Biuletyn maj 2016

Page 1

BIULETYN AMBASADA RP W SANTIAGO

1


NIEWYTŁUMACZALNY ŚWIAT

W

idzę zdjęcia z Nowego Jorku, na których politycy wznoszą ręce w geście triumfu, po zawarciu nowego paktu klimatycznego. Tylko w Chile przez ostatnie kilka lat doświadczyłam suszy, wybuchów wulkanów, powodzi, trzęsień ziemi. Ze smutkiem czytałam, że lodowce są coraz mniejsze, a z przerażeniem, że zagrożenie wirusami Zika czy Denga rośnie w tempie trudnym do opanowania. Ostatnia powódź w Santiago zalała domy, biura, podziemne parkingi, centra handlowe, restauracje i kawiarnie. Masy błota zniszczyły księgarnie przy ulicy Providencia, w których kupowałam przekłady mojego ulubionego węgierskiego pisarza Sandora Maraia. Zmiany klimatu zabrały mi nawet jego. Wierzę, że po raz ostatni. „Kilka minut przed północą na ciemnym placyku zabaw dla dzieci pojawił się hotelowy kucharz w białej czapce, szef, jeden z kuchcików i cukiernik. Usiedli na huśtawkach i zaczęli się huśtać, czynili to z wielką rutyną i rozmachem. Nie mówili ani słowa. Świecił księżyc. Goście już spali albo tańczyli w barze oświetlonym czerwonymi lampionami. Siedziałem niedaleko na ławce i paliłem papierosa. Myślałem o tym że świat jest niewytłumaczalny i trzeba by żyć wiecznie, żeby czegoś dowiedzieć się o rzeczywistości. Ptaki odlatują jesienią. Dzieci idą we wrześniu do szkoły. Jupiter ma cztery księżyce. Kucharze huśtają się w nocy.” Sandor Marai „W podróży” Aleksandra Piątkowska, Ambasador RP w Chile

2


Spis treści 4 10 12 16 28 33

Przestrzeń uczy pokory Jacek Piątkowski

Syrop made in Poland Justyna Frelak

Jacek Piątkowski (redakcja, teksty, layout)

34 40 46 54 56 60

Viňa del Mar—stolica turystyczna Chile Lucyna Gromadzka

Monika Trętowska (teksty)

Profe Philippo Jacek Piątkowski

Mariusz Michalak (zdjęcia)

„Guau, guau, weon…” Emilia Szulczyk

Maciej Polz (projekt okładki, na zdjęciu zachód słońca w Santiago) maciej.polz@gmail.com

62

Podróże Transantiago Katarzyna Strauchmann

santiago.embajada@msz.gov.pl

68 74 76 80

Ulotny moment pisany światłem Monika Trętowska

facebook.com/ambasadachile

Klucze do rozwoju Leonardo Rivera Muñoz

twitter.com/PLenChile

Chilijskie i argentyńskie smaki w Warszawie Magdalena Bartczak

flickr.com/photos/plenchile

Kartka z wakacji Karolina Bodych

santiago.msz.gov.pl/pl/aktualnosci/ newsletter/

Edukacja jest źródłem kultury Alejandra Castro Rioseco Gabriela w krainie bieli Maria Gabriela Vasquez Moncayo Krótki przewodnik po kinie chilijskim Magdalena Bartczak

Wydawca Ambasada RP w Santiago

Chilijskie filmy na Camerimage Izabela Woźniak

Redakcja

Jacek.piatkowski@msz.gov.pl

monika.tretowska@gmail.com

michalak.mariusz@gmail.com

Grom w Chile Jacek Piątkowski

Mar del Plata 2055 Providencia Santiago

Włóż w to sosnę, czyli zrozumieć Chilijczyka Monika Trętowska

(0056-2) 2 204 12 13

Krzysiek mówi po polsku Emilia Szulczyk

santiago.msz.gov.pl

3


PRZESTRZE UCZY POKORY 4


EŃ 5


J

oanna i Marek Wołosz, wybrali się w podróż życia. Rozstali się z dotychczasowym stylem życia, pracą, ciepłym domem. Dlaczego? Bo chcieli dowiedzieć się o sobie czegoś więcej.

„W pewnym momencie dotarło do nas, że chcielibyśmy rzucić wszystko, że jesteśmy bardzo zmęczeni pracą w korporacjach, że chcemy w końcu spełnić nasze marzenia o podróży po świecie. Myśleliśmy o Azji, o Australii, później zaświtała nam myśl o przejechaniu Ameryki Południowej. Nie mieliśmy planu, to była improwizacja, pójście na żywioł. W Azji nie znaleźliśmy spokoju, którego szukaliśmy, potem trafiliśmy do Australii, aż w końcu wylądowaliśmy w Chile, w Santiago. Kupiliśmy bilety lotnicze dookoła świata, które dają dużą swobodę poruszania się. Warunek jest jeden – musieliśmy wyrobić się z naszym podróżowaniem w ciągu roku. Wybraliśmy motocykle jako środek transportu, przede wszystkim dlatego że dają ogromną niezależność. Tym bardziej, że w Chile ich zakup jest stosunkowo prosty, procedury są łatwe, a wybór bardzo szeroki. Teraz z perspektywy czasu i wielu tysięcy kilometrów nadal wracamy myślami do Ameryki Południowej i do Chile. To tam, w Santiago zaczęła się nasza półroczna przygoda z tym kontynentem. Wcześniej nam obcym, odkładanym na później; może trochę lekceważonym. Pierwsze kilometry pokonywane na motorach nie należały do najbardziej ekscytujących. Wprawdzie wyrwaliśmy się z przykrytego smogiem Santiago, ale dni były deszczowe, a droga nudna. Dopiero od La Sereny chmury odsłoniły błękitne niebo i słońce zaczęło przygrzewać. Pojawił się również silny wiatr. Rzadko wiał w plecy, częściej sypał w twarz pustynnym piachem. Kiedy droga pozwalała zerkaliśmy w prawo, w kierunku ośnieżonych szczytów Andów. Na początku stromych, potem coraz bardziej łagodnych, ale nadal wysokich.

6


7


8


Później było wspaniałe spotkanie z pustynią Atacama, mroźnymi nocami, gorącymi źródłami i rzekami, które giną w piachach równie szybko, jak z nich wypływają. I z tymi wspaniałymi majestatycznymi wulkanami drzemiącymi mimo trzęsącej się wokół Ziemi. A potem opuściliśmy Chile i skierowaliśmy nasze motocykle na północ i na wschód by przeżyć nowe przygody, poznać wspaniałych ludzi, odurzyć się bogactwem przyrody i doświadczyć niesamowitych emocji. Po kilku miesiącach i tysiącach przejechanych kilometrów, nierzadko w piekących promieniach słońca, deszczu, śniegu i w wichurach wróciliśmy do Chile. Inni, bardziej doświadczeni i oswojeni z Ameryką Południową. Z rozbudzonymi apetytami na przyszłość i kiełkującymi planami następnych podróży po tym kontynencie. Wróciliśmy też do innego Chile. Już nie tego pustynnego z księżycowymi krajobrazami, w którym człowiek jest tylko przypadkowym gościem, ale tego południowego, gdzie bujna przyroda zdaje się nigdy nie usypiać, tylko rwie do przodu, jak strumienie bijące z lodowców Patagonii. Do tego południowego Chile, do którego prowadzi jedynie szutrowa droga wijąca się wśród pachnących łubinów pomiędzy krystalicznymi jeziorami. A i ta w końcu ustępuje osłoniętym chmurami górom i poszarpanym fiordom. I wreszcie gościnny klimat Entre Lagos, w którym mogliśmy odpocząć, poczuć się jak w domu wśród przyjaciół, a w drewnianym kościółku, zapachem i architekturą podobnym do tych beskidzkich, podziękować Bogu za tą wspaniałą przygodę. W trakcie całej naszej podróży przejechaliśmy ok. 26 000 km. Zdaliśmy sobie sprawę z ogromu tego kontynentu, urzekły nas jego przestrzenie. Myślimy dziś o nich z pokorą. Średnio dziennie przejeżdżaliśmy ok. 300 km, co zajmowało nam ok. 6 godzin. Czy czegoś nas to nauczyło? Na pewno wiemy czego już nie chcemy robić, w jaką stronę nie chcemy iść w życiu. Nauczyliśmy się czerpać radość z tego co mamy. Wracamy do Polski z głowami pełnych pomysłów. Podczas podróży mieliśmy czas żeby przeczytać kilkadziesiąt książek, w tym pamiętniki Ignacego Domeyki. Kiedy zepsuł nam się jeden z czytników książek, czytaliśmy sobie je na głos. To bardzo nas zbliżyło. Nie żałujemy naszej decyzji, bo mamy świadomość że przeżyliśmy coś niezwykłego. Ta podróż nadała nowy sens naszemu życiu. Pomimo tego, że byliśmy ciągle w ruchu podróżując, udało nam się zatrzymać. Zastanowić się nad sobą. Byliśmy razem, ale osobno. Celem, okazała się droga.” opracował: Jacek Piątkowski 9


EDUKACJA JEST ŹRÓDŁEM KULTURY ALEJANDRA CASTRO RIOSECO

10


N

azywam się Alejandra Castro Rioseco, jestem Chilijką, zdobyłam wykształcenie inżyniera, ale pracuję jako filantrop. Jestem dyrektorem kilku fundacji w Chile, w tym Fundacji Meri (zajmującą się ochroną oceanów i wielorybów), Fundacji Make a Wish International i Sociedad Federico Chopin Chile, która propaguje twórczość polskiego pianisty i kompozytora Fryderyka Chopina.

pod ogromnym wrażeniem entuzjazmu, z jakim ludzie chodzą na tego typu spektakle. Troska o ubiór i zachowanie niewątpliwie mówi o ich ogromnym szacunku dla sztuki. Atmosfera wokół niej i bogactwo repertuaru sprawia, że było to dla mnie prawdziwe przeżycie. Kolejnego dnia mojego pobytu w Warszawie, po zwiedzeniu starówki, starego cmentarza na Powązkach, po spacerach wśród placów, muzeów i galerii udałam się na pierwsze zebranie Międzynarodowej Federacji Towarzystw Chopinowskich. Zaczęły się wtedy cztery dni intensywnej i ciężkiej pracy. Spotkania, każdego dnia odbywały się w innym miejscu, w Muzeum Fryderyka Chopina, na Uniwersytecie Warszawskim itd. Uczestniczyli w nich reprezentanci z 35 krajów z całego świata.

Jako członek zarządu stowarzyszenia, co pięć lat jesteśmy zapraszani na międzynarodowe spotkanie organizowane przez Towarzystwo im. Fryderyka Chopina w Polsce, które zbiega się w czasie z Międzynarodowym Konkursem Chopinowskim. Uważam, że obecność Chile na tym forum jest bardzo ważna, choćby dlatego że możemy bliżej przyjrzeć się temu co się robi na świecie w zakresie promocji wiedzy o muzyce, jak organizuje się konkursy muzyczne, jak tworzy się systemy stypendialne itp. Dlatego zdecydowałam się przyjechać do Polski.

To właśnie wtedy zaproponowano mi abym weszła w skład zarządu Federacji. Moje zaskoczenie było ogromne, ponieważ Ameryka Łacińska nigdy wcześniej nie była reprezentowana w tym gremium. Jestem dumna, iż ponad 50 lat dorobku wielkiej i wybitnej chilijskiej pianistki Flory Guerra, nie poszło na marne. Flora była w Warszawie dwa razy - raz jako juror zaproszona na konkurs fortepianowy, a drugi jako reżyser. Była wielkim i niestrudzonym propagatorem muzyki Chopina w Chile. W Polsce jest nadal dobrze pamiętana jako osoba silnego charakteru i wielkiego talentu. Jako przedstawicielka Chile znalazłam się w składzie zarządu. Dzięki temu zostałam zaproszona do wzięcia udziału w Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim. To było dla mnie wstrząsające przeżycie. Liczba młodych osób konkurujących ze sobą i ogrom ich talentu, wspaniała oprawa, niezwykła organizacja uświadomiły mi, że Warszawa jest kolebką sztuki. Jest idealnym miejscem, w którym można ją doświadczać i przeżywać.

Przywiązuję do moich podróży służbowych ogromną wagę. Oczekiwania i nadzieje mam zawsze duże, tym bardziej jeżeli chodzi o podróż do tak bogatego kulturowo, naukowo i artystycznie kraju jakim jest Polska. Pierwsze moje wrażenia po przyjeździe były bardzo emocjonalne. Byłam pełna poczucia spokoju, harmonii i bardzo silnego wzajemnego szacunku. Już lądując na lotnisku można zauważyć jak cała Warszawa jest silnie związana z dziedzictwem Fryderyka Chopina, jak jest pełna podziwu i szacunku dla jego twórczości. Ulice są pełne młodych studentów, atmosfera w księgarniach i kawiarniach przypomniały mi czas spędzony na studiach. Mieszkałam w hotelu Bristol, który mieści się we wspaniałym starym budynku wyremontowanym z niezwykłą dbałością o detal, a tym samym będącym wspaniałym świadectwem dziedzictwa kulturowego kraju.

Po powrocie z Polski wspominam wciąż wiele rzeczy. Kościół w którym, znajduje się serce Fryderyka Chopina, parki, muzykę uliczną, jedzenie itd. Jednak przede wszystkim nigdy nie zapomnę ludzi, którzy mieszkają w tym mieście. Ludzi wykształconych, intelektualistów, kochających swoich mistrzów. Dbałych o tradycję, kulturę i ochronę własnego dziedzictwa.

Dla miłośnika muzyki klasycznej takim jak ja, pobyt w Polsce był jak piękny sen. Ulice miasta są pełne sztuki, całe miasto w czasie Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego jest mu oddane bez reszty, wszędzie wiszą plakaty reklamujące konkurs i Towarzystwo im. Fryderyka Chopina.

Wrócę tu aby pokazać mojej córce jak żyją Polacy i mam nadzieję, że nauczy się ona od nich tego samego co ja podczas wizyty w tym kraju.

Pierwszej nocy postanowiłam pójść na operę. Byłam

Tego że edukacja jest źródłem kultury.

