Diabły i święci

Page 1


JEAN-BAPTISTE

JEAN-BAPTISTE ANDREA

PRZEŁOŻYŁA BEATA GEPPERT

Tytuł oryginału

Des diables et des saints

Copyright © L’Iconoclaste, 2021

Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates and BAM Literary Agency (Paris)

Copyright © for the translation by Beata Geppert

Projekt okładki

Katarzyna Bućko @booka.kasia.bucko

Fotografie na okładce: front – Rawpixel.com / Adobe Stock, tył – Josh Hild / Unspash

Na wyklejce pierwsza strona manuskryptu Bagateli g-moll op. 119, a na s. 5 początkowe takty Sonaty nr 14 cis-moll op. 27 nr 2 (znanej jako Księżycowa) Ludwiga van Beethovena (źródło: domena publiczna / Wikimedia Commons).

Redaktorka nabywająca

Eliza Kasprzak-Kozikowska

Redaktorka prowadząca

Katarzyna Kolowca-Chmura

Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku

Wydawnictwo JAK

Konsultacja terminów muzycznych

Joachim Okarmus

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz-Kostyrka

Opieka promocyjna

Aleksandra Kosman

ISBN 978-83-8367-895-5

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025

Druk: Wydawnictwo Jedność

Znasz mnie. Wysil się trochę, przypomnij sobie. Ten staruszek, który gra na publicznych fortepianach, tam gdzie bywa dużo ludzi. W czwartki jestem na Orly, w piątki na Roissy. W pozostałe dni tygodnia na dworcach, innych lotniskach, wszędzie, gdzie tylko jest fortepian. Często gram na gare de Lyon, mieszkam bardzo blisko. Nieraz mnie słyszałeś lub słyszałaś.

Pewnego dnia w końcu do mnie podchodzisz. Jeśli jesteś mężczyzną, nie odzywasz się. Udajesz, że zawiązujesz sznurowadło, żeby nie dając po sobie poznać, trochę mnie posłuchać. Jeśli jesteś kobietą, aż podskakuję. Bo właśnie na jedną czekam. A jeśli to nie ty, nie obrażaj się. Czekam na nią od pięćdziesięciu lat. Masz tysiąc twarzy. Pamiętam każdą, niczego nie zapominam. Jesteś tą dziewczyną, która bladym świtem

i późnym wieczorem krąży między centrum a przedmieściem. Facetem w ciemnym garniturze – pamiętam, jak pomyślałem: „Ten to chyba uprawia miłość z zapałem urzędnika”. Chociaż to już nie mój problem, jako pierwszy przyznaję, że kobiety to skomplikowana sprawa. Jesteś biały, niebieski, czerwony, zielony, jesteś tęczowy. Kręcisz się zdezorientowany wokół moich fortepianów, bo nie proszę o pieniądze. I wtedy mnie zaczepiasz. Zawsze zadając to samo pytanie:

– Co taki gość jak pan tutaj robi?

W jakim sensie „gość taki jak ja”? A ty zawsze odpowiadasz mniej więcej tak samo:

– Gość taki jak pan, który dobrze wygląda, nawet jeśli zapomniał pan sobie ogolić lewy policzek. Dobrze ubrany, nawet jeśli węzeł pańskiego krawata jest trochę niemodny. I wreszcie gość, który tak dotyka klawiatury fortepianu jak pan. Pan gra jak sam Bóg, może pan gra dla Niego? Takiego talentu jak pański nie powinno się marnować po dworcach i lotniskach. Gra pan jak ci pianiści, którzy zachwycają publiczność w wielkich, obitych purpurą salach. Lecz pan zachwyca tylko mokry asfalt i wilgotną pilśń.

Ma pani rację. Słuszna uwaga, proszę pana. Moje sceny pachną metalem i naftą. Moje Carnegie Hall i moja La Scala to Montparnasse, Roissy, Union Station, lotnisko Johna Kennedy’ego. Nie bez powodu. Ale to długa historia, nie chcę pana, pani zanudzać.

Idziesz dalej swoją drogą – w każdym razie idzie większość z was. Czasami nalegasz. Proponujesz mi dużo pieniędzy za zagranie na twoich urodzinach. Na wytwornej kolacji, na bar micwie – i widzisz, jak się waham. Proponujesz, że mi przedstawisz swojego męża, który zajmuje ważne stanowisko w filharmonii. Lub wujka impresaria. Za każdym razem odmawiam, dziękuję, naprawdę, to bardzo miłe z pana, pani strony. Byłbym kiepskim gościem. Lubię tylko otwarte przestrzenie, hulający wiatr i trzaskające drzwi.

Wczoraj zapytałeś:

– Będzie pan tu jutro?

Jutro to ani czwartek, ani piątek, więc tak, oczywiście, będę.

Zaczynam w tonacji C-dur między odjazdem pociągu do Annecy o dziewiętnastej zero trzy a przyjazdem z Béziers o dziewiętnastej zero cztery, prosimy nie zbliżać się do krawędzi peronu. O, wróciłeś, wróciłaś? Pozwól więc, że się przedstawię. Nazywam się Joe. To od Josepha, ale od dawna już nikt mnie tak nie nazywa. Joseph to imię wielkiego muzyka lub ojca Mesjasza.

Chcesz, żebym zagrał, jasne, chcesz mnie sprawdzić. Zrozumieć, połapać się, na czym polega sztuczka. Dzisiaj domagasz się Berga. Lub Brahmsa.

Przykro mi, gram tylko Beethovena.

