Paweł Łęczuk - Literackie wycieczki rowerowe. Subiektywny przewodnik - bezpłatny e-book

Page 1

SUBIEKTYWNY PRZEWODNIK

LITERACKIE

WYCIECZKI ROWEROWE

FREE

ENTRY

PAWEŁ ŁĘCZUK E-BOOK


WYDAWNICTWO DLACZEMU

www.dlaczemu.pl

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala Redaktor prowadzący: Marta Burzyńska

Seria wydawnicza: Tyle Słów

Redakcja i korekta językowa: Anna Nowicka-Bala Projekt okładki: Paweł Łęczuk Szablon okładki: Canva

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

WARSZAWA 2021

ISBN: 978-83-66521-53-7

Działanie realizowane w ramach Programu “Mobilni w Kulturze 2021”, finansowane ze środków m.st. Warszawa.


SUBIEKTYWNY PRZEWODNIK

LITERACKIE

WYCIECZKI ROWEROWE

PAWEŁ ŁĘCZUK E-BOOK


Wstęp

W tej książce jest niemal całe moje „warszawskie życie”. Moi przyjaciele, moje fascynacje, praca, hobby i serce do tego, co mogę w życiu robić, przynajmniej przez ostatnich kilkanaście lat. Oddaję w Wasze ręce e-book, który jest efektem moich intensywnych poszukiwań twórczego zajęcia w czasie lockdownowego marazmu, gdy kolejne projekty do realizacji przepadały w odmętach pandemicznych obostrzeń. Wszystkim osobom zaangażowanym w ten projekt (a to całkiem długa lista) serdecznie dziękuję za wsparcie, niekończące się konsultacje, i przede wszystkim cierpliwość. A Was, drodzy czytelnicy, zapraszam na dwadzieścia wycieczek rowerowych po moich ulubionych trasach, miejscach, piosenkach i książkach.

Paweł Łęczuk

1


Literackie neony Trasa: Plac Konstytucji – Stare Bielany

To propozycja wycieczki dla tych z Państwa, którzy preferują relaksacyjną jazdę po zmroku i lubią przy tym robić zdjęcia. O historii warszawskich neonów w 2010 roku powstała wspaniała publikacja zmarłego niedawno Jarosława Zielińskiego i Justyny Tarwackiej „Neony. Ulotny ornament warszawskiej nocy”. Nakład książki dawno już został wyczerpany, ale wersja elektroniczna jest wciąż dostępna bezpłatnie na stronie wydawcy, Fundacji Hereditas. Serdecznie polecam także odwiedziny Muzeum Neonów. Ta wycieczka ma na celu przybliżenie miejsc oraz neonów, które wystąpiły w literaturze, albo w jakiś sposób są powiązane z książkami kontekstowo. Wyprawę śladami literackich neonów proponuję rozpocząć od północnej części placu Konstytucji, niegdyś królestwa warszawskich neonów. W 2019 roku nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się powieść Dominiki Buczak „Plac Konstytucji”, w którym autorka tak oto przedstawia tę okolicę: (…) Mania grzała się w blasku neonów i latarni. Była siedemnasta. O tej porze plac Konstytucji wyglądał najbardziej światowo. Z tramwajów do autobusów przetaczał się tłum. Grupa na chodniku czekała na zielone dla pieszych. Grupa w samochodach – na zielone dla aut. Naprzeciwko, na dachu bliźniaczego bloku, migała już siatkarka – najpiękniejszy neon w mieście. Naszkicowana kilkoma neonowymi kreskami dziewczyna w stroju kąpielowym, która wyrzucała w górę, między śnieg, piłkę do siatkówki. Piłka migała i spadała nisko, aż do poziomu ulicy. To była reklama sklepu sportowego, który mieścił się w podcieniach bloku naprzeciwko. Najlepszy sklep sportowy w Warszawie. (…) Niestety w ostatnim czasie słynna siatkarka nie świeci, ale warto zerknąć na samą jej konstrukcję. Drugiej strony placu dotyczy dalszy fragment książki: 2


(…) Najbardziej rozświetlony był blok Jeleny – napisy kina Polonia umieszczone były i od Pięknej, i od Marszałkowskiej. Piękny krój liter składał się w reklamy sklepów, w których towary schodziły na pniu. Zasadniczą funkcją tych reklam nie był wcale wzrost sprzedaży czy dotarcie do kolejnych grup konsumentów, ale tworzenie wielkomiejskiej atmosfery. (…) Wspomniane w tekście kino Polonia to oczywiście dzisiejszy Teatr Polonia prowadzony przez Fundację Krystyny Jandy Na Rzecz Kultury. Obok teatru stosunkowo niedawno pojawił się zrekonstruowany słynny „gazeciarz”. Polecam krótki film z warsztatu Jacka Hanaka, który dokumentuje cały proces „powrotu gazeciarza”. Na filmie widać także świecącą siatkarkę i wiele innych charakterystycznych neonów. Kiedy ostatnio tamtędy prowadziłem wycieczkę, świecił jedynie napis „RUCH”. Opuszczamy plac i zachodnią stroną ulicy Marszałkowskiej kierujemy się na północ. Zaraz za skrzyżowaniem z ulicą Wilczą, na fasadzie budynku Biura Architektury i Planowania Przestrzennego Urzędu m.st. Warszawy, ujrzymy neon „Wielka Warszawa”. Konstrukcja została zrealizowana w ramach budżetu obywatelskiego w 2019 roku. Co neon ma wspólnego z literaturą? Moim zdaniem, w tym jednym neonie mieści się cała literacka Warszawa. A jedną z najważniejszych książek o Warszawie jest powieść „Zły” Leopolda Tyrmanda, w której niemal wszystkie dzielnice miasta są w jakiś sposób wspomniane. W książce jest taki fragment, który odzwierciedla także moją ideę literackich wycieczek rowerowych. To fragment sceny, w której Jonasz Drobniak wygłasza swój charakterystyczny monolog: (…) Widzicie, moi drodzy, wielkie miasto pełne jest tajemnych znaków i zawołań, ukrytych dla niewprawnego oka śladów i tropów; rozbrzmiewa w nim nieustanny zew, powołujący do czynów tak samo jak Indianin w puszczy odczytuje nieomylnie znaki na korze drzewnej, wie, co oznacza każda złamana gałązka, orientuje się dotykając mchu, rozumie odgłosy wodopoju i dąży na niewyczuwalny dla obcego w borze, zaś wyznaczający jego czyny apel wiatrów, temperatur, poszumu liści 3


i zapachu ziemi — tak samo człowiek wielkiego miasta żyje w przebogatej sferze odczuć, doznań i nakazów, utkanej z ruchu ulicznego, wielkomiejskich plotek, woni benzyny, nagłówków gazetowych, neonowych świateł, kawiarnianych rozmów i nastrojów, codziennej pracy wreszcie. Sfera ta określa jego działanie. (…) Literackie wycieczki rowerowe powstały także po to, by tropić ślady literackie w Warszawie. Są inspiracją do własnych poszukiwań z książką w dłoni, czytniku, tablecie, czy telefonie. Perspektywa zwiedzania miasta w ten sposób wydaje mi się pełniejsza. Mój przewodnik to tylko podpowiedź, gdzie i jak szukać śladów. Kierujemy się dalej Marszałkowską do skrzyżowania z Nowogrodzką, skręcamy w lewo. Następnie dojeżdżamy do Chałubińskiego i skręcamy w prawo. Mijamy Aleje Jerozolimskie i dalej jedziemy wzdłuż Jana Pawła II do Hali Mirowskiej. No właśnie – potocznie mówimy Hala Mirowska, jednak Hale Mirowskie są dwie. Ta nazywana zwyczajowo Halą Gwardii wzięła swoją nazwę od Milicyjnego Klubu Sportowego „Gwardia”, któremu budynek został przekazany w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. O tej drugiej, wschodniej Hali Mirowskiej wspomina Marek Nowakowski w książce „Moja Warszawa. Powidoki”: (…) Był taki dzień: nasi bokserzy triumfowali w mistrzostwach Europy – złoto, srebro i brąz. Bardzo utytułowani. Kukier, Stefaniuk, Kruża, Antkiewicz, Drogosz, Chychła, Pietrzykowski, Grzelak, Węgrzyniak. Przywieźli tyle kruszcu! Witaliśmy ich w Hali Mirowskiej. Zebrał się tłum i skandowaliśmy nazwiska bohaterów. Nieśli ich ludzie na rękach. Miasto kochało swoich bokserów. Była taka tradycja. Jeszcze z czasów przedwojennych, kiedy to Ran, Chmielewski, Forlański, Kolczyński, Rotholc byli ulubieńcami publiczności. Przetrwała ta miłość do mistrzów pięści. Głośno komentowano ich siłę, technikę, przewagę, słabość i kibice rozpoznawszy na ulicy swego ulubieńca składali mu wiernopoddańcze hołdy, zapraszali na wódkę. (…) Na budynku zachodnim wciąż świecą neony z napisami Hala Mirowska i Społem. 4


Kontynuując naszą wycieczkę kierujemy się w stronę al. Solidarności. Po lewej stronie znajdziemy ślady po dawnej księgarni im. Stefana Żeromskiego z charakterystycznym neonem. Co ciekawe, ostatnio zauważyłem, że neon świeci w trakcie dnia. Nocą nie jest oświetlony. Skoro jesteśmy przy tym skrzyżowaniu, warto też zwrócić uwagę na nowy neon reklamujący piekarnię, ale też nawiązujący do dzielnicy – I Love Wola. Natomiast literacko do tego skrzyżowania nawiązuje Jacek Dehnel w jednej z nowel ze zbioru „Balzakiana”, zatytułowanej przewrotnie „MIĘSO WĘDLINY UBIORY TKANINY”: (…) Mijały go kolejne nyski, wiozące towary do Hali Mirowskiej: spod plandek widać było skrzynki pomidorów i ogórków, zgrzewki piwa i wody mineralnej, worki ziemniaków i cebuli. Czasem mijał go jakiś nowy, leasingowany van z nadrukami „Osiński i Litwiniec, sprzedaż artykułów spożywczych”, „Bananex”, „A. i J. Chojnaccy hurt detal”, ale na Alei Solidarności, tak zawsze ruchliwej, panował jeszcze względny spokój, którego magię zna tylko ten, kto choć raz przechadzał się o tej porze po wyludnionej Warszawie: jazgot tramwajów, warkot silników, cały miejski harmider, przygasłe, powoli się odradzają i dobiegają z oddali jak rosnący szum morza w czasie przypływu. (…) Kiedy pytałem pisarza o to, czy mogę ten fragment prezentować uczestnikom w trakcie wycieczek, dopowiedział mi, że tytułowy szyld istniał naprawdę w jego rodzinnym Gdańsku w dzielnicy Wrzeszcz. Kierujemy się dalej na północ ścieżką rowerową wzdłuż al. Jana Pawła II. Przed skrzyżowaniem z Anielewicza po przeciwnej stronie ulicy ujrzymy neony Klubokawiarni Jaś & Małgosia. Nazwa lokalu oczywiście nawiązuje do słynnej baśni braci Grimm, a miejsce znane jest Warszawiakom od lat sześćdziesiątych, co podkreślają nowi właściciele Jasia i Małgosi na swojej stronie internetowej. (…) Kawiarnia Jaś i Małgosia przy al. Jana Pawła II (ówczesnej ulicy Marchlewskiego) pojawiła się już w 1967 r. Przez długi czas była to jedna z najbardziej znanych warszawskich kawiarni. Przez lata

5


zachowywała swój oryginalny styl. Jednym z symboli kawiarni był piękny neon. (…) Właściciele Klubokawiarni Jaś & Małgosia od lat wspierają i promują artystów różnych dziedzin. Także twórców związanych z literaturą. Kilka lat temu spotkania autorskie organizowała tutaj poetka Bożena Kaczorowska. Od niedawna raz w miesiącu w kawiarni odbywają się spotkania, które mam zaszczyt prowadzić. Wspólnie z wydawnictwem Dlaczemu, serdecznie na nie zapraszamy. Kierujemy się dalej na północ wzdłuż al. Jana Pawła II. Dojeżdżając do skrzyżowania z ulicą Dziką skręcamy w lewo, następnie przejeżdżamy Okopową i dalej jedziemy ulicą Powązkowską. Kawałek za wiaduktem kolejowym ujrzymy nowoczesne i jasne budynki osiedla Żoliborz Artystyczny. Dojeżdżając do placu Czesława Niemena naszą uwagę zwróci neon z charakterystyczną Krzysztofa Komedy. Artysta część życia spędził na Żoliborzu. Mieszkał i pracował w bloku przy ul. Wojska Polskiego. Skarbnicą anegdot o żoliborskim okresie muzyka jest książka Magdaleny Grzebałkowskiej – „Komeda. Osobiste życie jazzu”. Mijając plac Czesława Niemena jedziemy ulicą Powązkowską do skrzyżowania z Krasińskiego, następnie przejeżdżamy na drugą stronę, dalej skręcamy w Elbląską. Jedziemy nią aż do ulicy Broniewskiego gdzie przejeżdżamy na drugą stronę ulicy i ścieżką jedziemy w kierunku Bielan. Na skrzyżowaniu Broniewskiego z Jarzębskiego skręcamy w prawo. Mijamy ulicę Żeromskiego i jedziemy w kierunku Schroegera. Tutaj skręcamy w lewo i kierujemy się w stronę placu Konfederacji. Za kościołem, przy ulicy Płatniczej 59 odnajdziemy dom zmarłej kilka lat temu Kory Sipowicz. Zachodnią stronę domu zdobi przepiękny neon z cytatem z piosenki Maanamu „Anioł” „Miłość to wieczna tęsknota”. Polecam opowieść Kamila Sipowicza o tym domu, życiu na Bielanach i neonie z okazji 70. Rocznicy urodzin Kory. Wywiad ukazał się lokalnym cyklu „Zacznijmy od Bielan”.

6


Białołęka Poetów i Śpiewaków Trasa: PKP Warszawa Żerań – Kępa Tarchomińska

W tym roku mija siedemdziesiąt lat od przyłączenia znacznych terenów Białołęki do miasta stołecznego Warszawy. Dla większości mieszkańców stolicy to tylko sypialnia wielkiego miasta, jednak miłośnicy książek także tutaj znajdą wiele literackich tropów. Wiele z nich opisał Paweł Dunin-Wąsowicz w doskonałym „Praskim przewodniku literackim”. A jeśli poszerzymy kontekst książkowy o teksty piosenek, opracowania historyczne i krytycznoliterackie, okaże się, że na całej rozciągłości dzielnicy mamy wspaniałą gamę literackich odniesień. Szkoda tylko, że nie dostrzeganą – z drobnymi wyjątkami – przez lokalne instytucje kultury. Białołęka Poetów i Śpiewaków to trasa śladami wierszy i piosenek związanych z Białołęką, czy to w warstwie tekstowej, czy przez osobę poety albo autora tekstu, a niekiedy przez wykonawcę. Trasa swoją nazwę wzięła od nazw dwóch ulic znajdujących się na terenie dzielnicy. Wycieczkę najlepiej zacząć od stacji kolejowej PKP Warszawa Żerań, gdzie zatrzymują się lokalne pociągi jadące z dworców Warszawa Gdańska oraz Warszawa Wschodnia. W tej lokalizacji mapa „Warszawa w piosenkach”, zainicjowana kilka lat temu przez dziennikarza Pawła Gawlika, podpowiada nam utwór zespołu Ostatni Przystanek Postępu zatytułowany „Żerań”: (…) Droga przez Żerań Mosty brukowane świtem Przez Ciebie patrzę w słońce Mierzę się z błękitem Nie chcę tu zasnąć Nie chcę poczuć się bezpiecznie

7


Oswajam dym kominów Wznoszę się w powietrze (…) Piosenka co prawda odnosi się zapewne do terenów zlokalizowanych bliżej słynnej Elektrociepłowni Żerań, jednak jej charakterystyczne kominy widać doskonale z peronu tutejszej stacji PKP, a „mostów brukowanych świtem” w tej okolicy jest prawdziwy dostatek. Na wodach pobliskiego kanału od kilku sezonów w okresie letnim odbywają się „Literackie kajaki” – warsztaty literackie pod okiem poetki od lat mieszkanki Białołęki - Justyny Bargielskiej, organizowane przez Fundację AVE. Rok temu brałem w nich udział i serdecznie polecam. Efekty pracy twórczej z Justyną możecie poznać na stronie Fundacji. Ze stacji kierujemy się w stronę ulicy Marywilskiej i dalej jedziemy na północ. Warto zatrzymać się na chwilę za przystankiem autobusowym Osiedle Marywilska i zwrócić uwagę na ruch samochodowy – szczególnie bocznego odcinka Marywilskiej. W budynku pod numerem 54 mieszkałem pięć lat, a jego otoczenie zainspirowało mnie do napisania wiersza, który znalazł się w mojej pierwszej książce poetyckiej „Delta wsteczna”. Ja w tym tekście w sposób poetycki opisałem swoją ówczesną okolicę. Jednak podejrzewam, że większość czytelników, jeśli nie wszyscy (otrzymałem nawet za ten wiersz nagrodę finansową w Otwocku), odnosi ten tekst do więzienia. Kiedy powstawał wiersz, nawet nie przypuszczałem, że słynna ulica Ciupagi znajduje się tak blisko mojego mieszkania. białołęka fabryka leków przywiewa ziemisty zapach jednak bywa że jest to woń zgniłych kartofli przedzierająca się przez kawałek lasu i rozległe obszary torowisk to mogła być biała łąka której zapach rozchylałby okna i nie pozwalał zamknąć biel stokrotek mogłaby nawet oślepiać w porannym słońcu jak świeży śnieg 8


tymczasem łąka to skrawek trawnika ze stawkiem pomiędzy ulicą z chodnikiem a ulicą z zatoczką o której nie warto pamiętać Zanim powstało spore dziś Osiedle Marywilska i Centrum Handlowe „Marywilska 44”, wspomniany wcześniej przystanek autobusowy nosił nazwę Faelbet – od dawnej Żerańskiej Fabryki Elementów Betoniarskich „Faelbet”. Nasuwa to skojarzenia z wierszem Justyny Bargielskiej z tomu „China shipping”. Hale Faelbetu Dziewczyna o słabych płucach może chodzić po górach za pomocą piosenki, ale herbata, którą inna dziewczyna pije pisząc tę piosenkę, stygnie szybciej, niż mija jej czas stygnienia. Co to są te procedury specjalne, czy to znaczy, że jesteśmy dzikimi kaczkami lecącymi nad wielkim kanionem coraz bardziej ażurowym kluczem? Albo peep show: jak to możliwe, że w tej budce mieszczą się druga i kolejne utraty wszystkiego? Czy wyjaśnieniem mogą być światy równoległe albo sprytna gra luster? I dokąd one idą po pracy? Nie wiesz tego, nie wiesz nawet, czy gdy obrysujesz mój cień na ścianie, zatrzymasz mnie na dłużej, czy może dom runie a cień odejdzie w swoją stronę. Kierujemy się dalej ulicą Marywilską w kierunku północnym aż do stacji PKP Warszawa Płudy. Na tym odcinku bardzo często można spotkać poetę Marcina Królikowskiego, który mieszka w okolicy. Marcin rowerem (lub samochodem) eksploruje bliższe i dalsze rejony, by potem opisać i pokazać je w facebookowym cyklu „Przelotem po Mazowszu”. Na kilka takich wycieczek wybraliśmy się wspólnie. A oto tekst poety napisany w tej okolicy. 9


Koniec sezonu Mai Dzisiaj znów mój dyżur w dzielnicy, drętwieją ci stopy, stoję w nogach łóżka, myślisz przez sen: pies się mości. To korowód rodziny leciutkiej jak oddech czeka na swoją kolej, żeby móc cię toczyć. Przyzwyczaja do bezsennych nocy, do wyjścia z poezji, do pisania prozy. Znowu tu przyszedłem córko i będziesz mnie czytać, przez sen, przez szuflady, przez zamknięte książki, chociaż znasz na pamięć kolor każdej bajki, każdej samogłoski. Będziesz szukać, będziesz wodzić palcem po lutrach, pęknięciach na ścianie, aż po deski w podłodze, po najcieńsze drzazgi, dopóki nie znajdziesz pustych flaszek, w nich listów, długich lękopisów, które słałem z Afryki rzucając na fale. I tak to się kończy: Odnaleziono wreszcie! Ale co? Wieczność! Nasze twórcze geny przenoszone w kropli. P.S. Rodzinne zdjęcia nie blakną. Ubywa z nich osób. Po drodze mijamy ulicę Śpiewaków – taką nazwę nosi również przystanek autobusowy. Przy stacji Warszawa Płudy musimy wiaduktem przedostać się na przeciwną stronę torów kolejowych i zjechać ulicą Klasyków w dół do ulicy Modlińskiej. Od Bartka Włodkowskiego dowiedziałem się, że o stacji Warszawa Płudy powstała piosenka. To przedwojenna pieśń ułożona przez miejscowych. Bartek Włodkowski spisał jej słowa od wykonującej utwór pani Teresy Michalak, i pozwolił opublikować. Niedaleko od Warszawy, Z dala więc od miejskiej wrzawy, Jest budynek, stacja bufet też jest. Kasjerka bufetowy, dwa szlabany, dwa perony, Jest Kokoszko, ciotka fryzjer, o tym wiesz. Gdy na Gdańskim wsiąść ci dadzą, To cię szyny zaprowadzą, 10


Poprzez mosty, mostki, piaski, górki tam. Gdy wyjedziesz już na pole, I gdy miniesz Annopole, To zobaczysz wkrótce tam: Ref. Stacja Płudy – to miejsce gdzie są cudy. Tam spokojnie nawet wtedy gdy wiatr wieje, Słońce świeci nawet wtedy gdy deszcz leje. Stacja Płudy to miejsce ułudy. Tam każdy śmieje, cieszy się, Niech mówi kto co chce. Słońce wyszło spoza chmurki, Matki budzą swoje córki, Wstawaj siostro, wstawaj bracie, wstawaj mąż. W każdym domku wre już praca, Każdy graty swe wywraca, Wstawaj spodnie, buty, sznurowadła wiąż. I po chwili na peronie, Rojno jest jak na ogonie ogromnego psa, co pcheł tysiące ma. Białołęka, Płudy, Piaski, Dąbrówka, Wiśniewo, Laski, To kolonie, które każdy dobrze zna. Ref. Stacja Płudy to miejsce gdzie są cudy Jadąc ulicą Klasyków do Modlińskiej, z prawej strony mijamy Parafię Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, przy której prężnie działa Chór Ave, prowadzony przez charyzmatycznego organistę i dyrygenta Bartłomieja Włodkowskiego. Chór wykonuje zazwyczaj utwory religijne, jednak zdarza się, że śpiewacy sięgają po utwory poetyckie – jak na przykład „Pani Twardowska” Adama Mickiewicza (prawykonanie odbyło się w trakcie tegorocznej Nocy Muzeów), czy Aldony Kraus – poetki i wieloletniej przyjaciółki ks. Jana Twardowskiego. Dojeżdżając do Modlińskiej, skręcamy w prawo. Na wysokości salonu samochodowego, po przeciwnej stronie ulicy, warto zwrócić uwagę 11


na stary zaniedbaną kamienicę secesyjną (Modlińska 257) – dawny ośrodek dla upadłych dziewcząt. Proszę sobie wyobrazić, że właśnie tutaj w roku 1942 słynny reformator teatru Leon Schiller wystawił swoją sztukę zatytułowaną „Pastorałka”. Wydarzenie było na tyle głośne, że do ówczesnego Henrykowa zjeżdżały warszawskie elity. W serwisie culture.pl wspomina o tym Marcelina Obarska. (…) We wspomnieniach Łapickiego przeczytać można opis podróży koleją na henrykowskie przedstawienie. Warszawskie elity tłumnie odwiedzały to nieoczywiste miejsce teatralne. W styczniu 1943 roku w jednym wagonie jechali wraz z Łapickim i Miłoszem także Andrzej Panufnik, Witold Lutosławski, Jerzy Andrzejewski czy Edmund Wierciński. Po pokazie późniejszy noblista stwierdzi, że "Pastorałka" stała się dla niego wyznacznikiem teatralnej jakości; to do niej przyrównywał będzie wszystkie kolejne obejrzane spektakle. Miłosz uważał zresztą, że dzieło Schillera to pomnik języka polskiego nie mniejszej rangi niż "Pan Tadeusz". W dzienniku wydanym jako "Rok myśliwego" zanotuje: wprowadzono nas chyba do kaplicy, w której stały rzędy niskich ławek [...]. Uczestniczyłem w misterium, równocześnie odsłaniającym esencję teatru. [...] widziałem tę "Pastorałkę" i utrzymywałem odtąd, że wiem, czym jest prawdziwy teatr, i przykładałem jej miarę do późniejszych moich teatralnych wieczorów, zwykle z negatywnym wynikiem. (…) Do tragicznej biografii najsłynniejszej opiekunki upadłych kobiet przy Modlińskiej 257, siostry Benigny (a właściwie przedwojennej aktorki Stanisławy Umińskiej) nawiązuje cykl poetyckich etiud zatytułowanych „Minidramy”, zrealizowany przez trójkę zdolnych współczesnych artystów: Annę Miłek – aktorkę i poetkę oraz poetę Przemka Janiszka i graficzkę Isię. Z Modlińskiej skręcamy w lewo w ulicę Mehoffera. Mijamy rondo oraz cmentarz i dojeżdżamy do skrzyżowania z ulicą Książkową. Tutaj znajduje się kamienna kapliczka. Jej historię znakomicie opowiada historyk Bartłomiej Włodkowski w książce "Kapliczki, figury i krzyże

12


przydrożne Białołęki". do napisania wiersza.

