Spring Plate Magazyn no 5

Page 50

50

Miałam, chciałam, planowałam napisać o dalekich podróżach. O Ekwadorze, Kolumbii, Indiach albo Chinach. Albo chociaż o Izraelu, gdzie byłam całkiem niedawno, tylko pięć miesięcy temu. Na tydzień, bo trudno na więcej już teraz, przy dwójce kocich dzieci. O tym innym razem. Tym razem piszę o Bieszczadach. Doświadczenie najświeższe, raptem sprzed tygodnia. Barwy, smaki i emocje wciąż żyją, gdy zamknę oczy. Bieszczady. Przedwiośnie. Dopiero teraz, tyle lat po szkolnych lekturach, jestem w stanie sobie to wyobrazić. P r z e d w i o ś n i e. Zapach gleby i stopionego śniegu. Wezbrane rzeki i ostatnie płaty bieli, oszronione trawy na połoninach. Pierwsze kwiaty w uśpionym lesie. Realność ciepła, które zaczyna dawać słońce. Budzę się i stawiam stopy na drewnianej podłodze. W drewnianym domu z panoramicznym oknem, który sami sobie wybudowali ludzie, z którymi mieszkamy, jemy, pijemy wino, oglądamy zdjęcia. Przyjaźń i gruba nić (lina?) porozumienia od pierwszego, drugiego słowa. Proste życie. Idea „simple life” jeszcze nigdy nie była tak bliska i realna. Śniadanie przy wielkim drewnianym stole, jajka z żółtkiem w kolorze szczęścia i świeży twaróg. R o z m a w i a m y. Wielu przyjezdnych pochodzi z dużych miast. Spakowali manatki, spieniężyli mieszkania i biznesy, wybrali Bieszczady. Hodują kury, kozy, zajmują się agroturystyką. Wieczorami spotykają się przy ogniskach, zimą umawiają się na biegówki. W letnie wieczory robią seanse filmowe w jednym z ogrodów. Na rzutniku, pod gołym, czarnym niebem. Też tak bym wybrała. Chcę tak wybrać. A w górach nie ma nikogo. Wszyscy czekają, żeby szturmować szlaki latem, tłumnie. Bo w kupie lepiej? My przez trzy dni jesteśmy sami. Cisza i przestrzeń tak oszałamiająca, że strach się odezwać, żeby magia nie pierzchła.

Z góry rzeczy zmieniają kształt i perspektywę, myśli się prostują, potrzeby krystalizują. W drodze z połoniny napotkamy samotnego wędrowca. Podrzucamy go samochodem do Ustrzyk, bo nic przecież nie jeździ. Bo przecież jest poza sezonem. Sklep, jeden jedyny, też już zamknięty. Nie ma nic. Rozmawiamy. Pan jeździ w Bieszczady od dziesięciu lat, kilka razy w roku. W jego słowach słychać prawdziwą miłość do tych terenów. „Znacie Krywe i Tworylne?” — pyta. Nie znamy. Może jednak w c a l e nie znam Bieszczad. Co ja znam? Każdą połoninę i każdy fragment czerwonego szlaku beskidzkiego, który dwa razy przeszłam z plecakiem i namiotem. Ale czy to wszystko, czy ja naprawdę znam te tereny? Nie znamy. I tak, bardzo chcę to wszystko odkryć. Pada zwrot „dzikie pola Bieszczadzkie” i już wiem, że musimy tam dotrzeć. Ciężka jest historia tych terenów. Partyzantka i masowe wysiedlenia, tragedia ludzi, którzy z dnia na dzień zmuszeni byli spakować się na wozy i ruszyć w obce, w nieznane. W lasach i na polach można znaleźć zapomniane cmentarze, resztki zabudowy i zdziczałe jabłonki w miejscach, gdzie kiedyś były sady, a teraz panoszy się las. Paradoksalnie w Bieszczadach to o łąki trzeba dbać, żeby nie zarosły ich lasy! Zawsze znałam tylko odwrotny problem. Tutaj to las pożera inne ekosystemy. Niczym dżungla. I przez tę bieszczadzką dżunglę idziemy na nowo odkryć Krywe i Tworylne, dwie zapomniane po wysiedleniu wsie położone w zakolach Sanu. Miejsce magiczne, którego płytkie wody upodobały sobie liczne zwierzęta. Droga prowadzi przez pola i lasy, wzdłuż wezbranego po zimie Sanu. Jest to bardzo stara, używana już tylko sporadyczne przez leśników droga do wsi. Niebo jest granatowe. I słońce, bynajmniej już nie zimowe. Docieramy do Tworylnego. Przed nami rozciąga się

|SPRING PLATE|


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.