Via Appia #9

Page 1

VIA­APPIA KWARTALNIK LITERACKO­KULTURALNY Numer 9 / 10.2012

LITTERA SCRIPTA

W II EDYCJI

ZOBACZ KTO ZWYCIĘŻYŁ

WYKLĘTY

DŻENTELMEN Z PROVIDENCE

SEX, DRUGS ICZYLI KRUPÓWKI RZECZ O WITKACYM O CO TYLE HAŁASU? GRANIE NA BYLE CZYM

NIEWIARYGODNOŚĆ ZEZNAŃ ŚWIADKÓW

( CZĘŚĆ II )

ŚPIEWAĆ KAŻDY MOŻE CZYLI RZECZ O POEZJI ­1­


WSTĘPNIAK

Jakże ten czas szybko leci, kolejny kwartał już za nami. Wakacje już za nami, choć myślami być może, ciągle jesteśmy w miejscach, w których je spędzaliśmy. Któż z nas by chętnie teraz nie wrócił do wylegiwania się na słonecznej plaży czy do górskich wędrówek? Niestety, urlop już za nami i pora ruszać dalej. Wakacyjny zastrzyk energii na pewno się przyda. Słowo się rzekło i my również idziemy naprzód wychodząc do Was z kolejnym numerem magazynu Via Appia. Poruszamy w nim temat niemal nieobecny w mediach i niszowy w popkulturze, ale na pewno bardzo interesujący. Prezentujemy Wam, drodzy czytelnicy, „artystę wyklętego”. Na marginesie społeczeństwa, w otoczce obyczajowych skandali i wszechobecnych używek, ukrywają się niezwykle ciekawe osobowości. Ich sposób myślenia i pojmowania świata wykracza poza ramy epoki, w której żyją, dlatego nie znajdują zrozumienia u sobie współczesnych . Ich dorobek artystyczny zwykle zyskuje uznanie dopiero po dłuższym czasie, gdy epoka, w której żyli zdaje się powoli odchodzić w niepamięć. Wtedy wielu ludziom otwierają się oczy, zaczynają dostrzegać geniusz oraz wyjątkowe walory zawarte w ich twórczości. Na łamach naszego magazynu prezentujemy Wam ich sylwetki oraz barwne życiorysy. Pokazujemy, dlaczego zostali „wyklęci” i czym sobie zasłużyli na takie miano. Dodatkowo prezentujemy między innymi zwycięskie teksty II edycji ogólnopolskiego konkursu literackiego Littera Scripta, relację z Drużynowych Mistrzostw Polski Warhammer Fantasy Battle, artykuł o przenikaniu się literatury i muzyki oraz fotorelacje z podróży po Indiach. Te oraz wiele innych atrakcji znajdziecie, drodzy czytelnicy, w najnowszym numerze magazynu Via Appia, który z dumą Wam prezentujemy. Życzę miłej lektury!

­2­

Damian Nowak Redaktor Naczelny


SPIS TREŚCI

WSTĘPNIAK 2 NEWSY CO W TRAWIE PISZCZY? 4 NOWOŚCI WYDAWNICZE 5 TEMAT NUMERU "ARTYSTA WYKLĘTY" ŚMIERĆ OJCA CIEMNOŚCI 9 WYKLĘTY DŻENTELMEN Z PROVIDENCE 13 SEKS DRAUGS I KRUPÓWKI 17 TEKST MIESIĄCA DEBATA (MAJ) 20 MESJASZ (CZERWIEC) 25 NIKT Z GŁODU NIE UMRZE, BO Z NIEBA SIĘ LEJE, PO PNIACH CIEKNIE, W ZIEMIĘ WSIĄKA 44 INSPIRATIO O CO TYLE HAŁASU 46 NIEWIARYGODNOŚĆ ZEZNAŃ ŚWIADKÓW 49 LITTERA SCRIPTA KONKURS LITERACKI LITTERA SCRIPTA II 54 CELA 56 SZAROŚĆ 70 WYZNANIE PENELOPY 75 Kreatorium DWA SŁOWA O LITERACKICH PRZYJAŹNIACH SYMPATIACH I ROZCZAROWANIACH 81 JĘZYKOWY OBRAZ ŚWIATA 84 BŁĘDY GENIUSZY NIE TYLKO LITERACKICH 87 POEZJA AUTOPORTRET Z AWIATORKĄ 90 SPĘDZAMY RAZEM NOCE 92 FAŁSZOKRACJA 92 ŚPIEWAĆ KAŻDY MOŻE 93 SZTUKA TO JA ­ ROSYJSKIE AKMIESTKI KONTRA WŁADZA SOWIECKA 98 POGRANICZA Z WIZYTĄ W JAPONII ­ AXIS POWERS HETALIA 101 FOTORELACJA Z PODRÓŻY ­ PRZYSTANEK I ­ INDIE 103 POLCON ­ RELACJA 107 WYWIAD Z JAKUBEM ĆWIEKIEM 112 WARHAMMER FANTASY BATTLE ­ RELACJA 114 RZEKI HADESU ­ RECENZJA 116 FILM HITY I KITY FILMOWE 118 95 MINUT DOBREGO KINA 120 CO ROBI Z NAMI WOJNA ­ PIĘKNA WIOSKA PIĘKNIE PŁONIE 124

­3­


NEWSY

CO W TRAWIE PISZCZY?

Forumowa Ruletka

15 sierpnia 2012 roku ruszyła po raz kolejny Forumowa Ruletka Via Appii. Zasady były bardzo proste. Każda osoba, która w wyznaczonym czasie napisała odpowiednią ilość komentarzy, miała szanse na wylosowanie nagrody ­ niespodzianki. Komentarze musiały być odpowiednio rozbudowane. Zostały one zliczone; po napisaniu minimum dziesięciu danej osobie przyznawany był jeden bilet w loterii. Każdy kolejny bilet zwiększał szanse na wygraną. 15 września odbyło się losowanie i wyłonienie szczęśliwego zwycięzcy.

Nowe F.A.Q

Po miesiącu przygotowań i konsultacji, powstało nowe F.A.Q. Zawiera teraz o wiele więcej pytań i odpowiedzi niż poprzednia wersja. Skraca to czas rozwiązania danego problemu oraz lepiej wprowadza nowych użytkowników w zasady, jakie panują na forum.

Nabór do Redakcji

W lipcu ogłoszony został nabór do redakcji naszego magazynu Via Appia. Dziękujemy za Wasze zainteresowanie. Dostaliśmy dużo zgłoszeń z kandydaturami na poszczególne stanowiska. W chwili obecnej większości osób przydzielono już odpowiednie funkcje. Pozostali zostali przyjęci na okres próbny, który prawdopodobnie zakończy się wraz z nadejściem kolejnego numeru VA.

­4­


NOWOŚĆI WYDAWNICZE

NEWSY

Megan Megan Whalen Whalen Turner Turner

Królowa Attolii Królowa Attolii

Gdy Eugenides, Złodziej Eddis, wykradł Dar Hamiatesa, królowa Attolii straciła coś więcej niż tylko mityczny artefakt. Straciła twarz w oczach swoich poddanych. Wszyscy wiedzą, że młody złodziej przechytrzył ją, wymykając się pościgowi. Chcąc odzyskać utraconą reputację i pozycję, królowa Attolii nie cofnie się przed niczym i przyjmie każdą oferowaną jej pomoc... By dokonać zemsty, gotowa jest poświęcić nawet swój własny kraj.

DanielAbraham Abraham Daniel Smocza droga Smocza droga Wszystkie drogi prowadzą do wojny... Marcus dni bohaterstwa ma już za sobą. Zbyt dobrze wie, że nawet mała wojenka będzie oznaczać czyjąś śmierć. Gdy jego ludzie zostają wcieleni do przegranej armii, uniknięcie walki, w której nie chce brać udziału, będzie wymagało powzięcia niecodziennych kroków. Cithrin to sierota, będąca pod opieką banku. Jej praca polega na szmuglowaniu bogactw przez strefę wojny, tak, aby złoto nie dostało się w ręce żadnej ze stron. Ale choć dziewczyna zna tajniki handlu od podszewki, to strategie handlowe nie uchronią jej przed wrogimi mieczami. Gedera, jedynego spadkobiercę szlachetnego rodu, filozofia interesuje bardziej niż wojna. Będąc marnym żołnierzem, staje się jedynie pionkiem w grze. Jednak nikt nie jest w stanie przewidzieć, jaką rolę przyjdzie mu odegrać. Spadające kamyki mogą wywołać lawinę. Waśń pomiędzy Wolnymi Miastami a Rozdartym Tronem wymyka się spod kontroli. Z pomroków historii wyłania się nowy gracz, podsycając płomienie, które sprowadzą cały region na smoczą drogę ­ drogę prowadzącą ku wojnie.

­5­


NEWSY Daniel Abraham Max Allan Collins Smocza droga Ostre cięcie

Oto członkowie Jednostki Analizy Behawioralnej. Elita zespołu profilerów FBI, której zadaniem jest rozpracowywanie najbardziej nieobliczalnych zabójczych umysłów w kraju i przewidywanie ich następnych posunięć – zanim jeszcze uda im się powtórnie uderzyć. Zespół JAB zostaje wezwany do Lawrence w stanie Kansas, by przeprowadzić śledztwo w sprawie serii zabójstw wśród bezdomnych. Ofiary, które zginęły w wyniku pchnięcia nożem, miały na sobie czyste ubrania, były zadbane i świeżo wykąpane. Według profilera Jasona Gideona są to starannie zaplanowane morderstwa, dokonywane w odosobnionych miejscach i będące realizacją chorych fantazji jednego bądź większej liczby nieznanych sprawców. Uprowadzenie młodej dziewczyny to druga, pozornie niepowiązana z pierwszą, sprawa, którą ma rozwiązać JAB. Gideon, wbrew opiniom patologów, domyśla się, że jest między nimi ponury związek. Trzeba znaleźć porwaną, zanim i ona zginie. Psychologiczna rozgrywka między sprawcą a profilerami staje się coraz bardziej dramatyczna.

Daniel Abraham Dawid Kain Smocza Punkt droga wyjścia

Zaskakujący horror metafizyczny! Punkt wyjścia to historia trzech mężczyzn, których losy zbiegły się w pewnej białej chacie – tajemniczym miejscu, gdzie nawet najcięższe choroby zmieniane są w literaturę. To mroczna opowieść o neurotycznym pisarzu Damianie, żyjącym na krawędzi Rafale i bezimiennym uzdrowicielu, który jest w stanie wyleczyć każdą dolegliwość z taką samą łatwością, z jaką zaraża ludzi strachem i odbiera im duszę. Podejrzane kluby nocne, w których główną atrakcję stanowią tortury, ukryte w leśnych gęstwinach pradawne sekrety, szokująca terapia sztuką i słowa potrafiące zainfekować szaleństwem…

­6­


NEWSY Daniel Sasza Abraham Hady Smocza droga Morderstwo

mokradłach

na

Alfred Bendelin, najsłynniejszy prywatny detektyw Londynu, nie może narzekać na swój los: jest rozchwytywany zarówno przez majętnych klientów, jak i rozkochane w nim wielbicielki. Brawurowo rozwiązuje sprawę za sprawą, przyprawiając funkcjonariuszy Scotland Yardu o ból zębów i koszmary nocne. Słynie z niezawodnego lewego sierpowego, piekielnej inteligencji i zniewalającego uśmiechu. Jest tylko jeden problem: Alfred Bendelin nie istnieje. W postać znanego z powieści kryminalnych detektywa wciela się niejaki Nicholas Jones – wbrew wszystkim swoim zasadom i zdrowemu rozsądkowi. Z dnia na dzień porzuca wygodne życie w wielkim mieście i wyrusza na prowincję, aby rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa. Tak – oczywiście wszystko to dla pewnych pięknych niebieskich oczu. W otoczonej mokradłami osadzie Little Fenn zostaje znaleziona głowa znanego w okolicy domokrążcy. Wydaje się, że nikt z mieszkańców wioski nie miał motywu, by go zamordować, ale ich dziwne zachowanie zwraca uwagę samozwańczego detektywa. Wśród jesiennych mgieł spowijających torfowiska czai się zło...

Maureen Jennings Daniel Abraham Biedny Tom już Smocza droga

wystygł

Listopadowe śledztwo detektywa Murdocha William Murdoch dowiaduje się, że podczas nocnego obchodu zaginął konstabl Wicken, młody mężczyzna, którego cenił i lubił. Natychmiast wyrusza na jego poszukiwanie. Podąża rutynową drogą konstabla patrolującego swój rewir, sprawdza zakamarki, szuka śladów, zagląda do opuszczonych domów. W jednym z nich znajduje martwego Wickena z raną postrzałową głowy. Obok niego zaś leży karteczka z napisem: „Życie bez twojej miłości jest nie do zniesienia. Wybacz mi”. Tak zaczyna się historia zawiłego dochodzenia. Biedny Tom już wystygł to trzecia z serii siedmiu książek o kanadyjskim detektywie, ukazujących wiernie realia Toronto z końca XIX wieku. Obdarzony dużą wiedzą i intuicją detektyw Murdoch jest niezwykle oddany swej pracy i wykorzystuje w niej najnowsze zdobycze kryminalistyki. Ten nieśmiały, samotny i doświadczony przez los miłośnik jazdy na rowerze musi się wykazywać stanowczością i odwagą, kiedy śledztwa prowadzą go w najmroczniejsze zakamarki ludzkich dusz, skrytych pod pozorem konwenansów.

­7­


TEMAT NUMERU

ARTYSTA WYKLĘTY

­8­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY EWA LASOTA

ŚMIERĆ OJCA CIEMNOŚCI

Ulice spowijała mgła. Mężczyzna obejrzał się za siebie, lecz w mroku nie dostrzegł prześladowcy. To jednak wcale nie oznaczało, iż ten zaprzestał pościgu. Spróbował jeszcze raz zagłębić się wzrokiem w gęstniejącą ciemność, rozpraszaną gdzieniegdzie tylko blaskiem gazowych latarni. Oddech mu przyspieszył, spomiędzy warg wydobywały się białe obłoki pary, szybko ginącej w chłodnym, nadmorskim powietrzu. Doki gościły wiele śpiących statków. Pozbawione przycupniętych na rejach żagli, wyciągały ku niebu nagie piszczele masztów. Dźwięk tłuczonego o śliski bruk szkła sprawił, że przestraszony Edgar aż podskoczył. „Oby to byli tylko fałszyciele”, pomyślał, ruszając dalej ku coraz ciemniejszym zaułkom przyportowej dzielnicy. Fałszyciele krążyli nieprzerwanie od rozpoczęcia kampanii wyborczej, porywając co mniej uważnych przechodniów. Poe słyszał tylko opowieści o ich wyczynach; nie miał zamiaru skończyć jako półprzytomny z przepicia dawca demokratycznego głosu, przemocą przeciągnięty na stronę, której z psią wiernością oddani byli agenci. Chociaż wolał już to od bezwzględnych braci swojej narzeczonej. Edgar i Sarah planowali ślub, ku ogólnemu oburzeniu jej najbliższych W testamencie męża Sarah widniał zapis, że w razie ponownego zamążpójścia musi ona zwrócić dużą część spadku, a to nie podobało się rodzinie wdowy. Bycie bezwolną, polityczną marionetką było całkiem przyjemną alternatywą dla bólu, upokorzenia i sczeźnięcia w błocie, jakie nie­ wątpliwie zgotowaliby mu niedoszli szwagrowie. Przeszło mu przez myśl, że pieniądze robią straszne rzeczy z ludźmi. W wyobraźni, jak za

dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się niezliczone twarze wielu, wielu wierzycieli jeszcze z czasów studenckich. Skręcił w najbliższy zaułek i oparł się plecami o zimny mur kamienicy, nasłuchując. Kroki zbliżały się powoli. Przycisnął kapelusz mocniej do głowy i postawił kołnierz płaszcza. Ruszył szybko i zdecydowanie przed siebie. Jeżeli znajdzie się między ludźmi, będzie bezpieczny. Jeżeli znajdzie się między trzeźwo myślącymi ludźmi, pijanym można wmówić wszystko... Stukot obcasów za nim ani nie oddalał się, ani nie przybliżał, śledził go w ciemnościach, jakby stworzony w umyśle. Edgar szybko odwrócił się, wyciągając przed siebie laskę, lecz natrafił tylko na przepływającą, postrzępioną bryzą mgłę. ­ Przede mną nie uciekniesz. – Niski głos, paraliżował, jakby przemawiał sam Absolut. Poe odwrócił się powoli. Nerwowo przełykał gęstą, lepką ślinę. Za nim stała wysoka postać, zdawałoby się, utkana z sennych mar. Na jej ręce leżał, pomrukując, czarny kot, pozbawiony jednego oka. Ziewnął szeroko; z szyi zwisał sznur, na którym onegdaj jeden z bohaterów jego noweli powiesił kocura. Pluto, bo tak nazwał kota, spojrzał mu prosto w oczy swoją jedyną, piekielną źrenicą, zeskoczył z rąk człowieka czającego się w ciemnościach i podszedł bez­ szelestnie z obrzydzeniem omijając kałuże ­ Jak myślisz, jak to jest zdechnąć, dyndając na sznurze? Jak to jest otrzymać ból od kogoś, kto był ci bliski? – Edgar cofał się z każdym krokiem demonicznego kocura. ­ Zamurowałem potwora w mogilnej wnęce – odparł drżącym głosem, cytując własne dzieło

­9­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY ­ Ano właśnie, zamurowałeś. – Zwierzę nie zwolniło ani na chwilę. – Ale wcześniej próbowałeś utrupić siekierą, która utkwiła w niewieściej głowie! – Kocur skoczył na Edgara z pazurami; ten tylko zasłonił twarz, krzyżując przedramiona. Lecz cios nie nadszedł. Poe odczekał chwilę, nie oddychając nawet, zanim otworzył oczy. Zaułek był pusty. Po kocie, ani tym, który go przyniósł, nie było śladu. ­ Odwiedził mnie prastary bóg podziemi we własnej osobie – szepnął, zbladłszy jeszcze bardziej. ­ Nie tylko on... – Kobiecy szept przy jego uchu był ulotny jak powiew wiatru, unoszącego drobne śmieci w podniebny taniec. Poe po raz wtóry spojrzał przez ramię; ujrzał piękną niewiastę, której jednak nie poznawał. ­ Kim jesteś ty? – spytał. Kobieta uśmiechnęła się, podnosząc karmi­ nowe wargi, przedzielone czernią bezzębia. ­ Nie pamiętasz? – Podeszła, a na jej twarzy malował się prawdziwy żal. – Jestem tą, którą pochowałeś żywcem rękami Egaeusa, tą której wyrwałeś trzydzieści dwa drobne, białe barwy kości słoniowej przedmioty, które rozsypały się po podłodze. ­ Edgar przypomniał sobie o Berenice, tej, która była bohaterką jego dzieła, uznanego przez czytelników za zbyt brutalne, krwawe. Miał już coś odpowiedzieć, lecz ona zniknęła, a na kamienie posypały się równe, jeszcze zbryzgane posoką zęby. Poe pędził jak oszalały, jakby goniło go stado demonów, co chwila oglądając się za siebie. Kluczył w labiryncie wąskich uliczek, coraz bardziej okrywanym mgłą. W końcu mleczna chmura spowiła wszystko, Edgar nie widział nawet własnej ręki, gdy wyciągnął ją przed siebie. Opary tłumiły wszelkie odgłosy, poza jednym: powolnymi, miarowymi krokami, prześladujących go zjaw.

Poeta obracał się wokół własnej osi, próbując przebić wzrokiem mgłę, bezskutecznie. Nie wiedział, gdzie właściwie się znajduje i dokąd powinien uciekać. I wtedy ujrzał szczelnie owiniętą czarną peleryną smukłą, wysoką sylwetkę, której oblicze skrywał przepastny kaptur. Postać zdawała się sunąć tuż nad kamiennym brukiem, chociaż wyraźnie słyszał stukanie butów. Zatrzymała się przed Edgarem, przyciśniętym plecami do muru, i szczupłymi dłońmi odrzuciła kaptur, wpatrując się w mężczyznę skrytymi za kościaną maską gorejącymi oczami. Przekrzywiła głowę, po czym roześmiała się szaleńczo. Poe zaczął krzyczeć, wrzeszczeć jak opętany, lecz przeklęta, przyziemna chmura zazdrośnie zatrzymywała wszystko dla siebie. Nie było ucieczki; ślepy zaułek okazał się nieprzezwyciężoną pułapką. Śmiech nabrał wyższych tonów, w końcu stał się całkiem dziewczęcy i zabrzmiała w nim nuta serdeczności. Przerażony człowiek z trudem łapał oddech, mając wrażenie, że każdy kolejny może być tym ostatnim. Wtem zjawa ujawniła się, ściągając trupią maskę. Oto stanęła przed nim jego ukochana, piękna Virginnia, dziewczę o błyszczących gorączką oczach, bladej skórze i szarymi powiekami. ­ Jak mogłeś powiedzieć, kochany, że nie ma nic piękniejszego, od umierającej, pięknej kobiety? – zapytała, delikatnie głaszcząc go po policzku zimnymi palcami. Nie wiedział, czy ma wzywać pomocy, czy wziąć zmarłą żonę, na której pogrzebie przecież był, którą tyle czasu opłakiwał, w ramiona. Zmysły zaczęły mu się mieszać, obraz zamazał się, zaczął tańczyć przed oczami, wirować. ­ Ja... Ja... – wyjąkał i uświadomił sobie, że nie potrafi powiedzieć nic, co zawierałoby chociaż odrobinę sensu. Teraz porcelanowa twarz

­ 10 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY Virginii zaczęła się zmieniać, czarne, gęste włosy skręciły się, przyprószyły siwizną, policzki zyskały na wyrazistości, schudła nagle, piękne, orzechowe oczy straciły migdałowy kształt i przybrały smutniejszy, znany Edgarowi tylko ze snów i wspomnień o matce. Zmiany, jakie zachodziły w fizjonomii Virginii były kolosalne. I oto po chwili stanęła przed nim po raz pierwszy, odkąd skończył dwa latka. ­ Dlaczego odeszłaś? – krzyknął, sam nie wiedząc, czy zwraca się do mamy, czy ukochanej. – Zostawiłaś mnie na tym brudnym, podłym świecie, bez choćby najmniejszej światłości! ­ Czas po prostu nadszedł, Alanie – przemówiła matka Poego spokojnym, kojącym głosem. – Cieszyłam się, gdy zobaczyłam, że trafiłeś pod czułe skrzydła Francess. I żałowałam, że nie mogę być przy tobie... – Uśmiechnęła się. Patrzył na nią, w gardle utknęły wszystkie słowa, które chciał wypowiedzieć, dławiły go, aż w końcu znalazły ujście w głośnym, bezradnym szlochu. Padł na kolana, oparł dłonie o bruk, drąc go zakrzywionymi palcami i płakał. Płakał oczyszczającymi łzami, z każdą kolejną kroplą spadającą na kamienie odchodził strach, ból, tęsknoty. Spojrzał w górę. Duch przeszłości znowu miał na twarzy Maskę Czerwonego Moru. Był wyższy i emanował czystą grozą, która zaraz ścisnęła serce pisarza i zakuła je w kajdany bezbrzeżnego przerażenia. Mężczyzna usiadł ciężko na ulicy, całkowicie zrezygnowany. Upiór przykucnął przed nim. ­ Możesz o mnie mówić Reynolds, jeżeli będziesz potrzebował imienia, które mógłbyś przeklinać – rzekł, po czym rozpostarł ramiona osłonięte peleryną, wyglądające jak skrzydła kruka. Edgarowi jeszcze przez myśl zdążyło przemknąć, że to zupełnie

jak w jego wierszu. Brakuje tylko, by maska zamieniła się w kruczy dziób, kracząc „To ja jestem cholerą!”. Zmora zamknęła go w uścisku, przenosząc w świat najgorszych udręk i koszmarów. ­ Proszę pana, czy wszystko w porządku? Proszę pana! Jimmy, biegnij po lekarza! – Właściciel tawerny energicznie potrząsał ramieniem dziwnego mężczyzny, nie reagującego ani na słowa, ani na dotyk. Wpatrywał się tylko w postawiony przed nim kieliszek i mamrotał pod nosem: „Reynolds, Reynolds, Reynolds”, miętosząc ręką czarne futro jednookiego kota, zwiniętego w kłebek na jego kolanach. Lekarz przybył szybko, przeszedł przez tłumną salę i podszedł do brzuchatego barmana. ­ Co się wydarzyło, panie Thommson? ­ Panie Morrison, mam tutaj czło­ wieka, w wielkiej niedoli... potrze­ bującego pomocy lekarskiej. ­ Prowadźcie. – Pan Thommson wydał obsługiwanemu gościowi resztę, zdjął fartuch i pokierował doktora wprost do narożnego stolika, przy którym siedział Edgar. ­ Nie reaguje na nic, panie Morrison. Siedzi tak tylko i wzywa cicho niejakiego Reynoldsa, o ile dobrze zrozumiałem. – Lekarz kiwnął głową, na znak zrozumienia, usiadł obok pacjenta i położył na stole swoją skórzaną teczkę. Zbadawszy naprędce Poego zawyrokował: ­ Koniecznie musimy zawieźć go do szpitala, ten człowiek popadł w delirium. Czy coś pił u pana? ­ Tylko ten jeden kieliszek, doktorze. ­ Gdy przyszedł, czy zauważył pan, by już wcześniej był pijany? ­ Nie... Zdecydowanie nie. Ale od razu zwrócił moją uwagę. Nieczęsto widzi się kogoś w za dużej marynarce i przykrótkich spodniach, prowa­ dzącego na sznurze jednookiego

­ 11 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY kota, sir. Jednak dałem mu brandy, zgodnie z jego życzeniem. Obserwowałem go przez dłuższy czas... Po prostu siedział, tak jak teraz, nic nie pił, powtarzał w kółko do znudzenia jedno nazwisko, które już panu podałem, sir. Szpital był czystym miejscem, oślepiającym ze wszech stron bielą podłogi, ścian, sufitu. Lampy gazowe nie tylko rozświetlały, ale i ogrzewały każdą salę. Edgar nadal nie zwracał jednak uwagi na otoczenie, pogrążony we własnych koszmarach śnionych na jawie i hulających pod czaszką. A potem po prostu zasnął, mając nadzieję, że w ten sposób odepchnie od siebie natarczywe łapy strachu. ­ Pana pacjent, Edgar Alan Poe, panie Morrison, zmarł nad ranem – oświadczyła pielęgniarka, gdy tylko lekarz przyszedł na swoją zmianę. – Nie bardzo wiemy, co wpisać jako

przyczynę zgonu. ­ Nadużycie alkoholu? – zasugerował młody lekarz, przecierając okulary oprawione cienkim drucikiem. ­ Jefferson, rozmawialiśmy już o tym, mówiłem panu, że to mało prawdopodobne. ­ Więc co? – dopytywał się tamten. ­ Nie wiem, przyjacielu, myślę, że tego nigdy się nie dowiemy. – Doktor Morrison położył mu rękę na ramieniu i ruszył powolnym krokiem w stronę swojego gabinetu. Reynolds uśmiechnął się, stojąc nad grobem Edgara. Przyjrzał się dokładnie napisowi na nagrobku, przetarł go nawet, by nazwisko było lepiej widoczne. Przechylił do ust flaszkę brandy i opróżnił nieomal jednych haustem do połowy. Postawił ją na usypanej ziemi, po czym włożył do niej trzy czerwone róże, jak co roku. Jak co roku, od przeszło stu lat...

­ 12 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY ROBERT PLESOWICZ

WYKLĘTY DŻENTELMEN Z PROVIDENCE

Wyobraź sobie, że ktoś pyta Cię o artystę wyklętego. I co odpowiadasz? Ja do niedawna zacząłbym coś zmyślać, bo przyznam, wcześniej nie spotkałem się z tym pojęciem, być może dlatego, że za poezją nie przepadam, a termin ten obraca się głównie w rejonach lirycznych. Mimo to, artykuł napisać trzeba, więc chcąc nie chcąc, informacji musiałem poszukać. Na szczęście okazało się, że nawet moje bajanie pewnie by trafiło w opis takiej osoby, bo raczej intuicyjnie wyczuwa się, o co chodzi. Żeby za bardzo nie rozwlekać: artysta wyklęty to przeważnie outsider niepodporządkowujący się ogólnie przyjętym regułom, sprzeciwiający się ustalonemu porządkowi, a zarazem osoba tworząca genialne dzieła.

Skoro nie posiadał życia towarzy­ skiego, to najpewniej siedzial w domu, zapijąc się do nieprzy­ tomności, a w chwilach olśnienia, ewentualnie braku alkoholu, tworząc swoje, skądinąd świetne, dzieła. A jeśli był alkoholikiem czy innym nałogowcem, to żadnego zajęcia zarobkowego, logicznie rzecz biorąc nie miał, więc musiał kraść. Może trochę podkoloryzowałem, ale część czytelników może mieć taką opinię o Lovecrafcie, tym bardziej ci, którzy nie przepadają za jego twórczością (bo i tacy się zdarzają, o dziwo). Jednak nie do końca tak było. Fakt, muszę przyznać, miał momenty, w których izolował się od wszystkich i popadał w depresję, ale na opinię samotnika zdecydowanie nie zasłużył.

Weźmy na warsztat H. P. Lovecrafta. W obiegu krąży opinia, że ten pan był typowym wyrzutkiem, samotnikiem spacerującym nocą po swoim Providence, stroniącym od ludzi, kontaktujący się z nimi co najwyżej listownie. Wielu z Was pomyśli, że to idealny materiał na artystę wyklętego.

Lovecraft był wyjątkowo zdolnym dzieckiem. Szybko nauczył się czytać i pisać, w wieku 8 lat podjął pierwsze próby twórcze. Osiągał bardzo dobre wyniki w szkole podstawowej i liceum, aczkolwiek tego ostatniego nie ukończył ze względu na problemy rodzinne i zdrowotne. W szkole był bardzo towarzyską osobą, razem z przyjaciółmi założył nawet kilka

­ 13 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY klubów, między innymi detektywi­ styczny. Dobra, przecież to jeszcze nie znaczy, że nie mógł być odludkiem czy wykolejeńcem. Pewnie większość artystów wyklętych była normalnymi dziećmi, dopiero późniejszy okres życia kształtował te burzliwe charaktery. Pierwszym momentem, w którym zaczęły się jego poważniejsze problemy ze zdrowiem, a także w relacjach społecznych, był czas, kiedy stwierdził, że jest zbyt ograniczony, by poradzić sobie z matematyką na wyższym niż dotychczas poziomie. Swoją karierę do tej pory wiązał z astronomią (dziadek zainteresował go tą dziedziną), a jak sam zauważył, potem to przecież sama matematyka. Ta porażka odcisnęła na nim poważne piętno. Przez blisko dwa lata nieomal nie wychodził z domu i unikał jakichkolwiek kontaktów z ludźmi. Zbyt wygórowane ambicje nieomal go zgubiły. Prawdopodobne jest, że w tym okresie namiętnie czytywał literaturę niskich lotów, tzw. wagonową, którą, o dziwo, bardzo lubił. I, co zabawniejsze, ta właśnie literatura teraz go uratowała. Na łamach „The Argosy” został opublikowany list Lovecrafta, w którym ten nie zostawił suchej nitki na pewnym autorze tanich romansów. Wywiązała się z tego niemała bitwa na słowa, dzięki której redaktor oficjalny United Amateur Press Association dostrzegł Lovecrafta i zaproponował mu dołączenie do towarzystwa. Działalność w grupie zapalonych pisarzy amatorów zakoń­ czyła problemy Lovecrafta (przynaj­ mniej tymczasowo), ponownie otworzył się na świat. Dzięki temu poznał nowych ludzi, z początku tylko korespondencyjnie, którzy potem stali

się jego bliskimi przyjaciółmi. Jego umiejętności pisarskie nie przeszły bez echa, tak też stał się jednym z bardziej znanych i cenionych członków towarzystwa. Działalność w UAPA skłoniła go również do powrotu do pisania, porzuconego w okresie załamania nerwowego. Skupmy się teraz, choć na moment, na relacjach Lovecrafta z matką. Kobieta, odkąd HPL porzucił szkołę, całkowicie straciła wiarę w syna. Jej krytyczne podejście do jego decyzji mocno ograniczało Lovecrafta; miał przez to problemy ze zdrowiem, w relacjach międzyludzkich czy psychiką. Niewiasta martwiła się także sytuacją finansową rodziny, wszakże syn nie pracował, a po śmierci dziadka i zamążpójściu ciotek, utrzymanie bliskich spadło tylko na nią. Nie można się dziwić jej pogarszającej się kondycji fizycznej i wyładowywaniu złych emocji na synu. Na szczęście dla Lovecrafta, nawet jeśli zabrzmi to dość makabrycznie, śmierć matki była wybawieniem. Mimo szoku jaki przeżył (nikt nie spodziewał się takiego przebiegu choroby matki) i myśli samobójczych, dość szybko doszedł do siebie i ponownie otworzył na świat. Zaczął podróżować po kraju (co z czasowymi przerwami kontynuuje do końca życia), spotykać się ze swoimi korespondentami, a nawet kobietami. Tu trzeba zaznaczyć, że Lovecraft nie miał zbyt pozytywnego stosunku do spraw damsko­męskich, o seksie nie wspominając. Swój „pierwszy raz” przeżył dopiero po trzydziestce. Powściągliwość nie przeszkodziła mu na szczęście w ożenku z Sonią Greene. Niestety, małżeństwo nie przetrwało długo, bo niecałe dwa lata. Ciężka sytuacja materialna odse­ parowała kochanków od siebie, zmuszając ich do zamieszkania w różnych miejscowościach, a związek na odległość w końcu pękł. W tym

­ 14 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY czasie Lovecraft przeżył kolejne poważniejsze załamanie. Znowu zaczął chorować, strasznie schudł i cierpiał na niemoc twórczą. Dopiero powrót do rodzinnego miasta, Providence, wszystko naprawił, oczywiście poza małżeństwem, które skończyło się rozwodem. Wypadłoby wspomnieć również o charakterze Lovecrafta, bo jak do tej pory tego nie zrobiłem. Ojciec od maleńkości wpajał mu miłość do angielskiej kultury. Już w dorosłym życiu, gdy do końca ukształtowały się jego poglądy, był przeciwnikiem rewolucji amerykańskiej, wszystkie swoje teksty pisał w języku brytyjskim. Był typowym dżen­ telmenem, uważał np., że, jak na dżentelmena przystało, powinien odpisywać na każdy otrzymany list (ich ilość szacuje się na 87­100 tys.). Lovecraft był również rasistą, o ile można go takim stwierdzeniem opisać, odnosząc się do czasów mu współczesnych. Trzeba pamiętać, że został wychowany w przekonaniu o wyższości białej rasy, o tym, że on, jako wykształcony człowiek, powinien edukować inne ludy, zanieść im blask cywilizacji. Takie poglądy były powszechnie akceptowane, więc Lovecraft pod tym względem nie mógł się wyróżniać na tle społeczeństwa.

Pod koniec życia Lovecraft był coraz bardziej przekonany o swoim braku umiejętności pisarskich oraz o marności własnych dzieł, nawet mimo wiernej rzeszy fanów, otaczającej go w tym okresie. Zanik wiary w siebie był spowodowany między innymi odrzuceniem przez Farswortha Wrighta, redaktora “Weird Tales” jego dzieła „Widmo na Innsmouth”, które uważał za wyjątkowo udane. Śmierć Lovecrafta miała miejsce 15 marca 1937 roku. Główną przyczyną zgonu był nowotwór złośliwy jelita cienkiego, lecz cierpiał również na chroniczne zapalenie nerek. 18 marca pochowano go na cmentarzu Swan Point w Providence. Jak widać Lovecraft, angielski dżentelmen, abstynent (napisał nawet nowelę, w której przestrzegał pewnego młodego pisarza od zgubnych skutków spróbowania pierwszego kieliszka alkoholu), w pewnych momentach życia nawet dusza towarzystwa, nijak nie pasuje do typowego opisu artysty wyklętego, gdyby chociaż popełnił samobójstwo, to może! Jednak nic z tych rzeczy, więc śmiało możemy stwierdzić, że nawet sam Wielki Przedwieczny nie zdołał napiętnować swojego stwórcy, a Lovecraft ma tyle wspólnego z artystami wyklętymi, co Cthulhu z byciem bogiem.

­ 15 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY KAROLINA CHOJNACKA

SEX, DRUGS I KRUPÓWKI

Polski system edukacji ma brzydki zwyczaj nauczania historii literatury polskiej w sposób jednostronny. Chroni wrażliwe uszy słuchaczy przed nieodpowiednimi treściami, które mogłyby zaburzać idealny wizerunek poety, pisarza lub innego artysty. Przyczynia się do kształ­ towania fałszywego obrazu, a czasem wręcz zniechęca uczniów do poznawania pięknej skądinąd literatury, gdyż, właśnie przez ten system, nawet nie są w stanie jej zrozumieć. Problem ten dotyczy przede wszystkim skandalistów – pisarzy wyklętych, cyganów, tych, którzy nie bali się stanąć w opozycji do ogólnie przyjętych norm i schematów. Pierwszy, lepszy przykład; Stanisława Ignacego Witkiewicza naprawdę poznałam dopiero w ostatniej klasie liceum, przygotowując pracę, która znacznie wybiegała poza program nauczania. Nagle rozjaśniło mi się w głowie – „Szewcy”, przez których ledwo przebrnęłam, jego malarstwo i teoria Czystej Formy nabrały sensu. Okazało się, że twórczości tego artysty nie sposób pojąć bez poprzedniego przyjrzenia się jego ciekawemu życiorysowi. Witkacy urodził się w 1885 roku w rodzinie Stanisława Witkiewicza – twórcy stylu zakopiańskiego ­ i Marii z Pietrzkiewiczówny, nauczycielki muzyki. Do rozwoju artystycznego małego Ignasia „cegiełkę” dołożyli jego rodzice chrzestni – słynna aktorka Helena Modrzejewska i nie mniej sławny góral Sabała. Przyszły malarz, pisarz i poeta pobierał nauki w domu; jego ojciec uważał, że szkoła wyrządza dziecku krzywdę, zabijając jego kreatywność i indywidualizm. Ignaś, już jako

kilkuletnie dziecko tworzył dramaty i wiersze. Kilka lat później odkrył w sobie talent malarski i wbrew woli rodziców rozpoczął studia w krakowskiej Akademii Sztuk Pięk­ nych. W młodości wiele podróżował. Zwiedził między innymi Francję, Rosję, Chorwację, Anglię, a nawet Australię, Cejlon i Nową Gwineę, gdzie przez jakiś czas parał się fotografią Podróż na inny kontynent była dla niego wyprawą życia. Udał się tam za namową przyjaciela, Bronisława Malinowskiego. Wyjazd miał pomóc mu otrząsnąć się po samobójczej śmierci narzeczonej, Jadwigi Janczewskiej. Niedługo potem Witkacy wrócił do Europy; trafił do Rosji i zaciągnął się do armii carskiej. Kiedy został ranio­ ny na polu bitwy pod Żytomierzem, nie wrócił już na front. Poświęcił się całkowicie pracy artystycznej. Wiedza przeciętnego ucznia kończy się mniej więcej w tym punkcie. My jednak zagłębimy się nieco bardziej w tajemniczy życiorys naszego bohatera. Kobiety jego życia Było ich wiele. Czasem pojawiały się tylko na jedną noc, czasem gościły w życiu Witkacego trochę dłużej. Wspominałam o śmierci Jadwigi Janczewskiej i podróży życia na Antypody, która to, miała ukoić żal i pozwolić zapomnieć. Zapomnieć, że nie kto inny, a właśnie Witkacy był przyczyną samobójstwa swojej narzeczonej. Pisarz lubił intrygi. Pewnego dnia wpadł na szatański w swej głupocie plan. Postanowił wepchnąć narze­ czoną w ramiona przyjaciela, Szymanowskiego, skądinąd

­ 16 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY znanego ze skłonności homo­ seksualnych. Jadwiga dowiedziała się w ten sposób o eksperymentach narzeczonego z mężczyznami – Witkiewicz wychodził z założenia, że wszystkiego w życiu należy spró­ bować. Zarzucił Janczewskiej zdra­ dę, zagroził, że strzeli sobie w głowę. Odszedł w góry, by uwiary­ godnić swój zamiar. Dziewczyna uwierzyła w jego plan. Nie mogąc znieść myśli o samobójstwie ukochanego, sama je popełniła, by połączyć się z nim na wieczność. Narzeczeński psikus skończył się tragicznie. Napomknąć tu należy także, o tym co w rzeczywistości robił twórca w trakcie rzekomej ostatniej wyprawy w Tatry. Przeby­ wał wtedy w pensjonacie swojej matki, gdzie poznał kolejną kobietę. Spędził z nią upojne trzy dni, nawet się nie domyślając, co zastanie po powrocie. Jesień 1922. Witkacy poznaje Jadwigę Unrug, która przybywa do Zakopanego, żeby podratować zdrowie. Witkacy nie miał w zwyczaju przebierać w słowach. Na jej widok zakrzyknął „Ależ pani jest okropna!”. Niespełna rok później zostali małżeństwem – wszak każda potwora znajdzie swego amatora. Czemu za niego wyszła? Z rozsądku. Nad tą samotną, ubogą dziewczyną wsiało paskudne widmo staropanieństwa. Nikt w tamtych czasach nie udawał, że to sposób na życie i własny wybór. Cichy ślub w gronie przyjaciół zmienił diametralnie życie obojga. Mieszkali ze sobą tylko dwa lata, później ona przeniosła się do Warszawy, a małżeństwo stało się związkiem korespondencyjnym. Niepodważalny jest jednak fakt, że Witkiewicz kochał żonę. Mimo wszystko, krew nie woda. W 1929 roku poeta poznaje Czesławę Okińską, która niedługo potem zostaje jego kochanką. To początek

małżeńskiego kryzysu. Wiadomo, troje w związku to już tłok. Okińska domagała się, by rozwiódł się z żoną, ta z kolei chciała mieć męża na wyłączność. Konflikt stał się drzazgą pod paznokciem Witki­ ewicza. Kochał obie kobiety, nie chciał rezygnować z żadnej. Kochanka, jak się okazało, miała wybuchowy charakter. Zdarzało się, że nie raz odchodziła, kiedy Stanisław nie zgadzał się na rozwód z żoną. On wpadał w depresje połączone z nieustającymi stanami narkotyczno­alkoholowymi. Zaniepokojona stanem ukocha­ nego żona dzwoniła wtedy do kochanki, prosząc, by wróciła i nie gubiła jej męża. Te kobiety przez ostatnie lata życia Witkiewicza stanowiły dwa odległe bieguny i nadawały mu swoistą równowagę z odrobiną pieprzu, jak pisał Milan Kundera w „Nieznośnej lekkości bytu” o żonie i kochance głównego bohatera, Tomasza: „Bieguny odległe, nie do pogodzenia, lecz piękne”. W roku 1925 Jadwiga zaszła w ciążę. Witkacy, przerażony tym, co mogłoby go czekać w roli ojca, zmusił żonę do aborcji, egzekwując tym samym uzyskaną wcześniej obietnicę, że nigdy nie będą mieć dzieci. Oczywiście nie były to jedyne kobiety jego życia. Witkiewicz lubił wdawać się w różne romanse, także z mężatkami. Głośnym echem odbił się jego burzliwy, kilkuletni związek z żoną Ludwika Solskiego, Ireną, wybitną aktorką teatralną, który rozpoczął się w Paryżu. Było i wiele innych, mniej lub bardziej bezi­ miennych. Żona nazywała Witka­ cego erotomanem, on sam zaś przyznawał, że „Babami zapycha kompletną pustkę”. Listy pośmiertne i żarty z żywych Witkacego niejednokrotnie nazy­ wano „wariatem z Krupówek”.

