Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki

Page 1

Marcel Pagnol

nej rzeki, ze ściany wyłaniał się powoli wielki figowiec z owczarni Baptiste’a. Powyżej masy lśniących liści wystawała wysoko sucha gałąź, a na końcu, na samym końcu, siedziała biało-czarna sroka.

Chwała mojego ojca Wtedy słodka boleść ogarniała moje dziecięce serce, gdzieś w tle odległy głos recytował listę dopływów, a ja próbowałem zmierzyć tę wieczność, która oddzielała mnie od Gwiazdki. Liczyłem dni, potem godziny, potem odejmowałem czas przeznaczony na sen i przez okno, poprzez lekką mgiełkę zimowego poranka, spoglądałem na szkolny zegar. Jego wielka wskazówka posuwała się do przodu podskokami, widziałem jak minutki spadają niczym mrówki, którym ścięto głowy.

Zamek mojej matki Wieczorem przy lampie w milczeniu „odrabiałem lekcje”. Nie miałem zbyt wiele czasu, żeby zajmować się Pawłem. Tymczasem stawał się on bardzo interesujący, bo miał w klasie kolegę, który był kopalnią wiedzy – prawie co wieczór przynosił nam jakiś wulgarny żarcik lub też grę słów w rodzaju „Jak się macie, stare gacie?”, która śmieszyła go do rozpuku. Już wcale nie mieliśmy czasu, żeby porozmawiać, pozostawała nam jedynie chwilka podczas rodzinnej powinności, za którą obaj byliśmy odpowiedzialni dwa razy dziennie, a która nazywała się nakrywaniem do stołu. Moja kochana mama była przerażona, widząc mnie pochylającego się tak długo nad zeszytami, a zajęcia w czwartkowe poranki wydawały się jej barbarzyńskim wynalazkiem. Kurowała mnie jak rekonwalescenta i przygotowywała dla mnie pyszne potrawy, które niestety zawsze poprzedzała wielka łycha tranu.

301 © Sempé / Editions de Fallois


Ogólnie rzecz biorąc, „dawałem radę”, a moje postępy sprawiały ojcu taką przyjemność, że nawet mnie samemu wydawały się mniej bolesne.

302


 Pewnego dnia, wracając w południe ze szkoły po dodatkowych zajęciach z gramatyki, usłyszałem, jak przewieszony przez poręcz Pawełek woła, budząc echa na klatce schodowej: – Napisali do ciebie list na poczcie! Na wierzchu jest znaczek! Przeskakiwałem po dwa stopnie naraz, a drgania poręczy dźwięczały niczym harfa z brązu. Na stole obok mojego talerza leżała żółta koperta z moim nazwiskiem wypisanym nierównymi literami o opadającej w dół linii. – Założę się – powiedział mój ojciec – że to nowiny od twojego przyjaciela, Lili! Nie mogłem otworzyć koperty i rozdarłem po kolei jej cztery narożniki. Mój ojciec wziął ją i z iście chirurgiczną precyzją rozciął jej krawędź czubkiem noża. Najpierw wypadł z niej liść szałwii i zasuszony fiołek. Na trzech kartkach ze szkolnego zeszytu wielkimi literami, których koślawe linie lawirowały pomiędzy kleksami, Lili pisał tak: Kolego! Biorę do ręki piuro, rzeby ci napisać rze drozdy nie przyleciały f tym roku, nic a nic, nawet dzieżby nas opuścily tak jak Ty. Nie złapałem nawet dwuch, kóropatf tesz nie. Jusz nawet nie hodze na nie, szkoda fatygi. Jusz lepiej pracować f Szkole rzeby się 303


nauczyć Ortograwi, bo i co robić innego? To niemorzliwe, nawet skrzydlatych mrówek nie ma za durzo i som maludkie, ptaki ich nie chcom. To nieszczęście, dobże że cie tu niema: to katastrowa. Tenskno mi rzebyś przyjechał. Wienc co do ptakuf to jusz trudno, co do kuropatf tesz – no a drozdy bendom na Gwiastke. W dodatku ukradli mi dwanaście sideł i conajmiej pieńdziesiont drozduf. Wiem kto to jezd. Najładniejsze pułapki. To ten od kulawego Allo. Zapamientam to sobie. Pyzatym jezd zimno z tym mistralem. Codzień na polowaniu mam lodowate nogi. Na szczenście mam szalik. Ale tensknie za tobom. batistin jezd zadowolony: łapie czydzieści drozduf dziennie na lep, pszetfczoraj dziesienć ortollanów, a f sobote dwanaście kwiczołów, na lep, pszetfczoraj poszłem pod Tete Rouge, chciałem posłuchać Kamienia, to mi zmroziło ucho. Kamień nie chce śpiewać, tylko płacze. Takie to som nowiny. Cześć kolego. wysyłam ci listek szałwi dla ciebie i fijołek dla twojej mamy. Twój pszyjaciel na zafsze Lili.

muj adres. Les Bellons za Lavalentine, Francja.

