






Od pierwszego wydania Aktivista minęło ćwierć wieku. W tym czasie świat przeszedł przemianę niemal tektoniczną. Z epoki analogowej weszliśmy w erę cyfrową – stałe łącza ustąpiły miejsca internetowi, który dziś w telefonie daje natychmiastowy dostęp do całego świata. To jubileuszowe wydanie jest więc podróżą przez czas: od tamtych pierwszych kroków w nowym millenium aż po chwilę obecną, w której miasto bije innym, ale równie intensywnym pulsem.
Do współtworzenia tego numeru zaprosiliśmy przedstawicieli dwóch pokoleń. Dwie okładki, dwa języki, dwa sposoby widzenia rzeczywistości. Lila Janowska – głos generacji wychowanej w mediach społecznościowych – w naturalny sposób łączy autentyczność, odwagę i świeżość. Inspiruje tych, którzy szukają własnej drogi i nie boją się kreować świata na własnych zasadach. Z drugiej strony – Fisz i Emade. Artyści, których muzyka towarzyszyła millenialsom i pokoleniu JP2, będąc świadectwem epoki, komentarzem do rzeczywistości, rytmem dojrzewania całego pokolenia.
Symbolicznie zrealizowaliśmy te portrety inaczej. Lila została sfotografowana nowoczesnym smartfonem Samsung Galaxy S25 Ultra – narzędziem teraźniejszości. Fisz i Emade – poczciwym polaroidem.
Te dwie okładki są metaforą całego numeru: przestrzenią, w której pamięć spotyka się z aktualnością, a dawne inspiracje mieszają się z nową energią.
Na łamach wracamy do miejsc, które przez ostatnie 25 lat były sercem miasta, ale odkrywamy też bary i kluby, w których dziś odnajdują się millenialsi i Zetki. Rozmawiamy z twórcami o długim dorobku, ale i z tymi, którzy dopiero rozwijają swoje kariery. Felietoniści przyglądają się nowym zjawiskom, nie zapominając o tych, które ukształtowały naszą wrażliwość.
To wydanie jest opowieścią o przeszłości i spojrzeniem w przyszłość. Przypomnieniem, że miasto nieustannie się zmienia. My też się zmieniamy!
3
Z nostalgią wstępniak
6
Z nostalgią z archiwum
8
Z nostalgią wspomnienia vienia
10
Nasza okładka lila janowska
16
Nasza okładka backstage
18 Strefa miejska 25 kultowych miejsc
22 Strefa miejska street w oku 2.0
24
Strefa miejska głos ulicy
28
Strefa miejska: felieton o sharing concept
29 Strefa miejska warszawskie sharingi
redaktor prowadzący
Rafał Kruhlik
redaktor działu moda, redaktor prowadzący aktivist.pl
Krzysztof Kujawa wydawca
Morten Lindholm dyrektorka artystyczna
Kinga Nieśmiałek head of content & production
Magdalena Iwańska marketing manager
Gabriela Opiela reklama / dyrektorka działu
Marta Wilk produkcja sesji
Marta Wilk
30 Sesja miejski zew
36
Moda: bohater Aktivista ania kuczyńska
38
Moda: wywiad mariusz przybylski
41
Moda: marki moda zrównoważona
42
Moda: twórca jackob buczyński
44
Moda: viral butiki i trendy
46
Moda: kwestionariusz dominik sadoch
47
Moda: felieton y2k aesthetic
48
Moda: debiuty nowe twarze
50
Uroda: viral game changers
social media manager
Karolina Chudek pr & patronaty
Sabina Boukourbane Rzączyńska event director
Magda Gajewska korekta
Katarzyna Wierzba zdjęcie na okładce
Lila Janowska w obiektywie Tomka Janusa
Zdjęcie okładkowe wykonane smartfonem
Galaxy S25 Ultra współpracownicy
Magdalena Matuszek, Agnieszka Sielanczyk
foto: Julia Chudzik, Tomek Janus, Pola Sobuń, Olga Tuz
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada.
Redaktor prowadzący nie odpowiada za treść materiałów reklamowych.
OPEN EVERY FRIDAY & SATURDAY FROM 7PM
DINNER & COCKTAILS 7PM-10PM (kitchen open till 2AM)
NIGHTLIFE 10PM-6AM
www.senwarsaw.pl
WIOŚLARSKA 6 / WARSAW
OPEN EVERY SATURDAY FROM 11PM
www.moonwarsaw.pl
WIOŚLARSKA 6 / WARSAW
www.brooklynbw.eu
JANA PAWŁA II 18 / WARSAW
www.senevents.pl WIOŚLARSKA 6 / WARSAW
Moje zdjęcie pojawiło się na okładce
Aktivista ponad 10 lat temu, w 2013 roku. Autorem fotografii był Łukasz Pukowiec. To początki mojej kariery, dlatego mam ciepłe wspomnienia związane z tym magazynem!
MAGDALENA BERUS
Pamiętam, że w „ Aktiviście” pojawiła się informacja o jednym z naszych pierwszych koncertów. Przypominam to sobie, bo wyciąłem nawet wzmiankę z tego numeru.
FISZ
„ Aktivist ” był kiedyś pozycją obowiązkową! Pamiętam jak regularnie zgarniałem swój egzemplarz z najbardziej cool barów i klubów w Warszawie.
To z „ Aktivista” wiedziałem, co dzieje się na mieście.
BAASCH
To było dla mnie ogromne wyróżnienie znaleźć się w 2015 roku na okładce „ Aktivista” ! Byłam wtedy na początku swojej drogi – przygotowywałam kolekcję dyplomową, którą prezentowałam na Fashion Week w Łodzi. Projekt, który trafił na okładkę, to płaszcz i plecak w unikalnym princie, zaprojektowanym specjalnie dla mnie przez Bovską. Autorem zdjęcia jest Daniel Jaroszek.
NATALIA KOPISZKA
Jego cykl „Vienia rozmowy przy stole” zwany Szamowyzwalaczem był formatem unikatowym.
Raper o gastro? Tak, i to w towarzystwie gwiazd. Jak Piotr Więcławski wspomina „Aktivista”
„A”: Którą z rozmów pamiętasz do dziś? Która była dla Ciebie najciekawsza i najbardziej inspirująca? V: Moja ulubiona to ta z Hubertem Urbańskim. Rozmawialiśmy o jego bułgarskich korzeniach, jedząc bałkańskie specjały. Opowiadał mi wtedy sugestywną historię, która uruchomiła we mnie ogromną wyobraźnię. Jako dziecko sam bywałem na Bałkanach, w Grecji, na kempingu z rodzicami – więc doskonale zrozumiałem jego opowieść.
„AKTIVIST”: Czym był dla Ciebie „Aktivist”?
VIENIO: W momencie, kiedy zaczęła się tworzyć jakakolwiek struktura warszawskiego życia klubowego, „ Aktivist” był pierwszą gazetą – w zasadzie taką „zawiadowczą” – która porządkowała to, co się działo w mieście. Były tam recenzje nowych płyt, różnorodnych gatunków muzycznych pojawiających się w klubach, zapowiedzi imprez, wywiady z ciekawymi ludźmi. Wszystko to, czego potrzebował warszawski klubowicz, żeby dowiedzieć się, co w danym miesiącu warto zobaczyć i przeżyć. Na co pójść do kina, teatru, klubu czy restauracji? Jakich płyt słuchać, gdzie chodzić, gdzie bywać?
„A”: Jak wspominasz swoje „rozmowy przy stole”, które prowadziłeś na naszych łamach?
V: Właśnie tę swoją część pracy przy „ Aktiviście” wspominam najmilej. Bo nie dość, że rozmówcami byli zawsze zacni goście, to jeszcze spotykaliśmy się w świetnych miejscach, gdzie mogliśmy dosyta najeść się dobrym jedzeniem – wybieranym zazwyczaj przez osobę zaproszoną. To w zasadzie wymarzony zawód dla dziennikarza czy fotografa: przyjemna rozmowa, a przy niej smaki ważne dla mojego gościa, które tworzyły dodatkowy kontekst.
W mojej głowie wyświetlił się cały bałkański teledysk: mały Hubert Urbański jeżdżący motorem dziadka po alkohol, odwiedzający ciocię, u której pachniało pastą do parkietów, a mieszkanie tonęło w półmroku, bo – jak to na Bałkanach – przed nadmiarem słońca zasłaniano okna ciężkimi kotarami. To było dla mnie najpiękniejsze: zobaczyłem tę historię oczami wyobraźni.
„A”: Czego życzysz nam na kolejne dwadzieścia pięć lat?
V: Przede wszystkim – żeby papier nigdy nie zniknął z rynku wydawniczego. Magazyny i gazety to symbol czasu i pewnego stylu życia: siedzenia w kawiarni, przeglądania stron przy kawie. Dziś ucieka nam to w stronę telefonów i tabletów, a ja życzyłbym sobie, żeby „ Aktivist” przetrwał jako taki „rozprowadzacz” informacji kulturalnej o tym, co dzieje się w Warszawie. Taka gazeta jest potrzebna – żeby móc obejrzeć zdjęcia, okładki płyt, layouty festiwali, poczytać o wystawach, filmach, klubach czy koncertach. To daje możliwość zaznaczenia sobie w kalendarzu wydarzeń, które chcemy odwiedzić. I to jest fajne, to jest bardziej oldschoolowe – w najlepszym sensie.
„A”: A sobie czego życzysz?
V: Żebyście nigdy nie zniknęli (śmiech). I żebym dalej mógł z Wami pracować – przy kolejnych wydaniach. SzamoWyzwalacz, do usług!
Przestrzeń, gdzie zabytkowa architektura staje się tłem dla kulinarnej różnorodności i energii miasta.
Kiedyś były tu warszawskie browary, dziś to jedno z najciekawszych miejsc na kulinarnej mapie miasta. Food Hall Browary w odrestaurowanych wnętrzach historycznych budynków łączy architekturę z nowoczesnym podejściem do jedzenia i rozrywki. W jednej, stylowej przestrzeni działa 11 restauracji. Skosztuj kuchni z różnych stron świata! Na wyciągnięcie ręki jest tu azjatycki street food, włoska pizza i dania z gwiazdką premium w autorskich interpretacjach. To przestrzeń, w której można miksować smaki, zamawiać różne potrawy
i dzielić się nimi ze znajomymi. Integralną częścią Food Hallu są także dwa bary, gdzie doświadczeni barmani serwują koktajle na światowym poziomie. A w weekendy?
Food Hall wręcz kipi energią – kultowe schody zamieniają się w scenę wydarzeń z DJ-ami i imprezami tematycznymi. To przykład nowoczesnego konceptu gastronomicznego, który redefiniuje sposób spędzania czasu – nie tylko przy stole, ale w otwartej, tętniącej życiem przestrzeni. Bo o to chodzi – by łączyć ludzi, miejsca i historię Warszawy.
Ma wszystko, co potrzebne, by osiągnąć sukces: urok osobisty, charyzmę i autentyczność. Na Instagramie Lili Janowskiej lada moment wybije pierwszy milion followersów. My spojrzeliśmy na nią jak na niezależną syrenę, która w sieci – tej online’owej – czuje się jak ryba w wodzie.
Zdjęcia i postprodukcja: Tomek Janus / Koncept artystyczny: Tomek Janus
SFX: Magdalena Osowska, Kajetan Wójcik / Scenografia: Aurelia Czaplicka
Stylistka: Zuza Gontarczuk / Makijaż: Weronika Białek
Stylistka fryzur: Agnieszka Ejmocka / Produkcja: Marta Wilk/ Valkea
Tekst: Rafał Kruhlik
Sesja okładkowa została zrealizowana smartfonem Samsung Galaxy S25 Ultra
„ AKTIVIST ” : Lata 2000. to fora, Gadu-Gadu i „Bravo Girl″, które na dobre znikło z kiosków. Dziś mamy TikToka, podcasty i ChatGPT. Jak myślisz, co straciliśmy, a co zyskaliśmy w tej zmianie?
LILA JANOWSKA: Cieszę, że mogę to obserwować. Oczywiście czasem łapie mnie nostalgia – wracam myślami do „Bravo Girl” i innych magazynów, które zbierałam w ogromnych ilościach. Do dziś żałuję, że zaginęły przy przeprowadzce, bo chętnie sięgnęłabym po nie znowu – choćby po inspiracje. Ale prawda jest taka, że współczesność też ma dla mnie ogromny urok. Dobrze czuję się w tych czasach, w świecie TikToka, podcastów i nowych
form komunikacji. To inna energia, ale na swój sposób równie ekscytująca, jeżeli nawet nie bardziej!
„ A”: Wasz podcast „Besties”, który prowadzisz z Werką Białek, brzmi trochę jak współczesny pamiętnik z 2005 roku. Sporo w tych rozmowach prywatności i publicznej szczerości. Co daje Ci największą satysfakcję w tym formacie?
L.J.: Inspiracją do stworzenia podcastu była dla mnie kultowa rubryka „ Zapytaj Bravo”. Brakowało mi w Internecie właśnie takiego miejsca – bezpiecznego, komfortowego, gdzie można podzielić się swoimi historiami i poczuć się wysłuchanym. Dlatego razem z Werką postanowiłyśmy nasza
stworzyć przestrzeń, w której dziewczyny (ale nie tylko, bo piszą do nas również chłopaki) mogą poczuć się tak jak przy rozmowie z najlepszą przyjaciółką o rozterkach miłosnych. Po ponad dziesięciu latach obecności w Internecie nauczyłam się oddzielać życie prywatne od publicznego i uważam, że ta granica jest kluczowa. Trzymanie pewnych spraw tylko dla siebie i bliskich to dla mnie ogromna wartość. Czy to współczesna forma bycia aktywistką? Może tak, choć nie lubię szufladkowania. Najważniejsze było dla nas stworzenie przestrzeni dla innych, w której można być sobą i poczuć się zrozumianym.
„ A”: Jednym kojarzysz się z podcastem, innym z modą Y2K. Co z tych lat jest dla Ciebie ponadczasowe i co przemycasz w fitach, a które trendy odpuszczasz?
L.J.: Uwielbiam wracać do kultowych zdjęć Britney Spears, Rihanny czy Paris Hilton – to były absolutne ikony początku lat dwutysięcznych. Estetyka Y2K jest dla mnie bardzo dziewczęca, kolorowa i słodka, uwielbiam inspirować się tymi czasami. Nie ukrywam – w szafie mam naprawdę różne rzeczy, bo lubię bawić się modą i zmieniać swój „skin” każdego dnia. Choć mam ogromny sentyment do tamtej estetyki, równie mocno fascynuje mnie obserwowanie, jak moda ewoluuje i jak różne style można przetestować na sobie. Dla mnie zawsze była przede wszystkim funem – przestrzenią do eksperymentowania, a nie sztywną ramą.
„ A”: Wspomniałaś o Paris, Britney, Rihannie. To te gwiazdy kształtowały Twoje poczucie stylu?
L.J.: One były moimi ikonami od zawsze! Obserwowałam ich kariery, można faktycznie powiedzieć, że kształtowały moją wyobraźnię i poczucie stylu. A oglądałeś dziewczęce komedie i seriale z tamtych lat? Kochałam je! Jak zresztą wszystko, co było częścią ówczesnej popkultury. Pochłaniałam w całości gazetki, muzykę, filmy. Miałam wrażenie, że zawsze wiem o tym jako pierwsza. Najmocniej inspirowała mnie właśnie amerykańska popkultura. Pamiętasz te czasy? Ten świat wydawał się wtedy największym marzeniem!
„ A”: W sieci followują Cię dorastające dziś dziewczyny. Co chciałabyś im powiedzieć, a czego sama nie usłyszałaś w odpowiednim momencie?
L.J.: Girls, zawsze bądźcie sobą! Róbcie to, co naprawdę kochacie, i nie oglądajcie się na hejt czy opinie innych. Kiedy ja zaczynałam, social media były czymś
nowym, przez co często czułam się niezrozumiana. Dziś obecność w Internecie jest dużo bardziej powszechna i oswojona. Wiem jednak, że wciąż to duża odwaga, żeby iść swoją drogą. Moja rada: nie bójcie się autentyczności!
„ A”: Można powiedzieć, że sukces dzisiaj mierzy się zasięgami i liczbą followersów. A czym jest dla Ciebie?
L.J.: Nie powiedziałabym, że sukces sprowadza się do liczb i zasięgów. Najważniejsze jest to, żeby w całym tym szalonym świecie nie zgubić siebie i być wiernym swoim wartościom. Mam jasne granice – rzeczy, których nigdy bym nie zrobiła, niezależnie od tego, ilu followersów czy pieniędzy mogłoby mi to przynieść. Sukces to dla mnie raczej życie w zgodzie ze sobą i robienie tego, co naprawdę kocham. To daje mi poczucie spełnienia.
„ A”: To, co bardzo mi się podoba w Twoim contencie, to autoironia zmiksowana z autentycznością. Ten dystans jest dla Ciebie ważny?
L.J.: Uważam, że nigdy nie można brać siebie zbyt serio, bo to od razu daje innym przestrzeń, żeby nas zranić. Potrafię śmiać się z własnych wpadek i myślę, że moi bliscy doskonale wiedzą, że to część mojej osobowości. To też widać w moich treściach – nie gram żadnej roli, po prostu jestem sobą. Autentyczność to dla mnie podstawa, bo Internet szybko weryfikuje fałsz.
„ A”: Twoja autentyczność mnie kupiła! A unboxingi z Vinted? Spędziłem dwie godziny, oglądając, jakie perełki wyszukałaś.
L.J.: Jestem totalnie zakochana w modzie i wszystkim, co się z nią wiąże. Uwielbiam testować na sobie różne estetyki, dlatego siłą rzeczy pojawia się u mnie sporo zakupów (śmiech). Trochę na tym opiera się też mój content, bo wiem, że obserwatorki moich kont lubią oglądać takie treści. Super jest to, że przy okazji mogę o nich opowiadać i dzielić się inspiracjami. No i nie ma co ukrywać – każda dziewczyna lubi ten moment otwierania czegoś nowego. To czysta przyjemność, która świetnie wpisuje się w mój sposób opowiadania o modzie i lifestyle’u.
„ A”: Patrząc wstecz na swoją karierę, co zrobiłabyś inaczej? Masz radę dla dziewczyn, które dopiero zaczynają?
L.J.: W sumie to nie zmieniłabym nic. Nie mam rzeczy, których bym żałowała lub się ich wstydziła. Uważam, że to samo w sobie jest dużym osiągnięciem po tylu latach
w Internecie. Dziś mogłabym wrzucić moje dawne treści i nadal uważam, że są ok. Na pewno coraz trudniej jest się wybić, bo konkurencja jest ogromna. Ale wierzę, że dobry pomysł, przekazywanie czegoś fajnego i autentyczność to klucz do sukcesu. Moja rada dla dziewczyn, które zaczynają, jest prosta: nie czytajcie hejtu i skupiajcie się na tym, co kochacie robić.
„ A”: Gdybyś miała napisać własny „manifest” dla młodych dziewczyn, to jakie trzy zasady by się w nim znalazły?
L.J.: Kolejno: opinia innych nie jest prawdą o Tobie, nie musisz być perfekcyjna, żeby być wystarczająca, rób to, co kochasz – nawet jeśli nikt tego nie rozumie.
„ A”: Wkurzają Cię media plotkarskie, które rozpisują się o Twoim związku? Czy zupełnie się tym nie przejmujesz?
L.J.: To chyba za duże słowo. Bardziej mnie to bawi niż złości. Staram się nie czytać wszystkiego, co się o mnie pisze, bo szkoda na to energii. Zazwyczaj podchodzę do tego z dystansem – w końcu plotki to część naszego świata. Nie mają one wiele wspólnego z moim prawdziwym życiem.
„ A”: Gdzie zmierza Lila Janowska? Jakie są Twoje plany?
L.J.: Trzymam je w ścisłym sekrecie, ale mogę zdradzić jedno – będzie się działo. Aktualnie pracuję nad kilkoma projektami, które są dla mnie bardzo ekscytujące.
Nie chcę jeszcze odkrywać kart, bo lubię element zaskoczenia. Obiecuję, że jest na co czekać.
„RÓB
nasza okładka
Ostatnie przygotowania planu przed pierwszym ujęciem. Fotograf i twórca konceptu sesji
Tomek Janus ze scenografką Aurelią Czaplicką.
Syreni klimat oraz precyzyjnie dopracowana charakteryzacja to owoc pracy Magdaleny Osowskiej i Kajetana Wójcika. To oni wykonali odlewy uszu, stworzyli efekt łusek oraz błony między palcami.
„Glow, ale bez brokatu” – tak brzmiało hasło przewodnie stylizacji Lili w naszej sesji. Trochę pretensjonalnie, vibe Y2K, ale z artystyczną siłą wyrazu. Stylistce zależało, by looki nawiązywały do lat 2000: metaliczne tkaniny, rajstopy z połyskującą nicią, perły – wszystkie inspiracje nawiązują do archiwalnych wydań „Aktivista”. To most między tym, co było, a tym, co teraz jest na czasie.
Współczesna syrena według stylistki fryzur Agnieszki Ejmockiej? Plażowe fale i świetliste refleksy. Do tego make-up z perłowymi elementami autorstwa Weroniki Białek.
Samsung Galaxy S25 Ultra. Charakteryzacja w klimacie „modern sirene zajęła parę godzin, a finalny efekt to dzieło twórczego teamu.
Całą sesję okładkową zrealizowaliśmy smartfonem
Samsung Galaxy S25 Ultra. Tak, foto, które znajduje się na okładce i te ilustrujące wywiad są zrealizowane smartfonem. Na pamiątkę, zrobiliśmy też kilka oldskulowych polaroidów.
Zuza Gontarczuk, stylistka sesji, zaproponowała mocne detale. Czy pamiętacie sztuczne, kolorowe perły noszone w latach 2000. do dłuższych tunik i szerokiego paska? Dziś trend – choć nieco prześmiewczo – powraca!
Miejsca na mapach się zmieniają, legendy zostają! Redakcja „ Aktivista” wybrała spoty, które przez ćwierć wieku tworzyły klimat Warszawy. Te puby, imprezownie i knajpy na stałe zapisały się w naszej pamięci.
W latach 90. i 2000. bywali tu ci, którzy dopiero tworzyli polską branżę kreatywną – projektanci mody, muzycy, artyści sztuk wizualnych. To nie kuchnia, choć dobra, przyciągała najbardziej, ale atmosfera i ludzie. Warszawska bohema sprawiła, że ta niepozorna knajpa stała się społecznym zjawiskiem, legendą tamtych czasów. „Między” istnieje do dziś, ale już inne – spokojniejsze, bardziej ułożone. Nie ma w nim tamtej niepowtarzalnej energii, która kipiała w latach 90.
