Pustka: Sny

Page 1


Peter F. Hamilton

Pustka: Sny Część pierwsza trylogii „Pustka”

Przełożyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski

Wydawnictwo MAG Warszawa 2018


Tytuł oryginału: The Dreaming Void Copyright © 2007 by Peter F. Hamilton Copyright for the Polish translation © 2010 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Paweł Matuszek Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Tomasz Maroński Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-66065-08-6 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04‑082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: Opolgraf S.A.


1

Cały dzień Aaron chodził po rozległym placu w centrum Złotego Parku w tłumie wyznawców Żywego Snu. Podsłuchiwał, jak niecierpliwie dyskutują na temat sukcesji, popijał wodę z ruchomych kramów, próbował skryć się w cieniu przed palącym słońcem, gdyż coraz bardziej doskwierały mu upał i wilgoć od morza. Chyba pamiętał, jak przybył tu o świcie; na pewno pamiętał, że gdy przemierzał bezmiary marmurowych płyt, było tu praktycznie pusto. Teren otaczały wspaniałe białe metalowe kolumny ukoronowane różowozłotym światłem, gdy nad horyzontem wschodziła lokalna gwiazda. Uśmiechnął się wtedy z zachwytem, podziwiał plan miasta‑repliki. Topografia okolic Złotego Parku zgadzała się z tym, co było w snach, jakie Aaron pobierał z gajasfery przez ostatnie... no, przez jakiś czas. Potem Złoty Park szybko się zapełnił wyznawcami z innych rejonów Makkathranu2. Przechodzili przez kanał mostami albo przypływali flotą gondoli. Około południa zgromadziło się ich prawie sto tysięcy. Wszyscy zwróceni w stronę Pałacu Sadowego, dominującego nad dzielnicą Anemonów, po drugiej stronie Kanału Zewnętrznego Kręgu. Ten pałac przypominał skupisko wysokich wydm. A oni czekali, czekali z ledwo skrywaną niecierpliwością na decyzję Rady Kleryków. Na jakąkolwiek decyzję. Już trzy dni temu rada zebrała się na konklawe. Ileż mogą trwać wybory nowego Konserwatora? Rano przepchnął się do Kanału Zewnętrznego Kręgu w pobliże centralnego druciano‑drewnianego mostu prowadzącego 14


do Anemonu. Most był oczywiście zamknięty jak pozostałe dwa w tym rejonie. W normalnym okresie każdy – i ultra‑dewoci, i zainteresowani turyści – mogli przejść na drugą stronę i spacerować wokół rozległego Pałacu Sadowego, ale dziś dostępu bronili wysportowani młodzi Klerycy, najwyraźniej wyposażeni w modyfikowane mięśnie. Po jednej stronie czasowo zamkniętego mostu obozowały setki dziennikarzy ze wszystkich zakątków Wielkiej Wspólnoty. Byli oburzeni, ponieważ Żywy Sen konsekwentnie nie udzielał żadnych informacji. Łatwo ich było rozpoznać: nosili eleganckie nowoczesne ubrania i mieli doskonałe twarze utrzymane dzięki łuskom kosmetycznym. Nawet DNA Awangardów nie gwarantowało tak dobrej cery. Za ekipami dziennikarzy kłębił się tłum wiernych dyskutujących o swoich ulubionych kandydatach. Około dziewięćdziesięciu pięciu procent osób kibicowało Ethanowi – o ile Aaron poprawnie rozpoznawał panujący nastrój. Chcieli właśnie jego, bo mieli dość cierpliwego czekania, dość status quo propagowanego przez bezbarwnych tymczasowych włodarzy, od kiedy sam Inigo – Śniący – usunął się z życia publicznego. Chcieli kogoś, kto poprowadzi ich ruch ku rozkosznej chwili spełnienia, którą im obiecano już w chwili, gdy zakosztowali pierwszego snu Iniga. W pewnym momencie, już po południu, Aaron zorientował się, że obserwuje go kobieta. Niezbyt otwarcie. Nie wpatrywała się w niego, nie chodziła za nim. Instynkt gładko włączył mu świadomość jej położenia – Aaron nie wiedział wcześniej, że posiada taką zdolność. Od tej chwili świadomie śledził kobietę, która swobodnie spacerowała, starając się zachować wygodny dystans. A gdy akurat na nią spoglądał, jej oczy nigdy nie były skierowane na niego. Miała na sobie prostą rdzawą bluzkę z krótkimi rękawami i granatowe spodnie do kolan z jakiejś nowoczesnej tkaniny. Różniła się nieco od wiernych, którzy nosili przeważnie surową odzież z wełny, bawełny czy skóry – z ulubionych materiałów obywateli Makkathranu. Jej ubranie nie było jednak aż tak współczesne, by rzucało się w oczy. Nie wyróżniała się również wyglądem – miała dość płaską twarz z milutkim noskiem jak guziczek. Czasami opuszczała na oczy wąskie m ­ iedziane 15