Trochę cię irytuję, zdaję sobie z tego sprawę. Przepraszam. Nie potrafię się wyzbyć pięćdziesięciu lat nawyków.

– To proszę zagrać pierwszą część sonaty Księżycowej – odpowiadasz. – Niech już będzie ten… klasyczny kawałek.

Omal nie powiedziałeś „banalny”, nie byłbyś pierwszy. Rzucasz okiem na zegarek – nie chcesz się spóźnić na kolację na mieście, przyjaciele lub koledzy na ciebie czekają, ptifurki już doszły w piekarniku. Z uniesionymi dłońmi czekam na właściwy rytm. Lokomotywa TGV osiada na peronie L, sapiąc skrzelami. Elektryczny rekin wielorybi, który płynie z Nicei z prędkością trzystu kilometrów na godzinę, po czym wypluwa na peron niestrawną drobnicę kłębiącą się w masie ciężkiej niczym roztopione szkło. Ciała prostują się i pędzą w kierunku snu, alkoholu, zawału, znużenia, czy ja zresztą wiem.

Jest w nich wszystko, nadzieja i rezygnacja. Ty tego nie słyszysz.

Kładę palce na klawiaturze. Wściekłe arpeggia, akordy, presto agitato. Trzecia część, nie ta, o którą prosiłeś, nie lubię tego, co przewidywalne. Twoje wargi się zaciskają.

Twoje źrenice rozszerzają się jak u narkomana, który

po kolejnej dawce adrenaliny znowu oddycha. Muzyka cichnie, a ty stoisz w milczeniu. Długo stoisz.

Tornado uderzyło cię prosto w twarz, jak tysiąc innych przed tobą. Uniosło cię w powietrze, wycisnęło i odstawiło w to samo miejsce. Sam się dziwisz, że jeszcze żyjesz. Nigdy więcej nie powiesz „banalny”. Wiem, co czujesz. Trudno słuchać głuchnącego geniusza bez emocji.

Mówisz:

– Muzykowi takiej klasy daje się Legię Honorową, przy nim człowiek aż się jąka. A na pana przez cały dzień nikt nie zwraca uwagi. Nie myślał pan o tym, żeby występować?

Występować? Nic innego nie robię.

Widzę, jak wykrzywiasz usta w grymasie zniecierpliwienia.

– Nie, chodzi mi o występowanie na sceni e. Nie byłby pan pierwszym, który późno rozpoczyna karierę.

Szczerze mówiąc, jest pan jeszcze młody.

Dziękuję pani, dziękuję panu. Muszę zostać tutaj. Nie chciałbym przepuścić ostatniego pociągu. Ostatniego samolotu. Zatrzymajcie sobie wasze Legie, medale, te wszystkie ozdóbki, które ściskają i otępiają serce.

– Mógłby pan zarabiać dużo pieniędzy, Josephie. Kupić sobie własny fortepian.

Nazywam się Joe, nie Joseph. Nie potrzebuję pieniędzy. Mam wszystkie fortepiany, jakich pragnę. I w wieku

sześćdziesięciu dziewięciu lat nie jestem już młody. Widzę w twoich oczach, że będziesz protestować. Powstrzymam cię, to żadna kokieteria. Mówię prawdę. Od dawna nie jestem już młody. Pamiętam nawet godzinę, o której to się stało.

Chodźmy usiąść tam w ogródku kafejki, naprzeciwko torów. Kawa jest kiepska, ale krzesła wygodne. Myślę, że tym razem powinienem ci to wyjaśnić.

Wszystko się zaczęło, kiedy zachorowałem. Na nieuleczalną chorobę. Nie wzdrygaj się, nie zarażam. Spadła na mnie drugiego maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku. Nic nie zrobiłem, żeby ją złapać, wszyscy, którzy na nią chorują, powiedzą ci to samo.

Moje kalectwo nie figuruje w encyklopediach medycznych.

A powinno.

Mój ojciec twierdził, że człowiek nie może żyć bez dwóch rzeczy: dobrego materaca i pary dobrych butów. Sprzedawał jedno i drugie. Oczywiście nie razem. Fabrykę materaców odziedziczył po matce, Angielce, pod każdym względem dobrze wychowanej, no może prawie, bo podczas wakacji niedługo przed wojną zaszła w ciążę we Francji i tu osiadła. Buty pojawiły się później. Dowiedziawszy się, że jego ulubiony szewc stanął na skraju bankructwa, mój ojciec, elegancki mężczyzna, wykupił jego przedsiębiorstwo. Ojciec celował we wszystkim. W muzyce. W uprawie ogrodu. W sporcie. Mógł zostać lekarzem lub architektem. Księdzem lub rabinem, ale nie wierzył w Boga i nie był Żydem. W każdym razie nie całkowicie: jego matka nie była Żydówką, więc on też nie, a ja tym bardziej.

Słuchając go, można było uznać, że tym lepiej. Jego dostawcy, dobrzy katolicy, już i tak zarzucali mu, że wymusza zbyt niskie ceny. Nie chciał dodatkowo być

oskarżany o to, że zabił ich Zbawiciela, zwłaszcza wobec narastającej konkurencji ze strony Amerykanów. Kiedy matka zasugerowała, że może warto by mnie zapoznać

z tą częścią mojej historii, z moją jedną czwartą krwi żydowskiej, wpadł we wściekłość. Nigdy więcej nie było o tym mowy.