Miejsce – symbol. Synonim wolności. Choć Le Madame zamknięto w 2010 roku – jak twierdzą niektórzy, z powodów politycznych – jego historia wciąż żyje. Kulturalna perełka, queerowa przestrzeń społeczna, stworzona w 2003 roku przez Krystiana Legierskiego i Elżbietę Solanowską, mieściła się na warszawskiej Starówce, w lokalu po dawnej fabryce czujników do czołgów. Była jednocześnie klubem z parkietem, kawiarnią i darkroomem, alternatywną sceną teatralną, galerią sztuki, siedzibą partii politycznej i forum do rozmów o świecie. Tak właśnie działało Le Madame – mieszały się tu nocne życie, kultura i aktywizm.
Od dziesięciu lat po zagłębiu klubów na Dobrej nie ma już śladu, choć teren wciąż pozostaje niezagospodarowany.
Od wyhajpowanego Nowego Powiśla i Elektrowni oddziela go jedynie parkan oblepiony plakatami. A przecież to właśnie tutaj, w „Centrum Dobra” – niskich, surowo urządzonych barakach – przez wiele lat tętniło życie klubowe. W Czarnym Lwie słuchało się reggae, w Jadłodajni Filozoficznej – indie rocka, w Diunie – jazzu, a w Aurorze – punk rocka. To zagłębie było świadkiem narodzin nowych zjawisk, zespołów i niezapomnianych imprez.
Dziś w tym miejscu mieści się cocktail bar Weles, ale jeszcze 20 lat temu w podziemiach budynku przy Żurawiej odbywały się jedne z najlepszych imprez sceny elektro. To tu, do hitu Miss Kittin „Frank Sinatra”, tańczyło się na barze, tutaj przed wejściem z łatwością nawiązywało się znajomości. Był to jeden z nielicznych klubów gay-friendly w Warszawie, gdzie w weekendy bywało tłoczno. Na bramce stał Grzegorz – selekcjoner, który decydował, kto tej nocy będzie się bawił. Różowy wystrój, dobra zabawa ze znajomymi do szóstej nad ranem.
Na Inżynierskiej 3, niedaleko Dworca Wileńskiego,
w ceglanym budynku przedwojennego składu mebli „Wróblewski i S-ka” działał klub, który na dobre odmienił wizerunek Pragi. Strawiony przez pożar, kilkukrotnie zmieniał lokalizację. Najpierw przeniósł się na Grochowską 301/305, a później do Konesera. To tutaj odbywały się koncerty początkujących artystów, tu spotykali się twórcy, którzy nad „Snem” mieli swoje pracownie (na Inżynierskiej, przed pożarem, tworzył m.in. Karol Radziszewski).
Na wódkę i śledzika do kultowego bistro zaglądało się przed imprezą albo po to, by zakończyć udany wieczór. Dostać się do baru w godzinach wieczornych wcale nie było łatwo – miejsce cieszyło się ogromną popularnością, bo łączyło polską tradycję kulinarną z paryskim stylem celebracji chwili. Przekąski Zakąski powstały w 2006 roku. Wystarczyło zaledwie kilka lat działalności, by stały się jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w stolicy. Dziś, w miejscu dawnych Przekąsek Zakąsek, w odrestaurowanym Hotelu Europejskim mieści się ekskluzywny butik Brunello Cucinelli.
To tutaj ponad 10 lat temu Taco Hemingway zagrał jeden ze swoich pierwszych koncertów, a topowe dzisiaj influencerki budowały swoją pozycję towarzyską. Kultowe miejsce na mapie Warszawy, przede wszystkim ze względu na okoliczny klimat spokojnego Powiśla oraz okrągły, wpisany do rejestru zabytków budynek stacji PKP łączący w sobie funkcjonalność i modernistyczny design. Duży plac przed „pekapem” pomieścił niejedną tłumną imprezę, kończącą się po świcie.
Gdzie na piwko w Śródmieściu? Jeszcze 20 lat temu odpowiedź była prosta – do Pawilonów na tyłach Nowego Światu. Ten kompleks ponad 20 małych, klimatycznych barów i knajpek ma w sobie studencką wolność i klimat Warszawy lat 90. Wybudowany w latach 70. pierwotnie pełnił „enklawę eleganckiego handlu”, w latach 2000. zaczęły pojawiać się tu punkty gastro, potem streetartowcy stworzyli tam Street Art Doping Festiwal w 2011 roku, wpadało się tu na drinka przed imprezą, po pracy, to tu spotykali się muzycy po trasach koncetowych. Dzisiaj to miejsce jest tłumnie odwiedzane przez turystów i gen Z.
Działa od 2002 roku, czyli obchodzi niemal ten sam jubileusz co my! To tutaj można było złapać pierwsze egzemplarze „ Aktivista” na warszawskim Mokotowie. Od lat na Puławskiej 61 bywają filmowcy, dziennikarze i muzy-
cy ze społeczności mokotowskiej, bo klimat bez nadęcia sprzyja fajnym rozmowom, a smaczna kuchnia sprawia, że śniadania przeciągają się tutaj do lunchu.
To miejsce to nasze lokalne Studio 54 lat 2000. Kultowy klub na Jasnej 1 to spot, w którym po prostu trzeba było się pokazać, by liczyć się na warszawskiej scenie towarzyskiej. „Nie każdy może przestąpić jej próg. Utopia została stworzona dla przyjaciół i bliskich znajomych, działając na zasadzie zamkniętego klubu, dopuszcza do przyjemności, jakie oferuje tylko wybrańców, a noc spędzona w ich podwojach przypomina podróż po nieznanych morzach, w trakcie której osiągamy kolejne stopnie wtajemniczenia. Jeśli należymy do szczęśliwców posiadających kartę klubową lub nasze imię znajduje się na liście gości cerber jest dla nas łagodny i uprzejmie wpuszcza nas” – pisała Agnieszka Jaźwińska-Pudlis w „Aktiviście” z 2003 roku. Miejsce gay-friendly stworzone na wzór elitarnej sceny klubowej światowych metropolii to warszawska legenda.
HALA KOSZYKI
Hala Koszyki na przestrzeni lat przeszła niezłą metamorfozę. Zbudowana w 1909 roku jako secesyjna hala targowa, przez dekady była miejscem codziennych zakupów – pachniało tu świeżym chlebem, mięsem i warzywami, a gwar kramów i sąsiedzkich rozmów tworzył tkankę miejskiego życia. W latach 90. i na początku 2000. Koszyki podupadały – coraz mniej stoisk, coraz mniej ludzi, coraz bardziej czuło się ducha minionej epoki. Po gruntownej rewitalizacji w 2016 roku przeobraziła się w tętniące centrum kulinarno-kulturalne. To przestrzeń, która łączy funkcje food hallu, galerii i miejsca kulturalnych spotkań. Cool spot!
Grali tu Kovvalsky, Kocur, plejada międzynarodowych DJ-ów, ale Mono Bar zapisał się w pamięci nie tylko line-upami. To była przestrzeń, gdzie spotykali się artyści, projektanci, młodzi-piękni bywalcy spragnieni nowego brzmienia i klimatu. Plus obowiązkowe fotki z imprezy, które niejednemu przypomniały, co działo się minionej nocy. Stylowe wnętrze o zabarwieniu retro, lekkość nu disco i house’u, atmosfera swobody – Mono Bar był jednym z tych adresów, które w latach 2006–2015 kształtowały warszawski nightlife.
KLUB 55
„Piątki” bardzo szybko stały się jednym z najważniejszych adresów nocnej Warszawy, słynąc z autorskich cykli, takich jak Detroit Zdrój, Break Da Funk czy
Sorry Ghettoblaster. Klub, zlokalizowany w przestrzeniach Pałacu Kultury i Nauki, z wejściem tuż przy Sali Kongresowej, miał w sobie coś z londyńskich klubów.
W 67. numerze „Aktivista” z 2005 roku pisaliśmy o nim tak: „1955 ma być klubem muzycznym. Te dwa słowa dobitnie pokazują istotę miejsca. Jacek Sienkiewicz nie udaje, że otwiera «niewiadomo jakie i wypasione » miejsce, które ma stać się kolejnym punktem na mapie lanserskich pielgrzymek”.
W podziemiach dzisiejszego Hotelu Europejskiego mieściły się Kamieniołomy – klub z legendą sięgającą PRL-u, gdy występowali tu m.in. Komeda czy Hłasko. Reaktywowane w 2009 roku przy ul. Ossolińskich 3, szybko wróciły na mapę nocnej Warszawy. Były miejscem koncertów, cykli imprezowych i wydarzeń kulturalnych, od „Tour de France” po nagradzane Garage Party z Alexem Metriciem. Kamieniołomy przyciągały mieszankę electro, indie i alternatywy, tworząc przestrzeń zarówno do tańca, jak i spotkań artystycznych. Klub zamknięto w czerwcu 2012 roku w związku z remontem hotelu, a ostatnia impreza – 29 czerwca – zakończyła erę, którą bywalcy wspominają z nostalgią.
Piekarnia przy Młocińskiej była przez trzynaście lat jednym z najbardziej hot warszawskich adresów na imprezowej mapie. Założona pod koniec lat 90. przez Jarka Gułę i Marcina Rutkiewicza, szybko stała się miejscem kultowym. Mieszał się tu hipnotyczny house i techno, organizowane były tam ikoniczne koncerty gości z zagranicy. To zupełnie nie był snobistyczny klub, raczej wspólnota fajnych ludzi, którzy chcieli tańczyć do oporu. Relacje tam zawiązane, często przetrwały na lata. W „Pieksie” rodziły się też legendy warszawskiej sceny elektronicznej. Zamknięcie w 2011 roku zakończyło mocną epokę warszawskiego clubbingu. Cykle imprezowe: IMPORT!, Plażowe Igraszki, Urodziny Piekarni, Love Bomb, Pierwsze Koty czy Acieed – epickie!
Na terenie kompleksu sportowego „Skra” przy Polach Mokotowskich spragnieni imprez znajdowali rozrywkę w Iskrze. Duży plenerowy ogród z basenem i długim barem sąsiadował z 600-metrową salą klubu; latem leżaki, hamaki i DJ-e, zimą zejście do podziemia. Miejsce wyrastało z dawnej przepompowni basenów Skry z lat 70., a w nowej formule działało od 2013 do czerwca 2021. Siedziba przy Wawelskiej 5 bywała przystanią alternatywy i elektroniki. W skrócie? Spontaniczne spotkania, imprezy do świtu i pływanie w ubraniu o 4 nad ranem!
Warszawa zawsze marzyła o swoim Berghain. Lekką namiastkę berlińskiej sceny klubowej mieliśmy w M25 ulokowanym w kompleksie SOHO Factory przy Mińskiej 25 na Pradze. Założony przez Krystiana Legierskiego, łączył imprezy techno/minimal z wydarzeniami artystycznymi w surowej, postindustrialnej hali. M25 słynął ze świetnego nagłośnienia, światowych bookingów i selekcji.
1500M2
Powiśle. Stara drukarnia z zewnątrz wyglądająca trochę jak ruina. Ale w środku tętniło życie – od 2009 roku działał tu klub 1500 m² do wynajęcia, miejsce, które w krótkim czasie stało się jednym z najbardziej kultowych adresów na klubowej mapie Warszawy. Surowa, industrialna przestrzeń była świadkiem koncertów, spektakli, wystaw i długich nocy przy muzyce elektronicznej. To tu świętowano formacyjne urodziny z udziałem Ellen Allien, tu rodziło się poczucie, że stolica wreszcie ma własny wielkomiejski klub na europejskim poziomie. Budynek zburzono w 2013 roku.
Imprezowe szaleństwa często kończyły się tutaj. Szpilka, Szparka i Szpulka przez lata były kultowymi miejscami na Placu Trzech Krzyży – idealne na bifor, szybki drink w nocy albo after nad ranem. Najbardziej znana Szpilka działała blisko 17 lat praktycznie całą dobę, co czyniło ją pionierem warszawskich lokali otwartych non stop. Przyciągała klubowiczów, artystów, ludzi mediów i studentów, oferując kawę o piątej rano czy kieliszek wina po zamknięciu klubów. Siostrzane Szparka i Szpulka uzupełniały ten mikroświat stołecznej bohemy. W czerwcu 2016 roku Szpilka zamknęła się na dobre, żegnając gości transparentem: „dziękujemy za siedemnaście lat wspólnych śniadań”.
Zanim warszawska Praga zaczęła być modną dzielnicą, a przekraczanie drugiej strony Wisły było synonimem niemałej odwagi — wówczas, na Ząbkowskiej, powstała knajpa „W Oparach Absurdu”. Miejsce od początku miało charakter bohemy: pełne starych mebli, obrazów, bibelotów i teatralnych rekwizytów, które nadawały mu klimat mieszkania artystycznego dziwaka. Było to jedno z pierwszych lokali po tej stronie Wisły, które przyciągało ludzi ze środowisk twórczych, studentów ASP i miłośników alternatywy. Tutaj toczyły się długie rozmowy, grano koncerty i jam sessions, a stoliki nigdy nie świeciły pustkami – wręcz przeciwnie. „Opary” pokochaliśmy za atmosferę: autentyczną, nonszalancką i gościnną. Wielbimy do dzisiaj za klimat tamtych lat!
Warszawa stopniowo przekonywała się do spędzania czasu nad Wisłą. Duży wpływ na popularność bulwarów miało na pewno to miejsce – Cud nad Wisłą. Startował jako letni beach-club przy CNK (pierwsze sezony: 2009/2010), potem – z powodu przebudowy nabrzeża – przenosił się wzdłuż Bulwaru Flotylli Wiślanej. Plenerowy format (leżaki, parkiet pod chmurką, DJ-sety) błyskawicznie zbudował społeczność i wizerunek Wisły jako „drugiego salonu” miasta. W połowie dekady Cud był w ścisłej czołówce najpopularniejszych nadwiślańskich miejsc.
Miejsce iconic. Nieprzerwanie działa od lutego 2007 roku przy Placu Zbawiciela i od samego początku budzi skojarzenia z niezależnością oraz miejskim luzem. Plan B powstał w lokalu po dawnym sklepie rybnym i zachował surowość wnętrza: wysokie sufity, czarne płytki, proste meble, ściany obwieszone plakatami. To jeden z najlepszych spotów towarzyskich w Warszawie, gdzie można spotkać celebrytów, artystów, studentów i ludzi mediów. Plan B stał się symbolem stołecznej bohemy i miejscem, które mimo zmieniających się trendów nie traci charakteru.
Powstał dzięki Pawłowi „Bebechowi” Górskiemu – współtwórcy Plan B i Powiększenia – i od początku miał ambicję być czymś więcej niż tylko klubem. Ulokowany w odnowionym budynku dawnego miejskiego szaletu przy Myśliwieckiej, a później przeniesiony nad Wisłę, wyróżniał się atmosferą swobody i braku formalności. Plac Zabaw współtworzył modę na bulwary i działał do 2022 roku.
Krzysiek Stelmach stworzył miejsce, które w kilka sezonów zdążyło wpisać się w pejzaż letniej Warszawy – Lunapark z jego najbardziej rozpoznawalnym punktem, czyli klubem Hocki Klocki. To tutaj odbywają się koncerty, sety DJ-skie, wspólne oglądanie meczów czy zajęcia jogi – wszystko w atmosferze miejskiego festiwalu. Hocki Klocki szybko stały się jednym z najpopularniejszych letnich spotów w stolicy. Kto nigdy nie był na Splocie Słonecznym, niedzielnej imprezie, niech pierwszy rzuci kamieniem!
Kulturalna w PKiN to już legenda warszawskiej sceny klubokawiarnianej. Działa w Pałacu Kultury i Nauki od 2003 roku, łącząc funkcję restauracji, baru i miejsca wydarzeń artystycznych. Wysoki sufit, duże okna i swobodna, artystyczna atmosfera. Uwielbiamy!
Ta rubryka „ Aktivista” lata temu cieszyła się sporym powodzeniem. Był to – nie bójmy się powiedzieć tego wprost – niezły prestiż zagościć na naszych łamach. Team łowców stylu powrócił. W sumie styl tamtych czasów również.
Jest rok 2005. No, może 2006. Nie ma jeszcze Instagrama, komunikujemy się głównie przez Gadu-Gadu, a zdjęciami dzielimy się na Grono.net. Czujecie ten vibe? To był czas pełen niewinności (no, powiedzmy) i eksperymentów, kiedy popularność nie była równoznaczna z liczbą followersów. Tym większa była radość, gdy ktoś wypatrzył cię na mieście i zrobił zdjęcie do „Aktivista”. Dla wielu osób pojawienie się w tej rubryce było prawdziwym wyróżnieniem. Fotografowie – Błażej Żuławski, Agata Nowicka, Asia Kozera, Basia Welbel i Mariusz Margas – tropili modowe trendy Warszawy albo po prostu zaczepiali charyzmatyczne osobowości, które wyróżniały się na tle miejskiej szarości. Tak powstał „Street w oku” – kronika stylu tamtych czasów.
Co wtedy nosiliśmy? Dżinsy biodrówki, wielobarwne szale, sztruksowe marynarki, koszulki polo z postawionym kołnierzykiem, T-shirty zakładane na koszule i wzór paisley w wielu odsłonach. Trochę cringe, a trochę cool. Moda była pełną kontrastów zabawą, szperało się w second-handach, podglądało styl znajomych wracających z Londynu albo łapało inspiracje na koncertach w klubach, które dziś są już historią. Stylówki bywały niespójne, czasem dziwaczne – mówiły o tym, kim chcemy być i jak się wyróżnić. I dziś wracamy! Nasz team – Julka Chudzik i Karolina Chudek – ruszył na warszawskie ulice w poszukiwaniu cool osób i świeżych inspiracji. Kogo spotkaliśmy? Kto zwrócił naszą uwagę? Zobaczycie więcej na naszych social mediach!
strefa miejska
Czy milenialsi i zetki mówią wspólnym językiem? W kwestii ulubionych miejsc w Warszawie wygląda na to, że tak. Reporterki SoMe „Aktivista” ruszyły w miasto, by sprawdzić, które adresy gastrostolicy warto znać.
Widok na Wisłę i Stadion Narodowy, dobre line-upy DJ-skie na światowym poziomie i autorska karta koktajli sprawiają, że SEN WARSAW zajmuje mocną pozycję na klubowej mapie stolicy. Panoramiczne okna i taras z perspektywą na Most Poniatowskiego budują dobry background nocnych wypadów, a klub regularnie ściąga międzynarodowych artystów. Sen działa przy ul. Wioślarskiej, łączy restaurację i bar z nocnym parkietem działającym do rana (piątek–sobota). Plus fajni ludzie! @sen_warsaw
Ukryte wewnątrz kamienicy na Brackiej z zewnątrz wygląda niepozornie. Ale gdy tylko przekroczymy próg knajpy o eklektycznym wystroju, od razu widać, że to unikat. Pierwsza queerowa restauracja w Polsce karmi autorską kuchnią esperanto i zapewnia bezpieczną przestrzeń wszystkim odwiedzającym. Oprócz gastronomicznej strony Butero od początku swojego istnienia jest także „queerowym domem kultury”. A jeśli dodamy, że odwiedził je sam książę William, uwierzycie? Sam właściciel był w szoku. @_butero_
Gdy odbywały się tam pierwsze imprezy, było pewne, że klimat dawnego dolnego foyer Teatru Studio to przestrzeń perfekcyjnie dopasowana do nowego życia miasta nocą. Monumentalna architektura PKiN spotkała się tu z luzem i energią młodej Warszawy. Towarzyska mieszanka różnych środowisk od lat buduje atmosferę, w której artyści, studenci i bywalcy nocnych lokali spotykają się przy jednym barze. W różnorodności tkwi siła. @barstudiowarszawa
W 2011 roku na Placu
Zbawiciela otwarto Charlotte, bistro o francuskim rodowodzie. Od razu stało się zjawiskiem społecznym i silnym trendem, który nadał kierunek innym śniadaniowniom. To było coś zupełnie nowego – paryskie croissanty podawane w towarzystwie słodkich dodatków, wino musujące do porannej bagietki, śniadania od rana do zmroku. Dziś Charlotte jest instytucją. Siedem lokali – cztery w Warszawie, po jednym w Krakowie, we Wrocławiu, a od teraz też w Poznaniu. Legenda! @charlotte_bistro
Warszawska Praga-Północ w ostatnich latach staje się tym, czym Brooklyn był dla Nowego Jorku – przestrzenią artystycznych eksperymentów, twórczych inicjatyw i super knajp wyrastających jak grzyby po deszczu. W odnowionej kamienicy przy Targowej, zaraz obok stacji metra Dworzec Wileński, powstała knajpa ze śniadaniami, której drzwi nie zamykają się od samego rana. Modny wystrój vintage z obrazami Katyi Somisen na ścianach i tytułowe tosty zdają się być przepisem na sukces praskiego konceptu. Główny, duży stół – serce lokalu – stał się jego wizytówką. Do tego sezonowe „talerzyki” i spory wybór win na wieczorne spotkanie. @toast_warsaw
Czy matcha to chwilowa moda z TikToka? W Happa to Mame zielony napój staje się japońską ceremonią, jak z azjatyckiego „Rikyu”, filmu z 1989 roku. Najpierw była herbaciarnia na poznańskich Jeżycach, parę lat później dołączyła do niej warszawska siostra – miejsce o ascetycznej architekturze zlokalizowane przy (nomen omen) Poznańskiej. Tu celebruje się matchę, hōjichę czy yuzu tak samo uważnie, jak w Tokio. Nie dziwią więc kolejki przed drzwiami. @happa.warsaw
strefa miejska
Miło patrzeć, kiedy koncepty gastronomiczne zjednują sobie ludzi i prężnie się rozwijają. Kubuś na rogu ulic Marszałkowskiej i Oleandrów wyrósł z piekarenki na porządny adres śniadaniowo-piekarniczy: codziennie od 8:00 chleb z własnego pieca, drożdżówki i krótka karta, a po południu kieliszek naturalnego wina i małe przekąski. Znaki rozpoznawcze? Zapiekanka na chlebie z boczniakami, omlet z rakami w pomidorowym sosie na wódce, drożdżówki z białą czekoladą i porzeczką. Dziś Kubuś to już kilka adresów w mieście, ale wszystkie łączy rzemieślniczy charakter i tłum stałych bywalców. @kubus_piekarenka
Topka na imprezowej mapie. Rakieta przy Nowym Świecie 4a, tuż obok ronda de Gaulle’a, kolejny sezon przyciąga tłumy. Na pokładzie dwupoziomowy bar w duchu zero-waste, autorskie koktajle, kraftowe piwa i ogródek działający do późna. W tygodniu stery przejmuje Klub Komediowy: impro i stand-up; w weekendy rządzą didżeje, a tłum – zwykle jest spory. Dobry spot na potupanie nóżką w samym centrum.