11


GABRIELA W KRAINIE BIELI TEKST MARIA GABRIELA VASQUEZ MONCAYO

K

ilka miesięcy temu zostałam zaproszona do Polski na Warsaw Latin Convention, wydarzenie zorganizowane przez studentów z Uniwersytetu Warszawskiego, którego celem jest poszerzanie kontaktów akademickich, ekonomicznych i kulturalnych między Polską a Ameryką Łacińską, w tym Chile. Z tego powodu zaproszono grupę sześciorga chilijskich studentów. Zgodziłam się od razu i chociaż sam program trwał dwa tygodnie, ja postanowiłam zostać ponad miesiąc. Chociaż jesteśmy tak daleko od siebie, co chwilę dostrzegałam podobieństwa między naszymi krajami. Okres ostatnich 25 lat był bardzo znaczący w rozwoju obu państw. 12


W Polsce mieliśmy okazję zobaczyć Parlament RP, spotkać się z posłami Parlamentu Europejskiego, przedstawicielami Fundacji Helsińskiej, Ministerstwa Rozwoju, Trybunału Konstytucyjnego, czy Uniwersytetu Warszawskiego. Odwiedzaliśmy nowoczesne muzea, rozmawialiśmy z politykami i akademikami, a nawet byliśmy w telewizji! Wystąpiliśmy w programie Halo Polonia, programie kierowanym do Polaków za granicą. Podczas naszej wizyty w Narodowym Banku Polskim poznaliśmy lepiej politykę ekonomiczną Polski, która w wielu aspektach bazowała na doświadczeniu tak odległego kraju jakim jest Chile. Inna istotna rzecz, która nas łączy to oczywiście ważna rola Polaka Ignacego Domeyki, jaką odegrał w historii Chile. → 13


Polska jest krajem przepięknym. Jej widowiskowa architektura kryje w sobie wspaniałą historię i niesamowite zabytki. Mogliśmy poznać dorobek polskiego astronoma Mikołaja Kopernika, czy wybitnego kompozytora Fryderyka Chopina. Zobaczyć jakie były skutki tych strasznych wojen, w których Polska uczestniczyła, ogrom zniszczeń i przejawy niezwykłej woli odbudowania kraju. Jednak Polacy nie czerpią siły wyłącznie z przeszłości. Ich kraj jest zaawansowany technologicznie i przemysłowo. Bardzo interesujący jest jego boom rozwojowy, a przyszłość tego kraju jest obiecująca i zdecydowanie inna od reszty Europy. Jedna z koleżanek uczestniczących w programie powiedziała, że wysiadając w Warszawie z samolotu poczuła się jak w bajce o wróżkach. Wszystko to dzięki niezwykłej kombinacji śniegu i dekoracji bożonarodzeniowych. A to przecież świadectwo, że Polska ma wspaniałe tradycje i mocne korzenie, które cały czas wpływają na kształt tego kraju. Wszystkie miejsca w Polsce czymś się wyróżniają. Miałam przyjemność zwiedzić Bydgoszcz, Toruń, Poznań, Wrocław, Kraków, Oświęcim i Warszawę. Już nie mogę się doczekać kiedy będę mogła tam wrócić aby poznać to, czego nie zdążyłam zobaczyć podczas mojej pierwszej wyprawy. Wszyscy poczuliśmy ogromny sentyment do Polski, nasze serca zostały podbite. Niektórzy z nas już teraz chcą w przyszłości studiować w Polsce. Ale najważniejsze jest to, że poznaliśmy potencjał naszych relacji i współpracy, jesteśmy zmotywowani do kontynuowania projektu, aby wzmacniać kontakty między naszymi krajami we wszystkich aspektach - kulturalnych, ekonomicznych, społecznych i akademickich. W tym roku w Chile odwiedzą nas studenci z Polski. Mamy wielką nadzieję, że poczują to samo głębokie uczucie do Chile, który my poczuliśmy do Polski. • 14


María Gabriela Vásquez Moncayo, ma 24 lata, skończyła prawo na Universidad de Chile. Od 2012 roku pracuje w DyP Abogados, Estudio Juan Agustín Figueroa i w Polsko-Chilijskiej Izbie Handlowej. Koordynatorka programu Warsaw Latin Convention w Chile. Pół Chilijka - pół Ekwadorka (urodziła się w Ekwadorze, jej mama jest Ekwadorką,a tata Chilijczykiem). Mieszka w Santiago.

15


NA TROPIE WSPÓŁCZESNOŚCI KRÓTKI PRZEWODNIK PO WSPÓŁCZESNYM KINIE CHILIJSKIM TEKST MAGDALENA BARTCZAK

16


W

spółczesna kinematografia chilijska jest aktualnie jedną z najciekawiej i najprężniej rozwijających się w Ameryce Łacińskiej. Nadają jej kierunek twórcy, którzy urodzili się jeszcze w czasach rządów Augusto Pinocheta, ale dorastali już w wolnym od dyktatury kraju, a swoje debiuty zrealizowali na początku XXI wieku. To oni sprawiają, że od niemal dekady chilijskie kino stopniowo podbija świat.

Za sprawą licznych, coraz głośniejszych i coraz częściej docenianych za granicą produkcji, kino realizowane współcześnie w tym kraju przestaje być kojarzone – jak to było dotąd – głównie z postacią Raúla Ruiza, mistrza kina łączącego precyzję inscenizacji ze śmiałością wizualną, który od początku lat 70. pracował we Francji, a także Alejandro Jodorowsky’ego, szalonego mistyka i patrona ekranowego New Age’u, który ostatnio po ponad dwóch dekadach przerwy powrócił autobiograficznym „Tańcem rzeczywistości” (2013). Ojczyzna autora klasycznych już „Trzech smutnych tygrysów” (1968) oraz kontrowersyjnego reżysera „Świętej Góry” (1973) wciąż wyłania nowych autorów, którzy coraz chętniej przemawiają odważnym, głęboko indywidualnym głosem, opowiadając o tym, co jest im najbliższe. Tworzą kino śmiałe obyczajowo, nieuciekające od tematów współczesnych, otwarte na estetyczne poszukiwania, rozliczające się z historią. I coraz bardziej doceniane na całym świecie. Wśród wielu powstających aktualnie produkcji kilka zasługuje na szczególne wyróżnienie, jako tytuły świetnie oddające rytm rozwoju tej kinematografii i reprezentatywne dla dominujących w niej tendencji. Zapraszamy do lektury krótkiego przewodnika po najciekawszych filmach chilijskich ostatnich lat i zapoznania się z ich twórcami.

Magdalena Bartczak, dziennikarka oraz redaktorka pisząca o kinie i podróżach, absolwentka polonistyki (UW) i filmoznawstwa (UJ), mająca na swoim koncie liczne publikacje naukowe (m.in. w serii „Historia kina”, red. T. Lubelski, R. Syska, I. Sowińska, „Nowym kinie Turcji”, red. J. Topolski i „Autorach kina azjatyckiego”, red. A. Helman, A. Kamrowska) oraz współpracę przy festiwalach filmowych (m.in. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty, Festiwal Filmowy Pięć Smaków). Aktualnie mieszka w Santiago, gdzie pracuje nad książką o kinie chilijskim.

17


18


Machuca (2004), reż. Andrés Wood

W

spomniane próby przepracowania skomplikowanej przeszłości dały o sobie znać w chilijskim kinie wkrótce po powrocie demokracji. Jedną z nich stanowiła nagrodzona Srebrnym Niedźwiedziem „Granica” (1991) Ricarda P. Larraina, opowiadająca o zsyłaniu przez niedawny reżim przeciwników politycznych w odległe rejony kraju. Również reprezentanci pokolenia „dzieci Pinocheta” chętnie dokonują w kinie rozliczenia z historią – wątki polityczne zaznaczyły się mocną kreską m.in. w głośnym obrazie „Machuca” (2004) Andrésa Wooda, który zadebiutował w 1997 roku „Historią futbolu” (1997), a kilka lat temu zrealizował film „Violeta poszła do nieba” (2011) – biografię słynnej pieśniarki Wiolety Parry, pokazywaną też m.in. w polskich kinach. Wciąż jednak najdoskonalszym dziełem Wooda pozostaje wspomniany „Machuca”, którego akcja rozgrywała się w ostatnim okresie rządów Salvadora Allende. Reformy lewicowego prezydenta wiązały się m.in. z upowszechnieniem edukacji, sprzyjającym zdobywaniu wykształcenia przez uboższe klasy społeczne. W filmie Wooda należy od nich tytułowy Pedro Machuca – pewny siebie jedenastolatek, który trafia do ekskluzywnej szkoły za sprawą stypendium fundowanego przez dyrektora o socjalistycznych poglądach. Chłopiec szybko zaprzyjaźnia się z nieśmiałym Gonzalo, pochodzącym z bogatej rodziny. Młodzi protagoniści poznają swoje dwa kompletnie różne światy, przekonując się o tym, jak głębokie są społeczne różnice, które ich dzielą. Podróż do 1973 roku, jaką proponuje Wood, zaprawiona jest typową dla tego typu powrotów nostalgią, a doświadczenie brutalnego przewrotu politycznego zostaje przefiltrowane przez osobistą perspektywę dorastających bohaterów.

19


20


Nie (2012) reż. Pablo Larrain

A

utorem równie chętnie powracającym do tematu przeszłości jest też Pablo Larrain, który w zeszłym roku został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale za swoje ostatnie dzieło, „El Club” (2015). Trzydziestoparoletni reżyser zadebiutował w 2006 roku „Fugą” – opowieścią o kompozytorze niemogącym wyzwolić się od traumatycznego zdarzenia z przeszłości i obsesyjnie powracającym do niego w dorosłym życiu. W kolejnych latach zrealizował trylogię poświęconą okresowi dyktatury Pinocheta: „Tony’ego Manero” (2008), „Post Mortem” (2010) i „Nie”, które było pierwszym w historii chilijskim kandydatem dla najlepszej produkcji nieanglojęzycznej. W trzecim, najgłośniejszym ze wszystkich członie politycznej trylogii Larrain opowiedział o swoim kraju u schyłku lat 80., w których reżimowe rządy zaczęły ulegać demokratyzacji. Akcja filmu rozgrywa się bowiem w 1988 roku, na chwilę przed specjalnym referendum ogłoszonym przez Pinocheta pod wpływem międzynarodowych nacisków. Miało ono potwierdzić jego mandat do sprawowania rządów, a dla opozycji stało się okazją do zorganizowania przedterminowych wyborów i odsunięcia go od władzy. Jedną z osób odpowiedzialnych za zorganizowanie medialnej kampanii przeciw generałowi został odpowiedzialny młody specjalista od reklamy, René Saavedra (Gael Garcia Bernal). Mężczyzna wpada na sprytny plan, jak nakłonić Chilijczyków do głosowania na „nie” i tym samym uwolnić kraj od dyktatury: zamiast obrazów terroru zasianego przez reżim, zdecydował się na stworzenie lekkich, niemal beztroskich w swej formie reklam, zachęcających do udziału w referendum i wzięcia losów kraju we własne ręce. Precyzyjnie poprowadzony film Larraina świetnie obrazuje niepewność jednostek, jaka towarzyszy każdym politycznym wyborom czy deklaracjom. Mimo świadomości rozstrzygnięć, jakie przyniosła historia – unika oceny, zachowuje dojrzałą bezstronność.

21


22


Gloria (2014), reż. Sebastian Lelio

K

luczowe dla obrazów tego autora skupienie się na jednostce stanowi strategię charakterystyczną dla kina powstającego dziś w Chile. Podobny motyw jest kluczowy dla twórczości innego cenionego reżysera chilijskiego, Sebastiána Lelio (właśc. Sebastiána Camposa), który wszedł mocnym krokiem do przemysłu filmowego „Świętą rodziną” (2004) – opowieścią o familijnym spotkaniu przy wielkanocnym stole, które w procesie kolejnych ostrych konfrontacji bohaterów ujawnia zadawnione rodzinne konflikty. Ten coraz bardziej duszny i ciężki cykl rozmów odsłaniających prawdę o bohaterach reżyser zamknął w paru świątecznych dniach, finalizując opowieść na Poniedziałku Wielkanocnym. W ściśle ograniczonym czasie i przestrzeni umieścił też akcję „Bożego Narodzenia” (2009), rozpisując prostą historię na trójkę bohaterów: młodą parę i przypadkowo poznaną dziewczynę. Opowieść o dojrzewaniu wydaje się przy tym stanowić znaczący element mozaiki obrazującej społeczeństwo, cierpiące na coraz dotkliwszy rozpad tradycyjnych więzi i kryzys rodziny. Wszystkie te wątki w jeszcze bardziej dojrzałej – choć przyprószonej ironią i humorem formie – powróciły w „Glorii”, ostatnim filmie Lelio, nagrodzonym m.in. w Berlinie i San Sebastian. Tytułowa bohaterka, kreowana przez gwiazdę rodzimego kina, Paulinę Garcíę, wydaje się typową mieszkanką jego filmowego świata, wypełnionego silnymi kobiecymi protagonistkami. Jej imię stanowi znamienne nawiązanie do „Glorii” (1980) Johna Cassavetesa – jednego z ulubionych reżyserów tego twórcy. Podobnie jak bohaterka grana przez Genę Rowlands, jest samotną i charyzmatyczną kobietą w średnim wieku, mieszkającą w Santiago. Przeżywa właśnie życiowy kryzys – ponad dziesięć lat wcześniej rozstała się z mężem i próbuje zagłuszyć poczucie osamotnienia chadzaniem na dansingi, piciem drinków oraz przypadkowymi spotkaniami. Szukając prawdziwego uczucia, głęboko się zawodzi, po każdym niepowodzeniu potrafi się jednak podnieść. Siłę do przemiany znajduje nie w innych ludziach, lecz w samej sobie, choć otwarty finał historii nie daje odpowiedzi na pytanie czy równowaga wróciła do niej na długo.

23


24


Od czwartku do niedzieli (2012), reż. Dominga Sotomayor

W

ątek kryzysów rodzinnych i przepracowywania konfliktów z najbliższymi był też kluczowy w dramacie Domingi Sotomayor Castillo, „Od czwartku do niedzieli” (2012), wyróżnionym m.in. najwyższą nagrodą na festiwalu w Rotterdamie i świetnie przyjętym wśród polskiej publiczności (obraz zdobył nagrodę dla najlepszego filmu na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty i gościł przez dłuższy czas na naszych ekranach). Podobnie jak Lelio, młoda reżyserka zamknęła filmową psychodramę w kilku dniach akcji i niezmiennej, klaustrofobicznej przestrzeni – tym razem ograniczonej ścianami samochodu, którym bohaterowie jadą na kilkudniowy urlop. Intymnemu portretowi rozpadu rodziny przyglądamy się z perspektywy dwójki dzieci, które zdają się rozumieć znacznie więcej niż zakładają ich rodzice, rozmawiający w mniej lub bardziej zaciekłych dyskusjach o zdradzie, wyprowadzce i podziale majątku. Intymna obserwacja życiowego trwania „tu i teraz”, rozegrana w krótkim czasie i niewielkiej przestrzeni przyniosła niezwykły efekt. Sotomayor pewną ręką poprowadziła improwizację kilkorga aktorów i świetnie rozegrała kontrast między zamkniętym wnętrzem samochodu oraz bezkresnymi, coraz bardziej pustynnymi przestrzeniami mijanymi za oknem. Znamienne jest to, że w tym niepokojącym dramacie okazję do konfrontacji z samym sobą stanowi wyjazd poza granice metropolii – tak jakby tylko ucieczka na łono natury i choćby chwilowe zerwanie z porządkiem dotychczasowego życia umożliwiały postaciom konfrontację z ich realnymi problemami. Ten sam motyw pojawił się również w jednym z ostatnich filmów Sotomayor, krótkometrażowej „Wyspie” (2013) zrealizowanej wspólnie z polską reżyserką Katarzyną Klimkiewicz na wyspie Chiloé. Ta egzystencjalna, zainspirowana wierszem „Wypadek” Wisławy Szymborskiej historia rozgrywa się w ciągu jednego dnia i jest przeniknięta śmiercią, której obecności bohaterowie nie są jeszcze świadomi.

25


26


Służąca (2009), reż. Sebastián Silva

Na drugim biegunie znajduje się m.in. tętniący miejską energią „Jestem lepszy od ciebie” (2013) Che Sandovala, gdzie głównym bohaterem jest Cristóbal, sfrustrowany mężczyzna, przeżywający kryzys wieku średniego i znajdujący się na skraju separacji z żoną. Obserwując jego nocne spacery po stolicy, stajemy się świadkami stopniowego rozpadu świata, w jakim dotąd żył – widzimy, jak podczas kilkunastogodzinnej, desperackiej odysei zdaje się tracić wszystko i ostatkami sił próbuje odnaleźć dla siebie ratunek. Kryzys osobowości, stanowiący coraz częstszy temat kina chilijskiego, stał się też tematem „Zabić człowieka” (2014) Alejandra F. Almendrasa, opartej na faktach historii zdesperowanego mężczyzny, który w obliczu obojętności panującego prawa postanowił na własną rękę rozprawić się z oprawcą, który już raz poważnie zagroził jego rodzinie. Ten ponury dramat wygrał m.in. jedną z głównych nagród na festiwalu Sundance, podobnie jak wyróżniona tam kilka lat wcześniej „Służąca” (2009) – gorąco przyjęty również na wielu innych imprezach (m.in. polskim festiwalu Off Plus Camera) debiut innego cenionego autora, Sebastiána Silvy. Stworzył on w nim ironiczny obraz członków bogatej rodziny mieszkającej w Santiago, najważniejszą postacią historii czyniąc Raquel – ich przeżywającej właśnie ciężkie chwile załamania służącą. Komediodramat młodego reżysera stanowił nie tylko udane psychologiczne studium głównej bohaterki, ale też precyzyjnie rozrysowany portret nowoczesnych mieszkańców stolicy. Silva świetnie uchwycił to, jak duże są różnice w poziomie życia i zamożności poszczególnych grup społecznych, objawiające się silnie obecną w Chile klasowością – wciąż zaznaczającym się podziałem kraju na różne, często do siebie nieprzystające światy. Po międzynarodowym sukcesie słodko-gorzkiej „Służącej” przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych, na chwilę tylko wracając do ojczyzny, aby zrealizować młodzieżowe kino drogi, „Crystal Fairy” (2013). Choć więc reżyser z Santiago parę lat temu zdecydował się na wyjazd do Hollywood, gdzie aktualnie pracuje nad filmem o Jackie Kennedy (współpracując m.in. z Natalie Portman), to możliwe, że ta przeprowadzka jest tylko chwilowa. Jedno jest pewne: jego przepełnione ironią i pulsujące ożywczą energią kino, podobnie jak wiele innych filmów pozostałych twórców z jego pokolenia, wciąż wydaje się nierozerwalnie związane z jego krajem – „długim i chudym wycinkiem na mapie”, jak pieszczotliwie określał swoją wciśniętą między Pacyfik i Andy ojczyznę Pablo Neruda.