okulary przeciwsłoneczne, ale na ogół przesuwała je do góry na krótkie ciemne włosy. Była w nieokreślonym wieku, jak wszyscy w Wielkiej Wspólnocie biologicznie ustabilizowała się na dwadzieścia kilka lat. Aaron był pewien, że przekroczyła parę setek. Ale nie miał na to żadnego konkretnego dowodu. Przez czterdzieści minut bawili się w orbitujące wokół siebie satelity, wreszcie podszedł do niej z miłym uśmiechem. Jego klastry makrokomórkowe nie wykryły żadnego brzęczenia docierającego z jej strony, żadnych linków do unisfery, żadnej aktywności czujnych sensorów. Pod względem elektroniki tkwiła w epoce kamiennej, jak to miasto. – Cześć! – powiedział. Koniuszkiem palca uniosła okulary i uśmiechnęła się do niego żartobliwie. – Cześć! Co cię tu sprowadza? – Historyczne wydarzenie. – Zdecydowanie. – Czy ja cię znam? Przekonał się, że instynkt go nie mylił. Różniła się od spacerujących wokół łagodnych wyznawców. Miała zupełnie inny język ciała. Potrafiła się ściśle kontrolować, zmyliłaby każdego, kto nie przeszedł szkolenia takiego jak on – szkolenia? – ale wyczuwał, że w jej wnętrzu coś się czai. – A powinieneś mnie znać? Zawahał się. W twarzy dostrzegał coś znajomego, coś, co powinien rozpoznać. Nie wiedział, co to takiego, z tego prostego powodu, że brakowało mu wspomnień, które dałyby się wyciągnąć i zanalizować. Jak się nad tym zastanowić, to prawdopodobnie nie miał żadnego życia przed dzisiejszym dniem. Wiedział, że wszystko jest nie tak, ale nie przejmował się tym. – Nie przypominam sobie. – To ciekawe. Jak się nazywasz? – Aaron. Zaskoczył go jej śmiech. – Co takiego? – spytał. – Numer jeden, tak? Urocze. 16


Aaron przesłał jej wymuszony uśmiech. – Nie rozumiem. – Jeśli miałbyś wymienić po kolei ziemskie zwierzęta, od czego byś zaczął? – Teraz zupełnie nie wiem, o co ci chodzi. – Zacząłbyś od aardvaka. Podwójne „a” na czele listy. – O, tak, rozumiem – wymamrotał. – Aaron. – Zaśmiała się krótko. – Ktoś wykazał się poczuciem humoru, wysyłając cię tutaj. – Nikt mnie nie wysyłał. – Naprawdę? – Wygięła gęste brwi. – Więc po prostu pojawiłeś się na tej historycznej imprezie? – Tak. Mniej więcej. Opuściła miedzianą opaskę na oczy i kpiąco pokręciła głową. – Jest nas tu kilkoro. Nie sądzę, by to był przypadek, a ty? – Nas? Zatoczyła ręką łuk. – Nie zaliczasz się chyba do tego stada owiec? Wierny? Ktoś, kto uważa, że znajdzie życie pod koniec tych snów, którymi Inigo tak szczodrze obdarował Wspólnotę? – Nie, raczej nie. – Mnóstwo ludzi obserwuje, co tu się dzieje. To przecież ważne, nie tylko dla Wielkiej Wspólnoty. Niektórzy uważają, że pielgrzymka do Pustki może zainicjować fazę pożerania, co spowoduje koniec istnienia galaktyki. Chciałbyś, Aaronie, żeby do tego doszło? Patrzyła na niego bardzo uważnie. – Byłoby źle – odparł z ociąganiem. – Oczywiście. – W istocie nie miał zdania na ten temat. Nie zastanawiał się nad tym. – Dla jednych: oczywiście. Dla innych: szansa. – Skoro tak twierdzisz. – Tak twierdzę. – Oblizała wargi z łobuzerskim rozbawieniem. – I jak, spróbujesz zdobyć mój kod w unisferze? Zaprosisz mnie na drinka? – Nie dzisiaj. Przesadnie wydęła usta. 17