Czy jesteśmy świadkiem narodzin legendy? Warszawie brakowało miejsca, które łączyłoby gastro, kulturę i klimat spotkań od rana do nocy. Rumory zgrabnie tę lukę zapełniły. Na parterze nowego gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej ciszę zastępują rozmowy, winylowe sety i rozbrzmiewający co godzinę głos performera z krótką refleksją o przemijającym czasie. Menu jest krótkie, sezonowe i lekkie – śniadania, lunche, kolacje, własne wypieki i espresso za sześć złotych. Do tego autorskie koktajle i selekcja win Wojciecha Bońkowskiego, pierwszego polskiego Master of Wine. Środy to jazz i soul grane z winyli, weekendy – elektronika, niedziele spokojniejsze, z myślą o rodzinach. Wysokie sufity, ogromne witryny i widok na Plac Centralny kojarzą się z restauracją w nowojorskiej MoMA. To już ulubione miejsce spotkań freelancerów, artystów i twórców – wszystkich, którzy chcą jakości i swobody. @rumory_bistro
Na imprezowy punkt kultury queerowej Warszawa czekała długo, i w końcu stało się, bo sprawy w swoje ręce wziął ojciec legendarnej Utopii, współwłaściciel La Pose – Grzegorz Okrent. Od otwarcia minęły już trzy lata, a klub stał się domem polskiej burleski, pokazów drag queen i ekspresji vogue’ingu. „La Pose to trzy piętra swobodnej przestrzeni tworzonej przez osoby, dla osób. Działamy według zasad otwartości i wzajemnego szacunku” – mówią o La Pose pomysłodawcy. @laposevarsovie
Miejsce – fenomen. Odpowiedź na czasy, w których niezobowiązujący vibe i naturalność są mega ważne. W Pizzaiolo przy Kruczej czas płynie inaczej – niby centrum Stolicy, a jednak parę kęsów przenosi wprost do Neapolu. Miejsce ma w sobie po prostu dobrą energię – chyba to też kwestia zespołu. No i oczywiście jedzenia. Ciasto dojrzewa tu ponad dobę, jest cienkie, sprężyste, z lekko wyrośniętym rantem. Menu odchodzi od banału – zamiast margherity cosacca oprószona pecorino czy marinara z burratą, cytryną i chili. Do tego cztery opcje focaccii, karafka wina, koktajle na rumie. Chociaż trzeba tutaj często odstać swoje w kolejce, to wiemy czego się spodziewać – przez wielu Pizzaiolo uważana jest za najlepszą pizzerię w Warszawie. @pizzaiolo.cc
Wygląda trochę jak nadszarpnięty zębem czasu bar w kurorcie w tropikach. I taki zamysł miały pomysłodawczynie miejsca, które na dobre zakotwiczyło w świadomości warszawiaków. Właścicielki zaczynały od food trucka, a w 2017 roku otworzyły drzwi do aktualnej lokalizacji na rogu Emilii Plater i Hożej. Za co pokochaliśmy Pacyfik na przestrzeni lat? Za bowle, salsy, mac' n' cheese, frytki z batata i niezapomniane hot dogi w towarzystwie tequilli. No i za autorskie klasyczne drinki Pacyfiku oraz luźną, niezobowiązującą atmosferę. Czy dziwią nas komentarze typu: „Najlepszy bar na świecie"? Nie. Czy możemy chodzić tam co weekend? Tak. Wy też idźcie. @barpacyfik
Hasło „electronic music venue for all human beings” wyznacza kierunek, w którym klub konsekwentnie idzie od 2017 roku. Od pierwszych imprez Jasna 1 ugruntowała swoją pozycję jako centrum warszawskiego clubbingu, miejsce, gdzie scena lokalna i globalna spotykają się na jednym parkiecie. Rezydenci – Eltron, Olivia, Dtekk, Kovvalsky – tworzą wspólnie rozpoznawalny język muzyczny. Równolegle, dzięki obecności w Gravity Network Jasna 1 wpisuje się w europejski szlak dla kluczowych postaci światowej elektroniki. @jasnajeden
Za co pokochaliśmy model sharing concept? To pytanie zadaliśmy Piotrkowi Klimczakowi, twórcy unikatowego miejsca na mapie Warszawy.
JOEL Sharing Concept narodził się z potrzeby bycia razem – dokładnie wtedy, gdy brakowało nam tego najbardziej, w czasie pandemicznego lockdownu.
Kiedy pięć lat temu na Koszykowej otwieraliśmy
JOEL Sharing Concept, wiedziałem jedno – chciałem, żeby to miejsce było czymś więcej niż restauracją. Marzyłem o przestrzeni, w której posiłek staje się pretekstem do spotkania i rozmowy, a jedzenie nabiera sensu dopiero wtedy, gdy jest dzielone.
Sharing concept nie jest chwilową modą, ale prostą filozofią: potrawy trafiają na stół po to, by krążyć między ludźmi. To swoboda, brak granic „moje – twoje”, radość próbowania wielu smaków naraz. W gruncie rzeczy to powrót do najstarszego gestu wspólnoty – dzielenia się jedzeniem.
Dlaczego tak się przyjął? Bo w szybkim, rozproszonym świecie wciąż tęsknimy za chwilami bliskości. Przy wspólnym stole łatwiej odłożyć telefon, bardziej liczy się to, co przed nami: aromaty, kolory, faktura potraw, ale przede wszystkim obecność innych osób. W JOELU widziałem wielokrotnie, jak nieznajomi wychodzą od nas jak starzy znajomi i to jest dla mnie największa satysfakcja.
Dziś sharing concept pojawia się w wielu miejscach w Polsce. Niekiedy zainspirowany naszym pomysłem, czasem kopiowany mniej czy bardziej udolnie. Ale pionierów trudno powielić. To, co wydarzyło się na Koszykowej, było pierwsze i wciąż pozostaje autentyczne. Od początku opierało się na szczerości i otwartości.
Wierzę, że jedzenie nabiera znaczenia dopiero wtedy, gdy możemy się nim dzielić. To nie chwilowa moda, lecz uniwersalny język gościnności – prawdziwy tak długo, jak towarzyszą mu szczerość i wzajemny szacunek.
Piotrek Klimczak o „Aktiviście”: Pamiętam, że w czasach mojej młodości Wasz magazyn był jak darmowa brama do świata kultury, klubów i wydarzeń. To był taki papierowy Instagram – w jednym miejscu znajdowało się wszystko, co działo się w mieście. Z przyjaciółmi czekaliśmy na nowy numer, a ja markerem zaznaczałem imprezy i koncerty, na które koniecznie chciałem pójść. Kiedy moja mała inicjatywa klubowa pojawiła się w magazynie, czułem się dumny i wiedziałem, że trafi do większej publiki. Dorastaliśmy razem z tym tytułem. Wtedy nie było jeszcze tak rozwiniętych social mediów, a cała energia miasta była na papierze. Fajnie, że wraca, bo Warszawa dzięki „Aktivistowi” zawsze była w ruchu.
Przez lata w tym miejscu działała pracownia krawiecka, ale potencjał wnętrza z modernistyczną mozaiką na ścianie wyczuli twórcy nowego konceptu. Barbara ma dwie twarze: z jednej strony jest swobodnym barem, z drugiej, eleganckim miejscem na kolację z przyjaciółmi. Karta jest krótka i często się zmienia. Wieczorem warto tu wpaść na drinka albo kieliszek wina z autorskiej selekcji. @barbara.nowogrodzka
PEACHES GASTRO GIRLS
„Best vegan food in Warszawa” – czytamy na Instagramie. Znamy wiele głosów potwierdzających tę tezę. Peaches Gastro Girls działają na Pradze i od początku przyciągają krótką, ale trafioną w punkt kartą. Co w menu? M.in. grillowane boczniaki w glazurze muscovado, kukurydza w mleku kokosowym z limonką, roślinne wontony i bao, lekkie sałatki z sezonowych warzyw. Kuchnia prosta, sezonowa i pomysłowa – bez udawania mięsa. @peaches_gastrogirls
Żywa legenda, spot do którego od ponad 10 lat ustawiają się kolejki. Nic dziwnego. Tutaj jedzenie jest perfekcyjnym tłem do wspólnego spędzania czasu. Menu w formie talerzyków do dzielenia zmienia się co kilka tygodni, w zależności od sezonowej oferty. Stałym elementem jest własny chleb na zakwasie z masłem i oliwą – obłęd. Plus duży wybór win naturalnych. @bibendanowogrodzka
JOEL SHARING CONCEPT
Na Koszykowej, w Joelu, nawiązało się mnóstwo przyjaźni, odbyło jeszcze więcej randek. To miejsce-łącznik. Można wpaść na luzie, bez strojenia i poczuć się trochę jak w nowojorskiej scenerii z filmów z lat 2000. O tym, że to koncept skierowany do grup, świadczy choćby wątek z reddita, gdzie użytkownicy wymieniają Joela jako jedno z niewielu miejsc w Warszawie, gdzie dania są tworzone z myślą o share-style dining. @joelrestauracja
Czterech twórców, różne pomysły na modę i własne perspektywy na świat zamknięte w krótkim Q&A.
Foto: Pola Sobuń
KIM JESTEŚ, GDY NIKT NIE PATRZY?
Właśnie wtedy tworzę. W takich chwilach czuję się aktywnym artystą.
KIEDY PO RAZ PIERWSZY POCZUŁEŚ, ŻE ROBISZ COŚ WAŻNEGO?
Chyba najbardziej napędza mnie reakcja obcych ludzi – kiedy ktoś totalnie jara się tym, co robię.
JAK BRZMI TWOJA DZIELNICA O TRZECIEJ NAD RANEM?
Cichy syk aerozolu, który rozchodzi się w powietrzu przy każdym naciśnięciu.
BYĆ AKTIVIST TO... ?
Być zaangażowanym w to, co się wierzy.
Łukasz Kundzicz lux @luks.przez.iks
art director, niezależny artysta. w swojej twórczości łączy, miksuje i dekonstruuje sztuki wizualne, popkulturę, niesformalizowaną kulturę, tematy konsumpcjonizmu i antysystemowe. absolwent wydziału grafiki akademii sztuk pięknych w warszawie.
DLACZEGO AKURAT TO MIEJSCE WYBRAŁEŚ NA ZDJĘCIA Z TOBĄ W ROLI GŁÓWNEJ?
Praga to streetartowe serce miasta. Chciałem, by w tle były dwie ikoniczne prace, które stworzyliśmy w duecie z Niebieski Robi Kreski.
SPEED CZY CAT?
Cat, który jest speed ;)
KIM JESTEŚ, GDY NIKT NIE PATRZY?
Zgredkiem albo księżniczką Disneya. To zależy od dnia.
KIEDY PO RAZ PIERWSZY POCZUŁAŚ, ŻE ROBISZ COŚ WAŻNEGO?
To było wtedy, gdy nieznajoma, młoda osoba podeszła do mnie i powiedziała, że jestem dla niej inspiracją. Wciąż mam jednak poczucie, że nie zrobiłam jeszcze nic naprawdę ważnego.
JAK BRZMI TWOJA DZIELNICA O TRZECIEJ
NAD RANEM?
Panuje głucha cisza, czasem tylko gdzieś zaszczeka pies albo słychać bzyczenie owadów.
SOFIA KONECKA MENescal
@sofia konecka menescal modelka, basistka w zespole june 66, czerpiącym inspiracje z legend amerykańskiego rocka. uczestniczka programu ”top model”.
BYĆ AKTIVIST TO... ?
Poszerzać świadomość społeczeństwa, zaczynając od siebie.
DLACZEGO AKURAT TE MIEJSCA WYBRAŁAŚ NA ZDJĘCIA Z TOBĄ W ROLI GŁÓWNEJ?
To spoty, z którymi wiążą się wspomnienia: pierwsze zagrane koncerty, wyjścia ze znajomymi, spotkania z moim chłopakiem.
SPEED CZY CAT?
Cat.
RAFAŁ RALPH KRUHLIK @ralphkruhlik
rocznik '90. warszawiak, redaktor prowadzący "aktivista", stylista, twórca internetowy. maluje obrazy olejne interpretujące współczesny kanon męskości. współautor e-booka, przewodnika po berlinie "it guide. the berliners", który stworzył z artystką, anetą klejnowską.
DLACZEGO AKURAT TO MIEJSCE WYBRAŁEŚ
NA ZDJĘCIA Z TOBĄ W ROLI GŁÓWNEJ?
Na Pradze się wychowałem, tu chodziłem do szkoły muzycznej, dorastałem. To dzielnica z olbrzymim potencjałem.
SPEED CZY CAT?
Oj, Cat. Zdecydowanie.
KIM JESTEŚ, GDY NIKT NIE PATRZY?
Wtedy maluję. To medytacja i mój pomysł na przyszłość.
KIEDY PO RAZ PIERWSZY POCZUŁEŚ, ŻE ROBISZ COŚ WAŻNEGO?
Gdy usłyszałem, że dzięki mnie, ktoś chce być lepszym człowiekiem. I że motywuję do pracy nad sobą.
JAK BRZMI TWOJA DZIELNICA
O TRZECIEJ NAD RANEM?
Wtedy to ja śpię! Ale kocham budzące się do życia miasto o 6:00 rano. Szczególnie wiosną i latem.
BYĆ AKTIVIST TO... ?
Działać, tworzyć, zmieniać świat!
KIM JESTEŚ, GDY NIKT NIE PATRZY?
Swoim układem nerwowym lub wyimaginowaną gwiazdką muzyki pop – zależy od dnia.
KIEDY PO RAZ PIERWSZY POCZUŁEŚ, ŻE ROBISZ COŚ WAŻNEGO?
Gdy nieznajomi zaczęli zatrzymywać mnie na ulicy, by powiedzieć coś miłego o tym, co robię. Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem, że dzięki mnie ktoś odważył się zająć fotografią.
JAK BRZMI TWOJA DZIELNICA
O TRZECIEJ NAD RANEM?
Moje Bielany brzmią jak żaby i poranny śpiew ptaków zmiksowane z szumem odległych aut w tle.
tomek janus @tomekjanus fotograf, artysta wizualny, twórca wideo, influencer. autor i pomysłodawca sesji okładkowych "aktivista" z lilą janowską i fiszem emade.
BYĆ AKTIVIST TO... ?
Interesować się istotnymi sprawami, zanim one zainteresują się mną.
DLACZEGO AKURAT TO MIEJSCE WYBRAŁEŚ NA ZDJĘCIA Z TOBĄ W ROLI GŁÓWNEJ?
Wydało się nam estetyczne.
SPEED CZY CAT?
Zero speedu, tylko kotki!
Od ponad dwóch dekad tworzy modę, która wymyka się chwilowym trendom. Znakiem rozpoznawczym Ani Kuczyńskiej stała się czerń – w jej rękach symbol elegancji, wolności i indywidualizmu. Projekty Kuczyńskiej są kwintesencją minimalistycznego piękna i świadomego wyboru, a ich siła tkwi w subtelności.
FOTO: OLGA TUZ
W świecie, w którym moda zbyt często bywa zakładnikiem sezonowych kaprysów, Ania Kuczyńska od lat proponuje zupełnie inną narrację. Jej kolekcje są bezsezonowe, zakorzenione w wartościach trwałości i ponadczasowej elegancji. To moda, która nie goni za nowością – sama staje się nową klasyką.
Projektantka konsekwentnie buduje własny język estetyczny. Minimalizm w jej wydaniu nie jest surowością, lecz przestrzenią do gry detalu, konstrukcji i subtelnych niuansów. Każda kolekcja opowiada o mieście – o Warszawie, której energia i melancholia łączą się w zaskakujący, pełen kontrastów rytm. Kuczyńska przekłada go na formę i tkaninę, dając życie idei Soft Power – energii zakorzenionej w kulturze, emocjach i indywidualnym doświadczeniu.
Czerń, która od początku była DNA marki, z biegiem lat nabrała w jej projektach statusu deklaracji. To symbol elegancji i wolności, ale też siły – tej najbardziej autentycznej, która rodzi się w ciszy.
Ubrania Ani Kuczyńskiej dedykowane są świadomej jednostce – takiej, która w swojej codzienności łączy tradycję z nowoczesnością, niezależność z wrażliwością, a subtelność z mocą. To moda, która nie podlega czasowi, lecz sama go definiuje.
Mariusz Przybylski
KRZYSZTOF KUJAWA : Z czym kojarzy Ci się magazyn „Aktivist″?
MARIUSZ PRZYBYLSKI: To był powiew świeżości. Gdy przyjechałem do Warszawy po studiach, miałem 23 lata. „ Aktivist ” był wtedy wszędzie – w kawiarniach, klubach, na mieście. Bezpłatny, alternatywny, z modą na własnych zasadach. Pokazywał zupełnie inną estetykę niż ówczesne kobiece magazyny. Dla mnie to wspomnienie młodości i pierwszego kontaktu z wielkomiejską kulturą.
we, a wiele z nich do dziś uznawanych jest za ikoniczne. Obecnie tworzy dla marki Louis Vuitton i nadal zachwyca tym, jak łączy retro z futuryzmem. Podziwiam też Muccię Pradę – przeczytałem wszystkie dostępne książki na jej temat, regularnie słucham tego, co ma do powiedzenia. Duet, który tworzy z Rafem Simonsem to dla mnie doskonałe, intelektualne połączenie. Cenię również Jonathana Andersona i Matthieu Blazy'ego – ich estetyka jest świeża, wyrafinowana i odważna, co jest mi bardzo bliskie.
K.K.: Moda bywa powtarzalna. Czy jeszcze coś potrafi Cię zaskoczyć?
M.P.: Oczywiście. Nie chodzi o tworzenie nowych części garderoby, bo może wszystko już jest, a nadprodukcja zdecydowanie nie jest nam potrzebna. Liczy się sposób opowiadania – język projektanta. Każdy z nas może nadać nowy sens nawet klasycznym formom. To właśnie jest wyzwanie.
Z Mariuszem Przybylskim rozmawiamy o odwadze mówienia własnym głosem, sztuce bez kompromisów i o tym, dlaczego najważniejszym trendem jest prawda.
K.K.: Pamiętasz, co było Twoim pierwszym impulsem do zajęcia się modą?
M.P.: W liceum plastycznym zacząłem tworzyć swoje początkowe kolekcje. Od dziecka lubiłem zajęcia plastyczne, ale dopiero wtedy zrozumiałem, że chcę projektować ubrania. Pamiętam garderobę mojego dziadka – elegancką, klasyczną. Robiła na mnie ogromne wrażenie. Moja mama też się świetnie ubierała. Myślę, że to był pierwszy sygnał. Moda wtedy stała się moim językiem.
K.K.: Masz swoich mistrzów w świecie mody?
M.P.: Zdecydowanie. Uwielbiam Nicolasa Ghesquière’a – w latach 1997–2012, przez piętnaście lat, projektował dla Balenciagi i to właśnie on wskrzesił tę markę z kreatywnego niebytu. Jego propozycje były przełomo -
K.K.: Polska moda przeszła ogromną zmianę. Ty utrzymałeś się w branży przez 20 lat. Jak wspominasz początki?
M.P.: To był trudny, ale potrzebny czas.
Dziś wiem, kim jestem i jaką modę chcę tworzyć. Wtedy wszystko było poszukiwaniem. Próbowałem różnych ścieżek – jedne okazywały się ciekawe, inne wyboiste, ale na pewno warte poznania. Środowisko było wtedy małe, pogubione i nie do końca profesjonalne.
Mówię czasem o „farbowanych lisach”, czyli o ludziach, którzy wypowiadali się bardzo krytycznie na modowe tematy, często bez wiedzy czy doświadczenia. Ale czas to wszystko zweryfikował. Z tamtych lat zostało niewielu.
Młodym może się dziś wydawać, że mają trudniej, bo rynek jest wysycony i wymagający, ale my też nie mieliśmy lekko. Polska moda by-
ła zakompleksiona, pełna porównań, niepewności. Pokazy? Często bardziej chodziło o relację w tabloidzie niż o samą kolekcję. To my właśnie trochę przecieraliśmy szlaki, tworzyliśmy wzorce. Inspirowaliśmy się tym, co dzieje się w obszarze mody na świecie, ale bez budżetów, sponsorów, bez wsparcia produkcyjnego. Pokazy mody robiliśmy niemal na własną rękę.
K.K.: A dziś?
M.P.: Teraz wszystko się zmieniło – pokazy są bardziej przemyślane, choć nadal brakuje odpowiednich ludzi, którzy potrafią profesjonalnie zająć się nimi. Kolejnym zdecydowanie dużym problemem naszej branży są budżety. Wyprodukowanie show to naprawdę ogromny koszt i zdobycie takiego finansowania to totalnie niełatwe zadanie.
K. K.: Co powiedziałbyś Mariuszowi z przeszłości, temu sprzed 20 lat?
M.P.: Żeby się nie bał, ufał sobie i robił swoje.
K. K.: Tego samego życzysz młodym projektantom?
M.P.: Tak, ale muszą wiedzieć, że talent to tylko część sukcesu. Potrzebna jest pasja, pracowitość i umiejętność kontaktu z ludźmi. Koniecznie trzeba też poszukać kogoś, kto wesprze ich w sferze sprzedażowej, biznesowej, strategicznej.
K. K.: Jak wygląda Twoja praca z klientem indywidualnym?
M.P.: To bardzo ważna część mojej działalności – pod względem biznesowym. Garnitury męskie i damskie to moja specjalność, w nich czuję się bardzo mocny. Zdarza się, że klienci proszą o coś awangardowego, a innym razem o klasyczny ślubny komplet. W takich projektach kluczowe są zaufanie, zrozumienie potrzeb i umiejętność „czytania” sylwetki. Patrząc na klienta, często już wiem, jak będzie wyglądał finalny projekt i co zrobić, by prezentował się naprawdę atrakcyjnie. Co ciekawe, przez te wszystkie lata zdarzyło mi się tylko raz odmówić zlecenia – w wyjątkowej sytuacji. Poza tym zawsze staram się znaleźć rozwiązanie. To satysfakcjonująca i bardzo ludzka część mojej pracy.
Kompletnie inaczej projektuje się kolekcje recyklingowe ze starych ubrań od tych z nowych tkanin.
Jest to dla mnie cudowny obszar pracy twórczej i świetne wyzwanie!