To jusz trzeci dzień do ciebie pisze, karzdego wieczora coś dopisuje. moja Mama jest zadowolona, bo myśli rze odrabiam Lekcje. W moim Zeszycie. Potem wyrywam kartke. Pieron rosczaskał wielkom sosne w La Garède, został tylko pień, spiczasty jak świstafka. Rzegnaj. Tensknie za tobom. muj adres. Les Bellons za Lavalentine, Francja. Listonosz się nazywa Fernand, fszyscy go znajom, on się nie pomyli. On mnie zna bardzo dobrze i ja jego tesz. Twuj przyjaciel na wieki. Lili. Rozszyfrowanie tego pisma o niejasnej ortografii nie było proste. Lecz mój ojciec, wielki specjalista, dokonał tego po niejakim wahaniu. Po czym rzekł: – Całe szczęście, że zostały mu jeszcze trzy lata do egzaminów końcowych!

304


Potem dodał, spoglądając na moją matkę: – Ten chłopak ma dobre serce i jest taki wrażliwy. Na koniec zwrócił się do mnie. – Zachowaj ten list. Zrozumiesz go później. Wziąłem go, złożyłem i schowałem do kieszeni. Nic nie odpowiedziałem – zrozumiałem prędzej niż on.

305


 Nazajutrz po szkole poszedłem do kiosku i kupiłem bardzo piękną kartę papieru listowego. Miała koronkowy ażur na brzegach, a na górze z lewej strony była ozdobiona nadrukowaną wypukłym drukiem jaskółką, która trzymała w dziobku telegram. Koperta, gruba i błyszcząca, miała dookoła motyw z niezapominajek. W czwartkowe popołudnie spędziłem wiele czasu, sporządzając szkic mojej odpowiedzi. Nie pamiętam już, co dokładnie napisałem, ale przypominam sobie ogólny sens. Najpierw ubolewałem z powodu wyginięcia drozdów i prosiłem Lili, żeby pogratulował Baptistinowi, który potrafi je łowić na lep, pomimo że ich nie ma. Potem opowiedziałem mu o moich zajęciach szkolnych, o bacznej trosce, którą jestem otoczony, i o zadowoleniu moich nauczycieli. Po tym nie bardzo skromnym akapicie obwieściłem mu, że za trzydzieści dwa dni nadejdzie Gwiazdka, ale będziemy wówczas nadal dość młodzi, żeby pobiegać po wzgórzach, i przyobiecałem mu prawdziwą hekatombę drozdów i ortolanów. Na zakończenie, przekazawszy wieści o rodzinie – która, jak mi się zdawało, prosperowała doskonale – poprosiłem go, aby złożył ode mnie wyrazy współczucia „rosczaskanej” sośnie z La Garette i przekazał pozdrowienia Smutnemu Kamieniowi. Zakończyłem słowami zapewniającymi o gorącej przyjaźni, których w życiu nie odważyłbym się mu powiedzieć twarzą w twarz. Odczytałem swą prozę dwukrotnie i naniosłem kilka niewielkich poprawek. Następnie, uzbrojony w nowe pióro, 306