27


CHILIJSKIE FILMY NA

CAMERIMAGE TEKST IZABELA WOŹNIAK

Od 23 lat odbywa się w Polsce Międzynarodowy Festiwal Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych Camerimage. Powstał i nabierał tempa w moim rodzinnym mieście Toruniu, potem na kilka edycji przeniósł się do Łodzi, ale od 2010 r. znów odbywa się na Kujawach, dziś w Bydgoszczy. Jest największym i najbardziej znanym na świecie festiwalem poświęconym sztuce autorów zdjęć filmowych. Nagrody zdobywają na nim również twórcy z Chile. 28


Alvaro Anguita ze Złotą Żabą foto Ewelina Kamińska 29


Ceremonia otwarcia Fe

CAMERIMAGE, poza głównym konkursem obejmuje m.in.

konkurs etiud studenc-

kich, filmów dokumentalnych, debiutów reżyserskich, wideoklipów, pokazy specjalne, premiery, różnego rodzaju przeglądy kina i retrospektywy, spotkania, a także imprezy towarzyszące, głównie wystawy. Impreza organizowana jest w drugiej połowie listopada, kiedy przyroda i pogoda w Polsce nie zachwycają, jednakże goście i publiczność zachwyceni są swobodną atmosferą i bezpretensjonalnością samego festiwalu.

30


P

odczas jubileuszowej, dwudziestej edycji w 2012 r. gościem Camerimage był autor zdjęć do filmu „Życie Pi” - Claudio Miranda. Chilijski operator, który zyskał sławę współpracą z Davidem Fincherem (reżyserem m.in. filmów "Zodiak", czy "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona"). W ubiegłym roku, w ramach pokazów specjalnych zaprezentowano chilijski „El Club”. Film zgromadził komplet widowni w bydgoskim Multikinie, podobnie jak inny obraz poruszający temat pedofilii w Kościele Katolickim – amerykański „Spotlight”. „El Club” kandydował do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny podczas 88 ceremonii wręczenia Oscarów. W polskich kinach miał premierę w październiku 2015 r. Prawdziwym przebojem okazał się jednak – startujący w Konkursie Głównym – film „Los 33” o tragedii chilijskich górników, uwięzionych w wyniku tąpnięcia pod ziemią. Słynny Antonio Banderas zagrał w nim rolę główną. Zdjęcia realizowane były w autentycznej kopalni w Kolumbii, która jest mniej narażona na trzęsienia ziemi niż Chile. Do Polski przyjechali operator i montażysta filmu. Sala główna bydgoskiej opery była wypełniona po brzegi, a widzowie siedzieli nawet na schodach. Była to premiera „Los 33 w Polsce. Film dotychczas nie wszedł na ekrany.

estiwalu Camerimage 2015 foto Natalia Mentkowska

Autor zdjęć do „El Club”, Sergio Armstrong, pracował też przy debiucie reżyserskim Julio Jorquera Arriagada, filmie „Mi Último Round”, uczestniczącym w konkursie na Camerimage w roku 2011. Premiera dramatu o homoseksualnym zauroczeniu dwóch mężczyzn, miała miejsce w Chile w tym samym roku. W Polsce był pokazywany także na Warszawskim Festiwalu Filmowym, jednak nie wszedł do kinowej dystrybucji W Konkursie Krótkometrażowych Filmów Dokumentalnych wziął udział chilijski dokument „Muerte blanca" . To przejmująca i subtelna opowieść o górzystym rejonie Antuco, w którym 44 chilijskich żołnierzy poniosło śmierć. Krajobraz naznaczony tragedią pokazany został w bardzo impresjonistyczny sposób, łączący dokument z animacją za pomocą autorskiej techniki niedoświetlenia, przecierania kadru. Operator tego filmu Matías Illanes także był gościem festiwalu. W tej kategorii pokazano także „Un Cuento de Amor, 31


Claudio Miranda na Camerimage 2012 foto Monika Pawłowska

Locura y Muerte”, opowieść o rodzinie, o chorobie, o trudnych wyborach życiowych. Dokument zdobył festiwalowe Grand Prix - Złotą Żabę. Nagrodę odebrał sam autor zdjęć Alvaro Anguita. Podstawowym kryterium wyboru filmów zgłaszanych do konkursów Camerimage są walory wizualne, jednakże do sekcji festiwalowych kwalifikowane są dobre i znakomite obrazy, nagradzane później w innych kategoriach i na innych imprezach filmowych. Zapraszam do śledzenia sukcesów chilijskich i nie tylko chilijskich filmów i osiągnięć autorów zdjęć na festiwalu Camerimage w kolejnych latach. To naprawdę wyjątkowe wydarzenie, które na stałe zagościło w kalendarium najważniejszych imprez filmowych na świecie. • 32

Izabela Woźniak jest w Chile od ponad roku. Ukończyła studia magisterskie na kierunku ochrona środowiska na UMK w Toruniu, studiowała też turystykę. Poza Polską studiowała i pracowała na południu Hiszpanii. Jej pasją są podróże, przyroda, film, zdrowie i dekoracja wnętrz.


DOMOWY SYROP NA PRZEZIĘBIENIE (MADE IN POLAND)

P

ogoda ostatnio nas nie rozpieszcza, mało tego, czasem złośliwie daje nam w kość. Dopadają nas znienacka przeziębienia, albo grypy, w najlepszym razie zwykłe katary lub bóle głowy. Na jesienne przypadłości jest rozwiązanie. Nie chcę zabrzmieć jak znachorka, albo telewizyjny ‘magik’, który próbuje zaoferować Państwu ultra-produkt lub odkrycie roku, ale to naprawdę działa. W tym sezonie mam zamiar skosztować domowego syropu ponownie. Syrop składa się z 4 łatwo dostępnych produktów: cebuli, czosnku, soku z cytryny i miodu. Cebulę i czosnek należy posiekać (im drobniej tym lepiej, bo dzięki temu puszczą więcej soku). Poszczególne składniki należy układać warstwami ok. 1 cm (cebula i czosnek), a sok z cytryny i miód lać proporcjonalnie. Ułóżcie Państwo tyle warstw ile chcecie. Pozwolę sobie przedstawić Państwu przepis w ‘matematyczny’ sposób:

+

+

+

=

CEBULA (działa bakteriobójczo i wzmacniająco na organizm) CZOSNEK (naturalny antybiotyk zwalczający infekcje) CYTRYNA (zawiera dużo witaminy C, która wspiera odporność) MIÓD (działa bakteriobójczo) UWAGA!!! Kolejność warstw ma znaczenie! Syrop maceruje się dosyć szybko. Należy przechowywać go w lodówce, w zamkniętym słoiku maksymalnie 2 dni. Codziennie trzeba ponakłuwać składniki czymś ostrym (do samego dna, żeby puszczały soki). Należy też pamiętać o wstrząsaniu całością, aby soki się mieszały. Przed każdorazowym spożyciem zlać syrop i wymierzoną ilość doprowadzić do temperatury pokojowej. OK, Państwa wyobraźnia podziałała już pewnie na kubki smakowe i uznali Państwo, że to chyba nie może być smaczne. Jednak, czy znają Państwo jakieś smaczne lekarstwa, nawet te naturalnie zrobione (poza malinami z cukrem)? Na koniec dodam, że syrop lepiej pić na noc, a nie rano przed pójściem do pracy… z szacunku do współpracowników. Justyna Frelak, z wykształcenia amerykanistka, w Chile od 2015 r. Pracuje w Ambasadzie RP na samodzielnym stanowisku ds. ekonomicznohandlowych. Lubi tworzyć i dzielić tę pasję z innymi. Szczególnym zamiłowaniem darzy zwierzęta i rośliny. W wolnych chwilach oddaje się swoim zainteresowaniom—kuchnia, rękodzieło, książka, podróże i fotografia. 33


Plaza Mexico

Viña del Mar Turystyczna stolica Chile V

iña del Mar jest najbardziej popularnym ośrodkiem turystycznym centralnej części Chile. Odwiedzających kuszą liczne plaże, kasyno, parki, wspaniały sylwestrowy pokaz sztucznych ogni , a także coroczny festiwal muzyczny - Festival de la Cancion. W mieście jest mnóstwo kwiatów, które rosna wszędzie, na ulicach, chodnikach, w ogrodach mieszkańców. Stąd pewnie wzięła się druga nazwa Vińa del Mar – La Ciudad Jardin , czyli Miasto Ogród. Wiele atrakcji, a także bliskość samego Santiago sprawiają, że w sezonie w mieście potrafi być dwa razy więcej turystów niż samych mieszkańców. TEKST I ZDJĘCIA LUCYNA GROMADZKA Vińa del Mar powstało w 1874 roku, chociaż historia tego miasta sięga czasów wcześniejszych. Wszystko rozpoczęło się jeszcze w epoce kolonialnej. Na terenie obecnego miasta znajdowały się wówczas dwie plantacje (haciendas). Pierwsza z nich nazywała się „Vińa del Mar” (Winnica nad Morzem). Drugie gospodarstwo nazywało się „Siete hermanas” (Siedem Sióstr). Nazwa ta nie wzięła się od sióstr które miały tam mieszkać, ale od liczby wzgórz znajdujących się w pasie, od północy od doliny Peuco, na południe, aż do oceanu. W 1840 r. bogaty kupiec – Francisco Alvarez - kupił obie

nieruchomości, połączył je i przyjął jedną nazwę - Vińa del Mar. W 1853 r. przybył w te strony inżynier odpowiedzialny za ułożenie torów kolejowych na odcinku Valparaiso – Santiago. Był to Jose Francisco Vergara, który w 1859 r. poślubił wnuczkę Francisco Alvareza. W 1874 r., po śmierci teścia, został właścicielem całego majątku. Pojawienie się kolei wzbudziło ogromny popyt na domy wzdłuż całego szlaku kolejowego. Nabywcami byli głównie obcokrajowcy związani z portem w Valparaiso. W 1874 r. oficjalnie powstało miasto Vińa del Mar. Miało wtedy 1313 mieszkańców. Szybki rozwój 34


miasta, doprowadził do dynamicznego wzrostu liczby jego mieszkańców, którzy chcieli oderwać się od gminy Valparaiso i stworzyć własną. Ostatecznie doszło do tego w 1879 r. W latach 30. XX wieku, przy pomocy państwa, w Vińa del Mar powstał miejski teatr, hotel O`Higgins, kasyno komunalne, uzdrowisko Las Salinas i droga nadmorska do Concon. Dziś miasto przeżywa swój renesans, a wybrzeże, na którym kiedyś znajdowały się domki letniskowe, wypełniają nowoczesne budynki mieszkalne.

Jednym z głównych punktów turystycznych jest Reloj de flores (Zegar z kwiatów). Powstał w roku 1962, aby uatrakcyjnić Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej, które odbywały się w Chile. Gospodarze w tym turnieju zajęli 3. miejsce, co do dnia dzisiejszego jest ich najlepszym rezultatem jaki osiągnęli w imprezie tej rangi. Wszyscy turyści obowiązkowo muszą sobie zrobić zdjęcie przy zegarze. Niektórzy mówią, że jeżeli nie zrobisz takie fotografii, to tak jakby w ogóle nie było cię w Vińa del Mar.

Jedziemy i spacerujemy

Po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia można przespacerować się nad oceanem wzdłuż Avenida Marina, gdzie po chwili wyłaJak dotrzeć do Vina del Mar? Można tego dokonać na kilka nia się jeden z najbardziej charakterystycznych budynków sposobów, autem – aczkolwiek poruszanie się nim po samym tego miasta - Castiillo Wulf (zamek Wulf). Jego budowa zostamieście do najłatwiejszych nie należy albo autobusem z termiła zakończona w 1906 r. a inspiracją był stary dwór Lichtenstenalu w Santiago (np. Pajaritos czy Alameda). Gdy już jesteśmy inu. Obecnie znajduje się tam centrum wystawowe. Można też w Valparaiso, do Vińa dostaniemy się metrem, micro wdrapać się na wieżyczkę i spojrzeć na ocean oraz wybrzeże z (autobusem) lub colectivo (specjalnymi taksówkami jeżdżącyinnej perspektywy. Po drugiej stronie ulicy wznosi się Cerro mi tylko po określonych trasach). Vińa del Mar zaprasza na Castillo (Wzgórze Zamkowe), na którym znajduje się m.in. letspacer swoimi uliczkami lub bulwarem nad samym oceanem. nia rezydencja prezydenta Chile. Idąc dalej wybrzeżem miniePrzy kasynie dorożkarze zachęcają do skorzystania ze swoich my restaurację, której budynek przypomina trochę łódź. Pousług, dzięki którym możemy zobaczyć najważniejsze punkty tem po przejściu przez most natrafimy po prawej stronie na miasta z perspektywy wygodnego powozu. Warto się z nimi ogromną fontannę na Plaza Mexico. Po lewej zaś, trochę dalej trochę potargować, dzięki czemu cenę wycieczki można zbić znajduje się kasyno, główny punkt życia kulturalnego Vińa del nawet o połowę. Mar. W budynku oddanym do użytku 31 grudnia 1930 r.,

Caleta Abarca 35


Castillo Wulf

36


oprócz kasyna i setek maszyn hazardowych, znajduje się również hotel, dyskoteka, kilka restauracji, sale konferencyjne, małe wesołe miasteczko, w którym można zorganizować urodziny dziecku i sale do wynajęcia. Ponad połowa, bo 51% zysku z tego przybytku zasila kasę miasta (jako jedyne w Chile płaci tak dużo, gdyż pozostałe przelewają do kas miejskich jedynie 10%). Wpływ ten jest dominującą pozycją budżetu miejskiego Vińa del Mar. Gdy kilka lat temu pojawiło się widmo oddania go w prywatne ręce, całe miasto zaprotestowało przeciwko takiemu rozwiązaniu. Do budynku kasyna przylega bardzo ładny park, w którym można wypocząć. Dzieci mogą poszaleć na wymyślnych rowerach i placu zabaw albo pojeździć na kucyku. W ścisłej okolicy znajdziemy tutaj wiele restauracji, kawiarenek i pubów. Nocą miejsce tętni życiem, muzyką i kolorami. Warto również przespacerować się wzdłuż ulicy Valparaiso, która rozpoczyna się przy Plaza Vińa. Jest głównym deptakiem miasta. Znajdziemy tutaj różne galerie handlowe i inne lokale usługowe, stoisko z obrazami i karykaturami, a także specjalne budki z owocami i warzywami. Bardzo często można natrafić na przeróżnych artystów ulicznych od prześmiesznego klowna zaczepiającego kierowców czekających na czerwonym świetle, przez kwartet wygrywający muzykę poważną, po lalkę teatralną przypominającą Elvisa Presleya, która daje show niczym na prawdziwym rock’n’rollowym koncercie. Rajskie plaże i zdradliwy ocean Vińa del Mar to przede wszystkim plaże – jeden z głównych magnesów przyciągających turystów. Każda ma swoją nazwę i

każda jest trochę inna. Patrząc od strony Valapariso pierwsza to Caleta Abarca. Nie jest zbyt duża. Z jednej strony ograniczają ją skały wzgórza Recreo, z drugiej - hotel Sheraton. Następna to długa plaża, której fragmenty noszą nazwy - Casino, Acapulco, El Sol, Blanca i Los Marineros. Piasek jest tutaj biały i przyjemny. Jest też deptak, na którym znajdziemy małe kawiarenki, stoiska z rękodziełem i całym mnóstwem drobiazgów. Jest także plac zabaw nie tylko dla dzieci, siłownia na wolnym powietrzu, a przy Playa Los Marineros – wojskowe muzeum, gdzie z bliska obejrzeć możemy przeróżne armaty. Kolejna to plaża Las Salinas, która jest mała i osłonięta od wiatru. Fale są tu łagodne, dlatego jest bardzo dobrym miejscem do pływania. Na skraju Vińa del Mar znajduje się sektor Cochoa. Tutaj możemy znaleźć wiele restauracji zlokalizowanych na nadmorskich skałach, w których można skosztować dań z owocami morza. Pamiętajmy o zachowaniu dużej ostrożności podczas kąpieli w oceanie. Czasami fale potrafią naprawdę zaskoczyć. Wystarczy chwila nieuwagi podczas moczenia stóp, by za chwilę znaleźć się pod wodą. Ocean to niezwykle silny żywioł i trzeba o tym zawsze pamiętać! Odpoczynek w parku W Vińa del Mar znajdują się dwa duże parki. W centrum miasta, niedaleko Plaza Vińa znajduje się park Quinta Vergara. Znajdziemy tam drzewa z całego świata. Poza tym możemy pospacerować po bardzo romantycznych alejkach wśród kwiatów. W parku znajduje się również amfiteatr, który też warto obejrzeć. To właśnie tutaj odbywa się coroczny festiwal mu-