K. K.: Jako jeden z pierwszych w Polsce wykreowałeś kolekcję z recyklingu. Planujesz kontynuację?
M.P.: Oczywiście. Dziesięć lat temu stworzyłem kolekcję Transplantacja i była to pierwsza w Polsce kolekcja z recyklingu. Ten temat wtedy był jeszcze mocno niezrozumiany. Dziś cały czas idę tą drogą i projektuję z upcyklingu własnych, starych kolekcji. Nadaję nowe życie i nowy sens pozornie niepotrzebnym już ubraniom.
K. K.: Nad czym teraz pracujesz?
M.P.: W listopadzie odbędzie się pokaz z okazji mojego 20-lecia pracy twórczej. Staram się bardzo, aby były one moją bardzo osobistą i dojrzałą wypowiedzią estetyczną. Przez dwie dekady działalności zawodowej wypracowałam własną wizję mody – unikalne DNA projektanta, którym dzielę się z odbiorcami podczas prezentacji kolekcji. Pracuję nad nimi z reżyserem modowych show, który na co dzień działa na rynku międzynarodowym i współtworzy największe pokazy na Fashion Weekach. Mowa oczywiście o Waldku Szymkowiaku. Świetnie się rozumiemy i wzajemnie inspirujemy. Zawsze podkreślam, że do pokazów samodzielnie dobieram muzykę, wyszukuję lokalizację i wspólnie z Waldkiem zastanawiam się nad charakterem wydarzenia oraz jego oprawą. Zależy mi, aby każdy element był autentyczny, spójny i przemyślany, dlatego współpracuję tylko z osobami, które naprawdę mnie rozumieją i wspierają. Nie korzystam też z pomocy stylistów – chcę, by wszystko, od pierwszego szkicu po ostatni detal, było w pełni moje. To dla mnie osobista wypowiedź. Jedyna sfera, w którą nie ingeruję, to choreografia (śmiech).
K. K.: Czego mogę Ci życzyć?
M.P.: Rozwoju i tego, żeby wypłynąć na szerokie wody.
Polska marka założona w 2015 roku, która od początku konsekwentnie buduje własny język zrównoważonej mody. Jej filozofia wyrasta z prostego, a zarazem odważnego założenia: autentyczność nie polega na perfekcji, lecz na obecności – na byciu sobą tu i teraz. W warszawskim studiu powstają projekty ponadczasowe, tworzone z myślą o tym, by towarzyszyły dużo dłużej niż jeden sezon. Każde ubranie jest wynikiem pracy wielu rąk, cierpliwości i rzemiosła
świadectwem przekonania, że moda może powstawać inaczej, w rytmie wolniejszym i bliższym człowiekowi. Marka stawia na materiały wyselekcjonowane z myślą o trwałości i środowisku – od szlachetnej wełny merino po certyfikowany TENCEL™. Była również jedną z pierwszych w Polsce, która zdecydowała się na pełną transparentność cen, ujawniając, z czego składa się wartość produktu. Do tego konsekwentnie przekazuje 1% sprzedaży na cele społeczne, traktując odpowiedzialność jako praktykę, a nie slogan. To historia o bliskości, jakości, i świadomych wyborach.
W świecie mody, gdzie dominują marki skierowane głównie do kobiet, Kuba Stachowiak stworzył pierwszy w Polsce brand szyjący bieliznę premium wyłącznie dla mężczyzn. Miał na to jasną wizję, postawił na jakość i nowoczesne spojrzenie, które doceniono nie tylko u nas w Polsce, ale przede wszystkim za granicą. Marka KUST., założona w 2017 roku w Sopocie, to połączenie pasji, odwagi i skandynawskiej prostoty. Jej nazwa – skrót od imienia i nazwiska twórcy – nawiązuje też do słowa oznaczającego „wybrzeże” w językach skandynawskich. Jest tu symbolika, bo właśnie bliskość Bałtyku ukształtowała filozofię KUST. zakorzenioną w autentyczności, naturze i minimalistycznej estetyce. Widać tu inspiracje z retro, promocję młodości, a rozwój i codzienne dążenie do bycia lepszym to jej motto. KUST. BETTER THAN I USED TO BE brzmi dobrze, prawda? Minimalistyczny koncept zyskał fanów szczególnie w Europie Zachodniej, gdzie klienci poszukują autentyczności, wartości i niesztampowych historii. KUST. Plus za raw kampanie!
Założycielka marki Saint Warsaw to projektantka, która nie boi się mówić wprost: moda musi się zmienić. Jej brand nie tylko tworzy ubrania, ale stawia sobie znacznie szerszy cel – zmianę systemu. Saint Warsaw od początku działa w duchu zrównoważonego rozwoju. Rzeczy powstają wyłącznie z materiałów z drugiego obiegu: starych kolekcji, tekstylnych nadwyżek, ubrań z drugiej ręki. Każdy projekt jest więc nie tylko estetyczny, ale i stworzony z odpowiedzialnością. Jej zdaniem największym problemem jest fakt, że ciągle produkujemy za dużo i nie potrafimy uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie, dla kogo i po co to robimy. Surowiec podkreśla, że Saint Warsaw to nie tylko marka, ale także idea. Zamiast ścigać się z sezonowością i trendami, proponuje nową definicję luksusu opartego na prawdzie, lokalności, minimalizmie i przejrzystości. „Jeśli naprawdę chcemy coś zmienić w modzie, trzeba odejść od myślenia w kategoriach ilości. Mniej ubrań, ale lepszych. Dłuższy cykl życia produktu. Więcej uczciwości w komunikacji z klientem″ – mówi projektantka.
kW świecie, w którym moda nieustannie goni za nowością, on zdecydował się zrobić krok wstecz – po to, by nadać ubraniom drugie życie.
Jackob Buczyński, projektant cyrkularny, pokazuje, że prawdziwa innowacja rodzi się z odwagi i wyobraźni.
W jego pracowni czas płynie inaczej. Pod sufi tem wiszą girlandy frędzli, w powietrzu unosi się zapach spranego dżinsu i skóry, a na podłodze – zamiast ścinków – leżą ubrania z przeszłości: T-shirty, marynarki, sukienki sprzed dekad. Buczyński potrafi spojrzeć na znoszoną marynar kę tak, jak malarz patrzy na puste płótno – widzi w niej opowieść, która dopiero czeka na swoje rozwinięcie. Samouk z wykształceniem sportowym dziś jest jednym z najmocniejszych głosów w modzie cyrkularnej. Zamiast podążać za kolekcjami z wybiegów, gromadzi materiały z jednej z największych sortowni odzieży uży wanej w Europie. Przekształca je w projekty balansujące na granicy sztuki i mody użytkowej – cekinowe aplikacje, saszetki, kurtki z frędzlami (jego znak rozpoznawczy), zaskakujące kolaże tkanin. Każdy projekt jest unikatowy, a tworzone przez niego kolekcje to wyraźny sprzeciw wobec nadprodukcji i szybkich trendów. Po jego ubrania sięgają gwiazdy i influencerzy – nie tylko dla efektu, ale dlatego, że czują w nich autentyczność. Buczyński pokazywał swoje kolekcje w Berlinie, Nowym Jorku, Budapeszcie i Rzymie, a niedługo także, na zaproszenie Parlamentu Europejskiego, w Paryżu, podczas wydarzenia poświęconego zrównoważonej modzie. Jackob nie ogranicza się jednak do tworzenia. Podczas warsztatów upcyklingowych pokazuje, jak w starych materiałach odnaleźć nową wartość. Powtarza, że w modzie – jak w życiu – kluczowa jest odwaga. Jego motto brzmi prosto: „Masz w życiu to, na co się odważysz”. Może dlatego jego projekty nie są tylko ubraniami. To historie, które stają się częścią czyjegoś życia.
Uwagę w tym modnym concept store przyciąga przede wszystkim wystrój – różowy plusz i detale retro. Na wieszakach, obok międzynarodowych marek, znajduje się również bogata oferta ubrań od polskich projektantów. ul. Mokotowska 26
Od 14 lat obowiązkowy punkt na mapie Warszawy dla fanów unikatowej mody i designu. Butik łączy starannie wyselekcjonowane polskie i zagraniczne marki. Dobór? Mocno eklektyczny, bo kupicie tu ubrania o barokowym vibie, poczujecie estetykę techno, a spragnieni dopaminy mogą wybrać rzeczy w trendzie "colorcore". Concept store, który może być wizytówką Środkowo-Wschodniej Europy. ul. Szpitalna 8
Polski butik vintage, który tchnie nowe życie w ikoniczną modę lat 90. i wczesnych 2000. Nazwa, inspirowana duńskim słowem igen („znów, ponownie”), odzwierciedla filozofię marki – powrót do klasyki i reinterpretację ponadczasowego stylu. ul. Wspólna 65
Jego nazwisko coraz silniej wywiera wpływ na polską modę. Ukończył prestiżową uczelnię Central Saint Martins, a w projektach widać wyraźną fascynację workwearem. Kurtka w stylu cargo to mocna propozycja!
Ten dodatek stał się symbolem indywidualnego stylu – to fakt. W poszukiwaniu torby idealnej zaglądamy na nasze rodzime, modowe podwórko, bo akcesoria polskich brandów nosimy z dumą! There Is No More proponuje aksamitną czerwień, LeBrand torbę unisex w apaszkowy wzór, a Mandel – minimalistyczną skórzaną it-bag. Na co dzień pakowny shopper bag od MAKO albo klasyk PEKIN od Ani Kuczyńskiej
A.D. 2025
Koronka powraca w wielkim stylu. Polskie marki reinterpretują rodzime tradycje, proponując misternie dziergane ażurowe motywy. Zofia Chylak skupia się na ręcznie tworzonych akcesoriach. To hołd dla rzemiosła i piękna o lokalnym charakterze. Koronkowy fartuszek, torebka albo kołnierz towarzyszy nowoczesnym fasonom. W podobnym kierunku podąża Magda Butrym, prezentując zmysłową kolekcję, w której czerwona, koronkowa sukienka staje się kwintesencją nowoczesnego romantyzmu.
BIO
Dominik Sadoch (rocznik 1997) polski model, który w wieku 15 lat rozpoczął karierę w Mediolanie. Występował na pokazach dla marek Louis Vuitton, Prada i Armani. Uchodzi za jedno z najważniejszych nazwisk młodego pokolenia w światowej modzie.
„Trzynaście lat temu pierwszy raz poleciałem sam za granicę.
Nie miałem Internetu w telefonie, więc sama logistyka przemieszczania się między castingami wyglądała inaczej.
Rano odwiedzałem agencję, gdzie drukowano mi rozpiskę – czasami nawet składającą się z dwunastu spotkań jednego dnia.
Na wszystkie dotarłem, opierając się tylko na papierowej mapie miasta. Pamiętam też, jak mocno osadzone były wtedy typy sylwetek
i urody (najprostszy podział: „mięśniaki” w Mediolanie, „szczupaki” w Paryżu).
Szczególnie zapisał mi się w pamięci jeden pokaz Diora (kiedy dyrektorem artystycznym był Kris Van Assche), na którym miałem wrażenie, że cała czterdziestka nas wyglądała tak samo – armia blondynów. Dziś to niespotykane, bo każdy myśli o bardziej zrównoważonej reprezentacji.
Na przestrzeni lat obserwowałem, jak zacierają się utarte szlaki. Przypominam sobie, jak się cieszyłem, gdy – ku mojemu zdziwieniu – przyszło mi pracować dla marek takich jak Armani czy Versace, które wcześniej jednoznacznie kojarzyły się z typem dojrzałego, wyrzeźbionego, męskiego faceta. Otworzył się dialog à propos męskości i jej różnych twarzy.
Instagram przyniósł ogrom zmian. Szybko zastąpił portfolio – marki zaczęły się interesować, ilu obserwujących mają modele i modelki. Na przekór narracjom o sztucznej inteligencji, która rzekomo ma odebrać nam pracę, wydaje mi się, że ponownie jesteśmy w fazie, w której największe znaczenie mają osobowość, charakter i historia."
Jak tu nie być zodiakarą, skoro charakterystyka Raka, którym jestem, bezbłędnie punktuje moje cechy. Sentymentalna i nostalgiczna, często wracam myślami do przeszłości (niestety dotyczy to także byłych), dlatego, gdy dostałam propozycję napisania felietonu do jubileuszowego wydania „Aktivista”, zgodziłam się bez wahania. Tym bardziej, że tytuł w moim sercu zajmuje miejsce szczególne, bo to pierwszy poważny magazyn, do którego pisałam. O modzie, a więc i o tym będzie ten tekst. Wróćmy wspomnieniami do lat 2000.
Sierpień, 2000 rok. Na rynku pojawia się pierwszy numer „Aktivista”. Lepiej – jest bezpłatny i możesz go zgarnąć w swojej ulubionej knajpie albo innej hot miejscówce. O ile oczywiście jesteś już na świecie i w odpowiednim wieku, by do tych knajp chadzać. Ja mam 16 lat, mieszkam w Łodzi i od czasu do czasu zdarza mi się bywać w Kaliskiej lub w Fabryce – głównie po to, by „przypadkiem” spotkać tam kolegę z klasy, w którym się podkochuję zupełnie bez wzajemności (uprzedzałam, że będzie sentymentalnie). Chociaż w sumie nie dziwię się dzisiaj, że nie byłam w jego guście, biorąc pod uwagę, jak się wtedy nosiłam – pozwól, że posłużę się retoryką z epoki, bo w tamtym czasie, wmawiano nam jeszcze, co dziewczynom wypada, a co nie i jak powinny się ubierać, by podobać się facetom. A ja, no cóż, miałam to głęboko w nosie. Sorry, not sorry. Jedyne czemu ulegałam to trendy, bo już wtedy ciągnęło mnie do mody, a ona w latach 2000. była, łagodnie mówiąc, dyskusyjna. Przykład? Biały kaszkiet kontrastujący ze zbyt mocną opalenizną (albo równie ciemną „tapetą”, na której odznaczały się metaliczne cienie do powiek i błyszczyk z drobinkami).
Do tego spodnie bojówki ze stanem tak niskim, że było widać nie tylko kości biodrowe, ale i wysadzane cyrkoniami stringi, przyciasny baby tee – ulubieniec Britney Spears i Destiny’s Child – i czółenka w szpic – niby eleganckie, ale z trzema paskami, które choć nadawały sportowy sznyt, niewiele miały wspólnego
z Adidasem. To wersja na co dzień, a na wieczór? Tenisowa spódniczka mini, obcisła koszulka na ramiączkach i malutka torebka bagietka na pasku tak krótkim, że choć zawieszona na ramieniu, dyndała tuż pod pachą. W chłodne dni?
Sztuczne futerko albo odkrywająca nerki kurtka z obszytym nim kapturem. Mniej znaczy więcej?
Coś w tym stylu. I jeszcze, żeby się błyszczało. Było, minęło? Niekoniecznie. Jeśli właśnie to czytasz, a nie należysz do milenialsów, i tak może okazać się, że wiele z tych rzeczy także masz w szafie. Bo właśnie generacja Z, zainspirowana TikTokiem, estetykę Y2K przyjęła z otwartymi ramionami 25 lat później. Trochę dla funu, trochę na fali popularności vintage, przede wszystkim jednak z tęsknoty za bardziej beztroskimi czasami. Naturalnie powraca więc także „Aktivist”.
*Tak, to nawiązanie do filmu „To właśnie miłość” – też z lat 2000.
Magda Matuszek (wtedy Zawadzka) o pracy dla „Aktivista”: Choć redakcja lubiła żartować, że najlepsze rzeczy odkrywamy, bo ktoś inny odkrył je przed nami, tak naprawdę trzymała rękę na pulsie. W najfajniejszych miejscówkach bywała zanim zaczęły się do nich ustawiać kolejki. I słuchała najlepszych kawałków zanim trafiły do mainstreamu. Po prostu „Aktivist” robił to zanim to było modne!
LEONIDAS
MAŁOLEPSZY
DEBIUT: 18 LAT
1. Zaczynałem w Loewe. Na początku mieszanka ekscytacji i stresu, ale po próbach i dobrym śniadaniu – już tylko euforia. Gdy wszedłem na wybieg, wszystko inne zniknęło. Po prostu patrzyłem przed siebie.
2. Zawsze marzył mi się Dior. Gdy projektantem został Jonathan Anderson, stało się jasne: ten pokaz to mój cel!
3. Sztuczna inteligencja nie pokazuje emocji, nie ma w sobie szczerości i piękna, dlatego nie obawiam jej się.
IZABELA GODEL
DEBIUT: 45 LAT
1. O pokazie dowiedziałam się kilka dni przed wylotem i miałam godzinę na decyzję. Pierwszy raz w Paryżu, debiut na wybiegu – od razu dla Vetements. Guram Gvasalia zebrał ludzi z całego świata, różniących się wiekiem, pochodzeniem i wyglądem. Byłam szczęśliwa i dumna, że mój typ urody znalazł w tym miejscu uznanie.
2. Kiedyś marzyłam o marce Balenciaga. Dziś wiem, że każdy pokaz to wyjątkowe przeżycie i wyróżnienie.
3. Od małego nie lubię robotów pokazywanych w filmach, ponieważ mogą się zbuntować przeciwko ludzkości.
DEBIUT: 23 LATA
1. Debiutowałem w Magliano na Fashion Weeku w Mediolanie. Najpierw był czysty stres – nowe miasto, pierwszy lot od lat, mało snu. Po pokazie zostały już tylko ekscytacja, zadowolenie i wdzięczność dla wszystkich, którzy wspierali mnie tego dnia.
2. Marzę o wybiegu, który łączy modę z aktywizmem. Chciałbym, żeby pokaz był manifestem antyfaszystowskim, stającym w kontrze do kolonialnej i postkolonialnej rzeczywistości branży modowej.
3. Wierzę, że autentyczność człowieka zawsze wygra z algorytmem.
Wchodzą na wybiegi jak burza – świeży powiew w modzie, którego nie da się zatrzymać. Mają odwagę, styl i tę iskrę, która sprawia, że oczy publiczności nie odrywają się od nich ani na chwilę. Zapytaliśmy ich o emocje podczas debiutu, o pokaz marzeń i o to, jak widzą swoją karierę w czasach, gdy rynek zmienia się błyskawicznie, a w kampaniach coraz częściej konkurują… ze sztuczną inteligencją.
1. Jakie emocje towarzyszyły Ci podczas debiutu?
2. Jaki pokaz byłby spełnieniem Twoich marzeń?
3. Jak postrzegasz swoją karierę w modelingu w czasach, gdy rynek dynamicznie się zmienia, a w kampaniach coraz częściej pojawia się sztuczna inteligencja zamiast modeli i modelek?
MAŁGORZATA
KURAL-MECH
DEBIUT: 16 LAT
1. Oczywiście byłem zdenerwowany, ale już od momentu castingów poczułem, że to jest moje miejsce. Gdy dowiedziałem się, że na 99% idę w pokazie, towarzyszyła mi już tylko adrenalina i wdzięczność, że mo-
DEBIUT: 44 LATA
1. Euforia, radość z przygody i czysta zabawa.
2. Marzę o pokazie Magliano – to dla mnie symbol stylu i wyjątkowej energii.
3. Wierzę, że w oczach, twarzy i ciele człowieka zapisane są jego historia i prawda. Tego nie zastąpi żadna sztuczna inteligencja. Autentyczność jest tym, co naprawdę porusza.
WOJTEK KACZMAREK
DEBIUT: 19 LAT
RADOSŁAW
HADA-JASIKOWSKI
DEBIUT: 19 LAT
1. Pierwszy Fashion Week i od razu Comme des Garçons, Loewe, Masu. Radość, stres i ogromne szczęście. Największą ulgę dało mi to, że debiutowali też inni modele – wtedy lęk zniknął, a każde kolejne wyjście stało się naturalne. Dreszczyk emocji jednak pozostał!
2. Spełniłem je już w pierwszym sezonie – Comme des Garçons. Pamiętali mnie rok później po castingu, co było niesamowite. Z niespełnionych – Maison Margiela. Ich wybiegi to dla mnie absolutne arcydzieła.
3. AI może być zaawansowane, ale nie zastąpi „human touch”. W sztuce ludzki ułamek jest bezcenny.
1. To była mieszanka strachu i szczęścia. Trema szybko przegrała z dobrymi emocjami.
2. Marzę o wyjściu dla Maison Margiela haute couture.
3. Myślę, że era „cielesnych” modeli może ustąpić miejsca „krzemowym”.
Esencja wakacji – delikatna bryza, zapach słońca i wolność plaży na Ibizie. Ten spray otula włosy miękką, naturalną teksturą fal jak po kąpieli w morzu, ale bez sztywności i przesuszenia. Sekret tkwi w połączeniu soli morskiej z odżywczymi składnikami: ekstraktem z nasion słonecznika, prowitaminą B5, olejem rycynowym i hibiskusem.
Hair by Sam McKnight /Sundaze
Dobry design opakowań kosmetyków to jedno, ale równie ważne jest to, by dobrze spełniały swoją funkcję. Te cztery produkty już wkrótce mogą stać się viralem na TikToku.
Podkład Hydrocolor C+
Moisturizing Foundation to naturalna baza, która wtapia się w skórę, zamiast ją przykrywać. Lekki w aplikacji daje efekt od subtelnego wyrównania po pełniejsze krycie, bez maski i ciężkości. Upiększa, ale też dba, bo nawilża, ujędrnia i sprawia, że cera jest miękka i zdrowo rozświetlona jak po pielęgnacyjnym rytuale. Ujednolica koloryt, niweluje zaczerwienienia i przebarwienia. Bez efektu maski! Ministerstwo/TopEstetic.pl
Plum Cream to zapach, który opowiada historię japońskiej śliwki umeboshi – słonej, pełnej umami, dojrzewającej w rytuale maceracji. Tutaj jej smak i charakter przełożono na perfumy: soczysta, lekko solona śliwka spotyka się z rumem, davaną i labdanum, tworząc kompozycję o owocowo-skórzanej zmysłowości. To odważne i innowacyjne podejście, dzięki któremu marka Obvious zamieniła ten orientalny ton w olfaktoryczne doświadczenie. Plum Cream balansuje między słonością a słodyczą, a kontrasty układają się w harmonijną całość.
Obvious /Mood Scent Bar
Innowacyjna mgiełka bez spłukiwania eliminuje puszenie, dodaje objętości i przywraca naturalny połysk. Ekstrakt z karczocha, bawełny oraz naturalna betaina chronią przed negatywnym wpływem twardej wody i zaburzeniem pH, intensywnie nawilżają i wzmacniają strukturę włosów. Odpowiednia do wszystkich rodzajów włosów, szczególnie niesfornych i matowych. Zalety? Wegańska formuła o świeżym mangowo-miodowym aromacie.