­ 17 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY Uwielbiał czarny humor, sarkazm, natrząsanie się z ludzkiej wiary i przesądów. Miał ciekawy zwyczaj rozdawania swoim znajomym zaklejonych kopert, z prośbą by wysyłali je w jego imieniu w do­ kładnie określonej przyszłości. Wyobraź sobie drogi Czytelniku, niejaką panią Zuzę. Owa kobieta miała swego czasu ognisty romans z Witkiewiczem. Legenda głosi, że jej mąż, który z zawodu był fryzjerem, zastał kiedyś żonę na słodkim sam na sam z pisarzem, za co gonił go po mieście z brzytwą w dłoni, której pewnie by użył, gdyby twórca był w gorszej formie.. Wiele lat później Zuza przeżyła ogromny szok. Na początku lat pięćdziesiątych otrzymała list adresowany ręką Stanisława o treści „Ratuj, jestem u kresu”. Odżyła wtedy teoria, że Witkacy sfingował własną śmierć, przeżył wojnę i ukrywa się przed światem. Podobno istnieją do dnia dzisiejszego listy, które miały zostać wysłane w roku 2012 a nawet później. Szczęka była istną piętą Achillesa Witkacego, jeśli wybaczycie mi ten anatomiczny mezalians. Uzębienie psuło mu się na potęgę, a artysta zwykle bywa biedny. Za częste wizyty u stomatologa płacił swoimi rysunkami i obrazami. W końcu nie było czego ratować ­ musiał zamówić sztuczną szczękę. Nie zdążył jej jednak odebrać przed wyjazdem ze stolicy. W 1946 roku z rąk dentysty odebrała ją Czesława Okińska. Większość uznaje, że kobieta zapragnęła niecodziennej pamiątki po równie oryginalnym kochanku. Zwolennicy teorii spis­ kowych twierdzą jednak, że przeka­ zała ją ukrywającemu się Witka­ cemu. Kolejnym rzekomym dowo­ dem na to, że jego śmierć, podobnie jak życie, była jednym wielkim żartem, są portrety Okińskiej, które ta zapragnęła

sprzedać na początku lat 60. Niby nic dziwnego, czasy powojnia były ciężkie. Jednak jak wytłumaczyć fakt, że kilka lat wcześniej te same portrety spłonęły w jej mieszkaniu w Powstaniu Warszawskim, podobnie zresztą jak archiwum artysty? Powstało podejrzenie, że bynajmniej nie zza grobu, artysta dubluje własne obrazy dla poprawienia sytuacji finansowej. Kozak, Ukrainka i zdrowe zęby Pustka, która dręczyła Witkacego, była nie do przezwyciężenia. Kroplą, która przelała czarę było wkroczenie do Polski wojsk radzieckich. Witkacy przebywał wtedy w majątku swoich znajomych na Polesiu wraz z Okińską. Wieść o nożu wbitym przez Rosjan w plecy Polakom sprawiła, że oboje chcieli odebrać sobie życie. Witkacy podciął sobie żyły i zażył weronal. Okińska usiłowała zrobić to samo, ale, na szczęście dla niej, po zażyciu narkotyków, straciła przytomność, nim zdołała targnąć się na własne życie. Tak zwane teorie alternatywne dotyczące śmierci malarza są nie­ jako powiązane z zakazanymi subs­ tancjami, których Witkacy był zwolennikiem. Twierdził, że dzięki nim zmysły nabierają niezwykłej wrażliwości i są niemal wyznacz­ nikami bycia artystą. Po raz pierwszy zetknął się z nimi w Rosji, podczas jednej ze swoich podróży. Co ciekawsze, narkotyki przyjmował zawsze pod stałą kontrolą zaprzy­ jaźnionych lekarzy, którzy ponoć niekiedy sami mu je dostarczali. Według ich zapisków nie przyjmował żadnego środka ciągle, nie uzależniał się od nich. Wyjątek stanowił tytoń. Artysta badał wpływ takich substancji na własną twórczość. Dlatego na obrazach, które malował, a także pod rękopisami, odnaleźć można symbole informujące, pod wpływem

­ 18 ­


TEMAT NUMERU ­ ARTYSTA WYKLĘTY jakich środków był tworząc lub ile dni wytrzymał bez nich. I tak: FBZ – fajka bez zaciągania, FZZ – fajka z zaciąganiem, NP 12 – nie palił 12 dni, NΠ 3 – nie pił 3 dni, cof. – pił kawę, pyfko, pywo – piwo. Wróćmy jednak do pamiętnego roku 1939. Artysta został pogrzebany we wsi Jeziory na Polesiu. Kilkadziesiąt lat później, bo w 1988 roku dokonano uroczystej ekshumacji szczątek. Przewieziono je do Zakopanego i pochowano z wielką pompą. Był płacz, czytanie fragmentów poezji i prozy, góralska muzyka, transmisja telewizyjna. Całe przedstawienie okazało się farsą. Kości, które odnaleziono na Polesiu i zakopano na Pęksowym Brzyzku należały do kobiety, najpra­ wdopodobniej Ukrainki. Władze, któ­ rym tak bardzo zależało na sprowadzeniu legendy do ojczystego kraju, najwidoczniej słabo znały życie twórcy. Cała mistyfikacja wyszła na jaw bardzo szybko, bo już w trakcie uroczystości. Trumnę otwarto . Zgro­

madzonych przyjaciół i znawców Witkacego ogarnął pusty śmiech. Pomijając różnice anatomiczne szkieletu, jak chociażby inaczej ukształtowana miednica (to wszak mogło umknąć laikom), rzekome szczątki mogły poszczycić się pełnym uzębieniem, a wszyscy doskonale wiedzieli, że Witkiewicz zęby miał w opłakanym stanie. Przez ostatnie kilkanaście lat swego życia nosił protezy ­ to ostatecznie wykluczało autentyczność szczą­ tków. Jak się okazuje, nawet po śmierci wykiwał wszystkich, w jednym z największych swoich numerów. Co rzeczywiście stało się z Witkacym, kiedy zmarł i gdzie jest jego grób? Tego nikt nie wie na pewno. Nawet jedna z najbardziej znanych witkacologów w kraju – Anna Micińska – nie może odpowiedzieć na te pytania. Jedno jest oczywiste. Stanisław Ignacy Witkiewicz to jedna z najbardziej barwnych i nietuzinkowych postaci w polskiej literaturze. Warto go czytać nie tylko ze względu na jego samego, ale i na niesamowity talent pisarski i łatwość w kreowaniu groteskowych do granic światów.

­ 19 ­


TEKST MIESIĄCA ­ MAJ LAJ

DEBATA

Czasy współczesne. Studio telewizyjne w Warszawie. Po podniesieniu kurtyny ukazuje się nowoczesne studio telewizyjne (wnętrze utrzymane w kolorach granatowym, białym oraz czer­ wonym). Przy stoliku ze szklanym blatem siedzi prezenter TOMASZ, czterdziestoletni brunet w okularach. Po obu jego stronach siedzą po trzy luźno gawędzące osoby, część z nich wygląda dość osobliwie. PREZENTER: (z werwą) Witam wszystkich Państwa w programie „Czas na prawdę. Prawda na czas”. Dzisiaj gościmy w studiu sześciu bardzo ciekawych gości. (oklaski) Po mojej lewej stronie siedzą: Lord Darth Vader, założyciel partii politycznej Gwiazda Śmierci i Sprawiedliwość. LORD VADER: (wdech) Dzień dobry (wydech). PREZENTER: Ekspert od spraw polityki zagranicznej – Chewbacca. CHEWBACCA: (entuzjastycznie) ayyyyyuuuueeeeee!!! PREZENTER: Generał rebelii, kapitan Sokoła Milenium, pan Han Solo! (oklaski, piski, odgłos pękających majtek) HAN SOLO: ... PREZENTER: (zerkając do notatek) Niestety, Han Solo nie będzie dzisiaj zbyt rozmowny, ponieważ, jak państwo widzą, jest obecnie zamrożony w bryle karbonitu. CHEWBACCA: (z niewymownym żalem)

auuuuuyyyyyyeeeeoooooiiiii!!! PREZENTER: Po moje drugiej stronie siedzą dziś: mistrz Yoda! YODA: Dla mnie zaszczytem do programu zaproszenie jest. PREZENTER: ...mamy też jedno puste krzesło, ponieważ nie dotarł jeszcze nasz gość, pan Godot... ale tuż obok siedzi pan wicepremier, Waldemar Pawlak. PAWLAK: (przestraszony) Yyy...dobry wieczór państwu... PREZENTER: Tematem dzisiejszego programu będzie dofinansowanie dopłat do rolnictwa. Lordzie Vader, jakie jest pana zdanie w sprawie dopłat bezpośrednich? VADER: (wdech) Uważam, że tylko partia Gwiazda Śmierci (wydech) i Sprawiedliwość mogą zapewnić rolnikom (wdech) godne życie. Polscy rolnicy (wydech) mogą zgłaszać się do nas, by uzyskać (wdech) fachową pomoc w wypełnianiu (wydech) wniosków. Specjalizuje się w tym szczególnie (wdech) Generał Grivious. CHEWBACCA: (wzburzony): eeeeuueueueioiiieeeyyyyyy!!!! PREZENTER: Bardzo proszę o nieużywanie niecenzuralnych słów. W międzyczasie do studia wchodzi charakteryzator i stara się przypudrować czarny, błyszczący hełm Lorda Vadera, ale, zniechęcony niepowodzeniem, wychodzi, zwłaszcza, że siedzący obok Yoda zaczął na niego warczeć.

­ 20 ­


TEKST MIESIĄCA ­ MAJ Z bocznej części studia wyłania się chór złożony z czterech kobiet ubranych w białe, zwiewne szaty. CHÓR: (śpiewając) Od poniedziałku Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa rozpocznie przyjmowanie wniosków o dopłaty bezpośrednie i inne płatności uzupełniające za 2010 rok. VADER: (wdech) Chciałbym... PAWLAK: Yyy... Przepraszam, że przerywam, ale uważam, że... yyy... kładzenie zbyt wielkiego nacisku na... (nagle łapie się za szyję i zaczyna dusić). VADER: Nienawidzę jak mi się przerywa, panie wicepremierze. (opuszcza dłoń, a wicepremier odzyskuje oddech)

CHEWBACCA: yyyoioiiouooaoaauoiiiioaaaa­ ooioeaaaaaaa­eeeioeeeoeeaaaa PREZENTER: To bardzo odważna opinia, panie Chewbacca. Jestem ciekaw, jak odniosą się do niej goście w studio.

CHEWBACCA: (rozgoryczony) yyueuiooeioiaoiaeueueieoeoeiu!!! PREZENTER: Wydaje mi się, że pan Han Solo chciałby coś dodać. HAN SOLO: ...

VADER: (wdech) Planeta KRUS znajduje się na niszczycielskiej drodze Gwiazdy (wydech) Śmierci, która zaprowadzi porządek we wszechświecie... PAWLAK: ...i sprawiedliwość! (zaczyna się dusić i łapie się za gardło)

PREZENTER: Chodziło mi o ubezpieczenia dla rolników, a nie o planetę.

VADER: (wydech)

CHÓR: (śpiewając) Hmprh!

PREZENTER: Aha. W takim razie, proszę państwa, dopóki wciąż czekamy na Godota, pozwolę sobie zapytać, co państwo sądzą o KRUSie.

CHEWBACCA: (rozzłoszczony, bijąc Lorda Vadera po hełmie) yyyyiooooiieeeaaaiaiiaooaioayyayau !!! .

PREZENTER: Lordzie Vader, doprawdy…

YODA: Bez kół ciągników sprzedawanie z celem Unii Europejskiej mija się! Niemądry Chewbacca! Hmprh!

GŁOS Z OFFU: To tylko lampka kontrolna bryły z karbonitu mignęła.

W studio znów pojawia się charakteryzator i usiłuje przypudrować hełm VADERA, ale wychodzi, bo PAWLAK zaczyna na niego warczeć. YODA: Dla rolników ubezpieczenia społeczne ważne są! Dofinansować trzeba! VADER: (wdech) Ubezpieczenia, tak, rzeczywiście. Otóż nasza partia Gwiazda Śmierci (wydech) i Sprawiedliwość zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby utrzymać KRUS. YODA: (zatroskany) Po ciemnej stronie mocy Gwiazda Śmierci i Sprawiedliwość jest. Na stronę złą ścieżki przeszli. Koalicję z SLD planują.

­ 21 ­


TEKST MIESIĄCA ­ MAJ VADER: (wdech) Gospodarka pod rządami Jedi wyraźnie zwolniła (wydech). Czasami trzeba poświęcić jedną planetę dla dobra galaktyki (wydech). PAWLAK: Yyy... CHÓR: Galaktyka! LA! LA! LA! Gospodarka i KRUUuuUUSSSSSSSSSS!! VADER: (wdech) Wszyscy wiemy, że telewizja publiczna wyraźnie sprzyja (wydech) rebeliantom z Naboo! PREZENTER: (zaczyna się dusić i łapie się za gardło) Khhhhyyyyhhhhkkhhhh... CHÓR: (śpiewając) TVP – KGB! YODA: Swego czynu Lordzie Vaderze zaprzestań!

WSZYSCY (oprócz HANA SOLO): (z niesamowitym zdziwieniem): Kaczki?!?! PAWLAK: Yyy... Jaki jest sens hodowli... granitowych robaków, skoro zjadają one....Yyy... fundamenty domów? VADER: (wdech) Są naturalnym wrogiem jastrzębionietoperzy. (cisza) VADER: (wydech) (cisza) PREZENTER: Ale przecież jastrzębionietoperze występują tylko na planecie Coruscant. YODA: I to główny zarzut Jedi partii Gwiazda Śmierci i Sprawiedliwość względem!

PAWLAK: Właśnie. CHÓR: (śpiewając) Ty się Pawlak nie wychylaj! PREZENTER: (odzyskuje oddech i stara się zachowywać, jakby nic się nie stało) Jakie jest państwa zdanie w kwestii gospodarstw małoobszarowych? VADER: (wdech) Nasza partia w przypadku wygranych wyborów (wydech) będzie się starała zlikwidować małe pola uprawne (wdech) i włączyć je, oczywiście za stosowną rekompensatą, do większych gospodarstw, natomiast (wydech) rolnicy małoobszarowi dostaną od Gwiazdy Śmierci i Sprawiedliwości dopłaty do hodowli zwierząt. (wdech) PREZENTER: Jakich?

VADER: (wydech) Głównie rasy: lylek, nexu, rancory, wampy, granitowe robaki i kaczki.

CHÓR: (śpiewając) Co? PREZENTER: A co z gatunkiem wampa? Przecież to olbrzymi mięsożerny potwór, który wyglądem przypomina yeti! Co na to powiedzą rolnicy? VADER: (wdech) Gwiazda Śmierci i Sprawiedliwość dofinansuje (wydech) rolnikom zakup specjalnych dojarek i pasz wzbogaconą o mikroelementy i wnętrzności kozy. (wdech) CHÓR: (śpiewając) A fu! (po kilku sekundach zaczynają tracić powietrze i łapać się za gardła) PAWLAK: Yyy... Polskie Stronnictwo Ludowe ułatwi uzyskiwanie dopłat...Yyy... unijnych rolnikom

­ 22 ­


TEKST MIESIĄCA ­ MAJ posiadającym mniej niż...Yyy... jeden hektar przeliczeniowy ziemi...Yyy...

cały dzień orał mi pole. W nagrodę dostał pół świni i wolne weekendy.

YODA: Mniej ziemi nie znaczy mocy mniej! Moc jest silna w małoobszarowych rolnikach! Unia Europejska dofinansować silnych w moc powinna! CHEWBACCA: eyyyya aaaa oouiiiauiae ueue eyeueeie aoeie e oaooaeie eaoeeaieaea! VADER: (wdech) Ależ to kompletny absurd! (wydech) PAWLAK: Ja akurat zgadzam się... Yyy...z panem Chewbaccą, ponieważ unijne...Yyy... subwencje rolne nie trafiają wyłącznie... Yyy... do rolników. CHÓR: (śpiewając) Subwencje rolneee­e! PREZENTER: Myślę, że wiele do powiedzenia miałby w tej kwestii Godot, ale wciąż nie przybył do studia. Otrzymałem informację, że jest w drodze i zjawi się niebawem. Tymczasem nawiązaliśmy telefoniczne połączenie ze świętym Izydorem, patronem rolników, zmarłym w XII wieku w Madrycie. ŚWIĘTY IZYDOR: Witam serdecznie państwa zgromadzonych w studiu oraz wszystkich widzów przed telewizorami. PREZENTER: Święty Izydorze, jesteś czczony jako patron rolników, a podania głoszą, że w uprawianiu roli pomagał ci nawet anioł. ŚWIĘTY IZYDOR: (radośnie) Rzeczywiście narosło kilka legend wokół mojej osoby. Tak, rzeczywiście pomagał mi anioł. Zakładałem mu na szyję chomąto i

PREZENTER: Święty Izydorze, jakie jest twe zdanie w kwestii dopłat unijnych dla rolników. ŚWIĘTY IZYDOR: Życie na wsi nie jest łatwe, zwłaszcza jeśli nie ma się anioła u pługa... WIDOWNIA: Hahahahahahahaha! VADER: (wydech zniecierpliwienia) ŚWIĘTY IZYDOR: ...dlatego moim zdaniem powinno się uświadamiać rolników, zwłaszcza tych bez dostępu do internetu, o możliwościach dofinansowania. Wtedy na pewno wszystkim będzie żyło się lepiej. PREZENTER: Dziękujemy Świętemu Izydorowi, patronowi rolników, za radę. ŚWIĘTY IZYDOR: Mogę jeszcze kogoś pozdrowić? PREZENTER: Oczywiście. ŚWIĘTY IZYDOR: Chciałbym bardzo serdecznie pozdrowić mojego serdecznego przyjaciela, Świętego Tomasza z Akwinu oraz papieża Grzegorza XV, który kanonizował mnie w 1622 roku. Do usłyszenia! YODA: W Izydorze Świętym moc wielka zaiste jest! PAWLAK: Yyy... muszę się zgodzić ze Świętym Izydorem, aczkolwiek... Yyy... dostęp do internetu na polskiej wsi... Yyy... jest obecnie ograniczony, dlatego PSL planuje całkowity i... yyy... i darmowy dostęp do sieci...

­ 23 ­


TEKST MIESIĄCA ­ MAJ VADER: (wdech) Chyba rybackiej (wydech). WIDOWNIA: Hahahahahahaha CHEWBACCA: (radośnie) u­u­u­u­u­ u­u­u­u­u­u­u­y­o! CHÓR: (śpiewajac) Rybackiej! PREZENTER: Lordzie Vader, czy mógłby pan przybliżyć swój program na najbliższe wybory? VADER: (wdech) Głównym hasłem kampanii partii Gwiazda Śmierci i Sprawiedliwość (wydech) jest „Przywróćmy równowagę mocy”... YODA: (zgryźliwie)...i koalicję z SLD. Zdenerwowany VADER wstaje z miejsca i włącza miecz świetlny. Sekundę później to samo robi YODA. Pojedynek trwa w najlepsze, nikt nie uzyskuje znaczącej przewagi, kolejne części studia systematycznie ulegają zniszczeniu. PREZENTER: (nic nie robiąc sobie z pojedynku toczącego się za jego plecami) Przypominam państwu przed telewizorami o naszym smsowym konkursie, w którym do wygrania jest czajnik bezprzewodowy i zapas karmy dla wampa na cały rok. Pytanie konkursowe brzmi: „Kto ma więcej charyzmy: Waldemar Pawlak czy dwa wagony pieluch? Wzburzony PAWLAK dobywa zza pazuchy miecz świetlny i obcina PREZENTEROWI głowę, dzięki czemu w końcowej klasyfikacji wygrywa jednym głosem z dwoma

wagonami pieluch. PAWLAK stoi nad krwawiącym korpusem PREZENTERA, trzymając w dłoni jego zakrwawioną głowę. GŁOS Z OFFU: Ivona Pavlovic. Światło reflektorów pada na boczną część studia, gdzie siedzą członkowie jury po kolei ukazujący tabliczki z punktami. IVONA PAVLOVIC: Dziewięć! WIDOWNIA: Hurra! GŁOS Z OFFU: Beata Tyszkiewicz. BEATA TYSZKIEWICZ: Dziesięć! GŁOS Z OFFU: Zbigniew Wodecki. ZBIGNIEW WODECKI: Dziesięć! GŁOS Z OFFU: Piotr Galiński. PIOTR GALIŃSKI: Siedem! WIDOWNIA: Buuuuuuuu! CHEWBACCA: (do PAWLAKA) Wodecki zawsze daje dziesiątkę. CHÓR: (śpiewając) Koniec! YODA atakuje VADERA, ale ten robi unik i miecz świetlny trafia w wielki napis: „Czas na prawdę, prawda na czas”, który spada z hukiem na ziemię, powodując zwarcie, iskry i zgaszenie wszystkich świateł. Widownia w popłochu wybiega do wyjść ewakuacyjnych. Po kilkudziesięciu sekundach studio jest kompletnie ciemne i opustoszałe. GODOT: (zdyszany) Już jestem! Halo? Jest tu kto? Halo? KONIEC GŁOS Z OFFU: Sponsorem didaskaliów była literka L. VADER: (wydech)

­ 24 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC MACIEKBUK

MESJASZ

Bóg Wszechmogący zawsze dba o swe owieczki, dlatego co jeden cykl, czyli ludzkie tysiąc lat, zsyła między zbłąkane dusze pasterza, który wskazać im winien właściwy kierunek na nieprzeniknionej drodze życia. Choć Mesjasz ten należy do świata wiecznego, w momencie zejścia między śmiertelnych staje się ich człowieczeństwu podobny. Jednak w przeciwieństwie do zakutych w kajdany żywota ludzi, ogranicza go jedno zaledwie prawo: prawo siedmiu cudów. Otóż przy każdym zniebo­ zstąpieniu otrzymuje moc uczynienia siedmiu zjawisk, dzięki którym dusze niepokorne uwierzą w jego święte posłannictwo. Siedem cudów – tyle musi wystarczyć, aby dzieci Boże nawróciły się na drogę swego Ojca. W tym tysiącleciu między brzozami się pojawił, w pięknym gaju, niedaleko głośnej szosy, po której pochłonięte życiem istoty pędziły ku swym nieistotnym celom. Pierwszym, co usłyszał, był szum liści i cichy świergot ptaków – pokochał to natychmiast. Pierwszym, co zobaczył, był błękit nieba ponad strzechą zielonych liści – pokochał go natychmiast. Jednak wiedział, że nie jest to miejsce przeznaczone dla niego, nie było w nim bowiem choćby jednego człowieka. Spojrzał po sobie i przejechał dłońmi po białym materiale luźnej szaty, która okalała jego silne ciało. Włosy i broda jego, niczym płomień świecy, mieniły się ognistożółtą barwą, zaś skrywające głębię równą oceanom oczy przyjmowały lazur ich tylko wodom przybrzeżnym podobny. Człowiekiem był, lecz jakże boskim w swej harmonijnej fizjonomii. Nie wiedział, dokąd pójść, więc wybrał kierunek gwiazdy polarnej. Szedł wolno między wysokimi pniami,

a do uszu jego coraz wyraźniej płynął nierównomierny szum. „Dziwny nurt tej rzeki” – pomyślał, lecz gdy dotarł do skraju drzew, zdziwił się niezmiernie: szeroki pas ziemi w dwie przeciwstawne strony z dużą prędkością przemierzały różnobarwne wehikuły. Stanął tuż przy ciemnym asfalcie, aby nie zderzyć się przypadkiem z którymś z blaszanych tworów, i z ogromną fascynacją obserwował zastany pośpiech. Mknący zaś w swych kosztownych autach ludzie z zaskoczeniem obserwowali wariata w białej szacie, który sterczał w połowie krajowej autostrady i najwyraźniej chciał rzucić się pod którąś z pędzących maszyn. Gdy jego postać śmignęła im przed przednią szybą, zastanawiali się z politowaniem, ilu to dziwaków można spotkać w świecie i jak dobrze w życiu się stało, że im podobne szaleństwa do głowy nigdy nie przyszły. Mesjasz stał tak jeszcze kilkadziesiąt minut, aż postanowił ruszyć w dalszą drogę. Nie wiedział, skąd ci wszyscy ludzie wyjechali i dokąd zmierzają, lecz jako że pędzili w obu możliwych kierunkach, oba te kierunki musiały prowadzić do ich siedlisk. Postanowił pójść zgodnie z ruchem najbliżej jadących maszyn i zwrócił się w prawo. Maszerował długo, ale słusznie, ponieważ co jakiś czas białe napisy na dużych blachach oznaj­ miały bliskość miasta Jentburg. W trakcie drogi cieszył się widokiem czystego nieba, delikatnymi podmu­ chami muskającego skórę wiatru i piękną przyrodą kwitnącą poza asfaltową jezdnią. W końcu zza horyzontu wyłoniło się skupisko wieżowców, otoczonych mnóstwem rozmaitych zabudowań. Przemierzywszy wiele przecznic

­ 25 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC miejskich, ujrzawszy wiele budowli i placów, dotarł wreszcie do ścisłego centrum, gdzie wysokość smukłych biurowców zapierała dech w piersi. Jakkolwiek okazale ludzie budowali w tych czasach, niestety, wyniki ich pracy nie odznaczały się takim wyrafinowaniem i ozdobnością jak kiedyś. Ponadto nie były to pałace królów czy świątynie Boga Jedynego, do których wcześniej przykładali najwięcej starań, ale proste, szklane bloki, których przeznaczenie nie było do końca jasne. Mesjasz wszedł na obszerny, bruko­ wany deptak, w wielu miejscach urozmaicony jasnobrązowymi ławecz­ kami oraz pojedynczymi drzewkami. Ze wszystkich stron w oczy rzucały się krzykliwe witraże, a każdy z nich starał się usilnie zwrócić na siebie uwagę. W tym momencie jednak to nie szyby sklepowe przyciągały powszechne zainteresowanie, ale człowiek w białej szacie, który boso kroczył zatłoczoną ulicą i nie okazywał najmniejszego zażenowania swym komicznym strojem. Mijający go ludzie spoglądali na niego ze skrzywionymi lub rozbawionymi minami, a on im wszystkim odpowiadał życzliwym uśmiechem. Kilkukrotnie ktoś zapytał, czy gra jakieś przedstawienie, a zabawna szata jest jego kostiumem, ale on za każdym razem grzecznie zaprzeczał i podkreślał, że jest zesłanym przez Boga Mesjaszem, co w najlepszym wypadku wprawiało przechodniów w dobry humor. W końcu uznał, że już wystarczająco napatrzył się na przedstawicieli tego tysiąclecia i postanowił odnaleźć ich władcę. Jednak nikt z pytanych nie był w stanie mu pomóc – jedni kręcili głową, robiąc przy tym wielkie oczy, inni najzwyczajniej ignorowali go i szli w sobie tylko znanym kierunku. Dopiero gdy dotarł do wąskiej uliczki, zastawionej ciemnozielonymi kontenerami na śmieci, zdołał

podtrzymać rozmowę z grzebiącym w nich człowiekiem: — Witam cię, mój bracie. Czy mogę o coś zapytać? Mężczyzna wynurzył się ze śmietnika i spojrzał na dziwnego gościa, który uśmiechał się tak, jakby ten mu obiecał złote góry. Pomacał się po niedbałym zaroście i odparł zachrypniętym głosem: — Wal, blondasku. Pytać zawsze można. Mesjasz ukłonił się z wdzięcznością i zadał chyba najbardziej nieoczekiwane pytanie: — Kto jest twoim władcą? Mężczyzna skrzywił się i wydał jeden tylko dźwięk: — Hę? Mesjasz zrozumiał niejasność swego pytania i sprecyzował: — Mam na myśli tego, który włada tą krainą. Faraon, cesarz, król – czyli twój władca. — Nie wiem, o co ci się rozchodzi, ale widzę, że jesteś trochę stuknięty. Ale jak chcesz, żeby stary Hermes ci odpowiedział, to się nie zawiedziesz – nie ma już żadnego króla czy tam faraona, bo teraz rządzą politycy. — Politycy? — Zdziwił się. — A cóż to, jakaś nowa klasa? — A gdzie tam — skwitował. — Klasy to oni żadnej nie mają. Ot, zwykła banda na władzę łasa. Mesjasz nic nie mógł z tego zrozumieć, więc zapytał, marszcząc czoło: — Czy to jacyś uczeni? Mędrcy tego narodu? Odpowiedział mu suchy rechot. — Zabawnyś, przyjacielu — stwierdził ze szczerbatym uśmiechem. — Oni są tak uczeni jak ja bogaty, tyle ci powiem. Wiedzą jedynie szubrawcy, jak pieniądze od człowieka wyciągnąć. — Kimże więc oni są? Jak ich odnajdę? — Jak chcesz ich odnaleźć, to jedź do parlamentu w stolicy. Ale kim są, to

­ 26 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC ci nie powiem, bo i sam tak naprawdę tego nie wiem. I wydaję mnie się, że prócz ich samych nikt tego dobrze nie wie. Im więcej Mesjasz dowiadywał się od tego człowieka, tym mocniej się jego słowom dziwił. — Nie znacie własnych władców? W takim razie jak doszli do rządów i dlaczego się przy nich utrzymują? — Dzięki kłamstwom i przekrętom do władzy doszli. Oszukują naród jak się patrzy — odrzekł ze szczerym zbulwersowaniem. — Nie ma człowieka, co by później na nich nie klął. — Czemu więc nie obalicie złej władzy i nie obierzecie nowej, cnotliwej? — A bo teraz mamy czasy demokracji i wszystko robi się demokratycznie. Nie można ich tak zwyczajnie wyrzucić. Ale za parę lat będą wybory; pewno rządy znowu zdobędą tacy sami, ale przynajmniej ludziska w głosowaniu się wyżyją. Jak tak o tym pomyślę, to może i przydałby się jakiś król – takiego skróciłoby się o głowę i następny już by nie był taki odważny. Widzisz, niepotrzebnie się przez ciebie zdenerwowałem. Po co w ogóle pytasz o takie rzeczy? Nieznajomy wytłumaczył z ukłonem: — Ponieważ jestem Mesjaszem Boga i muszę błagać twego władcę, aby nawrócił lud na właściwą drogę. Mężczyzna patrzył na niego ze szczerą kpiną i uświadomiwszy sobie, że on wcale z tym „Mesjaszem” nie żartuje, wybuchnął rubasznym śmiechem. Jedną ręką trzymając się za brzuch, a drugą ocierając łzy, zapytał: — Poważnie? Jesteś od Boga? To może poprosisz go o jakiś cud dla mnie? — Właściwie, to mam prawo do siedmiu cudów — odrzekł szczerze. Mężczyzna wyprostował się i po wzięciu głębszego oddechu przemówił:

— Ta? To w takim razie spraw, żebym już nigdy nie był biedny. Mesjasz patrzył na niego przez chwilę, aż odparł, kręcąc głową: — Nie jestem w stanie tego dokonać. — Nie? — zdziwił się ze skrzywioną miną. — To jaki z ciebie Mesjasz? — Zaśmiał się ponownie. — Nie mogę tego zrobić, ponieważ ty nie jesteś biedny. Mężczyzna spoważniał i teraz już całkowicie pogubiony, zapytał: — Jak to? Mesjasz wskazał na niego dłonią. — Widzę, że masz na sobie ciepłe i niepostrzępione odzienie. Jesteś zdrowy i nie głodujesz. Po zapachu wnioskuję, że wczoraj bawiłeś się przy alkoholu. Czujesz się biedny, ponieważ pragniesz więcej, ale to wcale nie oznacza, że jesteś biedny. Mężczyzna patrzył na niego zmrużonymi oczami; choć w głębi duszy skłonny był przyznać mu rację, w żadnym wypadku nie wypowiedziałby tego na głos. — Zbyt to pokrętne, jak dla mnie. Jesteś jakimś filozofem, czy co? Tacy to potrafią tylko gadać wyniośle i dupę zawracać… — Bo czynienie spoczywa na tych, do których swe słowa kierują — przerwał mu uprzejmie. — Hej, może zamiast się wymądrzać, zajmiesz się tym swoim władcą? Ja znam tylko tych, co rządzą ulicą. — Więc kto rządzi ulicą? — zapytał bez cienia urazy wobec mniej przyjaznego tonu. — Wirsten ze swoją bandą — odparł odruchowo. — A gdzie ten człowiek przebywa? — zapytał, wyraźnie zaintrygowany. — Jest właścicielem klubu „Nigdy Dziewica”, jakieś cztery przecznice stąd. — Wskazał palcem kierunek, ani przez chwilę nie dając wiary, że dziwny przybłęda z tej informacji skorzysta. — Gdybym miał jakiś grosz, sam bym poszedł się tam zabawić… — Urwał, gdy Mesjasz

­ 27 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC obiema dłońmi uścisnął jego prawicę i powiedział z wdzięcznością: — Dziękuję ci, stary Hermesie. Oby twoje czyny w życiu przyniosły dużo dobrego tobie samemu, jak i otaczającym cię ludziom. — Po tych oryginalnych życzeniach odwrócił się i ruszył w brukowany deptak. Hermes pozostał w miejscu i jeszcze długo główkował nad tym, czy ten człowiek naprawdę był tak nienormalny, czy po prostu stroił sobie żarty. Dotarcie do wspomnianego przez żebraka klubu zajęło mu niewiele czasu. Chociaż nie zapadła jeszcze noc i życie przybytku dopiero się rozkręcało, ujrzał wiele wzbu­ dzających rozpacz rzeczy. Przy­ kładowo nie potrafił zrozumieć, dlaczego mężczyzna w skórzanej kurtce podli się pijaństwem i nieczuły na upokorzenie leży w błocie, gdzie porzucili go dwaj ochroniarze lokalu. Współczucie wywołał w nim również widok prostytutek, których upadłe życia odcisnęły piętno zarówno w spojrzeniu, jak i zachowaniu. Szybko stał się obiektem zainteresowania z ich strony, chociaż zamiast pieniędzy domagały się ze śmiechem, aby podwinął „tę fikuśną szatę”, jak to formułowały. Gdy spróbował im wyjaśnić, że powinny się zmienić, ponieważ hańbiąc swe ciała, kalają również duszę, odpłaciły mu agresywnymi wyzwiskami i mściwym rechotem. Odszedł więc od nich i w poszukiwaniu informacji zbliżył się do grupki młodych ludzi, którzy stali na uboczu, przy siatce ogradzającej klubowy parking. Zauważyli go z daleka i przywitali z szyderczymi uśmiechami na twarzach. — Czego chcesz, dziwaku? — Zapytał jeden. — Może jest jakimś zboczeńcem i lubi dostawać po pysku w takich śmiesznych ciuszkach? — wtrącił inny. Mesjasz ukłonił się i zaprzeczył:

— Nie, nie jestem zboczeńcem. Ale chciałem dowiedzieć się, gdzie mogę odnaleźć osobę, która tu rządzi. Pomożecie mi, bracia? Młodzieniec przyjął to z rozdziawionymi w zdumieniu ustami, a jeden z jego kompanów stwierdził ze śmiechem: — Jednak wariat. Kim ty w ogóle jesteś? — Zwrócił się do niego. — Mesjaszem Boga — Przedstawił się. Odpowiedział mu gromki śmiech. Dużo czasu minęło, zanim zginający się wpół i płaczący ze śmiechu młodzieńcy uspokoili się na tyle, aby można było do nich przemówić ponownie. Gdy to nastąpiło, zapytał: — Nie wierzycie mi? — Jesteś idiotą? — Zapytał jeden z nich, oddychając głęboko po męczącym śmiechu. — Uwierzę ci w to, jak sprawisz, że z nieba spadnie deszcz pieniędzy — zakpił. — Jeśli tak mówisz, spróbuję zdobyć twoją wiarę. — Rozłożył szeroko ręce i przymknął oczy w głębokim skupieniu. Młodzieńcy na ten widok pogrążyli się w kolejnym napadzie śmiechu, jednak ucichli jak pod wpływem komendy, kiedy rozległy się masowe odgłosy uderzających o ziemię monet. Różne nominały obijały się z głośnym hukiem o dachy samochodów, co włączyło kilka alarmów; hałas dodatkowo potęgowały dobiegające spod lokalu piski. Prześmiewcy stali początkowo jak wryci, nie wierząc własnym oczom, a na sprawcę zamieszania patrzyli z nieukrywanym przerażeniem. Wreszcie jeden z nich rzucił się do panicznej ucieczki, a za jego przykładem poszła reszta. Mesjasz pozostał w miejscu i ze smutkiem obserwował oddalające się sylwetki; był mocno zawiedziony, że jego starania nie przyniosły zamierzonego rezultatu. Z klubu wyległ tłum zaalarmowanych histerycznymi krzykami ludzi i podniosła się głośna wrzawa. Gdy

­ 28 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC nad głowami zebranych pojawiły się wolniej spadające banknoty, rozpoczęła się chaotyczna bitwa: rozległy się straszliwe wrzaski, ludzie niby zwierzęta rzucili się drapieżnie na pieniądze, wyrywali je sobie nawzajem, skakali po leżących, a ich oczy świeciły prawdziwym zatraceniem. Mesjasz, patrząc na to wszystko, uczuł ogromny smutek; widok najgorszych instynktów człowieczych wzbudził w nim wstręt, którego po prawdzie mocno się wstydził. Odwrócił się od zamieszania i starając się nie myśleć, że sam je nieopacznie spowodował, ruszył z opuszczoną głową w kierunku centrum. Kiedy pogrążony w smutku siedział na schodach do mieszkalnego bloku, a świat wokół niego szarzał wraz z zachodem słońca, zagadnęła go tęga kobieta z torbami pełnymi zakupów w ramionach: — Przepraszam, czy wszystko z panem w porządku? Podniósł wzrok na jej sympatyczną twarz i przegoniwszy ponure myśli, uśmiechnął się szeroko. — Oczywiście, wszystko ze mną w porządku. Dziękuję za troskę, siostro. Kobieta spojrzała na jego bose stopy i zapytała delikatnie: — Nie ma pan dokąd pójść? Zaprzeczył ruchem dłoni i uspokoił: — Mogę iść wszędzie, droga siostro. Cały świat stoi przede mną otworem. Jej to jednak nie przekonało i ze współczuciem pokręciła głową. Wahała się przez długi czas, ale w końcu zapytała: — Jest pan głodny? Może zje pan u nas posiłek? Poruszył się, mile zaskoczony tym nieoczekiwanym zaproszeniem. — Proponujesz mi wieczerzę? — Gdy kiwnęła głową, uraczył ją promiennym uśmiechem. — W takim razie nie mogę odmówić. — Więc zapraszam do siebie.

Mieszkam na trzecim piętrze. — Wskazała na drzwi, do których przejście zagradzał, po czym weszła na pierwszy stopień schodów. On podniósł się natychmiast i odebrał od niej dwie papierowe torby, aby mogła swobodnie przekręcić klucz w zamku. Z ogromnym zainteresowaniem przyglądał się prostemu wnętrzu mieszkania, do którego weszli. Ściany przedpokoju pokrywała jasna boazeria, a na niskich szafkach stało mnóstwo kolorowych figurek. Później okazało się, że porcelanowe posążki, szklane dzbanuszki i drewniane ikony stanowią tam wiodący element wystroju. Gdy weszli do obszernego salonu z rozłożystym żyrandolem pod sufitem oraz ciemnym dywanem na podłodze, z sofy skierowanej na włączony telewizor wstał mocno wyłysiały mężczyzna, i choć nieoczekiwana wizyta zaskoczyła go do głębi, ani na moment nie pozwolił sobie na jakąkolwiek nieuprzejmość. — Pan zje z nami kolację — wyjaśniła żona, a Mesjasz uścisnął kościstą dłoń gospodarza. — Jestem niezwykle wdzięczny za okazaną dobroć — oznajmił z uśmiechem. — To nic takiego — wyjąknął skromnie mężczyzna. Przed pójściem do kuchni gospodyni wskazała na sofę i zaproponowała: — Proszę spocząć, kolacja będzie gotowa za niecałe dwadzieścia minut. Mesjasz ukłonił się i skorzystał z zaproszenia. Szczupły gospodarz usiadł obok niego i wspólnie wbili spojrzenia w ekran telewizora. Po kilku minutach wiadomości, w których mówiono o toczonej wojnie, zabójstwie małej dziewczynki oraz korupcji odkrytej na najwyższych szczeblach ministerstwa sprawie­ dliwości, przyszła pora na mniej drastyczne informacje i prezenterka oznajmiła: — A teraz o niezwykłym zjawisku, jakie według wielu świadków miało

­ 29 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC miejsce w pobliżu centrum Jentburga. „Deszcz pieniędzy”, który rzekomo zalał okolicę jednego z tamtejszych lokali rozrywkowych, doprowadził do groźnych zamieszek. Na miejscu pojawiła się policja i służby ratunkowe. Do miejskiego szpitala trafiło dwanaście osób, które odniosły ciężkie obrażenia. Ich życiu na szczęście nie zagraża niebezpie­ czeństwo. — Pojawiły się urywki filmowe z miejsca zdarzenia. Prezenterka wyjaśniła dokładnie przebieg zamieszek i po wypowiedzi jednego ze świadków dodała: — Nikt jeszcze nie wie, co mogło spowodować tę nienaturalną ulewę pieniędzy, ale wstępnie uważa się to za kaprys znudzonego milionera… — Heh, deszcz pieniędzy — odezwał się gospodarz. — Kto by pomyślał? Tym bogaczom majątki zbytnio do głów uderzają. Przytłoczony poczuciem winy Mesjasz pozostawił to bez komentarza. Wkrótce pojawiła się gospodyni i podała do stołu. Gdy mężczyźni przesiedli się na krzesła, oznajmiła, że idzie po Klaudię i zniknęła w przedpokoju. Wróciła z młodą dziewczyną, której długi, jasny warkocz sięgał bioder, a oczy były trwale zamknięte. Matka poprowa­ dziła ją ostrożnie do krzesła i przedstawiła przybyszowi. Mesjasz podał jej dłoń z uśmiechem, lecz w głębi serca podzielił jej ból spowodowany kalectwem; wrócił do swego miejsca i wspólnie ze wszystkimi odmówił modlitwę dziękczynną. Kolacja minęła w bardzo dobrej atmosferze. Gospodyni dziwiła się na głos, jak tak inteligentny człowiek może być włóczęgą, a ponieważ nie dociekała tożsamości, nie zdążyła uznać go za szaleńca. Gdy nadszedł czas pożegnania, Mesjasz zadał pytanie, które wywołało sporą konsternację: — Klaudio — zwrócił się do

rozpromienionej dziewczyny. — Czy chciałabyś widzieć? Rodzice zamarli, a jej mina z uśmiechniętej przeszła w zakło­ potaną. — Oczywiście, to jest moje największe marzenie. Ale Pan Bóg zdecydował inaczej, a ja nie mam siły zdolnej to zmienić. — Uśmiechnęła się, lecz jej twarz nadal wyrażała żal. Mesjasz, głęboko poruszony tą odpowiedzią, ruszył do niej i mimo przepełnionego obawą protestu matki przyłożył dłoń do jej powiek. Dziewczyna zadrżała mocno, a on zabrał prędko rękę i powiedział: — Więc spójrz. — Co to ma znaczyć?! — zawołał zbulwersowany ojciec, jednak dziewczyna z ufnością kiwnęła głową. Mimika jej twarzy mówiła sama za siebie – najpierw otworzyła oczy, których tęczówki miast mętnego, przyjęły teraz ostry, zielony kolor, i natychmiast uniosła brwi w skrajnym oszołomieniu. W ułamku sekundy całą jej twarz oblał karmazyn, a rysy zmarszczyły się w tłumionym płaczu; mimo starań na policzki wypłynęły dwie obfite łzy. Przykryła dłońmi usta i już nie trudząc się na powstrzymywanie szlochu, powie­ działa łamiącym się głosem: — Mamo, ja widzę. Rodzice patrzyli na to oniemiali. Po bladej twarzy zszokowanej matki spłynęły strugi łez, a ojciec, którego oczy były równie szkliste i czerwone, wyciągał do córki drżącą dłoń. W końcu ochłonął i wstrząsany następującymi po sobie spazmami, zwrócił się do Mesjasza: — Kim jesteś? Jak… jak to zrobiłeś? Powiedz, że to nie jest żadna sztuczka. Moja córka… — Dalsze słowa ugrzęzły mu w gardle. — Jestem Mesjaszem Boga i właśnie wykorzystałem drugi z siedmiu powierzonych mi cudów — wyjaśnił spokojnie. Wstrząśnięci członkowie rodziny

­ 30 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC nawet na moment nie poddali jego słów w wątpliwość; po tym, czego doświadczyli, byli skłonni uwierzyć we wszystko. Zalali go gorącymi wyrazami wdzięczności, którym towarzyszyły obfite łzy. Momentami czuli, jakby to wszystko było nierealne, graniczące z pięknym snem, ale przytłaczająca radość za każdym razem przepędzała zwątpienie. Dziękowali Bogu w szczerej modlitwie, co stanowiło balsam dla strapionego serca Mesjasza; tym razem był pewny, że swój dar wykorzystał właściwie. Uszczęśliwieni do granic gospodarze po kolei oferowali mu wszystko, co posiadali, a nawet więcej, ale on przyjął jedynie komplet ubrań od gospodarza. Wkrótce w ciemnych dżinsach, letniej kurtce i brązowych butach opuścił mieszkanie tych miłych ludzi, choć wylewnym pożegnaniom nie było końca, a krok przez próg drzwi okazał się być najtrudniejszą rzeczą, jaka go do tej pory spotkała. Ostatecznie z radością ruszył w dalszą drogę, a pierwszy dzień spędzony wśród ludzi uznał za pomyślny. Nocą miasto przyjmowało zupełnie inny obraz zewsząd otoczone mrokiem, zdawało się być hermetyczne, jakby odrębne od świata zewnętrznego. Rozświetlone mnóstwem świateł i kolorowych neonów oddychało pełnią życia. Niestety, przez tę jasność nie było najmniejszej szansy na ujrzenie rozgwieżdżonego nieba, którego urok bił na głowę wszystkie ludzkie świecidełka. Mesjasz, błąkając się raz jasnymi, raz ciemnymi ulicami, czuł się mocno wyobcowany w tym betonowym otoczeniu. Był pewien, że na łonie natury noc byłaby czystą przyjemnością, a tutaj, zważywszy, że nie musiał spać, pozostawało snuć się niczym zjawa od jednej przecznicy do drugiej i czekać na zbawienny brzask.