– A może w takim razie seks bez zobowiązań? Jaki ci się zamarzy. – To bym też zostawił na przyszłość, dzięki. – Zaśmiał się. – Jak chcesz. – Lekko wzruszyła ramionami. – Do widzenia, Aaron. – Poczekaj – powstrzymał ją, gdy się odwróciła. – Jak się nazywasz? – Lepiej, żebyś mnie nie znał – odparła. – Oznaczam złe wiadomości. – Do widzenia, Złe Wiadomości. Spojrzała na niego ze szczerym uśmiechem. Pomachała mu palcem. – To najlepiej pamiętam – powiedziała i odeszła. Uśmiechał się, patrząc za jej oddalającą się sylwetką. Dość szybko znik­nęła w tłumie. Po minucie nawet on nie potrafił jej namierzyć. Teraz uświadomił sobie, że zauważył ją, bo tego chciała. Powiedziała: jest nas tu kilkoro. To nie brzmiało zbyt sensownie. Ale sprowokowała mnóstwo pytań. Dlaczego tu jestem? – zastanawiał się. W umyśle nie znalazł konkretnej odpowiedzi, jedynie to, że powinien tu być, chciał zobaczyć, kogo wybiorą. Ale dlaczego nie mam żadnych wspomnień? Wiedział, że powinno go to niepokoić. Wspomnienia to zasadnicze jądro ludzkiej tożsamości, ale u niego brakowało nawet tej emocji. Dziwne. Ludzie to skomplikowane emocjonalnie jednostki, a wydawało się, że on jest tego pozbawiony. Mógł z tym żyć. Gdzieś w głębi słyszał głos, który mu mówił, że w końcu zdoła rozwiązać tajemnicę swojej osoby. Nie ma pośpiechu. Komunikatu nie wydano i późnym popołudniem tłum się przerzedził. Na twarzach ludzi wracających do domów Aaron widział rozczarowanie; słyszał szepty emocji w lokalnej gaja­ sferze. Otworzył swój umysł na otaczające go myśli, pozwalał im się wlać przez wrota, jakie gajainterfejsy zainstalowały mu w móżdżku. Jakby spacerował w delikatnym obłoku widm, które zasiedliły plac błyskami nierzeczywistych barw, obrazami dawno minionych czasów, a jednak pamiętanych z czułością, ­odgłosami 18