Opowieść

Bartka

zainspirowała

mnie

borkowscy z nowodworów ostatnio śledzę różne historie składam w opowieści jak pojedyncze puzzle – stąd liczba mnoga w pierwszym wersie oto michał i agnieszka borkowscy jak podają źródła cudem uniknęli śmierci – to ich kamienny krzyż jest rok 1906 nikogo nie dziwi pozycja michała przed żoną być może długi czas dryfowali razem na jednej tratwie w czasie powodzi i to on jako pierwszy wyszedł na suchy ląd? dziś pewnie powstałyby relacje transmisje z przebiegu akcji ratunkowej powodzian może nawet prezydent i premier zjawili by się na miejscu pozując do fotek na instastory tiktoki tweety użytkownicy facebooka (zamiast z morsowania) heheszkowaliby z tego że każdy ma jakiś krzyż Następnie ulicą Książkową dojeżdżamy do Światowida, przejeżdżamy na drugą stronę i skręcamy w prawo. Ścieżką rowerową dojeżdżamy do skrzyżowania z ulicą Hanki Ordonówny. Po drodze mijamy kilka bloków należących do osiedla Buczynek. I tutaj ciekawostka – choć wszystkie budynki położone są wzdłuż Światowida, to ich oficjalne adresy posiadają numerację ulicy Książkowej. Mieszkanie, w którym mieszkam obecnie, ma adres Książkowa 9C, a moje okna wychodzą na ulicę Światowida. Wcześniej przez wiele lat mieszkała tutaj poetka, wokalistka i songwriterka Joanna Vorbrodt. W tym właśnie mieszkaniu razem z mężem Romualdem, nagrywała swoje dwie pierwsze płyty. Tutaj powstawały teksty piosenek, wiersze i stąd nadawano tzw. koncerty domowe jeszcze zanim ogłoszono pandemię. Do tego mieszkania zadzwonił w 2011 roku legendarny dziennikarz Piotr Kaczkowski i zaproponował Joannie debiut fonograficzny na kompilacji Minimax pl 6. Później na antenie ówczesnej Trójki dziennikarz regularnie powtarzał, że otrzymał nagranie z domowego studia 13


na warszawskim Targówku (zamiast Tarchominie – tak w uproszczeniu do dziś określa się lokalizację osiedli w tej części Białołęki) – ku uciesze fanów artystki. Na kompilacji w opracowaniu Piotra Kaczkowskiego znalazła się wtedy piosenka „Obudź się. Warszawa”. Jej słowa nawiązują do niedogodności komunikacyjnych na Białołęce z początku lat dwutysięcznych. Nie było jeszcze mostu Północnego, nie dojeżdżały tutaj tramwaje, a do najbliższej stacji metra (najpierw przy Dworcu Gdańskim, później przy pl. Wilsona) dowoziły mieszkańców zatłoczone Ikarusy. Do bramek metra co rano wlewała się rzeka biegnących ludzi. Obudź się. Warszawa patrz na słońce obudź się otwórz oczy dokąd znowu biegniesz? dokąd się tak śpieszysz? tylko nie mów, że do metra tam matka pożegnała swoje dziecko dała mu kanapki i przytuliła tak mocno Ta piosenka została później wykorzystana jako ścieżka dźwiękowa filmowej adaptacji jednego z opowiadań pisarza Jarosława Grzędowicza – „Wypychacz zwierząt”. W „naszym” literackim mieszkaniu przy Książkowej (i na balkonie), Romuald Vorbrodt rejestrował także różne odgłosy potrzebne mu do udźwiękowienia filmu „Berlin. Symfonia wielkiego miasta”, gdzie wokalnie udziela się również Joanna. Kiedy wprowadziłem się tutaj w listopadzie 2020 roku, moją uwagę zwróciła tajemnicza 14


kotwica umiejscowiona za ciągiem budynków przy ulicy Hanki Ordonówny. Okazało się, że to Pomnik Ligi Morskiej i Rzecznej, a wspomniana kotwica pochodzi z niszczyciela rakietowego ORP „Warszawa”. Zainspirowany tą historią, a także widokiem z balkonu, historią egzekucji Żydów w pobliskim Piekiełku, historią Kolei Jabłonowskiej i sytuacją społeczną w kraju, napisałem autobiograficzny wiersz. Nowodwory. Zaduszki 2020 Kotwica z niszczyciela rakietowego ORP "Warszawa" postawiona tutaj przez Ligę Morską i Rzeczną rodzi miejskie legendy na lokalnych forach i w opiniach Google. Niektórzy lokalsi lubią pofantazjować na temat historii. Nie tylko własnej. Tymczasem patrzę na przejeżdżające wagony pod oknem. Myślę o dawnej Kolei Jabłonowskiej. Na Grochowie robiła za tramwaj. Wąskie tory. Wąskie wagony. Dużo ludzi. Dużo dymu. Prawdziwe klimatyczne piekło wiozące – jednych do pracy w Warszawie – innych do miejsc rekreacji i lecznic schowanych w otwockich lasach. Dziś są tam tylko domy opieki. A gdzieniegdzie domki po dawnych stacjach. Paradoks historii z Piekiełkiem w tle. A właściwie piekłem Zagłady. Trochę dalej ulica Poetów. Jak by to poeci mieli faktycznie odpowiadać za całe zło tego świata. Ładnie tam. No jak to poza Warszawą – ironizuje przyjaciółka poetka w komentarzu pod moim zdjęciem z widokiem z balkonu. Uśmiecham się tylko i śledzę kolejne transmisje w necie. Na ulicach piekło. Historia lubi się chyba powtarzać. Myślę. Nucę pod nosem: Obława! Obława! Na młode wilki obława! W nocy wychodzę na balkon. Próbuję zliczyć gwiazdy. Dostrzegam tylko osiem. Zanim ruszymy dalej na północ, w kierunku pl. Światowida, przytoczę jedną anegdotę. Do 2016 roku skrzyżowanie ulicy Hanki Ordonówny ze Światowida było rondem. Często wspólnie wysiadali tutaj z autobusu Joanna Vorbrodt i nieżyjący już krytyk literacki Zbigniew Irzyk. Zwykle 15


w dobrych humorach po długich rozmowach w Domu Literatury. Irzyk żartował wówczas, że oto przed nimi „rondo Joasi Ordonówny”. I odchodził w kierunku ulicy Poetów, jak wspomina dzisiaj wokalistka. Aby do ulicy Poetów dojechać, z pl. Światowida skręcamy w prawo (pod górkę). Chwilę później ujrzymy kilka drewnianych domów po dwóch stronach wąskiej uliczki. Dziś ta ulica podzielona jest na dwa odcinki w związku z przedłużeniem trasy Światowida. Drugi odcinek Poetów (bardziej urokliwy) położony jest od strony Modlińskiej. Tam też znajduje się przystanek autobusowy, do którego nawiązuje mój wiersz. przystanek: poetów dziesięć lat temu po nocy bez snu szliśmy tamtędy we dwóch – robert rutkowski i ja dochodziła dziewiąta oślepiało nas słońce every day is like sunday – śpiewaliśmy trzeźwo mijając kolejne zatoczki ulicy modlińskiej by w końcu na przystanku p o e t ó w zaczekać na autobus w kierunku centrum dziś o szesnastej było tam szaro świeciły latarnie z boku hałasowała piła tarczowa poza tym kilka młodych osób jakiś człowiek z psem kocie łby pod stopami morrissey w uszach To tekst towarzyski, który nawiązuje do spotkania autorskiego, które poprowadziłem z poetą Robertem Rutkowskim w 2011 roku. Nocowaliśmy wtedy (a przynajmniej próbowaliśmy) z grupą przyjaciół w mieszkaniu Piotra Kołodzieja przy ulicy Aluzyjnej. Po nieprzespanej nocy pomagałem Robertowi dostać się do Dworca Centralnego. Wtedy przypadkiem trafiliśmy na wspomniany w wierszu przystanek. Aby dokończyć naszą wycieczkę, wracamy do pl. Światowida i kierujemy się w stronę Wisły ulicą Dzierzgońską, a potem Sprawną. Na końcu Sprawnej, przy Kępie Tarchomińskiej, znajduje się sezonowy 16


bar z kameralną sceną – Chata Trapera. W sezonie letnim niemal każdego dnia słuchać tu dźwięki gitary, a oprócz znanych i lubianych hitów wykonawcy sięgają także po repertuar tzw. poezji śpiewanej. Stałym gościem koncertowym Chaty Trapera jest wokalista, autor tekstów i perkusista Sidney Polak, a jego przebój „Otwieram wino” ze słynną frazą „rymów wielka rzeka jak Wisła, płynie dzisiaj na Tarchominie”, w trakcie koncertów śpiewają tutaj wszyscy. Miałem okazję przekonać się o tym na własne oczy i uszy w tym roku. Bo choć artysta najbardziej kojarzony jest z warszawską Chomiczówką (w pierwszych miesiącach mojego mieszkania w Warszawie regularnie myliłem Chomiczówkę z Choszczówką), jego drugą „małą ojczyzną” od wielu lat jest Białołęka. Jeszcze parę lat temu Polak mieszkał na osiedlu przy ulicy Nowodworskiej, a jego studio nagraniowe (tzw. Tarchostudio) mieści się przy ulicy Konwaliowej. W tym studio powstało także kilka albumów zespołu T.Love, o czym wspomina Muniek Staszczyk w swojej autobiografii. Na koniec mam jeszcze kilka ciekawostek związanych z Białołęką Poetów i Śpiewaków. Przy ulicy Płytowej 14 znajduje się mural przedstawiający Czesława Niemena. Artysta nie był co prawda związany z Białołęką, jednak – jak twierdzi Paweł Althamer, lokalizacja dzieła właśnie tutaj nie jest przypadkowa: to tam, nad Kanałem Żerańskim mieściły się wielkie zakłady produkujące wielkie płyty dla warszawskich osiedli. To tam realizował się obraz dzisiejszego miasta – Warszawski sen. […] Odniosłem się do twórczości Czesława Niemena – pierwszego polskiego artysty, który otrzymał złotą płytę. Miało to miejsce 43 lata temu. Przy ulicy Głębockiej siedzibę ma Fundacja Duży Format, której prezesem jest poeta Rafał T. Czachorowski. Fundacja od wielu lat wydaje książki poetyckie, organizuje spotkania, festiwal poetycki i prowadzi serwis Poeci Polscy. W specyficzny sposób z Białołęką związany jest wokalista i autor tekstów Kazik Staszewski. Na ostatniej płycie zespołu Kult pojawiły się aż dwie piosenki nawiązujące do jego działki leśnej na terenie 17


dzielnicy, której od wielu lat nie może przekształcić na działkę budowlaną. Do utworu „Plan zagospodarowania przestrzennego dla Białołęki” powstał nawet teledysk, w którym widzimy jak artysta klęczy i modli się przed siedzibą urzędu dzielnicy. Na terenie Białołęki wiele lat mieszkał poeta i tłumacz Tomasz Ososiński, a do dziś mieszka tutaj literaturoznawczyni związana ze Stowarzyszeniem Pisarzy Polskich, Żaneta Nalewajk, która redagowała między innymi nowe wydanie wierszy zapomnianego poety Jerzego Zagórskiego. Przy ulicy Ćmielowskiej mieszka poeta, pisarz i filozof, Tymoteusz Onyszkiewicz, z którym prowadziłem ostatnio spotkanie autorskie. Z kolei na Choszczówce mieszka aktor Artur Barciś, któremu zdarza się pisywać rymowane wierszyki dla dzieci.

18


Warszawskie ścieżki kabaretu Hrabi Trasa: Falenica – Targówek

Wszyscy czworo spotkali się dawno temu w zielonogórskim klubie Gęba, który w krótkim czasie stał się centrum Zielonogórskiego Zagłębia Kabaretowego. Dziś, połowa zespołu – Joanna Kołaczkowska i Tomasz Majer – mieszka w Warszawie, a Dariusz Kamys i Łukasz Pietsch, w okolicach Zielonej Góry. Do ułożenia wycieczki warszawskimi ścieżkami kabaretu Hrabi zainspirowała mnie książka „Hrabi. Duszkiem tak!”, którą w 2019 roku napisałem wraz z artystami i Jakubem Jabłonką. Zacznijmy od Falenicy, do której bardzo łatwo można dojechać pociągiem. W dodatku niemal prosto z peronu wchodzi się do Kinokawiarni Stacja Falenica. Magicznego i przyjaznego miejsca, także dla kabaretu Hrabi. To tutaj w ostatnim czasie odbywają się ich „Hrabiejskie takty”, czyli szalone programy z piosenkami oraz kabaretowe „poligony” i „przymiarki”. Jak te tajemnicze hasła definiują artyści? (…) Kamol: „Przymiarki” obok „poligonów” są ważnym elementem powstawania każdego programu. Informujemy naszych widzów, że zobaczą pierwsze pokazy danego materiału, a niektóre skecze najprawdopodobniej pierwszy i ostatni raz – a zatem w pewnym sensie posiądą wiedzę tajemną. Aśka: „Przymiarki” są czymś w rodzaju przedpremiery, często jeszcze bez strojów. Materiał bywa niedopracowany. Głównym celem jest odsiew słabych numerów. Kamol: Programowo obniżamy oczekiwania widza – „przymiarki” zapowiadamy frazą: „Pozbądźcie się wszelkiej nadziei, to się ubawicie”. I to pomaga, ludzie radośnie wchodzą w tę konwencję. Lopez: Główna różnica pomiędzy „poligonem” a „przymiarkami” polega na tym, że na „poligonie” oprócz nas jest wielu innych 19


zaprzyjaźnionych wykonawców. W „przymiarkach” gramy już tylko my. (…) Właśnie w Falenicy mieszka warszawska reprezentacja Hrabi. Ich najbliższą okolicę możemy obejrzeć w teledysku do piosenki „W otchłani być bez pani” zespołu Sklep z ptasimi piórami, z gościnnym udziałem Joanny Kołaczkowskiej. Zdjęcia do obrazu nakręcił Tomek Majer, natomiast Aśka zmontowała klip. Tutaj także pojawia się Kinokawiarnia Stacja Falenica, podobnie jak w teledysku do piosenki Edyty Bartosiewicz „Cyrk”, z udziałem wszystkich aktorów z Hrabi. W kinokawiarni prowadziłem spotkanie z Aśką i Bajerem z okazji premiery naszej książki. Spotkanie o tyle ważne, że na widowni pojawiła się przeurocza mama Joanny Kołaczkowskiej. Natomiast wnętrza mieszkań artystów – szczególnie kuchnię Bajera i gabinet Aśki, można obejrzeć na stronie HrabiTV. Z domu Aśki, w trakcie kolejnych lockdownów, nadawano tak zwane „lajwy” transmitowane na kanale YouTube kabaretu. Do Aśki przyjeżdża też Szymon Majewski, by nagrywać z nią kolejne odcinki podcastu „Mówi się”. Ze Stacji Falenica kierujemy się w stronę Wisły ulicą Bysławską, aż do Wału Miedzeszyńskiego. Warto na moment zboczyć do ulicy Obszarowej 1 i zwrócić uwagę na budynek dawnej stacji kolei wąskotorowej. Na Wale skręcamy w prawo i jedziemy aż do Mostu Południowego, którym przejeżdżamy Wisłę. Następnie skręcamy w prawo i Wałem Zawadowskim kierujemy się w stronę Mostu Siekierkowskiego. I tutaj ciekawostka. Na imprezie z okazji otwarcia mostu wystąpił Dariusz Kamys w duecie z Grzegorzem Halamą – jako kabaret HiFi. Oto jak Kamol wspomina ten czas: (…) Poszliśmy zdecydowanie w stronę estrady. Nie ukrywam, że sam też byłem ciekaw nowego lądu – z widzem, którego nie znałem wcześniej. Graliśmy więc na różnych imprezach masowych, nawet na otwarciu mostu Siekierkowskiego w Warszawie, gdzie przechodziły tłumy przypadkowych gapiów. Brakowało tylko inżyniera Karwowskiego. Poza tym było naprawdę wszystko. (…) 20


Mijamy estakady mostu, skręcamy w lewo i jedziemy prostu, trzymając się prawej strony estakad. Dojeżdżamy do Sanktuarium Matki Bożej Nauczycielki Młodzieży. Z tym miejscem, i w ogóle z Siekierkami, wiąże się wspomnienie Tomasza Majera: (…) To bardzo specyficzny rejon – potężny, rozległy teren działek i domków jednorodzinnych zlokalizowanych przy jednej z największych elektrociepłowni w Europie. Coś jakby Australia Warszawy. W zrozumieniu klimatu dzielnicy bardzo mi pomógł ksiądz Józef Joniec z pobliskiego sanktuarium, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Był mądry, doświadczony, miał dar zjednywania sobie ludzi oraz ogromną wiedzę na temat Siekierek i ich mieszkańców. Przegadaliśmy wspólnie mnóstwo godzin. (…) Skręcamy w ulicę Gościniec, a następnie ulicą Siekierkowską dojeżdżamy do Bartyckiej. Przed skrzyżowaniem, przy Siekierkowskiej 28, znajduje się Dom Kultury „Dorożkarnia”, w którym Bajer pracował zanim stał się „małpoludem” z kabaretu Hrabi: (…) Tak, miałem ciepłą posadkę, rodzina mi się powiększała, zainwestowałem kilka tysięcy, które pożyczyłem od teścia, w studia podyplomowe i dzięki temu awansowałem na kierownika instruktorów. Nagle pojawił się pomysł współpracy z kabaretem, który występował trzy razy w miesiącu, i to przy dobrych wiatrach. To nie była łatwa decyzja, ale przyznaję szczerze, ogromnie kusząca. Wystąpić z Aśką i Kamolem na jednej scenie… to było spełnienie marzeń. Zaledwie kilka lat wcześniej chodziliśmy z kumplami za kulisy w zielonogórskim klubie Gęba, żeby zobaczyć, co oni tam zażywają, że są tacy fajni! Wkrótce musiałem połączyć pracę w Dorożkarni z próbami i występami Hrabi. (…) Majer i Kołaczkowska przez kilka lat mieszkali blisko siebie na ulicy Bluszczańskiej, więc także w Dorożkarni odbywały się kabaretowe „poligony” i „przymiarki”, a nawet premiery niektórych programów, jak na przykład „Hrabi Dracula”. Kontynuując naszą wycieczkę, ulicą Bartycką jedziemy do Czerniakowskiej. Skręcamy w prawo i dojeżdżamy do Szwoleżerów. 21


Tutaj przejeżdżamy na drugą stronę Czerniakowskiej i skręcamy w Myśliwiecką. Pod adresem Myśliwiecka 3/5/7 mieści się radiowa Trójka – jeszcze niedawno miejsce, do którego chętnie artystów z Hrabi zapraszał Artur Andrus – zarówno na koncerty, jak też rozmowy. Dla Trójki swoje felietony oraz „Urywki z kalendarza”, przez wiele lat nagrywała Joanna Kołaczkowska. Od roku artystka nagrywa autorski cykl satyryczny dla radia Nowy Świat – „Porucznik Jagoda Hyc”. Aśka pojawia się również w tej stacji jako prowadząca „Koncert życzeń”. Po przeciwnej stronie Myśliwieckiej znajduje się stadion Legii oraz korty tenisowe. Tenis to domena Łukasza Pietscha i Darka Kamysa. Lopez od wielu lat triumfuje w tenisowych turniejach artystów na terenie całego kraju, zaś Kamol próbuje go dogonić. A wszystko zaczęło się od turnieju na kortach Legii wiele lat temu. Polecam przeczytać wywiad z Lopezem, w którym opowiada o swojej przygodzie z tenisem. W pobliżu Myśliwieckiej znajduje się słynny Torwar, gdzie w grudniu 2019 roku Joanna Kołaczkowska wystąpiła z metalowym zespołem Nocny Kochanek. Następnie Myśliwiecką i Górnośląską dojeżdżamy do Wiejskiej. Na jej początku, pod adresem Wiejska 2, mieści się uliczna galeria sztuki – Galeria Przechodnia. Tutaj wielokrotnie pojawiały się niektóre obrazy Darka Kamysa. Galeria Przechodnia to też nazwa fundacji. Prowadzi ją Tomasza Podsiadło, prężny organizator wielu wystaw Kamola na terenie Warszawy. Prace artysty można obejrzeć na jego specjalnym profilu na Facebooku. A tak o swoim malowaniu Kamys opowiada w książce: (…) Przez pierwsze lata malowałem głównie na papierze, czasami na desce albo kartonie. W ostatnim czasie odważyłem się kupić płótna i zacząłem eksperymentować z tą materią. Namówiła mnie na to znajoma malarka, która przypadkiem trafiła na moje prace w internecie. Jak prawdziwa nauczycielka organizowała mi nawet regularne kursy malarstwa przez Messengera. Wysyłałem jej swoje prace, ona komentowała, doradzała i podpowiadała kolejne kroki. To było dla mnie 22


ważne, bo brakowało mi szczerych opinii fachowców. Wcześniej działałem intuicyjnie, teraz uczę się myśleć jak malarz. (…) Kontynuując wycieczkę, Wiejską i Frascati kierujemy się w stronę ulicy Konopnickiej. Teatr Buffo mieszczący się przy Konopnickiej 6, przed pandemią był miejscem, w którym spektakle Hrabi, przy sali aż po brzegi wypełnionej publicznością, odbywały się niemal w każdym miesiącu. To tutaj po raz pierwszy zobaczyliśmy ich z Jakubem Jabłonką na żywo, a chwilę później w przylegającej do teatru restauracji, spotkaliśmy się – także po raz pierwszy – przy wspólnym stole. Z lekką nieśmiałością zamówiliśmy po herbacie i tak siedzieliśmy rozmawiając i patrząc jak Lopez zajada swoje ulubione pierogi. Pasażem Leopolda Tyrmanda ruszamy do placu Trzech Krzyży, skręcamy w prawo i Nowym Światem dojeżdżamy do Chmielnej, a następnie Jasną, do Złotej. W Teatrze Palladium przy Złotej 9 realizowane były ostatnie sezony serialu improwizowanego „Spadkobiercy” w reżyserii Dariusza Kamysa (wcześniejsze serial kręcono w niedalekim budynku obecnego Teatru Kwadrat). Oddajmy głos „dajrektorowi” (jak by to powiedziała Krystyna Czubówna): (…) Na potrzeby telewizji powstała charakterystyczna scenografia z kanapą i barkiem pełnym niespodzianek, zazwyczaj alkoholowych. Aktorzy byli ucharakteryzowani, a ich stroje w pełni oddawały klimat wielkiego świata z przymrużeniem oka. Ze względu na prawa autorskie nie mogłem już korzystać z gotowej muzyki. Poprosiłem więc Lopeza, żeby skomponował durnowate dżingle i tła muzyczne, którymi mógłbym podrasować napięcie niektórych scen. Siedziałem za laptopem na proscenium i czuwałem nad przebiegiem serialu jak dyrygent nad orkiestrą. (…) Dalej jedziemy Jasną w kierunku Świętokrzyskiej i skręcamy w prawo, kierując się w stronę Wisły. Tutaj w okolicy Centrum Nauki Kopernik, stacji metra i Mostu Świętokrzyskiego, nagrano niektóre sceny z teledysku do piosenki „Ty tu, ja tam tango”, z udziałem Joanny Kołaczkowskiej i Artura Andrusa. To po prostu trzeba zobaczyć! 23