Około północy przy chodniku, którym akurat przechodził, zatrzymał się samochód i oślepił go blaskiem przednich świateł. Rozległ się odgłos otwieranych z obu stron drzwi i zbliżyło się do niego dwóch jednakowo ubranych mężczyzn. — Dobry wieczór — powiedział rześko jeden z nich. — Co pan tutaj robi w środku nocy? Otrzymaliśmy skargi, że po tym osiedlu kręci się podejrzana osoba. Mesjasz ukłonił się, zadowolony z tego, iż w końcu ktoś postanowił z nim porozmawiać. — Czekam na świt, bracie. Chciałbym pomóc, ale niestety nie spotkałem żadnej podejrzanej osoby. Drugi policjant zmrużył jedno oko i rozkazał: — Proszę się wylegitymować. Sprawdzimy, czy nie widnieje pan w naszej bazie danych. Mesjasz przechylił lekko głowę i oznajmił: — Nie rozumiem. — Żarty pan sobie stroi? — zdenerwował się funkcjonariusz. — Proszę okazać dowód tożsamości. — Dowód tożsamości? — zdziwił się. — Niestety, nie posiadam. — W takim razie zapraszam do radiowozu, wytłumaczy się pan na komisariacie. — Wskazał na zaparkowane auto. Mesjasz, zaskoczony, że po raz drugi w tak krótkim czasie oferują mu gościnę, ukłonił się z wdzięcznością. — Dziękuję za propozycję i chętnie z niej skorzystam — powiedział i posłał im szczery uśmiech. Policjanci spojrzeli po sobie niepewnie i mimo nieodpartej chęci zakucia dziwaka w kajdanki, poprowadzili go do pojazdu bez zbędnych środków ostrożności. Na komisariacie dowiedzieli się, że jest Mesjaszem Boga, po czym zamknęli go w areszcie i poinformowali najbliższy ośrodek dla obłąkanych. Mesjasz co prawda dziwił się, że

­ 31 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC oferują mu pokój odizolowany od korytarza kratami, ale nie chciał być nieuprzejmy i podziękował zdumionemu funkcjonariuszowi za gościnę. Okazało się, że pomieszczenie dzieli z nim kilku mężczyzn, którzy początkowo byli do niego nastawieni wrogo, lecz po dłuższym czasie dyskutowania na temat dobra i zła oraz odkupienia swych czynów przekonali się do jego osoby. Chociaż zgodnie uznali za wariata, to cały czas podkreślali, że to „wariat pozytywny” i przyjmowali rolę wdzięcznych słuchaczy wszelkich nauk. Gdy wczesnym rankiem przybyli po niego pracownicy szpitala psychiatrycznego, wszyscy więźniowie stanęli w jego obronie: krzyczeli o braku sprawiedliwości i zapewniali gorliwie, że jest niegroźny i należy mu się wolność. Nie pomogło to jednak wcale i Mesjasz białą furgonetką wyjechał poza miasto, do strzeżonego ośrodka z dużym ogrodem i szklarniami, w których pacjenci mogli zająć się uspokajającą pielęgnacją roślin. Szpital okazał się bardzo przyjemnym miejscem. Poza dziwnymi pigułkami, które kazali mu łykać, kratami w oknach i często nieuprzejmymi pracownikami wszystko inne dostarczało mu wiele radości: pacjenci wierzyli jego słowom bez potrzeby okazywania dowodów, większość z nich stale się uśmiechała, a pełen zieleni ogród stanowił cudowne miejsce, w którym można było spocząć i pogrążyć się w przyjemnych rozmyślaniach. Pozwo­ lono mu nawet nosić normalne ubranie, czego się uparcie domagał, bowiem za nic nie chciał rozstawać się z darem przypominającym mu o miłej rodzinie, u której gościł. Choć na pobyt w ośrodku nie narzekał, a pacjenci każde jego słowo brali sobie głęboko do serc i zgodnie nazywali go prorokiem, wiedział, że nie może przebywać tam zbyt długo, ponieważ

ciąży na nim odpowiedzialność związana z ważnym zadaniem. Spostrzegł również ze smutkiem, że mieszkający w ośrodku ludzie nie są do końca zdrowi; niektórzy cierpieli na nieuzasadnione napady gniewu, inni z kolei nie potrafili dojść do zgody z rzeczywistością. Jedna kobieta, która udusiła w przeszłości własne dziecko, nie okazywała najmniejszego przejęcia tym czynem, twierdząc wciąż, że uratowała duszę malucha przed biedą i dzięki temu reinkarnował się w bogatej rodzinie gdzieś na wschodzie. Dziwiła się niezmiernie łzom Mesjasza, które popłynęły ze smutnych oczu, kiedy to opowiadała; nachyliła się wtedy do niego i czule otarła chusteczką jego policzki. Nadal jednak nie rozumiała swej winy. W końcu nastał dzień, w którym postanowił opuścić szpital, więc udał się poinformować o tym dyrektora. — I jak tam, bezimienny, zdecydowałeś się powiedzieć prawdę o sobie? — zapytał mężczyzna z dużym brzuchem i gęstymi wąsami pod nosem. — Ja zawsze mówię prawdę — odparł zaskoczony jego pytaniem. — Tak, tak, jesteś Mesjaszem Boga, ale póki będziesz tak twierdził, ja nie mogę cię wypuścić. Nie zrozum mnie źle, życzę ci jak najlepiej, ale zobowiązują mnie precyzyjne prze­ pisy. I nie ma znaczenia, że jesteś tu najnormalniejszym ze wszystkich wariatów – prawo to prawo. Mesjasz pokręcił spokojnie głową. — Ja nie przyszedłem prosić o zgodę; przyszedłem poinformować, że jutro z samego rana wyruszam w dalszą drogę. Dyrektorem wstrząsnął napad śmiechu. — Aha, wobec tego żegnam — zakpił. — I przyślij mi pocztówkę na święta. — Zaśmiał się ponownie i skinął na pracownika, aby ten wyprowadził pacjenta z gabinetu.

­ 32 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC Tego ranka dyrektor przybył do ośrodka w bardzo złym humorze. Przed wyjściem z domu pokłócił się o jakiś drobiazg z żoną i teraz żałował niektórych nieprzemyślanych słów, co denerwowało go jeszcze bardziej. Rozsunął żaluzje w gabinecie i usiadłszy za dębowym biurkiem, sięgnął do szafki po markową whisky. Nie zdążył jeszcze sobie nalać do szklanki, gdy nagle drzwi gabinetu otworzyły się z impetem. W popłochu schował butelkę pod biurko, ale gdy ujrzał przed sobą zdyszanego pracownika, postawił ją z powrotem na stole, a na jego twarzy rozrysował się srogi gniew. — Co to ma znaczyć, Hirsten? — warknął. — Panie Kremer, nie wiemy co się stało, ale prorok zniknął ze swojego pokoju — odparł w panice. Dyrektor zrobił się cały czerwony i wrzasnął: — Jak to zniknął?! Nie można tak po prostu sobie zniknąć! Znajdźcie go natychmiast! Pracownik, już całkowicie wystra­ szony, wyjąknął: — Ale szukaliśmy wszędzie. Jego pokój cały czas był zamknięty, a on po prostu rozpłynął się w powietrzu. Co więcej z pacjentami dzieją się dziwne rzeczy. To tak jakby wszyscy nagle… znormalnieli. Dyrektor wytrzeszczył zaczerwienione oczy. — O czym ty bredzisz? Jak to „znormalnieli”? — Naprawdę nie wiem. Po prostu zachowują się normalnie, jakby byli zrównoważeni. Pani Greta wpadła w histerię i błaga o karę śmierci za zabicie swojego dziecka. Inni zapowiedzieli protest, jeśli ponownie nie przebadamy ich stanu psychicznego. Kremer oparł się na fotelu i przetarł pokryte kroplami potu czoło. Kręcąc głową z niemal obłędnym wzrokiem, wymamrotał:

— Co… co to ma znaczyć? Nie wierzę ci. Może myślisz, że to ja tu jestem szaleńcem? Nabijasz się ze mnie, prawda? Powiedz, że się nabijasz. — Spojrzał z nadzieją na mężczyznę, a ten z obawą pokręcił głową. — Nie nabijam się z pana, panie Kremer. To wszystko prawda: pacjenci mówią, że prorok ich uzdrowił i wyruszył na spotkanie z władcą tej krainy. Sam nie wiem, o co tutaj chodzi. Dyrektor zawiesił na pracowniku wstrząśnięte spojrzenie. Sięgnął drżącą ręką po butelkę whisky i nalał sobie do pełna. **** Stał przed masywnym, szarym gmachem, którego liczne okna w czterech rzędach przecinały całą długość fasady. Przed urzędem powiewało kilka oficjalnych flag przytroczonych do wysokich żerdzi, a trawnikami i niskimi żywopłotami rządziły ład i niezachwiane proporcje. W tej siedzibie faktycznie musiał przebywać władca, o którym wspominali pacjenci szpitala. Mesjasz wszedł do środka przez obrotowe drzwi i zauważył, że nie tylko on składa burmistrzowi wizytę, bowiem pod drzwiami kolejnych pokoi tkwiło wielu oczekujących ludzi. Nie wiedział, gdzie się udać, ale na szczęście za szerokim kontuarem siedział młody mężczyzna, który w grzeczny sposób pokierował go na wyższe piętro. Mesjasz ukłonił się w podzięce i ruszył tam natychmiast. Niestety, okazało się, że burmistrz nie ma czasu na przyjmowanie nieumówionych gości, co dobitnie podkreślała szczupła blondynka zza biurka zawalonego stertą papierów: — Powtarzam, że nie mogę pana wpuścić, ponieważ burmistrz jest zajęty. Dzisiaj odbywa się konferencja przedwyborcza i pan Morlander nie ma czasu dla interesantów.

­ 33 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC — W takim razie kiedy będzie miał czas? — zapytał uprzejmie. — Możliwe, że przyjmie pana jutro, ale nic nie obiecuję – teraz mamy dosyć zabiegany okres. Mesjasz pokiwał ze zrozumieniem głową i oznajmił: — W takim razie poczekam. Dziękuje za informację. — Cofnął się kilka kroków i stanął pod ścianą. — Zaraz — oznajmiła. — Chyba nie chce pan czekać tutaj? Mówiłam przecież, że burmistrz przyjmie pana dopiero jutro. — Nic nie szkodzi, poczekam do jutra — odparł z uśmiechem. Kobieta patrzyła na niego przez chwilę podejrzliwie, aż w końcu przeprosiła i ruszyła do wysokich drzwi ze złotą tabliczką. Weszła do gabinetu burmistrza i poinformowała go o upartym gościu. Burmistrz, uznając to za dziennikarską prowokację, kazał go natychmiast wpuścić, na co kobieta kiwnęła głową i wróciła do swego pokoju. — Jednak pana przyjmie — oświadczyła. — Ale nie ma zbyt dużo czasu, dlatego proszę nie przedłużać rozmowy. Mesjasz przyjął to z radością i wyraziwszy swą wdzięczność, wkroczył do przestronnego, dobrze oświetlonego gabinetu, zastawionego rzeźbionymi, ciemnymi meblami i wysokimi kwiatami w donicach. Burmistrz okazał się mężczyzną w sile wieku, nosił drogi, granatowy garnitur i krótką brodę. Miał czarne włosy, ale wystylizowane w taki sposób, aby wyglądały na lekko posiwiałe. Wstał od biurka i podszedł do niespodziewanego gościa, po czym przywitał go uściskiem dłoni i zaprosił na fotel przeznaczony dla interesantów. Gdy usiadł we własnym, zapytał: — Więc w jakiej sprawie mam przyjemność z panem mówić? — Powiedział to z fałszywym uśmiechem, który po wielu latach w

świecie polityki stał się dlań wręcz odruchem. — Jestem tutaj, by prosić cię o pomoc, jaśnie burmistrzu — odparł z powagą. — Czy pragniesz dobra swego ludu? Mężczyzna zmrużył oczy i teraz już w zupełności przekonany, że ma do czynienia z prowokacją, zapewnił: — Oczywiście, że tak. Po to właśnie jest mój urząd – aby jak najlepiej służyć obywatelom. Mesjasz natychmiast wyczuł nieszczerość, ale brnął dalej: — Więc na pewno leży ci na sercu ich nawrócenie. — Nawrócenie? — Zdziwił się. — To jest temat związany z religią, a nie urzędem państwowym. Mesjasz pokręcił głową. — Religia jest efektem, a nie przyczyną nawrócenia — wyjaśnił. — To na władcy spoczywa obowiązek właściwego przykładu i poprowadzenia ludu w stronę światła. Burmistrz zirytował się: — Przestańmy może udawać, dobrze? Dla której gazety pan pracuje? I czego ta rozmowa ma dowieść? Mesjasz zmarszczył brwi. — Nie pracuję dla żadnej gazety. Jestem Bożym posłannikiem. Ta odpowiedź wywołała w rozmówcy oburzenie. — To ma być jakiś żart? — Zawołał. — Nie, to nie jest żart — zapewnił Mesjasz. — Jeśli mi nie wierzysz, burmistrzu, mam prawo udowodnić swe słowa Bożym cudem. Burmistrz zaśmiał się na całe gardło. — Nie, to są jakieś kpiny — stwierdził. — Kto to wymyślił? Drobren? Ten stary błazen… — Jeśli nie ufasz moim słowom, wybierz cud, a ja go uczynię — przerwał mu. Polityk spojrzał na niego i szczerze rozbawiony, postanowił pociągnąć ten żart dalej: — A więc mówisz o cudzie, tak? Więc

­ 34 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC pomóż mi wygrać wybory, bo to niewątpliwie byłby cud. Jeśli tego dokonasz, masz moje wsparcie w nawracaniu kogokolwiek. — Zaśmiał się na koniec. — Niech więc tak będzie — zgodził się i zamknął w skupieniu oczy. Burmistrz patrzył na to z szerokim uśmiechem i czekał na dalszy scenariusz kawału, a ponieważ znał dobrze radnego Drobrena i jego pomysły, przewidywał coś zaba­ wnego. Nie zdziwił się więc, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, po których do gabinetu weszła sekretarka. — Panie burmistrzu, właśnie przyszły wyniki wczorajszych sondażów — powiedziała z ogromnym przejęciem. — Niech pan na to spojrzy. — Podeszła do biurka i podała mu kilka arkuszy. Burmistrz spoglądał z uśmiechem to na nią, to na Mesjasza i w końcu rzucił okiem na papiery. Słupek poparcia nad jego nazwiskiem sięgał osiemdziesięciu procent, co skwitował szczerym śmiechem. — Panią też w to wciągnęli? — zwrócił się rozbawiony do blondynki. — Okrutny żart z waszej strony. Kobieta uniosła w zdumieniu brwi i powiedziała: — To nie jest żart, panie burmistrzu. Ten faks przysłali przed chwilą z Ośrodka Badań Publicznych. Sama byłam zaskoczona, więc zweryfi­ kowałam to telefonicznie. Okazuje się, że nie zaszła żadna pomyłka – wyniki są prawdziwe. Burmistrz patrzył na nią z lekko przechyloną głową i zmrużonym okiem, próbując dać do zrozumienia, że już przejrzał cały dowcip, jednak na widok jej poważnej miny pogubił się do reszty. Spojrzał na Mesjasza ze zmarszczonymi brwiami i zwrócił się do kobiety: — Dziękuję, pani Gopsen. — Gdy wyszła za drzwi, przemówił poirytowanym głosem: — Nie wiem, o

co tutaj chodzi, ale wcale mi się to nie podoba. — Czy nie tego właśnie chciałeś, burmistrzu? — Zapytał, zdumiony jego reakcją. — Chciałem, ale nie jest możliwe, żeby to była prawda. Musi pan mieć jakieś znajomości w OBP, to oczywiste, ale nie rozumiem, po co to wszystko. Pracuje pan dla kogoś? — Tak — potwierdził. — Dla Boga. A ty, burmistrzu, obiecałeś mi pomóc w nawróceniu twego ludu. — Jakiego mojego ludu?! — zawołał. — Ja nie mam żadnego ludu! Czy pan w ogóle jest normalny? — Nie jesteś władcą tego ludu, burmistrzu? — zdziwił się. — Kto więc sprawuje tu rządy? Burmistrz złapał się drżącą dłonią za twarz i pokręcił głową. — To lud sprawuje rządy! — odparł wściekle. — Pytam raz jeszcze: co to wszystko ma znaczyć? Mesjasz zmarszczył czoło i przemówił do siebie: — Lud rządzi sam sobą? Nie ma przywódcy? Autorytetu? Przecież to niezgodne z naturalnym porządkiem… — Co pan plecie? — przerwał mu ze złością. — Skończyłem już z panem! Nie mam ochoty na dalszą dyskusję! Mesjasz spojrzał mu w oczy. — Przepraszam, że wzbudziłem w tobie gniew, burmistrzu. Proszę cię tylko o jedną radę – powiedz mi, jak mogę przemówić do ludu? — A idź pan na jakąś paradę, albo stadion piłkarski! Byle z daleka od tego gabinetu! — Tak zrobię — powiedział i ukłonił się głęboko. — Dziękuję za pomoc. — Wstał i ruszył do wyjścia, pozostawiając burmistrza w stanie skrajnego zdenerwowania. O paradzie nikt z przechodniów nie słyszał, ale mecz piłkarski miał się rzekomo odbyć na stadionie miejskim w wieczornych godzinach. Mesjasz udał się więc w

­ 35 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC kierunku areny i czekał tam na rozpoczęcie zawodów. Wkrótce zobaczył, jak trybuny zapełniają się kolorowo ubranymi tłumami, i usłyszał, jak podnosi się żywiołowy gwar z tysięcy gardeł. Rozległy się śpiewy, a nad głowami widzów załopotały ogromne transparenty. Cała arena wrzała, lecz przez ten gromki hałas przebijał się wyraźny głos spikera meczowego, który za pośrednictwem licznego nagłośnienia przedstawiał istotne dla kibiców informacje. Mesjasz upatrzył w tym idealny sposób na przemówienie do zebranych, więc czym prędzej pojawił się w strzeżonej loży komentatorskiej. — Kto pana tu wpuścił? — zdziwił się mężczyzna siedzący najbliżej spikera. — Nikt — odrzekł spokojnie. — Sam tutaj przybyłem, aby prosić was o pomoc, bracia. — Ale tutaj nie można przebywać. Proszę wrócić na trybuny. Jednak tym razem determinacja Mesjasza była na tyle duża, że nie myślał ustępować komukolwiek. — Nie wrócę na trybuny — oświadczył. — Przemówię do zebranych tu ludzi. — Spojrzał na pochłoniętego pracą spikera – okazało się, że jego głos potęgują skomplikowane urządzenia elektro­ niczne. Zwrócił się więc do niego bezpośrednio: — Bracie, pozwolisz mi skorzystać z tego instrumentu? Spiker, skończywszy wymieniać składy drużyn, odruchowo przykrył dłonią mikrofon i odwrócił się do natręta. — Przeszkadza mi pan — zganił go. — Jeśli pan stąd nie wyjdzie, poślę kogoś po ochronę. Mesjasz zrozumiał, że od nikogo z obecnych pomocy nie otrzyma, więc wziął sprawy we własne ręce – przemówi głośno, a jego słowa mimo braku mikrofonu popłynęły wyraźnie ze wszystkich głośników: — Ludu Boży, wysłuchaj mnie. — Donośny głos przetoczył się ponad

trybunami, a gdy dotarł do uszu zebranych, wszechobecna wrzawa przycichła znacznie. Obecni w loży komentatorskiej mężczyźni oderwali oczy od wyświetlaczy laptopów i w osłupieniu spojrzeli na intruza. — Jak pan… — zaczął spiker, ale urwał, gdyż ponownie rozległ się głos Mesjasza: — Błądzicie okrutnie, bracia i siostry. Błądzicie, ponieważ błąd jest wpisany w waszą naturę. Lecz ja przychodzę do was ze słowem Bożym, aby wskazać wam drogę prawdy. Wybierzcie cud, a ja wam unaocznię moc naszego Pana. Ludzie początkowo patrzeli po sobie zdumionymi oczami, ale prędko uznali przemowę za żart organizatorów i zapanowała atmosfera wesołości. Postać Mesjasza pojawiła się na wielkich telebimach, co publiczność natychmiast skwitowała gromkimi oklaskami. Ze wszystkich stron padały propozycje cudów, przy czym najczęściej dotyczyły wygranej gospodarzy. Spiker nie mógł pojąć, dlaczego nieznajomy przemawia bez żadnego nagłośnienia, więc również uznał to za wybieg swych pracodawców, i choć w głębi duszy wściekł się o niewtajemniczenie go w projekt, przemówił do mikrofonu z dobrze udawanym rozbawieniem: — Tak jak słyszeliście, moi drodzy, możemy zażyczyć sobie dowolnego cudu; oczywiście nie dotyczy to fanów drużyny przyjezdnej… — Dotyczy to wszystkich — przerwał mu Mesjasz. — Tak, dotyczy to wszystkich — powtórzył, mocno rozdrażniony. — Ale to przewaga głosów zdecyduje, jakiego cudu będziemy świadkami. A więc kto jest za zwycięstwem AC Jentburg? — Zawtórowała mu ogromna wrzawa publiczności – ludzie krzyczeli, gwizdali, klaskali, ale nikt słów Mesjasza nie traktował poważnie. Zasmucony tym faktem

­ 36 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC posłannik Boży przemówił ponownie: — Nie uczynię tego, bowiem nie zdobędę tym waszej wiary. Poproście o coś innego. Spiker zaśmiał się sztucznie i zirytowany jego brakiem profesjo­ nalizmu, oświadczył: — Jeżeli zwykła wygrana naszej ukochanej drużyny nie przekona nas do wiary, to na pewno pomoże w tym zwycięstwo osiem do zera. Chyba że nasz cudotwórca woli zmienić płytę boiska w jezioro? — zapytał sarkastycznie. — A więc niech tak będzie — oznajmił Mesjasz i zamknął oczy w głębokim skupieniu. Kibice widzieli doskonale wszystkie jego ruchy na dużych telebimach, ale nagle ich spojrzenia zwróciły się na zieloną murawę, a usta zamilkły. Dokładnie po środku boiska wystrzelił wysoki słup wody, który w szybkim tempie zalewał wszystko wokół. Ludzie z pobliża murawy uciekali na trybuny, a poziom wody podnosił się drastycznie, sięgając już szczytów podłużnych banerów reklamowych. Wśród przerażonej publiczności rozległy się piski i krzyki. Zszokowany spiker starał się opanować sytuację: — Uwaga, prosimy o spokój. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Wszy­ stko jest pod kontrolą organizatorów — oświadczył, choć sam własnym słowom nie dawał wiary.— Co to ma znaczyć? Kto za tym wszystkim stoi? ­ Zwrócił się ze złością do Mesjasza. — Nie rozumiem — odparł zdumiony. — Poprosiłeś przecież o jezioro, więc spełniłem twe życzenie. Spiker spojrzał w równie przestra­ szone oczy zebranych w pomiesz­ czeniu ludzi. Przełknął ślinę i oznajmił stanowczo: — Nie wiem, o co tutaj chodzi, ale nie ruszysz się stąd na krok, rozumiesz? Poczekasz na policję i oni wszystko wyjaśnią. Jeśli faktycznie stoją za tym organizatorzy, to będą mieli duże kłopoty…

Mesjaszem wstrząsnął żal, jakiego nigdy jeszcze nie doznał; skrył twarz w otwartych dłoniach i zapytał rozpaczliwie: — Dlaczego we mnie nie uwierzycie? Co mam uczynić, żeby was przekonać? Wykorzystałem już pięć cudów, a wy nadal nie akceptujecie mego posłannictwa. Co mam uczynić, żeby was nawrócić? — Mówił to tak poważnym i jednocześnie dramaty­ cznym głosem, że wszyscy wkoło poczęli patrzeć na niego ze szczerym strachem. — Nie wiem, o czym ty mówisz, człowieku, ale mnie nie omamisz — wymamrotał spiker. — Nie mam pojęcia, jak to zrobiłeś, ale jak dla mnie miało tu miejsce przestępstwo. Masz czekać na policję i przed nimi będziesz się tłumaczył. Mesjasz spojrzał z żalem na ewakuujące się trybuny i pochylił głowę. Po jego policzkach spłynęły dwie szkliste łzy, które zginęły ostatecznie w splotach jasnej brody. Odwrócił się i bez słowa ruszył do wyjścia. Ludzie obecni w loży próbowali go zatrzymać, ale ponieważ nikt nie odważył się na użycie siły, po chwili zupełnie zniknął im z oczu. Szukano go później przez długi czas, lecz przepadł jak kamień w wodę i nikt z pytanych nie był w sanie wskazać kierunku, w jakim się udał. Pogrążony w transie, siedział na szczycie Mitre Peak i obserwował jak ognisty pomarańcz zachodzącego słońca zlewa się z niebieskim horyzontem Oceanu Indyjskiego. Wschód ciemnożółtej gwiazdy urzekał go z kolei na tanzańskiej sawannie, gdzie cały nieboskłon pogrążył się w malowniczej czerwieni. Mesjasz podziwiał uroki przyrody w wielu zakątkach Ziemi i jednocześnie płakał nad nieszczęsnym losem trwającej w zaślepieniu ludzkości. Przepraszał w modlitwie Boga za własną bezsilność i błagał gorąco o pomoc przy dotarciu do głuchych na naukę bliźnich. Gdy

­ 37 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC przechadzał się brzegiem Jeziora Nordenskjold, które majestatycznie otoczone górami, marszczyło się pod wpływem lekkich podmuchów wiatru, naszła go nieodparta pokusa, aby udać się na przeciwległy ląd. Zszedł więc kamienistym osuwiskiem do bladobłękitnej tafli i postawił na niej stopę. Wzbudziło to ogromną sensację wśród licznej grupy turystów, która stała nieopodal. Natychmiast w ruch poszły aparaty i kamery, a Mesjasz, nie zwracając uwagi na nic innego poza pięknem przyrody, szedł powoli przed siebie, otoczony jedynie masą pomar­ szczonej wody. Wiedział, że wkrótce będzie musiał wypełnić swe posłannictwo i jego czas na tym cudownym świecie dobiegnie końca. Wcale nie smuciło go jednak to, co dopiero miało nadejść, ale całym duchem dziękował za wszystko, co zostało mu dotąd dane, dzięki czemu odebrane nie mogło być nigdy. Zanim postanowił wrócić do krainy, w której pojawił się po raz pierwszy, podróżował między kontynentami przez prawie trzy tygodnie. Zauważył z zaskoczeniem, że w miarę upływu czasu u spotykanych ludzi wzbudza coraz większe zainteresowanie – wielu, w szczególności młodych, zagadywało go z przejęciem w rodzimych językach i wspominało coś o popularności w Internecie. Dowiedział się, że posiada własny portal, na którym gromadzone są materiały związane z dokonywanymi przez niego cudami, a wiele osób z całego świata loguje się na koncie jego wyznawców. Choć nic z tego nie mógł zrozumieć, cieszyło go niezmiernie, iż ludzie otworzyli się w końcu na jego posłannictwo. Dodatkowo w Jentburgu jego popularność była tak duża, iż za każdym razem, gdy rozmawiał z kolejnym przechodniem, rósł wokół niego tłum zafascynowanych słu­ chaczy. Po dwóch dniach pobytu w

mieście utworzyła się nawet grupka wiernych uczniów, która podążała za nim krok w krok. W grupie tej obecna była spotkana niegdyś rodzina, większość byłych pacjentów szpitala psychiatrycznego, a nawet sam dyrektor tegoż szpitala, który zapewniał gorliwie, że pod wpływem jego osoby odstawił alkohol i przestał zdradzać żonę. Mesjasza to wszystko niezmiernie radowało, ale nadal nie spełniało jego posłannictwa – musiał dotrzeć większej liczby ludzi, nie tylko mieszkańców jednego miasta. Na szczęście w głowach jego uczniów zrodził się obiecujący pomysł: — Powinieneś dokonać jakiegoś wielkiego cudu, który zarejestrują media. Wtedy każdy ci uwierzy — oznajmił niski brunet. — Tak, to by na pewno pomogło — podtrzymała z entuzjazmem jego towarzyszka. Mesjasz zmarszczył czoło i zapytał: — Ale jakim cudem mogę ich sobie zjednać? — Może jakimś na wzór biblijnych? — zaproponował czarny mężczyzna. — Mojżesz sprawił, że Morze Czerwone rozstąpiło się przed wszystkimi Żydami – gdybyś zrobił coś podobnego, nikt by już nie wątpił w twoje słowa. — Myślę, że mogę tak uczynić — zgodził się. Rozmówca przyjął to z zado­ woleniem. — W takim razie musimy wszystko zorganizować. Jeśli kamery zareje­ strują taki cud, będziesz na ustach całego świata. Wtedy każdy człowiek przyjmie twoje nauki. Pomysł był bardzo dobry, więc natychmiast zabrano się za jego wykonanie. Ustalono czas i dokładne miejsce dokonania cudu, a informacja o tym błyskawicznie obiegła wszystkie kontynenty. Miało to być wydarzenie na miarę tysiąclecia, więc zainteresowanie przyjęło niezwykłe rozmiary – na umówionej plaży

­ 38 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC jeszcze kilka dni przed wyznaczonym terminem koczowały tysiące ludzi, a z każdą godziną ich liczba powiększała się znacznie. Pojawiło się wielu dziennikarzy z profesjonalnym sprzę­ tem, aby poprowadzić transmisję na żywo do większości krajów. Gdy wreszcie na miejscu pojawił się Mesjasz, zebrane tłumy ogarnęła fala euforii – ludzie chcieli choć z daleka ujrzeć go na własne oczy lub posłuchać, co ma do powiedzenia. Nagłaśniano więc każdą jego przemowę, a zaraz przy brzegu morza wzniesiono wysokie rusztowanie, z którego, widoczny dla wszystkich, miał uczynić zapowiedziane zjawisko. Ludzie czekali na tę chwilę z niecierpliwością, i choć wielu do plotek o jego cudach podchodziło z niemałym dystansem, każdy czuł, że będzie świadkiem czegoś wyjątko­ wego. Wreszcie nadszedł moment, w którym zagadka miała się wyjaśnić, toteż wszystkie oczy skupiły się na morskich falach. Mesjasz stał na wysokim podeście twarzą do bezkresu wody i przez chwilę przyglą­ dał się hałaśliwym śmigłowcom, które krążyły nad nim jak sępy nad dostrzeżoną padliną. W końcu rozpostarł szeroko ręce i zamknął oczy w głębokim skupieniu. Naraz uderzające o plażę fale ustały na dużej szerokości, a woda jakby rozpychana ogromną siłą zamiast do przodu zaczęła przeć na boki; przez zgromadzone przy nadbrzeżu tłumy przetoczył się głośny pomruk zdumienia. Nawet ci, którzy bezgranicznie wierzyli w spełnienie zapowiedzi, na nadprzyrodzone zja­ wisko patrzyli w głębokim oszoło­ mieniu. Wąwóz, który powstał w masach spienionej wody, pogłębiał się z każdą sekundą, aż w końcu odsłonił głęboką, piaszczystą dolinę ciągnącą po sam horyzont. Ogrom tego zapierał dech w piersi. Ludzie łapali się za głowy, padali na kolana i

wznosili gorliwe modlitwy do Boga. Podniósł się ogromny lament, bowiem wielu nie mogło powstrzymać płaczu. Morze rozstąpiło się na ich oczach, jak i na oczach setek milionów zszokowanych widzów przed telewizorami. Mesjasz tym czynem w pełni udowodnił swe posłannictwo i nie było jednego człowieka, który nie uznałby go teraz za świętego. W końcu pozwolił wzburzonym wodom na powrót zalać głęboki korytarz, po czym na plaży wybuchło ogromne zamieszanie, ponieważ każdy chciał się zbliżyć do wielkiego cudotwórcy. Natężenie krzyków było tak duże, że pomyśleć by można, iż mogą usłyszeć je ludzie po drugiej stronie rozległego akwenu. Mimo wszystko przez całą tę wrzawę wyraźnie przebił się ryk wojskowych helikopterów, które w mgnieniu oka pojawiły się nad rozszalałym tłumem. Z megafonu rozbrzmiał dobrze wszystkim znany głos: — Proszę zachować spokój! Mówi premier Finan Gronhold! Proszę zachować spokój! Za chwilę wkroczy armia, więc proszę zachować spokój! Ostrzeżenia powtarzały się co chwilę, a na tyłach tłumów faktycznie pojawili się uzbrojeni żołnierze. Przerażeni ludzie wrzeszczeli, jakby zagrażało im niebezpieczeństwo, a wojskowi starali się uspokoić sytuację na tyle szybko, aby nie dopuścić do konieczności użycia ciężkiego sprzętu. Największe zamieszanie powstało wokół konstrukcji, na której stał Mesjasz, bowiem podchodziły tam do lądowania trzy dwuwirnikowe śmigłowce. Ludzie uciekali w popłochu na boki, ale ponieważ z każdej strony przejście zagradzał im tłum, tratowali się wzajemnie i panikowali, tracąc wszelką orientację. Dopiero gdy z ciemnozielonych Boeingów wysypały się na linkach dziesiątki komandosów, sytuacja została opanowana na tyle, aby imponujące maszyny mogły osiąść

­ 39 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC spokojnie na piachu. Do Mesjasza podbiegła grupa uzbro­ jonych żołnierzy, aby odeskortować go do jednego z helikopterów. — Musi pan pójść z nami! — zawołał jeden z nich, starając się przekrzyczeć hałas. — Gdzie chcecie mnie zabrać? — zapytał spokojnie. — Do bastionu w stolicy! — odkrzyknął. — Grozi panu niebezpieczeństwo ze strony tłumu, dlatego musimy pana stąd wydostać! Na miejscu spotka się pan z premierem! Mesjasz pojął, że chodzi o ważną w kraju osobę, więc pozwolił popro­ wadzić się do statku powietrznego. Eskortujący go komandosi weszli za nim na pokład i wszystkie trzy maszyny uniosły się w powietrze, aby w krótkim czasie zniknąć za dachami wysokich domów. W miejscu, do którego go przetransportowano, panowało nie­ zwykłe ożywienie – wszyscy już wiedzieli, że jest on Mesjaszem, i w każdym skierowanym na niego spojrzeniu krył się podziw lub strach. Do dyspozycji otrzymał przestronny salon, zapełniony pięknymi obrazami, eleganckimi meblami i innymi prze­ jawami rzadko spotykanego prze­ pychu. Podano mu iście królewski posiłek, a obsługujący go ludzie co chwilę wyrażali gotowość do spełnienia każdego życzenia. Jednak nikt nie potrafił rozjaśnić mu przyczyny sprowadzenia do rządowego gmachu, a pytani o premiera, oznajmiali, że znajduje się obecnie na ważnej naradzie i przybędzie zaraz po jej zakończeniu. Czekał więc Mesjasz cierpliwie, a czas umilał sobie widokiem ruchliwej ulicy, która biegła przed zabytkowym bastionem i była doskonale widoczna przez wysokie, łukowate okna salonu. Wreszcie, po niemal trzech godzinach oczekiwania, oznajmiono przybycie szefa rządu. Okazało się, że

posiwiały mężczyzna o jastrzębim spojrzeniu nie jest sam, lecz w towarzystwie dwóch dumnych mężów – jeden nosił ciemnoniebieski mundur z wieloma odznaczeniami, a drugi krwistoczerwoną sutannę z białymi, koronkowymi elementami. Ten ostatni na widok Mesjasza przeżegnał się ruchem ręki na wzór krzyża i powitał go Bożym pozdrowieniem. Zaraz po tym wszyscy zasiedli przy pozłacanym stole. Jako pierwszy przemówił poważny premier: — Z góry chciałem przeprosić, że tak długo kazaliśmy na siebie czekać, ale powstało niemałe zamieszanie, które wymagało natychmiastowej reakcji z naszej strony. Ludzie sądzą, że porwaliśmy pana wbrew woli i teraz więzimy, co jest oczywistym nonsensem. Przedstawiam panu ojca Nazareta, kardynała Kościoła rzym­ skokatolickiego. — Wskazał dłonią na mężczyznę o popielatych włosach i szerokiej szczęce, a ten pochylił uniżenie głowę. — Generał Henrikson natomiast zajmuje urząd naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Ja nazywam się Finan Gronhold i aktualnie jestem prezesem rady ministrów. — Jesteś władcą tej krainy? — zapytał spokojnie Mesjasz. — Każdy z nas na swój sposób jest władcą — odrzekł. — Dlatego to właśnie na nas spoczywa rozwiązanie tej… delikatnej sprawy. A więc przechodząc do rzeczy, twierdzi pan, że jest posłannikiem Boga, w którego, o zgrozo, wcześniej nie wierzyłem? — Skończyłbyś z tym, Finanie — przerwał mu kardynał. — Ten cud był rozstrzygającym dowodem. Mesjasz nadszedł i nic nie powstrzyma Sądu Ostatecznego. Premier spojrzał niepewnie na Mesjasza. — Czy to prawda? — Zapytał z obawą. — Bóg postanowił zniszczyć świat? Mesjasz przyjął to ze zdumieniem. — Zniszczyć? — Powtórzył. —

­ 40 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC Dlaczego Stwórca miałby niszczyć własne dzieło? Kiedy wasz świat się skończy, będzie to naturalna kolei rzeczy. Bóg troszczy się wyłącznie o istnienie, a nie o jego koniec. Choć mężczyźni niewiele z tego zrozumieli, premier z ulgą pokiwał głową. — Więc nie ma się czego obawiać. Przyznam, że niezmiernie mnie to ucieszyło. Ale w takim razie co jest pańskim celem? — Nawrócenie ludzkości — odparł. — Aby tego dokonać, otrzymałem prawo siedmiu cudów. Oczy premiera zalśniły w porywie. — To znaczy, że może pan jeszcze uczynić dowolny cud? — Tak, pozostał mi jeszcze jeden — potwierdził. — I uczynię, co zechcecie, jeśli pomożecie mi nawrócić ludzkość na właściwą drogę. Kardynał ożywił się. — W takim razie niech cały świat nawróci się na chrześcijaństwo — zaproponował. — Przecież o to właśnie chodzi, prawda? Mesjasz zmarszczył brwi. — Dlaczego sądzisz, że sensem nawrócenia jest religia, którą wyznajesz? Przecież błądzisz nie mniej od pozostałych, choć jesteś kapłanem. To nie w bliskich ci wyobrażeniach Stwórcy leży Jego droga, ale w prawdziwej wierze przekutej na właściwe postępowanie. Kardynał oburzył się i zaznaczył z wyciągniętymi przed siebie dłońmi: — Przecież mówiłeś, że możesz dokonać wszystkiego. Dlaczego nie sprawisz, żeby po prostu… — Dosyć, kardynale — przerwał mu szorstko generał o marsowej twarzy. — Twoje religijne ambicje nie mają dla nas praktycznego przekładu. Wiesz doskonale, że obecnie prowadzimy kilka wojen z pustynnymi krajami. Potrzebujemy silnej armii. Jeżeli zwyciężymy, to twoi heretycy ulegną nam cywilnie i ekonomicznie,

a nie tylko religijnie. Potrzebujemy teraz ropy i nowych rynków zbytu – tylko to się liczy. Mesjasz pokręcił w smutku głową. — Wy ludzie zawsze popełniacie ten sam błąd: chcecie własne zasady siłą dyktować innym, a przecież Pan dał wam tak doskonały przykład – otrzymaliście wolną wolę i na wiele sposobów możecie grzeszyć wobec właściwej drogi. Nie zakuł was w kajdany, nie narzucił wam swej woli, a ja, Jego jedyny posłannik, mogę tylko błagać o nawrócenie i świecić wam dobrym przykładem. Z Jego łaski wyłącznie wasza łaska jest w stanie zmienić kierunek, w którym zmierza ten świat. Odpowiedź Mesjasza wyprowadziła generała z równowagi. — Myślisz, że możesz się o nas wypowiadać w ten sposób? Ty w ogóle nie rozumiesz naszego świata… — Nie, to wy nie rozumiecie własnego świata i siebie nawzajem. Od zawsze pragniecie spokoju i bezpieczeństwa, a stale wszczynacie wojny, które je burzą najmocniej – czy nie nazwałbyś tego brakiem zrozumienia? — Nie próbuj narzucać mi swojego sposobu myślenia! — Wykrzyczał ze złością, ale prędko zainterweniował premier: — Proszę o spokój, panie Henrikson. Nie jesteśmy tu po to, aby wdawać się w awantury. Jeśli możemy zażyczyć sobie jednego tylko cudu, musimy poważnie przemyśleć sprawę i skonsultować ją z parlamentem. — W którym większość ma twoja partia — wtrącił kardynał. — Oczywistym jest, że decyzja i tak będzie należała do ciebie, premierze. — Nie w tym rzecz — zaprzeczył ostro. — To jest zbyt ważna kwestia, żebyśmy mogli o niej decydować za plecami parlamentu. Musimy też bezwzględnie poinformować media. Jak pan myśli, kardynale, jak wypadnę w oczach wyborców, jeśli to

­ 41 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC wszystko zataję? — No tak, przecież o to w tym wszystkim chodzi — przemówił generał. — Nie możesz stracić cennych głosów, prawda? Więc znowu wykonasz coś pod publikę. A wszystko po to, żeby zdobyć kolejne cztery lata iluzorycznej władzy. Nienawidzę tego twojego populizmu. — Ale dzięki temu populizmowi jesteś naczelnym dowódcą armii, Klaud. Więc bądź łaskaw nie oceniać moich posunięć — odwarknął. Te przepychanki niewątpliwie zaostrzyłyby się, gdyby nie rozbrzmiał cichy głos Mesjasza: — Dlaczego? — zapytał z opuszczoną głową, a obecni zwrócili na niego uwagę. — Co się z wami stało, że już nawet nie przyświeca wam wspólny cel? Gdzie się podziały wasze ideały i cnoty? Z jakiego powodu prosicie o wojnę zamiast o pokój? Dlaczego władca nie pragnie jedynie dobra swego ludu? Czy zmieniliście się aż tak bardzo? Mężczyźni wysłuchiwali tego w dużym zakłopotaniu – na chwilę zapomnieli, z kim mają do czynienia, i dali się ponieść negatywnym emocjom. — Przepraszam — przemówił w końcu premier. — Nie powinniśmy prowadzić rozmowy w ten sposób. Jak powiedziałem, decyzja zapadnie na nadzwyczajnym posiedzeniu parlamentu. Do tego czasu chciałbym, aby pozostał pan w bastionie, gdyż jest to dobrze strzeżony budynek i nikt tu nie będzie pana niepokoił. Jeszcze dzisiaj zwołam konferencję i wyjaśnię wszystko społeczeństwu. Czy zgadza się pan ze mną? Mesjasz potwierdził nieznacznym kiwnięciem głowy, ale nie odezwał się już słowem. Gdy mężczyźni opuścili przestronny salon, wrócił do wysokiego okna i ze wzrokiem wbitym w błękit nieba rozmyślał nad wszystkim, co się do tej pory

wydarzyło. Zamiast w uczuciu spełnienia, pogrążał się w coraz większym smutku. Informacja o ostatecznym cudzie i miejscu pobytu Mesjasza została ujawniona, toteż na ulicy, którą widział z okna, zebrały się rozkrzyczane tłumy. Jedni wołali o uzdrowienie, inni o pokój na świecie, jeszcze inni o zniknięcie głodu, a wszyscy swe postulaty wypisywali na trzymanych nad głowami tran­ sparentach. Mesjasz dostrzegł prośby o zatrzymanie globalnego ocieplenia, ratunek zagrożonych gatunków, rozum dla polityków, a nawet tak bezczelne, jak osobiste bogactwo czy nieśmiertelność, ale żadnej z nich nie myślał spełniać. Czekał na decyzję premiera, która przeciągała się w czasie ze względu na żywiołowe debaty, jakie w ostatnich dniach wstrząsnęły opinią publiczną. Ludzie, którzy w normalnych warunkach zgodnie uznaliby go za wariata, teraz z całą energią starali się o jego przychylność. W kraju ogłoszono stan wyjątkowy i przeprowadzano w pośpiechu mobilizację armii, ponie­ waż inne państwa również rościły sobie prawo do Mesjasza, grożąc wręcz atakiem zbrojnym. Ludzkość zamiast nawrócić się, pogrążała się powoli w nowym konflikcie, którego konsekwencje mogły okazać się tragiczne. Mesjasz nie mógł tego wszystkiego znieść, ale ponieważ posiadał jeszcze iskierkę wiary w ludzkie opamiętanie, całym sercem pragnął doprowadzić to do końca. Niestety, ostatecznie jego nadzieje rozwiał sam premier, który o szóstej nocy wkroczył zdyszany przez dębowe drzwi salonu i stanął przed nim, walcząc wciąż ze skrajnymi myślami. Swym zachowaniem zdradzał olbrzymie zdenerwowanie, a jego twarz była blada i nieruchoma niczym maska. — Zdecydowałem — oznajmił drżącym z przejęcia głosem.

­ 42 ­


TEKST MIESIĄCA ­ CZERWIEC — Więc, jaki cud mam spełnić? — zapytał z niekrytą nadzieją. — Chcę, abyś pozwolił mi rządzić całym światem — odrzekł i zawiesił nieruchomy wzrok na jego twarzy. Mesjasz patrzył przez chwilę w przepełnione chorą ambicją oczy polityka i z całych sił powstrzymywał się od płaczu – ostatnie słowa reprezentanta ludzkości zawierały egoizm i żądzę jej tylko właściwe. Nie odpowiedział nic, tylko odwrócił się i ponownie spojrzał przez wysokie okno. Premier odchrząknął niepewnie i zapytał: — Możesz to zrobić, prawda? — Jednak gdy Mesjasz skwitował to milczeniem, zamrugał nerwowo i tracąc resztki odwagi, gnębiony poczuciem winy, wyszedł na korytarz. Mesjasz pozostał przy oknie i obserwował mnogie świetliki jarzące się w mroku nocy za sprawą koczujących przed bastionem ludzi. Niedaleko rozłożystego dębu wznieśli mu wysoki ołtarz, który był teraz najbardziej oświetlonym punktem; za każdym razem, gdy Mesjasz spojrzał w tamtą stronę, jego serce przeszywał ból: z całych sił starał się nauczyć ich bycia oddanym jednemu tylko Panu – Stwórcy wszystkiego, co widzialne i niewidzialne, a oni jak zwykle przyjęli to na swój wypaczony sposób. Doszedł do wniosku, że nie ma dla niego miejsca wśród tych istot, ponieważ w ich sercach najwyraźniej nie ma miejsca na prawdę. Gdy to sobie uświadomił i z ogromnym żalem przyznał się do porażki, padł na kolana i płacząc rzewnie, wzniósł ręce ku niebiosom. — Panie, zawiodłem ciebie i Twoje dzieci! — wykrzyczał rozpaczliwie. W głowie jego niczym huk rozbrzmiał święty głos:

— Non, meus filie, id proderunt nostri. Uspokoił się i wstał. Najchętniej podjąłby się ostatniej próby nawrócenia błądzących, ale jeśli sam Bóg uznał sprawę za przegraną, on również wyzbył się wszelkich złudzeń. Mógł tylko stać i patrzeć na tłumy, które przyszły do niego z samymi roszczeniami, zapominając przy tym, o ile bardziej istotna jest wdzięczność za rzeczy już otrzymane. Mesjasz zniknął ze świata równie nagle, jak się w nim pojawił. Pozostał mu jeden niewykorzystany cud, którego nie oddał żadnemu człowiekowi, ale w ostatnich sekundach pobytu na Ziemi spożytkował na własne życzenie: sprawił, że ludzie po raz pierwszy w historii swych dziejów zrozumieli się nawzajem. Chrześcijanie zrozumieli muzułmanów, a muzułmanie zrozumieli chrześcijan; zapanował między nimi pokój oparty o wspólnego przecież Boga. Władza zrozumiała potrzeby ludu, a lud zrozumiał pobudki dążących do władzy; rozpoczęła się era wielkich przywódców, którzy obierani byli na podstawie cnót i idei, a nie z premedytacją wykreowanego wize­ runku. Naród zrozumiał naród, jego prawa i obyczaje; już nigdy nie wybuchła wojna, w której bliźni zabijałby bliźniego. Człowiek zrozu­ miał człowieka, jego pragnienia, dążenia, jego krzywdę i wewnętrzne piękno; zapanowała powszechna sprawiedliwość, a kłamstwo i nieporozumienie na zawsze zniknęły z ludzkiego życia. To wszystko mogło nastąpić jedynie za sprawą wspa­ niałego cudu, ale zapytam Cię szczerze, mój bracie lub siostro, któż dzisiaj wierzy w cuda?

