
6 minute read
Muzyka
from 2011 01 PL
by SoftSecrets
Crab Invasion – Extend Your Life EP
Przypomnijmy, tym, czym „kraby” urzekały na domówce były: mnogość gitarowych motywów, ciekawie dopełniające się wokale, żyłka do melodii, brak zmanierowania… To, co mogło drażnić słuchaczy nieprzyzwyczajonych do klimatu przeciętnych „domówek”, to garażowe brzmienie oraz brak jakiejkolwiek produkcji. Na szczęście to się zmieniło. Na swojej prawie dwudziestopięciominutowej epce chłopcy przy zachowaniu wszystkich swoich atutów brzmią już bardzo konkretnie, profesjonalnie.
Przy pierwszym kontakcie z nowym materiałem miałem mieszane uczucia – obok rzężących, przebojowych piosenek, za jakie pokochałem ten zespół od pierwszego myspacowego odsłuchu, pojawiły się brzmienia klawiszowe, budzące wątpliwości, co do słuszności kierunku obranego przez zespół. Każde następne przesłuchanie jednak przekonywało o sporym rozwoju świadomości kompozytorsko-produkcyjnej. O „Leach” chciałoby się napisać, że zaczyna się w momencie, w którym kończyły się ich poprzednie nagrania – atakujące kontrastami, kąśliwe partie gitar, bardzo melodyjne, niemalże popowe (w dobrym tego słowa znaczeniu) wokale, zapadająca w pamięć melodia, świetne, klimatyczne gitarowe przejścia, a to wszystko zamknięte w niecałych czterech minutach. Po tak udanym otwarciu trochę zbija z tropu następny „Raindrops”, najbardziej w zestawie przesiąknięty brzmieniami klawiszowymi, z marginalnym udziałem gitar i elektroniczną perkusją, utwór podany w dosyć apatyczny, pozbawiony energii sposób. W ciekawe rejony udający się dopiero w okolicach 3 minuty. Mimo, że jest najmniej w zestawie udany daje dobre pojęcie o możliwościach, jakie Crab Invasion wykorzystało odwiedzając studio nagrań, pojawiają się tu bowiem perkusyjne „przeszkadzajki” i gitara akustyczna. Nie mamy jednak czasu na nudę, bo już po „Raindrops” wkracza opus magnum tej epoki – „I’d Hate to Seem Like I Mean What You Meant”, prawie siedmiominutowy, konstrukcyjnie przypominający „Moth Guide” z ich domówki, bliski bardziej rozwiniętych utworów Modest Mouse, doprawionych gówniarską energią The Wrens (szczególnie w refrenie). Nie ukrywam, że najbardziej odpowiada mi właśnie ten progresywny kierunek w ich twórczości. Po takim „kilerze” organizm świetnie przyjmuje dużo spokojniejszy, atakujący sprzężeniami dopiero w finale „Walk-through”. Następny, trwający półtorej minuty „Red…” sprawia wrażenie raczej studyjnego eksperymentu, z masą dziwacznych dźwięków, i chaotyczną zabawą z perkusjonaliami. Dobrze jednak wprowadza w zamykający „Extend Your Life” utwór „…Crab Invasion”, obok „I’d hate to…” najbardziej udany w zestawie, ale też najbardziej zaskakujący, z melorecytacją, efektami ponakładanymi na wokal, rozwiniętymi solówkami (co jest raczej rzadko spotykane na indie-scenie, nie tylko tej krajowej), muzycznie może momentami przywodzić na myśl eksperymentalne wycieczki Blur na wysokości „13”. Krabów od zawsze było „warto słuchać”, jednak teraz z tak udanym materiałem, dla zainteresowanych krajową sceną alternatywną – wstyd ich nie znać. Biorąc pod uwagę, że zespół istnieje niecałe dwa lata, a poziomem technicznym (rzadko spotyka się w tego rodzaju muzyce tak sprawnie grającego basistę) i kompozytorskim miażdżą co najmniej pół rodzimej sceny – jakkolwiek niefortunnie to brzmi, już teraz czekam na więcej.
Deftones zawsze wyróżniali się spośród nu-metalowej braci. Po pierwsze – mimo, że pod względem jakości zawsze byli w czołówce nurtu to trudno w ich przypadku mówić o jakiejś wielkiej popularności. Po drugie – mimo, że dwa poprzednie albumy miały trochę mniejszą siłę rażenia, nigdy nie spadały poniżej pewnego poziomu (który i tak jest daleko poza zasięgiem większości współczesnych ciężko grających kapel). Wydana po 4 latach od Saturday Night Wrist i po ciężkim dla grupy okresie (oryginalny basista Chi Cheng od 2008 roku jest w stanie śpiączki) Diamond Eyes to powrót do szczytowej formy.