Casino Municipal

37


zyczny – Festival de la Cancion de Vińa del Mar, na który tłumnie ściągają mieszkańcy Chile i Argentyny. Amfiteatr może pomieścić ok. 15 tys. osób. Drugi ogromny park to Jardin botanico (Ogród botaniczny). Jest położony na obrzeżach miasta, dzięki czemu możemy zachwycić się rozległą przestrzenia. Znajdziemy tutaj ponad 3000 różnych gatunków roślin i drzew oraz gaj palmowy. Możemy również podziwiać lagunę widoczną z szerokiej promenady. W parku znajdziemy także miejsce wyznaczone na piknik i budynki do wynajęcia, gdzie z przyjaciółmi czy rodziną można miło spędzić czas na łonie natury i przy okazji coś zjeść. Skarby Wyspy Wielkanocnej Polecam również wizytę w muzeum Fonk. Szczególnie zachęcam tych, którzy chcą odwiedzić Wyspę Wielkanocną, a z różnych przyczyn nie mogą lub planują to zrobić w późniejszym terminie. Muzeum dysponuje bogatą kolekcją eksponatów, pochodzących z tego niezwykle tajemniczego miejsca. Poza tym możemy zobaczyć cenne zbiory z całego Chile, dzięki czemu można dostrzec różnorodność i bogactwo kultury pierwotnych mieszkańców zamieszkujących te ziemie. Wrażenie zrobiła na mnie m.in. mumia młodej kobiety, która ma aż 2 tys. lat. Została przeniesiona z muzeum z pustynnego San Pedro de Atacama ze względu na panujący tam kiepski klimat, który mógł jej zaszkodzić. Piętro wyżej znajdują się ekspozycja fragmentów historii naturalnej Chile, różne rodzaje fauny tego kraju - ssaki, ptaki, ryby, gady, czy owady. Możemy m.in. obejrzeć z bliska arańa rincon, jedynego jadowitego pająka występującego w Chile. Towarzyszą mu zdjęcia ludzi, których pająk ten zdążył zaatakować swoim jadem. W muzeum znajdziemy także skamieniałości wieloryba sprzed 25 milionów lat. W ogrodzie przed budynkiem muzeum znajdziemy prawdziwego Moai z Wyspy Wielkanocnej – jednego z dwóch egzemplarzy, które znajdują się poza Wyspą Wielkanocną (drugi jest w Muzeum Brytyjskim w Londynie). Atrakcji moc Vińa del Mar ma również do zaoferowania Agua Park – Aviva Parque Acuatico. Znajduje się on w dzielnicy Reńaca Alto, gdzie możemy dostać się np. autobusem. Na miejscu można oddać się całodniowym szaleństwom na zjeżdżalniach i basenach. Dużą atrakcją jest też pokaz sztucznych ogni w sylwestrową noc. Vińa del Mar wraz z Valparaiso umieszcza na całej zatoce specjalne platformy, aby o północy przywitać Nowy Rok wspaniałym kolorowym spektaklem. Wielu mieszkańców Santiago przyjeżdża specjalnie tego dnia, aby tuż po jego zakończeniu od razu wrócić do domu (przez co miasto to korkuje się o tej wyjątkowej, sylwestrowej porze). Tu turyści na pewno się nie nudzą, bo jak widać miasto ma wiele do zaoferowania. Ale gdybyście chcieli poznać lepiej okolice Vińa del Mar i Valparaiso będziecie musieli sięgnąć po następny biuletyn Ambasady RP w Santiago. •

Lucyna Gromadzka, mieszka w Chile od czterech lat. Z zawodu matematyk i zarządca nieruchomości. Prywatnie żona astronoma i mama dwójki dzieci. Uwielbia czytać książki, wyszywać, gotować, uczyć się języków, a przede wszystkim poznawać ludzi i spędzać z nimi czas słuchając ich historii. Cierpi na chroniczny brak czasu :) 38


Widok z Avenida Marina

39


PROFE PHILIP TEKST I ZDJĘCIA JACEK PIĄTKOWSKI

40


PPO

41


J

est inżynierem agronomem, profesorem na wydziale Agronomii i Przemysłu Leśnego na Papieskim Uniwersytecie Katolickim w Santiago. Jego rodzice walczyli w 1944 r. w Powstaniu Warszawskim. Wychował całe zastępy chilijskich enologów, a jego wkład w rozwój chilijskiego winiarstwa jest ogromny. Szanowany przez profesjonalistów i uwielbiany przez studentów. Profesor Philippo Pszczółkowski. Jest jedną z tych osób, która przyczyniła się do odkrycia i popularyzacji szczepu carmenère w Chile i na świecie. Jego zaangażowanie w badania winorośli pomogły potwierdzić, że to co powszechnie identyfikowano w chilijskich winnicach jako merlota, tak naprawdę jest zupełnie innym szczepem - carmenère. Zdecydowanie, upór i konsekwencja Philippo pomogły przełamać opory winiarzy. Ci ostatni obawiali się, że oznaczanie na

42


Vina de Neira, region Bio-Bio, Chile

etykietach win odmiany carmenère, a nie powszechnie znanego i rozpoznawalnego na całym świecie merlota, doprowadzi do utraty dopiero co zdobytego rynku w Stanach Zjednoczonych. Na szczęście do tego nie doszło i dziś wina robione z odmiany carmenère są kolejnym skarbem i dziedzictwem Chile i jednocześnie sztandarową odmianą chilijskiego biznesu winiarskiego. Chiquillos czyli studenci Zwieńczeniem studiów enologicznych na Uniwersytecie Katolickim jest coroczny wyjazd techniczny studentów do winnic. Tą trwającą wiele lat tradycję rozpoczął właśnie Philippo. Walczył o to, żeby zapewnić swoim studentom jak najlepsze warunki nauki, również w jej praktycznym wymiarze. Studenci na własne oczy mogą się przekonać jak wyglądają realia pracy enologa. Przez tydzień odwiedzają winnice i winiarnie, muszą odpowiadać na dziesiątki podchwytliwych pytań zadawanych przez profesorów, mają okazję rozmawiać z enologami i właścicielami winnic, mogą wszystkiego dotknąć, spróbować, poczuć. Philippo pokazuje im świat wina w jego niezmierzonym bogactwie i różnorodności. Winnice małe i duże, konwencjonalne i biodynamiczne, tradycyjne i nowoczesne. Przy okazji dzieli się wiedzą, pokazuje różne konteksty w jakich przychodzi działać chilijskim winiarzom. Z jednej strony porusza oczywiste aspekty winiarstwa związane z rodzajami gleb, na których rośnie winorośl, warunkami klimatycznymi czy sposobami winifikacji. Z drugiej zaś, pokazuje szerokie konteksty winiarstwa, które mają bezpośredni związek z ekonomią, historią, kulturą, społeczeństwem, a nawet polityką. Uświadamia adeptom enologii, że to co znajdują w butelce wina, to nie tylko efekt prostej fermentacji soku wyciśniętego z winogron, ale rezultat splotu szeregu wątków i wydarzeń, począwszy choćby od kradzieży pompy wodnej, przez zmiany społeczne na chilijskiej wsi, a skończywszy na kryzysie gospodarczym w Rosji. O tym wszystkim studenci powinni pamiętać. → 43


Pseudonim „Kostka” Rodzice Philippo, Wojciech i Anna Pszczółkowscy przypłynęli do Chile w 1949 roku. Ojciec, z wykształcenia historyk, urodził się w Warszawie. Mieszkał przy ulicy Żelaznej. Z chwilą wybuchu II wojny światowej i zajęcia Polski przez niemiecką III Rzeszę, działał w konspiracji w Narodowej Organizacji Wojskowej i Armii Krajowej. W randze porucznika (ps. „Kostka”) walczył w Powstaniu Warszawskim 1944 r. na Starym Mieście, dowodząc kompanią „Harcerską”. Był świadkiem wybuchu niemieckiego czołgu-pułapki, w którym zginęło co najmniej 300 powstańców i mieszkańców Warszawy.

Porucznik Wojciech Pszczółkowski ps. „Kostka” (stoi trzeci od lewej), żołnierz Armii Krajowej, uczestnik Powstania Warszawskiego 1944 r. Do Chile wyemigrował w 1949 r. (zdj. arch.)

"Cała ulica w pyle, gdzieniegdzie zaczątki pożaru, szczątki ludzkie leżące na całej długości Kilińskiego od Podwala do Długiej lub przyklejone do ścian domów. (...) Siła wybuchu była tak znaczna, że wyrzucała ludzi z balkonów na bruk i tym należy tłumaczyć tak znaczne straty. Aby zapobiec epidemii, domy i cała ulica były w pierwszej fazie akcji ratunkowej czyszczona z ludzkich szczątków drewnianymi szuflami do zbierania śniegu w czasie zamieci." – tak wspominał to wstrząsające wydarzenie Wojciech Pszczółkowski. Po upadku powstania rodzice Philippo trafili do niewoli niemieckiej. Zakończenie wojny oznaczało dla Polski wejście w strefę wpływów Związku Radzieckiego, a do takiej Polski wracać nie chcieli. Próbowali ułożyć sobie życie w Wielkiej Brytanii. Tam pobrali się i po krótkim pobycie zdecydowali się wyjechać do Chile. W Chile na przełomie lat 50. i 60. Wojciech Pszczółkowski był prezesem Zjednoczenia Polskiego im. Ignacego Domeyki. Był również jednym z założycieli Koła Kombatantów II wojny światowej i Fundacji Polskiej Misji Katolickiej w Chile. Zmarł, podobnie jak jego żona Anna, w Santiago, na początku lat 90. Dla upamiętnienia zasług Wojciecha Pszczółkowskiego w walce z niemieckim okupantem, ufundowano tablicę honorową, która dziś znaj44


duje się w Kościele Św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Wiem, że jestem potrzebny Philippo Pszczółkowski mówi dobrze po polsku. Zawdzięcza to jednak nie patriotyzmowi ojca, ale sprytowi matki. Kiedy wracał ze szkoły zastawał na stole w domu kartkę od mamy z opisem obowiązków domowych. Po polsku. W takiej sytuacji nie miał wyjścia, musiał się nauczyć języka ojczystego swoich rodziców. W 1972 r. skończył studia na Papieskim Uniwersytecie Katolickim, a od 1984 r. poświęca się pracy naukowej oraz pedagogicznej i wykłada na swojej macierzystej uczelni.

Profesor Philippo Pszczółkowski ”Sądziłem że już nigdy i w niczym nie przydam się Polsce. Jednak pomyliłem się. (…) To było wspaniałe uczucie czuć się potrzebnym w ojczyźnie moich rodziców.” Altos de Guarilihue, region de Bío-Bío, Chile 2015 r.

45

„Wiążąc moje życie zawodowe z winem, sądziłem że już nigdy i w niczym nie przydam się Polsce. Jednak pomyliłem się. Polskie winiarstwo się odradza, a polscy winiarze robią coraz lepsze wina. Dzięki współpracy z małą polską winnicą Alta Alcurnia w Chile, która należy do Małgosi i Tomka Wawrucha, miałem okazję przyjechać do Polski. Prezentowałem w Warszawie i Krakowie nasze wina „o polskich korzeniach”, produkowane w dolinie Colchagua. Miałem też okazję odwiedzić polskie winnice położone nad Wisłą, poznać polskich winiarzy. Spotykałem się z nimi, rozmawiałem i mogłem im pomóc. Odpowiadałem na mnóstwo pytań. To było wspaniałe uczucie czuć się potrzebnym w ojczyźnie moich rodziców. – opowiada Philippo Pszczółkowski. Bardzo prawdopodobne, że znów wróci do Polski, żeby dzielić się swoim doświadczeniem z polskimi winiarzami, choć jeszcze niedawno w najgłębszych snach nawet o tym nie marzył. Pełna niespodziewanych zakrętów historia Polski dała o sobie znać również i w tym przypadku. Gdzieś daleko, na końcu świata. •


„Guau, guau, weon.. O hodowli owczarka podhalańskiego w Chile pisze Emilia Szulczyk.

46


..”

47


48


N

ie jestem z pewnością jedyną Polką w Chile, która pojawiła się tu podążając za głosem serca. Z Alvaro poznaliśmy się latem 2014 roku. Na pierwszą randkę leciałam samolotem. Po takim początku trudno oczekiwać zwykłego rozwoju wydarzeń. Przeprowadzka do Ameryki Południowej była jedną z najlepszych decyzji jakie podjęłam w życiu. Czuję się, jakbym codziennie podróżowała. Zaspokaja to, w pewnym stopniu, mój głód nowych doznań. Już przy podjęciu decyzji o przeprowadzce, na początku ubiegłego roku, wiedziałam, że chcę ruszyć z nowym projektem. Miał to być blog łączący podróże i rozwój osobisty. To Curiouser & Curiouser już dostępny online. Bardzo zależało mi na rozwoju strony więc chciałam dysponować odpowiednią ilością czasu. Żeby było to możliwe, musiałam znaleźć pracę, którą wykonuje się z domu. To wtedy narodził się pomysł hodowli - idealne połączenie miłości do zwierząt i pisania. Wybór padł na owczarka podhalańskiego. Przepiękny, wielki pies z Tatr o dobrych oczach. Opis rasy mówi, że pies jest ”niezwykle inteligentny, lojalny i o zrównoważonym usposobieniu”. Z wielu dostępnych w Polsce hodowli wybraliśmy psy „Z Jagusi Zagrody” skąd mamy Arię i Luę i ”Alpejskie Zauroczenie” gdzie urodził się nasz Harnaś. Harnaś jest synem championa świata. To wyjątkowy pies. Ma idealną sylwetkę i ma bardzo pogodne usposobienie. Taki jest dla mnie. Swoje drugie oblicze pokazuje, gdy w pobliżu są obcy. Szczeka jedynie, gdy jest to konieczne, natomiast zawsze bacznie ich obserwuje, a mnie chroni swoim ciałem. Nie biegnie bezmyślnie w kierunku ”zagrożenia”. Jest inteligentny i naprawdę da się odczuć jego bezgraniczną miłość. Aria to imię wybrane nie bez przyczyny. Tak samo jak bohaterka „Gry o Tron”, nasza suczka stanowczo odmawia bycia księżniczką. Ma najsłodszy pyszczek pod słońcem, ale za to przeważnie umorusany w piachu. Jest najbardziej beztroska ze stada. Kiedy akurat nie wyleguje się brzuszkiem do góry, lub nie wpatruje w ciebie swoich okrągłych, ciemnych oczu, to będzie chciała się bawić. Ostatnio skryła się za Alvaro i … obnażyła go ściągając mu spodenki. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Lua (Księżyc po portugalsku) to liderka. Jest bardzo inteligentna. Cechuje ją również tak charakterystyczna dla podhalanów nieufność. Kiedy odwiedzają nas nowi goście, Lua nie pozwala się im głaskać i przez dłuższy czas obserwuje przybyszy. To z nią naj49


sprawniej szły nam treningi. Bardzo szybko opanowa- domu, a małym dzieciom pozwalają jeździć na sobie ła wszystkie prezentowane jej komendy. jak na koniu i targać za uszy. Będą czekały przy braOwczarki podhalańskie, jako psy pasterskie, mają w mie kiedy wyjdziesz z domu i przywitają cię, kiedy do wrócisz. genach instynkt stadny. Swoich właścicieli i ich dzieci niego uważają za członków stada. Wszyscy inni zaskarbią Często zadawane jest mi pytanie o to jak owczarki sobie ich uznanie z czasem lub jedynie gdy właściciel podhalańskie radzą sobie z chilijską pogodą. Faktem psa wyrazi aprobatę. Są też wspaniałymi stróżami jest, że pokolenia tej rasy żyły w chłodniejszym klima50


cie, lecz Harnaś, Aria i Lua są tak szczęśliwymi psami, nie badamy przyszłych rodziców naszych szczeniaże trudno jest mi uwierzyć, że chilijski klimat ma na ków, zatrudniony został specjalista od zachowania nie jakikolwiek negatywny wpływ. psów i ja sama spędzam z nimi wiele godzin tygoGłówną ideą naszej hodowli, którą nazwaliśmy dniowo wzmacniając ich mocne strony charakteru. „Serce Południa” jest hodowanie strażników domo- Karmimy je najwyższej jakości karmą. Wszystko po wego ogniska. Zdrowych, dobrze wychowanych i to, by hodowla „Serce Południa” oferowała psy, któdbających o swoich opiekunów. To dlatego regular- re naprawdę zasługują na miano rasowych. 51