­ 43 ­


TEKST MIESIĄCA ­ LIPIEC ELS

NIKT Z GŁODU NIE UMRZE, BO Z NIEBA SIĘ LEJE, PO PNIACH CIEKNIE, W ZIEMIĘ WSIĄKA Matka kazała mi zabić zwierzę. — Weźmiesz siekierę i utniesz mu łeb. Uderzysz z całej siły, a potem poleje się krew. Krew, która nie jest prawdziwą krwią, sztucznie czerwona i sztucznie gęsta. A potem zobaczysz mięso. Soczyste, świeże i do jedzenia. Matka zamknęła za sobą drzwi, a niebo zachmurzyło się jeszcze bardziej. Pomyślałem, że zaraz lunie, ale deszcz nie chciał przyjść. Właściwie było mi zupełnie obojętne czy się pojawi, czy nie; choć susza trwała już od jakiegoś czasu i wszyscy mówili, że jak nie popada to wszyscy umrzemy z głodu, ale nie tak naprawdę, tylko w przenośni, bo nikt nigdy w naszej wsi z głodu nie umarł. To nie Afryka, gdzie wychudzone dzieci czołgają się w kierunku punktów z darmową żywnością, a za nimi stąpają sępy, głodne mięsa i krwi; świeżej, soczystej, zaspokajającej pragnienie. Matka zamknęła te drzwi i zostawiła mnie samego; i oprócz tego, że mnie samego ze sobą zostawiła, to i siekierę. Zwykłą, niedużą, rozmiarów niewzbudzających przerażenia, a jednak bałem się jej, jak nigdy. Pomyślałem, że wezmę ją w dłoń jak ojciec i będę szedł wyprostowany jak patyk, dumny, z głową uniesioną do góry, z piersią wypiętą, z wargami wydętymi, ale

ledwie ją chwyciłem, a sama (tak jakby) wypadła z moich rąk i zrobiła wielki huk. W drzwiach pojawiła się matka. — Co ty wyprawiasz?! — prawie krzyknęła. — Wyślizgnęła mi się... — odparłem niby spokojnie. — Co by było gdyby tak wszystko wyślizgiwało ci się z rąk? — powiedziała, a ja zobaczyłem jej plecy, a potem szmatę, która wisiała w naszych drzwiach, by ochronić wnętrze domu przed muchami i innymi żądnymi krwi stworzeniami. Zamknąłem oczy, po czym delikatnie je otworzyłem. Siekiera nadal leżała na betonie. Wystarczyło ją ująć w ręce, zważyć w dłoni, a potem pójść przed siebie, w kierunku kurnika, jak prawdziwy mężczyzna, by wykonać swoje. Więc ją podniosłem i zdawało mi się, że nie robię tego naprawdę, a tylko na niby. I to było dobre. – Nie robię tego naprawdę tylko na niby, siekiera nie spoczywa w mojej dłoni, a ja nie idę, nie zbiera się na deszcz, a matka nie stoi w kuchni i nie patrzy przez okno na moje plecy. Nie czeka aż wykonam swoje, nie ostrzy noża i nie szykuje miski na świeże mięso, nie ma na myśli słów i nie wypowiada ich, wargami swymi nie mówi: — On jest jakiś dziwny. Potem pomyślałem, że nie ma

­ 44 ­


TEKST MIESIĄCA ­ LIPIEC tego kurnika i tych wszystkich stworzeń, a skoro ich nie ma, to nie ma znaczenia czy zaraz nie będzie ich naprawdę, czy będą rozcięte, poćwiartowane, wydalone. Pomyślałem, że mam siekierę, ale nie taką prawdziwą, że ona tak tylko na niby zabija, że ma ostrze niby ostre i że jest z niby stali, a kiedy ją spuszczę na głowę tego niby opierzonego stworzenia to ta nie naprawdę opadnie i nie naprawdę potoczy się po ziemi, a krew, która nie będzie prawdziwa, nie wsiąknie w ziemię, bo jej po prostu nie będzie. Dlatego też otworzyłem kurnik.

Wszystko działo się szybko. Kogut szybko wylądował w moich dłoniach, i nawet nie za bardzo się wyrywał, siekiera też szybko wylądowała na jego niby głowie i niby krew poleciała, a głowa potoczyła się po ziemi, i było niby po wszystkim. Szedłem, a za mną myśli i słowa, a wszystkie nie naprawdę. I wtedy pojawił się deszcz, a ja zrozumiałem, że nikt z głodu w tej wsi nie umrze, bo z nieba się leje, po pniach cieknie, w ziemię wsiąka krew.

­ 45 ­


INSPIRATIO HONORATA NOWACKA

O CO TYLE HAŁASU?

Chciałoby się tak ładnie napisać „było to przed stu laty”, niestety, lat minęło dziewięćdziesiąt dziewięć. I dobrze, bo nie ma być ładnie, ma być tłumnie, głośno, w zgrzytliwym szczęku maszyn, warkocie silników, wyciu syren, huku ­ od tego się zaczęło. Nie, stop. Zaczęło się wcześniej, kiedy w XIX wieku pociągi były powszechnym środkiem transportu, powstawały fabryki, całe przemysłowe dzielnice i miasta, ruszyła masowa produkcja i pierwsze samochody, a wydawane przez to wszystko dźwięki stały się nieodłącznym elementem naszego życia. Ale dopiero na początku XX wieku hałas zaczął się na nowo. A było to za czasów dadaistów i futurystów, kiedy uznano, że dotychczasowa muzyka i instrumenty stały się przeżytkiem, zupełnie nie odzwierciedlającym ówczesnego/współczesnego człowieka. To Pratelli napisał, że muzyka powinna wyrażać nastrój tego czasu, czasu przemysłu i elektryczności, postulował odrzucenie zasad harmonii. W 1913 Luigi Russolo stwierdził „W naszych czasach hałas triumfuje i niepodzielnie rządzi ludzką wrażliwością. Dźwięk muzyczny jest zbyt ograniczony w swoim doborze barw. Musimy wyrwać się z zamkniętego kręgu dźwięków i podbić nieskończone bogactwo hałasu”. Jak napisał, tak zrobił, konstruując między innymi Intonarumori. Nie wydawało ono typowych dla powszechnie znanych instrumentów odgłosów, były to raczej dźwięki klaksonów, wiercenie, przeróżne sygnały

alarmowe, stuki, piski, harmider mający imitować miasto. Równolegle z tworzeniem nowego rodzaju instrumentów rozwijana była teoria hałasu – między innymi stworzona została nowa skala dźwięków, mająca być podstawą nowoczesnej muzyki. Przez kilka lat, działając wspólnie między innymi z Marinettim, Russolo odnosił spore sukcesy, zdobywając grono entuzjastów i wzbudzając mnóstwo kontrowersji. Niestety, nie udało się zainteresować producentów i nigdy nie doszło do masowej produkcji instrumentów pomysłu Russola. Jego „organy hałasu” nie dotrwały do naszych czasów – zostały zniszczone po premierze Złotego wieku Dalego w 1930 roku. Film został uznany za antykatolicki i w odwecie katolicy zniszczyli eksponowany w hallu kina instrument. Ten sam los podzieliło zresztą wiele obrazów Picassa, Picabii i innych. Dziś można posłuchać tylko nielicznych utworów Russola (bez problemu znajdziecie Macchina Tipografica), większość nagrań się nie zachowała. No dobrze, ale czemu właściwie te „fanaberie” miały służyć? Żeby zrozumieć, trzeba uzyskać nieco szerszy obraz. Russolo związany był z działającymi głównie we Włoszech futurystami, zapatrzonymi w przyszłość, odrzucającymi tradycje. Ideologia była nieskomplikowana, futuryści zafascynowani szybkością, pędem, maszynami, agresją i… hałasem, postulowali hasła typu „zniszczyć muzea!”, „wytępić historyków i profesorów, zlikwidować uczelnie!”, byli

­ 46 ­


INSPIRATIO zwolennikami wojny i przeciwnikami równouprawnienia (i zieleni w miastach). Część z tej ideologii przejęli potem dadaiści, choć przyświecały im inne cele, czy też raczej ich brak. Dadaizm narodził się w czasie wojny jako swoista reakcja na bezsens konfliktów zbrojnych i świata, w którym przyszło żyć wtedy ludziom. Dzisiaj dadaizm jest głównie kojarzony, jeżeli w ogóle, z wąsatą Giocondą i pisuarem o wdzięcznym tytule „Fontanna”, to jednak było nieco później. Grupa, która nas w tym momencie interesuje, działała w Szwajcarii, gromadząc się wokół Cabaretu Voltaire, założonego przez Hugo Balla. W zasadzie nie stworzyli niczego nowego, czerpiąc z powstałych wcześniej nurtów (oderwanie od tradycji i chęć szokowania publiczności przejęte od futurystów), „miksowali” wszystko, tworząc niejako tygiel, w którym wykluwały się przeróżne idee. Potem przyłożą rękę do powstania surrealizmu i automatyzmu, między innymi, teraz jednak występują w Zurychu, wzbudzając niemało zamieszania. Ich „antysztuka” inspirowana była dziecięcymi zabawami i kulturą ludów pier­ wotnych, występy często polegały na improwizowaniu – śpiewne recytacje, kojarzące się z szamańskimi zaklęciami, nieprzy­ pominające niczego znanego do tej pory tańce i właśnie muzyka – niepodlegająca jakimkolwiek zasadom harmonii. Dzisiaj to może wydawać się dziwne, pamiętajmy jednak, że żyli w bardzo trudnym opkresie. Liczyli, że swoją sztuką wyleczą ludzkość z nienawiści i chęci mordu, improwizacyjna gra miała być oczyszczeniem, uwolnieniem

emocji, wyrażała przede wszystkim sprzeciw. Wróćmy do naszej muzyki. Obraz nie byłby pełny bez takiej osobistości jak Edgar Varese i jego Ionisation czy Poème électronique (do posłuchania na YT), które wywołało niemały zamęt. Tutaj zaczyna się muzyka współczesna, czy raczej nowoczesna (znacząca różnica), bo czego byśmy słuchali, gdyby nie było samplerów i elektronicznych syntezatorów dźwięku, a wiodącymi instrumentami byłyby fortepian i skrzypce? Kolejnym ogniwem jest John Cage. I jego muzyczne wyczyny wzbudzały dyskusje, szczególnie Tacet 4’33’’. Mimo że trudno potraktować ten utwór inaczej, niż jako żart, stał się punktem wyjścia do dyskusji o granice muzyki. Cage jest interesującą postacią, warto zapoznać się bliżej z jego działalnością, bowiem wywarł ogromny wpływ na dzisiejszą muzykę. Miał ciekawe podejście do dźwięków, jak to ujął: „Gdy słucham tego, co nazywamy muzyką, to jest jakby ktoś opowiadał mi o swoich uczuciach. Gdy słyszę korek samochodowy, nie mam wrażenia jakby ktoś coś mówił. Czuję wtedy, że dźwięk się wydarza. A ja uwielbiam taką dźwiękową aktywność”. Tyle historii. A co mamy dzisiaj? Gatunków i podgatunków (bardziej by pasowało „międzygatunków”) namnożyło się sporo, poczynając od industrialu, kończąc na dark ambient (kojarzonym chyba głównie z marnymi horrorami), EBM i grupach improwizacyjnych, takich jak AMM. Współcześni twórcy posunęli się znacznie dalej, niż Russolo i Varese. Słuchając kawałków takich jak Generative

­ 47 ­


INSPIRATIO Theme I AMM, płyty Merzbuta Merzbowa czy choćby popisów rodzimej grupy XV Parówek (nikt nie powiedział, że trzeba to wszystko brać poważnie. A może trzeba.) rzeczywiście w pierwszej chwili zastanawiamy się, co to do cholery jest, bo chyba nie muzyka – takie natężenie szumów i sprzężeń trudno nieprzywykłemu słuchaczowi zaklasyfikować inaczej niż jako hałas. No tym się nie kończy, bo znaleźli się i tacy, co nagrywając wszystko (dosłownie wszystko, po prostu mocują mikrofon do podłogi/krz­ ewu/stołu/ręki i nagrywają) i z tego robią swoją muzykę. Bywają też koncerty, gdzie jako instrumentów używa się najrozmaitszych (możliwie najmniej kojarzących się z muzyką) przedmiotów, a czasem miejsc. Dom to też świetny instrument, szczególnie stary, przekonujemy się o tym nieraz,

oglądając filmy grozy. Niby nic, ot, kolejne wymysły „artystów” czy znudzonych studentów, ale może warto zastanowić się nad swoim podejściem do dźwięku, do muzyki. Może jadąc pociągiem nie trzeba będzie zakładać słuchawek i włączać ostatnio ściągniętych kawałków Zimmera, SDMu czy Sabatonu. Dudnienie, trzaski, coś niby niski, przeciągły świst, skrzypienie, syk jakby ulatniającego się gazu, tylko wiele głośniejszy, regularny stukot kół. Jazdy pociągiem można słuchać jak muzyki, bo czemu nie? Ciekawskim polecam: „Dadaizm” Hans Richter „Encyklopedia industrializmu” Rafał Kochan http://historiasztuki.com.pl/023_M UZYKA_MODERNIZM.html

­ 48 ­


INSPIRATIO KRZYSZTOF MACHULEC

NIEWIARYGODNOŚĆ ZEZNAŃ ŚWIADKÓW Kłamczuszek, kłamczuszek, rozboli go brzuszek Dlaczego skłamałeś? Zastanów się, dlaczego ostatnio skłamałeś. Bo skłamałeś. Każdy kłamie. A jeśli powiesz, że ty nie kłamiesz, to znów skłamałeś. Kłamstwo, kłamstwo, wietrutne kłamstwo. Łgarstwo, jakich mało. Pewnie zastanawiasz się teraz, o co chodzi. Albo obrażasz się na autora za niegrzeczną insyuację. Albo zastanawiasz się, o którym ze swoich ostatnich kłamstw pomyśleć. Kłamałem przecież szefowi, matce, ojcu, sąsiadowi, ciotce, lasce w sklepie, klientowi. Krzywisz się, kłamczuchu, i jest ci z tym źle. bo jedyną prawdą w tym całym kłamliwym interesie jest to, że wszyscy kłamią. No dobrze, uspokój się teraz. Odetchnij głęboko dwa razy (kłamczuszku). Nie muszę chyba udowadniać, że społeczeństwa i poszczególne osoby kłamią. Mało tego, można nawet stwierdzić, że im więcej ludzi żyje na jednym kilometrze kwadratowym tym częsciej kłamią, ponieważ więcej jest ku temu sposobności. Odle­ głość, anonimowość? Wymarzone dla kłamczucha. A najza­ bawniejsze w tym wszystkim jest to, że choć kłamiesz, sam ocze­ kujesz od innych uczciwości. Śmieszne, nie? Mnie ze śmiechu rozbolał brzuch, aż mam łzy w oczach. Kłamałem. Czym jest kłamstwo? Można powiedzieć i przy tym nie skłamać, że kłamstwo to

świadome, celowe, intencyjne, zamierzone wprowadzanie innych w błąd w celu uzyskania jakichś mniej lub bardziej określonych benefitów. Kłamstwo różni się więc od błędu, choć wielu kłamczuchów w chwili zdema­ skowania zasłania się błędem, przejęzyczeniem i tak dalej. Z naszej pogadanki wykluczamy też kłamstwa patologiczne i konfabulacje jako niespełniające powyższej definicji. Kłamstwa mają też bardzo interesującą właściwość – wystąpują zazwyczaj grupami. Bo kłamstwo wypowiedziane dzisiaj, za dzień, dwa lub cztery lata pociągnie za sobą kolejne i tak w koło Macieju. Skoro wszyscy kłamiemy, kłamać będą też bohaterowie powieści, opowiadań, filmów czy seriali. Będą się kreować, mówić nieprawdę aby uniknąć kary, niesławy, zamaskować potknięcia, itd. Muszą to być sylwetki wiarygodne, a tym samym ich wypowiedzi czasami powinny być wiarygodności pozbawione. Co można zrobić, aby wiarygodnie przedstawić niewiarygodność po­ staci? Albo też opisać wiarygodnie analizę wiarygodności? Najlepiej byłoby przyjrzeć się mecha­ nizmowi kłamstwa, a konkretniej temu, po czym poząć czy ktoś kłamie. Jak konstruuje wypo­ wiedzi, jak gestykuluje, jaki ma ton głosu. Zrobimy to przeglądowo, kłamczuszku, a z pomocą przyjdzie nam psychologia zeznań świadków.

­ 49 ­


INSPIRATIO Mądrzy ludzie, psychologowie badający temat kłamstw i wiarygodności zeznań uznali, że osoby które kłamią przemycają nam informacje o tym na dwa sposoby: werbalnie i niewerbalnie, przy czym symptomy niewerbalne są najbardziej wiarygodne, bo najsłabiej je kontrolujemy. w zasadzie nie ma możliwości kontrolowania ich w 100%, w dodatku przez cały czas trwania rozmowy. Gdy mamy przed sobą kłamczucha, na przykład takiego jak ty, na co powinniśmy zwracać uwagę w trakcie rozmowy? Kła­ mcy unikają kontaktu wzroko­ wego. Wiesz już o tym, więc pewnie nie będziesz go unikał. Kłamcy nadużywają kontaktu wzrokowego. Rozmówca niezbyt przyjemnie się wtedy czuje, i to odczucie powinno włączyć u niego czerwone światełko. Postaci kłamiące mogą błądzić wzrokiem po sali, spoglądać za rozmówcę zbyt intensywnie, na dłonie, na stopy i takie tam, pomysłów jest wiele. Rozbiegany wzrok i zwężone źrenice. Warto wzrócić na to uwagę. Kłamcy robią różne śmieszne rzeczy, drapią się po nosie, po ramieniu, trą dłonie, kciuki i kostki, pocierają ucho, itd. Bawią sie okularami, łańcuszkiem, nerwowo zaczesują włosy za ucho. Pa­ miętaj, że to może być też objawem stresu, twoja postać (podobnie jak ty) zawsze znajduje się w wieloskładnikowym oto­ czeniu. Niby rzecz oczywista, ale czesto o tym młodzi twórcy zapominają. Sam fakt podejrzenia o kłamstwo, u osób szczerych może wywołać szereg zachowań stereotypowo przypisywanych

kłamczuszkom. Z trugiej strony, oszuści starają się symptomy te maskować. Wszelka więc niena­ turalność, przesyt lub niedosyt, to potencjalne symptomy kłamania. Gesty oszustów są ograniczone, u tych mniej wprawionych widać tłumioną ekspresję, jakby coś chciało im się zaraz wyrwać i uciec. Są więc spięci, sztywni, a ich głos wyższy niż normalnie (spowodowane jest to zwię­ kszonym napięciem mięśniowym). Postać, której ton głosu nagle się podniósł najpewniej ściemnia. Osoba, która wykonuje mało ruchów dłońmi, nogami, po prostu siedzi i gada, najpewniej coś ściemnia. Jeśli gestykuluje niety­ powo, np. poza obszarem od talii po szyję, to także podejrzane. Eeeee, yyyy. Wkurzają cię te przerywniki? Mnie strasznie, ale kłamczuszkowie używają ich dość czesto, szczególnie, gdy ich misterny plan i poukładana historia zacznie się sypać. Pocą się, wycierają czoło chusteczką, krzywią się, mają tiki, wiercą się, jakby im chomik w gatkach tań­ cował, nadużywają słowa "ach", dużo palą, mrużą oczy, czasami podczas wypowiadania niektórych zdań mają je zamknięte. Ich uśmiech będzie nianaturalny ­ albo przesadzony, albo maksy­ malnie skąpy. Śmieszne są te objawy, ale jak się przyjrzysz i zaczniesz zwracać na nie uwagę, okaże się, że wszyscy dookoła kłamią. Wniosek taki nie będzie daleki od prawdy. Pamiętaj jednak o innych okolicznościach i wielowymiarowości funkcjonowa­ nia człowieka. Wniosek, że roz­ szyfrowałeś rozmówcę, bo ruszył palcem tak czy inaczej, jest śmieszny. Analizujemy całość,

­ 50 ­


INSPIRATIO zachowanie i kontekst, symptomy niewerbalne i werbalne. Na codzień zbyt dużą uwagę przywiązujemy do przekazu słow­ nego. Darzymy go zaufaniem, dlatego umykają nam niewerbalne znaczniki nieuczciwości. Nie dos­ trzegamy subtelnych zmian, bo skupiamy się na informacji. Lecz dysonans pomiędzy tym, co czło­ wiek mówi, a tym jak się zacho­ wuje to także nośnik informacji. Gdy gesty nie są współmierne ze słowem (człowiek mówi: tak, chętnie pomogę, a kręci prze­ cząco głową), nienaturalne, to znaczy, że rozmówca oszukuje, a w najlepszym wypadku nie jest do końca szczery. Werbalnie także informujesz rozmówcę o tym, że rżniesz go na cacy. Dzieje się to na kilku obszarach. Pewien inny mądry badacz, nazywał sie Undeutsch, napisał kiedyś, że zeznanie, które jest oparte na wspomnieniu rze­ czywistego doświadczenia różni się pod względem treści i wła­ ściwości od relacji opartej na zmyśleniach. Badając słuszność tej hipotezy, wyodrębniono wiele obszaów zeznań, które nalezy poddać analizie ilościowej i jako­ ściowej. Skorzystam z najpeł­ niejszej moim zdaniem klasyfikacji imć Stellera. W literaturze odnoszą się one co prawda do zeznań dziecka jako świadka, ale jeśli weźmie się pod uwagę inne klasyfikacje, np Arntzena, Littma­ na i Szewczyka czy Kohenkena, dojdzie się do wniosku, że stano­ wią one najbardziej reprezen­ tatywny zbiór stosowanych w praktyce kryteriów. Wybiorę te najważniejsze i najbardziej uniwersalne.

Po pierwsze więc, struktura logiczna. Czy zeznanie bohatera jest logicznie i wewnętrznie spójne? Innymi słowy, ma się po prostu trzymać kupy. Po drugie, czy nosi znamiona niestru­ kturalności – czyli, czy występuje zjawisko spontanicznego, skoko­ wego przypominania sobie różnych elementów sytuacji. Jeśli tak, to dobrze, bo jest to naturalny sposób funkcjonowania naszego umysłu. Jeśli dla odmiany wszy­ stko jest poukładane jak w szwajcarskim zegarku, to może coś znaczyć. Na przykład, że ktoś wcześniej doskonale przygotował się do zeznań. Można go wtedy sprawdzić zadaniem kilku niety­ powych pytań, których się nie spodziewa, np. dotyczących okoli­ czności i otoczenia zdarzeń. Albo zmieniając chronologię zeznań i kazać świadkowi opowiedzieć wszystko od tyłu, albo od środka. Jak nasz bohater kłamie, zacznie się gubić. Po trzecie, liczba detali. Zeznania prawdziwe charaktery­ zują się większą ilością specy­ ficznych detali dotyczących osób, miejsc, przedmiotów i zjawisk. Po piąte, osadzenie kontekstualne, czyli na ile opisywane zdarzenia umieszczone są na w miarę spójnej osi czasu. Jest to ważne źródło informacji. Jedną z pierwszych rzeczy, które zapo­ minamy to czas, kiedy to było, kiedy ja to widziałem. Z tym kryterium wiąże się inne ważne kryterium – stwierdzanie niewie­ dzy i niepamięci. Osoba, któa zmyśla, obawia się "nie pamiętać" czegoś, w tym tego co, gdzie i KIEDY. Po siódme, opisy inte­ rakcji. W zeznaniu prawdziwym pojawią się opisy relacji uczest­ ników bądź świadka i sprawcy na zasadzie akcja – reakcja – akcja. Jak wykazały badania, w

­ 51 ­


INSPIRATIO zeznaniach nieprawdziwych poja­ wiają się najczęściej interakcje akcja – reakcja. Po ósme, zbyteczne detale. Pojawienie się detali, które sa zbędne i nieistotne dla oskarżania sprawcy. Osoby fałszujące zezniania nie podają ich. Wszystko jest poukładane, sensowne i mające jakiś cel. Kolejne ciekawe kryterium: odnie­ sienia do związków z innymi osobami. Osoba, która fałszuje zeznania nie będzie w nich umie­ szczać innych osób, bo będzie to potencjalny sposób na obalenie jego kłamstwa. Spontaniczne korekty dodają świadkowi wiary­ godności, ponieważ zeznając o czymś podlega emocjom, a wtedy proces przypominania może być zakłócony. Ostatnie z wymie­ nionych kryteriów to detale chara­ kterystyczne dla przestępstwa. Śledczy zwraca uwagę na to, co świadek mówi o zdarzeniu. Czy zna specyficzne okoliczności i podjęte czynności, o których nie mógłby wiedzieć gdyby nie był ich świadkiem lub ofiarą lub sprawcą?

łudź się, że znając powyższe kryteria i zachowania, staniesz się kłamcą nie do zdemaskowania. Jak będziesz o nich wszystkich myślał w trakcie kłamania, polegniesz od razu. Sądzisz, że uda ci się przygotować? Podobnie może myśleć bohater Twojej książki czy opowiadania. Wąt­ pliwe, aby był specem w dzie­ dzinie zeznań, z drugiej strony na pewno ma jakąś intuicyjną wiedzę na temat relacji interparsonalnych. Część kłamstw będzie w stanie zdemaskowac bez specjalis­ tycznej wiedzy. Inne wymagają głębszej analizy lub zastosowania kilku trików. Pamiętaj, aby kreując swoje postaci nie popadać w skrajność. Żaden policjant nie ma w głowie siatki kryteriów i w chwili przesłuchiwania nie poddaje świadka analizie pod kątem dziesiątek punktów. To robią na spokojnie biegli sądowi, psycho­ logowie w oparciu o protokoły zeznań, nagrania audio i wideo. Piszą potem długie raporty i wyciągają wnioski.

Kłamstwo ma krótkie nogi. Myślę, że doszedłeś już do takiego wniosku. Nie ma człowieka, który byłby kłamcą doskonałym. Nie

I jak, kłamczuszku? Będzie ci łatwiej kłamać? Zajmij się lepiej pisaniem.

­ 52 ­


足 53 足


LITTERA SCRIPTA II DAMIAN NOWAK

KONKURS LITTERA SCRIPTA II

Po zakończeniu pierwszej edycji ogólnopolskiego konkursu literackiego Littera Scripta w głowach organizatorów pojawiła się przelotna myśl – „Czy uda się powtórzyć sukces konkursu przenosząc tematykę na inny grunt?” Uznaliśmy, że z całych sił będziemy starali się tego dokonać. Teraz po ogłoszeniu wyników drugiej edycji, możemy stwierdzić, że, pomimo wielu problemów organizacyjnych, udało nam się osiągnąć cel. Drugą edycję zaszczyciło prawie pięćdziesięciu autorów, którzy swoimi tekstami wyczerpywali trudny i wymagający, orbitujący wokół zagadnień marynistycznych temat – „Za horyzontem”. Mieliśmy świadomość, że motyw przewodni nie występuje w popkulturze tak często jak choćby fantastyka, lecz mimo to wierzyliśmy w ambicję naszych uczestników, którzy w pierwszej edycji udowodnili, że nie ma rzeczy niemożliwych. Z całą stanowczością możemy stwierdzić, że i tym razem się nie zawiedliśmy. W jury mieliśmy zaszczyt gościć po raz drugi wybitnego polskiego pisarza literatury grozy, p. Stefana Dardę, który swoimi radami i doświadczeniem już nieraz wskazywał nam właściwy kurs. Obok p. Dardy zasiadły również znane polskie osobistości, dla których żeglarstwo i morze to chleb powszedni, ale również sposób na spędzenie całego życia: kapitan Janusz Zbierajewski oraz kapitan Witold Zamojski. Cóż… za nami wspaniałe emocje oraz nerwowe oczekiwanie na werdykt jury. Życie natomiast idzie dalej , lecz choć zacumowaliśmy w obecnej chwili do portu i siedzimy sobie w tawernie wspominając stare, dobre czasy, już wkrótce znów wypływamy na szerokie wody wyobraźni z nową edycją konkursu Littera Scripta. Żaden sztorm nie jest nam straszny, gdy podczas żeglugi możemy liczyć na tak wspaniałych czytelników jak Wy. Dziękujemy.

­ 54 ­


足 55 足


LITTERA SCRIPTA II PIOTR NIEMIRSKI

PODIUM LS: MIEJSCE III : CELA „And our friends are all on board, many more of them live next door, and the band begins to play. We all live in our yellow submarine...” The Beatles ...nie można powiedzieć, że się tego nie spodziewali. Przeciwnie. Wiedzieli, że prędzej czy później coś takiego się wydarzy. Co więcej, odkąd usłyszeli, o jaką stawkę toczy się gra, tylko wyczekiwali tego momentu... I: (Nie)szczęście Cisza w pomieszczeniu, w którym przebywał Atoi­Ho Soi, była nie do zniesienia ­ zdawała się być gęsta, lepka, a przy tym miało się niemal stuprocentową pewność, że zwiastuje ona zbliżające się kłopoty. Młody mężczyzna siedział tam zupełnie sam. Towarzyszył mu jedynie plastikowy kubek w jednolitym kolorze zgniłej zieleni stojący na niewielkim, kwadratowym stoliku pod ścianą i tępy ból głowy, uporczywie pulsujący pod czaszką. No i była jeszcze żarówka, zwisająca z sufitu na grubym, białym kablu, dająca ostre, bladożółte światło. Atoi­ Ho, raz po raz spoglądając w jej stronę i odruchowo mrużąc oczy, wyobrażał sobie wisielca dyndającego pod sufitem, z przechyloną głową i rozchylonymi wargami, spomiędzy których wystawał koniuszek języka. Mężczyzna nie miał problemu z wyobrażaniem sobie takich obrazków: w końcu nie raz przyglądał się, jak jego kumple wieszali „dłużników”, nierzadko też obserwował kręcące się na sznurze

nieruchome już truchła. I sprawiało mu to dziwną przyjemność. Chorą, nieludzką przyjemność. Sam jednak nigdy nikogo nie zabił. Nie powiesił, nie zastrzelił, nigdy nikomu nie skręcił karku. Nie potrafiłby i bardzo dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Zawsze kończyło się tylko na obserwacjach. Pozostaje pytanie: co było gorsze? ­ Proszę podać imię, nazwisko, wiek. ­ W pomieszczeniu rozległ się dochodzący nie wiadomo skąd piskliwy, damski głos. Atoi­Ho poderwał się z krzesła i gorączkowo zaczął rozglądać po pokoju. Nie udało mu się jednak dostrzec nawet najmniejszego głośniczka. Powtarzam: proszę podać imię, nazwisko i wiek. Soi niepewnie otworzył usta i drżącym głosem podał żądane informacje: ­ Atoi­Ho Soi, dwadzieścia osiem lat. W tym samym momencie do pomieszczenia wparował wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w brunatnym garniturze. Na nosie miał ciemne okulary przeciwsłoneczne, a na ramiona opadały mu długie, kruczoczarne, przetłuszczone włosy, w których odbijał się blask żarówki. Chwycił za brzeg stolika i przyciągnął go do krzesła stojącego pośrodku pomieszczenia. ­ Siadaj ­ wycedził od niechcenia mężczyzna, zdejmując okulary i wrzucając je do wewnętrznej kieszeni marynarki. ­ Siadaj, powiedziałem! Atoi­Ho spojrzał na tamtego badawczym wzrokiem i zbliżywszy się do krzesła, przesunął je i usiadł, wkładając dłonie między kolana;

­ 56 ­


LITTERA SCRIPTA II czuł, jak po policzku spływa mu masywna kropla potu, delikatnie go łaskocząc. ­ Nazywam się Jodui Kunigshi i przez najbliższych kilka godzin trochę się ze mną pomęczysz. ­ Zmierzył Atoi­Ho przenikliwym spojrzeniem, unosząc kąciki ust w złośliwym uśmieszku. ­ Wiesz, czemu zostałeś aresztowany? Na pewno wiesz... Przecież musiało do tego dojść, nie? ­ Jodui okrążył stolik i podszedł do zatrzymanego, oparł dłonie o kolana i lekko się zgarbiwszy, szepnął młodemu przestępcy do ucha: ­ Będziesz gadał? Atoi­Ho głośno przełknął ślinę i kątem oka popatrzył na policjanta. ­ Dobrze ci radzę, żebyś gadał. Widzisz ten kubek? ­ Kunigshi wskazał palcem na znajdujące się na stoliku naczynie. ­ On otwiera ludziom usta. Nie lubi, gdy mu się odmawia i, że tak to ujmę, na gorąco podchodzi do każdej sprawy. Wyprostowawszy się, Jodui wyszedł z pomieszczenia, aby kilka sekund później wrócić z powrotem z rozkładanym, metalowym krzesłem. Rozłożył je i usiadł naprzeciwko Atoi­ Ho. ­ No więc, słucham: po co poszedłeś do tego szpitala? Czego tam szukałeś? ­ odezwał się Kunigshi, cały czas wpatrując się w oczy Soi. I chyba właśnie to najbardziej wkurzało, a jednocześnie niepokoiło Atoi­Ho: nie perspektywa ciągnącego się w nieskończoność przesłuchania, nie „nielubiący odmowy kubek”, ale to spojrzenie. Wzrok, który ­ mogłoby się wydawać ­ miał w sobie tysiące ostrzy, potrafiących przebić umysł przesłuchiwanego na wylot. *** Atoi­Ho Soi, zanim trafił do pokoju przesłuchań, nawet nie pomyślał o jakichkolwiek komplikacjach. Był

pewien, że cały plan powiedzie się w stu procentach, bo w końcu co mogłoby pójść nie tak? Przecież on i jego kumple wszystko zaplanowali, rozpatrzyli każdą możliwość i wybrali najlepszą, przygotowując się do niej najlepiej i najsolidniej, jak tylko potrafili, więc nie było mowy o tym, żeby coś się nie udało. I prawdopodobnie cała operacja zakończyłaby się sukcesem, gdyby nie zwykły brak szczęścia. Kinushiwo było jednym z niewielu japońskich miasteczek uzależ­ niających całe swoje istnienie od matki natury. Była to przybrzeżna, niewielka mieścinka, całkowicie skazana na humory żywiołu. Każdy aspekt życia tego miejsca kręcił się tylko i wyłącznie wokół połowu ryb i ich sprzedaży. Czy to pojedynczy rybacy, czy całe załogi ­ wszyscy wspólnie pracowali na utrzymanie miasta, a przy tym samych siebie. Port, który był tam swojego rodzaju centrum, nigdy ­ nawet na moment ­ nie pozostawał pusty. Zawsze ktoś się po nim krzątał, i tamten dzień ­ pomimo gęstych, burzowych chmur zakrywających niebo ­ również nie należał do wyjątków. ­ Tak jak ustalaliśmy: pokręcisz się chwilę jakbyś czegoś szukał, potem... ­ urwał łysy mężczyzna siedzący za kierownicą starego forda zaparkowanego nieopodal portowej restauracji; obok niego, na miejscu pasażera, siedział Atoi­Ho, patrzący nieco znudzonym wzrokiem na niemal idealnie okrągłą twarz towarzysza. ­ Zresztą, wiesz co masz robić. I lepiej tego nie spierdol... Lepiej nie. No już, wysiadaj! ­ Mężczyzna machnął w stronę Soi dłonią i przekręciwszy kluczyk w stacyjce, odpalił silnik. Atoi­Ho już miał zatrzasnąć drzwi tego ledwo jeżdżącego grata, kiedy z wnętrza pojazdu dobiegł go jeszcze głos kumpla:

­ 57 ­


LITTERA SCRIPTA II ­ Torba! Soi westchnął tylko i sięgnął po niedużą, granatową torbę wciśniętą pod fotel pasażera. ­ Powodzenia ­ dodał jeszcze kierowca, zdobywając się na niezbyt szczery uśmiech. Młody trzasnąwszy drzwiami, stanął jak wryty. Z niedo­ wierzaniem przyglądał się odjeżdżającemu fordowi. Powodzenia? ­ pomyślał, dziwiąc się, że tamten w ogóle szarpnął się na jakiekolwiek miłe słowo. Pokręciwszy nieznacznie głową, z myślą, że ludzi chyba jednak nie da się zrozumieć, Atoi­ Ho zawiesił torbę na ramieniu i ­ czując na twarzy chłodną bryzę ­ prawie pustym chodnikiem powędrował w stronę szpitala psychiatrycznego dla morderców, u których stwierdzono, jednym słowem mówiąc, zwykłego pierdolca. Jakby samo to, że zabijali, nie potwierdzało w pełni ich „niepełnosprawności”. Można by zapytać: co miejsce dla bandytów robiło w spokojnej, rybackiej mieścinie? I to pytanie byłoby chyba najtrafniej zadanym pytaniem w historii Kinushiwo. Pytaniem, na które odpowiedzi nie znał kompletnie nikt. Po co? Dlaczego tu? Nie wiadomo. Po prostu. Bardziej złośliwi twierdzili, że rządzący miastem mają z tego wszystkiego niemałą kasę. I pewnie coś w tym było, ale fakty są takie, że nikt nigdy nie wytłumaczył mieszkańcom, dlaczego akurat w ich mieście znajduje się klatka z krwiożerczymi bestiami. Wychodząc zza zakrętu, Atoi­Ho ujrzał pokaźny budynek z czerwonej cegły, odgrodzony od ulicy wysokim kamiennym płotem. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym zbliżył się do wysokiej, metalowej bramy ­ jedynego wejścia, które prowadziło

na plac przed szpitalem. Na płocie wisiała niewielka, kwadratowa tabliczka informująca o funkcji, jaką spełniał budynek. To do dzieła ­ pomyślał Atoi­Ho; po plecach przewędrowało mu mnóstwo ciarek. Mężczyzna położył dłoń na zimnej klamce i, zawahawszy się jeszcze przez chwilę, wszedł wreszcie na szpitalne podwórko. Wolnym krokiem przemierzał wybrukowaną dróżkę. Po obu jej stronach ciągnął się świeżo skoszony trawnik. Zapach skoszonej trawy wbijał się w nozdrza Atoi­ Ho tak uporczywie, że z trudem powstrzymywał się on od kichnięcia. Kiedy Soi dotarł do drzwi prowadzących do wnętrza szpitala, z nieba spadły pierwsze krople deszczu, który za kilka minut miał zamienić się w prawdziwą ulewę. Korytarz szpitala psychiatrycznego w Kinushiwo prezentował się nadzwyczaj schludnie. Ściany pomalowane jasną, oliwkową farbą i podłoga, pokryta wypolerowanym, szarawym linoleum, która odbijała blask padającego na nią ostrego światła jarzeniówek wiszących pod sufitem ­ wszystko to wprawiało Atoi­ Ho w szpitalny, ale i błogi (nie wiedzieć czemu) nastrój. Mężczyzna stał przez chwilę przy drzwiach w bezruchu, skrupulatnie rozglądając się na boki. Z prawej strony dostrzegł jedynie schowek na miotły, z lewej zaś była tylko gładka ściana. Niezbyt długi korytarz kończył się oszkloną recepcją. Atoi­Ho wolnym krokiem zaczął iść w jej stronę. Jego kroki niosły się stłumionym echem i jeśli w recepcji ktokolwiek przebywał, to na pewno już usłyszał miarowe stukanie podeszew o podłogę. Minęła chwila, zanim Soi dotarł do w całości oszklonego pomieszczenia z podłużną nalepką z napisem „RECEPCJA” na frontowej szybie. Wewnątrz siedział dosyć tęgi

­ 58 ­


LITTERA SCRIPTA II mężczyzna ubrany w błękitny uniform i czarny, poluzowany krawat. Strażnik początkowo nie zwrócił uwagi na Atoi­Ho; zajęty pałaszowaniem ogromnej kanapki, z której wyciekała masa różnorakich sosów, wpatrywał się w mały, przenośny telewizorek, w którym leciał akurat jakiś marny amerykański western; przytłumione dźwięki z filmu ledwo wydostawały się poza recepcję. Mógłbym tędy przejść niezauważony, gdybym tylko chciał... ­ zadrwił w myślach Atoi­Ho. ­ Ekhem ­ chrząknął znacząco mężczyzna. Strażnik oderwał wzrok od telewizora i spojrzał na Atoi­Ho, po czym raptownie poderwał się z krzesła, odstawiając kanapkę na stolik, brudząc przy tym cały blat tłustymi sosami. ­ Słucham? ­ odezwał się. Na jego twarzy pojawił się wstyd, a z czoła zaczęły mu spływać drobne kropelki potu. ­ Jestem tu nowym pielęgniarzem. Wyl... ­ Nikt mnie nie informował, że będziemy mieli kogoś nowego ­ wszedł w zdanie Atoi­Ho strażnik. Soi wpatrywał się przez chwilę w otyłego strażnika, zastanawiając się nad każdym słowem, które miał zamiar wypowiedzieć. ­ Może ktoś jednak panu o tym wspominał, ale był pan bardziej zajęty telewizją i kanapkami? ­ Kącik ust „nowego pielęgniarza” uniósł się w drwiącym, pewnym siebie uśmieszku. Strażnik, próbując ukryć zmieszanie, przetarł twarz dłonią i przeczesał palcami swoje gęste, brunatne włosy. ­ Proszę o legitymację ­ wysyczał. Atoi­Ho sięgnął do torby i z bocznej kieszeni wyjął niewielki, różowawy kartonik. Podał go strażnikowi przez półokrągły otwór w szybie i w tym momencie jego myśli zajęło jedno

zdanie: „proszę, niech się uda, niech się uda, niechsięudaniechsięudaniechsię...” ­ Wszystko w porządku, panie Akashi ­ Soi, z początku nieco zdezorientowany nazwiskiem, które usłyszał (wcześniej nawet nie spojrzał na przygotowaną przez kumpli legitymację, wiedział jedynie, że ma ją w torbie), uśmiechnął się do strażnika i spytał: ­ Którędy do szatni? ­ Tamten pokój robi tymczasowo za szatnię... Z wcześniejszej musieliśmy zrobić magazyn, tak wyszło. ­ Mężczyzna wskazał palcem drzwi z napisem „PERSONEL”, oddalone od recepcji o kilka metrów. ­ Zna pan swoje obowiązki? ­ O wszystkim zostałem poinformowany ­ skłamał Atoi­Ho, kierując się w stronę szatni. Strażnik spojrzał jedynie na Soi podejrzliwym wzrokiem i kiwnął głową. Chwycił zjedzoną do połowy kanapkę i przyglądając się oddalającemu się Atoi­Ho, zastana­ wiał się, czemu nikt wcześniej nie dał mu znać, że zatrudniono nowego pielęgniarza. W szatni Atoi­Ho nałożył na siebie biały kitel pielęgniarski, który przyniósł w torbie. Poza tym z kieszeni, z której wcześniej wyjął fałszywą legitymację, wydobył niewielki notes i naostrzony ołówek, który wetknął za pasek spodni. Cały plan, z którym miał się zmierzyć Soi, w gruncie rzeczy od momentu dostania się do szpitala był dziecinnie prosty. Głównym jego punktem było rozeznanie się w rozkładzie budynku i znalezienie pokoju, w którym był zamknięty kumpel Atoi­Ho i jego koleżków ­ Nabui Kanashi, człowiek, który z zimną krwią i szczególnym okrucieństwem zamordował bogu ducha winną rodzinę, u której robił remont. Stwierdzono u niego

­ 59 ­


LITTERA SCRIPTA II niepoczytalność umysłową i oznaki schizofrenii, toteż zapadła decyzja o umieszczeniu go w zakładzie psychiatrycznym. Podobno lepsze to, niż zamknięcie w celi z parą niewyżytych, więziennych ciotek... W każdym razie wszystkie te zabiegi ­ rozeznanie terenu, podszywanie się pod pielęgniarza ­ miały doprowadzić do uwolnienia Nabui. A przy okazji ­ łączmy się bracia przestępcy! ­ kolesie Atoi­Ho wpadli na pomysł, żeby zrobić przysługę także innym więźniom­ wariatom; w szpitalu, łącznie z Kanashi, było ich ośmiu. Osiem popieprzonych umysłów, z których każdy śmierdział okrucieństwem i zbrodnią na kilometr. Osiem niewyobrażalnie niebezpiecznych osób, które ­ w razie pomyślnego zakończenia operacji „uwolnij wariata” ­ znowu zobaczą światło słoneczne z perspektywy wolnego człowieka. Do tego miał doprowadzić Atoi­Ho. Mężczyzna schował torbę pod jedną z ławek ustawionych pośrodku szatni i wyszedł na korytarz. Ledwo słyszalne odgłosy telewizora wciąż dochodziły z recepcji. Idealnie ­ pomyślał Soi i skierował się w stronę klatki schodowej, którą dostrzegł, zanim jeszcze wszedł do przebieralni. Żwawym krokiem dotarł na pierwsze piętro. Korytarz nie różnił się tutaj niczym od tego na parterze ­ jedynie światło było mniej ostre, ponieważ zapalona była tylko jedna, główna lampa. Wzdłuż ścian ustawionych było kilka łóżek, po bokach których zwisały skórzane pasy. Dalej dostrzec można było wejście do jedynego pomieszczenia na piętrze, które opatrzone było tabliczką z napisem „KUCHNIA”. Atoi­Ho przeszedł się po piętrze, skrupulatnie zapisując w notesie to, co zobaczył. Rozrysował korytarz, zaznaczając na nim

kuchnię i przejście do klatki schodowej, po czym ruszył na kolejne piętro. W szpitalu panowała zupełna cisza, jakby ktoś wyłączył dźwięk w całym budynku. Nawet kroki ­ chociaż jego własne ­ wydawały się Soi wyjątkowo odległe. Na drugim piętrze znajdowały się sale „pacjentów”. Atoi­Ho wolnym krokiem mijał każde z ośmiu stalowych, grubych drzwi, za którymi znajdowali się śpiący (albo i nie) mordercy. Każdy z pokoi opatrzony był tabliczką z nazwiskiem więźnia, które Soi starannie notował w swoim kajeciku, jednak dopiero siódma sala należała do jego kumpla. Nabui Kanashi zamknięty był w przedostatniej celi i to nieco komplikowało sprawę ­ więcej czasu mogło zająć dostanie się do niego, a to przecież na nim kumplom Atoi­Ho najbardziej zależało. Taka myśl przemknęła Soi przez głowę, jednak postanowił na razie się tym nie przejmować. Póki co najważniejsze było dokończenie zadania. Przy zapisywaniu ostatniego z ośmiu nazwisk Atoi­Ho zbyt mocno przycisnął ołówek do kartki i rysik najzwyczajniej w świecie odłamał się od reszty, w mgnieniu oka spadając na podłogę. Mężczyzna schylił się i po omacku starał się odnaleźć kawałek grafitu, jednak z marnym skutkiem. Wróciwszy do wyprostowanej pozycji, zaczął szukać zapasowego ołówka za paskiem spodni. Kurwa ­ przeklął w myślach. Kurwa mać! Niestety, drugi ołówek został w torbie, w szatni. Atoi­Ho był wkurzony na siebie, że nie wziął go ze sobą. Nie mógł jednak nie zanotować rozkładu reszty budynku ­ zostało mu jeszcze jedno piętro; plan był jasno określony.