przepisałem tekst, trzymając bibułę w pogotowiu i z wysuniętym językiem. Moja kaligrafia była staranna, a ortografia bez zarzutu, bo sprawdziłem w Petit Larousse słowa, co do których miałem wątpliwości. Wieczorem pokazałem moje dzieło ojcu: kazał mi dopisać kilka końcowych s i skreślić niepotrzebne t, lecz pogratulował mi i oświadczył, że to piękny list, co napełniło dumą mojego drogiego Pawełka. Wieczorem w łóżku znów przeczytałem list od Lili i jego ortografia wydała mi się tak komiczna, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu… Lecz nagle zdałem sobie sprawę, że te wszystkie błędy i niezręczności są owocem długich godzin pracy i wielkiego wysiłku wynikającego z przyjaźni. Wtedy wstałem po cichu, na bosaka, zapaliłem lampę naftową i zaniosłem mój własny list, zeszyt i kałamarz na stół kuchenny. Cała rodzina spała; słyszałem tylko ciurkanie wody w cynkowym zbiorniku nad zlewem. Zacząłem od wydarcia jednym gestem trzech kartek z zeszytu – w ten sposób uzyskałem nieregularnie poszarpane brzegi, o jakie mi chodziło. Przepisałem starym piórem mój zbyt piękny list, usunąłem dowcipne zdanie, w którym kpiłem trochę z jego niewinnego kłamstewka. Usunąłem też po drodze wszystkie ojcowskie s; dorzuciłem kilka błędów ortograficznych, które powybierałem z jego listu: ortollany, kóropatfy, batistin i katastrowa. Na koniec przyozdobiłem mój tekst kilkoma wielkimi literami wstawionymi w nieoczekiwanych miejscach. To precyzyjne zajęcie zajęło mi dwie godziny i w końcu poczułem, że ogarnia mnie senność… Mimo to ponownie odczytałem list Lili, a następnie mój własny. Wydawało mi się, że teraz jest dobrze. A jednak czegoś jeszcze brakowało – trzonkiem obsadki nabrałem

307


wielką kroplę atramentu i strząsnąłem tę czarną łzę wprost na mój elegancki podpis. Rozbłysnęła jak słońce.

308


 Ostatnie trzydzieści dwa dni tego kwartału zdawały się ciągnąć bez końca – dłużyły się przez jesienne deszcze i wiatr, lecz w końcu cierpliwe wskazówki zegara dotarły do celu. Pewnego grudniowego wieczora po powrocie ze szkoły, gdzie pan Mortier przetrzymał mnie przez dodatkowy kwadrans pośród gnuśnych królów1, po wejściu do jadalni otrzymałem cios w samo serce. Maja mama układała wełniane ubrania w tekturowej walizie. Na stole, oświetlonym całą mocą knota wiszącej lampy, stał spodeczek pełen oliwy, a dookoła były porozkładane części strzelby mojego ojca. Wiedziałem, że mamy wyjechać za sześć dni, ale ciągle broniłem się przed wyobrażaniem sobie tego wyjazdu, żeby zachować zimną krew. Widok tych przygotowań, tych wszystkich czynności, które były już częścią wakacji, wzbudził we mnie tak silne emocje, że łzy napłynęły mi do oczu. Położyłem tornister na krześle i popędziłem zamknąć się w ubikacji, gdzie mogłem płakać i śmiać się do woli. Wyszedłem stamtąd po pięciu minutach, trochę spokojniejszy, ale wciąż z bijącym sercem. Mój ojciec składał zamek strzelby, a mama przymierzała Pawłowi zrobioną na drutach czapkę narciarską. 1

Gnuśni królowie – określenie używane w stosunku do ostatnich królów z dynastii Merowingów. Za lata panowania gnuśnych królów przyjmuje się okres od 639 do 751 roku.

309


Lekko przyduszonym głosem zapytałem: – Pojedziemy, nawet jeśli będzie padało? – Mamy dziewięć dni wakacji! – powiedział mój ojciec. – Pojedziemy, nawet jeśli będzie padać! – A jeśli będą grzmoty? – spytał Paweł. – Zimą nigdy nie ma grzmotów. – Dlaczego? Mój ojciec odpowiedział kategorycznie: – Bo nie. Lecz oczywiście, jeśli będzie ulewa, wyjedziemy następnego dnia rano. – A jeżeli to będzie zwyczajny deszcz? – Wtedy – powiedział mój ojciec – wciągniemy brzuchy, pójdziemy szybko i z zamkniętymi oczami przejdziemy pomiędzy kroplami! 