Następnie przejeżdżamy na drugą stronę rzeki. Za mostem skręcamy w lewo i Wybrzeżem Szczecińskim, a potem Helskim kierujemy się do Ronda Starzyńskiego. Później ulicą Starzyńskiego i św. Wincentego dojeżdżamy do Kołowej. Pod numerem 20 znajduje się Teatr Rampa, w którym zaczęła się warszawska droga Joanny Kołaczkowskiej i Dariusza Kamysa, wówczas artystów kabaretu Potem. A wszystko za sprawą genialnego Stanisława Tyma. Tak w książce wspomina ten czas Aśka: (…) Kiedy oświadczył, że „Bajki dla potłuczonych” to on widziałby w Warszawie na deskach Teatru Rampa i w zasadzie to już ma termin na premierę, Sikora zaczął nerwowo przełykać ślinę, a mnie spociły się ręce. Zaproponował, żebyśmy z tym spektaklem dołączyli do jego programu i wspólnie występowali raz na tydzień w Teatrze Rampa. To był dla nas szok! Absolutne wyróżnienie. Po pierwsze – razem ze Stanisławem Tymem, a po drugie – w Warszawie, w teatrze, co prawda na małej scenie, ale jednak w teatrze w Warszawie. Dla nas, amatorów z Zielonej Góry, to było naprawdę, naprawdę coś! Stolica była bardzo odległa od Zielonej Góry. Podróż zajmowała cały dzień! Bez solidnej porcji kanapek nie było sensu startować. Była dla nas też odległa mentalnie. Wtedy graliśmy zazwyczaj po domach kultury i klubach studenckich. Teatry były dla nas niedostępne, a tu taki ambaras! Podczas premiery byliśmy tak spięci, że po spektaklu nie kontaktowaliśmy, zupełnie jak pacjent po operacji ze znieczuleniem, które odpuszcza dopiero po dwóch godzinach. Jak naćpani przyjęliśmy wszystkie gratulacje. Uspokoiły nas i utwierdziły w przekonaniu, że sobie poradziliśmy. Schody zaczęły się podczas kolejnych występów. (…)

24


Śladami piosenki „Warszawa” Trasa: Grochów – Żoliborz

Trasę tej wycieczki wytyczył sam Muniek Staszczyk, pisząc w Londynie słowa do największego przeboju grupy T.Love. Piosenka „Warszawa” zaczyna się od Grochowa i jest mocno powiązana z biografią artysty. Słynna fraza „Grochów się budzi z przepicia” nawiązuje do czasów studenckich Staszczyka. Przez pięć lat jego domem był wtedy słynny akademik przy ulicy Kickiego. Tak wspomina pierwsze dni na Grochowie w autobiograficznej książce-rozmowie z Rafałem Księżykiem zatytułowanej „King!”: (…) Mój pierwszy skład w pokoju na Kicu był pamiętny. Ciekawa sytuacja socjologiczna. Październik 1982, przydzielają do czteroosobowego pokoju kompletnie obcych ludzi. Co to za konglomerat! Ja, początkujący alternatywny postpunkowiec z Częstochowy. Barber, chłopak niepełnosprawny, absolwent dobrego liceum w Płocku, totalny fan Solidarności i działacz opozycyjny, który przez chwilę był internowany. To on poznał mnie z Nowakowskim. Trzeci kolega, Generał, taką ksywę ode mnie dostał, bo pochodził z rodziny zawodowego żołnierza, i wychował się w miasteczku garnizonowym. Generał był dużo od nas starszy, po służbie wojskowej poszedł na nauki polityczne. Fan Jaruzelskiego, który chciał zaprowadzić w pokoju koszarowe porządki. I wreszcie Kierownik, żywcem wyjęty z filmu „Konopielka”(…) Muniek Staszczyk do dziś darzy Grochów wielkim sentymentem i niekiedy te rejony odwiedza, czego namacalnym dowodem jest wpis na ścianie Klubokawiarni Grochownia, mieszczącej się przy budynkach akademika. Kiedy jako nastolatek po raz pierwszy usłyszałem „Warszawę”, nie przypuszczałem, że po latach z okien mojego mieszkania dane mi będzie każdego dnia patrzeć na „Grochów Staszczyka”, a tym bardziej 25


rozmawiać o tym z artystą. A stało się tak w 2018 roku przy okazji pierwszej edycji Festiwalu Literackiego im. Miśka z Męcińskiej. Poprowadziłem wtedy panel dyskusyjny „A Grochów się budzi z przepicia”, w trakcie którego wspólnie z Muńkiem, Andrzejem Ignatowskim i Joanną Vorbrodt rozmawialiśmy o tym jak napisać przebój o Grochowie. Ruszamy w kierunku „zalanego słońcem” Krakowskiego Przedmieścia, mijając po drodze „betonu stolicę”. Z Grochowa najlepiej dotrzeć tam jadąc Kobielską, Siennicką i Grochowską do Międzyborskiej, następnie skręcić w Stanisława Augusta, by przez Kamionkowskie Błonia Elekcyjne i Park Skaryszewski dotrzeć do Ronda Waszyngtona. Stąd kierujemy się w stronę mostu Świętokrzyskiego, przejeżdżamy Wisłę, a potem Wybrzeżem Kościuszkowskim, Leszczynową i Oboźną dojeżdżamy na teren Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie Staszczyk studiował polonistykę. Tak o tym pisze we wspomnianej już książce: (…) Studiowałem dziewięć lat, pracę magisterską pisałem przed wyjazdem, a obroniłem się już po powrocie z Londynu, na początku 1991 roku. Dyplom u mnie w zasadzie niczego nie zmienił. O tyle to wszystko się opłaciło, że rodzicom było przyjemnie (…) (…) Jak się zaczęła wolna Polska, nagle zobaczyłem, że we wszystkich mediach mam znajomych z wydziału polonistyki, z imprez na Kicu, ludzi z mojej generacji i młodszych, bo przecież dziewięć lat studiowałem. Na zamkniętej imprezie Agory poznałem Adama Michnika, była wspólna wódka. Przez Dunina poznałem Kubę Wojewódzkiego, którego pamiętam jeszcze jako zakompleksionego studenciaka w okularach, który słucha punka (…) Pora ruszać w kierunku „zielonego Żoliborza”, jak wolą mówić o nim mieszkańcy, ale też „pieprzonego Żoliborza”, jak śpiewa w „Warszawie” Muniek. Ponieważ naszym miejscem docelowym jest ulica Przasnyska, najwygodniej będzie wrócić do Wisły i jechać wzdłuż jej brzegu aż do ulicy Krasińskiego, która właśnie z Przasnyską się krzyżuje na przeciwległym krańcu. A tak o swoim Żoliborzu opowiada Muniek w książce: 26


(…) Mógłbym ułożyć mentalną mapę. W centrum jest mieszkanie w gomułkowskim bloku na Przasnyskiej, na Zatrasiu. Na czterdziestu sześciu metrach gnieździliśmy się z dwójką dzieciaków. Ale bardzo miło to wspominam. W mieszkaniu na Przasnyskiej napisałem większość płyt z lat dziewięćdziesiątych, od „Pocisku” po „Chłopaki nie płaczą”. Na naszym osiedlu wykształciła się enklawa znajomych. Marta miała swoich, ale ja też znalazłem kumpli. Pierwszym był Paweł Dunin-Wąsowicz, który mieszkał blok obok. Varsavianista z rodziny zafascynowanych Żoliborzem Varsavianistów, dużo mi opowiadał o dzielni. Łaziliśmy razem po okolicznych knajpach. Bar Maciek na Powązkach, knajpa Faworyt, Kosmos, Hawana. Sklepy nocne na Stołecznej, na Marii Kazimiery. Marta się wkurzała, bo zawsze z tych wypraw wracałem zawiany (…) Co ciekawe, niedaleko Przasnyskiej znajduje się dziś osiedle Zielony Żoliborz. Dziennikarz Paweł Gawlik, twórca mapy „Warszawa w piosenkach”, tak komentuje lokalizację swojego znacznika przy piosence T.Love: (…) Znacznik postanowiłem postawić trochę przewrotnie – na niedawno wybudowanym osiedlu Zielony Żoliborz przy ul. Rydygiera, które nazwą oddało hołd Staszczykowi, choć ponownie – połowiczny. Samo osiedle bardzo zielone nie jest – składa się z bloków z nieco studziennymi podwórkami (…)

27


Śladami życia i twórczości Marka Nowakowskiego Trasa: Włochy – Śródmieście

Moja fascynacja Markiem Nowakowskim i jego prozą trwa dopiero od kilku lat. Wcześniej jego książki zupełnie do mnie nie przemawiały. Być może były za bardzo warszawskie? Trasę tej wycieczki, zainspirowanej głównie książką wspomnieniową Nowakowskiego „Moja Warszawa. Powidoki”, wytyczył właściwie sam pisarz, bo przebiega ona wzdłuż nie istniejącej dziś linii Elektrycznych Kolei Dojazdowych, którą Marek Nowakowski jeździł z podwarszawskich Włoch do Warszawy. Ponieważ trasa ta nie istnieje, do Śródmieścia przejedziemy Alejami Jerozolimskimi, wzdłuż których na całej długości wytyczono ścieżki rowerowe. Wycieczkę możemy zacząć od stacji Warszawa Włochy. Bez problemu dojedziemy tam pociągiem wraz z rowerami. Kiedyś była tu stacja linii włochowskiej: Nasza kolejka EKD jak zwykle na odcinku między ostatnim przystankiem we Włochach i skrzyżowaniem z linią do Podkowy Leśnej i Grodziska Mazowieckiego zaczęła nabierać szybkości – pisze Marek Nowakowski. W „Powidokach” pisarz przytacza opis kolejki pióra Konrada Kraujalisa: Wagony to były po prostu niezapomniane cacka. Wystrój drewniany, brązowe, afrykańskie drzewo, okucia i lampy mosiężne. Okna w zimie podwójne, ogrzewanie regulował motorniczy zgodnie z zaleceniami podawanymi na stacjach. Punktualność wzorowa. Każdy motorniczy posiadał zegarek Longines umieszczony w gniazdku wyłożonym filcem na blacie. Tory starannie czyszczono, wyrywając trawę, zielsko. W zimie regularnie odśnieżano. Dyrektor EKD, mieszkający w Podkowie, dojeżdżał do swego biura w Warszawie i często osobiście prowadził pociągi. Obsługa specjalnie umundurowana, kontrolerzy wyglądali jak generałowie. Pociągi miały wagony bagażowe, dostarczano w nich świeże mleko do sklepów warszawskiego «Agrilu». Początkowo funkcjonowała jedna linia do Grodziska, gdzie zbudowano wagonownię 28


i warsztaty. Potem powstało odgałęzienie do Włoch i Milanówka. Był jeszcze projekt budowy rozgałęzienia do Nadarzyna z rozjazdem w Komorowie. Krańcowe stacje w Grodzisku, Milanówku i we Włochach schodziły się ze stacjami kolejowymi. W godzinach wieczornych dyżurowali pracownicy, którzy odprowadzali samotne kobiety do domów. Odgałęzienia były jednotorowe i ze względu na bezpieczeństwo pociągi poruszały się za pomocą «Berła», które zawiadowcy w Podkowie Głównej i na Szczęśliwicach wręczali motorniczemu. Dla upamiętnienia założenia EKD ufundowana została przez Towarzystwo Akcyjne figura Matki Boskiej, która znajduje się do dziś w Podkowie Leśnej Głównej na granicy z Zachodnią. W czasie okupacji zarządzał kolejką komisarz Niemiec. Należy wspomnieć, że konduktorami w tym czasie bywali aktorzy, intelektualiści, konspiratorzy z AK, którym ta praca dawała glejt bezpieczeństwa. Po wojnie z powodu zniszczenia elektrowni w Pruszkowie wagoniki ciągnęły parowozy PKP, co wyglądało bardzo groteskowo. Dojeżdżało się tylko do Granicy Miasta, czyli do Opaczewskiej, bo dalej trakcja była zniszczona. Ale szybko doprowadzono tory do używalności i znów było pięknie, punktualnie i wesoło. Aż przyszły lata pięćdziesiąte i EKD została upaństwowiona. To była tragedia. Z EKD zrobiono PKP, potem WKD i linia właściwie stała się niczyja. Dewastowano co się dało, budynki stacyjne, trakcję i wagony. A kiedy przyszło opamiętanie, trzeba było wymienić tabor, torowiska, wszystko. Obecny tabor WKD składa się z wagonów zimnych, hałaśliwych i niewygodnych. Przystanki – obskurne, brudne. Linię włochowską dawno już zlikwidowano. Jeden dawny, oryginalny wagonik stał w Muzeum Kolejnictwa przy Towarowej. Był to wagon motorowy, w opłakanym stanie. Poszedł do remontu i żeby jak najprędzej został pokazany zainteresowanym. Chyba to wszystko w wielkim skrócie. Oj, łza się w oku kręci! W tekście „Echo” opublikowanym w miesięczniku Stolica, dodaje: (…) Włochy to całe dzieciństwo, młodość. Wtedy podwarszawskie, połączone ze stolicą Elektryczną Kolejką Dojazdową. We Włochach zaczęło się moje pisanie. Pierwsze opowiadania drukowane 29


w czasopismach. Te czasopisma kupowałem w kiosku z gazetami przy przejeździe kolejowym. Pierwsze honoraria przynosił listonosz z miejscowej poczty przy ulicy Kościuszki (…) (…) Pierwsze lekcje historii odbierałem we Włochach. Studium życia w latach okupacji niemieckiej. Budynek szkoły miejscem postoju zmieniających się formacji wojskowych. Kolory mundurów od ciemnozielonego po czarny. Bodaj i sojusznicy, Węgrzy, Włosi. Płonąca Warszawa widziana ze strychu. Zapach dymu, wiatr przywiewał strzępy nadpalonych papierów, książek. Pierwsze dni po ucieczce Niemców. Sowieccy żołnierzy na czołgach, kosmatych konikach. Zima, są w papachach z czerwonymi gwiazdami. Zmieniająca się rzeczywistość. Kamienica na Cienistej zajęta przez NKWD. Bezpieka zajmuje dom na Piłsudskiego. Pojawiają się polscy żołnierze, ale rogatywki z orłami bez korony. Upadek dawnego świata. To był mikrokosmos, który decydował o wyborze drogi życia, poglądach, marzeniach. Później pępowina została odcięta. Włochy oddalały się coraz bardziej. Świat olbrzymiał. Szlaki wydłużyły się i prowadziły w różne strony. Włochy zacierały się w pamięci. Zamglone, odrealnione. Tamte dawne stawały się archeologią (…) Ulicą Popularną dojeżdżamy do Alej Jerozolimskich i skręcamy w lewo. Jadąc ścieżkami, bez problemu dotrzemy aż do placu Zawiszy. Objeżdżając plac skręcamy w Nowogrodzką i jedziemy do Marszałkowskiej. Po drodze możemy robić krótkie przerwy czytając w „Powidokach” o dawnych „Dzikich Polach”: (…) Były to tereny rozciągające się między przystankami EKD: Szczęśliwicami i Granicą Miasta przy Opaczewskiej. Obszar jak na miarę możliwości podmiejskich malowniczy. Pola badylarzy, łąki, glinianki. Uroku dodawały jeszcze pozostałości wałów i fos dawnych fortyfikacji. Rozległe te nieużytki, swoiste Dzikie Pola dochodziły z jednej strony do Okęcia, a z drugiej do Włoch. Stanowiły ziemię niczyją, bo ani władza, ani nikt inny tutaj nie wkraczał. Widziało się staruszki 30


wypasające kozy, rybaków wystających nad gliniankami i bezpańskie psy. Chłopcy z Ochoty i Okęcia tutaj odbywali wszelkie przypisane do wieku inicjacje: ryzykowną naukę pływania w zdradziecko głębokich gliniankach, igraszki z dziewczynami, pierwszą degustację napojów wyskokowych i rybacką sztukę medytacji z wędką nad wodą w oczku między trzcinami (…) Dzisiaj wszędzie wdarło się miasto. Ulice rozbudowano, a trasy kolejowe zlikwidowano lub przeniesiono. Z rozrzewnieniem wspomina to Marek Nowakowski w „Powidokach”. (…) Stara firma przedwojenna, słynęła z punktualności. Piękne, mosiężne okucia, boazerie, ławki i stoliki jak w Orient-Expressie. Konduktorzy w brązowych uniformach i czapkach na wzór francuskiego kepi. Jeździliśmy z Włoch do serca miasta, drżąc z podniecenia. Gnały nas marzenia o przygodach, sukcesach. Już – granica miasta jak obwieszczał konduktor, i Opaczewską, Niemcewicza, Tarczyńską dojeżdżaliśmy do Nowogrodzkiej. Stosunki w kolejce były familijne, konduktorzy znali pasażerów, gwarzyli z nimi, a nam szczeniakom czasem pozwalali wspaniałomyślnie jechać na gapę (...) (…) Miasto witało nas ogromnym gruzowiskiem, parterową Marszałkowską i masywem hotelu Polonia, gdzie tętniło życie. Ostatni przystanek był na Nowogrodzkiej tuż przed Marszałkowską. Tutaj także znajdował się przybytek gastronomiczny pod nazwą Przystanek. W knajpie urzędowały zziębnięte gruzinki, w ogóle gromadził się element. W tej ciżbie buszował, poszukując chłopców Karol Hanusz, stary aktor z „Czarnego kota”, „Momusa”, „Qui pro quo” – sława lekkiej muzy, który w szarym, biednym mieście wyglądał jak angielski lord. Zawsze dojeżdżając do ostatniego przystanku spoglądałem na wieże kościoła św. Barbary obok gmachu „Romy”. Tutaj schwytano Burmajstra i jego kolegów, młodzieńców oskarżonych o szpiegostwo na rzecz imperializmu. Drzewa na kościelnym dziedzińcu szumiały w ciemności tajemniczo i wyobrażałem sobie tych chłopców w chwili osaczenia. Zlatami trasa kolejki EKD zamienionej na WKD skracała 31


się nieubłaganie. Już zatrzymywała się za Pocztą Główną. Już za ulicą Emilii Plater. Aż cofnięto ostatni przystanek do rogu Nowogrodzkiej i Chałubińskiego przy bramie Szpitala Dzieciątka Jezus. Ostatecznie linia włochowska umarła w latach 60., a ta druga do Milanówka, Podkowy Leśnej i Grodziska została przeniesiona do wykopu wzdłuż Alei Jerozolimskich. Wagoniki zmieniły zupełnie wygląd i kolor. Stare cacka zniknęły bezpowrotnie (…) Bezpowrotnie, w maju 2014 roku, odszedł też Marek Nowakowski. Tak wspomina ten dzień przyjaciel pisarza, Muniek Staszczyk w swojej autobiografii: (…) W maju 2014 jechałem przez plac Konstytucji i myślę: „Jak dawno Marka nie widziałem”. Parę sekund później Paweł Dunin-Wąsowicz wysłał SMS-a „Marek Nowakowski nie żyje”. Zdążyłem mu jeszcze przeczytać tekst piosenki „Italia”, napisany w styczniu 2014. W lutym Marka po raz ostatni spotkałem. Widać było, że choruje, ale nic o tym nie mówił. Po męsku do życia podchodził. Po śmierci zadzwonił do mnie jeden jego przyjaciel, okazało się, człowiek urodzony w Częstochowie, i powiedział, że powinienem zaśpiewać na pogrzebie. Przyszedł Janek Pęczak z gitarą i nad grobem Marka zagraliśmy „Apaszem Stasiek był” i „Warszawę” (…) Pisarz długi czas mieszkał przy ulicy Śniadeckich w Śródmieściu. Z Muńkiem Staszczykiem chętnie spotykał się w nie istniejącym dziś barze „Corso” przy placu Zbawiciela. W 2017 roku Biblioteka Narodowa, w hołdzie pisarzowi, ustanowiła Nagrodę Literacką im. Marka Nowakowskiego. Natomiast w barze kawowym „Piotruś”, do dziś istnieje specjalna gablota z książkami pisarza oraz „stolik Marka Nowakowskiego”. Pisarz lubił zaglądać do „Piotrusia” (Nowy Świat 18/20) i nawet, jak sobie niedawno przypomniałem, raz zdarzyło mi się zamienić z nim parę słów na temat poezji, ale – o zgrozo – nie miałem wtedy pojęcia, że to był on. Dwa lata temu przy „stoliku Nowakowskiego” opowiadałem lokalnej telewizji o książce „Odbicia Grochowa”. 32


Metro imprezowe Trasa: Młociny – Kabaty (i nie tylko)

Ta wycieczka to mój prywatny ukłon w stronę popkultury i piosenki Taco Hemingwaya zatytułowanej „Następna stacja”. Na dzień 10 października 2021 roku w serwisie YouTube ma ponad 28,5 miliona wyświetleń! W serwisie Spotify jest trochę skromniej, bo niecałe 17 milionów wyświetleń. Te liczby robią wrażenie. Taco nie tylko wymienia kolejne stacje metra – najpierw linii M1, potem M2, ale też nawiązuje do historii Warszawy, Polski (jak choćby Kongres Wiedeński), a także „zjawisk” na powierzchni, jak na przykład „muzyka krzesłowego” z tzw. patelni przy stacji Centrum, czy „najlepszych kebabów w mieście” przy Metrze Świętokrzyska. Tutaj sprawa jest prosta. Możemy śmiało przejechać jedną i drugą linię (nazywane odpowiednio M1 i M2), kierując się tekstem „Następnej stacji”. Najpierw linia M1. Jarzyna miał urodziny, pojechałem na Młociny Rano kac dopiero przyszedł, gdy mijałem Wawrzyszew Stale pijany, mijam Stare Bielany Stale nabuzowany, w starych ubraniach, stale zaspany Jakbym był religijny, to bym poszedł na spowiedź Ale mam kłopoty z Bogiem, myślę widząc Słodowiec Powietrza wylot gdzieś przy metrze Marymont Znów nie starczyło mi na wydech, muszę wyjść na ląd Jedząc kanapkę, strasznie mlaszcze chłopak A to dopiero Plac Wilsona, chyba zaraz skonam Artysta z teką myśli, że jest Matejką, a może Banksym Ale brak mu wyobraźni, zaraz Dworzec Gdański Ratusz Arsenał Przedniojęzykowe "Ł", ja cierpię katusze teraz 33


Zamykam oczy i wróżę, że to już Świętokrzyska Wraz z kababem wsiedli ludzie, mieląc mięso w pyskach litr wina i pół wódki I sześć szlugów, byś palił i snuł smutki (NASTĘPNA STACJA) litr wódki i pół wina Koniec lipca, za chwilę już znów zima Jak partyzant w tym smutnym jak p…a mieście Kac gigant i pizza na tłustym cieście (NASTĘPNA STACJA) w tym smutnym jak p…a mieście Kac gigant i pizza na tłustym cieście Słyszę grę na krześle, to musi być Centrum Nawet nieźle, niech ktoś werbel mu kupi i wręczy mu Męczy mnie ból, gdy mijam Politechnikę Jakiś typ chce moje miejsce chyba, stoi i łypie Pole Mokotowskie Zakonnica zasmucona czyta słowo boskie W wagonie głucha cisza, zaraz Metro Racławicka Wszyscy trochę zaniedbani, każdy pas zaciska Panowie bez żon, penisy ich świerzbią Rozmawiają o kobietach, kiedy mijamy Wierzbno Język spotyka zęby, a tam wina posmak Ale to już ostatnia kropla, zaraz Wilanowska Wyjść muszę, już nie mogę dłużej Deszcze, burze od skroni po móżdżek, tu dopiero Służew Już wiem, znowu nie uzupełniłem płynów Butle wody wprawiam w ruch, synu, już Ursynów Chyba fatalnie widzę, muszę ściąć włosy Mam tego już naprawdę dosyć, mijam Stokłosy Wczoraj demony, chyba piłem z nimi kielich Błagały, żebym dzielił się z nimi, zaraz Imielin 34


A teraz bądźcie cisi jak jacyś mnisi z Shaolin Bardzo mnie głowa boli, no słyszę, zaraz Natolin I nagle wiem, że wpadłem w tarapaty Ostatnia stacja, Kabaty Dalsza część piosenki dotyczy już drugiej linii metra, która na moment powstawania tekstu (utwór nagrano w 2015 roku) przebiegała od Dworca Wileńskiego do Ronda Daszyńskiego. Rodzina się pewnie modli i tęskni Pewnie na pielgrzymce są u Matki Boskiej Licheńskiej Bo ten melanż trwał mniej więcej ile Kongres Wiedeński Ale wracam, łapię metro, stacja Dworzec Wileński IPhone dzwoni, ale nie mam chęci na rozmowy Stoi praska dziunia w stroju disco-barokowym Teraz pociąg mija szybko stację Stadion Narodowy Kupowało się tu GTA, no i Eminema album nowy Centrum Nauki Kopernik Chłopak w dredach trzyma plecak, w tym plecaku ma zielnik Wciąż pijany, marihuany woń łagodzi skroń Uśmiecham się doń, wychodzi jednak jakiś bezczelny Akordeonista wsiadł na stacji Uniwersytet Kocha grać cygańskie rytmy, ale lubi też krzyczeć Daję mu dwa złote, bowiem również lubię muzykę Choć w sumie wagon metra mu rujnuje akustykę Metro Świętokrzyska Wraz z kebabem wsiedli ludzie, mieląc mięso w pyskach Jedna bestia, trza jej zdobyć sto pęset Ostry sosik plami bluzę gdzieś przy Rondo ONZ Mógłbym dobę tak się wgapiać w niego Zwykła podróż metrem, ile tu jest wrażeń z tego Ale koniec tej przejażdżki, muszę wyjść, znowu patrzeć w niebo Ostatnia stacja, Rondo Daszyńskiego 35


Utwór Taco Hemingwaya może się podobać lub nie, ale śmiało mogę stwierdzić, że jest swego rodzaju dokumentem współczesnej Warszawy. A konteksty i nawiązania, których dość sporo w tej opowieści, mogą inspirować do poznawania historii Warszawy. Polecam przesłuchać cały album „Umowa o dzieło”, o ile lubią Państwo jazdę ze słuchawkami w uszach. I na koniec, może to będzie zbyt śmiałe twierdzenie – moim zdaniem tekściarz Taco Hemingway jest w pewnym sensie współczesnym Markiem Nowakowskim i śmiało mógłby się obronić pisząc opowiadania z Warszawą w tle. Podobnie jak rapujący i śpiewający Paweł Sołtys (Pablopavo).