Nuggela & Sulé
Nasza okładka fisz
Muzyka: bohater Aktivista wojtek mazolewski
Muzyka: debiuty 2000-2009 18
Muzyka: debiuty 2010-2019
redaktor prowadzący
Rafał Kruhlik
redaktor działu moda, redaktor prowadzący aktivist.pl
Krzysztof Kujawa wydawca
Morten Lindholm dyrektorka artystyczna
Kinga Nieśmiałek head of content & production
Magdalena Iwańska marketing manager
Gabriela Opiela reklama / dyrektorka działu
Marta Wilk produkcja sesji
Marta Wilk
social media manager
Karolina Chudek pr & patronaty
Sabina Boukourbane Rzączyńska event director
Magda Gajewska korekta
Katarzyna Wierzba zdjęcie na okładce
Fisz Emade w obiektywie Tomka Janusa. współpracownicy
Magdalena Matuszek, Agnieszka Sielanczyk foto: Julia Chudzik, Tomek Janus, Pola Sobuń, Olga Tuz
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada.
Redaktor prowadzący nie odpowiada za treść materiałów reklamowych.
Chyba był to rok 2002 – moment, kiedy po raz pierwszy wpadłam na barwną ekipę „Aktivista”. Wtedy jeszcze produkowałam klipy i relacje z pokazów mody dla Fashion TV. Nasze biuro mieściło się w starej Fabryce Koronek na Burakowskiej – miejscu kultowym, gdzie równie łatwo można było trafić na kreatywny chaos, jak i na genialny pomysł. W tym samym budynku rezydowała redakcja „Aktivista”, z charyzmatycznym Sławkiem Beliną na czele – człowiekiem, który potrafił jednym zdaniem zamienić zwykłe spotkanie w artystyczną przygodę. Wspólnie zrobiliśmy kilka projektów, w ramach których zaglądaliśmy za kulisy ich pracy przy sesjach modowych i pokazywaliśmy ich szalone pomysły w polskim oknie Fashion TV. Redakcja była wtedy czymś znacznie więcej niż biurem – to było żywe laboratorium miejskiej kultury, pełne ludzi, którzy mieli w sobie więcej pasji niż godzin w dobie. Tam zawsze działo się coś niebanalnego – czy tego chciałaś, czy nie. Potem nastąpiła kilkuletnia pauza, ale – jak to z dobrą przyjaźnią bywa – wróciliśmy do siebie. I ta przygoda z „Aktivistem” trwa do dziś.
W odróżnieniu od większości magazynów na początku milenium, „Aktivista” tworzyli nie tylko dziennikarze, lecz także artyści i pasjonaci. To był projekt społecznościowy. Nikt nie pracował tam z czystej konieczności finansowej – łączyła nas raczej wzajemna fascynacja rodzącą się kulturą miejską. Istotnie - pierwszym redaktorem naczelnym był Tomek Lipiński, wokalista zespołu T-Love. Ja sama, zanim objęłam stanowisko redaktor naczelnej, prowadziłam klub Galeria Off. Byliśmy praktykami, uczestnikami i kronikarzami
The magazine’s story starts in Finland, of all places. A startup from Helsinki had a vision: build a city magazine that felt young, sharp, and stylish, but with a foodie twist. Their business plan was clever and quirky: make websites for restaurants (this was still considered cutting-edge at the time), then back it up with a print magazine listing the hottest city events.
In the late ’90s, I’d already launched City magazine in Warsaw, then sold it on to a group that then sold it to Agora. So, when the Finnish founders of Aktivist wanted to expand into Poland, they brought me in to crank up the engine. It was Internet Bubble 1.0, so money flowed like vodka shots at 3 a.m. Everyone was high on the future, and nobody cared about budgets. It was great while it lasted – about 14 months.
We published the first issue on August 2000, and things exploded. Warsaw loved it. Within months we’d expanded across the country. The parent company was feeling bold too – they launched in Russia and Estonia. And when the internet bubble burst, the Finnish mothership hit financial turbulence. They wanted out of Poland. I wasn’t about to let it crash, so I bought the company myself and gave it a rebuild.
By then, Warsaw was on the edge of something new. Clubbing was just about to hit, and suddenly nightlife looked far more exciting than restaurant reviews. We pivoted hard, said goodbye to food and hello clubbing. It was the wild west of media rules, and you could still advertise alcohol and tobacco in print. For 4 delirious years, Aktivist became the loudspeaker for Poland’s nightlife. We weren’t just reporting on the scene. We were the scene and in the scene.
And then came Sławek Belina – Aktivist’s very own Freddie Mercury: flamboyant, magnetic, bursting with energy and ideas, and proudly gay in a time and place where that took real guts. He turned Aktivist into the heartbeat of Warsaw’s party revolution. It’s easy to forget now, but back then Warsaw barely had 50 restaurants and a handful of dusty “discos.” Sławek brought vision, style, and an unapologetic personality. To this day, I remember him as one of the brightest lights I’ve ever worked with. It was with great sadness that I learned
„ Aktivista” ukazał się w sierpniu 2000 roku. Jak początki magazynu wspominają nasi ludzie?
he passed away.
And the covers? Oh, the covers. The very first one set the tone: inspired by American Beauty, we dreamed of a glamorous woman lying on a bed of roses. Simple, classy, iconic. Except for a minor hiccup, we ran out of roses. Someone (probably sleep-deprived and slightly unhinged) suggested swapping in a pig’s head. Next thing you know, we had a model lying there, pig’s head clutched to her chest, and the whole of Warsaw was talking about it. Controversial? Definitely. Memorable? Absolutely.
That was the early days Aktivist: equal parts chaos, vision, and nerve. A little reckless, a little glamorous, and never, ever boring. It was also the last glory days of print media.
Aktivist as print title faded as did all the trendy city magazines. The new era of digital media had begun.
pierwszy wydawca i założyciel Aktivist
nasza okładka
Ćwierć wieku to w ich przypadku przede wszystkim punkt wyjścia do kolejnych lat na scenie muzycznej. Płyta „25" - swoiste podsumowanie, które jednocześnie otwiera nowy rozdział w ich wspólnej podróży. Bartosz „Fisz” Waglewski i Piotr „Emade” Waglewski w rozmowie o latach 90., osiedlowych podwórkach, muzycznych przełomach i zmieniającym się świecie.
„25
AGNIESZKA SIELANCZYK: 25 lat od debiutu, 25 lat od wydania pierwszego numeru Aktivista i płyta „25”. To znakomita okazja, żeby powspominać. Jak pamiętacie czas transformacji, lata 90., otwarcie granic z jednej strony, a chaos i napięcie z drugiej?
EMADE: To jest obszerny temat. Pierwsze, co przychodzi mi na myśl to to, że wszyscy mieli tyle samo – czyli niewiele. Nie mieliśmy dostępu do niczego w zasadzie. Pamiętam Pewex u nas na Natolinie, do którego lubiłem chodzić, oglądać przez szybę kolorowy asortyment za dolary. To wszystko wydawało się takie magiczne. To z Zachodu. Pamiętam, jak okablowali Ursynów, to pewnie w jakimś dziewięćdziesiątym, dziewięćdziesią-
tym pierwszym roku. Lubiłem oglądać reklamy na niemieckich kanałach. Tam widziałem pierwszą konsolę do gier. Wtedy status materialny, a zarazem społeczny wyznaczało posiadanie odtwarzacza wideo. Kto miał wideo, ten był bogaty.
A. S.: Pamiętam to doskonale.
EMADE: Otwarcie się na Zachód szybko spowodowało różnice – jedni zaczęli mieć więcej, inni pozostali z niczym. To rodziło frustrację i powszechne złodziejstwo osiedlowe: skoro on to ma, a ja nie mam i pewnie nie będę miał, to mu zabiorę. Pamiętam, jak jako nastolatek jeździłem z Ursynowa kupować pałki do perkusji na Placu Konstytucji. Za każdym razem ktoś próbował mnie okraść. Miałem przygotowane drobne w kieszeni, a resztę pieniędzy dobrze schowaną. To był chleb powszedni – już się nawet nie bałem. Wielokrotnie zostałem „skrojony"” jak się mówiło – czy to deskorolka, czapka, pieniądze. Przyzwyczaiłem się do tego, ale teraz widzę, jak straszne to było. Nie chciałbym, żeby mój 13-letni syn musiał się z tym mierzyć. Dziś może kupić buty Nike'a i spokojnie w nich wrócić do domu, a wtedy często wracało się na bosaka. Mam sentyment do tamtych czasów, ale był to czas agresji i złodziejstwa – czegoś, do czego na pewno nie chciałbym wracać.
A. S.: Mafia w pierwszych warszawskich klubach, gastronomia płacąca haracze.
FISZ: Wychowywaliśmy się na Ursynowie – osiedlu zaprojektowanym dla młodych rodzin z dziećmi. Każde miało wewnątrz szkoły, wszystkie wyglądały jak odbite na ksero. Ale dzięki temu dużo czasu spędzaliśmy na podwórkach, bo trzeba było uruchomić wyobraźnię – nie było wtedy zbyt wielu rozrywek. Długo mieliśmy czarno-biały telewizor. Pytałem tatę, czy ci w czerwonych koszulkach to Polska, a w zielonych to Włosi. Byłem wielkim fanem mundialu Meksyk '86 - pierwszego, który oglądałem. Do dziś pamiętam niektóre sytuacje, falę meksykańską. Przeżywałem to dosyć mocno. Nie było boisk – nikt nie przewidział, że dzieciaki lubią grać. Graliśmy na trawnikach i górkach, skąd często nas przeganiali. Podobnie z deskorolkami - nie było skateparków, więc robiliśmy hałas na osiedlu. Pamiętam, jak ktoś wyszedł na balkon z wiatrówką i zaczął strzelać - kolega dostał śrutem w dupę. Plusem natomiast były przyjaźnie i tworzenie ekip znajomych. Dziś podwórka są puste, a my trzymaliśmy się razem bez względu na pochodzenie. To na pewno uczyło nas pokory. Ursynów był bardzo wymieszany – mieszkali tu i profesorowie, i słynny fizyk, który robił eksperymenty, a czasem konstruował wybuchające pułapki do samochodów przeciw ewentualnej kradzieży.
A. S.: To brzmi jak scenariusz nowego Tarantino.
FISZ: Tak było, słynna historia. Natomiast pochodziliśmy z naprawdę różnych środowisk, a potrafiliśmy być razem. To były też czasy poważnych uzależnień od alkoholu. Wielu moich znajomych miało rodziców alkoholików, bywało ciężko. A łączyła nas przede wszystkim muzyka i sport. Gdy pojawiła się telewizja kablowa, odkryliśmy koszykówkę. Sami robiliśmy kosze, później pojawiły się pierwsze betonowe boiska. Mieliśmy poczucie wspólnoty, choć oczywiście istniały podziały – nie mogliśmy się zapuszczać na inne podwórka.
A. S.: W końcu wystartowała MTV i dostęp do muzyki stał się prostszy.
FISZ: Muzyka. Ciekawe były źródła tego dostępu. To był etap przegrywania kaset. Ktoś gdzieś miał możliwość – na przykład ciocię w Stanach. Później okazywało się, że ta jedna kopia Tribe Called Quest, Fugees czy Beastie Boys krążyła po całej Warszawie. Gdy docierała do nas, było już pełno szumów i nieczystości, ale zasłuchiwaliśmy się w nią godzinami.
EMADE: Mieliśmy na Ursynowie na Marca Polo słynny sklep z możliwością przegrywania kaset. Tam był katalog, wybierało się albumy i za godzinę odbiór kasety z okładką na ksero.
A. S.: Kiedy zdecydowaliście, że sami tę muzykę będziecie tworzyć? Czy obecność w domu ojca muzyka miała na to wpływ?
FISZ: Nie do końca. To był gdzieś jednak przypadek. Próbowaliśmy się uczyć grać na gitarach, słuchaliśmy w tym czasie głównie metalu. Nauka gry na gitarze była kontynuacją tego, czego słuchaliśmy w domu - Black Sabbath, Led Zeppelin, Hendrix. Chcieliśmy grać riffy metalowe, ojciec nie słuchał metalu, ale oczywiście wiedział, jak się poruszać na gitarze, więc uczył nas grać w skali bluesowej i jak trzymać ręce. Wyrysował nam jaki dźwięk na jakim progu i z tego korzystaliśmy. A potem przyszedł taki czas, że ja na przykład w ogóle nie myślałem o muzyce. Byłem
na studiach plastycznych. I w końcu pojawił się hip-hop i rap. Od razu nas pochłonął – to było zupełnie coś innego niż długie włosy, kolczyki i rock’n’roll, który znaliśmy z czasów Jarocińskich. To było coś, co definiowało nas. Nowy styl oznaczał też szerokie spodnie. Pojawiły się pierwsze szwalnie. Pamiętam kogoś, kto je przywoził - chyba na stadionie znajdowała się budka, gdzie można było kupić pierwsze Lenary. To było niesamowite – wszyscy czekali tam godzinę przed otwarciem. Cała kolejka młodych skate’ów, raperów i tak dalej, czekających na te spodnie.
A. S.: Pierwsza polska płyta, która zmieniła historię?
FISZ: Kazik „Spalam się”. Miała naklejkę „Kazik. Najlepszy raper ze Wschodu!” i została wydana przez Zic Zac. Byłem nią oszołomiony. Wcześniej słuchałem dużo bajek na winylach – stąd imię Piotrka, bo zasłuchiwałem się w „Piotrusiu Panu”. I ta płyta Kazika to była w pewnym sensie kontynuacją tyle, że dla dorosłych. Opowiadała historie. Na przykład numer „5 lat” o przemycie nielegalnego towaru. Zafascynowało mnie, że muzyka może snuć całe historie. Do dziś uważam się raczej za opowiadacza historii niż wokalistę. To był przełom. Potem powstało S.P. Records, był pierwszy Kaliber. Nasłuchiwaliśmy audycji Bogny Świątkowskiej w Radiu Jazz - pojawili się tam Tytus, DJ Volt, pierwsze freestyle'e TDFa. Czuliśmy ferment, że dzieje się coś naszego, co pozwala odciąć pępowinę.
EMADE: Gdy w mixtape'ie Jana Mariana usłyszałem Ein Killa Hertz z rapującym Voltem, pomyślałem: „Kurczę, można to robić po polsku”. Wtedy poczułem motywację, żeby spróbować.
A. S.: Wasza narracja i brzmienie różniły się jednak od reszty składów z tamtego okresu. Nie wychowała Was ulica.
EMADE: Dla nas to był po prostu rap. Pojawiło się takie socjologizowanie, artykuły o „blokersach” Dla mnie osiedla, szczególnie Ursynów, to byli naprawdę różni ludzie. Wszystkie możliwe warstwy społeczne. Tak często kojarzenie blokowisk tylko z patologiami przez media to jakieś nieporozumienie. A siła tej muzyki była w tym,
że nie kłamiemy nie udajemy. Byliśmy podwórkowi, ale nie uliczni. Mieliśmy inne opowieści, słuchaliśmy też takiego rapu - Beastie Boys, Fugees, The Roots, Tribe Called Quest. W Stanach to było normalne, że wachlarz jest szeroki. Kumplowałem się z od zawsze z Vieniem. Był bardzo osłuchany, a jednak związany z ulicą.
A. S.: Natomiast dissu na siebie nigdy się chyba nie doczekaliście?
FISZ: No właśnie nie. Teraz już jestem za stary, żeby się w to bawić. Jest to część rapu oczywiście, ale jestem fanem dystansu, więc nigdy w te rejony mnie nie ciągnęło. Natomiast śledziliśmy te duże amerykańskie bitwy – pamiętam, jak podziwialiśmy freestyle Supernaturala. Był niesamowity, a po wszystkim każdy podawał rękę
każdemu. U nas to się szybko robiło poważne, nadęte i na serio także poza sceną.
A. S.: A te 25 lat i to, że wy nadal gracie razem to zawdzięczamy czemu?
FISZ: Prywatnie jesteśmy innymi osobami, choć to u nas akurat się zmienia. W liceum byłem introwertykiem, teraz mówię więcej (śmiech). Nigdy nie mieliśmy większych wojen czy kłótni.
EMADE: Nie wchodzimy sobie też na głowę, każdy ma swoje życie prywatne. Łączy nas scena, mamy do siebie zaufanie i jesteśmy otwarci na różne swoje pomysły.
FISZ: Jest to spora wartość, nie jesteśmy jedynymi braćmi na scenie. Nie myślę nawet o braciach Gallagher, ale przemknął mi niedawno wywiad z jednym z braci Cugow-
skich gdzie przyznał, że oni nie rozmawiają ze sobą. Bywa więc różnie.
A. S.: Pamiętacie swój pierwszy koncert?
FISZ: Pamiętam doskonale, bo było to dosyć traumatyczne. Klub Piekarnia. Byliśmy totalnymi naturszczykami. Mieszkaliśmy wtedy razem w jednym pokoju, Ośka nagrywał mój głos, a Tytusowi tak to się spodobało, że postanowił wydać całość na kompakcie – to była nasza pierwsza płyta długogrająca. Pierwszy koncert był promocyjny, mniej więcej dwa tygodnie po premierze. Okazało się, że ludzie nie mieszczą się w pomieszczeniu, a my nie mieliśmy pomysłu, jak zagrać na żywo 40-minutową płytę. Byliśmy przerażeni, ale to było ważne doświadczenie. Ta płyta odniosła duży sukces i postanowiłem przerwać studia plastyczne, żeby zając się muzyką. Wcześniej traktowałem nasze rapowanie z dystansem jako dodatek do tego, co chciałem robić artystycznie.
A. S.: 25 lat – jakie najważniejsze momenty z perspektywy czasu?
FISZ: Na pewno debiut „Polepione Dźwięki", a potem złożenie pierwszego składu. Po tym wydarzeniu w Piekarni stwierdziliśmy, że pora zacząć grać na żywo. I gdzieś w okolicy płyty „F3” Tworzywa zaczął się nasz pierwszy skład formować – dzisiaj powrócił do nas Staszek Wróbel, który w tym składzie był. Później ważny był okres płyty „Heavi Metal”. Po niej rozstaliśmy się z Asfalt Records i Tytusem. To kawał historii – jeździliśmy razem, mamy dużo naprawdę ciekawych historii z tego czasu. Cały katalog śmiesznych wydarzeń.
EMADE: I kolejna płyta „Mamut” i skok w popularności – znacznie większej niż do tej pory zaznaliśmy. Zaczęliśmy występować nie tylko w klubach, ale i na dużych festiwalach. To trwa do dziś. Było to dla nas zaskakujące, bo nie uważam, że ta płyta była totalnym zerwaniem z tym, co wcześniej robiliśmy, a jednak była grana na playlistach
wielu rożnych stacji radiowych, gdzie wcześniej nas nie było. Trudno przewidzieć, co powoduje, że ten akurat utwór staje się popularny. Z tej płyty mieliśmy pierwszy przebój znacznie wykraczający poza naszą dotychczasową publiczność. Dwa w zasadzie –„Ślady” i „Pył”. To bardzo mocny moment, który zapamiętamy na długo. A teraz współpraca z Sokołem. Super doświadczenie. Piotrek wcześniej z nim współpracował, ja nigdy. To świetny czas – wchodziliśmy na scenę jako tych dwóch doświadczonych ludzi, ale czuliśmy spore wzruszenie. Nagraliśmy zresztą utwór, który niedługo się pojawi jako ślad po tym spotkaniu. Planujemy też z Piotrem nagrać EP-kę – dodatek do „25”, który będzie nawiązywał już wyłącznie do rapu. To będzie ciekawe dla fanów naszej wczesnej twórczości. To spotkanie przypomniało nam, jaka świetna to jest muzyka i jak wiele miała do opowiadania pod koniec lat 90.
A. S.: Wracam właśnie z panelu o AI, która zmienia rynek muzyczny. Jak korzystacie z nowej technologii?
FISZ: Kiedy zadaję ChatGPT pytanie o polecane płyty i w sekundę wyskakuje mi pięćdziesiąt pozycji – nie mam ani siły, ani czasu, żeby się temu przyjrzeć. My też nigdy nie chcieliśmy się specjalnie pchać w algorytmy, przez co nasi menedżerowie czasem cierpią (śmiech). Żyjemy jednak w przekonaniu, że konsekwencja współgra z tym, kim naprawdę jesteśmy, i z pewną prawdą w muzyce.
A. S.: Na koniec – co chcielibyście powiedzieć sobie sprzed tych 25 lat?
EMADE: Nie idź tą drogą (śmiech). Trzeba wierzyć w siebie i stawiać na swoim. Już nieraz przekonałem się, że jeśli naprawdę się w coś wierzy, a ktoś próbuje tę wiarę podważyć, to konsekwencja – a w pewnym stopniu także upór – wychodzą na dobre.
FISZ: Mógłbym się pod tym podpisać. Natomiast nie dawałbym wielu rad, bo wielu rzeczy i tak trzeba nauczyć się samemu. Lubię tę naiwność, która wtedy mi towarzyszyła. Dobrze mieć w sobie takiego „koguta”, wojownika, który pozwala robić dobre rzeczy. Uważam, że wspaniale jest, że nie jesteśmy pokoleniem algorytmów i wszystkich tych sztuczek generujących wyświetlenia. Nie chciałbym grać przewidywalnych przebojów.
„NIE JESTEŚMY POKOLENIEM
FISZ EMADE TWORZYWO
TYTUŁ PŁYTY: "25"
WYDAWCA: GRAND IMPERIAL / DWA OGNIE
DYSTRYBUCJA: MYSTIC PRODUCTION
Zdjęcia i postprodukcja: Tomek Janus / Koncept artystyczny: Tomek Janus
SFX: Magdalena Osowska, Kajetan Wójcik / Scenografia: Aurelia Czaplicka
Stylistka: Weronika Jeleń / Asystentka stylistki: Milena Faber
Makijaż: Zuza Wilk / Produkcja: Marta Wilk / Valkea
Mazolewski od lat udowadnia, że jazz może być i precyzyjny, i spontaniczny. Historycznie świadomy i jednocześnie świeży; dynamiczny i pełen życia. Jesienią, w ramach trasy Monsters of Jazz Tour, zespół Wojtek Mazolewski Quintet odwiedza największe polskie miasta.