Rodzice wychowywali mnie z dyktatorskim zapałem, jakbym był ich projektem. Kochali mnie tak, jak się kocha plan pięcioletni. Ale mnie kochali. Byłem ich planem pięcioletnim. Nie tyranizowali tylko mojej nieznośnej siostry, bo miała cztery lata. Z wyżyn swoich tysiąca i kilku dni Inès sądziła, że wszystko jej wolno.

Przeszukiwała mój pokój, dotykała moich płyt. Jeśli podnosiłem głos, wybuchała płaczem i wina spadała na mnie. Nie do zniesienia.

Kilka dni przed moją chorobą, nie wiedząc, że wszyscy znaleźliśmy się w stadium inkubacji, ojciec kazał mi przyjść do swojego gabinetu.

– Rozmawiałem z Rothenbergiem przez telefon.

Powiedział, że twoja ostatnia lekcja źle poszła. Że się rozleniwiłeś. I że jeśli tak będzie dalej, nie przejdziesz do następnej klasy w konserwatorium. Uważa, że marnujesz swój talent. Masz jakieś wytłumaczenie?

Miałem. Zamiast ćwiczyć gamy, paliłem trawkę ze swoim najlepszym przyjacielem Henrim w lesie za willą jego rodziców.

– Nie. Nie rozumiem. Przecież ciężko pracuję.

– Najwyraźniej nie dość ciężko. Na najbliższy weekend twoja matka, siostra i ja wybieramy się do Rzymu.

Bez ciebie. Będziesz miał czas, żeby się zastanowić, co masz zamiar zrobić ze swoim życiem.

Błagałem ojca. Błagałem matkę, ale ona udawała głuchą. Była dyplomowaną nauczycielką historii, więc mi zadała pracę domową z tego przedmiotu. Dzisiaj mówię o tym z czułością ze względu na to, co nastąpiło później.

Lata czarnego deszczu, które mnie zmroziły do szpiku kości. Lecz tamtego dnia nie było mowy o czułości. Nienawidziłem swoich rodziców.

Mieszkaliśmy w regionie paryskim. Miałem prawie szesnaście lat i niczego mi nie brakowało. Moje życie pachniało skórą i orchideami, perfumami od Diora, moje życie szczelnie odgrodzone ceglanym murem wokół naszej posiadłości. Gdy zapadała noc, wyobrażałem sobie, że uciekam i zmieniam świat. Wykrzykuję po hiszpańsku rozkazy moim wiernym guerrilleros, mam na głowie beret i cygaro w zębach. Musiałbym jednak najpierw nauczyć się hiszpańskiego. Może pewnego dnia. Później. Na razie moje marzenia o rewolucji umierały przy każdym śniadaniu, które mi podawano do

łóżka. Inaczej mówiąc, byłem normalnym chłopcem. Dzieckiem jak inne w tym wieku, dobrze wychowanym, sympatycznym kretynem.

A jednak nie sądzę, bym zasłużył na swoją chorobę.

– Rytm! – wrzeszczał Rothenberg. – Rytm!

Stary Rothenberg uczył mnie gry na fortepianie. Był pomięty na twarzy, szyi, dłoniach jak papier, brajl zmarszczek, od których można było dostać zawrotu głowy. Za każdym razem na jego widok miałem ochotę go wyprasować.

A przecież kiedy grał…

Kiedy grał, ruszali w drogę Trzej Królowie. Egzotyczne księżniczki z dalekich krajów siedziały znużone w swoich zamkach z piasku. Nawet pani Rothenberg, zwiędły cień pachnący płatkami kwiatów i naftaliną, ponownie stawała się królową Południa, którą uwiódł sześćdziesiąt lat wcześniej pod kwitnącym orzechem.

Rothenberg uczył tylko muzyki Beethovena. W odległej przeszłości, o której rozmawiał rzadko, ten wielki człowiek, Ludwig – mówił o nim po imieniu – uratował mu życie. Dzień po dniu Rothenberg grał jego

trzydzieści dwie sonaty, nie używając instrumentu.

Z palcami zawieszonymi w powietrzu, ze stopami w pyle Polski. Grał, żeby nie oszaleć.

Zapytałem go, czy mogę się uczyć czegoś innego, a on dostał szału.

– Już się uczysz czegoś innego, kretynie! U Ludwiga jest wszystko. To, co było przedtem, i to, co było potem.

Jest Bach i Schubert. Jest Gabrieli, Mozart, Bruckner i mało brakuje, żeby była wytwórnia Varèse Sarabande.

Czego chcesz więcej?

W tamtym tygodniu, w którym zachorowałem, w tygodniu, w którym zadzwonił do mojego ojca, doprowadziłem go do rozpaczy. Kaleczyłem rytm, a Rothenberg cierpiał katusze, wyrywając sobie włosy z głowy. W każdym razie to, co z nich zostało w farbowanym na rudo wianuszku okalającym jego pokrytą plamami czaszkę.

Jego głowa przywodziła na myśl ogniście cętkowanego lamparta.

– W Andante Sonaty nr 15 najważniejszy jest rytm. Widzisz, jak się nazywa?

Pochyliłem się, żeby przeczytać w nutach.

– Yyy… Pastoralna.

– O czym ona mówi?

– O lasach, strumykach?

– Szmegege! Lasy, strumyki, duby smalone! Słyszysz to pulsowanie w lewej ręce? To facet, który przeskakuje te twoje lasy. Wdrapuje się na ramiona Bacha,

żeby patrzeć ponad drzewami. A ty to grasz jak śpiący w trawie szmok, który za dużo zjadł. Jak pijak szukający kobiety w Lasku Bulońskim! Posuń się, do diaska, sam ci pokażę.