36


Metro postapokaliptyczne Trasa: Kabaty – Kampinoski Park Narodowy

Inspiracją do tej wycieczki jest trylogia postapokaliptyczna Bartka Biedrzyckiego, na którą składają się powieści „Kompleks 7215”, „Stacja Nowy Świat” i „Dworzec Śródmieście”. W 2014 roku, na fali oczekiwania na tzw. „polskie metro”, czyli powieść osadzoną w niezwykle popularnym uniwersum stworzonym przez Dmitrija Głuchowskiego, Biedrzycki stworzył własny świat – Kompleks 7215, bazując na nazwie prawdziwego kompleksu wojskowego, na terenie którego znajdowała się legendarna Atomowa Kwatera Dowodzenia. I choć akcja jego powieści toczy się w tunelach warszawskiego metra dwadzieścia lat po wojnie atomowej, „polskim metrem” oficjalnie nie jest. Na potrzeby książki, Biedrzycki stworzył własną mapę warszawskiego metra i jego otoczenia z dodatkowymi stacjami. Wycieczkę najlepiej zacząć od Stacji Techniczno-Postojowej Kabaty, przy ulicy Wilczy Dół 5, z charakterystycznym murem i drutem kolczastym. (…) Szturmowcy wyszli z jednostki dwie godziny po świcie, unosząc ze sobą ciepło, przyjemną sytość i ołowianą skrzynię. Szybko dotarli do ulicy Leśnej, a stamtąd w ciągu kilkudziesięciu minut podeszli do ogrodzenia dawnej Stacji Techniczno-Postojowej Kabaty. Mimo upływu ponad dwudziestu lat, odkąd zakład przestał być eksploatowany, ogrodzenie trzymało się nieźle. Było regularnie monitorowane i naprawiane przez ekipy techniczne ze stacji Kabaty, która jako jedyna w Twierdzy nie była zamieszkana, przynajmniej w zwykłym tego słowa znaczeniu. O ile na większości stacji w całym warszawskim metrze mieszkały małe, zwykłe wspólnoty, przypominające trochę niewielkie wioski ze specyficznym, ale dość standardowym przekrojem społecznym, obejmującym techników, robotników i stalkerów, o tyle na A1 stacjonował jedynie garnizon. To była główna baza Sił Zbrojnych 37


Sojuszu Twierdza, tu schodziły patrole z posterunków na dłuższe przerwy w służbie, tutaj szkolono kadetów, tutaj żołnierze sojuszu ćwiczyli na powierzchni, na doskonale rozpoznanym i kontrolowanym terenie STP. Dodatkowo stacja, chociaż formalnie podlegająca sojuszowi, jako że wszyscy żołnierze utrzymywani byli z funduszy Twierdzy, cieszyła się dużą autonomią i wyjęta była spod standardowej administracji. Swoiste państwo w państwie, którego koegzystencja z sojuszem opierała się na niemal wyłącznie handlowej zależności, zgoła innej niż również ciesząca się autonomią służba oddziału Borki w stosunku do Kryształowego Pałacu. (…) Następnie aleją KEN dojedziemy do stacji Kabaty. (…) Zarzuciwszy całe oporządzenie na plecy, ruszyli przed siebie, pod niskim łukiem sklepienia stacji Kabaty. Mieli jeszcze odebrać zapłatę za dobrze wykonane zlecenie, ale to była formalność. A potem już najlepsze na całej pierwszej linii warszawskiego metra bary, sypialnie i wszelkie miejsca uciech. Szturmowcy mieli to obiecane od dawna, od kilkunastu miesięcy i kilku dużych rajdów wypatrywali tych dawno zasłużonych wakacji. Nawet dowódca nie mógł się już doczekać. (…) I tak do Młocin. Co jakiś czas polecam przerwę na lekturę książki Biedrzyckiego. Poniżej kilka fragmentów odnoszących się do wybranych stacji. Wilanowska. (…) Wysłannicy Świętego Krzyża odnaleźli Borkę i jego oddział kilka tygodni wcześniej na północnym skraju Twierdzy, na zamienionej w luksusowy kurort stacji Wilanowska – wizytówce sojuszu, dostępnej dla zblazowanych podziemną egzystencją bogaczy. Stalkerzy korzystali tam z życia godnego bogatych najemników po powrocie z wypadu na zachód od Lasu Kabackiego. Upijali się właśnie chóralnie w barze, w którym od kilku dni stawiali się niemal w komplecie. Wyjątkiem był Strażak, bo chociaż wypić lubił, w przeciwieństwie do nieco starszych kolegów postanowił fortuny nie wlać w gardło, lecz przepuścić 38


w dyskretnym i ekskluzywnym lupanarze. Teraz jednak, wymęczony, siedział rozparty na stołku, z kontuarem za plecami, i popijał razem z nimi. (…) Wierzbno. (…) Wychodzenie na zewnątrz nigdy nie było czynnością prostą czy przyjemną, ani tym bardziej bezpieczną, nie tylko ze względu na warunki atmosferyczne. W wiecznym półmroku i zawierusze przetrwali ludzie i przetrwały zwierzęta. O ile szansa na spotkanie na otwartej przestrzeni innego człowieka nie była duża – chociaż natykał się co kilka tygodni na innych skautów sobie podobnych – to zwierzęta poradziły sobie dużo lepiej. Lodowe pustynie, zmarzłe zakamarki porzuconych domów i naturalne kryjówki stały się siedzibami zdziczałych psów, w których nieobecność ludzi i trudne warunki obudziły dawne instynkty (…) (…) Wracał właśnie z dalekiej wyprawy na Wierzbno, gdzie od miesięcy zastawiał wnyki. Miał nadzieję udomowić wreszcie na powrót ptactwo, które, wraz z królikami, mogłoby dostarczać kolonii białka. Jak dotąd nie udało mu się jednak schwytać żywego okazu. Wracał wtedy z trzema skamieniałymi od mrozu kaczkami, kiedy z daleka usłyszał charakterystyczne ujadanie nadciągającej sfory. Biegła z południowego wschodu, od strony Lasów Chojnowskich. Niewiele myśląc, Jerzy wdrapał się na drzewo, wędrując tak wysoko, jak tylko było to możliwe. (…) Pole Mokotowskie. (…) Borka pierwszy raz zobaczył generała Groma, gdy miał osiem lat. Pokochał go wtedy całym swoim chłopięcym sercem, częściowo dlatego, że tamten był żołnierzem jak zaginiony ojciec, a częściowo dlatego, że imponowała mu atmosfera siły i potęgi, jaką już wtedy, zaledwie kilka lat po Zagładzie, roztaczał wokół siebie ten niezwykły człowiek. Jako szesnastolatek Borka zaciągnął się do regularnych oddziałów armii Twierdzy i spędził w tej służbie kolejne dwa lata. Pewnego razu jednak ni stąd, ni zowąd wrócił na Pole Mokotowskie 39


i u ówczesnego naczelnika uzyskał zgodę na sformowanie własnego oddziału, niezależnego od istniejących służb ochrony Kryształowego Pałacu. Działalnością grupy miała być nie tylko dodatkowa ochrona stacji, lecz także prowadzenie misji poszukiwawczych. (…) Politechnika. (…) Wschodni tunel szlakowy został zamieniony w podziemną filię Biblioteki Narodowej. Na przyniesionych tu regałach spoczywały tony rozszabrowanych książek zawierających całą wiedzę martwego świata. Tysiąc dwieście pięćdziesiąt metrów starożytnej informacji na delikatnym antycznym nośniku, który oparł się morderczemu impulsowi elektromagnetycznemu, jaki zniszczył większość elektroniki po ogólnoświatowym konflikcie termojądrowym. Skrybowie z obu stacji sojuszu porządkowali i katalogowali zbiory, zarządzali nimi, kopiowali i utrwalali tę znikającą, butwiejącą wiedzę. (…) Plac Konstytucji. (…) Plac Konstytucji ledwo zasługiwał na miano stacji. W rzeczywistości był to jedynie podziemny, surowy żelbetonowy hangar, pozbawiony jakiegokolwiek wykończenia i instalacji. Peron był zaledwie wyspą z gołego betonu, przejścia – kwadratowymi jaskiniami, zakończonymi ślepymi ścianami wymurowanymi tu przez obsadę budowy wkrótce po tym straszliwym dniu, gdy świat upadł, aby nigdy więcej nie podnieść się z kolan. Przez dłuższy czas ludzie unikali tej surowej, prostej jaskini. Gdy stało się jasne, że na powierzchnię nie ma powrotu, gdy na stacjach zaczęły tworzyć się społeczności – Plac opustoszał, porzucony ze względu na swoją nieprzyjazność i przytłaczającą atmosferę niedokończonej instalacji, przypominającej wszystkim gwałtownie przerwane losy cywilizacji. Ostatecznie stację spotkał los squatu – zamieszkiwali na niej wszelkiej maści niepogodzeni z losem artyści, niebieskie ptaki i ludzie niemogący znaleźć sobie miejsca na bardziej cywilizowanych przystankach metra. Obozowali gdzie popadło: na niewykończonym peronie, w ślepych przejściach, bezpośrednio na dawnym torowisku. (…) Centrum. 40


(…) Przez dawno rozerwane, przerdzewiałe niemal doszczętnie pręty kraty wskoczył na niepewną, sypiącą się kamienną balustradę i ogarnął termowizyjnym wzrokiem obszar poniżej. Nie wiedział o tym, choć też wiedza ta była drapieżnikowi doskonale zbędna, że patrzył teraz na teren, który ledwie dwie dekady wcześniej w porze wieczoru tętnił życiem. Pod sobą miał zmutowany, wynaturzony park z fontannami, oddzielony od Pałacu zniszczonym parkingiem poprzerastanym przez bluszcz o oleiście pobłyskujących liściach. Dalej, za spotworniałymi drzewami ciągnął się deptak łączący wyjście ze stacji metra Centrum z Dworcem Centralnym, na którego krawędzi majaczyły w zapadającym mroku dwa prostokątne betonowe pudła – wyjścia z Dworca Śródmieście. Dla mutanta jednak były to tylko rozmazane szare plamy, zimne jak wszystko inne. (…) Muranów. (…) Stalkerzy zostawili za sobą zasieki na północnym krańcu stacji Ratusz Arsenał i podążyli dalej na północ w miarę dobrze utrzymanym tunelem szlakowym ku stosunkowo bliskiej stacji Muranów. Była to druga z dziwnych, widmowych stacji, które pierwotnie nie miały powstać. Razem z Placem Konstytucji zaczęła być realizowana tuż przed Zagładą, ale Muranów miał więcej szczęścia – był już gotowy do przyjęcia regularnego ruchu, kiedy na powierzchnię planety spadły głowice termonuklearne. Został też zasiedlony przez Niebieskich, dość specyficzną i konkretną grupę ludzi, którzy obsadzili to miejsce, zanim jeszcze na powierzchni ustalił się nowy porządek, czy raczej – nowy chaos. Prosto z Pałacu Mostowskich zeszły tu zastępy policjantów, którzy pod ziemią urządzili sobie tymczasową, jak się wówczas wydawało, kwaterę. Ze stacji robili wypady na powierzchnię, próbując bezskutecznie kontrolować pogrążające się w coraz bardziej beznadziejnym chaosie miasto. (…) Dworzec Gdański. (…) Stacja Dworzec Gdański straszyła pustką i szmerem wody ciurkającej po torowiskach. Wisła na tym odcinku najwyraźniej podmyła skarpę i wdarła się w głąb miasta, zalewając podziemne konstrukcje. 41


Z ulgą wydostali się z tunelu, w którym stała niemal metrowa warstwa czarnej, oleiście połyskującej wody. Jej martwota była uspokajająca, chociaż wiedzieli, że jest prawdopodobnie pozorna. (…) Plac Wilsona. (…) W południe drugiego dnia popasu na Placu Wilsona Borka siedział w głębi rejonu odstawczego, schowany za kolumnadą peronu technicznego, ukryty przed oddziałem i społecznością stacji. Bawiła go dziwaczna budowa stacji i rozłożenie jej społeczności. Właściwy peron zajmował nieco ponad sto metrów, standardową powierzchnię dla stacji warszawskiego metra, wahającą się od stu dwudziestu do około stu pięćdziesięciu metrów. Tory odstawcze na północ od stacji miały niemal trzysta metrów i głównie tam skupiało się życie podziemnej osady, chociaż dało się wyczuć pewne różnice między „stacyjnymi” a „tunelowymi”, których szeregi w dużym stopniu zasilili uciekinierzy z północy. Zupełnie osobną grupą, wierchuszką stacji w przenośni i dosłownie, byli mieszkańcy pustki technologicznej ponad kopułą. Kasta rządząca, chociaż w tym biednym państwie-mieście nie było za bardzo czym rządzić, siedziała w swoim prywatnym, bezpiecznym niebie, do którego dostać się można było jedynie przez szyb wentylacyjny. (…) Marymont. (…) Marymont z trudem można było uznać za zamieszkany. Znaczne obniżenie tunelu w tym miejscu sprawiło, że stacja, podobnie jak Dworzec Gdański, była często zalewana. Jej społeczność wywędrowała na południe w kierunku Placu Wilsona, gdzie znaleźli suchy kąt na obszarach torów odstawczych, dłuższych od samej stacji. (…) Słodowiec. (…) Torowisko było, o ile zdążyli się zorientować, strefą buforową. Przerzucono przez nie dwie solidne kładki, a każdej z nich strzegł widowiskowo uzbrojony wartownik. I chociaż przejście przez tory w dwie dekady po tym, jak przejechał po nich ostatni pociąg, było czynnością 42


trywialną, to jednak psychologiczna presja architektury zdawała się niepodzielnie panować nad umysłami zarówno stałych mieszkańców, jak i przybyszów. Cały Słodowiec zresztą robił podobnie imponujące wrażenie. Zgodnie z najlepszymi, czy też może najbardziej niechlubnymi wzorcami przytłaczał człowieka samym swoim istnieniem. (…) Młociny. (…) Niejako siłą rozpędu przeszli tranzytem przez Wawrzyszew, gdzie popasali również jedynie tyle, ile wymagało uzupełnienie zapasów i przekazanie dokładnych wiadomości o sytuacji poniżej odcinka bielańskiego, po czym wymaszerowali ku ostatniej stacji metra na swojej trasie – Młocinom. Tam dopiero zdecydowali się na spędzenie nocy i dłuższy odpoczynek. Udało im się zasięgnąć języka i przy wsparciu miejscowych stalkerów opracować przynajmniej zarys trasy, która miała stanowić ostatni odcinek ich rajdu – od stacji końcowej pierwszej linii, przez wymarłe tereny Huty, dalej przez cmentarz na Wólce Węglowej, aby wreszcie zanurzyć się w Puszczy Kampinoskiej i dojść do Kompleksu 7215. (…) Aby ze stacji Młociny dojechać do dawnego kompleksu wojskowego 7215, musimy ominąć rozległe tereny huty oraz cmentarza i dotrzeć na teren Kampinoskiego Parku Narodowego. Najlepiej ścieżkami przy Galerii Młociny, wzdłuż ulicy Zgrupowania AK „Kampinos”. Następnie skręcamy w lewo w Książąt Mazowieckich. Dalej jedziemy Encyklopedyczną, Michaliny i Anny Jagiellonki do Wóycickiego, gdzie przejeżdżamy na drugą stronę ulicy i dalej jedziemy Dziekanowską wzdłuż północnej ściany cmentarza. Za cmentarzem skręcamy w prawo w ulicę Trenów i kierujemy się poza Warszawę w kierunku Kampinoskiego Parku Narodowego, a dokładnie w stronę Łużowej Góry. Na jej skraju znajdują się pozostałości po Atomowej Kwaterze Dowodzenia. Ponieważ w 2014 roku byłem częścią zespołu marketingu wydawnictwa Fabryka Słów, brałem udział w nagraniach kilku filmików promocyjnych 43


z udziałem Bartka Biedrzyckiego, przy – jeszcze wtedy niezburzonych, choć zaniedbanych budynkach kompleksu. Zachęcam do obejrzenia. Akcja kolejnych powieści trylogii Biedrzyckiego rozszerza się na podziemia drugiej linii metra oraz tereny w otoczeniu dworca Warszawa Śródmieście.

44


Warszawskie ścieżki Krzysztofa Skiby Trasa: Mokotów – Żoliborz

Choć sam zainteresowany jest mocno związany z Gdańskiem, wiele osób kojarzy go z Warszawą. Epizod emigracyjny miał tylko podczas studiów w Łodzi, a dziś wyjeżdża z rodzinnego miasta jedynie do pracy. Jak sam Skiba wyjaśnia – każdy, kto jest znany, jest z Warszawy. Kiedyś stały element wielu programów telewizyjnych, dziś częsty gość Antyradia, Dzień Dobry TVN i Onet Rano. Jednak może coś z tą warszawskością u niego jest? Odpowiedzią niech będzie trasa wycieczki zainspirowana książką „Skiba. Ciągle na wolności. Autobiografia łobuza” którą w 2018 roku napisaliśmy z liderem Big Cyca i Jakubem Jabłonką. W wywiadach przy okazji premiery, Skiba często opowiadał, że w tej książce są opisane trzy dekady, od gen. Jaruzelskiego po prezesa Kaczyńskiego, dlatego trasa mojej wycieczki biegnie właśnie z Mokotowa, gdzie przed laty mieszkał Wojciech Jaruzelski (Ikara 5), na Żoliborz, gdzie do dziś willi Jarosława Kaczyńskiego (Mickiewicza 49) pilnują policjanci. Ale po kolei. Zacznijmy od słynnej ulicy Jana Pawła Woronicza 17. Tu mieszczą się gmachy Telewizji Polskiej, z którą artysta przez lata zrealizował wiele rozrywkowych produkcji. Tutaj też za sprawą Elżbiety Skrętkowskiej poznał Bogusława Kaczyńskiego. (…) Umówiliśmy się z Elą na spotkanie z panem Bogusławem w bufecie telewizyjnym. Jeszcze nie wiedział, że współprowadzącym galę ma być jego totalne przeciwieństwo. Rozmowa rozpoczęła się bardzo przyjemnie, choć nazwa „Big Cyc” nie mogła przejść panu Bogusławowi przez gardło. Powiedziałem mu, że cały show biorę na siebie, a on ma pozostać „strażnikiem kultury i elegancji” – tak dokładnie to ująłem. Teatr Muzyczny w Gdyni to nie żadna tancbuda, jego prestiż zobowiązuje. Zanim doszliśmy do meritum, pan Bogusław opowiedział 50 anegdot o Marii Callas, których wysłuchaliśmy z podziwem. Kiedy 45


wspomniałem, że pierwszy raz do opery zabrała mnie moja mama, coś między nami zaiskrzyło (…) (…) Nasza współpraca tak się dobrze układała, że stworzyliśmy własny program. Prezentowaliśmy go na scenach w całej Polsce. Nawiązując do tradycji słynnych „Koncertów noworocznych” z Opery Wiedeńskiej, przez cały styczeń jeździliśmy po wspaniałych salach koncertowych (…) W budynku przy Woronicza miało również miejsce słynne spotkanie artysty z Antonim Macierewiczem. (…) W początkach „dobrej zmiany” byłem jeszcze zapraszany do takich programów jak „Pytanie na śniadanie” czy „Wielki Test”. Ten ostatni był przez lata ulubionym programem widzów i cieszył się dobrą oglądalnością. Byłem tam wielokrotnie zapraszany jako ekspert „od wszystkiego”. Niedługo po wydaniu ostatniej płyty Big Cyca zadzwoniła miła pani z telewizji i prosiła o przybycie. Tym razem miał to być wielki test o NATO. Podskórnie wyczuwałem, że w studiu może się pojawić Antoni Macierewicz. Intuicja mnie nie myliła. Uwielbiający błysk fleszy Antoni pojawił się w finale programu jako dobroczyńca wręczający w imieniu MON i sponsora czek na cel charytatywny. Gdy zeszliśmy z anteny, wykorzystałem moment i szybkim krokiem podszedłem do Macierewicza, by wręczyć mu płytę. – Nazywam się Krzysztof Skiba, a to jest album mojego zespołu Big Cyc, gdzie jest piosenka o panu. Otoczenie ministra zamarło. Stojący za Macierewiczem Jacek Kurski miał taką minę, że nie wiedział, czy ze strachu narobić w gacie, czy nakręcić zegarek. Wszyscy wstrzymali oddech, bo pewnie myśleli, że znowu zdejmę gacie jak przed Buzkiem. Dziennikarze czekali z aparatami gotowymi do strzału. Tymczasem Antoni zachował się jak hollywoodzki aktor. Przyjacielsko objął mnie ramieniem i powiedział, że zna Big Cyca, nie wszystkie piosenki mu się podobają, a za płytę bardzo dziękuje. Brzmiało to prawie szczerze. No cóż, nikt nie potrafi tak pięknie kłamać w świetle dziennikarskich fleszy jak pan Antoni. 46