FOTO: OLGA TUZ
W świecie Wojtka Mazolewskiego nie ma miejsca na przypadek – każda decyzja muzyczna jest świadoma, ale z drugiej strony otwarta na improwizację, co najlepiej pokazuje jego najnowszy album „Live Spirit I”, który ukazał się w lipcu 2025 roku jako zapis zespołowej energii Wojtka Mazolewskiego Quintet. Materiał powstał podczas światowej trasy promującej Beautiful People, w Studiu Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego i zestawia nowe kompozycje z odświeżonymi interpretacjami wcześniejszych utworów, w tym imponującą, 20-minutową
wersją tytułowego utworu z Polki. Na ważnej pozycji albumu znajduje się singiel „Kalaczakra”, który łączy elementy spiritual jazzu z tantryczną symboliką „koła czasu”, pulsujący hipnotycznym groove’em, powtarzalnymi motywami rytmicznymi i precyzyjnie zaplanowaną strukturą, pokazując jednocześnie, że WMQ potrafi balansować między rygorem jazzowej formy a swobodą improwizacji w sposób naturalny i przystępny. Jesienią 2025 roku zespół wyrusza w trasę Monsters of Jazz Tour, odwiedzając Wrocław, Kraków, Poznań, Łódź, Warszawę, Katowice i Gdańsk. W ramach zaplanowanej trasy na jednej scenie zagrają PINK FREUD, NENE HEROINE i FISH BASKET prezentując prawdziwą siłę polskiego jazzu. Każdy występ staje się nieco inną opowieścią, a interakcja między muzykami a publicznością to duże przeżycie. Mazolewski pozostaje jednym z najważniejszych głosów polskiego jazzu, konsekwentnie stawiając na rytmiczną precyzję, melodyczną klarowność i przestrzeń dla improwizacji. Jego muzyka jest jednocześnie złożona i przystępna, intelektualnie wymagająca, a jednak lekka w odbiorze. „Live Spirit I” dokumentuje nie tylko warsztat i kunszt zespołu, ale też ducha wspólnej gry, w której improwizacja spotyka się z planem, a doświadczenie koncertowe staje się swoistym laboratorium brzmienia. Bez zbędnej pompy, ale z wyraźnym poczuciem, że muzyka Mazolewskiego wciąż potrafi zaskakiwać, angażować i prowadzić słuchacza przez przestrzenie rytmu, melodii i emocji. Pod koniec roku pojawi się pierwszy album solowy o jednoznacznym tytule „Wojtek Mazolewski SOLO”.
Popularność w tej dekadzie mierzyły listy przebojów, a niektórzy zdobywali ją dzięki raczkującym telewizyjnym talent show. Dziś te gwiazdy mogą
pochwalić się stabilną pozycją na rynku muzycznym.
Artystka zdaje się mieć misję: zaskakiwać. Od lat nieprzerwanie eksperymentuje i konsekwentnie odmawia wpasowania się w sztywne ramy. Dzięki temu odważnie można ją określić jedną z najciekawszych artystek ostatnich lat. Ale zanim zaczęła robić muzykę na swoich zasadach, zdobyła szeroką publiczność dzięki talent show. Debiutancki „Album” z 2004 roku błyskawicznie zdobył status złotej płyty. Wtedy nuciliśmy „Ten” i „Dziewczynę mojego chłopaka”. Brodka jako debiutantka połączyła popowy przebój z własnym charakterem.
Gdyby porównać „Zabawę” z 2020 roku z debiutanckim „Pistoletem” (2004), wyraźnie widać, jak daleko Zalewski przesunął swoje artystyczne horyzonty. Debiut był surowy – gitarowe riffy, mocna ekspresja, momentami nie do końca spójne zestawienie radiowych ballad z cięższymi utworami. „Zabawa” to świadomy, przemyślany projekt, w którym Zalewski łączy elektronikę, alternatywny pop i rock, zachowując jednocześnie spójność koncepcyjną. Różnica między tymi albumami nie ogranicza się do aranżacji – pokazuje dojrzewanie warsztatu i umiejętność prowadzenia słuchacza przez własną wizję muzyczną.
Dekada 2000–2009 w polskiej muzyce to czas eksperymentów z elektroniką, hybryd popu, soulu i hip-hopu, subtelnych aranżacji i odważnych produkcji. Łączyła je precyzja brzmienia, dojrzałość warsztatu i gotowość przekraczania gatunkowych granic.
Polski styl tych lat wchodził w dialog z trendami zza oceanu.
Jest artystą, który w swojej karierze kilkakrotnie otwierał nowe rozdziały – i za każdym razem z sukcesem. Po wspólnej z Noonem „Muzyce klasycznej” (2002), uznanej dziś za jedną z najważniejszych płyt hip-hopowych przełomu wieków, duet powrócił z „Muzyką poważną” (2004), albumem nominowanym do Fryderyka i jeszcze śmielej eksplorującym granice gatunku. Trzy lata później Kapliński wszedł na ścieżkę solową, wydając „Muzykę rozrywkową” (2007), również docenioną nominacją i wysoko notowaną na OLiS. Oba wydawnictwa ugruntowały jego pozycję twórcy, który potrafi łączyć uliczny rap z poszukiwaniami formalnymi, konsekwentnie przesuwając granice polskiego hip-hopu.
„Tego chciałam” – singiel, którym Dąbrowska weszła na rynek, szybko pokazał, że nie zamierza być utożsamiana z „Idolem”. A to w tym show przecież rozpoczynała. Publiczność poznała ją w pierwszej edycji programu w 2002 roku, ale prawdziwy start kariery przyszedł dopiero dwa lata później, wraz z albumem „Samotność po zmierzchu”. Płyta, wydana przez BMG w 2004 roku, zaskoczyła mieszanką soulu, jazzu i popu, brzmiała świeżo i dojrzałe jak na debiut. Krążek pokrył się złotem, zdobył Fryderyka i udowodnił, że telewizyjny epizod to tylko wstęp do większej historii.
Muzyk na początku lat 2000. wywrócił polską scenę elektroniczną do góry nogami. Debiutancki album „Smolik” (2001) mieszał chillout, elektronikę i subtelne echa francuskiego i brytyjskiego popu lat 70. i 80., tworząc hipnotyczny, nastrojowy klimat. Krytycy docenili świeżość brzmienia i precyzję aranżacji, a słuchacze odnaleźli w nim nowy punkt odniesienia dla alternatywnej elektroniki w Polsce. Płyta nie tylko otworzyła Smolikowi drzwi do dalszych współprac i produkcji, ale też ugruntowała jego pozycję jako jednego z najważniejszych polskich twórców muzyki elektronicznej.
Kolejna dekada zapoczątkowała rozwój. Streaming stał się powszechny, YouTube popularny, a debiutanci bardziej widoczni. Muzykę mamy w smartfonie, a odsłuchy singli robimy w dniu premiery.
DARIA ZAWIAŁOW
Krytycy i fani pokochali ją za połączenie indie-energii z popową wrażliwością. W 2016 roku zachwyciła publiczność w opolskich „Debiutach” utworem „Malinowy chruśniak”. Chwilę później, w marcu 2017 roku, wydała swój pierwszy album „A kysz!”, który szybko pokrył się platyną i wskoczył do pierwszej dziesiątki OLiS, zbierając świetne recenzje za alternatywny vibe i melodyjność.
MARY KOMASA
To, co wyróżnia artystkę od początku jej muzycznej kariery, to mocny songwriting i elegancki vintage’owy sznyt. Debiutancki album "Mary Komasa" z 2015 roku, nagrany w Berlinie, brzmiał jak intymny soundtrack – balansujący między kinem a muzyką, spleciony z melancholią i analogowym ciepłem. Styl Komasy dopełniają sugestywne teledyski, które od razu zwracają uwagę estetyką na granicy retro i nowoczesności.
łen obserwacji codzienności, ironii i melancholii, stał się wizytówką „nowoczesnego rapu” w Polsce. Kolejne wydawnictwa, jak „Marmur” czy „Café Belga”, potwierdziły, że łączy wrażliwość literacką z wyczuciem popkulturowego klimatu. Taco uznawany jest dziś za jednego z ojców współczesnej sceny rapowej w Polsce.
Jego debiut, „Morze” z 2016 roku, od razu zwrócił uwagę melancholią i alternatywnym brzmieniem. Zapowiadał artystę, który nie boi się iść własną drogą. Potem przyszła „Młodość” (2019), koncept-album o dorastaniu i samotności, a następnie Kora (2021), odważny hołd dla ikony polskiej sceny, nagrodzony Fryderykiem.
Dzisiaj wyprzedaje bilety na stadion, a to wygrana w programie „X Factor” w 2012 roku otworzyła Dawidowi Podsiadło drzwi do wielkiej kariery. Już rok później ukazał się jego pierwszy album „Comfort and Happiness”, który z miejsca stał się sensacją – pokrył się diamentem i przez wiele tygodni nie schodził z czołówki list sprzedaży.
Natalia Nykiel także ma za sobą przygodę w talent show – w 2013 roku dotarła do półfinału „The Voice of Poland”. Rok później wydała debiutancki album „Lupus Electro”, na którym odważnie postawiła na elektropop i współpracę z czołówką polskiej sceny alternatywnej. To właśnie z tej płyty pochodzi singiel „Bądź duży”, który wyniósł ją do mainstreamu.
Magdalena Grabowska-Wacławek od początku buduje karierę na styku muzyki i sztuk wizualnych. Jej debiutancki album „Kaktus” z 2016 roku był mocnym wejściem na scenę: tytułowy singiel stał się hitem, a sama artystka od razu zwróciła uwagę – dźwiękiem, ale też spójną oprawą graficzną, którą tworzyła samodzielnie.
„Trójkąt warszawski” z 2014 roku był momentem przełomowym – to właśnie ta EP-ka sprawiła, że Taco zyskał miano nowego głosu miejskiego pokolenia. Jego narracyjny styl, pe -
W latach 2010–2019 zmniejszyło się znaczenie sprzedaży płyt, a coraz większą rolę odgrywał streaming, który zmienił sposób, w jaki odbiorcy odkrywali nowych artystów.
„Eklektyka” z 2013 roku była pierwszym sygnałem, że na scenie pojawia się Quebonafide – raper, który nie boi się eksperymentu i miesza podziemną energię z popkulturowymi odniesieniami. Dwa lata później ukazała się „Ezoteryka”, jego oficjalny debiut studyjny, który od razu wskoczył na 1. miejsce OLiS i zdobył status złotej płyty. Album potwierdził, że Kuba Grabowski potrafi połączyć introspekcję z przebojowością, a rapową narrację z nowoczesną produkcją.
Za jej oficjalny debiut muzyczny uznaje się album „Getaway (Into My Imagination)” z 2020 roku, który potwierdził, że Viki Gabor to pełnoprawna artystka polskiego popu. Zanim jednak wydała płytę, zdążyła dać się poznać szerszej publiczności – najpierw w „The Voice Kids”, gdzie dotarła do finału i zaprezentowała singiel „Time”, a chwilę później, w 2019 roku, sięgnęła po zwycięstwo w „Szansie na sukces” i reprezentowała Polskę na Eurowizji Junior. To właśnie tam, dzięki energetycznemu „Superhero”, zdobyła serca jury i zapewniła Polsce historyczny triumf.
„Królowa dram” zadebiutowała w maju 2020 roku i szybko okazała się jednym z najgłośniejszych albumów w tamtym czasie. Płyta, pełna intymnych historii opowiedzianych potocznym językiem, idealnie trafiła w emocje młodego pokolenia – od tęsknoty i niepewności, po potrzebę bliskości i zabawy. Sanah wyróżniła się ciekawym głosem i szczerością tekstów. Jej styl – dziewczęcy i nieco nieśmiały – stał się znakiem rozpoznawczym nowej fali polskiego popu. Single „Szampan” czy „Melodia” były przepustką do dalszej kariery.
Mata wszedł na polski rynek muzyczny i... zgarnął wszystko. W grudniu 2019 roku ukazał się singiel „Patointeligencja”, który wywołał ogólnopolską dyskusję i błyskawicznie uczynił z niego najgłośniejsze nazwisko młodego rapu. W styczniu 2020 roku premierę miał jego debiutancki album „100 dni do matury”, który szybko zdobył status platynowej płyty i wyniósł Matę na szczyt list sprzedaży. „Schodki” czy „Kiss cam (podryw roku)”, biły rekordy odsłuchów i potwierdziły, że w zaledwie kilkanaście miesięcy stał się symbolem generacji Z i fenomenem polskiego mainstreamu. Osiągnął to chłopak w bluzie i adidasach
– zwyczajny nastolatek, który dosadnie opowiadał o imprezach, szkole i dorastaniu.
BAMBI
Kiedy Michalina Włodarczyk wkroczyła na scenę muzyczną ze swoim charakterystycznym, surowym stylem i bezpretensjonalną szczerością, wszyscy zaczęli się zastanawiać: kim jest Bambi?
Zaczynała w 2021 roku w SBM Starterze, gdzie pierwszymi numerami jak „Handpoke” czy „Bletki” dała znać, że nie boi się grać po swojemu. W lutym 2023 roku wypuściła swój oficjalny debiut – singiel „IRL” w barwach Baila Ella Records. W kilka tygodni z anonimo -
Pandemia zamknęła nas w domach, więc zaczęliśmy słuchać muzyki głównie online, przez streaming i wirtualne koncerty. Gdy ograniczenia się skończyły, wróciliśmy na występy artystów, którzy właśnie w tym czasie zdobyli sławę.
Od 2020 roku polska scena balansuje między rapową dominacją, viralami i artystami jednej piosenki. Pierwsze kroki w branży stawiają też znani twórcy internetowi i influencerzy.
wej dziewczyny stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci młodej sceny.
KASKA SOCHACKA
Kaśka Sochacka to przykład artystki, która do debiutu dojrzewała długo, a gdy już wydała swój pierwszy album – od razu zebrała dobre opinię krytyków i publiczności. Zanim pojawiły się „Ciche dni” (2021), próbowała sił w talent show, wydała EP-kę „Wiśnia” i konsekwentnie szlifowała własny styl. Jej muzyka wyrasta z połączenia melancholijnego popu z delikatnym brzmieniem gitar i pianina. „Ciche dni”, z gościnnym udziałem m.in. Vito Bambino i Korteza, szybko pokryły się potrójną platyną.
BIO
Jedna z najpopularniejszych aktorek i wokalistek młodego pokolenia. Wyróżnia ją ciekawa barwa głosu i wrażliwość muzyczna.
W 2015 r. wydała swój pierwszy singiel „Co mi jest”, a następnie: „Na zawsze”, „Oddycham” oraz „Nie muszę”. W 2018 zrealizowaliśmy wspólnie autorską sesję z artystą Rafałem Dominikiem. A dziś? Właśnie ukazał się drugi album artystki zatytułowany “Światłocienie” z którego pochodzą hity “Sobą tak”, “Kocham”, “Od Nowa” czy “Nie będziemy tęsknić”.
Co zmieniło się od mojego debiutu?
i tworzenia melodii, przez teksty, aż po grafikę czy biżuterię inspirowaną płytą. To już nie jest metoda prób i błędów jak przy „Omamach”, ale spójna, przemyślana wizja. Muzyka stała się dla mnie nie tylko zawodem, ale też terapią. Poprzez pisanie tekstów wyrażam emocje, które wcześniej ciężko mi było nazwać. Dzięki temu czuję, że moje piosenki są w stu procentach moje i szczere.
W jakim kierunku muzycznym teraz zmierzam?
Dosłownie wszystko. Jestem dużo bardziej świadoma tego, co chce wyrazić przez muzykę. Kiedy w 2015 roku nagrywałam „Co mi jest”, byłam totalnie zielona i w ogóle nie myślałam, że muzyka stanie się moim zawodem. To było bardziej dla zabawy, trochę błądzenie we mgle. Dziś jestem artystką, która wzięła sprawy w swoje ręce – mam własną wytwórnię, sama piszę teksty, tworzę melodie i czuwam nad każdym etapem powstawania albumu. Czuję, że dopiero teraz tak naprawdę debiutuję – tylko na własnych zasadach. Jak teraz podchodzę do swojej muzyki?
Jestem obecna przy wszystkim – od produkcji
Na „Światłocieniach” pokazuję pełne spektrum siebie – od jasnych, delikatniejszych emocji, po mroczne, klubowe brzmienia. Stąd właśnie tytuł: to gra światła i cienia, dobra i mroku, Julii i Anastazji – mojego alter ego.
Brzmieniowo to płyta bardzo różnorodna, ale spójna. Wszystko opiera się na elektronice, tylko w różnych odcieniach.
Ta płyta to podróż – zaczyna się od światła, przez nadzieję i miłość, aż po ciemniejsze emocje i brzmienia, które są jak katharsis. Każdy utwór ma swoją historię i charakter, nie ma nic przypadkowego. Bawię się gatunkami, ale najważniejsze, że każda piosenka niesie emocje i ma sens. Przestałam się bać popu – teraz chcę, żeby moje numery były i przebojowe, i prawdziwe.
Chłopaki są z rocznika ’99. Urodzili się w Warszawie, dorastali w podobnych środowiskach i wybrali tę samą drogę – aktorstwo. Dziś ich kariery krzyżują się w netfliksowej produkcji o Lady Pank, gdzie wcielają się w członków legendarnego, polskiego zespołu. Miejcie na nich oko – to mocne talenty i ciekawe osobowości. A świat kina o takich twórców się upomina.
FOTO: OLGA TUZ
Poetycka wrażliwość
Huberta Miłkowskiego nie jest ozdobnikiem. To jego naturalny sposób patrzenia na świat. W „Hiacyncie” potrafił wydobyć kruchość spod ciężaru lat 80., a w „Norwegian Dream” udowodnił, że bohater w ruchu – rozdarty między językami i tożsamościami – staje się portretem dorastających mężczyzn. Być może nawet całego pokolenia. Mikołaj Matczak idzie innym tropem: w „Utracie równowagi” pokazuje, jak wiele można
opowiedzieć półtonem, niedopowiedzeniem i drobnym gestem. Chyba woli precyzję od fajerwerków, konsekwencję od efekciarstwa. Obaj przeszli przez solidną szkołę aktorstwa – łódzka filmówka w przypadku Huberta i krakowska tradycja Akademii Sztuk Teatralnych Mikołaja dały im rzemiosło, ale też świadomość, że aktorstwo nie polega na odgrywaniu. I tym się kierują. Miłkowski bada granice empatii i męskości, Matczak – równowagi i pęk-
nięć współczesnego człowieka. Wspólnie pojawiają się dziś na planie najnowszej produkcji Netfliksa o Lady Pank, której premiera przewidziana jest na przyszły rok. Ich gra ma świeżość i dojrzałość refleksji. W tym połączeniu widać nową falę młodych twórców. Czy to wyróżnik Pokolenia ’99? Może tak być. W rozmowie okazują się świetnymi kompanami – błyskotliwi, z luzem, który sprawia, że chcesz z nimi usiąść w knajpie i przegadać pół wieczoru.
10
Co ich łączy? Odwaga w opowiadaniu ważnych historii. Chociaż mają odmienną wrażliwość, skutecznie oswajają widza z całym spektrum emocji. Sprawdźcie ich twórczość – przeczuwamy, że dopiero zaczynają rozdawać karty. Czekamy na więcej!
DAWID NICKEL
Rocznik '88. Na warsztat bierze tematykę queer z realiami dorastania w małomiasteczkowej
Polsce. Jego fabuła „Ostatni komers” zdobyła główną nagrodę na FPFF w Gdyni w sekcji micro-budget. Dokument „Rave” o świecie techno to ciekawe spojrzenia na transformację lat 90.
DANIEL JAROSZEK
Pamiętacie teledyski „Trofea” Dawida Podsiadło albo „Bubble Tea” Quebonafide? Jaroszek równie dobrze co w świecie muzycznym, odnajduje się w fabule. Jego „Johnny” wzrusza, a „Drużyna A(A)” to obraz o trudnych, ale ważnych tematach.
TADEUSZ KABICZ
Reżyser, scenarzysta. Do tej pory to teatr był głównym obszarem jego zainteresowań – z licznymi zresztą sukcesami. Na zaproszenie Teatru Telewizji odświeżył klasyk – „Tartuffe" z Magdaleną Cielecką w roli głównej. Szukuje niespodziankę – pełnometrażowy debiut filmowy.
IGA LIS
„Bałtyk” Igi Lis otworzył 65. Krakowski Festiwal Filmowy. Dokument to słodko-gorzki portret nadmorskiej mieściny, gdzie tradycja wciąż oddycha pełną piersią. Debiut obiecujący!
ZUZA BANASIŃSKA
Osoba artystyczna zdobyła nagrodę Teddy Award na Berlinale 2024 za krótkometrażowy film „Grandmamauntsistercat”. Jury doceniło „figlarną zabawę feministycznymi i queerowymi motywami w szowinistycznych materiałach PRL”. Jesteśmy ciekawi, czym jeszcze zaskoczy.
KAMIL KRAWCZYCKI
Jego debiutancki pełny metraż „Słoń” został nagrodzony na 47. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Sukces otworzył mu drzwi do kolejnych produkcji. W 2026 roku rozpoczną się zdjęcia do „Wyjeżdżamy” z Agnieszką Dygant w roli głównej.
MONIKA MAJOREK
Mówi o sobie jako o „bardzo introwertycznej reżyserce”. To atut – jej kino jest wrażliwe i skupione na konfrontacji: z pustką, traumami, tęsknotą. W filmie „Innego końca nie będzie” pobrzmiewają nuty „Aftersun”. Absolwentka Warszawskiej Szkoły Filmowej.
KOREK BOJANOWSKI
Jaka jest różnica między rozwojem osobistym a manipulacją? Odpowiada na to pełna niepokoju „Utrata równowagi”, która okazała się udanym debiutem, nagrodzonym czterema statuetkami na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Film określany jest mianem polskiego „Whiplasha”. O Korku jeszcze usłyszycie. Wpadajcie do jego kina Amondo!
JAN DYBUS
Młodość i międzynarodowe doświadczenie. Swoje umiejętności Dybus szlifował na planach w Londynie i w warszawskich studiach produkcyjnych. Pełnometrażowy dokument „KUBA” to intymny portret sportowca i poemat o pasji.
KASIA WARZECHA
Jej „Absolutni debiutanci” to solidna dawka opowieści o dorastaniu, poszukiwaniu wolności, znajdywaniu prawdziwej miłości. Warzecha ma oko!
„DROGA DO VERMIGLIO” „ANNIVERSARY” „ŚCIEŻKI ŻYCIA“
(„THE
SALT PATH”)
REŻ. MARIANNE ELLIOTT
W nowym dramacie Elliott nie zobaczymy niczego, co ocierałoby się o przesadę czy tani melodramat. Zamiast tego dostajemy historię opowiedzianą z wyczuciem i prostotą. „Ścieżki życia” skupiają się na Raynor (Gillian Anderson) i Mothcie (Jason Isaacs), małżeństwie, które w jednej chwili traci dom i poczucie bezpieczeństwa. Zamiast się poddać, ruszają pieszo wzdłuż angielskiego wybrzeża z plecakami, namiotem i resztką odwagi. Wędrówka staje się dla nich próbą charakteru, ale też drogą do odzyskania spokoju i bliskości. Elliott z czułością portretuje ich codzienne zmagania, a Rebecca Lenkiewicz – autorka scenariusza – opowiada o miłości i lojalności bez tanich uproszczeń. To kino kameralne, otulające, dające przypływ inspiracji. Bardzo urocze.