­ 60 ­


LITTERA SCRIPTA II Soi, zdenerwowany sam na siebie, ruszył w stronę schodów prowa­ dzących na dół. W szybkim tempie znalazł się najpierw na pierwszym piętrze, a potem na parterze. ­ Panie Akashi, można prosić? ­ Atoi­ Ho usłyszał głos strażnika. Spojrzał przed siebie i ujrzał poznanego wcześniej mężczyznę w towarzystwie chudej, wysokiej kobiety; miała ona na sobie biały, lekarski fartuch i zarzucony na ramiona wypłowiały, robiony na drutach sweterek. Soi zamarł w bezruchu. Ton głosu, jakim wezwał go strażnik, wyraźnie dawał do zrozumienia, że należy się spodziewać czegoś, o czym Atoi­Ho wolałby nie myśleć. Czegoś, co mogłoby pokrzyżować plany „kumpli”. ­ Niech pan podejdzie ­ ponaglał mężczyzna z recepcji. Atoi­Ho niepewnym krokiem zaczął zbliżać się do stróża i nieznanej kobiety. W głowie tłoczyło mu się stado myśli. ­ Pani Watashi mówi, że nikt nowy, żaden pielęgniarz ani w ogóle nikt inny, nie został przyjęty do pracy. ­ Przenikliwy wzrok strażnika jakby przeszywał umysł Soi, jakby starał się przeniknąć jego myśli. ­ Może mi pan to wyjaśnić? ­ Ja... ­ I w tym momencie racjonalne myślenie ustąpiło miejsca instynktowi. Atoi­Ho spanikował. W jednej chwili poczuł, że jego nogi zrywają się do ucieczki i w żaden sposób nie może ich kontrolować, zupełnie jakby żyły własnym życiem. ­ Niech pan go łapie ­ pisnęła kobieta, zwracając się do stróża. Jednak żadna reakcja z jego strony nie była potrzebna. Najwyraźniej dzień, który kumple wybrali na przeprowadzenie „rozpoznania tere­ nu”, nie był najszczęśliwszy dla Atoi­ Ho Soi; akurat w momencie, kiedy mężczyzna zbliżał do drzwi

wyjściowych, ze schowka na miotły z mopem w ręku wyszedł sprzątacz, który kilka minut wcześniej zaczął swoją zmianę. ­ Zatrzymaj go, Ui ­ ponownie krzyknęła Watashi. Ui bez chwili namysłu zamachnął się mopem i trafił nim Atoi­Ho prosto w głowę. Soi poczuł rozdzierający ból w czaszce i padł na ziemię, uderzając ramieniem w drzwi wyjściowe. Chwilę potem ciemność zalała wszystko wokół. *** ­ Jeszcze łyczka? ­ drwiącym tonem spytał Jodui Kunigshi, stojąc nad Atoi­Ho Soi i trzymając w ręku zielony kubek, do połowy wypełniony parującym wrzątkiem. Atoi­Ho, któremu ogromne łzy spływały po ogniście czerwonych policzkach, dławił się jeszcze poprzednim „łyczkiem”. Jego jama ustna zamieniła się teraz w jedną, palącą żywym ogniem ranę, a przełyk zdawał się stać w płomieniach; mężczyzna nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o bólu. ­ Czego szukałeś w szpitalu? ­ ponownie odezwał się Jodui, jednak tym razem nie czekał już na odpowiedź. Palcem wskazującym i kciukiem złapał nos Soi, zatykając go i pociągając w górę, odchylając przy tym głowę mężczyzny do tyłu. Minęło kilka sekund, zanim Atoi­Ho otworzył usta, nie mogąc dłużej wytrzymać bez oddechu. Dokładnie w tym samym momencie jego gardło znowu zalała fala diabelnie gorącej wody z kubka. ­ No, czekam. Wreszcie Atoi­Ho Soi się złamał. Wypluwając wrzątek, poprzez łzy wykrzyczał zamiary jego i jego kumpli. Powiedział wszystko, nie pominął żadnego, nawet najmniejszego szczegółu. ­ Dobrze ­ uśmiechnął się Kunigshi, odstawiając kubek na stolik. ­

­ 61 ­


LITTERA SCRIPTA II Dziękuję za udaną współpracę. ­ Kierując się do wyjścia, poklepał jeszcze szlochającego Atoi­Ho po plecach. II: Projekt Jodui Kunigshi wpadł do biura komendanta, zamaszystym ruchem ręki zatrzaskując za sobą drzwi. Nie był jednak zdenerwowany, jego twarz nie zdradzała żadnych negatywnych emocji. Przeciwnie. Malowało się na niej podekscytowanie; Jodui wyraźnie był czymś podniecony. ­ Wreszcie! ­ triumfalnie wrzasnął Kunigshi, klaszcząc w dłonie. Chudy jak szczapa mężczyzna o pociągłej, poznaczonej licznymi bruzdami twarzy, siedzący za ogromnym biurkiem, cmoktał akurat filtr niezapalonego jeszcze papierosa. Przyglądał się Jodui niewzruszonym wzrokiem, stukając przy tym palcami w plastikowy podłokietnik fotela, na którym siedział. ­ Wreszcie zaczniemy celę. Dzwoń do starych, mów, żeby przysłali jajogłowych, preparaty... i kaskę. Tak ­ policjant uniósł kąciki ust w rozmarzonym uśmiechu ­ niech przywiozą dużo forsy. ­ Co powiedział? ­ spytał komendant, wyjmując z ust papierosa. ­ Wyśpiewał wszystko. Gdyby udało mu się wydostać ze szpitala bez szwanku, za dwa dni te pokręcone skurwysyny pouciekałyby i zostałby nam po nich tylko smród. ­ Tak myślałem... Ucieczka. A co teraz? ­ Teraz pewnie zmienią plany. Ale na pewno z nich nie zrezygnują, tego jestem, kurwa, pewny. ­ Kunigshi opadł ciężko na krzesło postawione pod ścianą, obok blaszanej szafki na dokumenty, dumnie krzyżując ręce na piersiach.

Komendant zastanawiał się przez chwilę, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w ścianę, po czym spojrzał na Jodui i z uśmiechem na twarzy oznajmił: ­ Dobry powód... Dobry. Przygotuj się, popłyniesz. Kunigshi raptownie poderwał się z krzesła. Już otwierał usta, aby coś powiedzieć, jednak komendant uprzedził go, ruchem ręki każąc mu usiąść z powrotem: ­ Bez dyskusji. Popłyniesz, pomożesz, a potem wrócisz ­ stanowczym tonem podsumował rozmowę. ­ Palisz? ­ spytał, wyciągając z szuflady jasno­ niebieską paczuszkę wypełnioną papierosami. *** Kiedy ludzie ze stolicy zaproponowali komendantowi sprawowanie pieczy nad szpitalem psychiatrycznym dla przestępców, ten zgodził się niemal od razu. Przekonała go do tego suma, jaka miała wpływać na jego konto co pewien, określony w umowie, czas. Oficjalnym celem całego tego przedsięwzięcia było doprowadzenie pacjentów szpitala do stanu, w którym mogliby zostać zamknięci w normalnym więzieniu. Istniało jednak jeszcze drugie dno. Dno, o którym wiedział tylko komendant, burmistrz Kinushiwo i osoby, którym ta dwójka bezgranicznie ufała. W ten sposób do działania został wciągnięty Jodui Kunigshi. Dzięki temu dowiedział się on o istnieniu zamkniętej dla społeczeństwa Firmy pracującej nad preparatem do „cudownego” zwalczania skurwysyństwa w ludziach, którzy tego najbardziej potrzebowali... na przykład w mordercach. Przestępcy, którzy wcześniej bez skrupułów byli w stanie posiekać na kawałeczki dziecko, po tym „magicznym” środku

­ 62 ­


LITTERA SCRIPTA II mieli stawać się potulni jak kocięta. Wreszcie, po długich sześciu latach pracy nad preparatem, pierwsza część badań została ukończona. Drugim etapem miało być testowanie. Brakowało tylko królików doświadczalnych. Brakowało... do czasu, kiedy zrodził się pomysł na tymczasowe szpitale psychiatryczne, swojego rodzaju przechowalnie dla materiału doświadczalnego. Miały to być normalne zakłady dla psychicznie chorych zwyrodnialców, działające jak inne tego typu ośrodki. Różnice zaczynały się dopiero w umowach między rządem a władzami miast, w których psychiatryki stawiano. Żeby wszystko wyglądało na jak najbardziej legalne i przeprowadzane zgodnie z prawem, umieszczano morderców w szpitalach i czekano, aż stanie się coś, co można by było uznać za powód do przeniesienia pacjentów w nikomu nieznane miejsce. Chodziło głównie o to, aby mieszkańcy miasteczek, osoby niezwiązane z przedsięwzięciem, a nawet media (jeśli już się w to mieszały) miały swoją wersję i swoje wyjaśnienie na zni­ knięcie więźniów, którymi niezaprzeczalnie się interesowali. Cała ta otoczka doprowadziło do tego, że plan uznano za doskonały. W samozachwyt wpadli wszyscy, którzy przy nim pracowali. Niestety, zapomnieli, że w tym wszystkim tak naprawdę najważniejsi byli sami więźniowie. A o nich ­ rzecz jasna ­ nikt nawet nie pomyślał, a przynajmniej nie w sposób, w jaki pomyśleć należało... *** Zegar na wieży ratuszowej wybijał właśnie dziewiątą wieczorem, kiedy pod szpital psychiatryczny podjechał nieoznakowany wóz policyjny. Siedziało w nim dwóch

mężczyzn, ale tylko jeden, zajmujący miejsce pasażera, wyszedł na zewnątrz i truchtem wbiegł najpierw na szpitalne podwórko, a potem do samego budynku. Cały czas zastanawiając się, czy został przez kogoś zauważony, w mgnieniu oka znalazł się przy recepcji. ­ Dawaj mi tu doktor Watashi, migiem! ­ Komendant Takashi? Co pan tu robi o tej porze? ­ zrywając się na równe nogi, spytał ten sam otyły strażnik, którego wcześniej spotkał Atoi­Ho Soi. ­ Nie interesuj się, tylko dawaj mi tu lekarkę! Stróż obrzucił komendanta urażonym spojrzeniem i wysunąwszy się z recepcji, pobiegł na piętro. Chwilę później z półcienia na półpiętrze niczym zjawa wyłoniła się kobieta, przez którą plan Atoi­Ho i jego kumpli spalił na panewce. Takashi zaczął iść w jej stronę. Oszczędzając sobie niepotrzebnych życzliwości, suchym, pozbawionym emocji głosem rzucił: ­ Gdzie ten fajtłapa? ­ Dobry wieczór, panie komendancie... Chodzi panu o pana Hinishi? Robi sobie kawę u mnie, w dyżurce. ­ Dobrze... Przygotujcie pacjentów, każdy ma być związany w podwójnym mundurku. Dodatkowo podajcie każdemu słabszą dawkę głupiego jasia, tak, żeby nie zwaliło ich z nóg, żeby byli świadomi, ale żeby nie stanowili zbytniego zagrożenia. ­ O co ch... ­ Żadnych pytań, po prostu wykonać ­ wszedł w słowo Watashi komendant, wręczając jej świstek zapisanego maczkiem papieru. ­ To wiadomość od burmistrza. Dokładnie o pierwszej piętnaście pacjenci zostaną zabrani do wyizolowanego miejsca. Wszystko dla naszego i

­ 63 ­


LITTERA SCRIPTA II waszego bezpieczeństwa. ­ Ale chyba mogę wiedzieć, dlaczego? Tyle mi się chyba należy...? ­ pytająco uniosła brwi kobieta. ­ Powiedziałem już: dla naszego i waszego bezpieczeństwa. Po tych słowach komendant odwrócił się i pośpiesznie opuścił szpital, pozostawiając zdezor­ ientowaną doktor Watashi samą na korytarzu. Zgodnie z zapowiedzią, kwadrans po pierwszej w nocy pod szpital podjechały cztery czarne jak smoła furgonetki; gdy kierowcy samochodów wyłączyli reflektory, w mroku pojazdy stawały się praktycznie niewidoczne. Minęła chwila, zanim tylne drzwi każdego z samochodów uchyliły się, wypuszczając na zewnątrz ośmioro uzbrojonych policyjnych goryli. Ostatni, z pierwszej furgonetki, wysiadł komendant. Poprowadził funkcjonariuszy przez podwórko i karząc im poczekać przed wejściem do szpitala, sam wszedł do środka. Mniej więcej w połowie korytarza, oparta o ścianę, stała doktor Watashi. Trzymała w ręku sporej wielkości notes, ochoczo coś w nim zapisując. ­ Pacjenci gotowi? ­ spytał Takashi, zbliżając się do lekarki. ­ Oczywiście ­ odparła kobieta, nie odrywając wzroku od notatnika. Komendant wrócił do drzwi i wystawiwszy rękę na zewnątrz, dał znak policjantom, żeby podążali za nim. ­ Niech pani prowadzi. Mam ośmiu ludzi, każdy na jednego... ­ Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, co robi. To są najgorsi bandyci, jeden funkcjonariusz na jednego mordercę? Przecież to... ­ Dostali głupiego jasia? ­ przerwał Takashi. ­ No tak, ale...

­ Więc wszystko jest tak, jak ma być ­ pełnym pewności siebie głosem stwierdził komendant. W towarzystwie uzbrojonych po zęby mężczyzn, policjant i doktor Watashi skierowali się na klatkę schodową, zmierzając na drugie piętro. Gdy już tam dotarli, lekarka bez słowa podeszła do pierwszych drzwi, za którymi znajdował się więzień o nazwisku Urishi Kenewu. Z kieszeni swego lekarskiego kitla wyjęła pęk kluczy i wsunąwszy jeden z nich do dziurki w drzwiach, otworzyła je na oścież, odsłaniając przed komen­ dantem i resztą wnętrze ciasnego pokoju, w którym znajdowało się jedynie łóżko z metalowych rurek i czerwony guzik wmontowany w ścianę, który po naciśnięciu w magiczny sposób przywoływał do sali pielęgniarkę. Na łóżku, owinięty w śnieżnobiały kaftan bezpieczeństwa, leżał brodaty, łysy mężczyzna. Wpatrywał się w ścianę, ale miało się wrażenie, że w ogóle jej nie widzi. Ani jej, ani nic innego. Zupełnie jakby spał z otwartymi oczami. ­ Bierzcie go ­ zwrócił się komendant do dwóch stojących najbliżej goryli. Ci zaś bez słowa wparowali do sali, chwycili Kenewu i postawiwszy go na nogi, wywlekli na zewnątrz, aby później sprowadzić go na parter i zaprowadzić do furgonetki, gdzie został zamknięty na cztery spusty, bez możliwości ucieczki. To samo zrobili z kolejnym pacjentem, tyle że nie wrócili już do budynku, zostając w samochodzie sam na sam z dwójką szalenie niebezpiecznych, na wpół nieprzytomnych morderców. W ten sposób cała ósemka cho­ dzących maszyn do zabijania została „przetransportowana” do policyjnych samochodów, którymi zostali przewiezieni do portu, skąd mieli udać się w swoją ostatnią podróż.

­ 64 ­

***


LITTERA SCRIPTA II Działanie środka, który miał zostać podany pacjentom z Kinushiwo, zostało sprawdzone w różnorakich, najbardziej skrajnych warunkach. Specjalnie doprowadzano do anomalii, aby sprawdzić, jak zachowa się substancja. Po wielomiesięcznych badaniach udało się wreszcie ustalić, że najbezpieczniejszym środowiskiem do zaaplikowania preparatu będzie woda. Głębiny zbiornika wodnego. Gdyby coś poszło nie tak, gdyby zdarzył się wypadek, wówczas wszystkie informacje i ewentualne skażenie pozostałoby pod wodą, bo jedynie ciecz dawała możliwość całkowitej izolacji „cudownych bakterii” od świata. Jakakolwiek utrata kontroli nad środkiem nigdy nie wyszłaby poza granice łodzi podwodnej, w której mieli znaleźć się więźniowie i załoga. A nawet gdyby jakimś cudem efekty niepożądanego działania preparatu wydostałyby się z metalowej, szczelnej puszki, to woda z powodzeniem by je zatrzymała. Tak przynajmniej twierdzili jajogłowi. *** W porcie, gdzie do uszu docierał jedynie szmer wody, a ciemność zalewała całe pole widzenia, coś się poruszyło. Nieopodal miejsca, gdzie po betonowych schodkach można było zejść na drewnianą kładkę, z której wsiadało się na motorówki i inne mniejsze łodzie, powierzchnia wody zaczęła się burzyć i już po kilkunastu sekundach wyłoniła się z niej podobna do windy kapsuła, w środku której jarzyło się blade światło. W tym samym momencie do portu wjechały policyjne furgonetki. Bez towarzystwa świateł reflektorów, policjanci wyprowadzili na zewnątrz pacjentów szpitala i po kolei

zaczęli ich sprowadzać na kładkę, z której ­ niczym worki ziemniaków ­ wrzucali ich do kapsuły. Kapsuły, która w rzeczywistości stanowiła jedyne wejście do ogromnej, rządowej łodzi podwodnej ­ nowego domu dla całej ósemki niezró­ wnoważonych królików doświad­ czalnych; nowego domu dla dwójki lekarzy z Firmy, kapitana i jego asystenta oraz reszty załogi (swoją drogą ­ niezbyt licznej). Od tamtej pory był to nowy dom dla Jodui Kunigshi, który jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy, jak wielki popełnił błąd, wchodząc na pokład łodzi bez pożegnania ze światem, jaki znał. III: W celi Łódź podwodna, miejsce, gdzie przeprowadzane miały być najważniejsze w historii Firmy eksperymenty, była ogromną, metalową tubą, z której wystawała masa odnóg, dzięki czemu przypominała trochę ośmiornicę. Owe odnogi spełniały najrozmaitsze zadania ­ począwszy od swoistej spiżarni, gdzie trzymano zapas żywności na okres trwania całego podwodnego przedsięwzię­ cia, przez sektorymieszkalne i laboratoria, skończywszy na ma­ szynowni, zaprojektowanej specjalnie na potrzeby długiego pobytu pod wodą. Jodui Kunigshi, gdy znalazł się na pokładzie, poczuł coś w rodzaju raptownego ścisku w dołku. Nie trzeba było jednak długo czekać, aby nieprzyjemne uczucie wyparowało. Trzymając w ręku sporą torbę podróżniczą, rozglądał się na boki, zastanawiając się, ile cały ten metalowy olbrzym musiał kosztować. ­ Pan Kunigshi? ­ Jodui usłyszał dochodzący zza pleców wysoki, kobiecy głos. Odwrócił się i ujrzał niską japonkę o kruczoczarnych,

­ 65 ­


LITTERA SCRIPTA II spiętych w koński ogon włosach, której delikatne rysy twarzy i serdeczna mina od razu urzekły mężczyznę; miała na sobie długi, kremowy fartuch z dziwacznym logiem na piersi, zapewne należącym do Firmy. ­ Zgadza się ­ odparł, uśmiechając się. ­ Nazywam się Riata Unusiwi. Komendant poinformował naszych, że będzie pan tutaj w charakterze obrońcy... Śmiesznie to brzmi, ale głównie chodzi o to, że to do pana należy zapanowanie nad pacjentami, gdyby się... rzucali ­ oświadczyła kobieta, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo. Debilizm ­ skwitował w myślach Jodui. Ja sam na całą ósemkę... ­ Dostanę jakąś kwaterę? ­ spytał. ­ Oczywiście. Nie będą to może jakieś królewskie warunki, ale myślę, że się panu spodoba. Proszę tędy. ­ Riata wskazała ręką korytarz z prawej strony Kunigshi, ciągnący się daleko w głąb łodzi. Jodui skierował się w jego stronę i wolnym krokiem zaczął iść przed siebie. Nagle z fartucha Unusiwi wydobył się skrzeczący, nieco zniekształcony głos: Jesteś proszona na pokład główny. Kobieta włożyła dłoń do kieszeni i wydobyła z niej niewielką krótkofalówkę. Nacisnęła czerwony guzik na jej brzegu i powiedziała: ­ Zaraz będę. ­ Po tych słowach obrzuciła odwracającego się Jodui przepraszającym spojrzeniem. ­ Niestety, muszę pana zostawić. Pański pokój ma numer 44d. Pójdzie pan do końca korytarza i skręci w lewo. Na pewno pan nie przeoczy. Do zobaczenia. ­ Dziękuję ­ bąknął Kunigshi, ale Riata już go raczej nie usłyszała, gdyż niemalże truchtem zmierzała w przeciwną stronę. Pokój

Jodui

był

dość

sporym

pomieszczeniem, w którym na pierwszy rzut niczego nie brakowało: znajdowało się tam dość duże, zasłane łóżko, aneks kuchenny z lodówką wypełnioną po same brzegi różnymi pysznościami, biurko z nowej generacji komputerem, no i oczywiście toaleta, usytuowana za ścianką działową w głębi pokoju. Mężczyzna rzucił torbę na materac i podszedł do dość dużego bulaju w przeciwległej ścianie, za którym rozciągała się morska, niczym nieprzenikniona głębia, której czerń pochłaniała wszystko, co się w niej znajdowało. Pięć minut do rozpoczęcia projektu CELA, całkowite zanurzenie za sześć minut. ­ Z korytarza do kajuty dotarł ten sam skrzekliwy głos, który Jodui wcześniej dosłyszał z kieszeni fartucha Unusiwi. W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. ­ Proszę ­ powiedział Kunigshi. ­ Zabieram pana na pierwsze podanie leku ­ wchodząc do środka, oświadczyła Riata Unusiwi. Miała przy tym tak oficjalny wyraz twarzy, że Jodui zaczął się zastanawiać, czy to ta sama osoba, którą spotkał kilka minut wcześniej. Chwilę potem byli już na korytarzu. Ich kroki niosły się dudniącym stukotem i Jodui pomyślał, że doświadczy cudu, jeśli prędzej czy później ten dźwięk nie doprowadzi go do szału. Kiedy dotarli do drzwi z tabliczką „GŁÓWNY POKŁAD”, Riata wpisała na wystającej ze ściany klawiaturze kilku cyfrowy kod dostępu, po czym wprowadziła Kunigshi do środka, gdzie krzątało się kilku mężczyzn, również ubranych w białe fartuchy opatrzone tym samym, firmowym symbolem. ­ Pan Kunigshi? ­ spytał jeden z nich, podchodząc do Jodui. ­ Tak.

­ 66 ­


LITTERA SCRIPTA II Mężczyzna złapał policjanta za rękę i ochoczo nią potrząsnął, mówiąc: ­ Ja jestem Hutari, miło mi pana poznać, mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze? ­ powtórzył w myślach Kunigshi. A co niby miałoby być źle? ­ Zaczynamy! ­ krzyknął ktoś z drugiego końca pokładu. ­ No, panie Kunigshi, idziemy ­ rzekł „jajogłowy” i ruchem ręki kazał Jodui iść za sobą. Z pokładu wyszli w kilkuosobowej grupie: poza policjantem, Unusiwi i Hutari, byli tam jeszcze czterej mężczyźni, trzymający w rękach ogromne strzykawki z żółtawym płynem. Preparat ­ zadźwięczało w głowie Jodui. Po kilku minutach marszu, podczas którego przebyli przez dwa inne pokłady, dla odmiany puste, wreszcie dotarli do odnogi, w której znajdowały się cele pacjentów. Było ich dziesięć, co oznaczało, że projekt CELA zakładał więcej doświadczeń na tym samym statku. No cóż, badania badaniami, ale pieniądze, jak wiadomo, nie są gumowe... ­ Otwórzcie pierwszą celę ­ zarządził Hutari. Unusiwi zbliżyła się do najbliższych, żółtobiałych drzwi i wyciągnąwszy z kieszeni plastikową kartę z wydrukowaną na całej powierzchni jedynką, włożyła ją w cienki, podłużny czytnik zamon­ towany w drzwiach. W mgnieniu oka rozległo się krótkie pisknięcie i kobieta zabrała kartonik, umożliwiając drzwiom samoczynne otworzenie się. ­ Ak, idziemy ­ powiedział Hutari, zwracając się do jednego z jajogłowych trzymających strzykawki. ­ Pan też, panie Kunigshi. Jodui skinął głową i podążył za mężczyznami, wchodząc do pokoju­ celi, gdzie (podobnie jak w szpitalu) znajdowało się jedynie łóżko. Leżał

na nim ten sam brodaty mężczyzna, cały czas bez możliwości jakiegokolwiek ruchu, który skutecznie uniemożliwiał mu kaftan bezpieczeństwa. Będąc jeszcze pod wpływem głupiego jasia, Urishi Kenewu jęknął tylko na widok jajogłowego. Ten jednak nie zwrócił na to uwagi i zbliżywszy się do więźnia, wbił mu igłę w ramię, wstrzykując do organizmu połowę zawartości strzykawki (drugą połowę miał dostać kolejny pacjent). Mężczyzna jeszcze przez chwilę przyglądał się naukowcom i Jodui, lecz po chwili zapadł w głęboki sen. Jajogłowi tak samo postąpili z resztą pacjentów i po kilkunastu minutach cała ósemka pogrążona już była w eksperymentalnym śnie. Projekt CELA rozpoczął się. Nikt nie przeczuwał jednak, że zakończy się on o wiele szybciej, niż zakładano. IV: Pomyłka Półtora tygodnia po wejściu na pokład łodzi podwodnej więźniowie mieli już za sobą cztery dawki preparatu Firmy. I do tamtej pory wszystko szło jak po maśle: zastrzyk, sen, pobudka. No i rzecz jasna efekty. Jajogłowi zauważyli je już po drugim podaniu środka: pacjenci, mimo że nie byli ogłupiani żadnymi medykamentami, nie wykazywali agresji... można nawet powiedzieć, że spotulnieli. Spotulnieli do tego stopnia, że środki bezpieczeństwa stawały się po prostu zbędne. Wszystko zmieniło się dopiero przy piątym podejściu. A raczej przed. Jodui Kunigshi, tak jak zazwyczaj, szedł razem z doktorem Hutari i resztą w stronę odnogi więziennej. Gdy tam dotarli, Riata Unusiwi otworzyła drzwi do pierwszej celi i... zamarła w bezruchu. Jako że była w tamtym momencie najbliżej

­ 67 ­


LITTERA SCRIPTA II Urishi Kenewu, tylko ona widziała, w jakim był stanie. Wpatrywała się w niego jak w przedstawiający jakąś makabryczną scenę obrazek; z jej oczu wyraźnie wylewało się przerażenie. Zdawało się, że chciała krzyczeć, ale nie mogła. ­ Pani Unusiwi, co...? ­ zaczął Hutari, zbliżywszy się do kobiety. Nie dokończył jednak pytania, bo sam zobaczył to, co tak wstrząsnęło Riata. Na łóżku, z głową zwisającą z jego kantu i stopami opartymi o ścianę, leżał mężczyzna o spękanej twarzy i powyginanych nienaturalnie palcach; spomiędzy wyjątkowo szerokich pęknięć sączyła się brunatna substancja, konsystencją przypo­ minająca galaretę; z kącików oczu zaś wypływała szkarłatna maź, tylko kolorem zbliżona do krwi. Co jakiś czas z ust pacjenta, który teraz w ogóle nie przypominał Urishi Kenewu, wydobywał się świst, a jeszcze rzadziej kaszel. ­ Co tu się, kurwa, stało? ­ rzucił Hutari. Nie zastanawiając się długo, do sali wszedł również Jodui. Spojrzał na Kenewu i zakrywszy dłonią usta i nos, żwawym krokiem wyszedł na korytarz. Niedługo po nim salę opuścił też Hutari. ­ Co to było? ­ spytał Kunigshi, pochylając się nad podłogą. ­ Nie mam... Nie mam zielonego... ­ Doktorze! ­ z sali dobiegł krzyk Unusiwi. Hutari bez słowa wrócił do pokoju. Jodui postanowił pójść w jego ślady. ­ On chyba... Chyba umarł... Chyba nie żyje ­ stwierdziła Riata w momencie, kiedy do celi wsunął się policjant. Jajogłowy nieśpiesznie podszedł do Kenewu. Wyjął z kieszeni gumowe rękawiczki i naciągnął je na dłonie, po czym przyłożył dwa palce do szyi mężczyzny. Gdy nie wyczuł pulsu, odwrócił się i rzekł

suchym tonem: ­ Tak. Nastąpił zgon. Nie czekając na odpowiedź, zerwał z rąk rękawiczki i cisnął nimi w kąt pokoju. Wychodząc i zostawiając resztę załogi bez wyjaśnienia, zaklął jeszcze pod nosem, dodając: ­ To, kurwa, koniec... Jodui sam nie wiedział czemu, ale wydawało mu się, że Hutari bardzo dobrze wiedział, co mówi. *** Kiedy następnego dnia znaleziono doktora Hutari martwego w swojej kajucie, nikt nie zadawał zbędnych pytań. Wszyscy wiedzieli, że stary naukowiec się powiesił, nie zostawiając żadnego listu ani innej wiadomości z wyjaśnieniami. Po prostu to zrobił, i już. Oczywiście każdy wiązał jego śmierć ze śmiercią jednego z więźniów, ale nikt nie mówił o tym głośno. Nawet Kunigshi, który zamiast spekulować i wprowadzać napiętą atmosferę, udał się do kapitana łodzi, aby dać mu do zrozumienia, że powinien natychmiast przerwać eksperyment i wynurzyć statek na powierzchnię. Nietrudno jednak jest się domyślić, że spotkał się z odmową. Były też głupie tłuma­ czenia: a to że „ci z góry” nie wyrazili zgody, a to że przez zwykły zbieg okoliczności nie można zaprzepaścić tylu pieniędzy... zwykłe pierdolenie. Tak przynaj­ mniej pomyślał Jodui. Gdy już miał wychodzić z głównego pokładu, przypadkiem usłyszał wiadomość, jaką dostał kapitan statku od „tych z góry”. Wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Okazało się, że w zapasie, który macie na statku, jest dodatkowy składnik, uniemożliwiający pożądane działanie. Ktoś się pomylił. Sprawdzaliśmy jego działanie na

­ 68 ­


LITTERA SCRIPTA II tkankach zwierzęcych. Nastąpiły mutacje. Za wszelką cenę unikajcie podania preparatu więźniom. Za wszelką cenę... W przeciwnym wypadku dojdzie do katastrofy. Ta mutacja jest wyjątkowo dziwna. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieliśmy. Boję się, że... W tym miejscu wiadomość się urywała. Jodui, który w bezruchu stał przy drzwiach wyjściowych, poczuł, że na całym ciele wykwita mu gęsia skórka. ­ Co to było? ­ Nie wiem! ­ niespodziewanie ryknął kapitan. ­ Kurwa. Kurwa!!! To były ostatnie słowa, jakie Kunigshi usłyszał od kapitana. Kapitana, który najpierw pobiegł do odnogi więziennej i pozastrzelał wszystkich więźniów, nie dbając o to, że kulami mógł przebić się przez płaszcz łodzi, a następnie strzelił sobie w łeb. Tak jest zbudowany ten świat. Nawet

najdoskonalszy plan może zepsuć zwykła pomyłka. Po prostu pomyłka. Epilog Jodui Kunigshi w ogóle nie zaprzątał sobie głowy resztą załogi. Nie dbał o to, co się z nimi dzieje, postanowił zachowywać się jak pieprzony egoista. Jednak gdy dotarł do niego krzyk jednego z mechaników, nie wytrzymał i pędem puścił się do odnogi więziennej, skąd ów krzyk dochodził. Mechanik stał na brzegu otwartej na oścież celi Urishi Kenewu. Była pusta, a na łóżku pozostał jedynie tłusty, brunatny ślad. ­ Co to, kurwa, ma... ­ Kunigshi nie dokończył. Nie był w stanie po tym, jak usłyszał silne uderzanie w drzwi kolejnych siedmiu cel. Coś próbowało wyważyć je od wewnątrz.

­ 69 ­


LITTERA SCRIPTA II KORNEL GRUNWALD

PODIUM LS: MIEJSCE II : SZAROŚĆ

Nie byłem daltonistą. W mojej chorobie chodziło o coś zupełnie innego. Nie miałem problemu z rozróżnianiem kolorów, bo ich najzwyczajniej w świecie nie widziałem. Lekarze nazywali to agnozją wzrokową na barwy. Dziwna przypadłość, która miała podłoże w mikrowylewach w mózgu. Jakaś część mojego umysłu pękła i przestała pracować ­ tak tłumaczył mi to doktor Amurowicz. Mówił, że to może minie, ale prosił bym traktował to w kategoriach cudu i nie liczył na więcej niż to, co miałem teraz. A miałem szary, brudny świat. Nie sposób wyobrazić sobie co znaczą kolory w ludzkim życiu, dopóki się ich nie straci. Przez pierwsze dni łzawią ci oczy, bo myślisz, że to jakiś pyłek, że może jakaś mgła, jakieś zanieczyszczenie. Płaczesz bez smutku, bo twój mózg, w oparciu o wspomnienia, zauważa różnice. Woła: to nie tak, ten dach był czerwony, nie ciemnoszary! Gorzej, że po roku wszystkie wspomnienia też zaczęły blaknąć. Powoli i systematycznie. Nie widziałem już różowych warg byłej dziewczyny. Nie widziałem żółtych ścian mojego pokoju. Wszystko było pokryte szarą tapetą. Mówili, bym cieszył się, że nie oślepłem całkowicie. Czasem, przy atakach depresji, rozpaczliwie się tego chwytałem. Nowo napotkanym dziewczynom mówiłem, że jestem „prawie ślepy”, by nie uciekały ode mnie jak od trędowatego. Ale w końcu i tak przestawały się odzywać. Nie potrafiły żyć w moim świecie. Świecie starych, czarnobiałych fotografii przeżywanych dzień po dniu.

Byłem sam bardzo często ­ zazwyczaj wtedy, gdy chciałem mieć kogoś przy sobie. Rodzice nie rozumieli tego, co czułem. Rodzeństwo tym bardziej. Mówili, że nie jest tak źle, bo rysunki przecież też tworzy się ołówkiem, a mogą być piękne. Wtedy zawsze odpowiadałem: mamo, tato, ale tu nie chodzi o to. A o co? O to, że wszystko jest brudne. Dlatego nienawidziłem zimy. Ten zanieczyszczony, obrzydliwy śnieg o kształcie i wyglądzie pająka opadał mi na twarz i przyspieszał puls. W czasie każdego ataku zimy śnił mi się koszmar z deszczem owadów w tle. Moja prywatna apokalipsa. Dawali mi wtedy szkicownik i ołówek, mówiąc: narysuj, co widzisz. Nie potrafiłem. Nie umiem, mamo. Przepraszam. Płakałem. Łzy też były brudne. Paradoks, prawda? Zawsze sądziłem, że płacz oczyszcza, a tu proszę. Jakby szara farba spływała po twojej twarzy, w dół i w dół, żłobiąc połyskliwe koryta. Każdy smutny człowiek wyglądał w moich oczach jak robot, któremu wyciekał smar. To straszne. Straszniejsze niż myślisz. Zmienia życie, diametralnie. Przestałem chodzić do szkoły. Dyrekcja zgodziła się na zajęcia w domu. Zawsze po południu, bo nie potrafiłem obudzić się o poranku. Bałem się, że wschody i zachody słońca będą zdecydowanie najgorszą karą, jaka mogła mnie spotkać. Żałowałem tylko, że nie widziałem, za co i po co to wszystko. Czym zawiniłem i komu? Każda godzina w pokoju schodziła mi na powtarzaniu tych pytań. W końcu

­ 70 ­


LITTERA SCRIPTA II wyszedłem na zewnątrz. Chciałem zrobić coś pożytecznego. Mama cały czas mówiła, że muszę stanąć na nogi, że świat to nie tylko jeden zmysł. Mówiła, że powinienem pomyśleć o ludziach ślepych i tym, jak oni sobie radzą. Wziąć do ręki laskę i zamknąć oczy. Pójść choćby do sklepu za rogiem i nie zostać potrąconym przez samochód. Poszedłem do domu spokojnej starości. Powiedziałem, co mi dolega i że chcę pomóc. Nie przyjęliby mnie, gdybym był zdrowy, bo nie miałem kwalifikacji na papierze. Ale powiedzieli mi, że mam kwalifikacje w sercu. Jakoś nie potrafiłem temu zaprzeczyć. To była ciężka robota. Starsi ludzie nie kontrolują swoich ciał. Wielu młodych ludzi myśli o nich jak o zużytych materiałach, zbędnych elementach, ale nie rozumie, że ci ludzie tego nie chcą. Że pragnęliby znów być młodzi, móc biegać, chodzić, nawet siadać bez bólu. Że najgorsze jest odtrącenie wynikające z niewiedzy. Młodzi, którzy przewracają staruszki powłóczące nogami, nie mają wyobraźni. Nie mogą zobaczyć siebie za sześćdziesiąt lat. Dla nich liczy się to co kończy się na ­dzieścia. A później, to już lepiej umrzeć. Niejedna staruszka płakała, że mało, za mało, jest takich ludzi jak ja. Z czasem przestało mnie nawet irytować to, że cały czas chciały słuchać Radia Maryja. Że wzywały księży co tydzień, mimo że nawet nie miały możliwości zgrzeszyć. ­ Co pani dolega? ­ Nic, kochaniutki, tylko serce jakoś kłuje. ­ Wezwać lekarza? ­ Nie. Tylko posiedź ze mną, proszę. Siadałem, trzymając często mopa w jednej i rękę staruszki w drugiej dłoni. Czasem bywało tak, że ci ludzie gaśli w tym dotyku. Aparatury piszczały jak obwieszczające śmierć papieża

dzwony w Rzymie, Wtedy przylatywał personel medyczny i kiwał głowami, że trzeba będzie do kogoś zadzwonić. Pani matka nie żyje. Pana ojciec zmarł dziś w nocy. Że trzeba będzie zawalić czyjś świat, pozbawić go autorytetu, pewnego kolorytu. Gdy umiera ktoś bliski, twój świat staje się taki, jak mój. Szary i brudny. Z piekącymi łzami smaru i benzyny, które nie przynoszą ukojenia. Tak właśnie widziałem wszystko, co mnie otacza. Jakby to było martwe. W hospicjum spotkałem kilku ciekawych ludzi. Często rozmawiałem ze starym, jednonogim rzeźbiarzem, który był całkiem ślepy. Cukrzyk. ­ Cukier mnie zgubił. Nie jedz słodyczy, chłopcze! ­ Dobrze, panie Marku. A teraz powiedz mi jakie drzewa widziałeś po drodze ze szkoły. Bo chodzisz do szkoły, prawda? Przepraszam cię, ciągle zapominam. ­ Chodzę ­ kłamałem. Godzinami słuchałem, że grab to najlepsze drewno do opału, bo twarde jak dąb, a daje tyle ciepła, co węgiel. Jesion jest miękki, a sosna ma czerwoną korę. Jak należy uderzać w drewno, gdy to wierzba, a jak, kiedy to świerk. Jak należy lakierować, by dąb nie sczerniał, a drewno nie pękło. ­ Wróć jutro ­ mówił. ­ Porozmawiamy o dłutach. Zawsze wracałem. Aż poznałem pana Henryka. Starego, schorowanego żeglarza, który pomimo ślepoty i częściowego paraliżu, często spadał z łóżka, krzycząc: muszę na statek! Statek na mnie czeka! Do domu! Puśćcie mnie do domu! Dzwonili po żonę, ale on krzyczał, że nie do niej, tylko do domu. W końcu zrozumiałem, że chodziło o morze. Pan Henryk, gdy już się uspokajał,

­ 71 ­


LITTERA SCRIPTA II był świetnym kompanem. Opowiadał mi historie rodem z filmów o Jamesie Bondzie. Jak sztorm dopadł ich kontenerowiec, gdy wypływali na Morze Żółte. Jak walczyli ze szkwałem, gdy musieli zawrócić do portu, z którego wypłynęli. Klął na morze i kochał je ­ na przemian. Mój Bałtyk ­ mówił, jakby był królem szwedzkim, który spełnił marzenie Korony i uczynił Bałtyk morzem wewnętrznym. Pan i władca. ­ Morze trzeba szanować ­ mówił. ­ Bez szacunku nie zdziałasz nic. Pochłonie cię. Gdy spał, często wyciągał ręce w stronę wyimaginowanych kół ratunkowych. ­ Kiedyś mój statek zatonął ­ wspominał rano. ­ Byłem bosmanem, rozbiliśmy się przy skałach. Jakaś stara łajba bez przeglądu, bez koncesji, połów na czarno. W życiu tak się nie bał, jak wtedy, gdy ich ratowano. Nie poszedł do więzienia, tylko dostał zakaz pracy w rybołówstwie. Pędził żywot szczura lądowego i czuł się, jakby cały czas jeździł na wózku inwalidzkim. Jakby błędnik mu oszalał, bo wszystko było zbyt płaskie i nie potrafił utrzymać równowagi. ­ To straszne, to straszne, to straszne ­ powtarzał do znudzenia. Lubiłem go, bo nie miał zębów. Tych szarych, obrzydliwych cegiełek za wargami. Pewnego dnia, gdy przyszedłem stosunkowo wcześniej, około południa, wydarzyło się coś przedziwnego. Pan Henryk, gdy tylko wszedłem do jego sali, rzucił przenikliwie: ­ To ty? Nie wiedziałem co odpowiedzieć. ­ To ja, Tomek. Stary wyga uśmiechnął się szeroko. ­ Widziałeś dziś horyzont? Nigdy nie mówiłem mu o chorobie.

Bałem się, że pewnego dnia zapyta o coś takiego. Przełknąłem ślinę i wzruszyłem ramionami, chociaż wiedziałem, że nie mógł tego zobaczyć. ­ Widziałeś? ­ Nie widziałem. I od tego wszystko się zaczęło. Pytania, dociekania, współczucie, którego nie chciałem. ­ Masz wadę wzroku? ­ Miałem. ­ Nie rozumiem. ­ Po wypadku wszystko strasznie się wyostrzyło. Widzę jak sokół. ­ Niesamowite. ­ Nie ma czym się cieszyć. ­ I mówisz, że nie pamiętasz już jak wygląda wschód i zachód słońca? ­ Nie, nie pamiętam. Myślał wtedy długo i zostawiłem go wychodząc na palcach. Wróciłem dopiero po kilku godzinach, gdy wysprzątałem cały poziom i miałem chwilę wolnego. Trzeba powiedzieć, że zrobił mi nielichą niespodziankę, siedząc na wózku inwalidzkim, niemal kompletnie ubrany. ­ Pomóż mi znaleźć skarpetkę, bo nic takiego nie widzę. Otworzyłem jego szafkę i podałem mu posłusznie. Naciągnął. Sam. Byłem pod wrażeniem takiej sprawności u człowieka po wylewie. ­ Teraz chcę na spacer. Zadzwoniłem do lekarza, pytając o zgodę. Więcławski wyraził ją po chwili namysłu. Miałem pilnować pana Henryka i robić to co kazał. Wyprowadziłem go więc i zostawiłem na chwilę, by się przebrać. Wróciłem po pięciu minutach ­ kręcił się niespokojnie. Zjechaliśmy windą na parter, w te brzydkie, niewymyte ściany szpitala. Dla mnie oczywiście, bo jak się domyślałem, musiały być pewnie nienagannie czyste. Ale ja już nie wiedziałem, co to słowo oznacza. Jechaliśmy po betonowym chodniku i nawet nie próbowałem podnosić wzroku, by ujrzeć martwy świat drzew

­ 72 ­


LITTERA SCRIPTA II pozbawionych barwników. Pan Marek nauczył mnie, jak je poznać po kolorach, ale nie potrafiłem tego zastosować w praktyce. ­ Czuję morze ­ powiedział pan Henryk. ­ Istotnie, hospicjum leży nad morzem. Nieopodal jest port. Ślepe oczy rozbłysły. ­ Prowadzi tam jakaś droga? ­ Tak, z górki, na przestrzał. ­ O, chłopcze, daj mi poczuć morską bryzę i poprowadź nad ścieżkę. Wieje od morza, czuję to. ­ Dobrze. Stanęliśmy na krawędzi. On, ubrany w turecki sweter w romby, ja w pulowerze z Reserved. Wyciągnął chusteczkę prawą, sprawniejszą dłonią i przetarł nią usta. ­ To jest to ­ powiedział i zamilkł na moment. Jeszcze nigdy nie był tak rozmowny. Nagle, bardzo mocno chwycił za kółka wózka i pchnął się do przodu. Nie spodziewając się niczego, puściłem rączki i patrzyłem jak wózek mknie w dół, ku alejkom i przystaniom. Ku parunastu budynkom, gdzie wodowano jachty. Rzuciłem się do szalonego biegu, a wszystko przypominało ujęcia ze starego filmu. Pan Henryk czasem łapał koła, czasem wyrzucał ramiona w górę i krzyczał przeszczęśliwy. Wózek latał na wszystkie strony, ale jakimś cudem utrzymał równowagę. Aż natrafił na cumę i runął jak długi w wodę. Krzyknąłem i przyspieszyłem. Chrystusie, Boże przenajświętszy, żeby mu się nic nie stało, nic nie stało! Dopadłem do brzegu. Zmasakrowany wózek leżał na boku. Jedno koło wciąż się kręciło. A w wodzie unosił się pan Henryk, śmiejąc się jak urwis, który zrobił psikusa. ­ Woda! ­ Krzyczał. ­ Woda! Dom! Ha ha ha! Woda! Śmiał się tak radośnie, w życiu bym nie przypuszczał, że tak umie. Nagle

zaczął młócić rękoma wodę. Myślałem, że się topi. Już chciałem wskakiwać, ale zobaczyłem że chwyta się liny cumowniczej i zaczyna podciągać. Prawą ręką chwytał linę nieco wyżej, lewą przytrzymywał. Miał tyle energii, jakby coś uzupełniło brakujące ogniwo jego metabolizmu i dopiero teraz mógł oddychać pełną piersią. ­ Rekwirujemy ten statek! ­ Rzucił, gdy pomagałem mu wczołgać się na pokład. ­ To jacht ­ wyjaśniłem szybko, chcąc zabrać go do domu. ­ Nieważne, chłopcze, nieważne. Próbowałem nakłonić go do powrotu, nawet chciałem zaciągnąć siłą. Zaczął mnie odpychać, wrzeszcząc: ­ Nie! Nie! Nie! Musimy płynąć! ­ To nie jest mój jacht. ­ Wybaczą nam. ­ To kradzież. ­ Tylko go pożyczamy. ­ Ja nie mogę, panie Henryku. ­ Możesz. Pamiętaj chłopcze, że ja umieram. Proszę, zrób to dla mnie. Nienawidziłem tego typu szantaży, ale nie potrafiłem nic z tym zrobić. Wciągnąłem tylko wózek na pokład i, cały spocony ze stresu, odwiązałem cumy. Pan Henryk mówił mi, co mam robić i co gdzie jest. Jakimś cudem udało nam się wyjść z portu i włączyć radio. Prognoza pogody była idealna. ­ Bóg jest z nami! ­ Nie wierzę w niego, panie Henryku. ­ To twój świat stracił barwy na długo wcześniej, niż twój wzrok. Płynęliśmy razem w ciszy. Czasem tylko Henryk pytał mnie czy na pewno płynę przed siebie. Byłem już na tyle zrezygnowany, że słuchałem go bez szemrania. Rezygnacja, jak mawiał Heidegger, jest gotowością do wejścia w nowy układ. ­ Która godzina? ­ Zaraz zapadnie zmrok. ­ Czyli zachód słońca przed nami!