Uspokój się, Alon – odezwała się pani Rothenberg z kuchni. – Przypomnij sobie, co ci powiedział lekarz.

Rzucił się do fortepianu, nawet nie siadając. A ja zobaczyłem rzeczy, które dopiero później zrozumiałem.

Zobaczyłem tańczące olbrzymy. Zobaczyłem spadającego orła, rysującego błękitną kreskę na powierzchni jeziora. Kiedy skończył, zacząłem krzyczeć, tak bardzo się bałem. Bałem się, że zostanę zmiażdżony. Porwany.

– No i po co to wszystko?! Nigdy nie będę tak grać!

Nigdy nie będę grać tak jak pan!

Rothenberg zamknął pokrywę fortepianu. Rozłożył na niej serwetkę z makramy i powoli obrócił się w moją stronę. Myślałem, że mnie uderzy w twarz, ale on delikatnie położył mi swoją papierową dłoń na policzku.

– Nie, nigdy nie będziesz grać tak jak ja, chłopcze. Ale jeśli tak dalej pójdzie, nastąpi coś gorszego. Nigdy nie będziesz grać tak jak ty.

Wyszedłem pijany wściekłością nastolatka, moje zaciśnięte pięści były wypełnione ciskanymi na chybił trafił błyskawicami.

Nie wiedziałem, że nigdy już nie zobaczę Alona Rothenberga.

Gdybym został wtedy w domu, do niczego by nie doszło. Ledwie rodzice wyjechali na ten swój pieprzony weekend, ledwie ich taksówka zniknęła na końcu ulicy, pobiegłem do Henriego.

Henri Fournier był moim najlepszym przyjacielem – przysięgliśmy sobie wieczną przyjaźń. Starzy Fournierowie byli bogaci, bogatsi od nas. On też miał nieznośną siostrę, tyle że starszą, co stawało się zaletą, kiedy biorąc prysznic, zapominała zamknąć drzwi.

Ich ojciec dorobił się na śrubach do drewna, do blachy, wkrętach samonawiercających, wkrętach do podkładów i różnego rodzaju śrubach, które sprowadzał z Azji. Razem z Henrim często słuchaliśmy muzyki, którą jego rodzice nazywali „zdegenerowaną”. Tamtego dnia puściliśmy nowiutki winyl, który poprzedniego dnia przywiózł z Paryża, Rolling Stonesów. Sprzedawca zapewnił Henriego, że są absolutnie zdegenerowani, i miał rację. Skakaliśmy po łóżku, potrząsając wyimaginowanymi grzywami.

Przełożyliśmy płytę na drugą stronę. Opadła igła. Charkoty, plemienne bębny, dzikie bekanie, kobiecy śmiech, fortepian! Please allow me to introduce myself. Przestałem skakać. I’m a man of wealth and taste.

Rothenberg miał rację. Rytm. Ci faceci go znaleźli. Rytm, za którym można by iść na koniec świata. Mogliby utopić w morzu całe pokolenie, gdyby tylko przyszła im na to ochota.

Jakieś głosy przy drzwiach frontowych.

– Skacz! – wrzeszczał Henri. – Wyżej!

Zamarłem. Woo-woo, te dzikusy przywołują teraz swojego boga, woo-woo! A z holu wciąż dobiegają głosy.

– Henri. Ktoś krzyczy przy drzwiach frontowych.

Henri podniósł ramię gramofonu.

Jego ojciec wpadł do holu w tej samej chwili co my.

Kropelki śliny stojącej w progu pani Fournier pryskały na jakiegoś ledwie widocznego spod za dużej kurtki typa z teczką rysunkową pod pachą.

– Co to za bajzel?! – wrzasnął pan Fournier. – Czy w tym domu nie można już spokojnie przeczytać gazety?!

– Należę do Kółka Najświętszego Serca – wyrecytował gość. – Pomagamy w reintegracji byłych więźniów.

Chciałem tylko pokazać państwu kilka obrazów, a właściwie jeden, bo jeden mi został, już kończę na dzisiaj.

A państwo dadzą, ile zechcą.

– Jak pan tu wszedł?

– Też go o to zapytałam! – zawołała pani Fournier. –Mówi, że popchnął bramę.

– Brama jest zamknięta. Przeskoczył pan przez mur, tak?

Facet wzruszył ramionami.

– Nie, popchnąłem bramę. Tylko pięć minut, proszę zobaczyć, co robimy, i państwo dadzą, ile zechcą, a jeśli państwu się nie spodoba, nie dadzą państwo nic. No może jakiś grosik, żeby pomóc.

– Ach tak? Już ja panu pomogę, niech pan tylko chwilę poczeka.

Fournier zniknął, a po kilkunastu sekundach wrócił ze strzelbą. Miał kolekcję broni, której nigdy nie używał.

Henri i ja, kiedy pewnego dnia zostaliśmy w domu sami, załadowaliśmy jedną fuzję. Henri chciał zastrzelić rudego kocura sąsiadów. Położyłem wtedy na szali naszą przyjaźń, zastrzelisz rudego kocura albo mnie, w końcu zastrzeliliśmy tylko kilka butelek. Też nie lubiłem tego kocura, ale są jakieś granice.