Obecnie szczeniaki mają dziewięć miesięcy. Pierwszy miot z naszej hodowli pojawi się najwcześniej w styczniu przyszłego roku, jednak rezerwacje piesków będziemy przyjmować z dużym wyprzedzeniem. Spodziewamy się dużego zainteresowania gdyż, „Serce Południa” to jedna z zaledwie trzech hodowli owczarków podhalańskich w Ameryce Południowej i druga w Chile. Założenie naszej hodowli przyszło mi i Alvaro bardzo naturalnie. Oboje kochamy zwierzęta, więc opieka nad nimi to żaden obowiązek w porównaniu z radością jaką nam przynoszą. Harnaś, Lua i Aria swoją lojalnością i inteligencją podbiły nasze serca. Poza tym taki kawałek Polski w Chile to fantastyczne lekarstwo na tęsknotę za ojczyzną. Same pieski natomiast zdają się być całkowicie zaaklimatyzowane. Już nawet szczekają po chilijsku -„guau guau, weon”. •

52


Emilia Szulczyk, świadoma podróżniczka, hodowca, blogerka, aspirująca pisarka. "Na koniec każdego dnia chcę mieć poczucie, że dobrze wykorzystałam swój czas." Autorka bloga - www.curiouserandcuriouser.info

53


GROM W CHILE

54


Chilijska grupa JW GROM Airsoft Squad powstała dzięki inspiracji Jednostką Wojskową GROM im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej, oddziałem wojsk specjalnych, sformowanym w 1990 r. „JW GROM Airsoft Squad to przede wszystkim grupa przyjaciół, których łączy fascynacja i podziw dla jednej z najlepszych jednostek specjalnych na świecie. Naszym celem jest pielęgnacja dziedzictwa i promocja legendy tej jednostki, profesjonalizmu i talentu jej żołnierzy, dzięki którym odnosiła tak wspaniałe sukcesy. Jednocześnie jesteśmy pełni głębokiego szacunku dla historii i ducha polskich bohaterów, którzy organizowali opór wobec niemieckiego najeźdźcy podczas II wojny światowej.” - piszą członkowie grupy. Na zdjęciu członkowie JW GROM Airsoft Squad z Aleksandrą Piątkowską, Ambasadorem RP w Chile, podczas spotkania w dzielnicy San Miguel w Santiago.

55


WŁÓŻ W TO SOSNĘ CZYLI ZROZUMIEĆ CHILIJCZYKA TEKST MONIKA TRĘTOWSKA

W Słowniku Języka Hiszpańskiego jest ponad 2200 chilenismos, czyli słów albo wyrażeń występujących tylko w jego chilijskiej odmianie. Wystarczy kilka rozmów na ulicy, żeby zdać sobie sprawę, że Chilijczycy uwielbiają ich wszystkich używać i to na co dzień. Chilijczyk nie powie “voy al trabajo” (idę do pracy), ale “voy a la pega”. Nie robi też rzeczy “de inmediato” (natychmiast), ale “al tiro”. W sklepie nie płaci “mil pesos” (tysiąc pesos), ale “una luca”, a kiedy naprawdę się do czegoś przykłada “le pone pino”, co wcale nie znaczy, że usiłuje włożyć gdzieś sosnę (“pino”) ani żadne inne drzewo. Skąd pochodzą te wszystkie słowa? Zdaje się, że często nawet sami Chilijczycy nie wiedzą.

56


57


P

o sześciu latach pobytu w Chile rozumiem już większość najpopularniejszych chilenismos, choć nadal odkrywam nowe. Nie dziwi mnie już fakt, że niemalże każde słowo ma podwójne znaczenie, nie zaskakuje niezliczona ilość zabawnych porównań by opisać dane uczucie czy sytuację, jak np. „más abrigado que el hijo único“ (bardziej opatulony niż jedynak). Zaczęłam jednak szukać korzeni owych chilijskich słów. Skąd pochodzi na przykład wszędobylskie “bacán” określające coś świetnego? Dlaczego na banknot tysiąca pesos mówi się “una luca” skoro samo słowo “luca” w hiszpańskim nie znaczy nic? Każde z tych słów ma swoją historię powstania i zauważyłam, że często nie znają jej nawet sami Chilijczycy. Oto kilka moich ulubionych znalezisk.

bą” (“ser novios”). W Chile jednak “novios” oznacza narzeczonych, więc osoby już zaręczone, a na parę we wcześniejszym etapie związku mówi sie “pololos”. “Pololos” zaś pochodzi od nazwy… chrząszcza! Pod koniec XIX w. zbliżające się do ognia i parafiny owady były dość częstym widokiem. Pewnie dlatego jednen z oddziałów straży pożarnej w Santiago wybrał właśnie je jako swój motyw na swojej odznace. Z czasem symbol chrząszcza stał się typowym prezentem dla zakochanych, stanowiącym symbol miłości. Samych zakochanych za często też nazywać “pololos”, a stąd już tylko krok do ogólnie przyjętego czasownika.

Bacán: doskonały, świetny

Słowo pochodzi z XVIII w. kiedy to na złotej monecie widniała podobizna monarchy w wielkiej peruce. Ludzie więc nazywali ją “pelucona”, jak kogoś kto ma na głowie dużo włosów. Jako że Chilijczycy uwielbiają skracać słowa z biegiem lat wyraz skurczył się do “peluca”, a potem do “luca”. Obecnie tak właśnie nazywany jest potocznie banknot o nominale tysiąca pesos, ale wyrazu używa się też czasem w ogólnym odniesieniu do pieniędzy.

!Fue bacán! Było świetnie!

Luca: banknot o nominale 1000 pesos Vale solo una luca. Kosztuje tylko tysiąc pesos.

Według najpopularniejszej teorii jeden z najczęściej używanych chilenismos wywodzi się od terminu "bacanales" (dosłownie “rozpustny”) określającego Bachanalia, uczty wyprawiane ku czci Bachusa, boga wina w Imperium Rzymskim. Pamiętając o tym, chilijska adaptacja terminu „bacán” zaczyna nabierać sensu. Cachai: rozumiesz? Al tiro: natychmiast Después nunca más llamo, ¿cachai? ¡Voy al tiro! Już idę! Potem nigdy już nie zadzwonił, rozumiesz? To wyrażenie pochodzi z epoki, kiedy rolnicy zawiadamiani byli o nadejściu pory obiadowej przez strzał (“un tiro”) strzelby. W ten sposób znak o przerwie na posiłek słyszeli nawet ci pracujący daleko w polu i na dźwięk wystrzału (czyli “al tiro”) szli jeść. Inna teoria nawiązuje do wyścigów, kiedy to sportowcy ruszali z miejsca wraz z wystrzałem pistoletu sędziego. Tym samy więc “al tiro” może też znaczyć “pośpiesznie” czy “jak najszybciej się da”.

Dodawanie na końcu każdego zdania wyrazu „cachai” zdaje się być ulubionym sposobem opowiadania jakiejkolwiek historii przez Chilijczyków. Pochodzi od angielskiego słowa “to catch”, czyli „łapać”, ale używany jest jako zamiennik czasownika “rozumieć”, co w wolnym tłumaczeniu można uznać za kolokwialne “masz to? zrozumiałeś?”. Chilijczycy używają “cachai” również wtedy, kiedy mówią o marzeniach albo wyobrażeniach, że coś się Pololear: być w związku, mieć dziewczynę / chłopaka stanie, jak np. “¡Te cachai que tuviera esa casa! Que sueño!” (Wyobrażasz sobie, że mam ten dom? MaEstamos pololeando. Chodzimy ze sobą. rzenie!) Ten czasownik to nasze polskie “chodzić ze so-

58


Pega: praca Tengo mucha pega. Mam dużo pracy. Na forum poświęconym chilenismos znalazłam ciekawe wytłumaczenie dla użycia tego słowa, które zastępuje w Chile rzeczownik “trabajo”. Otóż, w czasach kiedy ulice były brukowane, ciężką pracę układania bruku (po hiszpańsku “pegar adoquines”) wykonywali robotnicy. Praca była mozolna, żmudna, wymagająca fizycznie i czasowo. Z czasem więc, tym co kiedyś nazywano układaniem (“la pega”) bruku (“adoquines”) zaczęto nazywać jakąkolwiek pracę (“la pega”), a “voy a la pega” zaczęło znaczyć po prostu “idę do pracy”. Cahuín: intryga, kłamstwo Anda en cahuines. Zmyśla / Kręci. Tym razem korzeni tego słowa szukać trzeba w języku plemienia Mapuche, rdzennej ludności Chile. Odnosi się ono do cyklicznych spotkań („cahuín”) wodzów, podczas których dyskutowano o sytuacji każdej rodziny. W wyniku konkwisty Mapuche poznali alkohol, przez picie którego niektóre dyskusje podczas owych spotkań zaczęły być niedorzeczne, absurdalne lub nie na miejscu. Stąd też słowo „cahuín” oznacza dziś plotkowanie, kręcenie albo opowiadanie zmyślonych historii. Ponerle pino: dosłownie “włożyć w coś sosnę”, ale też robić coś z chęcią albo bardzo się starać Póngale pino y siga estudiando! Postaraj się i ucz się dalej! Jeśli myślisz, że “pino” to po prostu sosna, Chilijczycy znowu cię zaskoczą. W Chile “pino” to również typowe nadzienie empanady (rodzaju smażonego pieroga, typowej lokalnej przekąski), na które składa się m.in. mięso, cebula, jajko, oliwka i przyprawa merquén. Dlatego też włożyć w empanadę dużą ilość nadzienia oznacza przygotować ją z wielką ochotą. Ładna metafora, prawda?

języka i poczuciem humoru ludzi, którzy go używają. Językowa wyobraźnia Chilijczyków jest godna podziwu i wydaje się być nieskończona. Jeśli chcielibyście zagłębić się w ten temat polecam zajrzeć do książki “Dichos, frases y refranes con historia” profesora Héctora Velis-Meza, lub innych jego publikacji oraz zapoznać się z badaniami innego chilijskiego profesora, Jaime Campusano. W zeszłym roku ukazała się też ciekawa książka autorstwa Dario Rojas, “¿Por qué los chilenos hablamos como hablamos?“ (“Dlaczego my Chilijczycy mówimy jak mówimy”). Niezależnie od zainteresowań językowych bądź ich braku, wszystkim cudzoziemcom przybywającym do Chile polecam zaś lekturę dwóch zabawnych książek, które są niejako biblią osób zagubionych wśród chilijskiego slangu. Pierwsza to “How to surive in the chilean jungle” Johna Brennana y Alvaro Toboada, druga to „Speaking schileno” Jareda Romey. Bo trzeba włożyć w to sosnę, żeby zrozumieć Chilijczyka!

Szukanie źródeł chilijskich chilenismos to prawdziwa przygoda; slalom między kulturą, historią, rozwojem 59

Monika Trętowska – dziennikarka, podróżniczka, korespodentka Polskiego Radia w Chile i Ameryce Południowej. Skończyła studia podyplomowe z zakresu muzyki Ameryki Łacińskiej na Universidad Alberto Hurtado w Santiago de Chile. O życiu codziennym w Santiago de Chile, podróżach po latynoskim kontynencie i kulturze Ameryki Łacińskiej pisze na blogu: www.tresvodka.com


KRZYSIEK MÓWI PO POLSKU TEKST EMILIA SZULCZYK

60


J

acy jesteśmy w oczach obcokrajowca? Czy język polski jest naprawdę taki trudny? Żeby zajrzeć za drugą stronę kurtyny rozmawiam z Cristóbalem z Chile—poliglotą, który płynnie mówi po polsku.

„Nazywam się Cristóbal del Castillo Camus. Mam 29 lat i mieszkam w Santiago de Chile. Pracuję jako historyk w Muzeum Wojska Chilijskiego w Santiago. Mam też blog o moim uczeniu się językach obcych, który nazywa się http:// linguablog.org. Uczę się polskiego od stycznia 2014 r. z nauczycielką. Interesuję się bardzo polską kulturą, muzyką, podróżami i fotografią. Zacząłem interesowanie języka polskiego kiedy poznałem wielu Polaków, którzy lubią język hiszpański”. tujemy o polityce, odbierają te sprawy bardzo personalnie tak jakby mowa była o ich, a nie o partii czy rządzie.”

Tak w oryginalnej wersji wygląda tekst, który przysłał mi Krzysiek. Krzysiek - bo tak nazywają go jego polscy znajomi. To słuchając ich rozmów złapał bakcyla. Parę lat później postanowił solidnie wziąć się za naukę polskiego. Od tego czasu wszyscy zadają mu jedno pytanie (i przyznam się, sama nie byłam wyjątkiem), które oczywiście brzmi…

Z wszystkich wypowiedzi Krzyśka można wyciągnąć prosty wniosek, że od dawna interesował się polską kulturą i to zdecydowanie pomogło mu w uczeniu się języka polskiego. Poza tym jest prawdziwym poliglotą. Oprócz polskiego włada angielskim, francuskim, niemieckim, zna podstawy węgierskiego. Spytałam go co może zrobić osoba przeciętnie zainteresowana językami, żeby nauczyć się polskiego.