stłumionymi, jakby dochodzącymi zza mgły. Aaron mgliście pamiętał moment, kiedy połączył się ze społecznością gajasfery; pamiętał to równie mgliście jak wszystko, co się wydarzyło przed dniem dzisiejszym; takie połączenie jakoś mu nie pasowało, wydawało się bardzo dziwaczne. Gajasfera była dobra dla nastolatków, którzy uznawali współdzielenie snów i emocji za coś głębokiego, albo dla fanatyków, jak ci z Żywego Snu. Jednakże dość biegle opanował dobrowolną wymianę myśli i wspomnień i potrafił sobie zbudować spójne wrażenie, gdy wystawiał się tutaj na placu na surowe umysły. Skoro można to było zrobić w innych miejscach, oczywiście można też było i w Makkathranie2, z którego Żywy Sen uczynił stolicę gajasfery Wielkiej Wspólnoty – ze wszystkimi wynikającymi z tego sprzecznościami. Wierni uważali, że gajasfra to niemal to samo co autentyczna telepatia, którą posługiwali się mieszkańcy prawdziwego Makkathranu. Teraz Aaron bezpośrednio poczuł ich smutek, smutek z paroma silniejszymi podtekstami wściekłości na Radę Kleryków. W społeczeństwie, które współdzieliło myśli i uczucia, wybory naprawdę nie powinny być tak trudne. Dostrzegł również wypełzające przez gajasferę podprogowe pragnienie Pielgrzymki. Jedynej prawdziwej nadziei całego ruchu. Choć wokół siebie czuł porywy rozczarowania, został w tłumie. Nie miał nic innego do roboty. Słońce opadało już za horyzont, gdy na szerokim balkonie od frontu Sadowego Pałacu dostrzeżono jakiś ruch. Ludzie wskazywali sobie pałac. Teraz się uśmiechali. Wielu ruszyło powoli w stronę Kanału Zewnętrznego Kręgu. Rozszerzyły się ochronne pola siłowe wzdłuż brzegów, by przy balustradzie zabezpieczyć osoby, na które napierał tłum. Wysoko w powietrze poszybowały kamery agencji informacyjnych jak migoczące czarne balony. Emocje rosły. W ciągu paru sekund atmosferę na placu rozpaliło niecierpliwe wyczekiwanie. Gajasfera trzeszczała podnieceniem, tak że Aaron musiał się nieco wycofać, bo zalewał go burzliwy potok barw i eterycznych krzyków. Na balkon uroczyście wkroczyła Rada Kleryków – piętnaście osób w długich szkarłatno‑czarnych strojach. W środku między 19


nimi stała samotna postać w olśniewająco białej szacie lamowanej złotem; twarz zakrywał kaptur. Światło zachodzącego słońca jaśniało na miękkiej tkaninie, wokół postaci utworzył się nimb. Tłum zaczął entuzjastycznie wiwatować. Latające kamery przysuwały się do balkonu, ale pola siłowe pałacu zmarszczyły się ostrzegawczo, nie dopuszczając ich zbyt blisko. Klerycy z rady jak jeden mąż sięgnęli umysłami do gajasfery. Za pośrednictwem unisfery komunikat o wspaniałej nowinie natychmiast docierał do każdego miejsca w Wielkiej Wspólnocie, do wyznawców i niewiernych. Biało odziana postać powoli ściągnęła kaptur. Ethan uśmiechnął się błogo do całego miasta, do wielbiących go tłumów. Jego wąska uroczys­ta twarz emanowała łagodnością – sugerował, że doskonale wyczuwa wszelkie obawy ludzi. Współczuł i rozumiał. Miał ciemne worki pod oczami – świadczyły o tym, że przyjęcie tego niezwykle wysokiego stanowiska i wzięcie na swe barki oczekiwań wszystkich Śniących jest dla niego wielkim ciężarem. Gdy wystawił twarz na intensywne światło słońca, owacje się wzmogły. Teraz członkowie Rady Kleryków odwrócili się do nowego Konserwatora i z zadowoleniem bili mu brawo. Bez świadomej interwencji Aarona pomocnicze procedury myślowe, działające wewnątrz klastrów makrokomórkowych, pobudziły u niego oczny zoom. Przeskanował twarze Kleryków z rady i każdemu obrazowi nadał kod całkowitoliczbowy, gdy procedury pomocnicze umieszczały portrety w makrokomórkowych spacjach pamięci; portrety były gotowe do natychmiastowego odtworzenia. Później zamierzał je przeanalizować, poszukać w nich emocji, mogących świadczyć o tym, jak Klerycy się spierali, jak głosowali. Nie wiedział wcześniej, że posiada funkcję zoomu. To rozbudziło jego ciekawość. Zażądał, by dodatkowe procedury myś­ lowe uruchomiły sprawdzanie systemu przez klastry makrokomórkowe modyfikujące jego układ nerwowy. Egzoobrazy i ikony mentalne rozwinęły się ze statusu neutralnego w tryb gotowości w widzeniu peryferyjnym, opalizujące linie wskazywały zasięg jego naturalnego widzenia. Wszystkie egzoobrazy były ­symbolami 20