­ 73 ­


LITTERA SCRIPTA II Znowu zaczął się śmiać, a ja gorączkowo wpatrywałem się w radio, chcąc uniknąć widoku, do którego tak tęskniłem i którego bałem się jednocześnie. Zapowiadali brak wiatru w nocy. Henryk klaskał w dłonie i tupał nogą w pokład, wyciągnięty na rozłożonym przeze mnie leżaku. ­ Czuję zimno na twarzy! Słońce na zachodzie! Mów, co widzisz! ­ Nie mogę. ­ Mów! Pokręciłem głową. ­ Nie. ­ Ale już, chłopcze, ale już! ­ Nie ma mowy! ­ O, cholera! Spadam! Zerwałem się na równe nogi, gotów do pomocy. Ale pan Henryk śmiał się tylko ze swego podstępu. Bo słońce zachodziło akurat za nim. Stary wilk morski wie, gdzie jest północ czy zachód nawet z zawiązanymi oczyma! Milczałem. To było jak niedokończony obraz. Zamiast morza ­ czarna pustka. Słońce, jakby składając dłonie, zabierało ze sobą coraz więcej światła. Brudnego, skarłowaciałego blasku, który był tylko szarością na tle czerni. ­ Opowiedz mi, chłopcze, co widzisz. Milczałem. Przez noc jacht cudem uniknął kolizji z boją. Kompletnie nie wiedziałem gdzie płynąć, bo nic nie widziałem. Na ślepo zawróciłem w stronę jakiegoś punkciku w oddali, przekonany że to latarnia. Pan Henryk nawet nie protestował, bo po prostu spał pod pokładem. Byłem tak wściekły, że zostawiłem jacht samemu sobie, wyłączając silniki, rzucając kotwicę i modląc się o brak wiatru. Pan Henryk zaczął

gorączkować i majaczyć we śnie. Czasem się budził i prosił mnie bym dał mu kartkę pod dłoń i wetknął między palce długopis. Znalazłem jakiś ołówek ­ chwycił go łapczywie, jak ostatni kawałek chleba i zaczął coś bazgrać. Nie mogłem odczytać niczego w tym półświetle żarówek. Przed rankiem poprosił mnie bym pomógł mu wyjść na leżak. Nie mógł już spać. Niemal przeniosłem go, zwiotczałego, na pokład, boleśnie obijając sobie głowę. ­ Teraz – wyszeptały jego spękane usta – opowiesz mi, jak wygląda wschód słońca. To było najdziwniejsze doświadczenie w moim życiu. Słońce wstawało jak eksplozja nuklearna zza horyzontu. Jak pęczniejący bąbel gorącej i jaskrawej szarości, który nabrzmiewa, by pęknąć efektem halo. Ten Lewiatan powoli wstawał ponad taflę morza, wędrując ku niebu w jakimś chorym akcie agresji, jakby chcąc obalić boskie panowanie. Pełzł, a ja, płacząc brudnymi łzami, nie potrafiłem przestać się weń wpatrywać. ­ Nigdy nie porzucaj morza, chłopcze ­ powiedział sennie pan Henryk. ­ Nigdy nie odwracaj się od morza. Później zamilkł i nie mówił nic przez dłuższy czas. Wstałem i sprawdziłem, czy nie zasnął. Spał, pogrążony w bezdechu który miał trwać aż do końca świata. Dopiero wtedy rozszyfrowałem bazgroły na jego karteczce. Kocham cię, Jadzia. Wybacz mi. Tym razem to ja musiałem dzwonić i stopić czyjś wszechświat w jedną, parzącą masę. ­ Pani Jadwigo, pani mąż nie żyje.

­ 74 ­


LITTERA SCRIPTA II KAROLINA WILCZYŃSKA

PODIUM LS: MIEJSCE I: WYZNANIE PENELOPY

Jeszcze zanim otworzę oczy, dotykam ręką poduszki obok. Rzeczywistość pozbawia mnie złudzeń już po kilku sekundach. Druga strona szerokiego małżeńskiego łóżka jest pusta. Chłodna i gładka poszewka pachnie płynem do płukania, przyjemnym, kwiatowym zapachem, którego nienawidzę z każdym dniem coraz bardziej. To łóżko kupowaliśmy wspólnie, kiedy akurat miał urlop. Wybrał wygodne, szerokie, komfortowe. Zajmuje większą część sypialni. Cóż z tego! Nawet gdyby było dwukrotnie większe i tak byłoby mi w nim niewygodnie. To właśnie tutaj najbardziej odczuwam, że go nie ma. Ogrom pustki i samotności na czterech metrach kwadratowych satynowego prześcieradła jest, moim zdaniem, dużo większy i dotkliwszy niż w łódce na największym nawet oceanie. A powinno być inaczej! Każdego ranka przez krótka chwilę mam nadzieję, że moja ręka trafi na twardy zarost na jego policzku, że pierwszym zapachem dnia będzie mieszanka jego wody toaletowej, moich perfum i pościeli przesiąkniętej zapachem wspólnej miłości i snów. I jeszcze w półśnie łudzę się, że mogę poczuć obok ciepło męskiego ciała, twardość mięśni obejmującego mnie ramienia, a na policzku łaskotanie niesfornych kosmyków spadających mu na czoło i kark. Złudzenia to moja specjalność, można by rzec, że jestem mistrzynią w ich tworzeniu. I trzymam się ich niczym tonący. Tak, to dobre porównanie. Gdyby nie one pogrążyłabym się już dawno w topieli smutku. Dzięki nim nie poddaję się,

walczę, utrzymuję się na powierzchni życia, czekając na tę wymarzoną dłoń, która wreszcie się pojawi i wyciągnie mnie na bezpieczny brzeg małżeńskiej normalności. Doczekam się, wiem, zawsze wraca. Do tej pory wracał. Musi wrócić. Gdyby coś się stało, co zrobiłabym z tym wielkim łóżkiem? I z jego szczoteczką do zębów? Szczoteczka – niewielki przedmiot, ale chyba jeden z najbardziej osobistych. Tam, gdzie jest nasza szczoteczka, tam jest nasz dom. Doskonale pamiętam wieczór, gdy po raz pierwszy przyniósł ją do mojego mieszkania. To wtedy zrozumiałam, że jestem dla niego kimś ważnym, kimś na dłużej. Nigdy jej nie wyrzuciłam, ma swoje honorowe miejsce w każdej naszej łazience – najpierw w mikroskopijnej kawalerce, potem w trzypokojowym mieszkaniu zaadaptowanym ze strychu w starej kamienicy, a teraz w naszym domu. Stoi sobie, niby zwyczajna, niebieska, w szklanym kubeczku, a dla mnie to jak relikwia. Znak, że on zawsze tu wróci, że choćby opłynął świat, to tutaj jest docelowy port. Mała niebieska kotwica w bezmiarze życiowych sztormów. Nie lubię patrzeć w lustro o poranku. Wtedy najbardziej widać każdą zmianę. Moja twarz, jeszcze naturalna, nieukryta pod makijażem, jest jak mapa, na której odczytać można wszystkie jego rejsy. Nie widać co prawda gdzie dopłynął, a raczej jak długo to robił i co się z nim działo. Na przykład ta zmarszczka między brwiami. Pokazała się wtedy, gdy przez kilka dni nie było z nim kontaktu. Kilkadziesiąt godzin,

­ 75 ­


LITTERA SCRIPTA II podczas których świat przestał istnieć. Było tylko oczekiwanie na telefon. Moje ciało oderwało się od duszy, od serca. Byłam tylko sercem. A serce nie potrzebuje jedzenia, ubrania, gorącej kąpieli. Serce potrzebuje drugiego serca. Żywego i bijącego, nawet jeśli jest na drugiej półkuli. Wreszcie dobra wiadomość – znalazł się, żyje! Dusza wróciła na swoje miejsce, ciało szybko się zregenerowało, tylko ta zmarszczka została. Jak znamię, na wieczną pamiątkę pierwszego strachu. Jest ich więcej. Znaczą moją twarz wszystkie rozstania i powroty, godziny oczekiwania, dni niepewności, miesiące niepokoju. Tworzą szlaki na skórze niczym koryta rzek, które czasem wypełniają się łzami. Każdego ranka pokrywam je pudrem, zmieniam ich kształt kredką do oczu, cieniem do powiek, pomadką. Nie zdradzę nikomu jak wygląda prawdziwa mapa mojego życia, pokażę tylko mocno wyretuszowany kolorami obraz. Ludzie nie zobaczą szarej, monotonnej pustyni. Niech wierzą w ten tworzony na pokaz obraz krainy szczęśliwości, Utopii, która nie istnieje. Prawda jest tylko moja, prawda o bezludnej wyspie i rozbitku czekającym na ratunek, który co prawda nauczył się na niej żyć, ale wszystko, co robi jest prowizoryczne, pozwalające jedynie przetrwać do czasu, gdy przypłynie ratunek. I boi się, że mógłby nie nadejść. Nauczyłam się żyć z lękiem. Nie miałam wyjścia. Przez pierwsze lata szarpałam się z nim, boksowałam, starałam się udawać, że go nie ma. Wreszcie zrozumiałam, że to niemożliwe. Strach o jego bezpieczeństwo jest dowodem mojej miłości. Gdy zdałam sobie sprawę, że gdybym przestała się bać, oznaczałoby to, że już mi nie zależy – zawarłam z lękiem coś w rodzaju przymierza. Stał się moim współlokatorem, który znika tylko

wtedy, gdy on wraca do domu. Czy to nie zabawne? W końcu strach jest rodzaju męskiego, więc wygląda na to, że jest mi namiastką męża podczas jego nieobecności. Chociaż czasem go przeklinam, błagam, żeby odszedł choć na chwilę, wtedy mogłabym poczuć się lżej, bardziej beztrosko. Ale nie, on nie odchodzi – strażnik mojej wierności, druga połówka miłości, nieodłączny towarzysz samotnych wieczorów i poranków… Wykonując codzienne czynności często zastanawiam się, co on robi w tym momencie. Nie bardzo wiem jak wyglądają jego dni i nie chcę wiedzieć. Ja nie pytam, on nie mówi. Taka niepisana umowa. Nie wiem dlaczego, ale doszłam do wniosku, że tak jest lepiej. Jeśli nie wiem jak tam jest, na tej jego skorupie, to może mniej się denerwuję. Nieświadomość wielu niewygód i niebezpieczeństw jest dla mnie błogosławieństwem. Niewiedza chroni mnie, bo gdybym podzielała, choćby teoretycznie, jego pasję, gdybym wiedziała, co może się wydarzyć, z pewnością zwariowałabym. Doszło do tego, że nie oglądam nawet filmów, których akcja rozgrywa się na oceanie, morzu, a nawet na jeziorze. Nie chcę dawać pożywki swojej wyobraźni. Wolę nie wiedzieć. W sumie to tak, jakbyśmy obydwoje żyli tylko wtedy, gdy jesteśmy razem. Te okresy naszego życia, w których jesteśmy osobno, nie istnieją. Nie znam nazw przedmiotów, których tam dotyka, nie rozumiem po co i dlaczego wykonuje różne czynności. Dzięki temu to wszystko jest nierealne, skryte za mgłą niewiedzy. A skoro tego nie ma, to nie może być niebezpieczne. Wmawiam sobie, że wyszedł tylko na chwilę, może do sklepu, albo na spacer z psem. I zaraz wróci. Otworzą się drzwi i stanie w nich, jak zawsze. Co ciekawe, tak właśnie się dzieje. A że

­ 76 ­


LITTERA SCRIPTA II jego nieobecność trwa trochę dłużej niż droga do osiedlowego sklepiku? Co to dla mnie! W końcu jestem mistrzynią w kreowaniu złudzeń. A jakie jest moje życie kiedy go nie ma? Kiedy zastanawiam się nad tym, dochodzę do wniosku, że ludzie mogliby nazwać je ciekawym. Pracuję, cenią mnie, nieźle zarabiam. Mam koleżanki, z którymi czasami wychodzę wieczorem do klubu. Nie jestem jeszcze tak stara, żeby nie chcieć się pobawić. Lubię tańczyć, kocham muzykę. Tylko szanty mnie wkurzają. Nie dlatego, że przy­ pominają mi o nim, skąd! Nie lubię ich, bo najczęściej wykonywane są z wielkim zaangażowaniem przez ludzi, którzy o pływaniu wiedzą tyle, ile wyczytali w książkach i sami wymyślili. I ta radość przy ich wykonywaniu, to doprowadza mnie do pasji! Dla mnie szanty to głos z daleka, pieśń tęsknoty, bólu, samotności. Nie chcę ich słuchać, bo wtedy w moim sercu odnawiają się rany, które z takim trudem staram się leczyć. Właściwie to mogłabym powiedzieć, że jestem pełna wewnętrznych odleżyn. Nic w tym dziwnego, skoro przez większość czasu robię wszystko, żeby stłumić te uczucia, które są we mnie najsilniejsze. Odkładam je, omijam, nie dotykam, bo wiem, że będzie bolało. Smaruję po wierzchu małymi radościami, okładam słodkimi plastrami krótkich rozmów telefonicznych, uspakajam syropem kilku słodkich słów usłyszanych wśród trzasków na linii. Zaleczam, ale z trudnością. Wystarczy byle impuls, nieostrożne dotknięcie jakimś niebezpiecznym skojarzeniem i już zaczynają na nowo krwawić. Inni mężczyźni? Tak, wiem, że istnieją. Bywa, że są przystojni i inteligentni. Czuję, że im się podobam. To miłe i łechce moja próżność. Jednak nie wyobrażam

sobie, że mogłabym być z którymś z nich. Jestem pewna swojej miłości. A na chwilę? Także nie. Od razu myślę o nim, o powiedzeniu, że niby w każdym porcie dziewczyna… I gdy pomyślę, że mógłby gdzieś tam, daleko, w jakimś innym domu mieć w łazience szczoteczkę do zębów, zaczynam czuć w gardle ogromną kulę, która sprawia, że nie mogę złapać oddechu. Muszę ufać i wierzyć, że jestem jedyna. I sama dochować wierności. To takie zaklinanie rzeczywistości – dopóki ja, tutaj, jestem w porządku, dopóty on, tam, bez względu na wszystkie pokusy, także mnie nie zdradzi. Moja zazdrość budzi się najczęściej, kiedy oglądam w telewizji konkursy piękności i widzę młode dziewczęta o egzotycznej urodzie. Oplata moje serce niczym olbrzymia kałamarnica. Wyobraźnia podsuwa mi rajskie plaże, zimne drinki i właśnie takie okazy kobiecego seksapilu, a wśród tego wszystkiego on. Ciśnienie mi się podnosi i mam ochotę rzucić wszystko, ukraść cokolwiek, co pływa, choćby kajak i płynąć setki mil morskich, aby z siłą tsunami wyrwać go z rąk tych ślicznotek! Tylko co ja mogę? Nie mam żadnej mocy, nie jestem jasnowidzem, nigdy nie będę wiedziała na pewno… Dlatego pozostaje mi wiara. Ona i zaufanie. Z ich pomocą usypiam kałamarnicę zazdrości, ale ona i tak co jakiś czas podnosi głowę i dotyka mnie swoją lodowatą macką. Pamiętam doskonale, co myślałam, gdy go poznałam. O, młodzieńcza naiwności! Podobał mi się taki wilk morski – ogorzały, o silnych rękach. Widziałam go w wyobraźni jak stoi na dziobie statku, a wiatr rozwiewa mu włosy. Z gołym torsem, błękitnymi oczami, trzydniowym zarostem. Taka romantyczna kobieca wizja. Nawet nie zauważyłam, że w tych wyobrażeniach obok niego nie ma mnie. W mojej głowie nie zabrzmiał

­ 77 ­


LITTERA SCRIPTA II żaden ostrzegawczy dzwonek, nie wykazałam się czujnością, przezornością i zdrowym rozsądkiem. To teraz mam. Uwierzyłam w piękne słowa piosenki, której zresztą słuchałam na okrągło: „bo męska rzecz..”, „a kobieca…”. Bardzo szybko zrozumiałam prawdziwy sens tych słów, który z romantyzmem niewiele ma wspólnego. Kiedy człowiek jest młody jakoś lepiej znosi życiowe prądy. Prześlizguje się po wierzchu, serfuje na fali, wszystko traktuje jak przygodę. Potem, z każdym rokiem jest trudniej. Bywa, że brakuje mi siły, wtedy przydałoby się wsparcie. Nie skarżę się jednak, bo wiem, że on też nie ma lekko, że zmaga się pewnie z większymi trudnościami niż te, które ja spotykam na swojej drodze. Musi być pewien, że u mnie wszystko w porządku, nie mogę dokładać mu zmartwień. Mam wrażenie, że jesteśmy połączeni niewidzialną liną i moja siła doda mu energii, pomoże, wzmocni… Ludzie mówią, że jestem dzielna i wyrozumiała. Ha, jak mało o mnie wiedzą! Nie jestem wyrozumiała, o nie! Bywają chwile, kiedy nienawidzę tej jego pasji. Nienawidzę tak bardzo, że gdyby w takich chwilach ktoś dał mi łopatę do ręki, to pewnie w mgnieniu oka zasypałabym wszystkie zbiorniki wodne na naszej planecie. Od oceanów po kałuże. Zdeptałabym w furii każdy statek, żaglówkę, łódź, a nawet ponton i pompowane plażowe delfiny. Wszystko, bo bałabym się, że jeśli zostawię choć jedną rzecz unoszącą się na wodzie, on ją znajdzie i na niej odpłynie. Ileż razy płakałam tak, że łez brakowało! W bezgłośnym krzyku zadawałam pytanie: dlaczego to ja? Kogo pytałam? Nie wiem. Z samych moich łez zebrałoby się spore morze, po którym mógłby sobie pływać. Słone byłoby nawet. I cóż z tego?! Mój płacz nie zmieni nic. Ta siła, która ciągnie go na wodę jest silniejsza od

wszystkiego. Zdaję sobie z tego sprawę, chociaż nie jest to miła refleksja. Co jednak nie oznacza, że niepotrzebna. Dzięki temu nigdy nie kazałam mu wybierać. Chociaż ochotę miałam, bardzo często. I to jaką! Na szczęście mam jeszcze resztki rozsądku i doskonale wiem, jaki byłby jego wybór. Przestałam więc płakać. I tak już za dużo wody na tym ziemskim padole. Przynajmniej dla mnie, bo on ma na ten temat zupełnie inne zdanie. Kilka razy byłam już zdecydowana na rozstanie. Na rozwód, nazwijmy rzecz po imieniu. Przygotowywałam sobie przemówienia, które miałam mu wygłosić. Racjonalne argumenty, rzeczowe przedstawienie mojego dyskomfortu psychicznego, wygłoszone spokojnym tonem. I kulturalne rozstanie, a potem ewentualnie coś w rodzaju przyjaźni. Stawałam przed lustrem i ćwiczyłam. Nigdy nie udało mi się wygłosić mojej mowy do końca. Szczerze mówiąc, już po kilku zdaniach zamieniała się w nieopanowany potok słów, rzekę wyrzutów. Krzyczałam do lustra, potem do jego zdjęcia. O tym, że niektórzy mężczyźni na zawsze pozostają chłopcami, o braku poczucia odpowiedzialności, o tym, że jeśli nawet ktoś naczytał się o podróżach i naoglądał amerykańskich superprodukcji o piratach, to jeszcze nie znaczy, że musi te bzdury wcielać w życie. O, przyznaję, było tego trochę – żalu, pretensji, złości. W głębi duszy miałam nawet żal do Hemingway’a . Wiadomo za co. Dlaczego nie doszło do rozwodu? Odpowiedź jest prosta: zrozumiałam, że kiedy się rozwiodę, on wyjdzie i już nigdy nie wróci. Moje czekanie nie będzie miało sensu, bo jak czekać, gdy się wie, że nie ma na co? Może teraz nie jest dobrze, ale przynajmniej mam na kogo czekać. Wniosek jest prosty – rozwód nie polepszyłby mojej sytuacji, a przeciwnie – byłoby gorzej.

­ 78 ­


LITTERA SCRIPTA II Zrezygnowałam więc z tego pomysłu. Czasami przychodzi mi do głowy, że gdyby moją rywalką była inna kobieta, wszystko byłoby prostsze. Mogłabym walczyć – starałabym się być piękniejsza, lepsza w łóżku, bardziej czuła. No, wiadomo przecież, co trzeba robić w takiej sytuacji. Ostatecznie wyszarpałabym ją za kudły i kopnęła w seksowny zadek. Gdyby i to nie pomogło, szukałabym pomocy w poradnikach i kolorowych tygodnikach. Miałabym wybór: walczę, albo zaczynam jeść mnóstwo lodów i słodyczy, chodzę w starym szlafroku i popadam w depresję. I wszyscy mi współczują, bo rozumieją. Zdarzyło się to w końcu już milionom kobiet. Wiadomo, co robić. A co ja mam ludziom powiedzieć? Że moją rywalką jest woda? Kto to zrozumie? Podobno gdybym była syreną, mogłabym przywołać go swoim śpiewem i sprawić, żeby został przy mnie na zawsze. Miałabym go tuż obok każdego dnia. Byłabym szczęśliwa. Tylko, czy na pewno? Bo on z całą pewnością nie byłby. Nie potrafiłby odejść, ale i nie umiałby żyć inaczej niż dotąd. Co przyszłoby mi z tego syreniego śpiewu, skoro czyniłby człowieka, którego kocham, nieszczęśliwym? Te syreny, to były egoistki, albo bardzo zagubione dusze, bo ja, chociaż nie jestem specjalistką od ludzkiego umysłu, bardzo szybko doszłam do tego, że jeśli się kogoś kocha, to chce się jego szczęścia. A skoro dla niego oznacza to wieczną tułaczkę po wodach tego świata, powinnam to zaakceptować. Zdarzają mi się takie wieczory, że tęsknię bardziej niż zazwyczaj. Wyciągam wtedy atlas, szukam miejsca, gdzie prawdopodobnie jest i wpatruję się w nie, zastanawiając się jak tam jest. Nie szukam zdjęć, polegam tylko na własnej wyobraźni. Tak po prawdzie nigdy nie wiem dokładnie, gdzie akurat płynie, mogę

to określić jedynie w przybliżeniu. Wpatruję się w te mapy, w niebieskie przestrzenie i przekazuję kartkom moją tęsknotę. Gdyby ktoś chciał mnie bardzo ukarać, powinien zamknąć mnie w pomalowanym na niebiesko pokoju. Dla mnie już zawsze tęsknota będzie miała ten kolor. Kiedy nie mogę już wytrzymać w domu, spaceruję po osiedlowych uliczkach. Pamiętam, że kilka lat temu do domu na sąsiedniej ulicy wprowadziło się młode małżeństwo z dzieckiem. Do tej pory omijam tamten rejon, bo nie mogę patrzeć jak wspólnie siedzą w ogrodzie, bawią się z synem, wyjeżdżają na zakupy i okazują sobie czułość. Obraz ich szczęścia, radości ze zwykłego życia prześladuje mnie w snach. Budzę się w złym humorze, rozczarowana beznadzieją mojej egzystencji. Jak to się stało, że dokonałam tak złego wyboru? Związałam się z mężczyzną, dla którego jestem jedynie dodatkiem do jego prawdziwej miłości. Dlaczego się na to godzę? Kiedyś wymyśliłam, że może zrozumiem jak to jest, jeśli znajdę własną pasję. Odkryję coś, co mnie wciągnie bez reszty, pochłonie, w czym będę umiała zanurkować głęboko. Samo szukanie było tym, co zajęło mnie najdłużej. Niestety, nie znalazłam niczego, czemu mogłabym się oddać w sposób porównywalny do tego, co robił on. Wiedział jak powinno to wyglądać, aż za dobrze wiedział. A ja? Kilka rzeczy mnie zainteresowało, kilka innych nawet na dłużej, ale nie było w tym ognia. Na szczęście wody też nie, że pozwolę sobie na żarcik z odrobiną sarkazmu. Nie dla mnie wielkie fale zainteresowań, bardziej pasuje mi pluskanie się na płyciźnie. Jedyna pociecha, że nie utonę. W końcu w każdym związku ktoś musi stać twardo na ziemi. Żeby pływać mógł ktoś.

­ 79 ­


LITTERA SCRIPTA II Nie, nie zazdroszczę mu wrażeń. Nie muszę widzieć całego świata na własne oczy. Zresztą, bądźmy szczerzy, on i tak przez większość czasu ogląda wodę. A to raczej monotonne. Woda jest wszędzie taka sama i mogą sobie gadać, że ma tysiące kolorów i co tam jeszcze. Wiem swoje – woda to woda. Wielkie mi wrażenia. Nie popłynęłabym z nim, nawet gdyby poprosił. Kiedyś słyszałam, że kobieta na pokładzie przynosi pecha. Nie chciałabym być przyczyną jakiegoś nieszczęścia. Zresztą gdybym zgodziła się na wspólny rejs, byłoby to przyznaniem się, że jego życie na wodzie jednak jest prawdziwe. A ja postanowiłam być konsekwentna. On jest mój, istnieje naprawdę tylko wtedy, gdy jest przy mnie. I niech tak pozostanie. Muszę być cały czas gotowa. Nigdy nie wiem dokładnie kiedy wróci. Dlatego, gdy zbliża się planowany termin, staję się niecierpliwym oczekiwaniem. Każdy posiłek przygotowuję na dwie osoby, robię podwójne zakupy, przeglądam repertuar kin i teatru, żeby poznać nowości. Nawet oglądam wiadomości w telewizji, bo on lubi zapytać po powrocie, co dzieje się w kraju. Normalnie to mnie nie interesuje, zresztą boję się złych wieści, więc nie oglądam, ale gdy zbliża się Ten Dzień wszystko jest mu podporządkowane. To bardzo miłe uczucie, jakbym czekała na pierwszą randkę. Niewiele kobiet może doświadczać czegoś takiego, zwłaszcza w wieloletnim związku. Mogą mi tylko pozazdrościć. Ja mam miodowy miesiąc po każdym jego powrocie. Nasze uczucia nigdy nie przejdą w stan chłodu, nie zmienią się w przyzwyczajenie. Zawsze będziemy jak nowożeńcy. I żadna, nawet największa woda tego ognia nie zgasi. Kiedy wreszcie mam go dla siebie, staram się nie stracić ani jednej

cennej minuty. Wspólne dni i noce, chwile, gdy w jego ramionach odkrywam nowe lądy doznań, przestrzenie emocji – to moje podróże. Nie kieruję się wtedy żadną mapą, daję się ponieść prądowi, dryfuję tam, gdzie poniosą mnie jego usta i dłonie. Mam własny ocean rozkoszy i wspomnienia o nim pozwalają mi przetrwać czas ciszy, bezwietrznej pustki. Czy moje życie jest trudne? Nie zastanawiałam się chyba nigdy nad tym. Może nie jest typowe, może nie zawsze proste, ale czy aż trudne? Płynę przez nie, starając się omijać wiry, niebezpieczne wodospady, sztormy i burze. Czasami meandruję łagodnie, czasami muszę żeglować pod wiatr. Niemniej jednak płynę. Wciąż naprzód. A jeśli chodzi o marzenia, to kontynuując marynistyczne porównania mogę powiedzieć, że życzyłabym sobie nie zderzyć się nigdy z górą lodową, bo to, jak uczy historia, niechybnie prowadzi do pójścia na dno. Dlatego robię, co mogę, żeby nie zapuszczać się na chłodne wody, trzymam się ciepłych mórz miłości i wiary w to, że będzie dobrze. I że zawsze wróci. I dlatego, chociaż w głębi duszy nienawidzę wody, każdego wieczora wychodzę na brzeg morza. Są ze mną moi codzienni towarzysze: tęsknota, smutek, oczekiwanie, zazdrość, miłość, wiara i zaufanie. Stoję tak, wpatrując się w niebo i wodę stające się jednością. Czuję potęgę, z którą nie da się walczyć, którą trzeba z pokorą zaakceptować. Uzbrojona w niebieską szczoteczkę do zębów i atlas, pochylam głowę z szacunkiem. Robię to każdego wieczora, nie zapominam nigdy o moim rytuale. Jak mogłabym zapomnieć, skoro on tam jest. Tam, za horyzontem.

­ 80 ­


KREATORIUM KAROLINA DYJA, MAŁGORZATA POŁOSKA

DWA SŁOWA O LITERA­ CKICH PRZYJAŹNIACH, SYMPATIACH I ROZCZA­ ROWANIACH

Co z tego, czyli kilka wniosków na koniecSpotkania z literaturą dostarczają różnych wrażeń. Jedną książkę odkładamy po przeczytaniu dziesięciu stron, a inną pochłaniamy w jeden wieczór, nie zwracając uwagi na objętość. O tym, czy książka nam się podoba czy nie, decydują różne czynniki. Osobiście za najważniejszy uważam kreację bohaterów. Utożsamiając się z postacią, zaczynamy wciągać się w fabułę. Opowiadana historia zyskuje na atrakcyjności, jeśli ten, który ją przeżywa, wzbudza naszą sympatię. Z wiekiem upodobania się zmieniają, ale zależność między kreacją bohatera a wrażeniami z lektury istnieje zawsze. Sprawdziłyśmy to, dysku­ tując o postaciach spotkanych w ciągu naszych wieloletnich schadzek z różnego rodzaju literaturą. Kogo kocham, kogo lubię, czyli Małgosia o swoich ulubieńcach Miałam osiem lat, kiedy czytałam po raz pierwszy „Dzieci z Bullerbyn”. Przeżywałam historię Lisy, jej braci i przyjaciół. Kiedy spędzałam wakacje u babci na wsi i całymi dniami biegałam po podwórku, wyobrażałam sobie, że Lisa jest moją koleżanką i bawimy się razem. Wtedy właśnie taka postać mi imponowała, była jak bratnia dusza. Choć jestem już dorosła, nadal zaliczam tę książkę

do swoich ulubionych. Wracam do niej co jakiś czas, myślę też, że będę ją czytała swoim dzieciom. Mając już nieco więcej lat, poznałam serię książek „Au Pair”. Mało ambitna literatura, raczej taka do poduszki, ale nie to jest najważniejsze. Książka opowiada o młodych dziewczynach opiekujących się dziećmi, jednak nie to stanowi motyw przewodni. Na pierwszy plan wysuwają się wspólne imprezy, zawiązujące się w toku akcji przyjaźnie, pierwsze miłości... Moją ulubioną postacią tej serii jest Mara. Czuła się osamotniona w „wielkim świecie”; wydawało jej się, że nowe koleżanki odrzuciły ją ze względu na wygląd. Z zacie­ kawieniem śledziłam, jak pobyt w Hamptons zmienia życie Mary. W końcu zaprzyjaźnia się z nowymi koleżankami, znajduje nawet miłość. Choć nadal jest tą samą, cichą Marą, zyskuje pewność siebie. Właśnie dzięki temu tak chętnie sięgałam po kolejne części z tej serii. Przykład Mary był dla mnie budujący, także ze względu na pewną zbieżność mojego życia z jej losem. Tak jak ona musiałam wiele przejść, żeby zrozumieć pewne rzeczy. Nauczyła mnie, że zawsze trzeba dać z siebie wszystko. Każdy z nas trafia na takie książki, które stają się ważne. Nie pożycza ich znajomym, bo chce zajrzeć do nich w każdej chwili. Ja też takie mam. Traktuję ich bohaterów jak

­ 81 ­


KREATORIUM przyjaciół i „sprawdzam”, co u nich. Historia się nie zmienia, ale lubię ją z nimi przeżywać po raz drugi, trzeci i kolejny. Tego nie kocham, tego nie lubię, ten mnie denerwuje – Karolina o rozczarowaniach Byłoby świetnie, gdybyśmy zawsze mogli się zachwycać. Niestety, świat jest brutalny – ten książkowy również. Obok postaci budujących i ciekawych pojawiają się te mniej interesujące i po prostu szare. Czytając, czasem po prostu się rozczarowuję. Tak było w przypadku głównego bohatera „Intrygantki” autorstwa Ben Pastor. Eliusz Spartianus w pełni zasłużył na miano postaci nieciekawej. W toku lektury nie dowiedziałam się o nim wiele (zapamiętałam tylko to, że pomimo młodego wieku osiwiał). Charakterologicznie też nie wypadł lepiej: brak mu cech, które w jakikolwiek sposób by go wyróżniały. Jedyne, co mogę powiedzieć na pewno to to, że istnieje. W działaniach jest przewidywalny, momentami wręcz nudny. Sprawia wrażenie osoby, która „prześlizguje” się obok wydarzeń, chociaż jako postać główna powinien je w pewnym sensie kreować, a przynajmniej zaznaczać swoją obecność. Nie robi tego, co pozostawia wrażenie, że został przez autorkę stworzony „byle jak” – jego prezentacja zaczyna wyglądać jak portret akwarelowy. Tak rozmyty, niewyraźny charakter szkodzi powieści jako całości. Historia Eliusza traci na uroku. Skoro on sam jest chyba znudzony tym, co się dzieje, to dlaczego czytelnicy mają się emocjonować i zachwycać?

Kolejna postać, o której chcę powiedzieć, została wykreowana precyzyjnie – wzbudziła jednak u mnie irytację. Mowa o Zygmuncie Korczyńskim, bohaterze „Nad Niemnem”. Nie lubię stereotypów (znam kilku jedynaków, którzy nie są egoistami), ale „Zygmuś” to typowy przykład dziecka skrzywdzonego w procesie wychowawczym. Matka, chcąc wynagrodzić mu brak ojca, inwestuje w niego wszystko, co tylko może. Odkryty przez jednego z nauczycieli – zawsze ciekawiła mnie kwestia, czy belfer chciał się „podlizać” pani Andrzejowej czy młody Korczyński faktycznie wykazywał jakieś zdolności – talent malarski sprawia, że kółko w pewien sposób się zamyka, bo do zaspokajania wszelkich zachcianek dochodzi ambicja, żeby syn powstańca styczniowego został kimś wielkim, dokonał czegoś przełomowego. Kiedy poznajemy dorosłego Zygmunta, okazuje się, że w jego przypadku nastąpił przerost formy nad treścią. Młody mężczyzna odczuwa znużenie, czuje twórcze wypalenie (co jest zastanawiające, bo warunków do pracy niejeden artysta mógłby mu zazdrościć). Ciekawe, że taki stan rzeczy przypisuje otoczeniu. W jego refleksjach nad światem wyczuwa się wręcz oburzenie, bo nikt mu nie zapewnia tego, czego potrzebuje artysta, nikt nie docenia jego geniuszu... Najbardziej irytujący jest w tym wszystkim brak jakiegokolwiek zastanowienia nad sobą; w końcu Korczyński nie zamierza kwestionować własnej wspa­ niałości. Jego egoizm może przerażać, bo Zygmunt nie liczy się z nikim i niczym – nawet miłość żony, która nie widzi poza

­ 82 ­


KREATORIUM nim świata, niewiele go obchodzi. W gruncie rzeczy jest nieszczęśliwym człowiekiem – szybko się nudzi, nawet tym, co najpiękniejsze – ale jego podejście do wielu spraw nie pozwalało mi na nawet odrobinę współczucia. Byłam ciekawa, jak potoczyły się dalsze losy malarza, ale jego charakter wzbudzał mój niesmak. Nawet pani Emilia i jej permanentny „globus” nie drażnił mnie tak bardzo, jak ogólna kreacja młodego Korczyńskiego. Co z tego, czyli kilka wniosków na koniec Książki i ich bohaterowie powinny być naszymi przyjaciółmi. Jeśli w

czasie czytania chociaż raz zakrzykniemy „Hej, to zupełnie tak, jak u mnie” – jest dobrze. Czytajmy więc dużo i często, nie zniechęcajmy się nawet wtedy, kiedy na początku historia niezbyt się nam podoba. Czasem trzeba dać akcji i opisywanej postaci szansę na rozwinięcie się. To, że niektóre z nich nie wykorzystają naszego „kredytu zaufania” to ryzyko wliczone w cenę. Warto jednak przeżyć podczas lektury gamę emocji, zarówno pozytywnych jak i negatywnych. W końcu czym jest literatura, która nie budzi w czytelniku żadnych odczuć?

­ 83 ­


KREATORIUM MAGDALENA MICHALSKA

JĘZYKOWY OBRAZ ŚWIATA

,,Język na poglądy – a poglądy na język wydają się mieć wpływ...''

J.G. Hamann Czy zastanawialiście się kiedyś jak język, którego używamy wpływa na naszą kulturę? A może odwrotnie: jak kultura wpływa na naszą mowę? Językoznawcy od dawna próbują dostrzec przejawy różnic kulturowych właśnie w niej. W końcu to mowa jest odzwie­ rciedleniem człowieka i czasów, w których żył. Język ewoluuje wraz ze zmianami ludzkości, dlatego przyglądając się jego strukturom możemy dowiedzieć się wiele rzeczy na temat danej kultury, pewnych cech jakiegoś narodu czy historii widocznej w pozostałościach językowych. Obserwując język przepro­ wadzamy pewne śledztwo. Można porównywać w ten sposób naszą kulturę z innymi, biorąc pod uwagę różnice między nimi panujące. Po porównaniach tych możemy pytać dalej : Dlaczego takie różnice się wyodrębniają? O czym to świadczy? Jakie wnioski można wysnuć na ich podstawie? Mowa to niesamowicie głęboki i inspirujący temat. W tym drobnym artykule prawdopodobnie tylko leciutko go ,,liznę''. Reszta jest już kwestią waszych poszukiwań... Języku, powiedz przecie... Badając nasz ,,językowy obraz świata'' możemy zauważyć wiele ciekawych zależności. Przyj­ rzyjmy się choćby pojęciom barw. Czy we wszystkich kulturach przyjęły się tak różnorodne

określenia kolorów jak np. w języku polskim? Niektóre plemiona afrykańskie nie używają określeń dotyczących całej gamy odcieni. Do nazywania kolorów używają one dwóch określników – jasny i ciemny. Dlaczego tak mało? Widocznie więcej nie jest im potrzebne. Z kolei w wielu językach jest wręcz przeciwnie. W łacinie rozróźnia się dwa rodzaje czerni – czerń oraz określenie czerni tzw. ,,połyskliwej''. Eskimosi natomiast w swoim języku mogą pochwalić się kilkunastoma nazwami odcieni bieli. Cóż, trudno się dziwić. Tam, gdzie wszędzie występują tylko połacie śniegu, każda biel będzie wydawać się ,,inna''. Niektórzy być może dość sarkastycznie powiedzą, że w tym wypadku kobiety również mają swój język. No bo jak odróżnić łososiowy od morelowego? Na to także jest już naukowa odpowiedź, choć trzeba przyznać, dość hipotetyczna i naciągana. W prehistorii, w czasie, gdy meźczyżni z zaw­ zięciem polowali na mamuty, kobiety oprócz zajmowania się swoimi codziennymi obowiązkami chodziły zbierać zioła, rośliny itp. W tym wypadku od jednego koloru kwiatka mogło zależeć życie. Kolory to jednak nie jedyna rzecz, którą można w języku zaob­ serwować. Wspomniani przeze mnie wcześniej Eskimosi oprócz wielu określeń bieli mają również wiele nazw rodzajów śniegu. Włosi natomiast, nietrudno się tego domyślić, wiele nazw wybrzeży. Jak jest w innych kulturach? Nie wiem, ale pewne

­ 84 ­


KREATORIUM jest, że ucząc się języków warto porównywać, badać. Dlaczego Anglicy o wszystko się proszą? Zawsze, ucząc się gramatyki angielskiej, nurtowało mnie to pytanie. My, Polacy nigdy nie mieliśmy tego ,,problemu''. Weźmy więc sytuację przy śniadaniu, w której rozmówca chce, aby podano mu mleko. Anglik powie zazwyczaj ,,Can you pass the milk?'' (Czy możesz podać mleko) lub jeszcze stosowniej ,, Can you pass the milk, please?''. Polak natomiast zamiać prosić stwierdzi zwy­ czajnie ,,Podaj mleko'', co wcale nie jest przez nas uznawane za niegrzeczne. Owszem, niektórzy powiedzą, że przecież nie wszędzie tak jest, że przecież nam też zdarzy się powiedzieć coś godnego angielskiej ety­ kiety... Ale rozpatrujemy tu tzw. przeciętnych Polaków. Co cie­ kawe ,Rosjanin w takiej samej sytuacji powiedziałby raczej ,,Dajte mnie małako'' albo ,,Dajte mnie pażałsta małako''. I chociaż tłumaczy się to jako prośbę, skojarzenie ze słowem ,,daj'' nasuwa się samo. *Agnieszka Krzemińska – autorka podobnego artykułu w ,,Polityce'', odpowiadając sobie zapewne na pytanie ­ Jakie ma to przełożenie kulturowe? ­ cytuje dr. Zinkina. ­ Polacy wychodzą z założenia, że w rodzinie wykonanie pewnych czynności przez jej członków jest oczywiste. Tego poczucia wspólnotowości nie ma w angie­ lskich domach, gdzie większe znaczenie ma poczucie auto­ nomii. Autorka tłumaczy dalej, że użycie przez Anglików pytajnika pozostawia odbiorcy wybór –

może on odmówić. Na podstawie przytoczonych przez siebie badań twierdzi ,,podczas, gdy w kulturze aglosaskiej niezależność jest ważniejsza , w kulturze polskiej przekładamy większą wagę do bliskości i solidarności, w imię których gotowi jesteśmy do poś­ więceń i wykonywania nawet tych czynności, na które nie mamy ochoty.'' ,, Kwasy przy mleku'' ­ ,,Polityka'' nr. 25 Idiomy i kalki językowe... ... czyli ulubione narzędzia tłumaczy, będące kolejnym odzwierciedleniem używających ich ludzi. O ile idiomy są świetną opcją zrozumienia przeciętnych użyt­ kowników języka (mowy potocznej trudno nauczyć się z podręcznika), o tyle kalki językowe są często rażącymi błędami, mówiącymi jednak sporo na temat danego kraju, języka. Co rozumiemy przez pojęcie kalki językowej? Słownik języka polskiego określa to tak: ,, wyraz lub wyrażenie stanowiące dosłowne tłumaczenie i kopię obcego wzoru''. Słynną wręcz polską kalką językową, a zarazem ogromnym błędem jest wyrażenie ,, z wielkiej litery''. Jak wiadomo poprawna wersja to ,,wielką literą''. Kalka ta została przeniesiona z języka rosyjskiego, a dokładniej z rosyj­ skiego wyrażenia ,, z bolszoj bukwy''. Dlaczego coś takiego przyjęło się w Polsce? I w tym momencie na przykładzie naszego kraju możemy poznać historię i kulturę ukryte w niepozornym języku. Wersja ta weszła do naszej mowy prawdo­ podobnie w czasie zaborów – jak wiadomo we wszystkich nich

­ 85 ­


KREATORIUM udział brała Rosja. Kolejną kalką jest ulubione słowo ,,fajny'', odmieniane ostatnimi czasy przez każdy przypadek. ,,Fajny'' jest przeniesieniem z angielskiego słówka ,,fine''. Z angielskiego mamy też nagminne ,, witam'' nawet, gdy jako pierwsi rozpoczynamy korespondencję (a to błąd), co jest wierną kopią ,,welcome''. O czym może to świadczyć? Prawdopodobnie o dużym wpływie kultury amerykańskiej. Oczywiście nie jest dla nikogo nowością, mimo to dobrze jest ,,poodkrywać'' coś samemu. ,,Każdy naród ma własny rezerwuar myśli, które stały się znakami, tym rezerwuarem jest jego język...'' J.G. Herda Na zakończenie spytam się, czy zastanawialiście się kiedyś nad tak błahą sprawą, jaką jest sposób szczekania psa po ,,polsku'' i po ,,angielsku''?