WIELKA BRYTANIA, 2024, 115 MIN, GUTEK FILM, PREMIERA: 26.09
(„VERMIGLIO“)
REŻ. MAURA
Zimny krajobraz włoskich Alp zdaje się celowo kontrastować z ciepłem rodzinnej historii. W filmie Maury Delpero ta dialektyka piękna i surowości stanowi główną oś narracji. Reżyserka, czerpiąc z własnych rodzinnych wspomnień, portretuje wielodzietną rodzinę zamkniętą w rytuale codzienności alpejskiej wioski roku 1944. Ich życie zostaje zakłócone przez obecność młodego dezertera, którego romans z najstarszą córką uruchamia lawinę przemian – i tych emocjonalnych, i tych społecznych. Delpero maluje swój film obrazami o precyzji godnej Vermeera: dbałość o fakturę światła, o rytm przyrody i detale kostiumów nadaje całości aurę fresku. „Droga do Vermiglio” wpisuje się w tradycję włoskiego kina rodzinnego. Balansuje na granicy chłodu i emocji.
FRANCJA/WŁOCHY/BELGIA, 2024, 119 MIN, GUTEK FILM, PREMIERA: 10.10
(„ANNIVERSARY”)
REŻ. JAN
Komasa debiutuje w Hollywood. Po sukcesie „Bożego Ciała” reżyser przenosi swoją wrażliwość na grunt amerykański w filmie „Anniversary” – psychologicznym thrillerze, w którym rodzinne przyjęcie staje się mikrokosmosem współczesnych lęków. Scenariusz autorstwa Lori Rosene-Gambino i Komasy prowadzi od pozornego jubileuszu ku dramatycznej konfrontacji, gdy pojawienie się Liz (Phoebe Dynevor), związanej z ruchem „The Change”, burzy domową równowagę. W obsadzie błyszczą Diane Lane i Kyle Chandler, wspierani przez Dylana O’Briena i Zoey Deutch. Komasa, jak w „Bożym Ciele” czy „Hejterze”, diagnozuje napięcia społeczne, tym razem posługując się językiem amerykańskiego thrillera – łącząc europejską precyzję psychologiczną z hollywoodzką dynamiką.
USA, 2025, 111 MIN, MONOLITH FILMS, PREMIERA: 21.11.
„CARAVAGGIO”
(„EL CARAVAGGIO PERDIDO”)
REŻ. ÁLVARO LONGORIA
Barokowe malarstwo i kryminalna zagadka – to nie może się nie udać. „Caravaggio: Na tropie arcydzieła” Álvara Longorii ogląda się jak pasjonujący thriller o świecie sztuki. Punktem wyjścia jest historia sensacyjnego odkrycia obrazu „Ecce Homo”, który w kwietniu 2021 roku trafił na aukcję w Madrycie z ceną wywoławczą 1500 euro, by w ciągu kilkunastu godzin zostać rozpoznanym jako możliwe dzieło Caravaggia. Film odsłania kulisy rywalizacji ekspertów, kolekcjonerów i marszandów, dla których autentyczność obrazu to – oczywiście – kwestia prestiżu, ale głównie milionowych zysków. Longoria z reporterską precyzją dokumentuje kolejne etapy tej gry, a jednocześnie przybliża sylwetkę Caravaggia – genialnego, skandalizującego reformatora malarstwa.
HISZPANIA, 2025, 78 MIN, GUTEK FILM, PREMIERA: 26.09
„SIRÂT”
(„SIRÂT”)
Kultura rave na pustyni, czyli „Sirât” Ólivera Laxe. Jedno z głośniejszych dzieł tegorocznego Cannes. Nagrodzony Jury Prize film łączy formę mistycznego road movie z doświadczeniem muzycznego transu. Ojciec i syn przemierzają południowe Maroko w poszukiwaniu bliskiej osoby, a ich droga wiedzie przez pustynne rave’y, gdzie – jak pisał „El País” – „dźwięk można zobaczyć, a obraz usłyszeć”. Muzyka Kangdinga Raya staje się tu sercem narracji, a tytułowy „sirāt” (w islamie most nad piekłem) metaforą przejścia między utratą a nadzieją. W Cannes mówiono o filmie jako o dziele na pograniczu transu i apokaliptycznej wizji. Zestawiany był z „Zabriskie Point” i „Mad Max: Fury Road”, hipnotyczną wizualność łączy estetykę techno z duchowym niepokojem współczesności.
HISZPANIA, FRANCJA, 2025 115 MIN, STOWARZYSZENIE NOWE HORYZONTY, PREMIERA: 19.09
„EXIT 8”
(„8-BAN
Wejdź do gry. Ale czy znajdziesz wyjście, gdy każdy korytarz prowadzi tylko do kolejnej pętli, a najmniejsza anomalia może oznaczać zgubę?
„Exit 8” Kawamury, inspirowany wiralową grą komputerową, zamienia prostą mechanikę w pełne napięcia doświadczenie filmowe. Bohater, zagubiony w klaustrofobicznych tunelach metra, zmusza widza do czujności i podejrzliwości wobec każdego szczegółu. Zdjęcia Keisuke Imamury oraz oszczędna scenografia kreują liminalną przestrzeń zawieszoną między snem a koszmarem. Powtarzalność scen przeradza się w paranoję. Każdy ruch i każda decyzja bohatera stają się metaforą winy, odpowiedzialności i paraliżu decyzyjnego. Exit 8” staje się hipnotycznym studium ludzkiego strachu i chęci wyjścia z opresji.
JAPONIA, 2025, 100 MIN, M2 FILMS, PREMIERA: 26.09
Kuratorska precyzja
Klub Konesera w Polsat Box Go to starannie wyselekcjonowana kolekcja z tytułami kina niezależnego, oferowanymi przez dystrybutorów takich jak Gutek Film czy Stowarzyszenie Nowe Horyzonty. To platforma, gdzie propozycje dla siebie znajdą miłośni-
cy kina niezależnego, autorskiego, a nawet eksperymentalnego. Nie ma tu miejsca na przypadek – każdy tytuł przeszedł przez sito kuratorskie ludzi, którzy rozumieją różnicę między filmem a produktem filmowym. To podejście wyróżnia Klub Konesera na tle konkurencji – Polsat Box Go stawia na jakość ponad ilość. Są tu filmy nagradzane na najważ-
niejszych festiwalach, stworzone przez wielkich reżyserów i te, których nie wyłapują komercyjne algorytmy.
Cannes w polskim salonie
Prestiż kolekcji podkreślają festiwalowe tytuły – kilkadziesiąt filmów nagrodzonych i docenionych na Festiwalu Filmowym w Cannes, m.in.: „Dziewczyna z igłą”, „Anatomia upadku”, „Emilia Perez”, „Seks, kłamstwa i kasety wideo”. To nie przypadkowy zestaw – każdy z tych filmów reprezentuje inny nurt
współczesnego kina artystycznego. Siła kolekcji to również obecność filmów twórców, którzy definiowali i nadal definiują kino autorskie. W zbiorze znajdują się obrazy m.in. Agnieszki Holland, Michelangelo Antonioniego, Bernardo Bertolucciego, Gaspara Noé czy Abla Ferrary. To nazwiska, które nie potrzebują wyjaśnienia dla kogokolwiek, kto traktuje kino poważnie.
Obecność Antonioniego – mistrza kina kontemplacyjnego – obok wybuchowego Ferrary czy prowokacyjnego Noé pokazuje, jak szeroki jest zakres estetyczny kolekcji. Nie ma tu jednego
stylu czy nurtu – jest przestrzeń dla różnych wizji artystycznych, od europejskiego minimalizmu po amerykańską ekspresję.
Odkrywanie kinematograficznych skarbów
Klub Konesera to prawdziwa gratka dla tych, którzy szukają w filmie głębi, odwagi i autorskiego podejścia. Platforma regularnie wzbogaca kolekcję o tytuły, które w polskich kinach mogły mieć ograniczoną dystrybucję lub w ogóle się nie pojawić.
Klub Konesera to miejsce, gdzie kino wraca do swojej najczystszej formy – jako sztuka, prowokacja i narzędzie poznania, nie tylko rozrywka.
Przykładem może być „Nić widmo” Paula Thomasa Andersona – głęboko elegancki, hipnotycznie spokojny, a przy tym emocjonalnie niepokojący film o ekscentrycznym projektancie mody z Londynu lat 50. To kino, które nie krzyczy, ale zostaje z widzem na długo – dokładnie takiego doświadczenia szuka prawdziwy kinoman. Wśród nowszych tytułów znajdziemy „Paryskie historie” czy „Bulion i inne namiętności” z Juliette Binoche i Benoît Magimelem – filmy pominięte przez większość platform streamingowych.
Klub Konesera to przestrzeń dla widzów, którzy nie boją się trudnych tematów, niekonwencjonalnych rozwiązań formalnych i emocjonalnego zaangażowania. To przemyślany zestaw filmów, które łączy jedno – jakość i kuratorska precyzja wyboru. Ta wyjątkowa sekcja dowodzi, że kino autorskie nie musi być niszą dla wtajemniczonych. Przy odpowiedniej prezentacji i dostępności może dotrzeć do szerszej publiczności, nie tracąc przy tym swojej artystycznej integralności. Cała oferta dostępna jest na platformie Polsat Box Go.
Azjatycki Festiwal Filmowy Pięć
Smaków to unikalny, od lat cieszący się uznaniem polskich widzów przegląd kina z Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. Od lat słynie ze znakomitej selekcji filmów
oraz bogatego programu towarzyszącego: spotkań z twórcami, dyskusji, wykładów i wydarzeń, które pozwalają lepiej zrozumieć współczesne oblicza kultur Azji. To okazja do odkrywania popkultury, rozmów o sztuce, polityce i wyzwaniach współczesnego świata. Kino staje się tu medium opowieści o różnorodności i budowania wrażliwości na odmienność. Tegoroczna edycja odbędzie się 12–19 listopada w warszawskich kinach, a edycja online potrwa do 30 listopada, umożliwiając udział widzom z całej Polski. Festiwal ponownie zawita też do innych miast – odbędą się repliki w Łodzi oraz we Wrocławiu (Kino Nowe Horyzonty). Nad 19. odsłoną Pięciu Smaków czuwa Drewniany Wąż – zodiakalny patron roku 2025. Symbolizuje rozwój, przemyślane decyzje, szczęście i duchową mądrość, ale także niepokój i tajemnicę. To znak zapowiadający nowe możliwości i intensywne przeżycia, które znajdą odbicie również w festiwalowym programie.
TO KRAKÓW TWORZY METAMORFOZY FEAT. SMOLIK
10 listopada TAURON Arena
Kraków stanie się przestrzenią metamorfoz. W koncercie, który przygotowuje Andrzej Smolik, wezmą udział: Krzysztof Zalewski, Katarzyna Nosowska, Grzegorz Turnau, Mela Koteluk, Piotr Rogucki, Natalia Przybysz, Kasia Kurzawska, Dawid Tyszkowski, Wiktor Waligóra, Kev Fox i Atom String
Quartet. TO KRAKÓW TWORZY METAMORFOZY feat. SMOLIK to połączenie muzyki i obrazu. Będzie można je zobaczyć tylko raz i tylko w TAURON Arenie Kraków. To wydarzenie, które rozszerza znaczenie słowa: koncert. Spotkają się tu artyści reprezentujący różne pokolenia i różne muzyczne style. Wykonają utwory zaaranżowane specjalnie na ten koncert przez Andrzeja Smolika, dyrektora artystycznego widowiska. Nie zabraknie znanych przebojów w zupełnie nowych odsłonach.
JAZZ FROM POLAND IN JAPAN 2025
Prezentacja polskiej sceny jazzowej podczas Tygodnia Kultury Polskiej w ramach programu obecności Polski na wystawie światowej Expo 2025 Osaka, Kansai. W ciągu siedmiu dni zaprezentowanych zostanie 10 projektów z udziałem 25 artystów, na ponad 30 koncertach. Występy odbędą się w trzech prestiżowych klubach Osaki: Blue Yard, Space14 oraz Umeda Club Quatro. Wyjątkowym momentem festiwalu „Jazz From Poland in Japan” będzie premiera „Suity koncertowej” skomponowanej specjalnie na tę okazję przez wybitnego pianistę i kompozytora młodego pokolenia – Nikolę Kołodziejczyka.
U-JAZDOWSKI CSW
Zamek Ujazdowski staje się laboratorium narracji, w którym sztuka współczesna bada kondycję postnarracyjną. Wystawa „JEŚLI/TO” łączy język programowania z logiką baśni i proroctw, ujawniając, że opowieści nie kończą się, lecz rozrastają i migrują poza tradycyjne formy. Artystki i artyści wykorzystują gry, instalacje, architekturę czy fan fiction, by testować warunkowość rzeczywistości i pokazać widza jako zmienną wpływającą na przyszłe scenariusze. To zaproszenie do krytycznej, ale i zabawowej eksploracji naszych systemów.
„ŚWIATŁOCIENIE”
JULIA WIENIAWA
Wieniawa się nie zatrzymuje – „Światłocienie” potwierdzają jej ambicje i rozwój. I zaskakują dojrzałością muzyczną. Płyta podzielona jest na dwie części: „Światło” – lżejszą, liryczną i „Cienie” – mroczniejszą, opartą na elektronice. Gościnne występy (Pezet, Dziarma) wnoszą różnorodność i świeżość. To świadomy projekt, w którym artystka mierzy się z własnymi emocjami, pokazując wrażliwość i siłę. Nie rezygnuje przy tym z popowego potencjału.
„SWAG” JUSTIN BIEBER
SWAG to krok Biebera w stronę dojrzałości emocjonalnej. Wokalnie brzmi bardziej bezpośrednio. Odsłania wątki życia rodzinnego. Produkcja epatuje R&B, ambient-popem, momentami gospel, przy czym kolaboracje z artystami z rapu i undergroundu nadają całości szorstkości.
SWAG II pogłębia te motywy, chociaż długość (44 utwory) sprawia, że album momentami się rozciąga. Bieber przestał być tylko gwiazdą pop chce być głosem z doświadczeniem.
„WHO IS THE SKY” DAVID BYRNE
Byrne dał się poznać jako artysta, który nieustannie poszerza granice muzyki – i „Who Is The Sky?” tylko to potwierdza. Wraz z Ghost Train Orchestra stworzył album pełen lekkości, humoru i refleksji nad codziennością. To barwna podróż przez pop, orkiestralne aranżacje i rytmy świata, w której ekscentryczność łączy się z ciepłem. Choć momentami radość bywa przesadnie intensywna, całość brzmi świeżo. Byrne wciąż potrafi zaskakiwać.
„ZASYPIA” GORYCZ
„Zasypia” to mroczny, emocjonalny album kontemplacyjny. Kończy zapowiedzianą trylogię, mającą opisywać ludzką egzystencję. Połączenie post-black metalu, sludge’u i ambientowych przestrzeni tworzy gęsty klimat: agresywne gitarowe riffy, depresyjna atmosfera i przestrzeń dla ciszy. Wokalnie surowo i przesiąknięty cierpieniem. Utwory takie jak „Wybacza” czy „Tańczy” balansują między brutalnością a melancholią. Niełatwa płyta, ale nagradzająca wrażliwość.
„EVERYBODY SCREAM” FLORENCE + THE MACHINE
Potężny, refleksyjny krok
Florence + The Machine. Album, łączy dramatyzm, mistycyzm i autentyczność. Florence Welch eksploruje cięższe emocje: cierpienie, uzdrowienie, presję artysty i publiczności. Projekt jest bogaty: silne aranżacje, chóralne partie, synth-ambienci i momenty wręcz operowe. Choć niektóre fragmenty mogą wydawać się przeładowane, całość zapowiada się na jedno z najciekawszych wydawnictw indie/art-popu tego roku.
„NIGHT LIGHT” WHITE LIES
Ich nowa, dojrzalsza płyta stawia na balans między nostalgicznym rockiem a świeżością synthów i pulsu disco. Dzięki nietypowemu procesowi – najpierw mastering na żywo, później nagrania – album nabiera autentyczności, chwytając energię zespołu. Utwory takie jak „Juice” czy „In The Middle” pokazują, że grupa nie boi się eksperymentować: taneczny klimat zderza się z introspekcją. Gitary nadal mają moc, lecz syntezatory dodają przestrzeni i nowego światła.
Większość polskich festiwali wygląda podobnie: duża scena, mniej lub bardziej powtarzalny line-up. „ZORZA”, autorski projekt Dawida
Podsiadły, chyba chce wyjść poza ten schemat. Skoro bilety zniknęły w trzy dni, wygląda na to, że publiczność faktycznie była gotowa na coś innego. Lista gwiazd nie wygląda typowo. Dowód?
Obok Podsiadły wystąpili Kasia Sochacka i Artur Rojek. Jeśli dodać do tego Fisza Emade, Sokoła, Korteza i Kukona, powstaje całkiem dobra playlista ze Spotify. Artyści z różnych estetyk, którzy zwykle mijają się na scenie, tutaj spotkają się w jednym projekcie.
Organizatorzy wywiązali się z zapowiedzi – każdy koncert był jednorazowy. Poza muzyką
ważne są też miejsca do złapania oddechu. Nie każdy jest w stanie spędzić iks godzin pod sceną. Festiwale są po to, by świetnie się bawić!
Strefa Peroni Nastro Azzurro, w której można było usiąść, odpocząć i na chwilę zmienić tempo, stanowiła centralny punkt towarzyskich spotkań. Spotkaliście tam znajomych? No ba, my tak! Przestrzeń porównalibyśmy do włoskiego „la dolce vita” wpisanego w festiwalowy krajobraz – bardzo cool! ZORZA nie chce na siłę robić rewolucji. Raczej proponuje format bardziej kameralny, staranny i otwarty na to, co dzieje się pomiędzy koncertami. I chyba dlatego ten format tak fajnie zadziałał. Partnerem wydarzenia była marka Peroni.
„KIEDY ŻURAWIE
ODLATUJĄ NA POŁUDNIE”
LISA RIDZÉN
Literatura skandynawska umiejętnie mówi o rzeczach trudnych w sposób prosty, czuły i zarazem przenikliwy.
Po „Mężczyźnie imieniem Ove“
Fredrika Backmana przyszedł czas na kolejne ważne nazwisko ze Szwecji – Lisa Ridzén. Autorka dotyka tematów, które nie mają granic kulturowych – godności w obliczu przemijania, siły więzi rodzinnych i miłości, która wytrzymuje próbę czasu. Jej główny bohater musi zmierzyć się z chorobą żony, samotnością i upływem czasu.
Wydawnictwo Albatros
„WSZYSTKO JAK LECI”
Lata 90. to był przełom dla wszystkich, także w branży muzycznej. Tomasz Lada napisał wciągającą historię o czasach, kiedy – parafrazując Anitę Lipnicką – wszystko się mogło zdarzyć. Transformacja: euforia, kapitalistyczny kac, rynek muzyczny w stanie gorączki. Każdy szukał swojego miejsca w wyścigu, który właśnie się zaczął. Autor przekazuje głos ludziom tworzącym popowy rynek muzyczny lat 90.: założycielom firm fonograficznych, dziennikarzom i twórcom pierwszych komercyjnych stacji radiowych.
Wydawnictwo Czarne
W OBECNYM ŚWIECIE, GDY DUŻO SIĘ DZIEJE, A SMARTFONY TOWA- RZYSZĄ NAM NA KAŻ- DYM KROKU, RODZICE CZASEM MAJĄ KŁOPOT ZE WSPIERANIEM DZIECKA W OKRESIE AUTORKADOJRZEWANIA. NIE OCENIA, ALE MOCNO POMAGA – POKAZUJE, BUDOWAĆJAK Z DZIECKIEM WIĘŹ.
MARY KOMASA, WOKALISTKA
„RZECZY ZDARZAJĄCE SIĘ W PODRÓŻY”
KRZYSZTOF ŚRODA
„Zdziwienie to początek filozofii” – cytuje Platona Krzysztof Środa.
Wbrew tytułowi nie jest to esej o podróżowaniu, lecz o poznawaniu i nazywaniu świata. O różnicy między doświadczeniem a językiem, którym próbujemy je pochwycić, i o niepokoju, jaki w nas wywołuje. O tym, co dzieje się z widokami, o których zapomnieliśmy, z obrazami, których nie zdążyliśmy opisać, z ludźmi, którzy odeszli.
Wydawnictwo Czarne
„DORASTANIE W DUŻYCH DAWKACH” KATARZYNA ANDRUSIKIEWICZ
Ponad 70% piętnastolatków ma już za sobą inicjację alkoholową, a nawet 23% młodzieży wykazuje objawy uzależnienia od smartfona. Dane dają do myślenia, a Andrusikiewicz bierze pod lupę dorastanie i trudne nawyki młodych ludzi, pokazując, że problem może dotyczyć każdego z nas. To nie jest suchy poradnik, ale inteligentny przewodnik po świecie dorastania młodych ludzi. Autorka pokazuje, dlaczego nastolatkowie tak łatwo wpadają w sidła nałogów i jak im pomóc w walce z uzależnieniem. Wydawnictwo Newhomers
Jak przystało na streetartową artystkę, NeSpoon nie potrzebuje topowych galerii (choć jej twórczość i tam znajdziemy) — jej przestrzenią są głównie mury domów, puste fasady i zapomniane zaułki, a koronki, które dawniej kojarzyły się z old schoolem, zamienia w uniwersalny język harmonii rozpoznawalny na całym świecie.
Na pierwszy rzut oka to tylko koronka – ot, motyw z babcinych serwetek, umieszczonych na vintage'owych meblościankach. Co ciekawe, dawniej uchodziła za symbol luksusu dostępny jedynie dla elit. W rękach NeSpoon ornament staje się jednak uniwersalnym językiem współczesnej sztuki, który od kilkunastu lat zdobi fasady domów, ściany bloków i miejskie place od Europy po Australię. Sto miast w 44 krajach – czy jakiś inny polski twórca miałby w sobie tyle energii, by non stop być w podróży dla tworzenia streetartowej sztuki? Jej prace oglądano m.in. podczas Expo w Dubaju, w Parlamencie Europejskim, czy w Luwrze w Lens. Skala zasięgu jest – co tu dużo mówić – imponująca. Te międzynarodowe sukcesy wyrastają z konsekwentnej praktyki artystycznej, zakorzenionej w codziennym, lokalnym detalu.