Na widok broni facet się cofnął. Kiedy pan Fournier załadował nabój i oddał strzał w powietrze, facet wziął nogi za pas. Zobaczyliśmy, jak biegnie na koniec ogrodu i przeskakuje przez mur, bo brama była zamknięta. Matka Henriego schyliła się, żeby podnieść teczkę upuszczoną przez tamtego gościa. W środku znajdował się jeden gwasz. Powykręcany Chrystus w rozmazanej koronie cierniowej, z głową zwieszoną na ramię. Wszystko było wykrzywione, usta, oczy, ramiona, krzyż, wszystko w tym ukrzyżowaniu było nie tak – jak w dniu, w którym miało ono miejsce. Nawet napis „ECCE HOMO” pod gwaszem był zniekształcony.

– To malował jakiś czterolatek, czy co? – zachichotał pan Fournier. – No nie, sami popatrzcie… I co znowu za homo? To jest kółko jakichś pedałów?

Roześmiał się. Małżonka poszła w jego ślady, potem Henri. Prawie płakali ze śmiechu. Również przyjrzałem się Powykręcanemu, a ponieważ tak należało, też wybuchnąłem śmiechem, jeszcze głośniejszym niż oni.

Gdybym został w domu, do niczego by nie doszło.

Choroba przeszłaby przeze mnie na wskroś, nie czyniąc żadnych szkód. Zaatakowałaby jakiegoś innego kretyna – a takich w dzielnicy nie brakowało – parę ulic dalej. Ale musiałem wyjść. I musiałem się śmia ć . Jak ten szewc, Ahaswerus, który według legendy naigrawał się z Jezusa podczas Jego drogi krzyżowej. I został skazany na wieczną tułaczkę, do końca świata.

Wyśmiewanie się z nieszczęścia drugiego człowieka nigdy nie uchodzi bezkarnie.

Następnego dnia, kiedy wracali moi rodzice, obudziłem się z dziwnym uczuciem. Wczesny symptom, jeszcze nie do odczytania. Powlokłem się nago do lustra. Język normalny. Spojrzenie żywe. Żadnych fizycznych oznak

złego samopoczucia. Nie grało tylko to co zwykle: wąsy, które uparcie nie chciały wyrosnąć, no i – sprawa zdecydowanie poważniejsza – moja postura chuderlaka.

A przecież co rano ćwiczyłem według podręcznika gimnastyki kalistenicznej, który kupiłem wysyłkowo.

Bogato ilustrowany podręcznik obiecywał, że w ciągu

mniej niż trzech miesięcy zamienię się – satysfakcja gwarantowana lub zwrot pieniędzy – w mięśniaka, który może dać nauczkę chamowi napastującemu kobietę na plaży. Kobieta na ostatnim rysunku wyglądała na bardzo wdzięczną.

Po treningu usiadłem do pianina. Szukałem tego rytmu, który usłyszałem poprzedniego dnia, rytmu Stonesów. Wszyscy wokół uważali, że gram dobrze. Często występowałem na zakończeniu roku szkolnego w gimnazjum, a dziewczyny się na mnie gapiły. Tyle że ci wszyscy nie słyszeli starego Rothenberga. Kiedy on dotykał klawiatury, opowiadał o słodyczy Renu wiosennym wieczorem, o nocach w Wiedniu i w Heiligenstadcie, o fajerwerkowym błękicie, o rozpaczliwej czerni, o zwycięskiej ciszy, o wszystkim tym, co mu Ludwig powierzył. Ja natomiast każdemu, kto chciał tego słuchać, opowiadałem o swojej miernocie.

Koło piątej do drzwi zadzwonił pan Albert, sekretarz ojca. Zaofiarował się, że pojedzie po rodziców na lotnisko Le Bourget, i zapytał, czy chcę mu towarzyszyć.

Przyjechaliśmy wystarczająco wcześnie, by stanąć obok

pasa do lądowania, w ciepłym wietrze, i patrzeć na zbliżający się samolot Caravelle SE 210 linii Sud-Aviation. Jak wszyscy młodzi w moim wieku pasjonowałem się samolotami. Wyrecytowałem wszystkie jego parametry: silniki Rolls-Royce Avon, stopień sprężania 7,45:1, przepływ masy gazów spalinowych 68 kg/s. Pan Albert przytaknął, choć nic z tego nie rozumiał. Szczerze mówiąc, ja też. Samolot ustawił się w kolejce do lądowania.

Poczułem się jakoś niewyraźnie. Sam nie wiem czemu. Usłyszałem drugą część Sonaty nr 8, przysięgam. Usłyszałem ją, jakby była grana przez samego Ludwiga, we właściwym rytmi e, tak niezwykle piękna wydawała się caravelle w blasku zachodzącego słońca, powoli pogrążająca się w marzeniu pokrytym nitami. Muzyka sprawiła, że zlany potem skuliłem się przy barierce. A caravelle powolutku usiadła na ziemi i rozpadła się na dwie części, ot tak, bez powodu, na naszych oczach po prostu się rozleciała, przód w jedną stronę, tył w drugą, po czym zamieniła się w niewiarygodną kulę ognia. Idealną, do dzisiaj czuję jej krągłość, kiedy się budzę z dłońmi złożonymi na kształt czarki, żeby ją zatrzymać, pohamować, gdyż wiem, że we wnętrzu tej kuli właśnie w tej chwili moi rodzice i moja nieznośna siostra są jeszcze żywi i że za skarby świata nie mogę jej wypuścić.