Angielskie ,,woof, woof''' czy może raczej polskie ,,hau hau''? Dlaczego to się ma w ogóle różnić, skoro pies szczeka zawsze tak samo? Mogę wysnuć sobie tezę zgodnie z powyższym cytatem : to kwestia tylko i wyłącznie wyodrębnienia się. Tak samo odrębne jest ,,Ojcze Nasz'' w wydaniu eskimoskim. Poznałam kiedyś taką anegdotkę (oglądając bodajże Cejrowskiego) jak to chrześcijanie uczyli Eskimosów modlitwy. Doszli do ,, i chleba naszego, powszedniego...'', gdy gospodarze spytali, cóż to takiego jest ten chleb. Od tej pory oficjalne ,,Ojcze Nasz'' w wersji eskimoskiej brzmi ,, i ryb naszych poprzednich''. Czym jest zatem językowy obraz świata? Jest wszystkim tym, co język o świecie może powiedzieć.

­ 86 ­


KREATORIUM MAGDALENA MICHALSKA

BŁĘDY GENIUSZY – NIE TYLKO LITERACKICH

,,Najlepszy prezent dla począ­ tkującego pisarza? Kosz na śmieci.”

Całkiem sporo mówi się w internecie o tym, jak poprawić swój warsztat pisarski czy podszkolić inne umiejętności. Jednak zupełnie zapomina się o pozostałych aspektach, tj. przygotowaniu psychologicznym i merytorycznym samego twórcy. Nawet największy talent może zginąć pod naporem strachu, zwątpienia we własne siły lub przez brak wsparcia. Oczywiste jest, że takich rad może udzielić każdy (nie musi być nawet artystą). To sprawy na tyle małe, że często pozostają niezauważalne i niewspomniane. Chodzi o spojrzenie na nas samych, nasz charakter i to jak widzimy się w roli twórcy. Ważne jest rozmawianie o problemach związanych z tworzeniem i naszym wyobrażeniu o sztuce. Podstawowe błędy potencjalnych talentów nie wynikają bowiem z ich warsztatu, ale z postawy, jaką przyjmują. Nie zniosę żadnej poprawki! Osobników identyfikujących się z tym stwierdzeniem (lub zga­ dzającym się z nim pod­ świadomie) można spotkać wszędzie. Najczęściej jest to jeden z pierwszych etapów na artystycznej drodze, który po części przeżywa każdy. W większości przypadków wystarczy delikatne „sprowa­ dzenie na ziemię”, aby dany człowiek starał zmienić się swoje

myślenie. Niestety bywają również tacy, którym i to nie jest w stanie pomóc. Dla nich furtka pozostanie zamknięta. Jeśli mogę sobie to tak subiektywnie sklasyfikować, w tej podgrupie wymieniłabym dwa zachowania: Podtyp pierwszy: wszystko albo nic. Człowiek taki, myśląc o swoich pracach, zawsze używa skrajnych ocen. Coś jest albo wyłącznie świetne, powalające, genialne, albo beznadziejne, do niczego, grafomańskie. Po jednym negatywnym komentarzu osobnik taki stwierdza, że ,,praca jest zła, zatem idzie do kosza''. Skoro też praca idzie do kosza, nie wyciąga z niej błędów, nie analizuje, nie poprawia. Kiedy coś jest w jego mniemaniu ,,złe'', nadaje się tylko i wyłącznie do wyrzucenia. Pół biedy, jeśli nawet po paru takich razach ten ktoś próbuje dalej. Gorzej, gdy po kilku słowach krytyki osoba, która jest w stanie jeszcze pisać w sposób dobry lub bardzo dobry, poddaje się i stwierdza, że ,,to nie dla niej'' lub ,,że się do tego nie nadaje''. Wszystko to przez błędne przeko­ nanie, że geniusze wychodzą spod ziemi, a talent, ot, jest lub po prostu go nie ma. Koniec, kropka. Ja, tak stawiając tę sprawę, po poprawkach jakie zostaną naniesione na ten artykuł, nic bym już w życiu nie napisała.

­ 87 ­


KREATORIUM Podtyp drugi: Jak śmiesz powie­ dzieć coś złego o mojej pracy! O ile podtyp pierwszy nie denerwuje i w zasadzie nic złego (poza szkodą dla samego siebie) nie można mu zarzucić, o tyle podtyp drugi irytuje, często awanturuje się, bądź mocno akcentuje swoje poczucie niezadowolenia z krytyki. Efekt jest taki, że komentatorzy omijają jego prace szerokim łukiem lub nie traktują ich poważnie. Najczęściej jest to spotykane w poezji. W prozie trudno polemizować z tym, że przecinek czy kropka stoi na złym miejscu. Reszta też jest już tylko kwestią jasnej argumentacji. Gorzej jest w poezji, gdzie licentia poetica sprawia, że autor zawsze ma rację. Artysto! Złe przyjmowanie krytyki jest jednym z największych błędów popełnianych na początku. Niestety, wiele osób traktuje to jako atak. Pamiętaj, że chociaż przy pisaniu emocje są bardzo ważne, to przy czytaniu ocen innych i obiektywnym spojrzeniu na pracę są całkowicie niewskazane. Nigdy nie odbieraj przekazanych uwag jako agresywnej krytyki własnej osoby, lecz tylko i wyłącznie tekstu literackiego, który został przez Ciebie napisany. Staraj się również patrzeć na skończone dzieło jak na obcy tekst, który sam mógłbyś ocenić. Pomyśl, co powiedziałbyś o nim jako obiektywny czytelnik. Spróbuj czytać innych i krytykować samemu. W ten sposób przyzwy­ czaisz się do komentarzy czytel­ ników. Z drugiej zaś strony nigdy nie

chowaj się po szufladach ze względu na strach przed oceną. W ten sposób już zawsze będziesz stał w miejscu. Pozwalając czytać siebie innym określasz się jako osoba, która pisze i stara się to rozwijać. Nigdy nie pozostawiaj swojej twórczości samej sobie. Wbrew pozorom jest wiele miejsc, w których za darmo można spróbować swoich sił. Fora literackie, portale kulturalne, kąciki/kluby dyskusyjne to tylko niektóre pozycje, jakie warto odwiedzić na swojej drodze. Słomiany zapał Bywa też jakoś tak, że jest tysiąc pomysłów na minutę, z warsztatem nie ma aż tak rażących problemów tylko jakoś... trudno jest zabrać się do pracy. A to początek nie taki, a to się nie chce, a to nie wiadomo jak. Gorzej jak te pomysły zagubią się w trakcie szukania weny i już nigdy nie napiszemy tego, co chcieliśmy i jak chcieliśmy. W końcu wychodzi na to, że jesteśmy artystami tylko we własnym postrzeganiu, bo jakoś nic godnego jeszcze nie napisaliśmy, a to, co istnieje, jest tylko w naszych głowach. Takie coś często bierze się ze zbyt wygórowanych oczekiwań. Wszystko musi być idealne i początek i koniec. A najlepiej tak od razu i bez wysiłku. Popadamy zatem w pułapkę perfekcjonizmu, nic przy tym nie zyskując. Artysto! Musisz zadać sobie pytania: Co może dać ci sztuka i czego od niej oczekujesz? Czy jest tylko drugo­ rzędnym elementem Ciebie samego? Czy może oczekujesz czegoś więcej, że będziesz

­ 88 ­


KREATORIUM jednym z lepszych? Myślę, że nie wolno nigdy w ten sposób stawiać sprawy, nawet jeżeli jesteśmy już profesjonalistami w swojej dziedzinie. Licząc na zbyt wiele, przytłaczasz się własną wizją. Jednak należy pamiętać, że poprzeczka ustawiona zbyt nisko też jest złym wyborem. Tak sobie wywnioskowałam, że problemy z przelaniem pomysłów na papier, biorą się ze zbyt wygórowanych oczekiwań. Przestań myśleć, jak zrobić, aby było dobrze. Możesz zacząć jak dziecko ­ możesz zacząć źle, możesz zacząć od środka, od końca i... zmieniać, zmieniać, zmieniać. Słowo jest na tyle plastyczną formą, że można dać się mu ponieść. Problem jest, gdy to pierwsze zdanie musi być najlepsze, perfekcyjne. Nie myśl o tym w ten sposób. Usiądź, weź kubek gorącej herbaty, paczkę batonów czy cokolwiek lubisz i po prostu pisz! Przecież tak łatwo jest wszystko zmienić. Odkryłem, że nie jestem tak dobry, jak myślałem... Może nie tak dosłownie sformułowaną, ale podobną myśl przeczytałam gdzieś w poradnikach Andrzeja Pilipiuka. Mając około siedemnaście lat, myślał, że musi być dobry skoro jako jeden z nielicznych w licealnej klasie czytał książki i jeszcze do tego cokolwiek pisał. Zmienił otoczenie, tak jak to często się robi, i okazało się, że wcale nie jest tak dobry jak mu się

wydawało. Okazało się, że jest jednym z wielu, że jest przeciętny. Czasem się spotyka takie głosy wśród młodych np. poetów, że ,,skoro babcia mówiła, że ja tak dobrze piszę, to tak musi być''. Bardzo trudno jest wtedy wytłu­ maczyć komuś, że to jednak jeszcze nie ten poziom, choć i owszem mógł być niezły, ale tylko w porównaniu do pozostałych wnuczków. Artysto! Pamiętaj, aby jak najbardziej poszerzać swoje horyzonty. Staraj się jak najwięcej czytać (nie tylko literatury, która cię interesuje), porównywać, analizować. Wtedy powyższy przykład nigdy nie będzie Cię dotyczył, a Ty skierujesz się na drogę rozwoju. Super, jeśli całe swoje życie poświęcasz twórczości, czasem jednak stan ten może w dłuższej perspektywie pozbawić ochoty do pracy. Jeśli jednak będziesz chciał odpocząć od jakiegoś gatunku, spróbuj innych. Tak naprawdę jest jeszcze wiele problemów dotyczących pracy twórcy. Trudno jednak omawiać je ogólnikowo w chwili, gdy dotyczą one osób indywidualnych – samych autorów. Najważniejsze jest to, aby zwracać również uwagę na samego twórcę: jego rozwój, sposób w jaki pracuje, cele jakie sobie stawia oraz problemy jakich może doświadczać. Są to sprawy wręcz banalne, lecz rady te powinniśmy mieć na uwadze. Trzeba patrzeć na każdego, jak na osobę, w której może drzemać potencjał. Mam nadzieję, że wszystkim nam nie zabraknie chęci do pisania...

­ 89 ­


POEZJA JAROSŁAW JABRZEMSKI

AUTOPORTRET Z AWIATORKĄ latanie jest przynętą do łowienia piękna * gdyby twój ojciec nie przestał pić zresztą bez reszty bezpiecznie latałabyś ze strzelbą na szczury w zadartej sukience na wysokości płotu zbierała ćmy i ropuchy do kolekcji szkieletów zwierzęcych jestem popłuczyną dziewczyno pochodną ojcowskiej abstynencji i nikim więcej wyznam zatem w podziękowaniu tacie przyjąłbym imię eugene uroczyście a ty byś pisała do mnie listy sentymentalne wiersze miłosne i nigdy bym ci się nie przyśnił charlesem lindberghiem moja lady lindy dałbym się zranić na froncie żebyś mnie pielęgnowała dwanaście godzin dziennie w wojskowym szpitalu w toronto razem z siostrą albo i oddzielnie muriel za dnia a ty nocą aż do powtórnych narodzin załatwiłabyś mi pracę w liniach lotniczych później poszła na spacer z prezydentową eleanor roosevelt po kolacji poleciałybyście condorem pięknie wystrojone a ja przed lustrem przymierzałbym pilotkę i siebie do niej strojąc miny słodkie

­ 90 ­


POEZJA jedwabny fular płaszcz skórzany but wysoko zawiązany bryczesy kombinezon kask głośny plusk i cichy trzask nie nazwę cię workiem kartofli i będę latarnią radiową a jeśli do lotu zaprosisz poniosę spadochron za tobą *the lure of flying is the lure of beauty Amelia Earhart

­ 91 ­


POEZJA PIOTR KNASIECKI

SPĘDZAMY RAZEM NOCE Spędzamy razem noce Choć zabrzmi to dziwnie I że pod wspólnym kocem Myślałby naiwnie Kto wyjąłby te słowa Z szerszego kontekstu Nie wiedząc, że rozmowa Nie daje pretekstu Do tego by w ramionach Karmić głodne ciało By zanim z głodu skona Z miłości konało

MACIEKBUK

FAŁSZOKRACJA Fałszokracja Demos kratos, posterus incerta. U steru stada ich promes pętla. Dorobek publiczny, wspólnie więc idźmy w te wizje szyte grubymi nićmi.

­ 92 ­


POEZJA HONORATA NOWACKA

ŚPIEWAĆ KAŻDY MOŻE...

…podobno, tylko co to ma, u diabła, do pisania wierszy? Ano to właśnie, że każdy może, „szczególnie jak co wzruszy”. To też pasuje. Właśnie. Jak się człowiek wzruszy, to lubi jakiś wierszyk napisać, a w afekcie… na ogół liczy na niższy wyrok. Tylko, że jak już się pokaże utwór szerszemu gronu, to niewiele z tego liczenia wynika. Nie opłaca się jednak od razu rzucać i pisania, i się... Tak to już bywa, że teksty pisane na szybko, często pod wpływem emocji czy silnego wrażenia, wyglądają jak przypadkowy zlepek słów. Nie musi tak być. Wystarczy włożyć w wierszowanie trochę zabawy. Czasem człowiek musi, ale może (prawie) zawsze, więc dlaczego by nie? Nie można nauczyć się bycia poetą. Można za to nauczyć się nieźle pisać i czerpać z tego radość ­ dlatego proponuję Wam małą zabawę. Nie proponuję Wam definiowania poezji, pouczania, jaka powinna być, a jaka nie może – do tego dojdziecie sami (można w parach albo grupowo, razem raźniej!). Każdy ma jakieś wyobrażenie o tym jak powinno się pisać wiersze. Nieraz natknęliście się na uwagi w rodzaju „jak najmniej słów”, „muszą być rymy”, „nie może być rymów”, „za długie/za krótkie wersy” i tym podobne. Na początek… zapomnijcie o nich. Wybijcie sobie też z głowy, że wiersze muszą poruszać (po)ważny temat: miłości (najlepiej nieszczęśliwej), smutku, śmierci… W ramach zabawy można tworzyć nawet wiersze o żabach czy filiżankach. Wszelkie eksperymenty dozwolone. Z tym, że trzeba określić cel.

Przenosząc kolejne słowo do następnej linii, szyk zmieniając czy stawiając, przecinek tutaj – a nie tam chcemy osiągnąć jakiś efekt, wymusić taki, a nie inny sposób czytania, rozumienia. Jeśli poukładamy słowa bez sensu to... to bez sensu. Czytać się nie da. Większość z was zresztą to rozumie. Schody zaczynają się wtedy, kiedy sami zabieramy się za pisanie. Na szczęście praktyka czyni mistrza. Mimo tego nie należy zapominać o teorii (uwielbiam mentorski ton, ale specjalnie dla was postaram się nie przynudzać za bardzo). Przyjrzyjmy się dowolnemu tekstowi ­ chociażby instrukcji obsługi czy przepisowi z książki kucharskiej. Spójrzmy, co się na niego składa. Brawo! Wyrazy, kropki, myślniki, przecinki i inne znaki interpunkcyjne. W mowie znaki te wyznaczają intonację, akcent, pauzę (i wiele innych, ale na razie nie ma potrzeby się wgłębiać ­ są podręczniki, książki i rozprawy o wersyfikacji, traktujące rzecz czysto akademicko, można się sporo dowiedzieć i być może też zainspirować ­ zainteresowanym polecam pana Furmanika). Na co dzień posługujemy się tymi środkami intuicyjnie, zgodnie z tym, co wpojono nam, gdy uczono nas mowy, a właściwie gdy „chłonęliśmy” tę mowę (bo chyba mało kto świadomie kształci sposób mówienia dziecka, w sumie szkoda) i nie mamy większych problemów z ich stosowaniem – rzadko się zastanawiamy, gdzie „dać pauzę”, jakiej użyć intonacji, przeważnie bez większych problemów tworzymy zrozumiały (mniej lub bardziej) komunikat. Rzecz zaczyna wyglądać zupełnie

­ 93 ­


POEZJA inaczej, gdy chcemy użyć innej formy. Tworząc tekst/obraz/rzeźbę nadajemy jakiś komunikat, czy tego chcemy, czy nie. Jasne, nikt nie musi wiedzieć o istnieniu tego czy owego dzieła, niemniej stanowi ono nadal komunikat, który ktoś może odczytać (nawet twórca później staje się własnym odbiorcą), chyba, że ulegnie zniszczeniu. Załóżmy jednak, że kierujemy dzieło do (nie)określonych odbiorców. Teoretycznie sformułowanie zrozu­ miałego przekazu nie powinno być trudne (w końcu żyjemy w tym samym kręgu kulturowym), a jednak bywamy mocno zaskoczeni, gdy dowiadujemy się, o czym są nasze teksty. To dobrze, jeśli wiersz jest wieloznaczny – w końcu to nie instrukcja obsługi. Jednak autor kształtuje jakiś przekaz, stara się do czytelnika przemówić, tymczasem on odczytuje go zupełnie inaczej. Opcjonalnie nie odczytuje w ogóle. Dlatego musimy powiedzieć sobie o konieczności świadomego kształto­ wania komunikatu (tak, tak, automatyzm też zostawimy sobie na później). Brzmi „ciężko”, ale z grubsza ogranicza się właściwie do „przeczytaj, co napisałeś/aś, i zastanów się, czy aby na pewno o to ci chodziło”. Przy czym trzeba zwrócić uwagę na poszczególne elementy komunikatu. W przypadku wiersza jednym z nich, powiedziałabym nawet, kluczowym, jest wersyfikacja. To pierwsza cecha, dzięki której rozróżniamy wiersze od prozy, chociaż nie w każdym przypadku to słuszna podstawa, właściwie w żadnym, ale o tym też kiedy indziej. Każdy intuicyjnie wie, że ukształtowanie tekstu nie jest bez znaczenia, niestety często na tym się wiedza kończy. Skutkuje to na przykład popularną wśród niektórych poetów­amatorów zasadą „każde­

słowo­w osobnym­wersie­ewentu­ alnie­dwa”,, co nie zawsze jest dobrym pomysłem na wiersz. Zdarza się, że Wasze teksty są poszatkowane w sposób, jakiego nie powstydziłby się Leatherface. Nieodpowiednia wersyfikacja może zarżnąć nawet genialny (w zamyśle) tekst. Dlaczego? Podział na wersy powoduje, że tekst poetycki czyta się inaczej niż prozę; burzy się sens zdania, ujawniają nowe znaczenia wynikające ze spięć słownych. Ten podział decyduje o rytmie tekstu, jest swego rodzaju (no właśnie) „instrukcją czytania”. Tak, wiadomo, jak to u nas jest z czytaniem instrukcji, ale w tym wypadku zła instrukcja = zły wiersz, więc o samodzielnym „rozkminianiu” ze strony czytelnika nie ma mowy. Niektórzy w błogiej nieświadomości próbują, a wtedy ­ co kto wykombinuje, to jego. Z czasem wykształciły się różne systemy wersyfikacyjne. Z całą pewnością każdy uważał na lekcjach polskiego. więc znacie pojęcia systemów numerycznych i nienu­ merycznych. Gatunki także nie są zapewne wam obce, odpuśćmy więc sobie przytaczanie definicji. Zwrócę uwagę tylko na najważniejsze rzeczy. Chyba nikt nie wątpi w muzyczne korzenie liryki; ja w każdym razie jestem przekonana, że pierwsze utwory poetyckie były przeznaczone do śpiewania lub recytacji przy akompaniamencie instrumentów. Co najmniej jeden taki utwór znacie wszyscy, co by daleko nie szukać – Bogurodzica (chyba nie muszę przytaczać?). Każdy zapewne miał okazję go przeczytać (jeśli trafił na wyjątkowo entuzjastycznego peda­ goga – nawet wyśpiewać). Zapomnijmy na chwilę o mogącym śmieszyć języku (oraz dziwnych skojarzeniach, które co poniektórzy miewają) i przyjrzyjmy się układowi

­ 94 ­


POEZJA tekstu. Poloniści zapewne kazali liczyć sylaby w wersach (niekiedy staje się to nieodłącznym elementem lekcji poświęconej poezji) i wyszło, że ich ilość nie jest równa, choć zbliżona. Mimo to przy recytacji tekst „się śpiewa”. Z czego to wynika? Nie trzeba być językoznawcą, żeby zauważyć „zdaniowość” tekstu – wersy tworzą zdania lub ich rozwinięte człony – oraz to, że w kolejnych wersach tzw. linie intonacyjne w kolejnych wersach są podobne. Kto z was zwraca uwagę na intonację przy czytaniu? Późniejsze pieśni czyta się zupełnie inaczej i nie jest to sprawka tylko języka. Co nam to daje? Weźmy teraz którąś z pieśni, choćby Kochanowskiego. Sylabizm, stały układ rymów i liczba wersów w strofie – to wszystko składa się na renesansową regu­ larność, spokój, niektórzy powiedzą – brak emocji. Bogurodzica wypada w tym zestawieniu bardziej emocjo­ nalnie, żarliwie. Przy czym nie posądzam nikogo (z wyjątkiem znawców literatury i koneserów) o przeżywanie czegokolwiek przy czytaniu Bogurodzicy… Czas i język robią swoje. Przenieśmy się w epokę bliższą nam. „Moja mała droga Lou kocham cię Moja droga mała gwiazdo pulsująca kocham cię Ciało rozkosznie giętkie kocham cię Wargi nabrzmiałe od częstych dotknięć kocham was Spadku ramion wspaniale czysty kocham cię Nosie szlachetnie skrojony kocham cię Chodzie falisty i taneczny kocham cię O mała Lou kocham cię kocham cię kocham cię” To fragmenty poematu Apollinairego (nie powinno być problemu z dotarciem do całości). Ot, nic nadzwyczajnego – jakieś wyliczenia,

powtórzenie na końcach wersów. Żadnych rymów, żadnej metryczności, a jednak widzimy pewną konsekwencję, która nadaje tekstowi swoisty rytm, ton. Każdy wers zbudowany według tego samego schematu: opis/porównanie + powtórzenie w klauzuli „kocham cię”. Czyni to z wiersza litanię do ciała, uświęca zachwyt. Można przenieść wszystkie „kocham cię” do osobnych wersów (albo w ogóle wyrzucić). Można? Można. Słowa te same? Te same. A wiersz ten sam? No właśnie. Zauważcie, że dzięki zamknięciu każdego zdania w jednym wersie czyta się płynnie, tekst nie „rwie się”. Długość i układ wersów wpływa na ekspresyjność i nastrój. Zauważcie, że lekkie, wesołe teksty są na ogół krótkie, takie też mają wersy. Tutaj można się jeszcze chwilę zatrzymać. Znaki interpunkcyjne wyznaczają pauzy i dyktują intonację w utworze. Znaczy – też decydują o ekspresji. Co więc się dzieje, kiedy interpunkcji nie ma? Albo, lepsze pytanie – czemu właściwie służy „bezinter­ punkcyjność”? Skąd to zjawisko się wzięło? Historia jest w sumie zabawna. Podobno Apollinaire pokłócił się z wydawcą o interpunkcję w jednym z tomików (jako jeden z czołowych awangardystów z pewnością używał jej nietypowo) i zdenerwowany postanowił zwy­ czajnie ją usunąć. I tak to się zaczęło… Można tutaj wzruszyć ramionami i stwierdzić „o czym my właściwie mówimy”, ale – brak interpunkcji nie jest ot, tak sobie. Wprowadza swego rodzaju chaos; nie wiadomo, gdzie zdanie się kończy, a gdzie zaczyna. Części tekstu wiążą się zarówno z poprzednimi, jak i następnymi, co jeszcze bardziej komplikuje warstwę znaczeniową.

­ 95 ­


POEZJA Wiersz bez interpunkcji nie jest „łatwiejszy”. Przeciwnie – trzeba podwójnie uważać na słowa i to, jak je względem siebie rozmieścimy. Przyjrzyjmy się sonetom. Czysty formalizm, ściśle określona forma, łącznie z narzuconym układem rymów i podziałem materiału na opis i refleksję. Czternaście wersów robótek słownych i wymuszonego układu wyrazów. Bez wątpienia świadczy to o kunszcie piszącego, ale czy coś więcej? Można się sprzeczać. Jedni uznają to za formalistyczną nudę i niepotrzebne utrudnianie sobie życia, inni będą zdania, że taki układ wspaniale nadaje się do poetyckich refleksji. Ciekawe spostrzeżenie co do sonetu zrobił pan Przyboś w swoich Zapiskach bez daty (polecam zresztą całość): „Dziś stwierdzam, że jest to forma ze względu na rozmiar ­ doskonale utrafiona. W czternastu wierszach mieści się w sam raz, ani za ciasno, ani za luźnie ­ liryczny spazm chwili. Ten rozmiar akurat wystarcza, żeby rozwinęło się do pełni wzruszenie liryczne, wywołane przez słowo. Może tych czternaście linijek, tych mniej więcej zawsze tyle samo słów ­ potrzebnych jest ­ tyle, a nie mniej i nie więcej ­ by wprawić w przyspieszony rytm oddech i serce. Może sonet odpowiada w jakiś sposób prawom fizjologicznego pobudzania uczuć? (Spostrzegłem, że większość moich liryk ma rozmiar mniej więcej sonetu.)” A może da się coś takiego zaobserwować w przypadku innych tekstów numerycznych? Jak to jest z rymami? Jasne, można rymować dla samego rymowania, czemu nie. Przecież dużo osób tak robi. Można też po to, żeby było ładnie (co nie zawsze daje zamierzony efekt, a często skutkuje nonsensem). Można też użyć rymów

w konkretnym celu. „Oczy twe nie są oczy, ale słońca jaśnie Świecące, w których blasku każdy rozum gaśnie; Usta twe nie są usta, lecz koral rumiany, Których farbą każdy zmysł zostaje związany; Piersi twe nie są piersi, lecz z nieba surowy Kształt, który wolą naszę zabiera w okowy; Tak oczy, piersi, usta, rozum, zmysł i wolą, Blaskiem, farbą i kształtem ćmią, wiążą, niewolą.” Rymy tutaj nie występują tu bez przyczyny. Poza „zdobieniem” tekstu wiążą wersy powiązane znaczeniowo. Morsztyn dodatkowo podkreśla to interpunkcją. W przywoływanej już Bogurodzicy podkreślały brzmieniowe walory tekstu. Tak nielubiana i tępiona „często­ chowa” także bywa przydatna. Rymy gramatyczne są przewidywalne, ciężko tutaj jakoś zaskoczyć czytelnika, wydają się wytarte i nudne, ale! ­ wady, jak zapewne wiecie, w niektórych sytuacjach bywają zaletami. Ta przewidywalność sprawia, że czytelnik skupia się na sytuacji – ozdobniki nie odwracają jego uwagi od tego, co chcemy przedstawić, obraz nie traci ciągłości. Kiedy pieśń zeszła z ust na papier, poza brzmieniem ważny stał się też układ tekstu. Z czasem doprowadziło to do powstania najrozmaitszych sposobów zabawy tekstem, począ­ wszy od akro­, tele­ i mezostychów, znanych już w starożytności, do rozpowszechnionych przez Apolli­ nairego kaligramów, będących już właściwie bardziej obrazami niż tekstami. Powszechnie te formy są uważane raczej za zabawkę,

­ 96 ­


POEZJA znakomity zresztą sposób na poetycką grę zręcznościową. Tak ułożyć tekst, żeby czytany „normalnie” miał sens, a do tego jeszcze, żeby pierwsze lub ostatnie litery wersów, czytane pionowo, tworzyły określone wyrażenie, to zadanie wymagające wielkiej wprawy. Dzisiaj funkcjonuje obok siebie wiele różnych konwencji. Można wybierać do woli, miksować ­ cokolwiek przyjdzie nam do głowy. Po co w ogóle się nad tym zastanawiać, skoro obowiązuje tak zwana „licentia poetica”? Ano, wolność i dowolność swoją drogą, a „niezniszczalne” zasady swoją. Tutaj znowu przywołam pana Przybosia i jego Zapiski…: „Wersyfikacja wtedy tylko coś znaczy, jeśli służy wyrazowi poetyckiemu.” No i to w sumie… aha, jeszcze jedno! Krótko o długości Długość wiersza też nie pozostaje bez znaczenia. Czy istnieje na to jakaś reguła? We wspomnianych Zapiskach… była mowa o miarach­ konkretnie o długości sonetu, która według Przybosia miała być idealna „by wprawić w przyspieszony rytm oddech i serce.” Poe z kolei napisał tak: „Uważam, że długi wiersz nie istnieje. Utrzymuję, że wyrażenie „długi wiersz” jest sprzeczne samo w sobie.” Tutaj można się zastanawiać, co dla Poego oznacza „długi”. „Nie muszę dodawać, że wiersz zasługuje na swoją nazwę o tyle, o ile pobudza duszę (…). Z uwagi na właściwości psychiki wszystkie pobudzenia są jednak nietrwałe. Natężenie tej emocji, która pozwala nadać jakiemuś utworowi miano wiersza nie może zostać utrzymane w żadnej długiej kompozycji. Po upływie najwyżej pół godziny natężenie to słabnie – zawodzi – powoduję odrazę – w efekcie, i w istocie, wiersz

przestaje być wierszem.” Takie szczegółowe wyliczanie (pół godziny) może wydawać się zabawne. Trudno jednak się nie zgodzić, teksty zbyt długie mogą zwyczajnie nużyć, szczególnie, że dzisiaj poezja rozumiana jest jako język skrótów, kondensacji. Nie znaczy to oczywiście, że Poe był zwolennikiem tzw. miniatur poe­ tyckich. Jak się wyraził w tej samej rozprawie: „nadmierna krótkość prze­ radza się w zwykły epigramatyzm.” Można się spierać o „zwykłość” epigramatyzmu (szczególnie wiel­ biciele haiku czy np. tekstów Pawlikowskiej­Jasnorzewskiej mieliby tu wiele do powiedzenia), ale miało być krótko, więc… zastanowicie się sami. Może ktoś z Was podzieli się refleksją? …no dobra, a co z naszą zabawą? Jak nietrudno zgadnąć, zabawa polega na pisaniu. Jeśli każdy weźmie swoje klocki i pójdzie w swój kąt, to nic z zabawy nie będzie, więc czas na ZADANIE. Trudność polega na tym, żeby wybrać sobie jakąś konwencję/styl/gatunek i zrealizować tekst, naśladując to wybrane. Dlaczego tak? Malarze, ucząc się malować, na początku zawsze wzorują się na innych, ćwiczą różne techniki, uczą się, które można łączyć, a których lepiej nie. Wszystko to nie po to, żeby wciskać kogokolwiek w jakieś schematy – rzecz w tym, żeby malarz nauczył się swobodnie operować wszelkimi narzędziami i technikami. Dlaczego nie zaczynać podobnie z pisaniem? Wybór jest duży, więc nie ma co narzekać na ograniczanie, tylko brać się do roboty: czytać, wybierać i pisać! Efektami swojej pracy podzielcie się z nami na forum.

­ 97 ­


POEZJA Karolina Dyja

SZTUKA TO JA ­ ROSYJSKIE AKMEISTKI KONTRA WŁADZA SOWIECKA

Sztuka w systemie komunistycznym była wystawiona na ciężką próbę. Uczyniono z niej narzędzie propagandy (chyba każdy z nas słyszał o socrealizmie) i przekaźnik aktualnie obowiązującej idei. Znamy to z własnego podwórka – analizując życiorysy rodzimych artystów czasem dowiadujemy się, że zakazywano publikacji ich dzieł, w jakiś sposób szykanowano, ograniczano twórczą wolność. Niekiedy sytuacja się odwracała i twórca dawał się zaprząc do rydwanu władzy. Tyle o nas. W Rosji (od 1921 roku – Związku Radzieckim) to zjawisko było jeszcze bardziej jaskrawe i powszechne, gdyż właśnie tam rozpoczęła się rewolucja, która według założeń miała ogarnąć cały świat. Rzeczywistość radzieckiego twórcy prześledziłam na podstawie życiorysów dwóch słynnych rosyjskich poetek, przedstawicielek wyszydzanego akmeizmu: Anny Achmatowej i Mariny Cwietajewej. W realiach porewolucyjnej Rosji „wolność tworzenia” definiowały słowa Lwa Trockiego z artykułu w gazecie „Prawda” (23.07.1923). Mowa jest w nim o tym, że „[jeszcze] nikt od poetów nie domaga się konkretnych tematów, mogą [jeszcze] pisać, o czym tylko chcą, ale w takim przypadku muszą wiedzieć, że nowa klasa budująca nowy świat nie da im prawa nazywać się nowymi poetami”.

Anna Achmatowa ( a właściwie Anna Andriejewna Gorienko) należała do tych, którzy mieli pecha. Dlaczego? Po pierwsze – podpisywała swoje wiersze nazwiskiem prababci – arystokratki (dla kagiebistów sprawdzenie tak niewinnej informacji to żaden wysiłek). Zrobiła to na „prośbę” ojca, który przeraził się jakością pierwszych wierszy swojej córki i nie chciał być z nimi kojarzony. Jednak władza, jak wiadomo, swoje wie. Po drugie – tematyka jej wierszy okazała się po prostu niepoprawna ideologicznie. Jak rozpowszechniać komunistyczne ideały poprzez przepojone metafizyką i duchem mistycyzmu utwory, będące próbą ukazania psychologii kobiety kochającej, odrzucanej i zdradzonej (wiele z nich było w tamtym czasie uznawane wręcz za śmiałą erotykę!)? Niezmienna tematyka poezji Achmatowej była bezlitośnie krytykowana. Zarzucano jej między innymi pustkę, bezideowość, „burżuazyjno – arystokratyczny” estetyzm. W latach 1922 – 1940 twórczość poetki została zakazana. W 1925 roku usunięto ją z Leningradzkiego Oddziału Wszechrosyjskiego Związku Pisarzy, uznając za nieproletariacką. Cenzor z redakcji „Literatury Radzieckiej” przedstawił w tym czasie wizję przyszłego dorobku twórczego Anny Achmatowej – wierszy bez mistycyzmu, pesymizmu i polityki. Ona sama podsumowała te

­ 98 ­


POEZJA żądania słowami: „Została już tylko rozpusta”. Zapoczątkowany w 1940 roku powrót poetki na łamy czasopism (ponoć na życzenie Swietłany Alliłujewej, córki Stalina) nie trwał długo. Seria entuzjastycznie przyjętych wystąpień na wieczorach twórczych zapo­ czątkowała kolejną falę krytyki Anny Achmatowej. Do przytaczanych już wcześniej zarzutów dodano jeszcze „szkodzenie sprawie wychowania młodego pokolenia”. Jeden z kry­ tyków nazwał ją wówczas dosadnie „na wpół jawnogrzesznicą, na wpół mniszką”. Po raz kolejny wykluczono ją ze Związku Pisarzy Radzieckich ­ ponownie została jego członkinią w 1950 roku. Rok wcześniej jej syna, Lwa Gumilowa, skazano na dziesięć lat obozu. Po śmierci Stalina, w okresie „odwilży”, los Achmatowej zmienia się na lepsze – pojawiają się jej publikacje, uzyskuje zezwolenie na kilka podróży zagranicznych. Umiera w 1966 roku jako poetka uznana, przez wielu nazywana spadkobierczynią Puszkina, czołowa przedstawicielka piętnowanego akmeizmu. Pisała o sobie tak: Żyć nauczyłam się prosto i mądrze, patrzeć na niebo, modlić się do Boga i długo, długo chodzić o wieczorze, by niepotrzebna ustąpiła trwoga.1 Marina Iwanowna Cwietajewa, kolejna przedstawicielka rosyjskiego akmeizmu, była zdecydowanie inną odmianą poetki. Jej styl nie pokrywał się z

refleksyjnością i umiłowaniem metafizyki w wykonaniu Anny Achmatowej, a życiorys okazał się o wiele bardziej burzliwy. Jej debiutanckie tomiki „Album wieczorny” i „Latarnia czarno­ księska” przeszły właściwie bez echa. Dopiero znakomite „Wiorsty” (wydane w 1921 roku) ukazały skalę talentu poetki. Na tomik ten wielki wpływ wywarła rewolucja październikowa. Cwietajewa odnosiła się do niej wrogo, widząc w zrywie działanie „sił szatańskich”. Podobnie jak Achmatowa, nie wpisywała się w nurt „twórczości proletariackiej”. W swoich wierszach poruszała przede wszystkim temat kobiecej seksualności i namiętności. Od 1922 roku tworzyła na emigracji (wyjechała do Czech w ślad za mężem, Siergiejem Efronem). W Pradze ukazały się dwa tomy jej poezji. Od 1925 roku mieszkała we Francji. W tym okresie obserwuje się pewne zagubienie literackie (może kryzys twórczy). Wiersze Cwietajewej zaczęły być źle przyjmowane nawet w gronie rosyjskich emi­ grantów. Poetka, mówiąc kolo­ kwialnie, podpadła właściwie wszystkim: monarchistom nie podobała się krytyka caratu, władzom sowieckim punktowanie słabości ich państwa, a środowisku rosyjskich artystów na emigracji gloryfikowanie zniena­ widzonych przez nich czołowych literatów sowieckich – Gorkiego i Majakowskiego. Dodatkowo Cwietajewa obnażyła wyalienowanie i bierną postawę emigracji właśnie. Do napiętnowania jej działalności przyczynił się także mąż, który zbliżył się do bolszewików, został agentem OGPU i zbiegł do ZSRR. Cwietajewa dołączyła do niego w

­ 99 ­


POEZJA roku 1939 – przede wszystkim dlatego, że izolacja w środowisku emigracyjnym pozbawiła ją środków do życia. W międzyczasie jej rodzina „popadła w niełaskę” władzy, aresztowano jej męża i córkę. Samej poetki jednak nie pozbawiono pracy i wolności (dość niespotykane; jako żona „wroga ludu” mogła spodziewać się wielu negatywnych konsekwencji). Otrzymała nawet mieszkanie ze środków Funduszu Literackiego. Jednak próby wydania wierszy spełzły na niczym: zostały przez recenzentów ocenione bardzo nisko (co ciekawe, niepochlebnie pisała o nich nawet Anna Achmatowa). Po wybuchu wojny, Cwietajewa z synem Gieorgijem została ewaku­ owana do miasteczka Jełabuga w Tatarstanie. 31 sierpnia 1941 roku popełniła samobójstwo, wieszając się. Na długie lata zapomniano o jej spuściźnie literackiej. Ponowne „odkrycie” Mariny Cwietajewej

nastąpiło dopiero w latach 60. Rosyjskie „poetki wyklęte” musiały przez długi czas zmagać się z trudnościami ze strony władzy sowieckiej. Odmiennie potoczyły się też ich losy: Anna Achmatowa dożyła chwili, w której doceniono jej artystyczny dorobek natomiast oryginalną, ale niezrównoważoną Cwietajewą problemy wyraźnie przerosły. Poeta Jewgienij Jewtuszenko w dziele poświęconym rosyjskiej poezji (Строфы века. Антология русской поэзии. Минск­Москва, Полифакт, 1995) stawia je obok siebie twierdząc, że nie da się określić, która z nich była tą największą. Ich artystyczny dorobek okazał się o wiele trwalszy niż sztuka spełniająca rolę propagandowej maszyny – co moim zdaniem stanowi dodatkowy walor poznawczy. Sięgnięcie do tajemniczego skądinąd akmeizmu w wykonaniu jego czołowych przedstawicielek może się okazać inspirującym doświadczeniem.

­ 100 ­


POGRANICZA ALICJA RADZIMSKA

Z WIZYTĄ W JAPONII ­ AXIS POWERS HETALIA

Gdy ktoś rzuci hasło „Japonia” nasz umysł zostaje zbombardowany mnóstwem obrazów. Niektórzy przy­ pomną sobie szalony, weekendowy wypad z przyjaciółmi, inni roman­ tyczną podróż poślubną albo udany wyjazd służbowy zwieńczony podpisaniem bardzo ważnego kon­ traktu. Są jednak rzeczy, które bez względu na wiek czy pozycje zawodową nierozerwalnie kojarzą nam się z tym krajem: kwitnące drzewa wiśni, sushi, walki sumo, sake, kobiety w niezwykle barwnych strojach, ninja i samurajowie, a także ­ to moje osobiste skojarzenie ­ złote karpie koi oraz origami. Jednakże, Japonia posiada jeszcze jedną wizytówkę, przez samych Japończyków wręcz uwielbianą, a dla nas, Europejczyków, prawie niewidoczną. A mianowicie – mangę. Zapewne większość przeciętnych obywateli Starego Kontynentu nie ma pojęcia cóż to takiego, a jeśli jakimś trafem wie, uważa ją po prostu za niewarty większej uwagi japoński komiks, który zainteresować może jedynie małolatów i pryszczatych nastolatków. W większości przy­ padków zgadzam się z taką oceną. Wartość merytoryczna­ o ile występuje ­ jest po prostu żenująca i wręcz ogłupiająca, a... hm... fabuła co poniektórych (hentai) może z powodzeniem konkurować z filmami dla dorosłych. Jednakże w ogromnej ilości zalewających rynek, mang znaleźć można ciekawe, inteligentne i oryginalne; prawdziwe perełki. Jednorazowa przygoda.... Jedną z nich jest niewątpliwie Hetalia, a raczej Axis Power Hetalia

– bo tak brzmi pełna nazwa tej mangi. Nazwa ta jest zbitkiem dwóch japońskich wyrazów, które znaczą tyle co „bezużyteczny Włoch”. Tytuł brzmi co prawda dosyć dziwacznie, jednak jego znaczenie szybko zostaje wyjaśnione. Głównymi postaciami mangi są bowiem... państwa, a raczej ich uosobienia, obdarzone charakterami odpowiadającymi stereotypowemu obrazowi mieszkańców poszczególnych krajów. I tak mamy na przykład Amerykę opychającego się fast­ foodami, z zerowym pojęciem o geografii, poważnego i punktualnego Niemcy, uwiel­ biającego piwo i wursty (czyli kiełbasę) czy chociażby tytułowego Włochy – kochającego pastę (makaron), kobiety, pastę, spanie, pastę, sztukę, no i oczywiście pastę. Hetalia składa się z krótkich, luźno związanych ze sobą historyjek, które najczęściej opierają się na ważnych historycznych wydarzeniach. Występują w niej między innymi odniesienia do I oraz II wojny światowej (to niejako podstawa całości), bitwy pod Grunwaldem, wojen śląskich... Wspomniana zostaje także wojna secesyjna, unia krewska czy wojna polsko­szwedzka – a wszystko to w ujęciu parodystycznym, z ogromną dozą humoru. Jak mówi sam autor, Himaruya Hidekaz, inspiracją do stworzenia mangi była wielość i różnorodność kultur, z jakimi zetknął się podczas studiów w Nowym Jorku. Na początku Hetalia miała być jedynie one­shotem. Hidekaz zupełnie nie spodziewał się, że jego manga tak

­ 101 ­


POGRANICZA szybko zdobędzie popularność i rzeszę fanów na całym świecie. Na pewno nie przypuszczał też, że zostanie wydana w formie książ­ kowej. ... czy coś więcej? Do tej pory doczekaliśmy się czterech części Hetalii i wszystko wskazuje na to, że autor zaserwuje nam przynajmniej jeszcze jeden tom. Z każdym tomem widać, jak talent Himaruya się rozwija. Na początku jego „kreska” (czyli sposób rysowania; szczególnie odnoszący się do sposobu prezentowania postaci) pozostawiała wiele do życzenia – bohaterowie byli trochę toporni a ich mimika uboga i niewyraźna. Z biegiem czasu jest coraz lepiej; postacie stają się lekkie i bardziej dopracowane (widać ich prawdziwe charaktery), a mnogość detali jest po prostu niesamowita. Trzymając w ręku tom trzeci, nie można nie zachwycać się niezwykłą precyzją i starannością każdego, nawet najdrobniejszego szczegółu. Bardzo duże wrażenie robi na pewno bitwa pod Grunwaldem, choć w całym tomie znajdziemy mnóstwo innych smakowitych kąsków. Pod względem graficznym Hetalia to po prostu majstersztyk!

Historia na wesoło Trzeba jeszcze pamiętać, że oprócz wspaniałego wyglądu, Hetalia ma także pewną misję. Autorowi, jak sam mówi, bardzo zależało na tym abyśmy dzięki mandze zaczęli choć trochę interesować się innymi kulturami, otworzyli się na świat oraz ludzi i... spojrzeli na historię z innego punktu widzenia. Dla kogoś, kto jest na bakier z tą dziedziną nauki, Hetalia to swego rodzaju pomoc naukowa. Daleko jej jednak do klasycznego podręcznika historii. Niektóre fakty zostały podkoloryzowane (na przykład legenda o smoku wawelskim, którego zabił Szewczyk. W Hetalii bohaterem jest sam książę Krak), a niektóre w ogóle mijają się z prawdą (jak chociażby przebieg bitwy pod Grunwaldem). Nie mniej przyznać trzeba, że Hidekaz bardzo stara się, aby jego manga była jak najpraw­ dziwsza ­ co nie znaczy, że nie ma być przezabawna i ciepła. Mając w ręku Axis Power Hetalię nie sposób się nudzić i nie sposób po prostu się nie śmiać! Manga to solidna porcja rozrywki na długo – kiedy już obejrzymy kilka odcinków i wciągniemy się w fabułę, nie sposób przestać. Polecam Axis Powers Hetalię nie tylko miłośnikom Japonii. Nie pożałujecie.