Dziś relacje Krzysztofa Skiby z TVP polegają głównie na udziale w procesach sądowych, które przeciw niemu zakłada instytucja, albo jej prezes. Natomiast na etapie pisania książki na antenie TVP doszło do manipulacji z wykorzystaniem przeboju Big Cyca – „Jak słodko zostać świrem”. (…) Pewnego ciepłego lipcowego wieczoru moja skrzynka została zasypana mailami. „Co wy wyprawiacie?!”, „Daliście im na to zgodę?”, pisali oburzeni fani. Tego dnia marszałek Senatu wyraził się o ludziach protestujących pod sejmem w obronie wolnych sądów per „świry”. Telewizja publiczna kierowana przez Jacka Kurskiego przedstawiła incydent „na wesoło”, bagatelizując tę arogancką wypowiedź. W zmanipulowanym materiale pokazano kilka wykrzywionych twarzy demonstrantów, a za ilustrację muzyczną robił hit legendarnego programu Lalamido. Cel propagandy jasny – wyśmiać „świrów” spod Sejmu. Przecież uczciwy Polak teraz sobie grilluje na działce, a władza naprawia upadłe państwo... Jakbyśmy się cofnęli do czasów PRL-u. Nie można ot tak wykorzystywać czyjegoś dzieła, by podrasować własny przekaz, zresztą obrzydliwy. Wystosowaliśmy oświadczenie, w którym wzywamy TVP do zapłacenia sporej sumy na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. A że prezes Kurski jest zagorzałym fanem fundacji Jurka Owsiaka i zakazał na antenie informowania o zbiórkach na WOŚP, to mam nadzieję, że się pięknie dołoży do akcji, która w odróżnieniu od działalności jego partii od lat łączy Polaków (…) Z Woronicza jedziemy w kierunku Wołoskiej, skręcamy w prawo i dalej prosto aż do Pola Mokotowskiego, gdzie zespół Big Cyc wielokrotnie występował na koncertach. Po drodze mijamy ulicę Narbutta. Na jej przeciwnym krańcu, pod numerem 29 mieści się Ośrodek Karta. W zasobach ośrodka znajduje się wiele archiwaliów z czasów PRL-u. Wśród nich między innymi wywrotowe gazetki podziemne redagowane przez Skibę. Z parku Pole Mokotowskie wyjeżdżamy przy stacji metra Politechnika. Po przeciwnej stronie Trasy Łazienkowskiej, w kompleksie akademika 47


„Riviera” przy Waryńskiego 12A, mieści się klub studencki Remont, w którym Skiba występował z Big Cycem w początkach kariery. Teraz czas na chwilę powagi. Kiedy wzdłuż Trasy Łazienkowskiej pojedziemy w stronę Marszałkowskiej, w budynku pod numerem 21/25 natkniemy się na Centrum Edukacyjne IPN im. Tadeusza Kurtyki. W 2013 roku Krzysztof Skiba i jego przyjaciel Paweł „Koñjo” Konnak zostali tutaj odznaczeni Krzyżem Wolności i Solidarności dla zasłużonych w walce komuną. Co ciekawe, w trakcie uroczystości artystów posadzono w pierwszych rzędach, a daleko za nimi zasiadł nikomu jeszcze nieznany przyszły premier Mateusz Morawiecki (w książce „Skiba. Ciągle na wolności. Autobiografia łobuza” mamy odpowiednie zdjęcie). W budynku znajduje się także biblioteka i czytelnia, w której można zapoznać się z publikacjami Instytutu Pamięci Narodowej. Wiele materiałów o Skibie znajduje się w książce „Wszyscy proletariusze bądźcie piękni! Pomarańczowa Alternatywa w dokumentach aparatu represji PRL (1987–1989)”. Serdecznie polecam. Po tej krótkiej lekcji historii, czas wracać do rockandrolla. Jedziemy w kierunku Novotelu. Najbezpieczniej będzie przejechać ścieżkami wzdłuż Mokotowskiej, Nowowiejskiej, Waryńskiego i Marszałkowskiej. (…) Pękło nam 100 tysięcy sprzedanych egzemplarzy „Z gitarą wśród zwierząt”. Ustaliliśmy, że z tej okazji zrobimy bankiet, ale nie w jakiejś rockowej budzie, tylko w Hotelu Forum w Warszawie (dziś tam jest Novotel) – na dole mieści się duża sala bankietowa, a położenie w centrum stolicy zagwarantuje, że każdy dziennikarz będzie miał blisko, więc przyjdzie. Tak oto Big Cyc wpieprzył się na salony! Ale żeby nie było nudy, postanowiłem zadzwonić do szefostwa KPN-u i powiedzieć, że robimy wręczenie złotej płyty. Będzie tam słynny Joel „Makumba” Pedro Muianga i to najlepszy moment, żeby go wreszcie przyjąć do partii (…) (…) Na imprezie było pełno ludzi, w tym dziesiątki dziennikarzy, nie mogło więc zabraknąć happeningu. W związku z tym, że już wtedy pojawiały się głosy, że język debaty politycznej jest coraz bardziej wulgarny, do tego popkultura chamieje – milion sprzedanych płyt 48


z bluzgami Liroya – wymyśliłem zawody w rzucaniu mięsem. Postawiliśmy w sali wielką tarczę z gwoźdźmi wbitymi od tyłu, a do tego wielką michę z płatami mięsiwa. Uczestnicy spartakiady rzucali mięsem do tarczy i zdobywali punkty. Było bardzo mięsiście i zabawnie. Ale gwoździem programu i tak był Joel! (…) Kontynuując wycieczkę, ulicą Żurawią (bo Nowogrodzka przy Novotelu jest jednokierunkowa) jedziemy w kierunku Nowego Światu i skręcamy w lewo, dojeżdżając do ronda de Gaulle’a. Z obowiązku kronikarskiego dodam jeszcze, że w podwórku przy Żurawiej 8 mieści się Antyradio, w którym Skiba jest częstym gościem. Ta stacja była też patronem medialnym naszej książki. (…) Byliśmy z chłopakami pod wrażeniem, kiedy w legendarnym Empiku przy Nowym Świecie w Warszawie, którego ścianę do tej pory zdobi napis „Cały naród buduje swoją stolicę”, zobaczyliśmy długą kolejkę po nasze płyty. Przyjechaliśmy specjalnie, żeby podpisać pierwsze egzemplarze i udzielić wywiadu Wiesławowi Królikowskiemu (…) Podobne kolejki ustawiały się w latach 80. po pierwszą płytę Perfectu czy Oddziału Zamkniętego. Oczywiście takie zainteresowanie naszym debiutem w dużej mierze było spowodowane obawą, że następnego dnia płyta będzie już niedostępna, ale i tak był to dla nas powód do dumy. Dowiedzieliśmy się, że tego dnia gdzieś za winklem stoi bojówka skinheadów. Płyty winylowej nie dało się ukryć. Kiedy delikwent z Big Cycem skręcił pechowo w złą uliczkę, najpierw tracił okulary, rozdeptywane z trzaskiem czarnymi glanami, potem płytę. Może sukces sprzedażowy odnieśliśmy dzięki temu, że poszkodowani często kupowali kolejny egzemplarz płyty i wracali do domu już okrężną drogą? (…) Nowym Światem jedziemy dalej do Świętokrzyskiej i skręcamy w lewo. Pod numerem 12 znajduje się kompleks budynków Ministerstwa Finansów. (…) W kwietniu 1998 roku pod budynkiem Ministerstwa Finansów w Warszawie pojawił się stolik restauracyjny, nakryty obrusem i w pełni zastawiony. Był kelner, były sztućce, soki w szklankach... Tyle że na talerzach zamiast parujących kotletów znalazły się zeznania 49


podatkowe. Do konsumpcji PIT-ów zaprosiłem Janusza Korwin-Mikkego, znanego ekscentryka i zaciekłego wroga podatków. W świetle fleszy i kamer telewizyjnych rozpoczęliśmy ucztę. Niestety Korwin-Mikke szybko zaczął szukać wymówki, tłumaczył, że jest post i on nie może się przejadać, i zjadł tylko pół kartki. Ja dzielnie spałaszowałem całe kilkunastostronicowe zeznanie, popijając sokiem. Dziennikarze pytali wprost: „Dlaczego zjadacie PIT-y?”, a ja z całą powagą odpowiadałem, że był czas, kiedy feministki paliły biustonosze, a teraz jest czas składania zeznań podatkowych, a ponieważ te podatki są w Polsce absurdalnie wysokie, postanowiliśmy zeznania zjeść. Korwin dodał, że to jest poważna akcja polityczna, a jaja to są w budynku za naszymi plecami. Cały ten pyszny happening zorganizowałem przy okazji wydania mojej solowej płyty pod tytułem „Wąchole”. Jedną z piosenek, „Stop podatki”, wykonuje wraz ze mną słynny człowiek z muszką (…) Wracamy do Nowego Światu. Skręcamy w lewo i kierujemy się w stronę hotelu Bristol. (…) Sytuacja jest dla nas niecodzienna, bo wszyscy z BMG latają koło nas jak przysłowiowy kot z pęcherzem. Kwaterują nas w najdroższym hotelu w Warszawie, legendarnym Bristolu. Myślimy sobie – OK, za chwilę podpiszemy ten świstek, pobalujemy w hotelu i wracamy do swoich rodzin. Nic podobnego! Nagłowski rzuca nam przed nos kontrakt, na którego sam widok robi nam się trochę słabo – ponad 100 kartek w formacie A4! Dotychczas wszystko zamykało się na dwóch poplamionych kartkach. – Co jest w tej umowie, że tyle tego naprodukowaliście? Po co tyle papieru? O czym tu pisać? – pytam. Nagłowski ze spokojem wyjaśnia, że takie kontrakty podpisuje Nirvana i Aerosmith, który za chwilę będzie koncertował w Warszawie, po czym wręcza każdemu egzemplarze przebojowej płyty „Get A Grip” oraz po bilecie na koncert. Żebyśmy się oswajali, bo to przecież za chwilę nasi „koledzy z wytwórni”. Patrzymy na siebie z Jackiem i zaczynamy czytać. 50


Po dwóch stronach już nie wiem, jak się nazywam, i niczego nie rozumiem (…) W okolicy hotelu Bristol, przy Karowej 20, mieści się Dom Spotkań z Historią, gdzie Krzysztof Skiba prezentował płytę Big Cyca „Zadzwońcie po milicję” z nowymi wersjami undergroundowych utworów z lat 80. Po krótkim wykładzie wyświetlono teledysk do kawałka „ZOMO na Legnickiej”. (…) Przy realizacji teledysku pomagał nam także autor piosenki, Kaman z Miki Mausoleum. Oryginalne materiały filmowe połączyliśmy z tymi nakręconymi współcześnie, tworząc pewnego rodzaju paradokument. Na jednym z filmów źródłowych zauważyliśmy małego fiata, obok którego przechodzi szwadron ZOMO. Wykorzystaliśmy to i dokręciliśmy sceny, w których działacze Solidarności siedzą z torbami pełnymi ulotek w tym właśnie maluchu. Później te ulotki wylatują przez okna jadącego auta. Funkcjonariuszy milicji obywatelskiej grają opozycjoniści z tamtych lat, no i ja, bo podobno najlepiej pasuję do ról mundurowych (…) Na Trakcie Królewskim zostają nam jeszcze dwa punkty wycieczki. Pałac Prezydencki i plac Zamkowy. Te miejsca nie występują w książce, ale związane są z aktywnością medialną Krzysztofa Skiby. W obu lokalizacjach artysta paradował niedawno jako Krystyna Pawłowicz! Wszystko za sprawą roli w teledysku do piosenki Jacka Kawalca. Podobno charakteryzacja była na tyle udana, że Skiba rozdał nawet kilka autografów jako Krystyna, a sama Pawłowicz na swoim Twitterze napisała: Skiba! Jesteś ładniejsza ode mnie… Z Jackiem Kawalcem wiąże się również ostatni punkt naszej wycieczki – Drugi Dom Ludzi Rocka, czyli klub Potok, na Żoliborzu, przy ulicy Potockiej 14 (w sąsiedztwie muralu Dawida Bowiego). Aby tam dojechać z placu Zamkowego, ruszamy Senatorską, następnie skręcamy w Miodową, a dalej Bonifraterską i Mickiewicza. Po drodze mijamy plac Wilsona, gdzie we wrześniu tego roku Big Cyc zagrał koncert w strugach deszczu, a także willę Kaczyńskiego. 51


W klubie Potok Krzysztof Skiba dwa lata temu wystąpił ze swoim Stand Up-em, którego program stworzył na podstawie naszej książki. Natomiast latem tego roku zorganizował tu huczną premierę swojej nowej książki z felietonami „Polska bez gaci”. Przybyłych gości przy wejściu witali Freddie Mercury i Chuck Norris, a fragmenty książki przeczytał Jacek Kawalec. Skiba odwdzięczył się aktorowi prowadząc w Potoku jego rockowy benefis.

52


Śladami życia i twórczości Janusza Kondratowicza Trasa: Praga – Wieliszew

W młodości był zapalonym kolarzem. Od najmłodszych lat kochał naturę, przyrodę i dużo o niej (a nawet przy niej) pisał: Potrafiłem podczas przejażdżek rowerem zatrzymać się, usiąść na chodniku i pisać – wspominał w rozmowie z Karoliną Prewęcką. Stąd propozycja mojej wycieczki do podwarszawskiego Wieliszewa, gdzie na łąkach otaczających Jezioro Wieliszewskie w 2014 roku z inicjatywy mieszkańców stanął symboliczny „Biały krzyż” – pomnik nawiązujący do słów jednej z najważniejszych piosenek Janusza Kondratowicza. Wycieczkę rozpoczynamy na warszawskiej Pradze przy ulicy Targowej 32. Tutaj 20 lipca 1940 roku w mieszkaniu pod numerem 39 urodził się Janusz Kondratowicz. Z brzucha mamy wyjął mnie doktor Wielobradek – wspominał po latach Karolinie Prewęckiej. Było to mieszkanie dziadków poety. Rodzice mieszkali w drugiej bramie na trzecim piętrze. Tutaj Janusz Kondratowicz spędził najwcześniejsze dzieciństwo. We wstępie do wywiadu rzeki z Rafałem Podrazą, "Wieczór nad rzeką zdarzeń" tak wspomina ten czas: (…) Jestem dzieckiem wojny, które z praskiego brzegu, z okna mieszkania przy Targowej, patrzyło na płonące domy Warszawy, które słyszało odgłosy strzałów i stukot podkutych butów okupanta i wyzwoliciela. Ale gdybym miał rzetelnie odpowiedzieć na pytanie, kim jestem, powiedziałbym – jestem dzieckiem Warszawy, naocznym świadkiem umierania tego pięknego miasta. Miałem zaledwie cztery lata, gdy płonęło powstańcze Śródmieście, a później niebo rozjaśniały wybuchy pocisków dwóch armii – niemieckiej i bolszewickiej. Zupełnie tego wówczas nie rozumiałem. Ale pokochałem Warszawę, gdy – już ocalona – powoli budziła się do życia. Chwiał się most pontonowy rozkołysany przez ciężarówki przewożące ludzi i żywność. Słyszałem nawoływania szukających się ludzi, widziałem 53


ich radość, niemal słyszałem płacz – płacz nadziei – że nareszcie, że udało się przeżyć, odnaleźć (…) Po wojnie rodzina Kondratowicza spędziła kilka lat w Sobieszowie pod Jelenią Górą, a po powrocie do Warszawy osiedliła się na Mokotowie. Jednak w trakcie studiów, po ostrym konflikcie z ojcem, poeta wyprowadził się od rodziców i wrócił na Targową 32. Tak o tym opowiada Karolinie Prewęckiej: (…) Mieszkanie było inne, nie to z czasów wojny, tym razem w oficynie. Babcia mnie przygarnęła, dała pokój, karmiła zupą z mięsem i lanymi kluskami okraszonymi roztopionym masłem, z cukrem i odrobiną białego sera. Uwielbiałem to. Rower stał na szafie. Babcia wkrótce umarła. Pochowałem ją na cmentarzu na Bródnie i zostałem sam w sześćdziesięciometrowym mieszkaniu (…) (…) Pewnego dnia dzwonek do drzwi. Otwieram. Patrzę – duża grupa. Jak weszli? Pewnie przekupili dozorcę koniaczkiem – pomyślałem. Okazało się, że to byli Czerwono-Czarni. Tak wyglądał mój pierwszy kontakt z legendarnym zespołem, z Karin Stanek, Kasią Sobczyk, Tadeuszem Mrozem, no i przede wszystkim Ryszardem Poznakowskim, z którym się zaprzyjaźniłem (…) Do lat młodości Kondratowicza na Pradze nawiązuje piosenka „Ulica Targowa”. Muzykę do niej skomponował Zbigniew Ciechan. Najbardziej znaną interpretacją utworu jest wykonanie Krystyny Konarskiej z orkiestrą taneczną pod dyrekcją Edwarda Czernego. Jedziemy na północ ulicy Targowej. Mijamy al. „Solidarności” i wzdłuż ulicy 11 Listopada dojeżdżamy do Ronda Żaba. Kierujemy się w stronę ulicy św. Jacka Odrowąża. Jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż ogrodzenia Cmentarza Żydowskiego i dalej Bródnowskiego (gdzie pochowana jest babcia poety). Przecinamy tory tramwajowe i ulicą Piotra Wysockiego dojeżdżamy do skrzyżowania z ulicą Władysława Syrokomli. Kilka lat temu przeprowadzałem tam sondę dziennikarską dla Związku Literatów Polskich (w ramach projektu Literaccy Patroni Ulic). Pytałem mieszkańców, czy wiedzą kim był 54


patron ich ulicy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Władysław Syrokomla to pseudonim Ludwika Kondratowicza herbu Syrokomla, poety i tłumacza tworzącego w epoce romantyzmu. Co ciekawe, w dzielnicy Targówek istnieją aż dwie ulice poświęcone temu artyście – oprócz ulicy Syrokomli jest też ulica Kondratowicza. Może warto więc zmienić Ludwika na Janusza? Tym bardziej, że Ludwik to prapradziadek Janusza Kondratowicza. W domu pamięć o wielkim przodku nie była hołubiona, traktowano ją po macoszemu – wspomina w rozmowie z Rafałem Podrazą. W ósmej klasie o jego związkach z przodkiem powiedziała mu polonistka, Stefania Sztaudynger, siostra poety, tłumacza i satyryka Jana Sztaudyngera: (…) Pani Sztaudynger pewnego dnia wzięła mnie na stronę i rzekła: - Co wiesz o Syrokomli? - Niewiele… - odparłem niewinnie. - To bardzo źle. Masz tutaj jego książkę „Urodzony Jan Dęboróg”, przeczytaj. Przeczytałem, potem sięgnąłem po kolejne jego książki (…) (…) Czytałem i powoli kształtowałem swój światopogląd. Dowiedziałem się, że znał się z Mickiewiczem, że studiował na Uniwersytecie Wileńskim, że miał folwark, że w czasie żniw wychodził razem z chłopami o szóstej rano w pole. Brał kosę na ramię, w ręku trzymał worek z chlebem, solą, masłem i nożem, i jak równy z równymi pracował przy żniwach. W jedenastej klasie pani Sztaudynger zaczęła traktować mnie już jak swojego asystenta. Nosiłem za nią dziennik. Na lekcjach mówiła do mnie albo Syrokomla, albo po imieniu (…) Za ulicą Syrokomli kierujemy się dalej na północ – ścieżką wzdłuż ulicy Piotra Wysockiego aż do Bazyliańskiej. Tutaj przejeżdżamy na drugą stronę ulicy, by bezpiecznie ominąć estakady ulicy Toruńskiej i wyjeżdżamy na ulicę Marywilską. To ruchliwa trasa, ale po obu jej 55


stronach biegną pasy drogi dla rowerów. Dojeżdżamy do ulicy Proletariatczyków i skręcamy w prawo nad Kanał Żerański. Malowniczą trasą wzdłuż wody jedziemy aż do mostu przy ulicy Kobiałka. Tam przejeżdżamy na drugi brzeg Kanału i dalej ścieżką kierujemy się w stronę Nieporętu. Ten odcinek trasy nie ma bezpośredniego związku z życiem i twórczością naszego bohatera. Jednak charakterystycznym elementem krajobrazu nad kanałem są wędkarze. A Janusz Kondratowicz uwielbiał wędkować. Tak o tym wspomina żona, Anna Kondratowicz w rozmowie z Karoliną Prewęcką: (…) Oboje byliśmy zapalonymi wędkarzami, ale odpowiadały nam odmienne sposoby wędkowania (…) Ja wolałam spławiczek i spokojną wodę, a Janusz szalał ze spinningiem (…) Poza tym, przyroda to wielka inspiracja dla Kondratowicza. Warto zatrzymać się na chwilę nad wodą, popatrzeć w niebo, przejść się po okolicznym lesie i wsłuchać w odgłosy natury. Zbliżyć się do niej. Poczuć się jak sam mistrz, który tak mówił o swoich piosenkach w książce Karoliny Prewęckiej: (…) Piszę z miłości do rzek, jezior, wysp, lasów, drzew, gór, nieba nad nami, dźwięku dzwonów dochodzących z kościołów oraz do ludzi, którzy wędrują ulicami i drogami i mają swoje sprawy (…) W Nieporęcie, za stacją kolejową przejeżdżamy ulicę Jana Kazimierza i kierujemy się w stronę Zegrza Południowego. Ten odcinek charakteryzuje się dużym natężeniem ruchu, ale samochody zwykle stoją w korku, więc przejazd ulicą będzie bezpieczny. Mijamy rondo i kierujemy się w stronę Nowego Dworu Mazowieckiego. Dosłownie kawałek za rondem zaczyna się trasa pieszo-rowerowa, która doprowadzi nas do Wieliszewa. Tutaj, widząc pierwsze budynki skręcamy w lewo w al. Solidarności. Dojeżdżamy nią do ulicy K. K. Baczyńskiego, przy której mieści się Urząd Gminy Wieliszew i Sala Koncertowa im. Krzysztofa Klenczona. Muzyk urodził się w niedalekim Pułtusku.