domyślnymi generowanymi przez u‑adiunkta – stanowiącego osobisty interfejs z unisferą – który miał błyskawicznie łączyć Aarona z masowymi bazami danych, z usługami komunikacji, rozrywki i komercji. Wszystko to standard. Przeglądał ikony mentalne i przekonał się, że reprezentują znacznie więcej niż tylko standardowe fizjologiczne modyfikacje wzbogacające, jakimi dzięki DNA Awangardów mogło dysponować ludzkie ciało. Jeśli prawidłowo interpretował komunikaty ikon, był wyposażony w nadzwyczaj zabójcze bronie biononicznych funkcji polowych. Wiem o sobie jeszcze coś, pomyślał, jest we mnie dziedzictwo Awangardów. To żadna rewelacja: osiemdziesiąt procent obywateli Wielkiej Wspólnoty miało podobne modyfikacje wbudowane w swoje DNA; zawdzięczali to starym fanatycznym wizjonerom z Far Away. Ale ktoś, kto równocześnie posiadał biononikę, należał do nieco węższej kategorii. Aaron mógł więc trochę lepiej określić swoje pochodzenie. Ethan wzniósł dłonie, prosząc o ciszę. Wierni na placu za­ milkli, wstrzymując oddech, ucichła nawet paplanina ekip z mediów. Wrażenie spokoju sprzęgło się z żelazną stanowczością wysłaną do gajasfery przez nowego Konserwatora. Ethan był człowiekiem bardzo świadomym swej misji. – Dziękuję kolegom z rady za zaszczytne wyróżnienie – rzekł Ethan. – Zaczynam urzędowanie i zrobię to, czego, jak sądzę, chciał Śniący. Wskazał nam drogę – nikt nie może temu zaprzeczyć. Pokazał nam, gdzie można przeżyć życie i zmienić je, aż osiągnie się doskonałość, jaką każdy z nas indywidualnie pojmuje. Wierzę, że pokazał nam to z jakiegoś powodu. Zbudował to miasto. Zainicjował ten ruch. Miał jeden cel. Żyć snem. I właśnie do tego będziemy teraz dążyć. Tłum odpowiedział owacją. – Drugi Sen się zaczął! Poznaliśmy go w naszych sercach. Poznaliście go. Ja go poznałem. Znowu pokazano nam wnętrze Pustki. Unosiliśmy się z Władcą Niebios. Aaron znów przeskanował radę. Nie musiał odkładać analizy ich twarzy na później. Już teraz widział, że pięciu z nich 21


ma n ­ iewyraźne miny. Owacje osiągnęły apogeum, tak jak samo przemówienie. – Władca Niebios nas oczekuje. Poprowadzi nas ku naszemu przeznaczeniu. Odbędziemy Pielgrzymkę! Owacje przeszły w ryk pochlebstwa. Wewnątrz gajasfery jakby wystrzeliły fajerwerki zasilane narkotykami przyjemności. W sztucznym neuronalnym świecie wzbierał niesamowity w swej jasności wybuch euforii. Ethan wzniósł ramiona zwycięskim gestem i machał do tłumu, wreszcie uśmiechnął się po raz ostatni i wszedł do Sadowego Pałacu. Aaron czekał, aż wierni się rozejdą. Na odchodne wielu krzyczało z radości i Aaron kręcił głową przerażony ich niefrasobliwością. Szczęście było tu powszechne, obowiązkowe. Słońce wpełzło za horyzont, w oknach domów pojawiła się ciepła mandarynkowa poświata – dokładnie jak w prawdziwym Makkathranie. Po kanałach snuły się pieśni – to gondolierzy hołdowali tradycji. W końcu nawet dziennikarze odeszli, dyskutując między sobą, a ci, który mieli wątpliwości, mówili ściszonymi głosami. W unisferze na setkach światów komentatorzy dzienników informacyjnych przepowiadali sądny dzień. Aaron niczym się nie przejmował. Nadal stał na placu, gdy miejskie roboty wychynęły pod rozgwieżdżone niebo, by uprzątnąć śmieci. Teraz wreszcie wiedział, co ma dalej robić; uzyskał pewność, gdy tylko usłyszał przemówienie Ethana. Ma znaleźć Iniga. Dlatego tu był. Uśmiechnął się zadowolony i rozejrzał po placu. Nigdzie nie dostrzegł kobiety. – A teraz kto przynosi złe wiadomości? – spytał i ruszył w świętujące miasto. ***

22


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.