Self-titled z 2003 był jakby mieszanką charakterystycznych dla Deftones patentów, Saturday Night Wrist z kolei, trochę chaotyczną próbą odświeżenia stylistyki. Oba albumy miały zapewne ukazać grupę w nowym świetle, były jakąś tam częścią artystycznego rozwoju, ale niestety brakowało im spójności klasycznych dziś albumów – uderzenia Around the Fur, czy klimatu White Pony. Krótki, jak na ten zespół okres powstawania utworów na Diamond Eyes (materiał opracowywany z Chi Chengiem grupa wyrzuciła do kosza) budził wątpliwości, czy to aby na pewno najlepszy moment na nowy materiał. Okazało się, że jak najbardziej tak. Pierwszą łatwą do wychwycenia zmianą jest przebojowości utworów. Wiem, brzmi dziwnie, bo Moreno z kolegami zazwyczaj powalali czymś innym, niepodrabialną atmosferą, obłędnym wokalem. Krok ten, nie wiem na ile świadomy, został wykonany całe szczęście bez wyraźnej zdrady ideałów – nie mamy wątpliwości kogo słuchamy. Do inspiracji kapelami z kręgów cold-wave i new romantic przyznawał się niejeden reprezentant sceny metalowej, jednak chyba dopiero Deftonesom na tej płycie udało się znaleźć dla nich dobre ujście. Śpiew Chino chyba nigdy nie był tak natchniony (można nawet przeboleć, że troszkę mniej krzyczy niż za starych czasów), a Carpenter pomiędzy cięte riffy a przestrzenne zagrywki wplata dużo naprawdę ładnych gitarowych motywów. Frank Delegado odpowiedzialny za elektroniczne zabawki ma do roboty trochę mniej, ale gra dużo konkretniej niż dawniej, zamiast ambientowego plumkania, bardzo konkretne zagrywki (vide – Rocket Skates). Dziadkowie z The Cure mogą być dumni, szczególnie z Beauty School. Oprócz kierunku liryczno-klimatycznego jest też trochę radości dla wielbicieli wczesnego, agresywnego oblicza zespołu. Wybór Rocket Skates na pierwszy singiel to wyjątkowo niekomercyjne posunięcie, nie zmienia to jednak faktu, że sam utwór pochodzi z najwyższej półki. Poza tym Royal, CMND/CTRL i Prince niewiele mu ustępują. Te utwory nadają płycie wielkiego energetycznego kopa. Diamond Eyes z pewnością nie jest płytą dziejową, teraz już takim graniem furory się nie robi, ale nie mam wątpliwości, że jest to ich najlepszy album od czasów White Pony. Po pierwszym przesłuchaniu poczułem się jakbym jeszcze siedział w gimnazjum, a zjawisko pt. Deftones było dla mnie nowością. Co ciekawe przy okazji późniejszych przesłuchań, a trochę już ich było, powalające wrażenie utrzymywało się, a to zdarza się bardzo, bardzo rzadko.
Deftones – Diamond Eyes
Massive Attack – Heligoland
Panowie z Massive Attack zawsze znani byli z żółwiego tempa pracy nad materiałem. Na Heligoland musieliśmy czekać sześć lat, tym samym pobili swoją najdłuższą, pięcioletnią przerwę pomiędzy Mezzanine, a 100th Window. Jak zawsze, długi okres oczekiwania opłacił się. Już po pierwszym przesłuchaniu albumu odczuwa się różnicę w stosunku do poprzednich dokonań zespołu. Owszem, pewne momenty, jak Girl I Love You, przypominają Mezzanine, jednak w większości utworów penetrowane są inne, cieplejsze, bardziej żywe okolice, co kontrastuje z nieprzystępnym, zimnym klimatem dwóch poprzednich albumów.
Pray for Rain rozwija się ciekawie: od piosenkowej części prowadzonej przez pianino, poprzez elektroniczną z plemiennymi rytmami, po pięknie zawodzącą końcówkę, bliską… ostatniej płyty Radiohead. Po tak wspaniałym początku Babel śpiewane przez Martinę Topley-Bird brzmi dosyć bezbarwnie. Być może broniłoby się na jej solowej płycie, ale tutaj niepotrzebnie przedłuża czas oczekiwania na następny, wyjątkowy Splitting The Atom. Jest to chyba najprostsza kompozycja w zestawie, zbudowana właściwie na dwóch syntezatorowych akordach, jednak, to w jaki sposób zwrotki Daddy’ego G (w tym utworze brzmi niczym Tom Waits!!!) puentowane są mistrzowskimi refrenami Horace Andy’ego, sprawia, że mamy tu do czynienia z niesamowitym klimatem. Horaca można usłyszeć również w następnej Girl I Love You. I to są najlepsze momenty płyty. Z utworów późniejszych należy wyróżnić Paradise Circus z wspaniałymi smykami na końcu i Saturday Come Slow. Ten ostatni Damon Albarn zaśpiewał jakby od niechcenia, z typowym dla niego nostalgicznym klimatem. Do gorszych punktów należy zaliczyć Flat of the Blade, który przez większość czasu brzmi jak zabawy z Abletonem (każdy kto spędził przy tym programie dwie minuty będzie wiedział o co chodzi). Szkoda, bo Guy Harvey (Elbow) pokazał się tam z jak najlepszej strony. Rozczarowuje też końcowy Atlas Air z kiczowatym klawiszowym motywem. Tym samym płycie brakuje zakończenia w wielkim stylu.
Niedawno rozmawiając ze znajomym błysnąłem bardzo niezgrabnym stwierdzeniem – „z grup w stylu Massive Attack jestem w stanie słuchać tylko Massive Attack”. Po Heligoland jest tak samo, nawet jeśli nie jest to rzecz na tak wysokim poziomie jak Protection czy Mezzanine, to ma wystarczająco dużo mocnych punktów, żeby nie przejść obok niej obojętnie.