56


O nadaniu sali koncertowej jego imienia zdecydowali mieszkańcy Gminy Wieliszew głosując w specjalnym plebiscycie. Klenczon i Kondratowicz byli nie tylko przyjaciółmi, ale też wspólnie napisali wiele niezapomnianych przebojów, jak choćby „10 w skali Beauforta”, „Kwiaty we włosach”, „Gdy kiedyś znów zawołam cię” czy „Biały krzyż”. Jednak – jak to w życiu – zdarzały się między nimi zgrzyty. Opisał to Rafał Podraza w swojej książce „13 historii ukrytych w piosenkach. Kondratowicz”: (…) Krzysztof Klenczon mało przyjemnie rozstał się nie tylko z kolegami z Czerwonych Gitar – na wiele lat zerwał też kontakt z Kondratowiczem, nie mogąc mu wybaczyć niechętnego spojrzenia na pomysł robienia kariery w USA. Tekściarz był zdania, że miejscem Klenczona jest Polska, kompozytorowi i wokaliście Ameryka wydawała się niemal ziemią obiecaną. − Powiedziałem mu wówczas: „Krzysiek, rób co chcesz, ale moim zdaniem będzie tylko gorzej”. W odpowiedzi rzucił, że jestem przeciwko niemu. I dodał, iż nie spodziewał się tego po przyjacielu, który przecież zawdzięcza mu sławę. Nie ukrywam – bardzo mnie to zabolało, bo przecież latami pracowałem już na swoje nazwisko, pisząc dla wielu artystów, ale zacisnąłem zęby. Powtórzyłem mu jedynie: „rób, jak chcesz, twoje życie, twoja kariera, twój wybór”… American dream Klenczona nigdy się nie spełnił. Źle się czuł w Stanach, brakowało mu sceny, fleszy aparatów, rozdawania autografów. Mieszkał w Chicago, miał przyjaciół i grupkę fanów, ale dla przyzwyczajonego do sławy i gwiazdorstwa muzyka było to zbyt mało. Przyjeżdżał więc do Polski na koncerty i właśnie podczas jednego z nich, w Zielonej Górze, przypadkowo wpadł na swojego dawnego autora tekstów. By przełamać lody, piosenkarz niby przypadkowo zanucił kilka wersów z „10 w skali Beauforta”. – Udawałem, że mnie to zupełnie nie rusza – opisywał po latach sytuację Kondratowicz. – Jednak było widać, że Krzysiek chce się pogodzić. W końcu podszedł do mnie ze łzami w oczach i powiedział: „Jasiu byłem głupkiem. Przepraszam cię, we wszystkim miałeś rację”. Po chwili płakaliśmy obaj... Długo wtedy rozmawialiśmy. Chciał wrócić do Polski, nagrywać płyty i koncertować z chłopakami z Czerwonych 57


Gitar. Niestety, 27 lutego 1981 roku straszliwy wypadek samochodowy na jednej z chicagowskich ulic, potem śpiączka i w końcu śmierć Klenczona, przekreśliły te wielkie plany.” Informację o jego odejściu, w radiu ilustrowano naszą piosenką „10 w skali Beauforta” (…) Uroczyste otwarcie sali koncertowej miało miejsce we wrześniu 2014 roku, niedługo po śmierci Janusza Kondratowicza. Być może dlatego obecna na uroczystości Alicja Klenczon, wdowa po muzyku, odczytała dawny list Kondratowicza do jej męża: (…) Drogi przyjacielu, dość długo nie pisałem do Ciebie, choć tu na ziemi działo się wiele, Twoje piosenki żyją i nic nie wskazuje na to, że zostaną przez któreś pokolenie zapomniane. Staram się, żebyś był, choćby przez swoją muzykę, obecny wśród nas, bo nie sposób zapomnieć muzyka z rozwichrzoną fryzurą, który chce zmienić świat na lepszy, bardziej sprawiedliwy i bardzo polski. Wiem, że na niebieskich połoninach, są już niektórzy Twoi przyjaciele, zmienili miejsce zamieszkania, ale przecież to czeka każdego z nas. Ja też kiedyś się tam wybiorę, wierz mi… Często słucham Twojej muzyki, bo wciąż ją kocham. Razem przeżyliśmy wiele, zwyciężaliśmy, ponosiliśmy porażki, ale przecież takie jest prawo życia na ziemi i takie tam gdzie teraz jesteś. Krzysiu, ważne jest to, że człowiek odchodzi do innego bytu, ale jego twórczość pozostaje tu na ziemi. Kiedyś spotkamy się tam na górze i porozmawiamy, co w naszym życiu było dobre a co złe (…) To był bardzo wzruszający moment ceremonii, szczególnie dla obecnej na sali Anny Kondratowicz. Spod sali koncertowej wracamy do al. Solidarności i kierujemy się na północny-zachód do ulicy Kościelnej. Skręcamy w prawo, dojeżdżamy do Modlińskiej i ją przejeżdżamy. Między kościołem a szkołą zjeżdżamy w dół nad jezioro. Na drugim brzegu w oddali ujrzymy charakterystyczny biały krzyż. To symboliczny pomnik zrealizowany w 2014 roku z woli mieszkańców zainspirowanych utworem Krzysztofa Klenczona do słów Janusza Kondratowicza. W ten sposób Gmina Wieliszew uczciła 75. rocznicę powstania Polskiego Państwa Podziemnego. 58


Piosenka „Biały krzyż” powstała, by upamiętnić Czesława Klenczona, ojca muzyka oraz żołnierza Armii Krajowej i uczestnika polskiego podziemia antykomunistycznego w okresie powojennym. Inspiracją dla autora tekstu, Janusza Kondratowicza, był napotkany w lesie w trakcie spaceru z Klenczonem w Tatrach, brzozowy krzyż bez grobu. Nikt nie spodziewał się, że utwór będzie tak wielkim przebojem. Tym bardziej, że w roku 1968, gdy po raz pierwszy zabrzmiał w amfiteatrze w Opolu na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej, gdy ucichły już ostatnie takty muzyki Krzysztof Klenczon bez słowa położył wiązankę kwiatów na progu sceny i powiedział coś, czego telewizja już nie pokazała (…) - Dedykuję tę piosenkę wszystkim, powtarzam, wszystkim żołnierzom, którzy polegli w drugiej wojnie światowej (…) – Wspomina Kondratowicz w książce „Wieczór nad rzeką zdarzeń”, i dodaje: (…) W amfiteatrze zapanowała cisza, cisza tak straszliwa, że można było usłyszeć lecącą muchę, ludzki oddech, bicie serca. Ta cisza trwała przeraźliwie długo, zacząłem w panice zastanawiać się, co się stało. Myślałem, że może ludzie nie zrozumieli tekstu, że może nie zrozumieli przesłania, jednak nagle rozległy się brawa. Brawa, które trwały nieprzerwanie dwadzieścia minut. Ludzie, płacząc, wstawali z miejsc i klaskali, klaskali z całych sił (…) Dziś powiem, że pisanie tego tekstu nie było łatwe. Krzysiek ingerował mi w canta, ja zaś marudziłem przy muzyce. „Biały krzyż” jest więc efektem kompromisu artystycznego. Kompromisu udanego (…) Do Warszawy z Wieliszewa można wrócić pociągiem ze stacji PKP Wieliszew lub z pobliskiego Legionowa.

59


Literackie murale Trasa: Stare Bielany – Powiśle

Murale w przestrzeni Warszawy pojawiają się jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Są mniej lub bardziej artystyczne i mniej lub bardziej wyraziste. Niezaprzeczalnie jednak potrzebne. Przyciągają wzrok i zwracają uwagę, nie tylko na historię lokalną, ale też na ważne problemy, jak choćby charakterystyczny mural Fundacji Rak’n’Roll związany z projektem Boskie Matki, czy antysmogowy mural Marty Frej. Nie ma właściwie jednego miejsca, które prezentowało by wszystkie warszawskie murale. Bywa też, że murale powstają tylko na kilka tygodni albo miesięcy, a potem w ich miejscu pojawia się coś innego. Są jednak pasjonaci street artu, którzy aktualizują nowe malowidła na swoich stronach w mediach społecznościowych – jak choćby Murale Warszawa. Ja postanowiłem wyselekcjonować te murale, które w jakiś sposób wiążą się z literaturą i książkami w ogóle. Niektóre są oczywiste i nie wymagają tłumaczenia, inne opatrzyłem szerszym komentarzem. Wycieczkę zaczynamy od skrzyżowania ulicy Żeromskiego z Kleczewską (dokładny adres to Żeromskiego 44/50) na Starych Bielanach. Tutaj 8 czerwca 2021 roku, czyli w dzień siedemdziesiątych urodzin Kory Sipowicz odsłonięto mural upamiętniający legendarną wokalistkę Maanamu. W podobnej stylistyce kilka tygodni później upamiętniono aktorkę Krystynę Sienkiewicz – na ścianie tego samego budynku, ale od strony ulicy Płatniczej. Obie wspaniałe artystki mieszkały niedaleko siebie przy ulicy Płatniczej – jednej z najpiękniejszych w Warszawie. Aby przybliżyć Państwu kontekst literacki, wspomnę, iż piosenki Kory zostały złożone w tomik poetycki „Stoję, czuję się świetnie” i opublikowane przez wydawnictwo Biuro Literackie. Wyboru tekstów dokonała poetka Marta Podgórnik. Jedno ze spotkań autorskich z Korą (jak się później okazało, jej ostatnie wystąpienie publiczne) w trakcie festiwalu Stacja Literatura 22 w 2017 roku prowadziła Olga Tokarczuk. 60


Rok po śmierci Kory, za sprawą jej męża Kamila Sipowicza, ukazała się książka „Miłość zaczyna się od miłości”, czyli – jak podaje wydawca - unikalne wydanie prywatnych notatek Kory, z lat 2003–2018, będące zapisem pracy nad utworami. Kora pojawiła się również jako ilustratorka książki Sipowicza „Ramona, Mila, Bobo i pięćdziesiąt sześć innych zwierząt”. Jest także filmik, na którym artystka czyta fragment tej książki. Natomiast Krystyna Sienkiewicz od początku kariery artystycznej miała do czynienia z wybitnymi tekstami literackimi – wykonując je choćby w Studenckim Teatrze Satyryków i następnie w Kabarecie Starszych Panów. Z kolei karierę aktorską na dużym ekranie rozpoczęła od roli w „Pożegnaniach” Wojciecha Hassa, czyli znakomitej adaptacji powieści Stanisława Dygata. Ale na tym nie koniec. Aktorka publikowała też opowiadania i wspomnienia. Obu artystkom poświęcono też książki biograficzne. W przypadku Kory są to publikacje: „Kora i Maanam. Podwójna linia życia” (efekt rozmów prowadzonych z Kamilem Sipowiczem nad warmińskimi jeziorami) oraz „Kora, Kora. A planety szaleją”, która jest niejako rozszerzoną wersją „Podwójnej linii życia”. Z kolei życie aktorki, w książce „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”, opisał zafascynowany nią Grzegorz Ćwiertniewicz. Gdy już zrobimy pamiątkowe zdjęcia i napatrzymy się na oba murale, możemy kontynuować naszą wycieczkę ulicą Płatniczą. Krystyna Sienkiewicz mieszkała pod numerem 35, a Kora pod numerem 59. Następnie skręcamy w prawo w ulicę Schroegera, dojeżdżamy do Alei Zjednoczenia i skręcamy w prawo jadąc tak do Broniewskiego. Tutaj skręcamy w lewo i kierujemy się na południe aż do wysokości ulicy Elbląskiej, gdzie przejeżdżamy na drugą stronę ulicy i jedziemy do ronda, na którym skręcamy w prawo w ulicę Saperską. Gdy skończy się ta uliczka i przejdzie w Dolnośląską, na ścianie budynku po lewej stronie ujrzymy urokliwy mural Plastusia z „Plastusiowego pamiętnika” Marii Kownackiej. Na Facebooku Urzędu Dzielnicy Żoliborz m. st. Warszawy jest na ten temat notka: 61


(…) Postać Plastusia nieodłącznie kojarzy się z Żoliborzem. Maria Kownacka tworzyła „Plastusiowy Pamiętnik” na ul. Suzina, obserwując bawiące się dzieci w pobliskim przedszkolu. Autorka mieszkała całe życie na Żoliborzu, a Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej przekazała prawa autorskie do swoich utworów. W jej mieszkaniu powstała izba pamięci Marii Kownackiej. (…) Kontynuując wycieczkę wracamy do ronda i ulicą Elbląską kierujemy się w stronę Krasińskiego. Następnie skręcamy w prawo, przejeżdżamy Powązkowską i ścieżką wzdłuż budynków osiedla Żoliborz Artystyczny kierujemy się w stronę Śródmieścia. Przy placu Czesława Niemena naszą uwagę zwróci kolorowy mural z napisem Jerzy Ficowski autorstwa Piotra Młodożeńca. Druga część muralu z fragmentem wiersza „Moje niedoszłe podróże” znajduje się w podwórku budynku od ulicy Dygata. Na tym samym osiedlu jest także ulica upamiętniająca Ficowskiego. Poeta mieszkał na Żoliborzu 20 lat. Jak podaje serwis Polska Niezwykła: W latach 1986-2006 mieszkał i tworzył przy Placu Inwalidów pod numerem 6. Budynek zdobi dziś pamiątkowa tablica, na której widnieją słowa poety: "...A jeśli nie ma znaku trwalszego niż my, nas też nie ma...". Jedziemy dalej Powązkowską w kierunku Śródmieścia aż do ulicy Burakowskiej i w nią skręcamy. Na budynku pod numerem 12 (od podwórka) ujrzymy mural Pawła Althamera z wizerunkiem Roberta Brylewskiego. Natomiast na betonowym ogrodzeniu przy budynku znajdziemy mural upamiętniający Brylewskiego (Maxa) wraz z Pawłem „Kelnerem” Rozwadowskim. Obaj muzycy wydali książki autobiograficzne. „Kryzys w Babilonie” to wywiad rzeka Brylewskiego z Rafałem Księżkiem. Natomiast książka „To zupełnie nieprawdopodobne” oparta jest na wspomnieniach Rozwadowskiego. Burakowską kierujemy się dalej w stronę ulicy Kłopot i skręcamy w prawo. Przy wiadukcie alei Jana Pawła II ujrzymy dwa bliźniacze ronda – Jana Himilsbacha po stronie zachodniej i Zdzisława Maklakiewicza po stronie wschodniej. Pomiędzy nimi znajduje się mural upamiętniający obu artystów. O życiu Zdzisława Maklakiewicza 62


powstały trzy książki biograficzne. Ostatnią z nich – „Maklak. Oczami córki” napisała córka aktora, która – jak podaje wydawca – podczas renowacji starego pianina przypadkowo odnalazła w jego wnętrzu czarny notes. Jak się okazało – notes taty, Zdzisława. Natomiast Jan Himilsbach, zanim wszedł na pokład statku wycieczkowego w filmie „Rejs” i zadebiutował jako aktor nazywany „księciem naturszczyków”, był pisarzem (a później też scenarzystą). Z ronda Maklakiewicza wjeżdżamy w al. Jana Pawła II i jedziemy nią na południe do ulicy Miłej (tej z wiersza Broniewskiego) i skręcamy w prawo (a jeśli skręcimy w lewo, dojedziemy do muralu upamiętniającego Marka Edelmana, bohatera słynnego reportażu Hanny Krall „Zdążyć przed Panem Bogiem”, na ścianie przychodni przy skrzyżowaniu z Karmelicką. Możemy też odwiedzić Łąkę Leśmiana przy muzeum POLIN, gdzie znajduje się mural poety). Jesteśmy na Muranowie – prawdziwym królestwie murali (nie tylko literackich). Mijamy ulicę Smoczą i kierujemy się w stronę ulicy Esperanto. Przy Miłej 39 znajdziemy mural upamiętniający pisarkę Wandę Chotomską. Następnie wracamy do Smoczej i skręcamy w prawo. Na wschodniej ścianie ciągu garaży przy Smoczej 14 A znajdziemy mural upamiętniający Wojciecha Młynarskiego z tytułami dwóch jego piosenek: „Róbmy swoje” i „Absolutnie”. Wracamy do ulicy Smoczej i dojeżdżając do Dzielnej skręcamy w prawo. Na ścianie garażu pod numerem 15 znajdziemy mural „literacka mirabelka” z wizerunkami Hanny Krall i Cezarego Harasimowicza oraz cytatami z ich książek. (…) Mirabelka pochyliła się i wyciągnęła przed siebie gałęzie. Gotowa do podróży, wysunęła korzenie z ziemi. Zatrzymała się w pół ruchu… (…) Hanna Krall „Obecność” z tomu „Fantom bólu”. (…) Ja to mam szczęście! Mam szczęście, że żyję. Mówią, że dajemy ludziom sporo szczęścia, bo jesteśmy słodkie. Podobno ta słodycz bierze 63


się ze słońca. Im więcej słońca, tym więcej w nas słodyczy. Ale ja sobie myślę, że nie tylko z tego powodu jesteśmy słodkie. Po prostu ludzie nas kochają. A my kochamy ludzi i ta miłość tak jakoś wzajemnie się przenika. (…) Cezary Harasimowicz z książki „Mirabelka”. Kolejny raz wracamy do ulicy Smoczej. Jedziemy nią do ulicy Nowolipki i skręcamy w lewo. Przed kościołem pw. Św. Augustyna po dwóch stronach ulicy znajdziemy murale związane z twórczością Juliana Tuwima. Pierwszy to „Ptasie radio” z wizerunkiem aktorki Ireny Kwiatkowskiej, która fenomenalnie interpretowała słynny wiersz poety. Znajduje się on po naszej prawej stronie, na ścianie garaży pod numerem 21. Drugi – niemal naprzeciw – to mural upamiętniający Hankę Ordonówną, aktorkę i wielką gwiazdę przedwojennej rozrywki. To ona w filmie „Szpieg w masce” brawurowo wykonuje słynną pieśń do słów Tuwima „Miłość ci wszystko wybaczy”. Następnie kierujemy się w stronę al. Jana Pawła II i skręcamy w prawo. Gdy dojedziemy do al. „Solidarności”, warto na chwilę przejechać na drugą stronę i odrobinę się cofnąć. W bramie kamienicy pod adresem al. Jana Pawła II 44 znajduje się mural upamiętniający dawnych mieszkańców ulicy Leszno – między innymi Bolesława Prusa i Cypriana Kamila Norwida. Kiedy wrócimy do skrzyżowania, al. Jana Pawła II kierujemy się dalej na południe. Przy Grzybowskiej skręcamy w prawo i jedziemy do ulicy Waliców. Tutaj pod numerem 14, na ścianie zrujnowanej kamienicy, widnieje czerwony balonik z charakterystycznym napisem „Kamień i co”. Jak podaje tabliczka obok muralu: Kamienica przy ulicy Waliców 14 zbudowana została w XIX wieku. W czasie okupacji niemieckiej była częścią getta żydowskiego. (…) Mieszkali tutaj żydowski poeta piszący po polsku Władysław Szlengel - Kronikarz Tonący, który opisywał życie w getcie żydowskim oraz znany fotograf, dziennikarz i śpiewak operowy Menachem Kipnis, który zajmował się również zbieraniem i dokumentowaniem tradycyjnej muzyki żydowskiej. 64


Kontynuując wycieczkę wracamy do alei Jana Pawła II i kierujemy się na południe. Mijamy rondo ONZ i dojeżdżamy do ulicy Złotej 58. Tutaj znajduje się mural z wizerunkiem Jacka Kuronia autorstwa Wilhelma Sasnala. Spośród wielu publikacji poświęconych legendarnemu opozycjoniście, najbardziej cenię sobie rozmowę z Jackiem Żakowskim: „Siedmiolatka, czyli kto ukradł Polskę”. To książka z 1997 roku. Czytałem ją będąc w liceum albo chwilę po szkole średniej A proszę zerknąć jaka jest aktualna. (…) Mam 64 lata. Jestem po swojemu szczęśliwy. Dolega mi to i owo, niczego się nie dorobiłem, nie zbudowałem domu, nie posadziłem drzewa, ale mam wspaniałą rodzinę, wypróbowanych przyjaciół i świadomość, że spędziłem życie tak pożytecznie, jak tylko umiałem. Chyba nie zmarnowałem czasu, który mi na tym świecie dano. Ale kiedy późnym wieczorem wracam wreszcie do naszego mieszkania na warszawskim Żoliborzu, kiedy - jak teraz - siadam przy biurku, które wraz z całym tym mieszkaniem odziedziczyłem po ojcu, nie mam poczucia sukcesu. Mam w głowie wrzask, krzyk, pretensje i żale. Wciąż dźwięczą mi w uszach słowa, że „za komuny było lepiej”, że „Polacy nigdy jeszcze tak nie cierpieli”, że „następuje biologiczne wyniszczenie narodu”, że „w Polsce dokonuje się nowy holocaust”, że „głodzimy na śmierć” emerytów, lekarzy, wiejskie dzieci. Wciąż huczą mi w czaszce ostrzeżenia, że „tak dalej być nie może”, że „solidaruchów trzeba powywieszać”, wibrują oskarżenia, że „rozkradliśmy Polskę”, że „sprzedaliśmy nasze idee”, że „zdradziliśmy” naród, „Solidarność”, robotników, wiarę, Kościół, Polskę. I wciąż słyszę mocno, rytmicznie skandowane okrzyki demonstrantów maszerujących przed oknami mojego sejmowego pokoju: „mordercy! mor-der-cy!”, „zło-dzie-je! zło-dzie-je! (…) Jedziemy dalej w kierunku południowym. Mijamy Aleje Jerozolimskie i aleją Niepodległości dojeżdżamy do Trasy Łazienkowskiej. Tutaj warto na chwilę zostawić rower, by systemem tuneli przedostać się do Galerii Osobliwości Warszawy ulokowanej po obu stronach alei Armii Ludowej. Znajdziemy tutaj portrety wielu osób związanych z literaturą – od Kazika 65


Staszewskiego, po Agnieszkę Osiecką, Mirona Białoszewskiego i Leopolda Tyrmanda. Z tym ostatnim pisarzem wiąże się kolejny punkt naszej wycieczki. Ruszmy wzdłuż Trasy Łazienkowskiej w stronę placu Trzech Krzyży. Najwygodniej będzie, jeśli za rondem Jazdy Polskiej skręcimy w przyjazną dla rowerów ulicę Mokotowską. Przy placu Trzech Krzyży 4/6, a dokładnie na północnej ścianie Instytutu Głuchoniemych im. Jakuba Falkowskiego znajduje się mural przedstawiający bohatera kultowej powieści Tyrmanda zatytułowanej „Zły”. Umiejscowienie muralu nie jest przypadkowe, bo okolica związana jest z życiem pisarza oraz akcją powieści. W serwisie culture.pl mogą Państwo prześledzić trasy spacerów śladami książki i jej autora. Dalej kierujemy się w stronę Nowego Światu. Za rondem de Gaulle'a, na tyłach Pałacu Branickich przy słynnych warszawskich pawilonach (Nowy Świat 18/20) znajduje się kultowy już chyba mural Kory, który – jak podaje Bruno Althamer – reaguje na pory roku i podlega naturalnemu zegarowi. Mural jest częścią projektu „Kobiety na mury” realizowanego przez Wysokie Obcasy. Kontynuując naszą wycieczkę jedziemy Nowym Światem w kierunku Świętokrzyskiej i skręcamy w lewo. Następnie dojeżdżamy do ulicy Mazowieckiej i skręcamy w prawo. Tutaj w podwórku pod adresem Mazowiecka 4, ukryty jest mural upamiętniający legendarnego Franca Fiszera wraz z grupą Skamandrytów (Tuwimem, Słonimskim, Lechoniem, Wierzyńskim, Iwaszkiewiczem). Jego lokalizacja nie jest przypadkowa, bo na ulicy Mazowieckiej pod numerem 12 mieściła się słynna kawiarnia „Ziemiańska”. O muralu, który powstał z inicjatywy Stacji Muranów, wspomina też Lidia Sadkowska-Mokkas w książce „Warszawa Skamandrytów”. Przed nami ostatni punkt wycieczki. Aby do niego dotrzeć, wracamy do Świętokrzyskiej i kierujemy się w stronę Tamki. Następnie skręcamy w ulicę Tamki. Za wiaduktem na ścianie budynku pod adresem Solec 85 ujrzymy mural poświęcony Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu. Mural został odsłonięty w setną rocznicę urodzin poety, inaugurując 66


w ten sposób uroczyste obchody Roku Baczyńskiego. Jak podaje Narodowe Centrum Kultury: autorem projektu muralu jest łódzki ilustrator i plakacista, Bartosz Kosowski, realizatorem – Good Looking Studio. Baczyński mieszkał przy ulicy Hołówki, jednak w pobliskim kościele Świętej Trójcy, 3 czerwca 1942 roku poeta wziął ślub z Barbarą Drapczyńską. Jarosław Iwaszkiewicz w swoich dziennikach tak wspomina to wydarzenie: Przywiozłem im olbrzymi bukiet bzów, które w tym roku wyjątkowo obficie kwitną na Stawisku. (…) Baczyńscy przystępowali do komunii, oboje tacy drobni, malutcy, dziecinni, powiedziałem potem, że wyglądało to nie na ślub, a na pierwszą komunię. Krzysztof bardzo wzruszony. (…) I teraz tak ciągle takie dzieci się żenią. Na koniec wspomnę krótko o najciekawszych muralach znajdujących się na prawym brzegu Wisły: - przy ulicy Rajgrodzkiej 13, na Targówku znajdziemy mural „Małego księcia”, - przy ulicy Zaułek 34 (Białołęka), na ścianie Szkoły podstawowej nr 112 powstał niedawno mural Marii Kownackiej, patronki szkoły, - Edward Stachura ma swój mural przy ulicy Rębkowskiej 4, - w Klubokawiarni Kicia Kocia na Grochowie, znajdziemy murale Mirona Białoszewskiego, Edwarda Stachury, Pawła Sołtysa, Marka Bieńczyka, Roberta Brylewskiego i Pawła Rozwadowskiego.