Moja młodość skończyła się o osiemnastej czternaście drugiego maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku w tańcu płomieni i wiejącego z boku wiatru. „Przekroczenie krytycznego kąta natarcia skrzydła przy niedoszacowanej prędkości i silnym bocznym wietrze doprowadziło do przeciągnięcia samolotu”. Nauczyłem się wniosków na pamięć, wystarczyło je wyrecytować poważnym tonem, żeby uniknąć dalszych pytań. To działało na każdego z wyjątkiem psychologa, do którego kazano mi pójść trzykrotnie, a którego zdawało się to interesować. – Rezydencja Fournierów, słucham – usłyszałem głos pani Fournier. Śmierć rodziców nauczyła mnie jednego: że nie mam nikogo innego na świecie. Matka była jedynaczką.

A ponieważ mój ojciec był pół-Żydem, jego rodzina była wystarczająco żydowska dla dzielnych urzędników rządu Vichy. On sam przeżył tylko dlatego – w tamtych czasach nie za bardzo lubiano takie połówki – że pewien sąsiad, który był całością poza wszelkimi podejrzeniami, zgodził się go ukrywać.

– Dzień dobry. Mówi Joe. Joseph.

Bezboleśnie. To była pierwsza rzecz, jaką mówili eksperci i wszyscy inni. Twoi rodzice i siostra niczego nie poczuli.

– Halo, proszę pani? Słyszy mnie pani?

– Tak. Dzień dobry, Josephie. Przykro mi, Henri wyszedł.

Eksperci mówili również: to nie twoja wina. Najlepszy dowód, że opowiadali dyrdymały.

– Wyszedł? Ale mówiła pani, żebym zadzwonił dzisiaj. Kiedy wróci?

– Nie wiem. Najlepiej, żeby to on do ciebie oddzwonił.

Henri. Mój najlepszy przyjaciel.

– Ciągle mnie przenoszą. Tylko pierwszy tydzień spędziłem w jednym i tym samym ośrodku, ale on wtedy zapomniał oddzwonić.

Przysięgliśmy sobie wieczną przyjaźń.

– Tak. Dobrze. Oczywiście. No to do widzenia, Josephie.

To właśnie wtedy, dokładnie w tamtej chwili. Nie kiedy samolot się rozbił. Nie kiedy rodzice i Inès wyparowali,

trzymając się za ręce – miałem nadzieję, że się chwycili za ręce. Nie kiedy po raz pierwszy spałem u obcych ludzi. Dopiero kiedy pani Fournier odłożyła słuchawkę, zrozumiałem. Byłem chory. Ze wszystkich klątw proroków, ze wszystkich zaraz nawiedzających ziemię spadła na mnie najgorsza. Zostałem sierot ą , tak jak się zostaje trędowatym, gruźlikiem, zadżumionym. Nieuleczalne. Żeby chronić zdrowych przed moimi wyziewami cierpienia, trzeba było mnie odizolować. Zwykła profilaktyka, na wypadek gdyby to było zaraźliwe.

Przez dwa miesiące przerzucano mnie między ośrodkami pomocy doraźnej a rodzinami zastępczymi. Szybko oswoiłem się z hierarchią niewidoczną dla zwykłych śmiertelników, panującą w wielkim narodzie osamotnionych. Najpierw ci prawdziwi, anioły, których rodzice nie żyli, kaputt, dead. A dalej imitacje: dzieci narkomanów, brutali lub alkoholików – ci, których rodzice żyli, ale nie byli w stanie się nimi zajmować.

Nie wszystkie anioły były sobie równe. Na szczycie, arystokracja wśród sierot, sama śmietanka: sieroty po policjantach. Miały swoje własne ośrodki, o których mówiono z podziwem, półgłosem wspominając o piłkarzykach i czteroosobowych pokojach. Nieco niżej plasowały się sieroty po bogaczach. Moi rodzice byli zamożni, ale rodzaj bogactwa też ma znaczenie. Liczyło się tylko spatynowane złoto przekazywane z pokolenia na pokolenie. Bardziej współczesne fortuny były

tolerowane, o ile rodzice pracowali dla dobra Narodu. Nazwiska z przyimkiem „de”, synowie handlarzy bronią lub wysokich urzędników mieli prawo do najlepszych miejsc, zaraz po synach policjantów. No i cała reszta. Czyli ja. Z majątkiem zbudowanym na butach i materacach nie byłem wiele wart, nawet jeśli mój ojciec częstokroć z dumą mówił, że jakiś minister zachwycił się jego mokasynami z frędzlami, a inny sprężystością materaców. Należałem do pospólstwa. Do sierot po agentach handlujących nieruchomościami, sierot po elektrykach, sierot po wstających bladym świtem, sierot po mających debet i zablokowane konto, sierot po zdefraudowanych lub brudnych pieniądzach –brudnych, bo niemających błękitnej barwy krwi ani koloru armat.

Chyba dlatego wysłano mnie właśnie tam. A może przez pomyłkę. Z lenistwa. Nigdy się nie dowiedziałem, zresztą wszystko jedno, wychodzi na to samo. Wyjechałem do miejsca, o którym nigdy nie słyszałeś, bo nie ma go na ziemi. Wyjechałem do miejsca, o którym nigdy nie usłyszysz. Od dawna jest zamknięte.

Sierociniec Kresy. Mówię, że jest zamknięty, ale u niektórych nadal krwawi.

Godzina ma znaczenie. Pogoda też. Wsiedliśmy do pociągu z Paryża do Tuluzy w towarzystwie urzędnika z opieki społecznej, łysego faceta cuchnącego kalafiorem, z plamami potu pod pachami. Potem autokar, który po drodze się zepsuł i dojechał do Tarbes dopiero o północy. Tam Kalafior przekazał nas dwóm żandarmom mającym nas odwieźć do Kresów.