Dlaczego polski? Krzysiek odpowiada bez zająknięcia: „W 2006 roku mieszkałem w USA w Waszyngtonie i poznałem Polaków, którzy interesują się językiem hiszpańskim, kulturą latynoamerykańską. I tak, najpierw mówiliśmy po angielsku, później po hiszpańsku, a potem zainteresowałem się polskim. Najpierw bardzo spodobała mi się polska muzyka. Jestem fanem zespołu Myslovitz. Potem wróciłem do Chile. Studiowałem historię i kiedy pisałem, na przykład artykuł na uczelni, zawsze był o Polsce. Kiedy skończyłem studia mogłem pojechać gdzie chciałem i wybrałem oczywiście Polskę…”

„Dwieście” w dwa miesiące. Jego pierwszą radą jest: „Poszukaj motywacji”. W jego przypadku jest to muzyka. Nie wybrał literatury, ponieważ stwierdził, że „polska literatura nie jest dla początkujących”. W przedbiegu odpadło też oglądanie filmów z polskimi napisami ze względu na znajomy mu język angielski w tle, który go rozprasza. Muzyka była dla niego idealnym wyborem. Spytałam czy rzeczywiście dźwięki takie jak „rz”, „cz”, „sz” sprawiają największą trudność. „Nawet w polskiej wersji mojego imienia jest ten trudny zlepek liter. Musiałem się tego nauczyć, by nie zastanawiać się długo przed tym jak się komuś przedstawiam. Nie miałem problemów z tymi dźwiękami. W hiszpańskim też mamy niektóre z nich, ale po prostu nie używamy ich w Chile tylko np. w Argentynie. Trzeba się po prostu przyzwyczaić… Wiesz co było dla mnie najtrudniejsze? Liczby. Zajęło mi dwa miesiące nauczenie się słowa dwieście. Wciąż mylę dwadzieścia i dwanaście. Myślę, że to z czym będzie się miało problemy, to indywidualna kwestia. Czasami musisz dużo ćwiczyć z dźwiękami które są bardzo podobne. Na przykład „sz” i „si”. Jak w „kasza” i „Kasia”. Wiesz, trudno nie poznać w Polsce jakiejś Kasi. I czasami ludzie wspominali w rozmowie imię „Kasia” , a ja odpowiadałem „Czemu nie! Możemy zjeść”. To były bardzo śmieszne sytuacje.” – wspomina Krzysiek. •

Spytałam co sądzi o Polakach. Wypowiedź rozpoczął od groźnego „Będę szczery…”, po którym nastąpiła pauza. „No dobra, nie powiem, że jesteście chłodni. Ludzie z Santiago też nie są zbyt otwarci. To było miłym zaskoczeniem, że z Polakami nie trzeba udawać, że się ich lubi. To jest super. Poczułem ulgę. W Chile trzeba uważać, żeby nikogo nie urazić. Bardzo często używamy słowa amigo (po hiszp. przyjaciel). W polskim jest też kolega i znajomy i to do niczego nie zobowiązuje. Trzeba się napracować, żeby być blisko z Polakami, nie można być przesadnie przyjaznym i trzeba dać im przestrzeń. Osobiście bardzo mi to odpowiada”. Wspomniał też o naszej lojalności i ogromnym wrażeniu jakie zrobiła na nim polska gościnność: „Gospodarze nie pozwalali mi w niczym sobie pomóc”. Wyznał też gorzką prawdę o naszej niskiej tolerancji wobec odmienności opinii. „Niektórzy ludzie czują się bardzo obrażeni kiedy dysku61


PODRÓŻE TRANSANTIAGO

62


W

iele miesięcy temu zorganizowano konkurs "Santiago w stu słowach", który polegał na tym, że każdy mieszkaniec, który czuł się na siłach, pisał krótkie opowiadanie inspirowane stolicą Chile. Jego podsumowaniem była mała książeczka z kompilacją stu najlepszych, krótkich opowiadań – których objętość nie przekraczała stu słów. Każda kartka książeczki to osobna historia. Między historiami o bezdomnych i przygodami z życia studentów, na którejś stronie przeczytałam wyznanie pewnej dziewczyny - „Zawsze w lecie mam pretensje do Boga, że stworzył mnie tak niską. Nie dlatego, że mam problemy ze ściąganiem rzeczy z najwyższej półki lub z kupnem ubrań w moim rozmiarze. Mój koszmar polega na tym, że mam 157 cm wzrostu, mój nos znajduje się tam, gdzie pachy ludzi trzymających się uchwytów w metrze i w autobusach.” TEKST KATARZYNA STRAUCHMANN, ZDJĘCIA MARIUSZ MICHALAK

S

antiago jest ogromnym miastem. Tak wielkim, że pogodynka w wiadomościach przepowiada prognozę pogody dla każdej dzielnicy z osobna. Turyści zazwyczaj zatrzymują się w centrum Santiago, które nie jest wcale tak rozległe. Niemal wszystkie zabytki znajdują się w zasięgu spaceru, czasem długiego, lecz jednak jest to dystans możliwy do przejścia na nogach. Nie mają więc potrzeby korzystać zbyt często z takich wynalazków jak metro i micros, czyli miejskich autobusów. A to przecież ważny element codzienności mieszkańców tego miasta.

lolén do centrum trwa godzinę. Matki w Chile zazwyczaj nie wożą swych dzidziusiów w wózkach. Niemowlęta pokonują więc w micro czterdziestominutowe odcinki leżąc na kolanach rodziców lub uwiązane w chustach na brzuchu. Starsze dzieci głośno śpiewają i wspinają się na siedzenia w pobliżu. Nie są jedynymi osobami w autobusie, które produkują hałas – hałas, który zresztą jest tu wszechobecny. Tu naprawdę ciężko znaleźć miejsce, gdzie można się choć przez chwilę wyciszyć. Pasażerowie puszczają z telefonów na pełen regulator najnowsze przeboje reggaetonu i bachaty. Wszyscy siedzą ściśnięci po trzech na pojedynczych siedzeniach i głośno się śmieją, rozmawiają ze sobą albo dyskutują przez telefon komórkowy, proszą innych o otwarcie okien, plotkują z sąsiadami. Zabawiają swoje i cudze dzieci. Krzyczą do kierowcy prosząc o otwarcie drzwi i dziękują, gdy je otworzy.

Sztywna Europa i Ameryka na luzie Nie wszyscy mieszkają w centrum i nie wszyscy pracują blisko domu. Nie wszyscy mają samochód (chociaż ciężko w to uwierzyć, patrząc na liczbę aut na ulicach), dlatego alternatywą dojazdu stają się głównie autobusy, nazywane tu micros. System transportu miejskiego, który obejmuje metro i micro, przyjął nazwę Transantiago i chociaż proponuje wiele udogodnień, jazda micro wcale nie jest tak luksusową podróżą jak chcieliby niektórzy i staje się przygodą, czasem uciążliwą, czasem wesołą, zawsze odmienną od przejazdów spokojnymi autobusami i tramwajami np. we Wrocławiu. Co prawda ludzie nie przewożą tu kur autobusami, jak chociażby w Boliwii, lecz mimo wszystko ktoś, kto tak jak ja pochodzi ze zdezynfekowanej i sztywno trzymającej się rozkładu jazdy Europy, z zachwytem chłonie inne przejawy egzotyki.

W godzinach szczytu ścisk jest nie do opisania. W metrze i w micros tłum obdziera z wszelkiej godności, przyciskając cię wszelkimi częściami ciała do pasażerów. Otwarte na oścież lufciki nie chłodzą, bo gorące powietrze z zewnątrz nie różni się temperaturą od tego wewnątrz. Pot, który po tobie ścieka, nie należy tylko do ciebie, lecz także do twoich współpasażerów. Podróż trwa dwa razy dłużej niż zwykle, ze względu na ogromną ilość ludzi, którzy przemieszczają się o tej porze. Taką szkołę charakteru większość mieszkańców Santiago przechodzi każdego dnia, podczas gdy ja po paru chwilach mam już początki ataku paniki.

Mieszkańcom miasta dojazd do pracy, szkoły lub z powrotem zajmuje od pół do dwóch godzin, raczej ze wskazaniem na to drugie. Przyszło mi spędzić trochę czasu w Peñalolén, dzielnicy Santiago, usytuowanej blisko u podnóża gór. Jazda z Peña-

63


64


Uwaga kanar, to znaczy fiscalizador Transantiago, chociaż nie ma rozkładu jazdy, to i tak jest lepiej zorganizowane niż system komunikacji miejskiej w innych miastach. Co to znaczy, że nie ma rozkładu jazdy? To znaczy, że należy czekać na przystanku na micro, którego numer jest podany na słupie. Jak przyjedzie, to przyjedzie, a jak nie to nie. I to w pierwszym rzędzie trzeba umieć zaakceptować. Jeżeli zapytani na przystanku ludzie powiedzą, że czekają już 20 minut, to znaczy, że nasze micro zaraz się zjawi; jeśli nikogo nie ma na przystanku, to znaczy, że się spóźniliśmy (spóźniliśmy się na coś, co przecież nie ma podanej godziny odjazdu!). Zdarza się też, że czeka się na swoje micro czterdzieści minut, a potem nagle zjawia się pięć autobusów tej samej linii. Dlaczego? Były na jakimś zebraniu micros? Ludzie, których pytam, też nie znają odpowiedzi na to pytanie, ale tego nie kwestionują. Micro nie przyjechało, więc trzeba czekać i już. Mieszańcy Santiago są zdziwieni i zachwyceni, gdy opowiadam o systemie komunikacji miejskiej we Wrocławiu: - Autobusy odjeżdżają o konkretnych godzinach i minutach. - Naprawdę? Wiesz, że twój autobus odjeżdża punktualnie o 9.42 i możesz przyjść na przystanek o konkretnej godzinie? - Tak. - I wiesz, ile ci zajmie jazda? Dokładnie 19 minut? - Tak, ni mniej, ni więcej. - Nie do wiary!

65


Za pozwoleniem

przyłożyli kartę do czytnika. Nie da się uciec, bo przy wejściu do autobusu stoją policjanci. Grzywna za jazdę bez biletu wynosi 40 tysięcy pesos, czyli około 230 złotych. Autobus czeka na przystanku dopóki fiscalizador nie skończy sprawdzać biletów i dopiero potem rusza dalej.

Innym ciekawym zagadnieniem jest instytucja biletu miesięcznego. W Santiago każdy pasażer ma magnetyczną kartę, którą doładowuje się pieniędzmi. Jest parę taryf, według których wyceniane są bilety - zwykły kosztuje 650 pesos, czyli około trzech złotych, między szóstą i siódmą rano i dwudziestą drugą i trzecią w nocy przejazd kosztuje pięćset pesos, a studenci płacą zawsze 250 pesos. Pieniądze są potrącane z karty po jej przyłożeniu do czytnika, który znajduje się koło kierowcy. Ostatnia taryfa polega na wejściu do autobusu gratis, mówiąc kierowcy grzecznie „za pozwoleniem”. Ten może albo gburowato skomentować twój czyn, albo nie reagować, albo z zemsty, że nie zapłaciłeś nie otworzyć drzwi, gdy wstaniesz by wysiąść na swoim przystanku i wywieźć cię parę przystanków dalej. W takim przypadku łapiesz micro, która zawiezie cię z powrotem, licząc na to, że tym razem kierowca nie będzie zbyt mściwy.

Santiago jest nieźle zorganizowane jeśli chodzi o transport publiczny. W pobliskim Valparaiso przystanki są tylko umowne. Micros pomału jadą wzdłuż chodników z otwartymi na oścież drzwiami i jeśli przechodzień zechce nim pojechać, musi po prostu wskoczyć do środka (autobus jedzie pomału, lecz nigdy nie zatrzymuje się zupełnie). Po wręczeniu kierowcy pieniędzy otrzymuje świstek papieru oderwany z wiszącej koło kierownicy rolki, czyli swój bilet. W autobusach w Valparaiso muzyka gra bardzo głośno i zawsze są to przeboje popularnej bachaty, cumbii i reggaetonu. Na drzwiach kabiny kierowcy widnieje ogłoszenie – „Kierowca ma prawo puszczać muzykę o ustalonej przez niego głośności i pasażerowie nie mogą się temu sprzeciwiać”.

Jeśli wybierasz ostatnią taryfę, czyli decydujesz się jeździć na gapę, innym zagrożeniem są fiscalizadores, czyli kanarzy. Doświadczeni mieszkańcy miasta znają w przybliżeniu czas, w których fiscalizadores czyhają na przystankach (są to zazwyczaj godziny, w których santiaguinos jadą do pracy lub z niej wracają). Fiscalizadores działają wedle utartego schematu do micro wchodzi kanar i po kolei sprawdza, czy pasażerowie

Romantyczne wyznania i nocne podróże Godzinna jazda autobusem lub metrem nie zawsze jest nudna. Pasażerowie są publicznością dla rozmaitych przedstawień, od koncertów, przez komedie stand-up po wystąpienia mówców niemal jak z Hyde Parku, którzy czasem zachęcają do pogodzenia się z Bogiem i sprzedają długopisy za dobro66


wolne datki. Koncerty są przeróżne: w metrze koncertują piosenkarze z mikrofonem i ogromnym głośnikiem, który noszą po wagonach i wyłączają, gdy na horyzoncie pojawią się fiscalizadores. Grają na gitarach i śpiewają romantyczne ballady o miłości lub covery znanych przebojów, sprzedają swoje płyty i zbierają napiwek od pasażerów. Komicy nie zdarzają się tak często i jak już to w metrze, a nie w micros, bo jest bardziej stabilne i nie trzęsie tak jak autobusy. Podczas przedstawień całe metro zrywa boki ze śmiechu i nagradza artystę gromkimi brawami. Równie często w transporcie publicznym można spotkać sprzedawców. Między przystankami sprzedają lody lub przekąski, zimne napoje, czy ładowarki do telefonów.

karty Transantiago, to zakładają, że chcę jechać bez płacenia i się nie zatrzymują. Nocą po mieście jeżdżą więc prawie puste micros, wykonując swoją pracę na pół gwizdka, pokonując wyznaczone trasy, lecz nie zabierając pasażerów. A jeśli już jakiś się zatrzyma, to do środka wchodzi tłum zignorowany przez parę poprzednich micros i robi się tłoczno jak za dnia. Brak tylko sprzedawców lodów i małych dzieci (które oczywiście wtedy śpią), stanowiących najatrakcyjniejszą grupę konsumentów owych sprzedawców - zatem równowaga zostaje zachowana. Podejrzanie wyglądający młodzieńcy, których nie chciałbyś spotkać o tej porze sam na ulicy, grzecznie krzyczą „Dziękuję!” kierowcy gdy otworzy im drzwi na ich przystanku. Nawet jeżeli wie, że nie zapłacili za bilet. •

W nocy transport jest utrudniony, zwłaszcza w oddalonych od centrum dzielnicach. Nie chodzi nawet o to, że nocą nie jeździ tyle autobusów co za dnia, lecz o to, że kierowcy niechętnie się zatrzymują. Można więc stać nocą na przystanku czekając na micro i kiedy nawet podjadą trzy, to żaden nie zatrzyma się by cię zabrać, choćby się machało rękami i krzyczało w ich stronę. Na moje pytanie pełne frustracji: Dlaczego?! znajomi Santiago odpowiadają mi: Kierowcy nie zatrzymują się, bo nie wierzą, że zapłacisz za przejazd! Jeżeli więc widzą z oddali potencjalnego pasażera, który macha na micro, ale w dłoni nie trzyma charakterystycznej niebieskiej

Katarzyna Strauchmann studiuję filologię hiszpańską we Wrocławiu i angielską w Opolu. W Santiago była na półrocznej wymianie studenckiej na Universidad Diego Portales. Lubi pisać, dlatego napisała o Transantiago. Lubi też podróżować, dlatego zdobyła się na odwagę i przyjechała do Chile.

67


Bob Borowicz

ULOTNY MOMENT PISANY ŚWIATŁEM TEKST MONIKA TRĘTOWSKA ZDJĘCIA MARIUSZ MICHALAK

68


B

ob Borowicz uważany jest za jednego z najwybitniejszych fotografów w Chile. Charyzmatyczny Polak miał też niemałe zasługi pedagogiczne. To dzięki niemu fotografia stała się nowym kierunkiem studiów na Uniwersytecie Chilijskim, a sam Bob wykształcił kilka pokoleń fotografów w kraju. Elisa Díaz Velasco jest jedną z pierwszych uczennic Borowicza i uznaną dziś fotografką. Opowiedziała nam o szukaniu „ulotnego momentu”, o pamiętnych lekcjach maestro Borowicza i o tym, co myślał o aparatach cyfrowych. Czy wie Pani jak Bob Borowicz trafił do Chile? Podobno jakiś kolega podsunął mu ten pomysł.

Jakim był nauczycielem? Wymagającym, inspirującym?

