ordonówny.

Ruda znowu nie reaguje, tylko mocniej ściska torebkę.

– No nie bądź taka płochliwa, widzisz, że pan kierowca uprzejmy. Co ty, dorobek życia na tych kolanach trzymasz? Nie bój żaby.

Samochód przejeżdża przez bramę, obok której na szyldzie widnieje złotawy napis SANATORIUM UZDROWISKOWE BURSZTYNEK. Nazwa ośrodka przypadła mi do gustu, jeszcze zanim wyjechałam. Przywodzi mi na myśl mój ukochany Bałtyk.

Na przełomie lutego i marca wybraliśmy się na rodzinny spacer po plaży w Mechelinkach, bo to dobra pora na zbieranie bursztynów. Każdy z nas miał mały woreczek,

31

w zasadzie były to foliowe rękawiczki, które zabrałam sobie kiedyś z CPN-u. No co, Gośka tankowała, a ja nie próżnowałam. Nigdy nie wiesz, kiedy ci się przyda osłona dłoni przed jakim brudem.

Kubuś oczywiście zebrał najwięcej. Ano, toć ma takie małe i zwinne palce, że rach-ciach wygrzebywał z piasku i wodorostów coraz to więcej jantarków. Potem chcieliśmy je sprzedać do takiego sklepu z bursztynami, ale ekspedientka nie była pewna, czy jej nie robimy w bambuko z taką ilością. Pewnie myślała, że nazbieraliśmy kawałków szkła z trawnika pod monopolowym, albo miała dość ludzi, co to raz po raz przyłażą ze swoimi zdobyczami. Co innego, jakbyśmy znaleźli jakiego jaszczura czy innego

mamuta zatopionego w żywicy, ło pierunie! Wtedy to bym

chyba na jaką okładkę trafiła!

Nawet Królowe Ludzkich Serc muszą czasem odpocząć. Ta Jedna Ciotka wybywa więc na wywczas do Ciechocinka.

To miała być idylla, czy tam inna Balladyna, czas spędzony na dancingach i łykaniu świeżego powietrza z dala od Maślakowej (i tej jej kiszonej kapusty, co to na klatce czuć). Na drodze do wypoczynku Ciotka spotyka jednak Rudą. Choć łączy je zamiłowanie do krzyżówek panoramicznych, Ciotka szybko zauważa, że nowa koleżanka coś knuje - namawia sanatoriuszki na odchudzanie podejrzanymi metodami i wciąga je do, jak to się mówi… gangreny? A nie, gangu!

Ciotka spotyka gburowatego Tadka, który działa jej na nerwy swoim brakiem ogłady i nieudolnym podrywem. Toć nie w głowie jej amory! Nawet gdy dostrzega, że z tym swoim wąsikiem mężczyzna przypomina jej ukochanego świętej pamięci męża.

Uzbrojona w ciotkoizm, gumowe ucho i amatorskie rady Beaty, Ciotka postanawia zdemaskować Rudą.

Czy uda się jej przywrócić spokój w sanatorium?

Czy Tadek okaże się kimś więcej niż zwykłym gburem?

Czy beata się w końcu ogarnie? nie no… myślmy realistyCznie.

ISBN 978-83-240-9872-9

Cena 49,99 zł
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.