Jechałem z chłopakiem, którego nie znałem. Był trochę starszy ode mnie, może miał skończone szesnaście lat. Bardzo wysoki, prawie metr osiemdziesiąt, bardzo chudy, włosy na jeża i zalążek wąsów – piękny czarny wynik starań, którego trudno było nie podziwiać. Nie był niemy, ale przez całe życie usłyszałem od niego zaledwie dwa słowa, a i to dużo później. Międzynarodowym gestem – palec wskazujący, który się wkręca

w skroń – żandarmi pokazali, że coś z nim jest nie tak.

Ciągnął za sobą walizkę ze skaju, której nie udało się wyjąć mu z ręki, bo zaczął jęczeć. Zajmowała całe tylne siedzenie. Do walizki był przywiązany wielokrotnie opleciony sznurkiem stary pluszowy osiołek. Zwierzak wyglądał na bliskiego wyzionięcia ducha w charkocie filcu, z wywalonym czerwonym jęzorem, z wacianymi flakami wylewającymi się z rany na brzuchu. Ale uparcie trzymał się życia, a Momo trzymał się jego.

Momo, tak brzmiało imię mojego towarzysza podróży, wybazgrane na kartoniku przyczepionym do rączki walizki. Po prostu Momo. Po drugiej stronie kartonika widniał napis „Hôtel Intercontinental Oran”. Momo do złudzenia przypominał chłopaka mieszkającego na końcu mojej ulicy, była to jedyna rodzina repatriantów z Algierii w naszej dzielnicy. Zawsze weseli, zawsze smutni, hałaśliwi, na tyle wulgarni, że aż atrakcyjni. Pani Fournier oskarżała ich, że zaniżają cenę metra kwadratowego.

Żandarmi byli sympatyczni. Zatrzymali się przy otwartej przez całą dobę restauracji dla kierowców ciężarówek, kawałek przed Lourdes, żeby nam postawić frytki. Do dzisiaj, kiedy widzę żandarma, mam ochotę na frytki, a potem chcę go uściskać. Gdy ruszyliśmy dalej, rozpętała się straszliwa burza. Biblijny gniew, może przeciwko mnie. Jechaliśmy w żółwim tempie. Żandarmi dyskutowali – zawrócić czy jechać dalej. „Jedźcie dalej”. Przez radio szef nie pozostawił

im żadnego wyboru, nie chciał mieć na głowie dwóch nastolatków. Milczałem. Momo pokazał mi wyblakłą etykietkę przyczepioną do osiołka niedaleko rany na brzuchu. Można było jeszcze przeczytać napis „Asinus”. Pluszak śmierdział. Zapach nigdy niemytego smutku, ładowni statku towarowego, sobót, których już się nie spędza nad morzem.

„To tymczasowe – tak mi powiedział brodacz w pomalowanym na pomarańczowo biurze tuż przed wyjazdem. – Zostaniesz tam, dopóki nie znajdziemy dla ciebie rodziny. To będzie szybko, zobaczysz”.

Noc kipiała. Wylewała się z gór, spływała w zagłębienia. Od czasu do czasu błyskawica sprawiała, że srebrzysty świat zamierał. Czarne, ziarniste ściany wąwozu. Zbocze porośnięte lasem. Jechać. Momo przez cały czas się uśmiechał, jakby widział coś zabawnego, jeszcze dla nas niewidocznego. Jego wzrok czasami spotykał się z moim. Potrząsał wtedy głową, jakby chciał powiedzieć: „Poczekaj chwilę, za wzgórzem, jak minie gorączka, po burzy, sam zobaczysz, zrozumiesz, to naprawdę bardzo śmieszne”. Mam sześćdziesiąt dziewięć lat i nadal czekam, ale może najpierw muszę się wdrapać na parę zboczy. Furgonetka zatrzymała się – drogę blokowało osypisko. Jeden z żandarmów wysiadł i stękając, usunął kamienie. Drugi włączył radio.

Dwudziesty pierwszy lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku. Podobnie jak wszyscy

dowiedziałem się później, że była druga pięćdziesiąt sześć czasu uniwersalnego. Seria zakłóceń. A potem czyjś głos po angielsku. Rozumiałem, co mówi, bo mój ojciec biegle znał ten język i często go używał. Głos Neila Armstronga.

„Grunt wydaje się bardzo drobnoziarnisty” – przetłumaczył francuski komentator.

Apollo 11. Transmisja na żywo na całej planecie.

Przestudiowałem plan lotu, nawet o tym rozmawiałem z Rothenbergiem. Ojciec obiecał, że tego wieczoru pozwoli mi nie kłaść się do łóżka przez całą noc. Noc, podczas której dzięki dyszom i dopalaczom przesuniemy dalej granice ciemności.

– Proszę pana, może pan zrobić głośniej?

– Panie chorąży – poprawił żandarm.

Ale zgłośnił, był równie zainteresowany jak ja. Jego kolega wrócił do samochodu w złym humorze. Zgarbiony nad kierownicą, usiłował nas nie wrzucić do rowu.

Szybę zalewały strugi wody, jak morze, przez które przechodzi Mojżesz. Księżyc nic go nie obchodził.

„I’m gonna step off the ladder now”. Uczepiłem się głosu mówiącego po angielsku. „Schodzę z drabiny”. Cisza, jakieś trzaski. A potem zdanie, które mi powiedziało, że nie jestem sam. „That’s one small step for man”. – Pauza, Neil się zastanawia, a raczej udaje, bo swoją przemowę ma dawno przygotowaną. – „One giant leap for mankind”. „To mały krok dla człowieka…”

Kierowca wyłączył radio.