Był wymagający, ale zabawny, więc jego lekcje to była Bob opowiadał nam, że ktoś powiedział mu, że Chilijki są wielka przyjemność. Nigdy się nie denerwował, nie karał ładne. Nie pamiętam kto, ale wydaje mi się, że było to w nas i nie ganił. Czasem opowiadał jakąś anegdotę ze sworadiu w Niemczech, gdzie pracował swego czasu. Szcze- jej przeszłości. Na przykład któregoś dnia przyniósł na rze mówiąc nie wiem czy to była prawda, bo on lubił ko- zajęcia album Word Press Photo ze zdjęciami z rejonów kietować i opowiadać tego typu anegdoty, ale z drugiej wojny i przeraźliwie wychudzonych ludzi. Zebrał nas wtestrony z jakiegoś powodu został w Chile na dłużej. dy wszystkich razem i powiedział: „Zobaczcie, ja w obozie koncentracyjnym ważyłem 45 kg, tyle co oni”. Rzadko, Jakim go Pani zapamiętała? ale zdarzało mu się wyznawać takie rzeczy. Jednak nigdy Był zabawny, zawsze w dobrym humorze. Często żarto- nie robił tego w tonie wyrzutu czy żalu, ale z pewnym wał. Nigdy się nie obrażał i nie stwarzał problemów. Był rodzajem poczucia humoru. Na przykład wtedy, kiedy bardzo miłą osobą. opowiadał nam jak w 1945 r. do obozu, gdzie był więziony, wkroczyła armia Stanów Zjednoczonych, a z czołgu A jako nauczyciel? Była Pani jego uczennica kiedy miała wyszedł czarnoskóry żołnierz. W ten sposób opowiadał Pani zaledwie 16 lat. nam jak to pierwszy raz w życiu zobaczył ciemnoskórego Byłam jego uczennicą jeszcze w czasach szkoły średniej. człowieka. Kiedy wspominam Boba, pamiętam go jako W 1972 roku zapisałam się na jego kurs dla miłośników człowieka pogodnego, który uważał, że wszystko to co go fotografii prowadzonym na ulicy Augustinas w centrum spotkało, wszystko to co złe, musi mieć pozytywny wySantiago. Byłam jedyną młodą dziewczyną wśród samych dźwięk, bo już nic gorszego nie mogło się przydarzyć. dorosłych uczestników. Jest jedno zdjęcie, które bardzo Jego zachowanie pokazywało, że jest pogodzony ze lubię i które pochodzi z tego okresu. Zrobiłam je właśnie wszystkim tym, co przynosi życie. tam, mając 17 lat. Byliśmy w studiu, gdzie Bob przygotował dla nas oświetlenie i za chwilę, jak zwykle, mieliśmy Jak wyglądały jego lekcje? Wysyłał was na ulicę w poszukiwaniu słynnego „ulotnego momentu” i spontanicznych siadać przed jego kamerą. Nagle przed obiektywem usiadł on i zaczął nam pokazywać jak pozować, jak wyko- zdjęć czy pracowaliście w studiu nad kompozycją i oświetleniem etc.? rzystywać oświetlenie, obserwować światło itd. Wtedy zrobiłam mu ten portret. Nie widziałam go potem przez Tak, poszukiwanie „ulotnego momentu” było dla niego jakiś czas, aż dwa lata później złożyłam papiery na Wybardzo ważne, ale mieliśmy wiele rodzajów ćwiczeń. dział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Chilijskiego, żeby stu- Dużo czasu poświęcał na tłumaczenie nam jak używać diować sztukę. Moim marzeniem była fotografia, ale fotometru, każdy z nas musiał umieć go używać, dużo wtedy nie było jeszcze takiego kierunku. Dzięki inicjaty- ćwiczyliśmy. Był też bardzo wymagający, jeśli chodzi o wie Boba w tym samym roku, czy rok później uruchomio- poprawianie i korygowanie błędów. Myślę, że w sprawie no taką specjalizację. To on przedstawił ten projekt i to używania naturalnego światła Bob miał na mnie ogromny on walczył o to aby fotografia zaistniała na Wydziale wpływ i właśnie to jest największym dziedzictwem po Sztuk Pięknych. Mam więc przyjemność być pierwszym nim w aspekcie estetyki. Poza tym, miał charyzmę i czulipokoleniem, które tam studiowało. śmy się dla niego ważni jako uczniowie. Zawsze o nas wspominał, pozdrawiał nas, a przy okazji spotkań na wy-

69


stawach dużo rozmawialiśmy. Dla nas też był bardzo waż- Która lekcja Boba była najbardziej pamiętna? ny. Nigdy nie straciłam z nim kontaktu, po studiach nadal Pamiętam moment, kiedy pojechałam go odwiedzić w się widywaliśmy. domu opieki, kiedy był już chory. Pojechałam tam z moim Jak nauczał czegoś tak trudnego do zdefiniowania jak synem, zabierając czekoladki, kilka magazynów z artyku„ulotny moment”? łami o fotografii i mojego cyfrowego Canona. Bob kategorycznie odmawiał zrobienia nim zdjęcia. „Nie! Ten aparat To tendencja, która narodziła się we Francji i został wyto nie jest fotografowanie”. „Ale psorze! Proszę nacisnąć promowana przez francuskiego fotografa Cartiera Bressoprzycisk i wycelować gdziekolwiek, a zdjęcie od razu pojana. Według niej uchwycenie „ulotnego momentu” jest wi się na ekranie”, tłumaczyłam mu. „Nie nie nie! Nie podstawowym warunkiem, żeby zrobić dobre zdjęcie dowiem gdzie”, zapierał się. Dla niego fotografowanie to był kumentalne. W innych przypadkach, ten element nie istcały ten proces związany ze światłem, z rolkami etc. Bronieje, bo np. martwa natura zawsze jest nieruchoma. Bob nił się przez cyfrowymi zdjęciami. Twierdził, że ich nie tłumaczył nam, że zrobienie zdjęcia minutę wcześniej rozumie. Jeśli ktoś teraz da mi do ręki iPada, zareaguję albo minutę później może całkowicie zmienić jakość fotografii. Zdolnością dobrego fotografa jest więc dobrze wybrać moment naciśnięcia przycisku aparatu. Zawsze kiedy robiliśmy zdjęcia czy pozowaliśmy, on się wygłupiał. Na przykład zdejmował nagle buty i skarpetki i pozował z nogami w górze, mając jednocześnie swoją kamerę na szyi. W ten sposób chciał zainspirować nasze zdjęcie. Zawsze robił to w zabawny sposób. Borowicz mówił, że talent jest wrodzony. „Jeśli ktoś nie ma iskry bożej nie zrobi niczego wartościowego”. Z drugiej strony jednak wykształcił kilka pokoleń fotografów w Chile. Kim był według niego fotograf? Mamy tutaj do czynienia z kombinacją dwóch elementów. Są pewne techniczne aspekty warsztatu, których możemy się nauczyć, na przykład rysować. Może nie wszyscy jesteśmy Picassami, ale wszyscy możemy rysować i spróbować być w tym coraz lepsi. Oczywiście, jest w tym wszystkim jeszcze coś takiego jak potencjał twórczy. Moim zdaniem wszyscy go mamy, ale u niektórych jest bardziej zauważalny. Z drugiej jednak strony każdy może zrobić postęp w jakiejś umiejętności. Wszystko to moim zdaniem się uzupełnia, a nie wyklucza. Koniec końców każdy fotograf czy rysownik musi umieć patrzeć. Zwracać uwagę na zachowanie ciała i duszy, ciszę, umieć ciągle obserwować. Wszystko się łączy - kontemplacja i synteza tego, co robimy i tego co widzimy. Dodatkowo każdy z nas ma też jakiś bagaż doświadczeń życiowych. To czego się nauczyłeś z teorii i historii oraz to skąd jesteś widać potem na zdjęciu. Tak jak w tym powiedzeniu “Por sus obras lo conoceréis” – „Twoja sztuka mówi dużo o tobie”. Zaczynasz dochodzić do wniosku, że podoba ci się taki a nie inny artysta albo konkretny styl, bo widzisz w nich rzeczy, które są twoim odbiciem.

podobnie. Nie rozumiem jak działa, więc nie będę chciała go używać. To normalna reakcja tradycjonalisty. Bob zawsze był analogowym fotografem. Jaki wpływ miał na Pani dzisiejsze fotografie? Największy wpływ miał na umiejętność obserwowania i wykorzystywania naturalnego światła, bez potrzeby używania dodatkowego światła czy flesza. Odziedziczyłam po nim również zauroczenie portretami i sposób patrzenia na nie. Na przykład to, że jeśli brakuje na nim rozświetlonych oczu to taki portret nie ma żadnej wartości. Jego bohater musi patrzeć w kamerę i musi mieć blask w spojrzeniu. To było dla Boba naprawdę ważne, do tego stop-

70


nia, że stosował przeróżne dziwne techniki, by to osiągnąć, zarówno na negatywie jak i na wywołanych już zdjęciach. Jedną z nich było użycie żyletki Gillette. Kiedy brakowało tego blasku Bob robił nią dwa nacięcia na oczach, już na zdjęciu. „Bob! Rujnujesz nasze zdjęcia!”, krzyczeliśmy. „Ale teraz oczy mają blask!”, odpowiadał. Takie właśnie miał pomysły. Jakby Pani określiła jego styl jako fotografa?

nim nagą kobietę, odwróconą plecami. Fotografia nazywa się “Arlequín”. Właśnie taki typ zdjęć lubił. Pamiętam, że bardzo lubił też inny akt z lat 60-tych z kobietą na plaży, która ma pomalowane na biało paznokcie. Mówiąc o aktach, na tego typu zdjęciach Borowicza twarz modelki jest zawsze niewidoczna, jakby ukryta. Chodzi o uniwersalność czy anonimowość? Tak, to prawda i myślę, że to ogromnych plus tych zdjęć. Jemu chodziło o uniwersalne akty, uniwersalne piękno ludzkiego ciała. Czyli o coś innego niż w przypadku portretów, gdzie pierwszą rzeczą jaką robisz jest spojrzenie na twarz osoby portretowanej. Możliwe, że ta ukryta twarz wynikała również z etyki wobec modelek, bycia anonimowym, ale moim zdaniem pierwszy powód, o którym wspomniałam jest ważniejszy. Bob był bardzo wrażliwy na piękno. Lubił wyszukiwać piękne kobiety i pracować nad ich pozami. Poświęcał temu dużo czasu, jak choćby w przypadku owej kobiety na plaży, jej pozy na piasku i sposobu ułożenia jej rąk. Poza była dla niego bardzo ważna.

Epoka, o której rozmawiamy to była epoka fotografów portrecistów, takich jak na przykład Jorge Opazo czy Javier Pérez Castelblanco. Bob wpisał się w ową tendencję czarno białych portretów lat 40., 50. i 60-tych. Miał

Z jednej strony fotografie Borowicza pokazywały piękno ludzkiego ciała, piękno bycia człowiekiem, z drugiej zaś ukazywały również biedę, trudy życia, dzieci mieszkające na ulicy. Czego więc szukał na zdjęciach?

też swoje złote lata jako fotograf, gdzieś pod koniec lat 60 -tych do pierwszej połowy kolejnego dziesięciolecia, bo w tamtych czasach nie było w Chile rodziny, która nie miałaby takiego portretu. Bob doskonale się w tej chilijskiej tendencji odnalazł, pomimo tego że był cudzoziemcem. Poza tym jego charakter, sposób bycia i poczucie humoru bardzo mu w tym wszystkim pomogły. Ma Pani ulubiony portret Borowicza? Wie Pani może, które swoje zdjęcie lubił sam Bob? Jest jedno takie zdjęcie, na którym widać obraz, który ktoś mu kiedyś namalował i podarował. Widać również na

Tendencja, o której mówimy związana była z procesem społecznym, jaki miał miejsce w Chile tamtej epoki, nazywanym „Cuestión Social”. Był to fenomen antropologiczno-społeczny lat 60-tych, polegający na tym, że ludzie z przeróżnych zakątków kraju masowo przyjeżdżali do Santiago w poszukiwaniu pracy, bez zapewnionego dachu nad głową. Miasto nie było na to przygotowane, więc niebawem na ulicach stolicy pojawiło się wielu bezdomnych i żebraków. Tendencją tych czasów w zawodzie portrecisty było posiadanie swojego studia, gdzie robiło się portrety ludziom znanym i tym nieznanym, ale jednocześnie wychodzenie z aparatem na ulicę, robienie zdjęć dokumentalnych. Te dzieci, które fotografował Bob, fotografował też np. Sergio Larraín, bardzo znany chilijskich fotograf. Wszystko to ma swoje źródło w realiach, w jakich żyło wówczas społeczeństwo chilijskie. Pokazywaniu tego, czego jeszcze dotąd się nie pokazywało, a co istnieje. Fotograf był osobą wrażliwą, dużo bardziej niż klasa wyższa społeczeństwa. Bob nie tylko lubił robić ładne zdjęcia, ale był też bardzo wrażliwy. Miał trudne życie, zwracał więc tym większą uwagę na problemy ludzi i czuł się z nimi solidarny.

71


„La monja y el Picasso” foto Bob Borowicz (Biblioteka Narodowa w Santiago)

72


„Bob nauczył nas czegoś więcej niż tylko fotografii” – co miała Pani na myśli mówiąc te słowa? Piękna, poprawności, etyki. Bob był osobą niezwykle poprawną. To on walczył o to, by fotografia stała się kierunkiem nauczania na Wydziale Sztuk Pięknych, gdzie w tamtych czasach było to nie do pomyślenia. Sztuka to była rzeźba, malarstwo i rysunek, a fotografia traktowana była jako coś bardzo technicznego. Bob wywalczył zmiany, ale dyskutując, przedstawiając jasne argumenty. Mówił, że fotografia ma swoją estetykę i reguły kompozycji, powinna więc być uważana za sztukę. Jego argumenty były poprawne, nieagresywne. Chociaż wiele to kosztowało, udało się. W 1975 r. , kiedy znalazłam się na wydziale, fotografia była już jego częścią.

Jego pasja do fotografii narodziła się w wieku 11 lat, kiedy jego ojciec podarował mu pierwszy aparat. Jako siedemnastolatek, podczas II wojny światowej, na pięć lat trafił do niemieckiego obozu koncentracyjnego w Mathausen. Po wojnie pracował jako dziennikarz radiowy i dyplomata w Berlinie. W 1951 r. wyemigrował do Chile, gdzie zdobył sławę dzięki swoim czarno-białym portretom i zdjęciom dokumentującym życie codzienne w Chile. Borowicz odegrał też dużą rolę jako pedagog. Na początku lat siedemdziesiątych był prekursorem nowego kierunku studiów – Fotografii – na Uniwersytecie Chilijskim. Przez dekady wykształcił kilka pokoleń fotografików. Zmarł w Santiago de Chile 10 września 2009 r.

Czy Bob Borowicz miał jakieś ulubione powiedzenie?

ELISA DÍAZ VELASCO – chilijska fotograf, portrecistka, profesor fotografii i historii sztuki. Uczennica Boba Borowcza. Tak! „Wśród tylu drzew nie widać lasu”. Odrzucał zdjęcia, Należy do pierwszego pokolenia absolwentów Fotografii które miały wiele szczegółów. Chciał zobaczyć na nich na Uniwersytecie Chilijskim (1977 r.), kierunku stworzojeden element albo dwa, a nie pięćdziesiąt. Chciał wyróżnego dzięki staraniom polskiego fotografa. Díaz była kuranić jedną rzecz, unikając i pozbywając się fotograficznych torem wystawy "Bob Borowicz, fotógrafo del claroscuśmieci. • ro" (2010 r.) w Corporación Cultural de Las Condes w Santiago, która prezentowała 75 czarno-białych dzieł polBOB BOROWICZ (1922-2009) - Bogusław „Bob” Borowicz, skiego artysty. polski artysta fotografik. Urodził się w 1922 r. w Poznaniu. 73


KLUCZE DO ROZWOJU Leonardo Rivera Muñoz odpowiedział na nasz kwestionariusz. Jest nauczycielem wychowania fizycznego w szkole San Rafael w Coquimbo.

74


P

ojechałem do Polski razem z ośmioma nauczycielami ze szkół publicznych biorących udział w projekcie “Mini Volley Chile-Polonia“ , który rozpoczął się w 2015 roku. Celem podróży był udział w szkoleniu na krakowskim Uniwersytecie Pedagogicznym dotyczącego treningów piłki siatkowej dla dzieci w trzeciej i czwartej klasie szkoły podstawowej.