­ 102 ­


POGRANICZA KAROLINA DYJA

FOTORELACJA Z PODRÓŻY. PRZYSTANEK PIERWSZY: INDIE

Od listopada 2004 roku na płytach i dysku mojego komputera przybywało zdjęć z kolejnych miejsc, które odwiedzał mój tato. Mogłam je przeglądać dziesiątki razy ­ zawsze intrygowały tak samo. Na pewno są nietypowe: robił je nie turysta, a człowiek, który przez dłuższy czas pracował z „tubylcami” i na moment wszedł w ich świat. Stąd pomysł na cykl o tym, czego nie zobaczycie w ofertach biur turystycznych i spotach reklamowych. W pierwszej fotorelacji zapraszam Was do Indii.

Welcome to „Incredible India”!

Czasy się zmieniły... i to całkiem dosłownie.

Koko, koko, polskie drogi jednak spoko? ­ 103 ­


POGRANICZA

Taki sposób noszenia ciężarów wydaje mi się dość trudny. Jak one to robią?

Hinduski autobus zapewnia dobrą zabawę i sporo adrenaliny. Jeśli któryś z siedzących na dachu panów nie uchyli się na czas i zahaczy o linie wysokiego napięcia to... no cóż, jego problem. Ciekawe, jak jest po ichniemu „orientuj się”?

­ 104 ­


POGRANICZA

Też się zastanawiacie jak taki domek wygląda w środku?

Zapoznanie z hinduską kuchnią (o ile się nie mylę, na zdjęciu Batter Chicken). Nomomom ­ 105 ­


POGRANICZA

Reklama dźwignią handlu – ten pan zdaje się doskonale o tym wiedzieć, napis głosi „spraw, aby twoja dziewczyna była piękniejsza”

Na koniec najważniejsze zwierzę w Indiach – krowa. Ona jeszcze nie wie, czym grozi zbytnie spoufalanie się z kartonami. Fotorelacja z Syrii już w następnym numerze. Do zobaczenia!

­ 106 ­


POGRANICZA KRZYSZTOF MAJTYKA

POLCON ­ RELACJA Ogólnopolski Konwent Miłośników Fantastyki „Polcon” to jedna z naj­ większych tego rodzaju imprez w kraju. Po raz pierwszy został zor­ g

anizowany w 1985 roku w Błażejewku pod Poznaniem. Od tego czasu co roku odbywa się w innym mieście, skupiając tysiące ludzi, młodych i młodych z VATem, połączonych zamiłowaniem do fantastyki. Program „Polconu” jest bardzo bogaty, tworzą go zarówno organizatorzy jak i uczestnicy, prowadząc rozliczne prelekcje, konkursy, pokazy filmowe, dyskusje panelowe, wystawy grafik i malarstwa, a także spotkania z autorami, wydawcami oraz krytykami fantastyki. Jednak jest to tylko niewielki ułamek atrakcji, czeka­ jących na gości. Tradycyjnie na „Polconie” odbywa się wybór laureata i wręczenie Nagrody Fandomu Polskiego imienia Janusza Zajdla. W tym roku konwent odbył się w ostatni weekend sierpnia we Wro­ cławiu. Tysiące ludzi zjawiło się przed budynkiem Uniwersytetu

Przyrodniczego, czekając w długiej kolejce, by wykupić akredytację. Po wejściu na teren kon­ wentu przed oczami rozciągała się pano­ rama stoisk skle­ powych: księgarni, sklepów z grami, komiksami, koszul­ kami i gadżetami. Dalej, gdzieś na horyzoncie, ma­ jaczyły sale przygotowane do poszczególnyc h punktów programu. Wiele pięter i korytarzy skrywało w sobie przyciemnione aule, w których gromadziły się tłumy, by zaczerpnąć pełną piersią z programowych atrakcji. Sale były klimatyzowane w przeciwieństwie do przejść, wchodziło się wiec do nich z prawdziwą przyjemnością. Program podzielony został na kilka bloków tematycznych, miedzy innymi „Literatura i film”, „Horror i groza”, „Komiks”, „Konkursy”. Nie wycze­ rpywało to bynajmniej wszystkich tematów poruszonych na imprezie. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Warto także zwrócić uwagę, iż miłośnicy Mangi i Anime mieli przeznaczony dla siebie cały osobny budynek Uniwersytetu. Bardzo waż­ nym aspektem „Polconu” są zapro­ szeni goście. W tym roku konwent obfitował w sławy ze świata fantastyki i nie tylko. Wśród zna­ komitości znaleźli się między innymi polscy twórcy fantastyki: Andrzej Sapkowski, Maja Lidia Kossakowska, Jakub Ćwiek, Jarosław Grzędowicz, Łukasz

­ 107 ­


POGRANICZA Orbitowski, Andrzej Ziemiański i wielu innych. Zza granicy przybyli Erich von Daniken, Peter V. Brett, Edward Lee oraz Miroslav Zamboch. Autorzy, oprócz klasycznych spotkań z fanami, tworzyli także inne punkty

progr amu. Maja Lidia Kossakowska poprowadziła wyją­ tkowo ciekawą prelekcję na temat duchów i demonów dawnej Japonii, Jakub Ćwiek opowiadał o swojej wizycie na Comic Conie w Ameryce, a Erich von Daniken wykładał na temat starożytnego Egiptu Nowością był blok dotyczący obaw i nadziei związanych z przepowiedniami dotyczącymi roku 2012 oraz blok naukowy. Organi­ zatorzy zadbali, by w ich ramach pojawiły się przeróżne atrakcje, zarówno te z pogra­ nicza fikcji jak i czysto naukowe wykłady na temat ewentualnych za­ grożeń. Były więc projekcje filmów, panele dyskusyjne oraz wykłady. Zwyczajowo na różnych konwentach

organi­zowane są tak zwane Games Roomy, w których można zagrać w gry planszowe i komputerowe. Tak było i na „Polconie”. Rozrywki wideo umiejscowione zostały w osobnej sali i był wśród nich całkiem spory wybór. Nad wszystkim czuwał jeden z organizatorów, pomagający w ewentualnym wyborze bądź problemie. Niestety, planszówka mi można było się cieszyć tylko w dość ciasnym holu, ilość proponowanych pozycji była zdecydowanie uboższa od gier wideo, a i opiekunowie stoiska nie do końca stanęli na wysokości zadania w kwestii znajomosci proponowanych gier. W obu przypadkach były rozgry

wane turnieje, a zwycięzcy otrzymali atrakcyjne nagrody. Skoro wspomniałem o nagrodach, nie mógłbym przemilczeć różnych konkursów mających miejsce na

­ 108 ­


POGRANICZA konwencie. Były więc zwyczajowe quizy z wiedzy na temat twórczości Tolkiena, filmów o Obcym, czy serii „Pieśń Lodu i Ognia” oraz „Gwiezdnych Wojen”. Poza nimi można było wziąć udział w konkursie aktorskim czy kalamburach. Odbył się także popularny wśród fanów Mangi i Anime Cosplay, zabawa polegająca na dokładnym przebraniu się za postać z filmu czy komiksu oraz na jej odgrywaniu. W auli, gdzie odbywał się ten wspaniały pokaz pojawili się nie tylko

bohaterowie japońskiej animacji, ale także bardziej znane postaci, na przykład Lord Vader w eskorcie szturmowców Imperium Gala­ ktycznego. Bardzo dużą popular­ nością cieszył się konkurs „Who’s line is it anyway” naśladujący formułę amerykańskiego programu. Polegał na improwizowaniu w przeróżny sposób scenek, składających się głównie z absurdów. W salach co rusz rozlegał się śmiech i gromkie brawa dla uczestników i prowadzącego. Na zwycięzców wszystkich gier i turniejów czekały atrakcyjne nagrody. Najczęściej serwowano książki, ale również zdarzały się pamiątkowe koszulki, planszówki, albumy i gadżety związane z fan­ tastyką. Organizatorzy odeszli (ku

rozczarowaniu większości uczestników) od tak zwanej waluty konwentowej, czyli swego rodzaju bonów do zrealizowania w specjalnym sklepiku. Z tego też powodu niektórzy otrzymali kilka egzemplarzy tego samego dzieła, bądź koszulki w za małych rozmiarach. Znalazło się także sporo atrakcji dla wielbicieli gier fabularnych, którzy z pewnością stanowili zdecydowaną przewagę wśród uczestników konwentu. Liczne prelekcje i sesje, a także specyficzne LARPy dostarczały rozrywki wszystkim, nie tylko fanom tego rodzaju gier. Warto by wyjaśnić pokrótce, czym jest gra fabularna i wspomniany wyżej LARP. Otóż gra fabularna zwana również RPG (skrót od Role Playing Games) polega na tworzeniu wspólnej historii przez graczy. Jeden z uczestników zabawy, zwany Mistrzem Gry wymyśla historię i opowiada ją reszcie. Opisuje także otoczenie i Bohaterów Niezależnych. Każdy gracz tworzy postać według wyznaczonych w podręczniku zasad, pasującą do realiów gry i odgrywa jej zachowania. Relacjonuje, co postać robi, jak reaguje, co mówi. Mistrz Gry opisuje konsekwencje działań postaci i dzięki specyficznej mechanice, opartej na rzutach kośćmi, rozstrzyga konflikty. LARP (Live Action Role Play) natomiast jest pewną formą gry fabularnej. W tej wersji gracze dostają swoje role, informacje, a także cele jakie będą się starali osiągnąć. Zamiast deklaracji, co postać robi, gracz po prostu to robi. Jest to coś w rodzaju teatru improwizacji i kształtowania

­ 109 ­


POGRANICZA akcji na bieżąco. Nie ma jednego zakończenia, jest ono zawsze płynne i wynika z decyzji uczestnika. Na zakończenie LARPa prowadzący opisuje intrygę i zakończenie historii, a gracze po kolei mówią jakie były ich cele oraz co zrobili żeby je osiągnąć. Mimo, że, być może, sprawa wydaje się dość skomplikowana, to możecie mi, drodzy czytelnicy, uwierzyć, że zabawa jest naprawdę wspaniała i daje dużo radości zarówno graczom jak i Mistrzowi Gry. Mówiąc o atrakcjach i programie trzeba również wspomnieć o gali wręczenia

Nag rody Fandomu Pol­ skiego imienia Janusza Zajdla. Wybierane wśród pozycji wydanych we wcześniejszym roku najwy­ bitniejsze dzieła polskiej fantastyki nominowane są do tej prestiżowej nagrody w dwóch kategoriach. Dla najlepszego opowiadania i najlepszej powieści. Nagroda wręczana jest wyłącznie na „Polconie”. Na swojego kandydata głosują uczestnicy konwentu spośród pięciu dzieł, które zgłaszali fani fantastyki przez cały rok. W tym roku laureatami nagrody okazali się: w kategorii najlepszej powieści Maja Lidia Kossakowska za powieść „Grillbar galaktyka”, a w kategorii

najlepszego opowiadania Jakub Ćwiek za „Bajkę o trybach i powrotach”. Dla głodnych i spragnionych przygo­ towany był katering na terenie Uniwersytetu. Podawano tam sma­ czne jedzenie i napoje w przy­ stępnych cenach. Drugą możliwością napełnienia brzucha był konwentowy bar „Cynamon”, znajdujący się po drugiej stronie ulicy, gdzie za okazaniem ważnego identyfikatora uczestnicy otrzymywali miły rabacik na smakołyki z karty. Lokal był dość popularny, jako że na „Polconie” był zakaz spożywania alkoholu, więc każdy spragniony mógł przejść kawałek i napić się zimnego piwa bądź wina. Tam też chodzono, gdy o dziesiątej wieczorem zamykano szkołę. Noclegi przewidziane dla uczestników były rozrzucone po całym Wrocławiu. Szkoła konwentowa, w której spało najwięcej ludzi, mieściła się przy ulicy Kamiennej, prawie pół godziny jazdy autobusem od imprezy. Mając na uwadze, że w nocy, już po zamknięciu Uniwersytetu, komuni­ kacja miejska nie dawała żadnej elastyczności, a mapka zamieszczona w informatorze nie była zbyt dokładna, dwie noce z rzędu błąkaliśmy się półtorej godziny po mieście. Możliwe było także przenocowanie w domach studenckich, znajdujących się bliżej „Polconu”. O obsługę techniczną i rozwiązywanie problemów orga­ nizacyjnych dbało kilkadziesiąt osób,

­ 110 ­


POGRANICZA tak zwanych Gżdaczy. Za zniżkę przy wstępie zobowiązali się do doglądania pewnych punktów programu i pomocy, jeśli ktokolwiek z twórców by o takową poprosił. Osobiście nie zauważyłem, żeby nie radzili sobie ze swoimi obowiązkami, czy żeby było ich za mało. Jednak przeglądając w internecie opinie na temat konwentu spostrzegłem, że było wiele osób niezadowolonych z ich pracy. Wśród obsługi był także Patrol Polconowy, który dbał, by zachować porządek i nie łamać regulaminu. W tym pilnował by na terenie konwentu i szkoły konwentowej nikt nie spożywał alkoholu. Decyzja i starania jak najbardziej słuszne, ponieważ zdecydowana większość gości była niepełnoletnia. Jak już wspomniałem, starsi mogli się napić w przeznaczonym do tego miejscu, gdzie pracownicy lokalu

konsekwentnie sprawdzali czy klient był w odpowiednim wieku. „Polcon” zakończył się w niedzielę o godzinie piętnastej. Widać było, że wielu osobom spieszyło się już na pociąg czy autokar. Wszyscy nowo­ poznani ludzie żegnali się i zobo­ wiązywali do stałego kontaktu oraz do uczestnictwa w konwencie za rok, albo ewentualnie na innych tego typu imprezach w międzyczasie. Smutno było wyjeżdżać, jednak takie spotkania i trwające cztery dni zabawy są bardzo wyczerpujące. Chętnie by się zostało jeszcze kilka dni, może tydzień, jednak z drugiej strony, jeśli czegoś jest zbyt dużo, to powszednieje i traci się radość z uczestnictwa w takich wydarzeniach. Kolejny „Polcon” za rok w Warszawie. Miejmy nadzieję, że będzie chociaż w połowie tak dobry, jak ten.

­ 111 ­


POGRANICZA KRZYSZTOF MAJTYKA

POLCON ­ WYWIAD Z JAKUBEM ĆWIEKIEM

Niedawno wrócił pan z Ameryki jednak nie zaprzestał pan trasy i ciągle jeździ pan po Polsce. Jeszcze przed paroma dniami Sopot, teraz Wrocław. Skąd bierze się ta energia i ścisły związek z fandomem? Mój związek z fandomem bierze się przede wszystkim z tego, że zaczynałem jako fan. Jestem przede wszystkim fanem fantastyki, a dopiero w drugiej kolejności pisarzem. Wyjazd do Ameryki był rodzajem wakacji. Potrzebowałem chwili odpoczynku, żeby nabrać sił przed nowymi projektami, a przede wszystkim kolejną trasą. Ta, w której jestem obecnie, to właściwie mój standard. Prawdziwa trasa promocyjna odbędzie się dopiero w październiku i będzie liczyła dwadzieścia parę spotkań w ciągu miesiąca. To będzie dopiero mocne uderzenie! A skąd czerpię energię? To, co robię, sprawia mi ogromną frajdę, jest przede wszystkim pasją, a dopiero w drugiej kolejności pracą. Na facebooku napisał pan, że był na meczu baseballa. Jak się panu podobała ta gra? Zro­ zumiał pan zasady? Ja przy­ znam się nie do końca je rozu­ miem. Jak wrażenia przy współ­ kibicowaniu z Amerykanami? Baseball, patrząc na poziomie rozgrywek regionalnych, jest, w przeciwieństwie do footballu amerykańskiego, rodzajem roz­ rywki rodzinnej. Ludzie wybierają się tam na pikniki, przy okazji oglądają mecz. W czasie przerw w grze sami mogą się rozruszać.

To specyficzny dla Ameryki sposób spędzania dnia. A w kwestii zasad – przyjaciel ze Stanów, u którego mieszkaliśmy, objaśnił je nam dokładnie i nie mieliśmy większego problemu z ich zrozumieniem. Nie są spec­ jalnie skomplikowane. W serii „Kłamca” ukazał pan swój obraz Lokiego. Jest on mocno zarysowany, jednak dość swojski. Znów w Hollywood stworzono tę postać zupełnie inaczej. Jak według pana te dwie postaci mają się do siebie? Jak pan myśli, dogadaliby się ze sobą? Myślę, że nie zdarzają się takie crossovery, w których postać spotyka się sama ze sobą. Raczej nie podejrzewam, żeby do takiego spotkania w wypadku Lokich doszło kiedykolwiek. Poza tym ja w ogóle nie jestem zwolennikiem przedstawiania mitologii nor­ dyckiej przez Marvela. Jakkolwiek filmy „Thor” i „Avengers” bardzo mi się podobały i wyciągnęły z komiksów maksimum i bardzo cenię Toma Hiddlestona jako aktora, to nadal nie przepadam za marvelowskim Lokim. W książkach o Lokim przewija się wiele utworów muzycznych. W zdecydowanej większości są to utwory starego rocka jak Rolling Stones czy Led Zep­ pelin. Są to osobiste prefe­ rencje muzyczne czy po prostu tak bardziej pasowało do kon­ strukcji książki? Tak, to są moje osobiste preferencje muzyczne. Jestem wielkim fanem rocka od właściwie

­ 112 ­


POGRANICZA zawsze. Zaczynając od Beatlesów i Rolling Stones, przechodząc przez The Who, Aerosmith, AC/DC, Led Zeppelin i wczesny Black Sabbath, kończąc na Guns&Roses. To jest muzyka, której słucham na co dzień i przez to przejawia się ona w moich tekstach. Implikuje pan cechy osobo­ wości znanych panu osób, czy osób ze sceny publicznej jak muzyków czy polityków do bohaterów pańskich książek? Czy jakieś postaci mają swoich odpowiedników? Czasem tak, ale mam nadzieję, że w tych konkretnych przypadkach widać to wprost. Jeśli się do czegoś odnoszę, nie próbuję tego zawoalować. Przykładem niech będzie papież w „Gotuj z papieżem”. Ale oczywiście takich przykładów jest więcej. Ponadto w niektórych moich tekstach pojawiają się moi przyjaciele,

wymienieni z imienia i nazwiska, czasem z pseudonimu. Grupa czterech osób, która w „Kłamcy 4” przeżywa Apokalipsę to właśnie moi znajomi. Które pańskie dzieło najbardziej się panu podobało? Z którego jest pan najbardziej zado­ wolony? Z każdego. To jest pytanie w kategorii, które swoje dziecko kocha pan bardziej. W każdym zauważam wady, ale w każdym zauważam też to, co sprawiało mi frajdę w czasie tworzenia. Każdy z moich tekstów jest kawałkiem mojego życia. Gdybym jednak miał wybierać teksty, które lubię najbardziej, to byłyby to „Ciemność płonie” jako książka i opowiadanie „Pokój pełen cienia”. Dziękuje bardzo, to już wszy­ stko. Dzięki!

­ 113 ­


POGRANICZA KRZYSZTOF MAJTYKA

WARHAMMER FANTASY BATTLE ­ DRUŻYNOWE MISTRZOSTWA POLSKI

Raz w roku jedna z gorzowskich szkół przestaje pełnić swoje statutowe zadanie. Staje się areną walk kilkudziesięciu generałów z całego kraju. Dzielni dowódcy wysyłają

swoje oddziały, bohaterów i bestie do walki. Po przeciwnych stronach pola stają naprzeciw sobie zastępy ludzi, krasnoludów, elfów i wielu innych dziwnych stworzeń. Dzieje się to w ramach Drużynowych Mistrzostw Polski w Warhammer Fantasy Battle, najpopularniejszej gry bitewnej w Europie. Odbyły się one w Zespole Szkół Ogólnokształcących numer jeden w Gorzowie Wielkopolskim jedenastego i dwunastego sierpnia bieżącego roku. Na imprezie zjawiły się czterdzieści trzy drużyny z całej Polski oraz z Niemiec i Danii. W skład każdej drużyny wchodziło pięciu generałów. Więc, jak łatwo policzyć, w Mistrzostwach brało udział dwustu piętnastu zawodników. Każdy uczestnik rozegrał pięć bitew. Przed organizatorami, Markiem „Busz­ manem” Buszkiewiczem i Piotrem „Szmajsonem” Szmajewskim z klubu

Rogaty Szczur, stanęło nie lada wyzwanie. Czym jest sama gra bitewna i Warhammer? Zanim przejdę do relacji, postaram się to wytłumaczyć w kilku słowach. Gra bitewna jest starciem dwóch lub więcej sił na wyznaczonym do tego stole. Armie są reprezentowane przez figurki żołnierzy. Dzięki unikatowym zasadom przynależnym każdej armii, kierujemy naszymi wojskami oraz obserwujemy ich ruch, walkę czy ucieczkę. Każdy żołnierz ma przypisane atrybuty i pewne zdolności specjalne, a także koszt wyrażony w punktach. Gracze umawiają się na pewną sumę tych punktów, których nie można przekroczyć, składając swoją armię. Wyższy koszt jednostki oznacza, że jest ona obiektywnie silniejsza, ale będzie mniej liczna na polu bitwy. Warhammer jest jedną z najpo­ pularniejszych pozycji na rynku gier bitewnych. Możemy wybierać spośród trzynastu armii. Każda strona konfliktu ma pewne predyspozycje, wady i zalety. Dlatego niektóre armie mogą być skuteczniejsze przeciwko jednym, a słabsze w starciu z innymi. Mistrzostwa rozpoczęły się oficjalnie w sobotę 11 sierpnia około godziny dziesiątej rano. Orga­ nizatorzy i sędziowie nie zawiedli. Świetnie opisali dojazd oraz bazę noclegową. Możliwe też było przenocowanie na terenie szkoły. Zawody odbywały się na hali sportowej. Na graczy czekały już

­ 114 ­


POGRANICZA rzędy stołów z makietami koniecznymi do gry (domami, lasami czy wzgórzami). Każdy kapitan drużyny dostał także teczkę ze spisem armii oraz szczególnymi zasadami. Co warto zaznaczyć przy drużynowych turniejach, nie są to mecze, gdzie wszyscy gracze z drużyny jednej i drugiej walczą na jednym stole. W jednym czasie odbywa się pięć meczy jeden na jednego przy specjalnym systemie dobierania par, który jest częścią strategii. Dlatego też wiedza na temat wad i zalet różnych sił w grze może okazać się kluczowa do zwycięstwa. W sobotę odbyły się trzy z pięciu rozgrywek przewidzianych w turnieju. Pierwszy dzień Mistrzostw zakończył się około godziny dziewiętnastej. Nie był to bynajmniej koniec zabawy. Na zewnątrz hali na szkolnym boisku rozegrany został mecz piłki nożnej ­ jasne koszulki przeciwko ciemnym koszulkom. Nazwisk zawodników nie notowano; w tym przypadku chodziło o zabawę, a nie o zwycięstwo. Pozostali uczestnicy imprezy spędzali czas na różne sposoby: grali w karty, kości czy gry planszowe, albo po prostu spali. Nocleg na terenie szkoły nie był może szczytem luksusu, ale przyzwy­ czajeni do konwentowych warunków ludzie nie narzekali (no, chyba że ktoś obok wyjątkowo głośno chrapał). Organizatorzy wyz­ naczyli aulę szkoły pod miejsce do przenocowania, więc wszyscy się luźno pomie­ ścili. Następny dzień zaczął się później niż pierwszy ­ chyba z myślą o tych, którzy w nocy bawili się najlepiej. Bardzo pomogła im kawa serwowana na terenie szkoły w ramach kateringu. Była to kolejna zasługa orga­ nizatorów, gorące i zimne napoje, a

także całkiem smaczne jedzenie można było nabyć w naprawdę przystępnych cenach. W niedzielę odbyły się już tylko dwa mecze, które wyłoniły zwycięzców turnieju. Pomimo zmęczenia nocną zabawą gracze zjawili się dzielnie na swoich stanowiskach i z różnym skutkiem próbowali walczyć o zwycięstwo. Szczęśliwie dla jednych, mniej dla drugich, mistrzostwa zakończyły się około godziny siedemnastej. Wtedy także ogłoszono wyniki i udekorowano zwycięzców – drużynę Canalinhos, reprezentującą klub Nemesis z Warszawy. Drugie miejsce zajęli Jeźdźcy Hardkoru, a trzecie drużyna Ordin. Co ciekawe, zaraz za podium uplasowała się jedna z drużyn niemieckich. Bezpośrednio po zakończeniu Mistrzostw, a także później na forach internetowych słychać było wiele pozytywnych komentarzy i opinii. Turniej się udał, nawet bardzo, a gracze zapowiedzieli swój udział w kolejnym, który odbędzie się już za rok.

­ 115 ­


POGRANICZA MAGDALENA MICHALSKA

RZEKI HADESU ­ RECENZJA

O trzeciej, ostatniej części trylogii Marka Krajewskiego dowiedziałam się na facebookowej stronie autora. Napisał on wtedy, że w okolicach maja ,, Rzeki Hadesu'' staną już na sklepowych półkach. Tak też się stało i książka robi furorę w wakacyjnych rankingach sprzedaży. Krajewski to dość ,,płodny'' pisarz. Po rezygnacji z prowadzenia zajęć na Uniwesytecie Wrocławskim całkowicie poświęcił się pisaniu książek. Kolejne powieści jego autorstwa ukazywały się niemal co roku. Jeśli ktoś z was nie miał okazji zapoznać się z dorobkiem autora, a chciałby nadrobić zaległości, proponuję zacząć od pierwszej części serii – “Erynie” (druga to “Liczby Charona”). Niektóre wątki są bowiem kontynuowane, a jak wiadomo, niezręcznie jest czytać trylogię od końca. Wydaje się, że kluczem do popularności powieści Krajewskiego jest ich unikatowość. Osobiście do tej pory traktowałam kryminały nieco z ,,góry'' (zapewne nie jestem jedyna), jako literaturę w pewnym sensie z “dolnej półki”. Byłam znużona przewidywalnością i płytkością tego gatunku, aż w końcu zniechęciłam się zupełnie. Zmieniłam zdanie, kiedy zobaczyłam intrygującą okładkę ,, Liczb Charona''. Uważnie przeczytałam opis z tyłu książki, Moją uwagę przykuły zdania ,, Komisarz Edward Popielski wyleciał z policji za niesubordynację. Wreszcie ma czas na rozwiązywanie zagadek matematycznych....'' i ,, Każdy może zostać Bogiem wystarczy tylko rozwiązać równanie matematyczne''.

Zaciekawiona, kupiłam książkę. Wspomniany Edward Popielski jest głównym bohaterem serii. Jego kreacja to jeden z głównych atutów powieści. Mimo niewątpliwie pozytywnego charakteru, nie został całkowicie ,,wybielony'' jak to w części utworów tego gatunku bywa. Wręcz przeciwnie, Krajewski nie szczędził Popielskiemu wad, bardzo naturalnie ujawniających się w całej trylogii. Nie jest to postać ,,przerysowana'', przepełniona tylko dobrocią, słowem bawiąca się w superbohatera. Popielski to stary komisarz, epileptyk. Śledztwa prowadzi na własną rękę, często sam sprawiedliwość. Ma swoje słabostki i nałogi. Bywa, że upija się w knajpach, a do głowy uderza mu męski testosteron. Mimo wszystko, nie można odmówic mu inteligencji.. Polecam tę serię nie tylko ze względu na bardzo dobrą psychologię postaci. Znajdziemy w niej także inne smaczki: akcję rozgrywającą się w przedwojennym Lwowie (część pierwsza i druga) i Wrocławiu (część trzecia) czy specyficzny klimat. Na podziw zasługuje wiarygodne oddanie atmosfery wojennych miast, dobranie języka do czasu, w jakim rozgrywa się akcja, a także szczegółowe, ale nie nużące opisy. Krajewski, filolog klasyczny, inteligentnie dorzuca nam różne wstawki językowe ­ a to łacińskie, a to greckie, a to( jak w przypadku ,,Liczb Charona'') hebrajskie.. Określiłam ten zabieg jako inteligentny, ponieważ te dodatki świetnie współgrają z językiem ludzi w otoczeniu Popielskiego

­ 116 ­


POGRANICZA (komisariat, koledzy po fachu, prości mieszczanie) oraz z zarysem historycznym całej serii. Motywy sprawców, często na początku owiane tajemnicą, nie trącą banałem, lecz ciekawie zostają odkryte w toku powieści. Tak jak Popielski nie jest idealnie dobry, tak sprawcy nie zawsze są z natury źli. Krajewski doskonale ukazuje zawiłości psychiki przestępców. Same zbrodnie nie są błahostkami rodem z ,,CIA. Zagadki Kryminalne Las Vegas'', lecz głębokimi zagadkami, odkrywającymi mroczną stronę człowieka. Wobec tak skonstruowanych historii nie można pozostać obojętnym. W “Rzekach Hadesu'' na moment pojawia się śledczy z poprzedniej serii autorstwa Marka Krajewskiego – Eberhardt Mock. Jego rola jest jednak ograniczona. Myślę, że pisarz mógł wygospodarować dla niego

większą przestrzeń do działania na spółkę z Popielskim. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Książka cieszy się wielkim powodzeniem w ostatnich miesiącach, a sam autor... Cóż, z wiadomych mi żródeł udał się na urlop. Książki Krajewskiego to nie lektura dla wrażliwców. Trylogia przesycona jest męską brutalnością, która jednak dodaje wydarzeniom dużo realizmu. Końcówka została poprowadzona wyjątkowo dobrze. Nie przypomina co prawda amerykańskiego ,,happy endu'', ale jest dla czytelnika jasna i pozwala spojrzeć na całość trzeźwym okiem. Sam autor powiedział w wywiadzie ,, Kiedy zło nie zostaje ukarane, to czytelnik ma, po przeczytaniu takiej książki, poczucie kompletnego chaosu''.

­ 117 ­


FILM ALEKSANDRA ANDRUKOWICZ

HITY I KITY FILMOWE

Nietykalni Smocza droga

Daniel Abraham

Bardzo sympatyczny obraz. Nie­ samowicie wzruszająca, orygi­ nalna i nietuzinkowa opowieść o przyjaźni chłopaka z szemranej dzielnicy i sparaliżowanego milionera, okraszona niewy­ muszonymi, typowo francuskimi żartami. Historia wyciska łzy z oczu prostotą i optymizmem. Polecam każdemu bez względu na wiek. HIT

KIT Daniel Abraham

Mroczne cienie Smocza droga

Wspaniały – jak zwykle zresztą ­ duet Burtona i Deppa. Do filmu należy podejść z przymrużeniem oka, gdyż Burton jest niezwykle specyficznym reżyserem, kocha­ jącym przerysowania i parodie. Kiczowata, trochę banalna, ale zabawna produkcja w pełni oddaje specyfikę jego stylu. Ironiczne, pełne humoru spojrzenie na świat oczami obudzonego po dwustu latach wampira to jedno z jego najlepszych dzieł. KIT HIT

Artysta Smocza droga

Daniel Abraham

Film oddający hołd staremu, niememu kinu, okraszony piękną muzyką. Posiada prostą, klaro­ wną fabułę, piękne zdjęcia. Ujęta w ramy lat 20­stych ubiegłego wieku romantyczna opowieść jest powrotem do korzeni kina, a jednocześnie czymś świeżym w nowoczesnej i pełnej efektów specjalnych kinematografii. HIT

KIT

­ 118 ­


FILM

Prometeusz Smocza droga

Daniel Abraham

Bardzo słaby, naciągany i niemiłosiernie dłużący się film science­fiction, podważający teorię darwinizmu. Zastępuje ją ryzykowne założenie: ludzie zostali stworzeni przez istoty z kosmosu. Misją promu kosmicznego, wysłanego do odległej galaktyki jest poznanie naszych stwórców. Oczywiście podróż przeradza się w istny horror i masakrę. Przewidywalny, nudny i dosyć bezsensowny. KIT HIT

Czarnobyl.

Daniel Abraham

Smocza droga Reaktor strachu

Robienie filmów i tym samym zarabianie pieniędzy na tragedii Czarnobyla jest dla mnie przekroczeniem granicy dobrego smaku. Horror był przewi­ dywalny i zwyczajnie nudny. Nic nadzwyczajnego. Dosyć nierozsądna grupka amerykańskiej młodzieży postanawia wybrać się na wycieczkę do opuszczonego miasteczka w pobliżu Czarnobyla, powierzając swoje życie szemranemu przewodnikowi. Mało prawdopodobne? Może dlatego też mało straszne. KIT HIT

Dwa dni w

Daniel Abraham

Smocza droga Nowym Jorku

Francuska komedia opisująca wizytę szalonej rodzinki u nowojorskiej pary – niespełnionej artystki i afroame­ rykanina. Film przeciętny, niewyróżniający się niczym specjalnym wśród wielu podobnych. Nie był to może typowy „gniot”, ale nie znalazłam tam niczego, co spowodowałoby u mnie chęć obejrzenia tej komedii jeszcze raz. KIT HIT

­ 119 ­


FILM MACIEJ ŚLIMAK

95 MINUT DOBREGO KINA

On wierzy w miłość i jest niepoprawnym romantykiem. Ciągle szuka tej jedynej, z którą spędzi resztę życia. Ona, śliczna i urocza, jest zimna jak lód. Dba tylko o dobrą zabawę, nie angażuje się w związki. Żadnych zobowiązań, jedynie przy­ jaźń, co najwyżej seks od czasu do czasu (i to najlepiej z jakimś przy­ stojnym macho). Nie chce jednak nikogo krzywdzić, ani łamać męskich serc. Od początku jest szczera i nie ukrywa swoich zamiarów. To nie jest w stanie zniechęcić faceta, który pomimo przeciwności losu, zrobi

wszystko, żeby ją zdobyć. Nie zraża go nawet fakt, że jego wybranka raz za razem potwornie go rani i to w coraz okrutniejszy sposób. Nie ma co się jednak nastawiać na jakieś wyszukane świństwa, zdrady czy intrygi. Ten film to po prostu opowieść o tym, jak chłopak poznaje dziewczynę. Pasują do siebie, on chce pójść dalej, ona się waha. On czuje, że to może być ta jedyna, ona woli, by zostali przyjaciółmi. Dwoje zwykłych ludzi, którzy teoretycznie powinni być razem, a jednak coś im nie wyszło. Bez żadnych knowań,

zazdrosnych kochanek, wrogich teściowych, czy innych podobnych dziwów serwowanych nam nader często przez klasyków tego wy­ klętego gatunku. „500 days of Summer”, bo o nim mowa, stara się sprowadzić komedie romantyczne z twórczego wygnania. Pokazać, że nie muszą być jedynie chłamem dla nastolatek i pod­ starzałych gospodyń wiejskich, które

swoje życie uczuciowe utopiły w zupie serwowanej mężowi codziennie na obiad. Wszystko przedstawione jest w sposób lekki, naturalny, a co najważniejsze – zabawny. Bez prze­ sadnego dramatyzmu, ani sensa­ cyjnych zwrotów akcji, zwyczajnie tu nie pasujących. Po drugie, nikt nie próbuje dawać rad typu, „jak zrozumieć kobietę”, czy „stworzyć idealny związek”. Wręcz przeciwnie,

­ 120 ­


FILM

cały film raczej dobitnie pokazuje, że jedno i drugie jest niemożliwe. Wreszcie po trzecie, historia jest zaskakująco prawdziwa. Reżyser zgrabnie opowiada nam o uczuciach, a z bohaterami można się utożsamiać, odnaleźć w nich cząstkę siebie. Reżyserii w ogóle warto poświęcić parę słów. Za kamerą stanął Marc Webb ­ jest to jego pełnometrażowy debiut (zresztą bardzo udany). Nie

dziwię się, że to właśnie jemu powierzono realizację nowej wersji przygód Spider­Mana, która w tym roku weszła do kin. Dał się poznać jako sprawny rzemieślnik ze świeżym spojrzeniem na rzeczywistość. Od strony technicznej film prezentuje się bardzo dobrze. Praca kamery, zdjęcia, montaż, obróbka cyfrowa... Nie można się do niczego przyczepić. Do tego jeszcze mamy parę smaczków, jak dzielony ekran czy

­ 121 ­


FILM animowany (prawdopodobnie we flashu) licznik odmierzający kolejne z „500 dni miłości” (tak brzmi polskie tłumaczenie tytułu; niestety psuje ono grę słów z imieniem głównej bohaterki). Uwagę zwraca nietypowa narracja, przywodząca na myśl filmy Taranino. Wydarzenia przedstawiane są nie­ chronologicznie, a reżyser skacze z jednego końca na drugi, pokazując nam losowe sceny z życia zako­ chanych. Nie ma to jednak na celu wprowadzania twistów fabularnych,

tylko przybliżenia widzom uczuć i relacji, zachodzących pomiędzy dwójką głównych bohaterów. Drugą cechą wspólną z filmami mistrza Quentina są świetnie napisane dialogi. To dzięki nim nasze love story nabiera rumieńców. Wielkie brawa dla scenarzystów: Scotta Neustadtera i Michaela H. Webera, którzy włożyli bohaterom w usta wiele zabawnych tekstów (moim ulubionym jest chyba wierszyk walentynkowy). To wszystko byłoby niczym bez dobrej gry aktorów. Ci na szczęście

nie rozczarowują. Zooey Deschanel jako Summer Finn jest naprawdę urocza. Słodki uśmiech doskonale kontrastuje z charakterem jej postaci, a w jej wielkich oczach można dosłownie utonąć. Tutaj muszę pochwalić reżysera za gust. Nie oszukujmy się, aktorka grająca główną rolę w komedii romantycznej powinna być po prostu ładna, żeby widzowie nie zachodzili w głowę, „co on do cholery w niej widzi?!” Nieźle prezentuje się również Joseph Gordon­Levitt grający Toma Hansena. Przystojny, zawsze dobrze ubrany, z poczuciem humoru i fajną

fryzurą, od razu zdobywa sympatię widza. O jego grę możemy być spokojni. Swoje możliwości pokazał przecież w „Inception” Christopchera Nolana, czy ostatnio w „The Dark Knight Rises”. Tutaj również trzyma wysoki poziom. Na drugim planie wyróżnia się młoda Chloe Moretz, znana z filmu „Kick Ass”, gdzie kopała tyłki zastępom bandytów. Ta wschodząca gwiazda Hollywood zagrała tu niestety tylko małą rólkę, ale warto poświęcić jej odrobinę uwagi. Wielką zaletą jest również dość przewrotne, acz optymistyczne

­ 122 ­


FILM

zakończenie, które zdecydowanie łamie schematy gatunku. Pozwala naprawdę uwierzyć, że główni bohaterowie są jak Sid i Nancy, o czym z resztą wspomina Summer w jednej ze scen (podkreślając przy okazji, że to ona jest Sidem). Jako ciekawostkę warto dodać, że pośród materiałów dodatkowych na DVD znajduje się krótki filmik rozwijający ten wątek. Inna ciekawostka to budżet filmu, który wyniósł jedynie siedem milionów dolarów. Porównując to z największymi kasowymi produkcjami, wydaje się, że to stosunkowo niewiele. Nie liczy się jednak ilość środków, a sposób ich wykorzystania. Dla porównania przytoczę: „The Room”, nowy najgorszy film świata

(zrzucił z podium kultowego „Plan 9 from Outer Space” Eda Wooda), który z budżetem tylko o milion mniejszym stał się obiektem żartów i kpin widzów na całym świecie. Mówiono nawet, że „cała kasa poszła na heroinę dla głównego aktora, a scenografię ekipa znalazła gdzieś na śmietniku”. Na koniec chciałbym gorąco polecić „500 days of Summer” nie tylko fanom (a raczej fankom) gatunku, ale przede wszystkim tym, którzy do historii miłosnych podchodzą sceptycznie. Pragnę tylko przestrzec, że film jest przegadany, wszystko opiera się na dialogach, a akcji jako takiej znajdziemy bardzo niewiele. Jeśli tylko wam to nie przeszkadza, to śmiało możecie rozpoczynać seans.

­ 123 ­


FILM KAROLINA DYJA

CO ROBI Z NAMI WOJNA? ­ „PIĘKNA WIOSKA PIĘKNIE PŁONIE”

Tuż po premierze, w roku 1996, film „Piękna wioska pięknie płonie” („Lepa sela lepo gore”) wywołał w Serbii wielkie poruszenie. Nie był on i nadal nie jest zbyt znanym obrazem poruszającym tematykę wojny w byłej Jugosławii – przeciętny kinomaniak prędzej skojarzy chociażby powszechnie wychwalany „Underground” w reżyserii Emira Kusturicy – jednak nie brakuje głosów nazywających dzieło Srdjana Dragojevića klasykiem kina jugosłowiańskiego.

Film rozpoczyna się wielką uro­ czystością ­ otwarciem tunelu w jednej z bośniackich wiosek. Przecinający wstęgę dygnitarz rani się w palec nożyczkami. Jest to niejako zapowiedź okrutnych, wojennych wydarzeń, które mają miejsce kilka lat później. W tunelu zostaje otoczona grupa serbskich żołnierzy. Śledząc ich los, poznajemy historię każdego bohatera z osobna (dużą rolę spełniają tutaj „migawki” z ich przedwojennego życia). Niekiedy także i oni opowiadają coś o sobie. Jak Velja, który z humorem wspomina kradzież cysterny piwa, a następnie opróżnienie jej w trzy dni. Twórcom zależało aby w filmie ukazać różnorodny wachlarz zachowań człowieka, który przez długi czas jest zmuszony do walki o przetrwanie, styka się z bezmyślnym okrucieństwem. Każda postać reaguje inaczej: kapitan Gvozden zachowuje, przynajmniej teoretycznie, spokój, Viljuška traci równowagę

psychiczną, Velja popełnia samobójstwo, nie widząc sensu dalszego życia, amerykańska dziennikarka Liza – która chyba niewiele rozumie z tego co dzieje się dookoła – nie traci reporterskiego zacięcia, a Milan wytrwale pielęgnuje w sobie nienawiść do wszystkich, którzy go skrzywdzili. Jego emocje uwalniają się pod koniec filmu, kiedy przebywając w szpitalu w Belgradzie, próbuje zabić ciężko rannego Bośniaka przy pomocy... widelca, czołgając się do niego po podłodze. Scena ta początkowo wydawała mi się po prostu bezsensowna. Dopiero po czasie ­ przynajmniej częściowo ­ zrozumiałam zamysł twórców. Jakby nie patrzeć, wojna w Jugosławii też nie miała sensu... Film przede wszystkim skłania do refleksji. Oglądając, mimowolnie zadawałam sobie pytanie „dla­ czego?”. Dlaczego Milan i jego muzułmański przyjaciel z dzieciństwa walczyli przeciw sobie? Dlaczego barman Slobo próbował się bogacić na wojennym terrorze? Dlaczego matka Milana zginęła w okrutny sposób, tylko dlatego, że była „matką czetnika”? Obraz nie dostarcza gotowych odpowiedzi. To według mnie największa wartość „Lepa sela lepo gore” – dostarczenie odbiorcy materiału do przemyśleń i samodzielnej oceny faktów. Jednakże dzieło Srdjana Dragojevića to nie tylko ponura wojna, heroizm, okrucieństwo i patos. Pojawiają się tu także

­ 124 ­


FILM pewne elementy może nie humorystyczne, ale groteskowe – jak scena, w której Velja proponuje Lizie taniec, po czym zabija kilku Muzułmanów, śpiewając przy tym piosenkę „Bacila je svi iz Rijeku” (zostaje wtedy zraniony w nogę, co Liza kwituje wymownym „Crazy son of a bitch”). W innej, młodzi Milan i Halil podglądają uprawiającą seks parę. Chwilę później w radiu zostaje nadany komunikat o śmierci marszałka Tito, a kochankowie na zawołanie wybuchają płaczem. Kolejna rzecz, która zwróciła moją uwagę, to kreacja bohaterów. Może poza trochę głupkowatym Halilem, każdy miał w sobie coś, co urzekało, swoisty rys indywidualności. Na miano mojego ulubieńca zasłużył bezapelacyjnie Velja, wywołujący

uśmiech swoim ciętym dowcipem i przekonaniem o własnej wyjątko­ wości. Muszę przyznać, że pomimo kilkukrotnego spotkania z filmem, wzruszam się zawsze w momencie jego samobójstwa. „Lepa sela lepo gore, a ružna sela ostaju ružna, čak i kad gore” – „Piękna wioska pięknie płonie, a brzydka pozostaje brzydka, nawet kiedy płonie”. Słowa Petara „Profesora” pozostają w pamięci na długo po obejrzeniu filmu. Dzieło Srdjana Dragojevića to wzruszająca opowieść, w większości napisana po prostu przez życie i wojnę. Ja wracam do niej stale od grudnia 2010 roku. Wam również polecam spotkanie z bolesnym i nie zbyt znanym kawałkiem historii, przedstawionym bez przesady, bez retuszu. Po prostu – jak było.

­ 125 ­


VIA APPIA

KWARTALNIK LITERACKO­KULTURALNY

REDAKCJA REDAKTOR NACZELNY Damian Nowak

REDAKCJA

Przemysław Małacha, Karolina Dyja, Sławomir Kołodziejczyk, Honorata Nowacka, Karolina Chojnacka, Ewa Lasota, Robert Plesowicz, Aleksandra Andrukowicz, Magdalena Michalska, Kszysztof Machulec

OSOBY WSPÓŁPRACUJĄCE Z REDAKCJĄ

Jakub Fijałkowski, Piotr Niemirski, Kinga Turowska, Małgorzata Połomska, Alicja Radzimska, Maciej Ślimak

SKŁAD ORAZ PROJEKT OKŁADKI AcidOne, Sławomir Kołodziejczyk

ILUSTRACJE DO OPOWIADAŃ AcidOne

ŹRÓDŁA

Wikimedia Commons, strony autorskie i inne miejsca w internecie

LICENCJE

Wszystkiewykorzystane materiały graficzne niebędące dziełem członków redakcji zostały użyte przy wykorzystaniu licencji creative commons. Prawa autorskie należą wyłącznie do twórców.

PRAWA DO MATERIAŁÓW

Magazyn powstał w oparciu o materiały tekstowe utworzone przez członków redakcji kwartalnika kul­ turalnego via appia, jak również o teksty dostarczone przez użytkowników forum literackiego via­appia.pl za ich dobrowolną zgodą. W celu powielania, pub­ likowania lub innego użycia nalezy skontaktować się z autorami lub poprzez redakcyjną skrzynkę e­mail.

KONTAKT www.via­appia.pl kontakt@via­appia.pl


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.