– Nie!

Krzyknąłem, a wszyscy na mnie spojrzeli dziwnym wzrokiem. Nawet Momo, którego mój krzyk wyrwał ze snu.

– Dojechaliśmy – oznajmił kierowca. – Wysiadka.

Natychmiast przemokliśmy. Daleko przed nami zalewane deszczem drzwi. Bez żadnych budynków wokół, blady prostokąt w strugach wody. Momo ruszył biegiem, osłaniając swojego osiołka. Żandarmi w końcu się zorientowali, że nie idę za nimi. Chorąży wrócił, mokry i wściekły, grzęznąc w błocie po kostki.

– Ruszaj się, do jasnej cholery! Co tak sterczysz w deszczu jak idiota?

Nie mogłem mu powiedzieć, czemu tak sterczę w deszczu jak idiota. Nie mogłem mu wyjaśnić, że ledwie się powstrzymuję przed dzikim wrzaskiem w kierunku nieba, ponad burzą, przed zawołaniem z całych sił do Armstronga, żeby go zapytać, czy przypadkiem za jakimś kraterem nie widzi moich rodziców i mojej nieznośnej siostry.

Facet koło pięćdziesiątki, gbur bez szyi, z bardzo szeroko rozstawionymi oczami, zaprowadził nas do środka. W budynku czuć było naukę i modlitwy ciskane o ściany, na których wysychały, nigdy niewysłuchane. Asinus podskakiwał przede mną na walizce Moma. Jego nieświeży zapach złapał mnie za gardło, zmieszany z odorem potu i tytoniu rozsiewanym przez naszego przewodnika. Kręciło mi się w głowie, omal nie zwróciłem frytek na środku korytarza. Facet oświetlał sobie drogę fosforyzującym breloczkiem do kluczy, debilnym, lekko świecącym gadżetem – burza wywaliła bezpieczniki.

Wprowadził nas do ogromnego, przypominającego kryptę dormitorium, podzielonego na dwie części aksamitną kotarą. Dziesiątki łóżek wyglądały jak groby, a na każdym spoczywał gisant. Wszystkie gisanty chrapały.

– Ty tutaj – powiedział do Moma. – A ty tam. I ani słowa.

Momo wyciągnął się w butach na posłaniu. Jego stopy wystawały za łóżko.

– A ty na co czekasz? – warknął do mnie facet. –Na potop? Już nastąpił. Kładź się, inaczej nie będziemy kumplami.

Fosforyzujące światełko zgasło, kroki się oddaliły. Dobrze pamiętam tamtą noc, kiedy przybyłem do Kresów. Pamiętam hałas, który przez prawie rok miał wyznaczać rytm mojego życia. Daleka, przytłumiona perkusja, jakieś ponaddźwiękowe „bum”, które co pół

godziny waliło w klatkę piersiową, wywołując wrażenie, jakby człowiekowi miało zabraknąć powietrza. Jakby coś przebiło atmosferę i spuściło z Ziemi powietrze jak z piłki. Za każdym razem wstrzymywałem oddech. Po czym wszystko wracało do normy.

Pamiętam, że obróciłem głowę w kierunku sąsiedniego łóżka. Puste. W każdym razie nikt na nim nie leżał. Sekundę później zobaczyłem jakiegoś rudzielca wyciągniętego w ciemności pod łóżkie m, nastolatka w moim wieku o długiej jak amfora twarzy. Położył palec na wargach, „ćśś”, i znowu zapadł w sen.

One giant leap for mankind.

Kilka dni później Neil Armstrong, Buzz Aldrin i ten trzeci, którego nazwiska nikt nie pamięta – często zresztą mówi się o nim „trzeci astronauta” – powrócili jako bohaterowie. Wielki skok dla ludzkości, jasne, to dobrze brzmi. Spadł deszcz konfetti. Zabuczały trąby, kobiety omdlały. Ich amerykańskie uśmiechy, białe uzębienie, gęby bohaterów na tylnych siedzeniach kabrioletów tak długich, że można by się w nich położyć lub dać zabić. O mnie nikt nie mówił.

A przecież ja też zasługuję na swoją cząstkę chwały. Dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku byłem na Księżycu. Przysięgam. Byłem na Księżycu, a nawet znacznie dalej, i stamtąd wróciłem. Nikt o tym nie wie. Nikogo to nie obchodzi.

Ludzkość małych kroków nikogo nie interesuje.

Starszy mężczyzna gra Beethovena na publicznych fortepianach. Jednego dnia na dworcu kolejowym w Paryżu, następnego na nowojorskim lotnisku. Podróżni przechodzą obok. On zostaje.

Nie gra dla pieniędzy, czeka.

Czeka na kogoś, kto być może pewnego dnia wysiądzie z pociągu.

*

To długa historia.

Zaczęła się pięćdziesiąt lat temu w ponurym sierocińcu.

W takich miejscach zdarzają się święci i diabły…

Chłopak szukał schronienia w muzyce – jedynym, co mu pozostało po dawnym życiu, i w marzeniach o ucieczce, która wydawała się niemożliwa. Wszystko się zmieniło, gdy poznał Rose, a plan ucieczki stał się tak realny.

Wyjątkowa opowieść o wewnętrznym dziecku, które wszyscy w sobie nosimy.

I o dzieciach wystarczająco dorosłych, by cierpieć i się buntować.

Cena 59,99 zł

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.