Ten projekt od samego początku budził wiele nadziei. Oprócz samej podróży, nieocenioną wartość miała dla nas pomoc trenerów z uniwersytetu. Już kontakt wirtualny na początku naszej współpracy pomógł nam wyznaczyć cele na cały rok. Zaczęliśmy organizować warsztaty i co miesiąc w naszych szkołach organizowaliśmy duże wydarzenia sportowe. Na boiskach, placach, w szkołach, a nawet na plaży. Jakie były wasze pierwsze wrażenia po dotarciu do Polski? Myśląc o krajach, które w swojej historii musiały tyle wycierpieć, zdaję sobie sprawę z tego, że to w nich drzemie niezwykła siła. Te straszne chwile, które przeżyły setki tysięcy ludzi, są właśnie fundamentem, który sprawia, że są wielcy, że są kluczem do rozwoju i zrozumienia sensu bycia. Są krajami wartymi podziwu. Co było największą niespodzianką podczas waszej wizyty w Polsce? Główne cele naszej wizyty były oczywiście powiązane z edukacją, ale dzięki inicjatywie ojca Marcina Schmidta mogliśmy poznać kulturę i historię nie tylko Polski lecz również kilku innych europejskich miast takich jak Paryż, Wiedeń i Praga. Wyjścia do muzeów w Warszawie, Krakowie i Oświęcimiu sprawiły, że ta podróż była wyjątkowa. Co najbardziej zapamiętacie z pobytu w Polsce? Od 10 lat mam do czynienia z siatkówką, grając, trenując i asystując w drużynach regionalnych. Dla mnie najważniejsze w tej wyprawie były wizyty na treningach, mecze ligowe, seminaria w klubach siatkarskich, spotkania w szkołach. Dzięki tej inicjatywie mieliśmy możliwość wzięcia udziału w sesji datavolley (program, którego używają statystycy siatkarscy) i towarzyszyć Adamowi Malikowi z jego drużyną z pierwszej ligi w Bielsku-Białej. Korzyści z tej wizyty wyniosłem ogromne. Byliśmy w Lublinie w Klubie Cuprum z pierwszej ligi, w którym gra mistrz świata Marcin Możdżonek. Kolejną ważną rzeczą dla mnie było zwiedzenie stadionów w Lublinie i Bielsko-Białej. Niesamowitym wrażeniem było znaleźć się w Arena Cracovia. Wiele rzeczy pozostanie mi w pamięci. Pomoc, którą otrzymaliśmy z krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego ma dla nas wielkie znaczenie. To były bardzo miłe momenty, pełne nauki, wzajemnego zrozumienia i wymiany doświadczeń.

75


EL CZORI LATINO FOOD CHILIJSKIE I ARGENTYŃSKIE SMAKI W WARSZAWIE 76


Dlaczego właśnie Polska? Cristian: Moja żona jest Polką. Wprawdzie poznaliśmy się poza Europą i przez dwa lata mieszkaliśmy w Argentynie, zdecydowaliśmy jednak, że spróbujemy, jak będzie wyglądać nasze życie w Polsce. Tu urodził się nasz pierwszy synek, Ignacy Santiago, i podjęliśmy decyzję o pozostaniu na stałe w Warszawie. German: Dla mnie również powodem do przeprowadzki do Polski była moja żona. Chcieliśmy też mieć większą gwarancję w kwestii pewniejszej edukacji naszych dzieci. Każdy kraj postrzegany jest pryzmat wielu stereotypów. Co było pierwszym zaskoczeniem w Polsce? Cristian: Trochę jednak jest zimno (śmieje się). Pierwszy raz przyjechałem do Polski w okresie wielkanocnym. Bardzo mile i rodzinnie wspominam ten czas. Polska to kraj o pięknych tradycjach i zwyczajach świątecznych, innych niż te, które znałem z Argentyny. Muszę przyznać, że kulinarnie zaskoczyła mnie wtedy obecność gorącej zupy (żurek) podczas wielkanocnego śniadania. German: Moje pierwsze wrażenie z Polski było takie, że jest to kraj pełen bogatej kultury i szacunku dla historii, w którym rodzina stanowi bardzo ważne ogniwo społeczne. Uwielbiam Polskę i bardzo interesuje mnie jej przeszłość, która pełna była rozmaitych wstrząsów i zakrętów historii. Polska i jej mieszkańcy wciąż nie przestają mnie zaskakiwać.

MAGDALENA BARTCZAK

Restauracja El Czori Latino Food, mieszcząca się na warszawskim Mokotowie, to lokal specjalizujący się w smakach chilijskich i argentyńskich, które szybko zdobyło serca wielu miłośników jedzenia w Warszawie. Wszystkie dania są tu przygotowywane według tradycyjnych przepisów z obu krajów. Dzięki temu, jedzenie serwowane w El Czori jest jednym z najbardziej autentycznych pod względem swoich latynoamerykańskich korzeni, jakie możemy znaleźć w polskiej stolicy. Założyciel tego lokalu, Cristian Rubin, wspólnie ze swoim współpracownikiem Germanem Pacheco Urreą, opowiadają nam o swoich kulinarnych inspiracjach, różnicach między kuchnią polską, chilijską i argentyńską oraz tajnikach sukcesu El Czori.

Od kiedy istnieje lokal i skąd wziął się pomysł na to, aby w Polsce zająć się właśnie prowadzeniem restauracji? Kiedy narodziła się idea połączenia kuchni chilijskiej z argentyńską? Cristian: El Czori Latino Food zostało otwarte w lokalu przy Al. Lotników w grudniu 2014 roku. Wcześniej koncept kulinarny testowany był i gościł na targach śniadaniowych, imprezach plenerowych – tak zdobywaliśmy pierwszych fanów „smaków latino”. W Argentynie pracowałem na Narodowym Instytucie w Cordobie. Po przyjeździe do Polski założyliśmy z żoną fundację (Fundacja Kulturo), która prowadzi wiele działań w zakresie upowszechniania tanga (m.in. zajęcia z tanga międzypokoleniowego i tanga dla osób niepełnosprawnych) oraz jego polskiej tradycji. Do dziś – równolegle do mojej działalności kulinarnej – prowadzimy 77


warsztaty, organizujemy festiwale, związane z kulturą argentyńską. Poza tym zawsze darzyłem sentymentem Chile, ponieważ moi dziadkowie od strony mamy pochodzą z tego kraju.

Jak Państwo sądzą, czym udaje się przekonać Polaków do smaków Argentyny i Chile? Jakie są tajniki kulinarnych sukcesów El Czori? Cristian: Kuchnie Argentyny i Chile są pełne smaków i zapachów. W El Czori przywiązujemy szczególną wagę do tego, by smaki były jak najbliższe tym autentycznym, korzystamy z recept rodzinnych. Niezwykle ważny jest też dla nas dobór produktów oraz składników do kanapek i innych potraw, które zawsze są świeże i naturalne. Dla mnie osobiście bardzo ważny jest też smak samego mięsa. W Polsce bardzo często używa się wielu przypraw i marynat, bardzo długo się je potem piecze, podczas gdy w Argentynie podstawą do przygotowania pysznego steku jest samo mięso i wyłącznie sól, podkreślająca charakter spożywanej potrawy. Myślę, że to właśnie prostota i wyrazistość smaku są największymi zaletami kuchni chilijskiej i argentyńskiej i Polacy bardzo je cenią.

Kuchnia zawsze była jednak moim hobby i pomimo mojej wielkiej sympatii do polskich tradycji kulinarnych, tęskniłem za smakami z Ameryki Łacińskiej. Stąd wziął się pomysł, aby stworzyć w Warszawie nowe miejsce, które łączyłoby w sobie latynoamerykańskie wpływy kulinarne, zachowując zarazem autentyczność i wierność wobec oryginalnych receptur. Pojawiła się idea zaprezentowania w Polsce czoripanów – to szybka i sycąca przekąską, która cieszy się dużą popularnością zarówno w Argentynie, jak i w Chile – to był punkt wyjścia dla pomysłu czerpania z kulinarnych tradycji chilijskich i argentyńskich. Czoripany w Argentynie podawane są z sosem czimiczurri, a w Chile z pebre – to był kolejny element łączący tradycje kulinarne obu państw, obecny w El Czori. W naszym menu można też znaleźć argentyńskiego czegusana i chilijską czorillanę.

Poza dbałością o produkt, składniki oraz zachowanie autentyczności, staram się, aby El Czori było nie tylko miejscem, gdzie spożywa się posiłek, ale też prze-

78


strzenią spotkania i rozmowy. To miejsce wypełnione klimatem, radością i uśmiechem wprost z Ameryki Łacińskiej – razem ze współpracownikami zawsze staramy się zamienić choć kilka zdań z gośćmi czy zaprosić ich do wspólnego wypicia yerba mate – tak, by klient poczuł się tu, jak u siebie w domu. Od niedawna w naszej przestrzeni zagościła też biblioteczka z literaturą latynoamerykańską.

Co sądzą Państwo o polskiej kuchni? Jakie są Państwa ulubione polskie dania, a do której z polskich potraw nie mogą się Państwo przekonać? Co zwraca Państwa szczególną uwagę w tradycjach kulinarnych oraz kulturze stołu panujących w Polsce? Cristian: Kuchnia polska bez wątpienia jest kuchnią odmienną od tej obecnej w Argentynie czy Chile. Tradycyjne dania polskie zaspakajają głód i są bardzo sycące. Ja osobiście najbardziej lubię kotlet schabowy. Nigdy natomiast nie mogłem przekonać się do pierogów z kapustą. Porównując kulturę stołu panującą w Ameryce Łacińskiej i w Polsce dostrzegam, że zarówno w Argentynie, jak i Chile przynajmniej jeden posiłek dziennie stanowi bardzo ważny element dnia w życiu rodzinnym – jest to czas, kiedy wszyscy domownicy są razem. W Polsce takie wspólne biesiadowanie odnosi się jednak przede wszystkim do czasu świątecznego.

Co najbardziej smakuje gościom Państwa restauracji? Jakie są potrawy wybierane najczęściej? Cristian: Wśród kanapek serwowanych w naszym lokalu faworytem jest czisbeef (z grilowaną wołowiną). Hitem są też zawsze empanady – przygotowujemy je w wersji argentyńskiej oraz chilijskiej. Nasi klienci uwielbiają też sos czimiczurii i pebre. A jakie są Państwa osobiście ulubione dania argentyńskie i chilijskie? Cristian: wołowina przyrządzana na tradycyjnym grillu, czyli parilla/asado.

Rozmawiała Magdalena Bartczak

German: Czorillana!

79


KARTKA Z WAKAC GDZIE DIABEŁ MÓWI DOBRANOC KAROLINA BODYCH

80


CJI

81


U

palne lato za nami. Za oknem tańczą kolorowe liście lekko kołysane delikatnym jesiennym wiaterkiem. Dla mnie to najlepszy czas na wspominanie wakacyjnych szaleństw. W tym roku postawiłam, poza wizytą w Warszawie, na aktywny wypoczynek na tak zwanej bliskiej północy Chile. Tam, gdzie woda w oceanie jest ciepła (choć dalej nie osiąga temperatur karaibskich), słońce intensywnie praży, a ludzi nie ma prawie wcale. Na granicy czwartego i trzeciego regionu, blisko pustyni i z dala od cywilizacji, znajduje się takie magiczne miejsce, gdzie większość sieci telefonicznych gubi zasięg, a drogi nie sposób odnaleźć w nawigacji samochodowej i tylko od czasu skunks zgubiony przebiega drogę – to jeden z eko campingów w Punta de Choros. Położony jest na wydmach, na wysokości około dwudziestu metrów nad plażą. Dodam jedynie, że cieszę się, iż wybraliśmy się tam samochodem z napędem na cztery koła... Materac na prąd i to niebo. Dojechaliśmy na miejsce w środku nocy. Na drzwiach maleńkiego domku administracji wisiał dla nas kluczyk do naszej prywatnej łazienki i wiadomość powitalna. Szybko zorientowaliśmy się, że nie ma elektryczności poza małym panelem słonecznym na daszku łazienki i żarówką operującą na zaledwie kilku woltach. Uzbrojeni po zęby (dosłownie!) w latarki rozpoczęliśmy rozładowywanie samochodu i noszenie bagażu przez pustynny piasek dobrych kilkadziesiąt metrów. Po kilku rundach bolały nas wszystkie mięśnie, a namiot wciąż spoczywał w pokrowcu. W świetle latarek rozłożyliśmy szybko namiot i uświadomiliśmy sobie, że nie mamy jak napompować materaca, bo ten nadmuchuje się sam po włożeniu wtyczki do kontaktu. Postanowiliśmy więc błagać o prąd w administracji (w międzyczasie nasi gospodarze wrócili na pole campingowe). Wtedy zabawa zaczęła się od nowa. Zabrać na głowach materac idąc w ciemnościach przez kopny piasek wydm do namiotu, to nie tylko wielkie wyzwanie i walka z wiatrem, ale i spory ubaw. Poczuliśmy się trochę jak biedny Don Quijote walczący z przeciwnościami losu. Gdy udało nam się wreszcie wepchnąć materac przez wąskie wejście do środka namiotu, stwierdziliśmy że wszystko inne może poczekać do rana. Usiedliśmy na małym, drewnianym tarasiku, zwiesiliśmy nogi i nagle, dzięki nam, jedyne co można było usłyszeć to syk otwieranych puszek z piwem. Dopiero wtedy dotarło do nas, gdzie byliśmy. To niebo... Jeden z najpiękniejszych widoków, jakich doświadczyłam w życiu.

Koniec romantyzmu. Każde miejsce tworzy w naszej pamięci charakterystyczne wspomnienia wykonywania konkretnych czynności. Po tych wakacjach na pewno nigdy nie zapomnę łowienia wielkich krabów z płycizny i odkopywania samochodu na plaży. Jeżeli ktoś myśli, że kraby to takie stwory żyjące tylko na skałach, to się grubo myli. Z moich doświadczeń amatorskiego znawcy fauny wszelakiej wynika, iż kraby głównie obecne są tam gdzie ja chciałabym zaznać spokoju - na plaży, zakopane w piasku lub po prostu w wodzie, tuż obok moich nagich stóp. Postanowiliśmy więc spróbować wyłowić kilka sztuk dziecięcym wiaderkiem. Na szczęście okazały się dla nas za szybkie i udało nam się złowić tylko jednego. Oszczędziliśmy mu życie i na kolację zjedliśmy klasyczne chilijskie choripany z ogniska (kiełbaski w bułce – dop. red,), zamiast mariscos (owoce morza – dop. red.) w wersji gourmet. Podczas naszego pobytu na tym odludziu (tylko trzy inne miejsca campingowe były zajęte), zachciało nam się również zasmakować samotności absolutnej i obejrzeć romantycznie zachód słońca na plaży jako jedyni jej (ludzcy) goście. W naszej wersji romantyzm polegał na dotarciu na samą plażę i towarzyszące jej śliskie wydmy, samochodem terenowym i zabawie w omijanie wielkich kamieni. Niestety romantyzm skończył się, kiedy musiałam pchać samochód trzymając dłonie na rozgrzanej masce, a gdy to nie przyniosło rezultatów, kopać w mokrym piasku gołymi rękami i spuszczać powietrze z opon. To się nazywa aktywny wypoczynek! Żadnego leżenia do góry brzuchem! Wieloryb wskazuje drogę. Można również odbyć piękną wycieczkę z Punta de Choros na chronioną Isla de Damas i poobcować z żyjącymi tam stworzonkami. Przy dużym szczęściu spotkać można wieloryby i delfiny na drodze na wyspę, a nie mając nawet krztyny szczęścia gwarantowane jest spotkanie z małymi pingwinami Humboldta, wilkami morskimi, ciekawymi ptaszkami, a nawet z nutrią. Na wyspie można odbyć spacer do kilku punktów widokowych. Każdy dzień tych krótkich wakacji był dniem udanym, a na koniec naszego urlopu, dostaliśmy od gospodarzy pyszne domowe empanady nadziewane machas złowionymi tego samego dnia i pysznym roztopionym serem. Zjedliśmy je podziwiając ostatni zachód słońca, siedząc na naszym małym, drewnianym tarasie. Karolina Bodych, prawnik, w Chile od 2014 r.

82


Zachód słońca w Punta de Choros 83


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.