W czwartkowe popołudnie mama zaprowadziła nas do cioci Róży, żeby się dowiedzieć, co postanowiła. To było wielkie rozczarowanie – ciocia oświadczyła, że nie może „pojechać do willi” z powodu kuzyna Piotrusia, który zupełnie niesłusznie stał się bardzo ważny. Ten żłopacz mleka zaczynał seplenić jakieś bezładne dźwięki, na które ona odpowiadała pełnymi słowami, żebyśmy mieli wrażenie, że to prawdziwa rozmowa. Było to bardzo przykre przedstawienie. W dodatku ciocia uniosła wargi tego stworzenia na oczach mojej zachwyconej matki i pokazała nam na jego dziąśle ziarenko ryżu, twierdząc, że to jest ząb i że z powodu tego zęba może mu zaszkodzić i zimno, i wiatr, i deszcz, i wilgoć, a w szczególności brak gazu. 310


Próbowaliśmy się troszeczkę poprzymilać, ale bez skutku. Trzeba było pogodzić się z faktami: cioci Róży nie będzie. Jednak w wujku Juliuszu ostał się duch myśliwego – oświadczył, że będzie przyjeżdżał rowerem każdego ranka, żeby strzelać do drozdów, i wracał do domu przed nocą. Powiedział to dosyć wesoło, ale dobrze widziałem, że wolałby zostawać z nami. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że dorośli nigdy nie robią tego, co im się podoba, i że są niemądrzy. Schodząc po schodach w półmroku, Paweł wyciągnął wniosek z tej klęski i powiedział spokojnym głosem: – Kiedy ja będę miał dzieci, to je komuś oddam.

311


Zabawna i ciepła opowieść o rodzinie, chłopięcych marzeniach, przyjaźni i przygodzie. Chwała mojego ojca i Zamek mojej matki to dwie pierwsze części cyklu Wspomnienia dzieciństwa, piątkowy poranek zmój tata poszedł na ostatni dyżur w którym Marcel Pagnol powraca do rodzinnej w szkole, gdzie ci uczniowie, którzy jeszcze zostali, przytuProwansji, krainy śpiewających cykad i słodkiego pywali dla rozgrzewki na opustoszałym boisku. Od kilku dni zapachu lawendy.

W

panowało przenikliwe zimno – w kuchennej szafce butelka

Wkraczając wraz z autorem w magiczną krainę oliwy z oliwek wyglądała tak, jakby była wypełniona watą, co dzieciństwa, śledzimy przygody małego bohadało wakacje mi okazję wyjaśnienia Pawłowi, że na biegunie półtera: pierwsze nado wzgórzach, pierwsza nocnym „tak bywa każdego dnia”. przyjaźń, pierwsze polowanie, rodzinne sprzeczki i tajemnice... Mały Marcel razem z ojcem Jednak nasza mama z góry udaremniła ten nagły atak i wujem tropi kuropatwy skalne, buduje zimy. Zapakowała nas jednegopułappo drugim na cebulkę, w liczki ze swoim przyjacielem Lili i planuje wielką ne kalesony, trykoty, koszulki, bluzy i kurtki. W narciarskich ucieczkę, która ma uwolnić go od zbliżającej się czapkach na uszach wyglądaliśmy, jak gdybyśmy wybierali wielkimi krokami szkoły.

się na polowanie na foki.

Powieści Marcela Pagnola to we Francji klasyka tego ale ekwipunku zachwycała mnie, ale wkróthumorystyki,Uroda a ironiczne, jednocześnie ciepłe i nacechowane zrozumieniem do ce przekonałem się, że podejście ma on również swoje minusy. Było życiowychw nim dramatów i perypetiihaftek, zapewnia jego i agrafek, że schludne tyle guzików, tasiemek Patronat: dziełom niesłabnącą popularność. wysiusianie się nastręczało wielkich problemów; Pawłowi

nigdy się to nie udało. Naszej małej siostrzyczce było widać tylko czerwony nosek wystający spod podróżnej pierzynki. Mama, która miała toczek, kołnierz i mankiety z futra (oczywiście króliczego), przypominała śliczne kanadyjskie łyżwiarki, które ślizgały się na pocztowych kalendarzach, a ponieważ zimno zaróżowiło jej policzki – była ładniejsza niż kiedykolwiek. Cena 34,90 zł O jedenastej przyszedł Józef. Miał już na sobie – wzbudzającą podziw ISBN 978-83-61989-31-8 9

kolegów – nowiusieńką kurtkę myśliwską, mniej strojną niż kurtka wujka Juliusza, bo wyposażoną w mniejszą liczbę kieszeni, ale piękniejszą – była bowiem

788361 989318

www.esprit.com.pl

312

© Sempé / Editions de Fallois


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.