Historia zaczęła się w 2009 roku, gdy artystka – znużona malarstwem olejnym – zaczęła eksperymentować z gliną. Odcisk koronki w tym materiale okazał się przełomem: ornament wyrwany z użytkowej funkcji naczynia stał się samodzielnym znakiem. Z ceramicznych kafli szybko przeniosła wzór na ściany, tworząc szablony i murale. Tak powstał projekt, który z małej warszawskiej pracowni rozrósł się do globalnej skali. Dziś NeSpoon pracuje interdyscyplinarnie. Tworzy wielkoformatowe murale, instalacje site-specific, biżuterię miejską, a także cykle o wyraźnym zacięciu społecznym. W „Epitafium dla lasu” komentowała wycinki drzew, w „Human rights” zwracała uwagę na brak dostępu do wody pitnej, w „Lockdown” – na los zwierząt hodowlanych. Mimo rozpiętości tematycznej jej najbardziej rozpoznawalnym projektem pozostaje „koronkowy”, rozwijany w różnych mediach i skalach. To propozycja sztuki publicznej, która z lokalnego ornamentu buduje język wspólnoty.
MARCIN KUBERNA GRÔPK
Obiekty tworzone ręcznie przez Marcina Kubernę są surowe, szorstkie, trochę krzywe, a dzięki temu – unikatowe. Twórca, który wcześniej związany był ze światem mody, dziś oddaje się pasji ceramiki, wykorzystując starą technikę wałków gliny. Rezygnuje z koła garncarskiego na rzecz pracy dłoni, które zostawiają widoczny ślad na każdym wazonie i misie. Paleta pozostaje naturalna, więc naczynia Kuberny pasują zarówno do minimalistycznego loftu, jak i na rustykalny stół. Marka balansuje między designem a rzemiosłem, sztuką użytkową a dekoracją. Jest w niej dużo prawdy i autentycznego piękna. Foto: Arek Zagata. @gropk.ceramics
SZKŁO STUDIO
Choć istnieje dopiero od 2022 roku, marka zdążyła pojawić się na Milan Design Week, w Nowym Jorku i warszawskim MSN-ie. Studio, założone przez artystkę wizualną i konceptualną Aleksandrę Zawistowską, wyróżnia podejście do materiału. Zamiast form i szablonów jest proces, w którym szkło samo wybiera swój kształt. Wazony, misy i kielichy układają się we fragmenty rafy, skamieliny czy w obiekty z laboratorium natury. Każdy jest unikatowy – balansuje między rzeźbą a funkcją. Szkło daje przestrzeń na spontaniczność. Foto: Michał Buczkowski-Przeździk dzięki uprzejmości Objekt. @szklo.studio
Czy stal może wyglądać jak komputerowy render? Sipiora twierdzi, że tak. Nie myli się. Doktor sztuki i projektant z doświadczeniem berlińskim wrócił do rodzinnego warsztatu w Czepinie, by zamiast maszyn CNC używać tokarki z lat 60. Jego flagowe projekty – fotel Poodle czy taca Cosmic – lśnią jak lustra, a przy tym zachowują lekkość jak ze szkiców. Każdy powstaje kilka dni, w krótkich seriach, co czyni go obiektem kolekcjonerskim. Formy zaskakują – raz geometryczne, raz niemal rzeźbiarskie – i to właśnie one zaprowadziły Sipiorę na wystawy w Berlinie i Mediolanie. @mati.sipiora
Trudno zliczyć nagrody i publikacje, które ma na swoim koncie. Oskar Zięta, architekt i projektant, od początku lat 2000. eksperymentuje z metalem i rozwija własną markę. To on opracował technologię FiDU, unikalny sposób nadmuchiwania stali, który zamienia ją w lekkie, rzeźbiarskie formy. Lustra i stołki Zięty wyglądają jak napełnione powietrzem balony, a ich polerowane powierzchnie odbijają otoczenie, tworząc niemal iluzje optyczne. Zięta zdobył m.in. Red Dot Design Award i Schweizer Design Preis. Jego prace to jedne z najbardziej rozpoznawalnych ikon polskiego designu. @zieta_studio
Romantyzm i folklor? Dla Pruszyńskiej to punkt wyjścia do nowoczesnego designu. Polska projektantka, dziś mieszkająca w Nowym Jorku, łączy rodzinne historie, rzemiosło i naturę w obiekty, które są jednocześnie funkcjonalne i nasycone emocjami. Absolwentka wzornictwa, laureatka międzynarodowych konkursów, tworzy własny język oparty na eksperymencie z materiałem. W kolekcji Romance zestawiła surowość metalu i drewna z miękkością haftów babci, a w Vernacular Light opracowała autorską technikę kształtowania tkaniny bio-żywicą. @beebasia
Porcelana to jej codzienny język. Artystka i kuratorka, absolwentka wrocławskiej ASP, współpracowała z fabryką porcelitu w Pruszkowie i Instytutem Dizajnu w Kielcach. Dziś pracuje na własnych zasadach, eksperymentując z formą i skalą – od użytkowych naczyń po instalacje przestrzenne. Jej realizacje można znaleźć w butikach: Tiffany, Chanel, Guerlain, a także w muzeach od Genewy po Tokio. Nagradzana w Europie i Azji, konsekwentnie rozwija swój język projektowy, pokazując, że porcelana to materiał z dużym potencjałem we współczesnym designie. @monika_patuszynska
Środkowo-wschodnia ciekawostka, jaką był polski design jeszcze 25 lat temu, dzisiaj jest solidnym fundamentem europejskiego wzornictwa. Tyle czasu wystarczyło, by etykieta „Made in Poland” zaczęła wyznaczać branżowe trendy. Świat nie tylko nas zauważa, ale i docenia!
Podobno wszyscy w jakimś stopniu jesteśmy już uzależnieni – od ekranów, powiadomień, zakupów, krótkich dawek przyjemności, które mają zagłuszyć codzienność. A jednak to, co do niedawna było wstydliwą tajemnicą – pogoń za mikrodawkami natychmiastowego szczęścia – dziś staje się deklaracją estetyczną. Oto dopamine décor: wnętrzarski manifest naszych instagramowych czasów, w których radość nie musi być racjonalna, a nadmiar jest nową formą minimalizmu. W teorii to proste: kolory, faktury i przedmioty, które generują szybsze bicie serca. Jakbyśmy nagle wszyscy mieli zostać kuratorami własnej neurochemii, kolekcjonerami hormonów szczęścia.
Minimalistyczne, surowe rozwiązania powoli tracą swoją obietnicę harmonii. Nowym językiem projektowania staje się dopaminowy haj, estetyka stymulacji i afektu.
To chyba znak czasów, nie takich znów kolorowych. To, co jest pewne – dopamine décor nie jest jedynie chwilową fascynacją różem millennial pink czy powrotem retroprintów z lat 70. To solidna dawka energetycznego haju. I w tym sensie silny trend jest antytezą wszystkiego, co dominowało w ostatniej dekadzie. Neutralne beże, wypłukane szarości, minimalistyczne narracje – to była obietnica wyciszenia i stonowania. Teraz detale krzyczą. Naukowcy wtórują – estetyczne doznania aktywują w mózgu te same obszary, co zakochanie. Zaskoczeni?
1. Zestaw czterech talerzy od Laurence Leenaert, belgijskiej artystki tworzącej markę LRNCE. NOMAD WARSAW
2. Szklany wazon Bubble Gum z materiałów z recyklingu i przyjaznych środowisku. YAKUSH/ DASHA KATSURINA
3. Ceramika KLO powstaje przy użyciu technik tradycyjnego odlewnictwa. Kubek Lola to egzemplarz kolekcjonerski.
4. Dekoracyjna lampa stołowa On Lines składa się z aluminiowej podstawy i kolorowych dyfuzorów. Innowacyjna! NEMO/NAP
5. MarkA HAY zaprosiła do współpracy amerykańską artystkę Emmę Kohlmann. To ona stoi za kolekcją „La Pittura”.
6. Wazon z bioplastiku wytwarzanego z surowców odnawialnych. UAU project.
Podczas czwartej edycji Hotel Warszawa
Art Fair marka Lenovo zaprezentowała instalację „Flow” – projekt udowadniający, że technologia może stać się medium sztuki i emocji. W dwóch odsłonach – Aura Room oraz Zen Forest – goście odkrywali unikalny dialog człowieka z naturą i sztuczną inteligencją.
W pokoju 205 powstał Aura Room, gdzie odwiedzający mogli zobaczyć wizualizację własnej aury, przeniesionej na ekran dzięki innowacyjnym rozwiązaniom
inspirowanym serią Lenovo Aura Edition – Yoga Slim 7i i ThinkPad X9. Intymna przestrzeń, wypełniona kryształami i subtelnym światłem, pozwalała zajrzeć w to, co na co dzień niewidzialne.
Natomiast w Showroomie Lenovo & Motorola stworzono Zen Forest – zieloną oazę, w której żywe drzewa, trawy i kryształy współgrały z ambientową muzyką, dając chwilę oddechu i balansu w samym sercu miasta.
„Flow to stan przepływu energii, w którym zacierają się granice między człowiekiem, naturą a technologią. Lenovo ma wyjątkową zdolność, by uchwycić to, co niematerialne, i przekształcić w cyfrowe doświadczenie” – podkreśla kuratorka projektu Anna Annomalia.
Spotkanie innowacji z artystyczną wrażliwością po raz kolejny potwierdziło, że Lenovo jest marką, która nie tylko wyznacza kierunki rozwoju technologii, lecz także odważnie łączy świat biznesu i kultury, inspirując do spojrzenia w przyszłość.
„WYSTAWANIESTAŁA.
4 X KOLEKCJA" to pierwsza ekspozycja w nowym MSN. Przyciągnęła ponad 180 tysięcy widzów. Fot. Alicja Szulc
Mija rok, odkąd w Warszawie otwarto nową siedzibę Muzeum Sztuki Nowoczesnej – miejsca, na które czekaliśmy niemal dwie dekady. Od początku budzi emocje: jednych irytuje, wielu zachwyca, a jego bryła wciąż jest pretekstem do politycznych sporów. I dobrze, bo o to chodzi w sztuce, żeby nie było obojętnie. Ważne, że MSN już jest!
Stolica długo czekała na tę przestrzeń – przez lata muzeum tułało się po tymczasowych lokalizacjach, by w końcu osiąść w reprezentacyjnym sercu Warszawy. W 2005 roku, decyzją Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, powołano do życia Muzeum Sztuki Nowoczesnej – instytucję, która od początku miała być czymś więcej niż kolejnym pomnikiem kultury. Już latem tego samego roku w Radziejowicach eksperci nakreślili program: „muzeum użytkowników i procesów, a nie widzów i przedmiotów”. Idea była jasna – to miała być instytucja codziennych spotkań, edukacji, kreatywności. Otwarta, żywa, niehermetyczna. Pierwszy konkurs architektoniczny, rozpisany w 2005 roku, zakończył się fiaskiem. Rok później zwyciężył projekt Christiana Kereza – monumentalny, surowy, minimalistyczny. Zderzył się jednak z realiami polityki i opinii publicznej, ostatecznie lądując w szufladzie. Muzeum nadal nie miało swojego adresu – w 2008 przeniosło się do lokalu przy ul. Pańskiej, a między 2012 a 2016 rokiem funkcjonowało w modernistycznym pawilonie „Emilia”. Te lata tułaczki były jednocześnie czasem prób i poszukiwań. Dopiero w 2014 roku, w kolejnym konkursie, wyłoniono projekt Thomasa Phifera. Tak powstał gmach, który dziś znamy – przestrzenny, ascetyczny.
JAK BARDZO potrzebujemy nowoczesności?
Co w niej budzi nasz sprzeciw? Gdzie przebiega wspólnoty?granica
„ KWESTIA KOBIECA: 1550-2025" Wystawa otwarta od listopada 2025 r. do maja 2026 r.
Klatka schodowa to serce MSN-u. Jest zalana naturalnym światłem i stanowi przestrzeń społeczną.
25 października 2024 roku drzwi do warszawskiego „MoMA” wreszcie zostały otwarte. I od razu rozpętała się burza. Krytycy narzekali na „biały magazyn”, pojawiały się porównania bryły do paczkomatów. Zwolennicy dostrzegali klarowność, światowy język architektury i prostotę, która zostawia przestrzeń dla sztuki. W lutym 2025 roku muzeum zaprezentowało „Wystawę niestałą. 4 × kolekcja” – blisko 150 prac. To tylko fragment, bo kolekcja liczy już ponad 4300 dzieł od malarstwa i fotografii po performans i wideo. Zbiory, które stale się powiększają, są odbiciem pytań, jakie stawia sobie współczesność – nie tylko w sztuce, lecz także w codzienności. Gdzie są granice wspólnoty? Jak budować instytucję, która współtworzy przestrzeń spotkania? Ponad pół miliona odwiedzin w pierwszym roku pokazuje, że Warszawa była gotowa na takie miejsce.
Z Aleksandrem Małachowskim spotykamy się na podwórzu jednej ze śródmiejskich kamienic. Budynki, ich symetria i barwne spojrzenie na rzeczywistość od lat definiują jego twórczość. Choć popularność zawdzięcza Internetowi i social mediom, dziś odnosi sukcesy także poza siecią.
Tematem jego działań artystycznych od ponad dekady jest architektura i polskie miasta. Fotografowanie ludzi nie za bardzo go interesuje, bo – jak sam często przyznaje – nie czuje tego. Niby pomysł na niszę jest prosty, ale jego prace już takie zwyczajne nie są. Symetria, światło i kolorystyka działają trochę jak u Davida Hockneya – intensywna barwa zamienia ujęcia w świat nieco piękniejszy niż w rzeczywistości. To takie uniwersum, w którym chcielibyśmy żyć w tych – szarawych momentami – czasach. Jeśli Instagram jest dziś wyznacznikiem sukcesu, można uznać, że on znalazł na niego sposób: jego wizje architektonicznej perfekcji obserwuje regularnie ponad 100 tysięcy osób. A internetowa popularność szybko przełożyła się na realne działania. Fotografuje na zlecenie instytucji państwowych, zapraszają go mniejsze i większe miasta, bierze udział w projektach społecznych, a także współpracuje z inwestorami i deweloperami, którzy doceniają jego spojrzenie na przestrzeń. W ten sposób stara się budować most między instagramową
estetyką a poważniejszymi tematami. Kadry Alka to wbrew pozorom nie tylko „ładne obrazki”, ale konsekwentnie wypracowana wizualna kreacja z misją. Alek zaczynał od zdjęć uchwyconych telefonem ponad 10 lat temu. Poszukiwał swojego stylu, a jego prace z tych w półmroku pokonały drogę do barw jak u Andersona. To ta estetyka stała się jego znakiem rozpoznawczym.
W erze podcastów, TikToka i stories to głos przejmuje rolę, którą przez lata miało słowo pisane. Głosówki są naturalnym dzieckiem tej rewolucji – szybkie, nieformalne i dużo bardziej autentyczne niż tekst.
"Ej, dobra, nie mogę teraz gadać. Nagram Ci głosówkę”. Znacie? To już standardowa forma komunikacji, która pojawiła się w moim – i moich przyjaciół – życiu zupełnie niepostrzeżenie. Niewinna głosówka. Mam znajomych, którzy nagrywają czterominutowe wiadomości, przez które czasem ciężko przebrnąć, moja przyjaciółka raczy mnie pięciosekundowymi zdaniami wysyłanymi po sobie jak serie z CKM-u, w których łatwo się zgubić, ale je uwielbiam. Dlaczego pokochaliśmy tę formę?
W filmie „Her” Spike’a Jonze’a bohater zakochuje się w głosie – nie w ciele, ale w dźwięku, który staje się, można powiedzieć, kanałem obecności i intymności. To symboliczny klucz do zrozumienia fenomenu, który obserwujemy dziś w komunikacji cyfrowej. Według badania Preply aż 89 procent (!) przedstawicieli Zetek w Polsce korzysta z głosówek, 70 procent Milenialsów, 60 procent pokolenia X i 56 procent Boomersów. Dwie trzecie Polaków deklaruje, że w ostatnich latach nagrywają je częściej, a ponad 40 procent uważa, że mogą one spokojnie zastąpić rozmowę telefoniczną. Liczby nie kłamią: ten sposób komunikacji stał się normą. Socjologicznie to reakcja na pośpiech i płynną nowoczesność Baumana – świat, w którym relacje są krótkie i ulotne, a jednocześnie każdy pragnie uczucia intymności. Głosówka spełnia tę funkcję: szybka dla tego, kto ją nagrywa, emocjonalna dla słuchacza – często śmieszna, spontaniczna. Jednocześnie bywa narzędziem opresji czasu.
Przejrzałem opinie na Reddicie. Czy są tam sami fani tej formy? Chyba nie. „Treść mieściła się w czterech słowach, a ja musiałem odsłuchać trzydzieści sekund ciszy i wahań”; „Kolega z pracy dzień w dzień wysyła minutowe monologi, choć wystarczyłyby dwa zdania – trochę koszmar”. Ktoś inny dodaje: „Nie znoszę, kiedy muszę notować wątki z cudzej głosówki, żeby w ogóle na coś odpowiedzieć”. Ale są też zwolennicy: „Mam znajomych, których słucha się jak krótkiego podcastu i wtedy głosówka działa, wtedy wolę tę formę”. Ambiwalencja jest oczywista: jednych cieszy brzmienie głosu, dla innych to brak szacunku dla czasu. Problem tkwi w asymetrii. Nadawca nagrywa w biegu, prowadząc auto, gotując, biegając po mieście, a odbiorca musi znaleźć chwilę, by wysłuchać całości. Nie da się przewinąć do sedna, przeskanować wzrokiem (choć Instagram wprowadził niedawno transkrypcje), skopiować adresu czy godziny. W życiu prywatnym bywa to urokliwe, w pracy – raczej kłopotliwe. W codziennym użyciu to nic takiego, ale w szerszej perspektywie kulturowej – story o tym, jak komunikacja przechodzi kolejną transformację. Od listów do SMS-ów (to czasy początków "Aktivista"), od SMS-ów do memów, od memów do głosówek. Wydaje mi się, że to kolejny etap w długiej historii naszych rozmów. Głosówki są częścią współczesności – świata podcastów, stories, wideorozmów – i nie ma sensu z tym walczyć.
W "Her" głos był namiastką miłości. Dziś głosówka – wydaje mi się – jest namiastką codziennej bliskości. I głosem pokolenia.
Dwadzieścia lat na antenie i wciąż świeże brzmienie! I jak nie kochać tego radia? Kampus to fenomen, który trudno podporządkować pod krótką definicję. Od 2005 roku stacja konsekwentnie podąża obraną ścieżką, przeczącą temu, że radio musi być podporządkowane jakimkolwiek trendom. Wręcz przeciwnie – ma w sobie wciąż tego miejskiego buntownika z pasją. To tutaj debiutował Taco Hemingway czy MATA, do dziś Kampus pozostaje miejscem, gdzie w jednej audycji można usłyszeć polskich debiutantów, japoński ambient, techno set, metal czy klasyki. Kampus to – oczywiście – muzyka, ale skupia się wokół niego super społeczność. Słuchacze wchodzą w interakcję na antenie, prowadzący nie udają emocji, a audycje powstają z pasji – bez sztucznej radiowej maniery. Dzięki temu kontakt jest naturalny, a relacja po prostu żywa i autentyczna.
Kilkadziesiąt autorskich programów – od kultury, przez naukę, po psie zachowania – tworzy eklektyczny miks, w którym można odnaleźć siebie.
Stacja szczególnie ceni debiutantów. Co roku w akcji „Tak Brzmi” wyławia artystów, którzy później kształtują scenę – jak VTSS, Kacperczyk czy asthma. Kampus uczy też radia – to laboratorium dźwięku dla początkujących i przestrzeń dla weteranów mikrofonu. Dziś, po dwóch dekadach, Radio Kampus jest trzecią (!) najczęściej słuchaną stacją wśród młodych warszawiaków. I nadal brzmi inaczej niż reszta – szczerze i różnorodnie.
Kiedyś wystarczył telefon z klapką albo niezniszczalna Nokia i SMS za 20 groszy.
Dziś w jednym urządzeniu nosimy aparat, mapę, budzik i pół życia w fotach.
A w ostatnich latach to dodatkowo cool aplikacje, które porządkują i ułatwiają codzienność.
STORYTEL
Audiobooki i e-booki zastępują klasyczne książki, a na pewno ta gałąź imponująco się rozwija. Dzięki Storytel w jednym miejscu mamy dostęp do ponad półtora miliona tytułów – od klasyki literatury po bestsellery. Słuchamy nałogowo – w drodze do pracy, na siłowni czy wieczorem w łóżku. To nowy model kontaktu z książką, stworzony na miarę naszych zabieganych czasów.
CO–STAR
Choć czasem horoskopy z Co–Star są dość bezpośrednie, mają w sobie sporo mądrości i wbrew pozorom oparto je na wiedzy. Aplikacja korzysta z danych NASA o aktualnym układzie planet i zestawia je z datą naszych narodzin, tworząc spersonalizowane horoskopy, które bardziej niż o przyszłości mówią o naszych reakcjach, emocjach i relacjach. Narzędzie do autorefleksji.
TOO GOOD TO GO
Kto nie lubi tanich posiłków i małych niespodzianek?
Too Good To Go łączy jedno i drugie plus daje satysfak-
cję z uratowanego jedzenia. To jak polowanie na foodie-perełki – nigdy nie wiesz, co trafi do paczki, ale zawsze się to opłaci. Aplikacja szybko podbiła (nie tylko) Warszawę. Jej sekret? Oszczędzasz pieniądze, odkrywasz nowe miejsca i przy okazji robisz coś dobrego. W skrócie: mniej strat, więcej smaku.
VINTED
Niby zwykła apka do sprzedawania ubrań, a jednak Vinted urosło do rangi kulturowego zjawiska. To przestrzeń, w której ubrania zyskują drugie życie i krążą w obiegu. Pełni rolę cyfrowego second-handu i vintage store'ów, budzi w nas instynkt przedsiębiorców i jest namiastką własnego sklepu internetowego z ciuchami. W kilka chwil możesz sprzedać to, co przestało być potrzebne i upolować to, czego nie znajdziesz ani w sieciówce, ani w oficjalnym sklepie – sold out dropy albo perełki Y2K.
STRAVA
Świadomość, ruch i potrzeba poznawania ludzi sprawiły, że Strava stała się nowym Tinderem dla aktywnych. Pokochaliśmy ją za kudosy, segmenty i motywację płynącą ze społeczności. Dziś to nie tylko tracking, ale i przestrzeń spotkań – od biegania po wspinaczkę. Strava rozwija plany treningowe (po przejęciu Runna), integruje się z Apple Fitness+ i inwestuje w mapy 3D. Kierunek? Jeszcze więcej socjalu i narzędzi, które łączą ludzi przez sport.