67


Śladami życia i twórczości Andrzeja Stasiuka – część pierwsza Trasa: Choszczówka – Olszynka Grochowska

Andrzeja Stasiuka kojarzymy głównie z warszawskim Grochowem. Tymczasem, jak opowiada w rozmowie z Janiną Koźbiel: Tylko przez pierwsze pięć lat życia mieszkaliśmy na Grochowie, przy placu Szembeka, potem ojciec wybudował dom na Choszczówce. Miałem tam wielu przyjaciół, ale nigdy nie awansowaliśmy do jakichś dzielnic bogatych czy wysokopiennych. Jeździłem na drugą stronę Wisły, za rzekę, czyli do Warszawy. W mojej prywatnej teorii tego kraju stolicą powinno być przedmieście. Nasza wycieczka przebiegać będzie ze stacji kolejowej Warszawa Choszczówka do Olszynki Grochowskiej. Inspiracją do stworzenia takiej właśnie trasy są trzy książki Andrzeja Stasiuka – „Jak zostałem pisarzem”, „Grochów” i „Wschód”. O stacji Warszawa Choszczówka Stasiuk wspomina we „Wschodzie”: (…) Teraz nie ma tutaj nic. Stacja jest płaska i pusta. Nikomu nie jest potrzebny pomalowany na zielono dom z kaflowym piecem w środku. Wsiada się i wysiada. Można w czterdzieści minut dojechać na lotnisko. Stoję sam i przypominam sobie zdarzenia i rzeczy. S3 punktualnie pojawia się na tle lasu. Czerwony, szybki i cichy. Rusza bez szarpnięć i nabiera prędkości. Nie słychać stukotu kół, tylko narastający metaliczny syk. Nasyp jest wyższy niż kiedyś i patrzę z góry, jak schludna zabudowa bez wyrazu pochłania dzikie miejsca. Pełznie i ostatecznie niweczy minione. Lecz dla mnie to obojętne. Widzę przeszłość wyraźniej niż teraźniejszość. Przecież to, co jest, nabiera sensu dopiero, gdy minie. Więc jadę i patrzę wskroś widoków. (…) Podążamy zatem za odjeżdżającym pisarzem wzdłuż torów w stronę Warszawy. Najpierw Piwoniową, Polnych kwiatów, Sianokosów, Wałuszewską i Czołową do kolejnej stacji – Warszawa Płudy, następnie

68


Czołową i Marywilską dojeżdżamy do Kanału Żerańskiego, o którym w tej samej książce wspomina Stasiuk: (…) Po żelaznym moście przekraczamy kanał. Śmiałkowie skakali z przęseł na główkę. Żerańskie Acapulco. Nad okolicą unosił się odór padliny z zakładów mięsnych. Szkielety i łby bydląt gniły w dołach wykopanych na pustkowiu. (…) Za kanałem skręcamy w prawo, mijamy wiadukt i jedziemy w lewo drogą przy wielkich kontenerach. Wkraczamy teraz na teren trochę zapomnianych torowisk, który doskonale oddaje klimat prozy Stasiuka. Poczujemy charakterystyczny zapach drewnianych podkładów kolejowych i smaru. Za Trasą Toruńską po prawej stronie, tak jak pisarz, ujrzymy ślady dawnej Fabryki Samochodów Osobowych: (…) Potem po prawej zaczynała się fabryka. Dzisiaj jest opustoszała i martwa. Lecz wcale nie muszę się wysilać, by wróciły zapachy, dźwięki i drżenie posadzek ułożonych z drewnianej kostki. To było jak żywe, jakby gigantyczną bestię przebiegał dreszcz. Tysiące maszyn wibrowało bezustannie, ciągle, przez dwadzieścia cztery godziny. (…) Jedziemy dalej prosto dróżką pomiędzy torami. Za stacją Warszawa Praga, S3 Andrzeja Stasiuka jedzie w kierunki Dworca Wschodniego. Po drodze pisarz wspomina jeszcze cmentarz choleryczny, który widać z okien kolejki przed Rondem Żaba: (…) S3 jedzie prosto. Dawniej podmiejski skręcał w prawo. Odgałęzienie torów biegło wprawdzie tak jak dziś, ale jeździły nim tylko dalekobieżne. Torowiska rozchodziły się w brzozowym zagajniku zamkniętym ze wszystkich stron wysokimi nasypami. Wówczas ruiny cholerycznego cmentarza były zarośnięte i niewidoczne. Teraz ktoś go wyremontował. Wspinaliśmy się na tory i schodziliśmy w środek tego dziwnego, cichego miejsca pośród miejskiego gwaru i ruchu. To było trochę jak na dnie jakiegoś starego krateru po wygasłym wulkanie. Wśród młodych, złotozielonych brzózek wiosną. Mieliśmy ze sobą skrzynkę owocowego wina. Było nas może z dziesięciu. Jedna trzecia klasy ze szkoły zawodowej przy fabryce samochodów. Grzaliśmy się w słońcu 69


i nie mieliśmy pojęcia, że pod ziemią obok leżą szkielety choleryków sprzed stu lat. (…) My kierujemy się jednak w stronę Ronda Starzyńskiego. Jedziemy zgodnie z poprowadzoną pośród torowisk drogą, która przechodzi później w ulicę Golędzinowską. Jedziemy nią aż do Jagiellońskiej, następnie skręcamy w lewo i przejeżdżamy wiadukt przy rondzie. Dalej jedziemy Jagiellońską wzdłuż ogrodu zoologicznego. Stasiuk opisuje te rejony w książce „Jak zostałem pisarzem”: (…) Pojechałem do zoo. Była jesień. Złoto, czerwono, hipopotamy, słonie, odgłos Gdańskiego mostu — jeden z piękniejszych dźwięków na świecie — i Najświętsza Maria Panna po drugiej stronie rzeki, nad którą unosiły się mgły (…) (…) Tramwaje skrzypiały jak nieszczęście. Skrzypiały na zakrętach. Pierwszy był na rondzie Starzyńskiego, jak jechało się do Śródmieścia. Skręcały w prawo i skrzypiały. Jak się jechało na Pragę, to dopiero przy Ratuszowej był ten cholerny skrzyp. Ale tam można było wysiąść i była zielona budka z piwem. Można było pójść w prawo i do zoo, popatrzeć na małpy, słonie i hipopotamy. Jak się doszło do hipopotamów, to był już most Gdański i można było złapać tramwaj do Śródmieścia (...) Jagiellońską jedziemy do Stadionu Narodowego, potem kierujemy się w stronę Teatru Powszechnego i aleją Wedla wzdłuż Jeziorka Kamionkowskiego jedziemy do Stanisława Augusta. I znów zaglądamy do „Jak zostałem pisarzem”: (…) Brązowe niedźwiedzie przy Świerczewskiego, rude wieże świętego Floriana, dziwny skos Floriańskiej i czarne dachy Krowiej i Blaszanej. W takich warunkach nie dało się pracować. Albo zapach Praskiego Portu. Ludzie musieli być kompletnie ślepi, żeby tego wszystkiego nie widzieć. Wystarczyło przecież hycnąć Zamoyskiego i już był park Skaryszewski i czekoladowy zapach od Wedla. Pekaesy przy Stadionie były niebieskie bez wyjątku i miały żółte emblematy. Po Jeziorku Kamionkowskim pływali kajakarze, a żulia czasami rzucała w nich flaszkami. Pływali więc bliżej środka. Za płotem na zielonym boisku 70


ćwiczyły ubrane na biało łuczniczki. Przy Stanisława Augusta był zakład naprawy akordeonów. Szło się i szło, i zawsze coś można było zobaczyć, zawsze można było gdzieś skręcić albo wrócić inną trasą (…) Ulicą Stanisława Augusta dojeżdżamy do Międzyborskiej, skręcamy w lewo. Mijamy Grochowską i Podskarbińską dojeżdżamy do Kobielskiej, gdzie skręcamy w prawo, kierując się do Kaleńskiej. Tutaj kolejny fragment z „Jak zostałem pisarzem”: (…) Myśleliśmy, że tak będzie zawsze. Że przy Kaleńskiej będzie zawsze Pewex, że będą stać cinkciarze, że telefon będzie zawsze kosztował dwa złote, że z automatu przy Paca zawsze będzie można za darmo dzwonić do Szwecji, albo i do Ameryki, że w samie przy Wiatracznej zawsze będzie piwo, chociaż gdzie indziej ani na lekarstwo, jednym słowem, wierzyliśmy, że świat posiada skończoną i mniej więcej przyzwoitą formę. Byliśmy ostatnim tak szczęśliwym pokoleniem (…) Jesteśmy teraz w sercu warszawskiego Grochowa. Kobielską jedziemy do ulicy Garwolińskiej, tam skręcamy w lewo i dojeżdżamy do Makowskiej. O tych miejscach tak autor wspomina w „Grochowie” w części „Opowiadanie dla Olka”: (…) Tam był koniec. Miasto zatrzymywało się w pół kroku jak nad urwiskiem, jakby traciło oddech albo wpadało w osłupienie na widok tej przestrzeni glinianek, psich wygonów, blaszaków, torowisk i całego tego badziewnego cudu. Wszystko się urywało i zaczynało zupełnie inne. Na Szklanych Domów był ostatni brzeg miasta (…) (…) Garwolińską do końca i w prawo Makowską wzdłuż torów w stronę Olszynki. Czasami aż do samej lokomotywowni. W ciepłe dni przy ulicy, która przypominała wiejską drogę, siedzieli faceci i popijali. Znad płotów zwieszały się gałęzie owocowych drzew. Jeśli było inaczej, niech ktoś mnie poprawi. Wczesną wiosną snuł się zapach palonych traw pomieszany z wonią kreozotu. Słońce nagrzewało zarośla i podkłady. Tam się kończyło miasto. Dalej było królestwo kolei, chwastów i ogródków działkowych (…)

71


We wspomnianym „królestwie kolei” Andrzej Stasiuk czasami nocował, o czym wspomina w książce „Jak zostałem pisarzem”: (…) Jak nie chciało mi się nigdzie wracać, to sypiałem w wagonowni na Olszynce. Wybierałem zawsze pierwszą klasę. Rano budziły mnie sprzątaczki. Złego słowa od nich nie słyszałem. Mówiłem „dzień dobry" i się zbierałem (…)

72


Śladami życia i twórczości Andrzeja Stasiuka – część druga Trasa: Grochów – Białołęka

Inspiracją do tej trasy, podobnie jak poprzedniej, którą poświęciłem życiu i twórczości Stasiuka, są trzy jego książki: „Grochów”, „Jak zostałem pisarzem” i „Wschód”. Wycieczkę zaczynamy na placu Szembeka na Grochowie, a kończymy na rogu Modlińskiej i Mehoffera na Białołęce. Zatem plac Szembeka i wspomnienia z „Grochowa”: (…) Teraz przypominam sobie, że pierwszą zapamiętaną nazwą z dziedziny topografii był plac Szembeka. Mieszkaliśmy przy Grochowskiej parę numerów od placu w stronę Wiatracznej. W jednym pokoju z węglową kuchnią w rogu, po lewej od drzwi wejściowych. Na parterze. Jedyne okno wychodziło na podwórko. Przesiadywałem w nim godzinami i patrzyłem na życie (…) (…) Cieniste, ciche uliczki miały wygląd powiatowych peryferii. Stamtąd zresztą wzięły swoje nazwy: Biłgorajska, Stoczkowska, Łukowska, Lubartowska, Nasielska, Pułtuska, Serocka. Powojenny migrujący lud, mięso armatnie industrializacji i komunizmu, czuł się jak u siebie. Jakby nie wyjechał z rzeczywistego Biłgoraja, prawdziwego Lubartowa, prawdziwego Serocka, nie opuścił serca i sedna tego kraju. Wystarczyło zejść z Grochowskiej i było jak w Sokołowie (…) O tym, dlaczego w ogóle powstała ta książka, pisarz wspomina w rozmowie z Janiną Koźbiel: (…) Musiałem pożegnać się z kolegą, bo się to nie udało za jego życia. Jemu zawdzięczam swój los, uczynił mnie pisarzem, spodobały mu się „Mury Hebronu”. Namówił na wydanie i dał to do druku w jakimś wydawnictwie buddyjskim (…) Jedziemy Grochowską w kierunku Ronda Wiatraczna:

73


(…) Jacek powiedział kiedyś: Grochów jest jak Brooklyn. Kiedy stojąc na przystanku autobusowym w stronę Pragi, przy tym baraku z rurkami z kremem i kawiarenką, patrzyło się równocześnie w perspektywę Grochowskiej i Waszyngtona, to naprawdę był. Był jak Brooklyn i był jak Bronx. Jak wszystkie te miejsca, z których widać, jak na horyzoncie wznosi się prawdziwe miasto. Waszyngtona była idealnie prosta i w oddali, za rzeką, widać było wieżowce Śródmieścia. A tutaj parter i waflowe rurki napełniane kremem z aluminiowej maszyny najpierw na korbę, a potem już na prąd. Brooklyn i Bronx. Krypska, Korytnicka, Kutnowska, Komorska, Kawcza (…) Jedziemy dalej Grochowską do skrzyżowania z Kaleńską. W budynku na rogu znajdowała się kiedyś restauracja Zagłoba, którą Stasiuk wspomina w książce „Jak zostałem pisarzem”: (…) Najprzyjemniej było w Zagłobie. Nikt się do nikogo nie przypierdalał. Rondo Wiatraczna niedaleko, więc był przepływ i nie wiadomo, kto swój, a kto obcy, więc nikt się nie wychylał. Staliśmy godzinami nad piwem. To nie było w porządku, bo kufli na całą salę barmanka miała z piętnaście i kolesi w kolejce szlag trafiał, ale nic nie mogli zrobić. Takie czasy. Zawsze czegoś brakowało. Albo piwa, albo kufli, albo kasy. Myśleliśmy, że to jest normalne i zawsze tak będzie. Nie chcieliśmy nic zmieniać. Zajmowały nas idee, a nie przedmioty. W niektórych barach przynosiło się ze sobą butelki od mleka i też jakoś hulało (…) Z Grochowskiej jedziemy Modrzewiową w stronę alei Waszyngtona, skręcamy w prawo i kierujemy się do Ronda Waszyngtona: (…) Przy rondzie Waszyngtona była taka knajpka z plastikowymi kolorowymi stolikami w dziwnych, płynnych, owalnych kształtach. Coś jak reliefy Mań Raya. Prawie nikt tam nie przychodził. Wiało przy podłodze. We wszystkich knajpach wiało wtedy przy podłodze. Tak samo w tramwajach, w autobusach. Nikogo nie wkurzały przeciągi. Wszyscy myśleli, że to normalne. Zamykało się drzwi, ale zaraz przychodził ktoś następny i zostawiał otwarte (…) 74


Ulicą przy Stadionie Narodowym dojeżdżamy do stacji PKP Warszawa Stadion. U jej podnóża do przebudowy w związku z przygotowaniami do Euro 2012, funkcjonował dworzec autobusowy i potężny Jarmark Europa, który Stasiuk wspomina we „Wschodzie”: (…) W tym badziewnym kwartale między stadionem a Targową. Z dworca odjeżdżają autobusy na wschód. Kierowcy klną i manewrują z duszą na ramieniu. Tyłem, pomiędzy straganami, budami, stosami, naręczami, pomiędzy klientelą tej tęczowej taniochy (…) (…) Rozkłady jazdy ktoś kaligrafował czarną farbą nitro na małych, żółtych tabliczkach. Niedaleko stał kiosk ze smażoną kaszanką, kiełbasą i piwem. Teraz Wietnamczycy coś pichcą w ciasnocie straganowych zaułków. Dym, swąd i zapach ich przypraw. Nie ma pojęcia, jak tu jest, ale przecież jakoś sobie wyobraża to miejsce, z którego odjeżdżaliśmy niebieskim jelczem czterdzieści lat temu. Ci wszyscy żółci i czarni ze swoimi towarami, ze zgiełkiem swych języków, tą swoją obcością, od której truchleje na odległość, wsuwają się niczym półprzejrzysty obraz pomiędzy nią a tamte dni, gdy z fibrową walizką czekaliśmy na autobus. Wokół stały handlarki powracające do swoich wiosek. My też powracaliśmy. Na dwa tygodnie, na miesiąc, na letnie wakacje, na święta, na odpust. Do poprzedniego życia. W oddali wysokim nasypem przetaczały się żółto-niebieskie pociągi. Wiozły robotników (…) Kontynuując wycieczkę, objeżdżamy Port Praski i kierujemy się w stronę mostu Świętokrzyskiego. Następnie skręcamy w prawo i Wybrzeżem Szczecińskim jedziemy w kierunku zoo, a potem do Ronda Starzyńskiego i wreszcie ulicą Jagiellońską do FSO. W Fabryce Samochodów Osobowych pracował ojciec pisarza. We wspomnianych trzech książkach Stasiuk dużo o tym pisze, jednak ja skupię się tylko na niektórych wspomnieniach. Oto jedno z nich zawarte we „Wschodzie”: (…) Ojciec wychodził z domu po piątej i zmieniał tych, którzy schodzili z nocnej zmiany. Raz puszczone w ruch nie mogło się zatrzymać. Zaplanowane na wieczność jak władza proletariatu, którą mu odebrano, zanim ją zdobył. Samochody miały wyjeżdżać i wyjeżdżać, aż zostaną 75


zaspokojone pragnienia i tutaj, i w Chinach, Indiach, Egipcie, Syrii, na Kubie, w Gwinei i Mongolii. Dlatego ojciec wstawał po czwartej i szedł do zimnej łazienki, której podłoga wyłożona była kamiennymi płytkami w żółto-czerwone spiralne wzory. Spod ciepłej kołdry nasłuchiwałem odgłosów. W ciemne zimowe świty miałem pewność, że nie pójdę w jego ślady, chociaż on nie potrafił sobie wyobrazić, że będzie inaczej. Matka wstawała jeszcze wcześniej, żeby przygotować mu śniadanie. Przez dziesięciolecia. Dla paru kanapek. Nasłuchiwałem tego w półśnie. Jak krzątają się bez słów. A potem było szczęknięcie zasuwy w drzwiach i wychodził w lodowatą ciemność, bo lud czekał na swe samochody. Czekał na próżno, ponieważ fabryka płaciła jedynie swoimi wizerunkami (…) Swoją przygodę ze szkołą zawodową przy FSO Stasiuk wspomina w książce „Jak zostałem pisarzem”: (…) Cichym ideałem był dla nas proletariat, tyle że nigdy za bardzo nie chciało nam się pracować. Inteligencja kompletnie nam wisiała. Tak samo jak szkoła. Krosbi nic nie skończył przeze mnie, ja nic nie skończyłem przez niego. Spotykaliśmy się przed bramą Zespołu Szkół 29 przy FSO i w długą. Gdziekolwiek, w pinechy, na Centralny popatrzeć, jak odjeżdżają pociągi, na lotnisko popatrzeć, jak odlatują samoloty, na Gdański most popatrzeć, jak odpływają statki, na tramwajową pętlę, żeby popatrzeć, jak odjeżdża osiemnastka i dwunastka. Starzy musieli nas diabelnie kochać, bo żadnego z nas nie wywalili z domu. A powinni (…) Sporo wspomnień pisarza wiąże się z próbnym torem samochodowym, po którym nie ma dziś śladu. Został tylko tunel wjazdowy pod Jagiellońską w okolicy przystanku Budzyńskiej-Tylickiej. Tak zapisuje w książce „Jak zostałem pisarzem”: (…) Krosbi oblatywał samochody na próbnym torze w FSO. Wypijali flaszkę i się ścigali fiatami. Zazdrościłem mu (…) A w „Grochowie” dodaje:

76


(…) W siedemdziesiątym szóstym, w siedemdziesiątym siódmym z okien drugiego piętra szkoły patrzyłem, jak jeździ po próbnym torze przy fabryce. Tor był betonowy, owalny i miał kilka kilometrów. Zakręty były wyprofilowane pod niebywałym kątem i brało się je, nie zdejmując nogi z gazu. Taką miał pracę. Wsiadał i jeździł. Sprawdzał fiaty 125p. Stały wzdłuż Stalingradzkiej. Setki aut pod gołym niebem. Gdy padał deszcz, ich dachy lśniły jak kolorowe kafelki. Pytałem go, o której będzie jeździł i jakim. Umawialiśmy się, że na przykład między pierwszą a drugą czerwonym. Wchodziłem na drugie piętro i patrzyłem, jak monotonnie zatacza kolejne elipsy. Trzy, cztery minuty na jedno okrążenie. Czasami jechało kilka samochodów naraz. Ścigali się, chociaż nie było to dozwolone. Więc raczej po południu, na drugiej zmianie, gdy miałem warsztaty. Wymykałem się z hali pełnej obrabiarek i szedłem na górę patrzeć. Po drugiej stronie rzeki bielały wieże klasztoru kamedułów. Nie było jeszcze mostu, więc widok pozostawał czysty i piękny (…) Dziś wspomniane „wieże klasztoru kamedułów” możemy zobaczyć z kładki nad Kanałem Żerańskim. Aby tam dojechać, kierujemy się w stronę pętli autobusowej Żerań FSO, gdzie przejeżdżamy na drugą stronę Modlińskiej. Następnie ścieżkami objeżdżamy ślimaki Trasy Toruńskiej i kierujemy się w stronę Wisły, by skręcić w prawo w trasę rowerową na tyłach Elektrociepłowni Żerań. Tą ścieżką – ze wspomnianą kładką po drodze – jedziemy aż do wysokości ulicy Mehoffera, gdzie zjeżdżamy z wału nad Wisłą. Ulicą Mehoffera jedziemy do skrzyżowania z Modlińską. Tutaj znajduje się ostatni punkt naszej wycieczki, opisany w książce „Jak zostałem pisarzem”: (…) Pracowałem w Fabryce Mebli Artystycznych. Mało romantyczne zajęcie poza tym, że wszystkim facetom brakowało jednego albo dwóch palców. Wkładałem do maszyny kawałki drewna i z drugiej strony wylatywały ostrugane. Miłe zajęcie, tylko głośne. Pierwsza wypłata to było 1800 złotych. Czułem się jak prawdziwy mężczyzna i wszystko zaraz puściłem. Nie wiem, skąd mi to przyszło, bo ojciec zawsze wszystko przynosił i oddawał. Tak, to była fajna praca. Nauczyłem się rozróżniać gatunki drewna, brzoza, jesion, buk, mahoń. Kładło się mokre deski na wózek i wio, do suszarni, a w środku było jak w dżungli: duszno, 77


gorąco i pachniało żywicą. Robiłem posadzki do Zamku Ujazdowskiego. Byłem dumny (…) Gdyby Państwo chcieli wrócić do Warszawy pociągiem, ulicą Mehoffera można podjechać do stacji Warszawa Choszczówka. W ten sposób zamknie nam się pętla dwóch tras wycieczek śladami życia i twórczości Andrzeja Stasiuka.

78


„W Warszawie sen o sławie” – śladami życia i twórczości Piotra Bukartyka Trasa: Żoliborz – Wilanów

Mówią o nim „współczesny Tuwim”, ale on, wolny człowiek, drwi z tego w najlepsze i robi swoje. Choć jego sukcesy artystyczne zaczęły się dawno temu poza Warszawą, to jednak spotkanie z Wojciechem Mannem było w jego życiu prawdziwym zwrotem. Stąd pomysł na wycieczkę inspirowaną książką „Bukartyk. Fatalny przykład dla młodzieży”, którą napisałem wspólnie z artystą i Jakubem Jabłonką. Zacznijmy od Żoliborza. A dokładnie od ulicy Mickiewicza 12. (…) Pojechałem na ulicę Mickiewicza do siedziby MM Communications, otworzyła miła sekretarka. „Pan Bukartyk? Zapraszam, czekaliśmy na pana”. Czułem się trochę tak, jak pacholę z PGR-u na wycieczce w sejmie – niby też Wiejska, ale jednak inaczej niż w domu. Brakowało mi tylko gumiaków i czapki uszanki, żebym miał co ściskać oburącz, przekraczając próg gabinetu. A tam, niczym generał Canaris w komiksie o kapitanie Klossie, za wielkim biurkiem siedział majestatyczny Wojciech Mann. Uśmiechnięty i chyba nawet zaciekawiony. Powiedziałem dzień dobry, a on odpowiedział tym samym. Poczułem ulgę. „No to co robimy?” – zapytał. „No właśnie chodziłoby o to, żebyśmy nie wiedzieli, co robimy”. Taką miałem koncepcję, żeby się nie umawiać na nic, bo przecież i tak zawsze coś się dzieje. Zaproponowałem: „Ja bym może raz w tygodniu wpadał na chwilę. W nocy bym coś ułożył, a rano zagrał. Tylko nie ustalajmy, co to ma być”. W odpowiedzi usłyszałem: „Proszę pana, ten pomysł bardzo mi się podoba. Do zobaczenia pojutrze” (…) Z Mickiewicza, ulicami Zajączka i Krajewskiego jedziemy w kierunku Wisły. Następnie skręcamy w prawo w Jeziorańskiego i Zakroczymską dojeżdżamy na Nowe Miasto do ulicy Wójtowskiej. Tutaj w budynku na rogu mieści się legendarna Piwnica na Wójtowskiej. Obecnie filia 79


Staromiejskiego Domu Kultury. Miejsce to w biografii Piotra Bukartyka wiąże się z jego wagarami w stolicy oraz błyskawiczną edukacją kulturalną w wykonaniu Elżbiety Wojnowskiej i jej męża Andrzeja „Ibisa” Wróblewskiego. (…) Elżbieta Wojnowska woziła mnie po mieście, jakże innym od wszystkiego co znałem. Miała fiata 126p i używała go z fantazją. Pisk opon przy zjeździe ślimakiem z Trasy Łazienkowskiej na Wisłostradę, Ludna i Solec z przęsłami mostu Poniatowskiego, udające Chicago w co drugim Teatrze Telewizji, wreszcie towarzystwo jej samej – prawdziwej gwiazdy piosenki i innych sławnych osób, którym mnie przedstawiała – wszystko to, że się tak współcześnie wyrażę, dogłębnie zryło mi beret. Pamiętam Piwnicę na Wójtowskiej, gdzie przyglądałem się próbie duetu gitar klasycznych Alber–Strobel. Coś fantastycznego. Po latach zapytałem Jasia (Janusz Strobel), z którym mam zaszczyt się przyjaźnić, czy pamięta tamto pierwsze moje z nim spotkanie. Nie pamięta i na pewno coś zmyśliłem, bo gdyby tak było, to by pamiętał. Dla nieopierzonego prowincjusza to, że mogłem ten świat zobaczyć, usłyszeć, kogoś poznać, posłuchać o książkach, których nie wypada nie znać, było najwspanialszą lekcją, więc czy to ważne, że trafiłem tu trochę przez przypadek, a trochę na tak zwany krzywy ryj? W każdym razie mój gospodarz nie przejmował się tym wcale. Ibis był człowiekiem, którego rozsadzała energia, więc możliwość tłumaczenia zawiłości świata komuś, kto słucha, jeśli nawet nie ze zrozumieniem, to przynajmniej z uwagą, wyraźnie sprawiała mu satysfakcję. Dyskusja była jego żywiołem, miał swój pogląd na każdy temat i cenił sobie konfrontacje z opiniami innych. Poza tym robił to w imię zasad. Już wtedy bronił wartości nieuchronnie odchodzących w zapomnienie (…) Kontynuując naszą wycieczkę, jedziemy dalej starówką. Mijamy ulicę Freta i skręcamy w ulicę Mostową, która przechodzi w Boleść. Tutaj pod adresem Boleść 2 mieści się budynek Starej Prochowni, gdzie przed laty Piotr Bukartyk prowadził transmitowany przez telewizję cykl koncertów:

80


(…) „Powrót Bardów”, bo tak nazywał się nasz program, to były recitale moich gości nagrywane w Starej Prochowni w Warszawie, przeplatane fragmentami osobno rejestrowanej rozmowy. Do moich obowiązków należało opracowanie scenariusza, rozmowa z gościem i w miarę potrzeby konferansjerka. Na pierwszy ogień decyzją reżysera poszedłem sam – przedstawiłem się i zagrałem własny recital – jako swego rodzaju zapowiedź tego, co będzie się działo w ramach cyklu. Dziś już nie pamiętam, jak to było robić wywiad z samym sobą, ale zapamiętałem tremę przed zagraniem z towarzyszeniem zespołu (…) (…) Lubiłem te kameralne koncerciki, tym bardziej że mogłem zapraszać znajomych, których twórczość znałem i ceniłem – Andrzeja Garczarka, Mirka Czyżykiewicza, Jacka Kaczmarskiego, Andrzeja Poniedzielskiego, Przemka Gintrowskiego, Marka Tercza, Piotrka Bałtroczyka i jeszcze wielu innych. (…) Żeby nie wracać na Nowe Miasto, proponuję pojechać dalej Brzozową, Celną i Kanonią do placu Zamkowego. Następnie Krakowskim Przedmieściem do Świętokrzyskiej. Po drodze można zajrzeć do Muzeum Karykatury im. Eryka Lipińskiego, które mieści się na ulicy Koziej 11. W 2019 roku artysta odbierał tam Szpilę Satyrkonu „za trzymanie ręki na pulsie wydarzeń i komentowanie ich piosenkami radiowymi”. Przy Świętokrzyskiej skręcamy w prawo i jedziemy do Jasnej, gdzie skręcamy w lewo i dojeżdżamy do Złotej. Pod numerem 7/9 mieści się klub Hybrydy, gdzie od roku 1978 roku organizowany jest Ogólnopolski Przegląd Piosenki Autorskiej. (…) O ważnym dla śpiewających autorów konkursie OPPA powiedział mi Jan Wołek. Naprawdę duża studencka impreza w Hybrydach w Warszawie. Duża, bo – po pierwsze – sporo konkurentów, a po drugie, impreza miała już swoją renomę i publiczność, która tłumnie przychodziła na koncerty. Takich przyjezdnych jak ja było wielu. Mieliśmy coś jakby paczkę objazdową, spotykaliśmy się w tych samych miejscach. Byli: Piotrek Bałtroczyk, Mirek Czyżykiewicz, Tomek Kordeusz, Tomek Olszewski, Tomek Wachnowski – dużo Tomków. 81


W roku 1983 wygrałem ja. Miałem taką trochę Kaczmarsko–Wysocką balladę, nosiła tytuł „Uliczni łowcy psów”. Gdy ją sobie teraz przypominam, to się czerwienię. Miałem dziewiętnaście lat i pewnie stąd ten nadmiar patosu, choć w tamtym czasie właśnie tak się pisało i grało. Był w tym wszystkim jakiś cień „Obławy”, może wariacja na temat. Zamiast wilka – pies, zamiast myśliwego ze strzelbą – hycel z lassem na drągu, wąskie uliczki miasta zamiast leśnych ścieżek. (…) W Hybrydach i sąsiadującym klubem Teatrem Palladium odbywały się premiery niektórych płyt Piotra Bukartyka. Tutaj też Wojtek Smarzowski nagrywał komórką zdjęcia, z zespołem Piotra i publicznością, na potrzeby teledysku do piosenki „Brudna miłość”. Ponieważ jesteśmy bardzo blisko placu Defilad, proponuję podejść tam przejściem podziemnym i upamiętnić Piotra Szczęsnego, który w 2017 roku dokonał w tym miejscu samospalenia w akcie protestu przeciw obecnej władzy. Artystę ta śmierć poruszyła do tego stopnia, że złożył mu hołd pisząc przejmujący utwór „W środku miasta”. Żeby jechać dalej, kierujemy się w stronę ulicy Nowy Świat i placu Trzech Krzyży. Tutaj rozgrywa się kilka scen z teledysku do piosenki „Nie mówię kto”. Z kolei budynki użyteczności publicznej z pobliskiej ulicy Wiejskiej oraz to, co się tam wyprawia, są stałym tematem felietonów muzycznych Bukartyka. A hasło z jego piosenki „Rząd nie ciąża” było wielokrotnie cytowane na transparentach w trakcie protestów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Z Wiejską wiąże się także wspomnienie z książki „Bukartyk. Fatalny przykład dla młodzieży”: (…) „Dzień dobry. Nazywam się Piotr Bukartyk. Piszę piosenki. Potrafię też sam je zaśpiewać z pomocą gitary. Szukam miejsca, gdzie mógłbym to robić…” „No dobra, pan zajrzy, posłuchamy. Wie pan, gdzie jest Wiejska?” Taką mniej więcej rozmowę odbyłem w 1991 roku z Janem Pietrzakiem, do którego telefon dał mi kolega Jan Jakub Należyty, kiedy użalałem się 82


nad marnym stanem moich finansów. Powiedział mi, że Pietrzak daje szansę różnym ludziom, że Pod Egidą można załapać się na jakąś robotę. A ja już od dłuższego czasu nie grałem w ogóle, tracąc czas i energię na beznadziejne interesy z mężem kuzynki. Na szczęście cały czas pisałem jakieś piosenki, ale i tak nie było mi łatwo zadzwonić, jakby na to nie patrzeć, do guru ówczesnego kabaretu, kiedy wciąż czułem na sobie zapach wędzonej ryby. Przełamałem się jednak i zrobiłem to, \a on nie odłożył słuchawki, tylko potraktował mnie poważnie i zaprosił na przesłuchanie. Przyjechałem do Egidy w dzień powszedni, chyba poniedziałek. Wchodzę lekko zestresowany z gitarzyną w szmacianym pokrowcu, mówię dzień dobry… – przecieram oczy, łapię ostrość i rozpoznaję Janusza Gajosa, Wojciecha Pszoniaka, Agnieszkę Fatygę, Włodzimierza Korcza, Emiliana Kamińskiego, a nawet Barbarę Krafftównę. To była ich próba albo po prostu zebranie przed festiwalem opolskim, o czym nie mogłem mieć pojęcia, bo niby skąd. Siedzą sobie, rozmawiają – chyba nawet nie zauważyli mojej obecności. Nagle Jan Pietrzak odzywa się do nich: „O, a tu przyjechał taki młody. Mówi, że coś zagra. To niech zagra, proszę…”. Usiadłem w jakimś kącie, wyciągam gitarę i myślę: „No trudno, najwyżej podrą ze mnie łacha, jakoś to przeżyję”. Zacząłem grać. Jeden numer, połowa drugiego… zerkam i widzę, że po kolei państwo przestają rozmawiać i zaczynają słuchać. A ja gram, gram, gram… prawie recital z tego wyszedł. Kiedy skończyłem, było tak, jakbym się nagle obudził. Grając, zamknąłem się w swoim światku, odleciałem, a po wylądowaniu okazało się, że jednak zrobiło to na nich jakieś wrażenie. (…) Kontynuując wycieczkę, jedziemy w kierunku Chełmskiej. Najpierw Alejami Ujazdowskimi, potem Belwederską. Przy Chełmskiej 21 znajduje się Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. (…) Parę miesięcy po premierze „Kup sobie psa” zadzwoniła do mnie pani z wytwórni filmowej na Chełmskiej i zapytała w sposób, do jakiego nie byłem przyzwyczajony: „Czy to jest możliwe, aby spotkać się z panem i porozmawiać?”. Wspomniała przy tym, że nie dzwoni we własnym 83


imieniu, a w imieniu pani reżyser. Ponieważ się zgodziłem, chwilę potem zadzwoniła druga pani, tym razem ta właściwa, Kinga Dębska. „A ile będziesz miał czasu?” „Nie wiem, a ile mam mieć? Godzina wystarczy?” „Nie wystarczy. Chcę ci pokazać film, który dopiero montuję”. Na Chełmskiej obejrzałem go po raz pierwszy, na razie w wersji roboczej, z time kodem na dole ekranu. Tytuł „Moje córki krowy” nie był jeszcze ostateczny, bo podobno dystrybutor uznał, że to głupie. Ja od razu uznałem, że głupi jest on sam, choć w sumie gościa nie znam. Filmem się wzruszyłem, wcale nie dlatego, że na końcu usłyszałem własną piosenkę. Był jeszcze pomysł na „Piasku ziarenka” – Agata Kulesza miała ją słyszeć w radiu podczas jazdy samochodem i nawet jest taka scena w książce, choć do filmu ostatecznie nie weszła. (…) Chełmską jedziemy w stronę Czerniakowskiej, następnie skręcamy w prawo i kierujemy się do Wilanowa. Na rogu Wiertniczej i Augustówki naszą uwagę zwrócą anteny satelitarne z logo TVN. (…) Kolega Pilarczyk zaprowadził mnie do właśnie otwartego TVN-u, mówiąc, że mi tam załatwia program. Miałbym prowadzić teleturniej „Pogodowa ruletka”. Trudno mi pojąć, dlaczego w Sony myśleli, że skoro dużo gadam i piszę dziwaczne piosenki, to jestem w stanie zrobić wszystko. I że sprzedaż mojej płyty na pewno ruszy z kopyta, gdy tylko zacznę przewidywać pogodę! Podczas castingu była jakaś scenka, którą odegrałem bez szczególnego entuzjazmu, a przyglądał się temu bardzo miły człowiek. Pan Miszczak, o którego pozycji w dopiero startującej stacji nie miałem pojęcia, spytał, co sądzę o takim pomyśle na program. Odpowiedziałem szczerze, że jak dla mnie projekt jest mocno przekombinowany. Jak się wtedy ten biedny Pilarczyk na mnie wkurzył! „Ty głupku, on to sam wymyślił, ja cię tu prowadzę, a ty mu mówisz, że pomysł jest do dupy!” Ale przecież ja się tam nie pchałem, a poza tym szczerość między autorami jest wyrazem szacunku, dlatego oprócz Pilarczyka nikt się na mnie nie obraził.(…) Wiertniczą kierujemy się dalej w kierunku Wilanowa. Przy Ostrej skręcamy w lewo i dojeżdżamy pod budynek z numerem 14. 84


Od 10 lipca 2020 roku nadaje tutaj internetowe radio Nowy Świat. Tego dnia od szóstej rano na antenie królował Wojciech Mann i zaproszeni przez niego goście, z którymi przechodził na „ty”. Wtedy też po raz pierwszy na żywo zabrzmiał utwór Piotra Bukartyka pod tytułem „Nowy Świat”, napisany specjalnie na tę okazję. W Nowym Świecie artysta pojawia się co tydzień z nową piosenką. Podobnie jak kiedyś na Myśliwieckiej 3/5/7, w piątek rano w audycji Wojciecha Manna, prezentuje utwór napisany poprzedniej nocy.

85


Moje miasto Praga. Śladami książek Krzysztofa Micha Trasa: Żerań – Grochów

Z twórczością Krzysztofa Micha po raz pierwszy zetknąłem się jesienią 2011 roku. Były to jego młodzieńcze wiersze inspirowane poezją rosyjską, trochę bez ładu i składu. Kilka miesięcy później od jednego z przyjaciół otrzymałem album „Moje miasto Praga”. I mógłbym teraz zacytować pewnego „klasyka” – przypadek? Nie sądzę! Kiedy Krzysztof zobaczył mój album fotograficzno-poetycki „Migawki. Obiekt Warszawa”, wydany wspólnie z Łukaszem Perkowskim, zaproponował – zróbmy coś razem. Oczywiście nie wprost, bo jeszcze słabo się znaliśmy. Napisał to w dedykacji w egzemplarzu swojej książki: Pawłowi, który z mojego miasta Praga uczynił swoją drugą ojczyznę i nadał jej poetycki wymiar z prośbą by trzymał tak dalej. Krzysztof Mich PS. A może kiedyś spróbowalibyśmy wydać coś razem o Pradze? 9.03.2012 Praga No i spróbowaliśmy. Mamy na koncie kilka wspólnych publikacji i projektów fotograficzno-poetyckich, choć książki o Pradze do tej pory nie udało nam się wydać. Na szczęście Krzysztof odważył się wydawać książki samodzielnie i z innymi poetami. Nazbierał ich już kilkanaście. Naszą wycieczkę zaczynamy od Żerania. Tak zwyczajowo określa się teren przy ulicy Wybrzeże Puckie za pętlą Żerań FSO, choć administracyjnie to jeszcze Praga Północ. Możemy tam dotrzeć ścieżkami prowadzącymi do mostu Grota-Roweckiego, albo dojechać pociągiem do stacji Warszawa Toruńska, a potem kierować się w stronę Wisły. Tutaj przy wlotach do rur ciepłowniczych do dziś spotkać możemy osoby w kryzysie bezdomności. Kilka lat temu Krzysztof Mich otrzymał 86


pozwolenie na zrobienie im zdjęć. Nie było to łatwe, ale artysta od wielu lat, z aparatem w dłoni towarzyszy strażnikom miejskim, którzy dostarczają im ciepłe posiłki oraz ubrania. Te intymne spotkania Micha z ludzkim nieszczęściem znalazły swój wyraz w poruszających zdjęciach, do których napisał również komentarz poetycki. Książka „Idąc”, bo o niej mowa, jest dostępna bezpłatnie w formie e-booka. Zachęcam do czytania. Niektóre zdjęcia wykorzystane w książce pochodzą właśnie z Wybrzeża Puckiego oraz okolic dawnej FSO. Książka i zdjęcia były inspiracją dla Joanny Vorbrodt do napisania piosenki zatytułowanej „986”, w której słuchać też komunikat Krzysztofa Micha. Oprócz tego, w 2018 roku powstał spektakl teatralny, zrealizowany przez młodzież z Mikrosceny Staromiejskiego Domu Kultury pod kierunkiem Małgorzaty Graczyk w ramach projektu „Miejsce na Ziemi”. Sztukę można obejrzeć w serwisie YouTube. Kontynuując podróż, przejeżdżamy na drugą stronę Modlińskiej i wiaduktem Trasy Toruńskiej jedziemy w stronę Bródna. Ta część Warszawy razem z rozległym Cmentarzem Bródnowskim to miejsce szczególne dla Krzysztofa Micha. Tutaj przy ulicy Bolesławickiej był dom rodzinny jego mamy, którą stracił jako mały chłopiec. W albumie „Moje miasto Praga” jest sporo zdjęć z Bródna. Z kolei książka „Jak należy tu grzebać. 45 wierszy o Cmentarzu Bródnowskim i Bródnie”, wydana wspólnie z poetą Karolem Samselem, zawiera nietypowe fotografie nekropolii i równie nietypowe na nią spojrzenie poetyckie. Oto jak autorzy mówią o zawartości książki. Należący do największych europejskich nekropolii Cmentarz Bródnowski był obecny w mojej świadomości od najwcześniejszych momentów. Pierwsze lata swojego życia spędziłem w nieistniejącym już drewnianym domu na Bródnie. Przy ulicy Bolesławickiej mieszkała moja babcia Waleria, mama Janina i jej bracia Stanisław oraz Mikołaj Głowaccy. Nim przeprowadziliśmy się na Grochów babcia spacerowała ze mną w wózku do 64. alei, gdzie spoczął jej mąż, a mój dziadek Franciszek, którego niemiecki żandarm zepchnął pod pociąg na stacji Praga. Miałem zaledwie 8 lat, gdy w 108. alei spoczęli moi rodzice. W późniejszych latach pośród klonów i kasztanów pochowani zostali 87


także inni członkowie mojej rodziny oraz sporo znajomych. Odwiedzenie ich wszystkich zajęłoby kilka dni. Ponad dekadę temu, gdy moje nogi były jeszcze w lepszym stanie, wybrałem się kilkanaście razy na cmentarz z aparatem fotograficznym w poszukiwaniu klimatu tej nekropolii, której magia przyciąga nie tylko jesienią. To właśnie wówczas powstały te zdjęcia. Część z nich w listopadzie 2010 roku była wystawiana w bazylice Najświętszego Serca Jezusowego na Michałowie przy ul. Kawęczyńskiej, nieopodal której wychował się mój ojciec Witold. Z tą świątynią, ale i z Bródnem, blisko związany był poeta i wykładowca akademicki dr hab. Karol Samsel, którego poznałem podczas spotkań poetyckich na Pradze. Bodaj w 2018 roku zaproponowałem, aby napisał wiersze o Cmentarzu Bródnowskim, których ilustracją byłyby te zdjęcia. Prace nad naszą książką na długo przerwała pandemia, ale latem 2021 r. udało się to wszystko spiąć w całość. Krzysztof Mich Praca nad albumem poetyckim o Cmentarzu Bródnowskim i Bródnie okazała się dla mnie jednym z najważniejszych wyzwań upływających lat. 45 wierszy zebranych w cykl o symbolicznym tytule "Jak należy tu grzebać" powstało w ciągu ostatnich trzech lat (tj. 2018-2020). Książka utrwaliła trzy diametralnie odmienne dykcje i style, które w tomie płynnie wyewoluowały z siebie, dając efekt synestetystycznego połączenia całości. Najważniejszym z celów projektu stała się próba zakorzenienia pisanych wierszy w mitologii bródnowskiej, a także – próba uniwersalizacji i globalizacji tego mitu, wręcz – wyposażenia go w niepowtarzalną metafizykę scaloną osobą poetyckiego narratora całości. Również dlatego po moim Bródnie przechadzają się poeci transatlantyckiego modernizmu i postmodernizmu: Marianne Moore, Elizabeth Bishop czy Robert Lowell. Tworząc czas mityczny i wyobrażany, z pełną świadomością nazywam go w tym tomie „czasem bródnowskim”, nie mniej intencjonalnie 88


opatruję go surrealną aurą i wprowadzam do niego alternatywne modele historii literatury. Próbuję stworzyć tym samym coś w rodzaju absolutnej wiecznej teraźniejszości Warszawy. W tak ustalonym horyzoncie Cmentarz Bródnowski nazywam metaforycznie i zagadkowo – „sztywnieją-cym bestiarium i bezmiarium czasu”. Karol Samsel Przy Rondzie Żaba znajduje się brama wejściowa do Cmentarza Żydowskiego. Nasuwa to skojarzenia z książką poetycką „Śladami”, która jest poświęcona Zagładzie. Książka wyjątkowa, bo ukazały się aż dwie jej edycje – polska i polsko-hebrajska, z wierszami Micha przetłumaczonymi przez Orit Zehavi. A tak w posłowiu pisze o niej Izabela Fietkiewicz-Paszek: (…) Mimo że oddalamy się w czasie od Zagłady, współcześni poeci – różnymi drogami, według różnego klucza i na różne sposoby – docierają do niej w swoich utworach. Michowi udało się to właśnie dzięki niebywałej empatii wobec ofiar i niezgodzie na zapominanie, ale także dzięki solidnej kwerendzie – wiersze opisują konkretne miejsca, osoby, zdarzenia. (…) Opuszczamy cmentarz i kierujemy się w stronę Pragi Północ. W okolicy Bazyliki Kawęczyńskiej, przy Zachariasza, wychował się ojciec Krzysztofa, Witold. W obu książkach znajdziemy do niego nawiązania literackie i fotograficzne. Najlepiej gdybyśmy mieli teraz w dłoni album „Moje miasto Praga”, ale książka od wielu lat jest osiągalna jedynie w serwisach aukcyjnych za niebotyczne kwoty. Jednak sporo zdjęć autor umieścił na profilu książki w serwisie Facebook. Niektóre z nich pojawiły się w filmie „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego, a sam reżyser wprost mówi, że bez tego albumu nie byłoby tego filmu. W urokliwych kafejkach i knajpkach Pragi razem z Dorotą Ryst ze Stowarzyszenia Salon Literacki przez kilka realizowaliśmy projekt Praski Slalom Poetycki i prowadziliśmy spotkania autorskie. Na wielu 89


z nich pojawiał się Krzysztof Mich i często wygrywał turnieje jednego wiersza towarzyszące spotkaniom. Jakiś czas temu stworzyłem mapę tych wszystkich miejsc. Namacalnym efektem obecności Micha w trakcie spotkań z poetami z całego kraju jest także e-book „Takie zwykłe Praskie Madonny” (do pobrania bezpłatnie) zawierający fotografie praskich kapliczek wykonane przez Krzysztofa i teksty poetyckie gości Slalomu. Do Pragi nawiązuje też jeden wiersz Micha z książki poetyckiej „Śladami”: list w przedwojennej kamienicy ukruszone schody i wytarte poręcze samotna żarówka na piętrze jak zagubiona aureola która szuka świętych to codzienność na starej Pradze dzisiaj przy drzwiach które mijam ktoś wsunął wizytówkę za mezuzę na futrynie patrzę na nią w milczeniu jak na nieoczekiwany list z zaświatów Z Pragi Północ ruszamy w kierunku Grochowa. Najlepiej przez Kamionek, gdzie od ulicy Mińskiej po Gocławek poprowadzono ścieżkę rowerową. Krzysztof Mich z Grochowem związany jest niemal całe życie. I kiedy ja zamieszkałem na ulicy Rębkowskiej, w sposób naturalny narodził się pomysł na wspólną książkę o „naszej” małej ojczyźnie. Tak powstały „Odbicia Grochowa” z fotografiami Micha i moimi tekstami poetyckimi. Książkę wydało Centrum Promocji Kultury Praga Południe. Tam też miała miejsce uroczysta premiera albumu z prezentacją zdjęć na wielkim ekranie, muzyką na żywo w wykonaniu Jakuba Jabłonki i Joanny Vorbrodt oraz moim czytaniem tekstów z książki. Wiele z tych zdjęć powstało w moich niedawnych okolicach, 90


przy Kickiego i Kobielskiej, a w swoich tekstach nawiązuję do twórców związanych z Grochowem na przestrzeni lat – Edwarda Stachury, Muńka Staszczyka, czy Pawła Sołtysa. „Odbicia Grochowa” doczekały się również interpretacji teatralnej, która została zarejestrowana przez Teatr Akt z Olszynki Grochowskiej w formie etiud filmowych, na których i ja się pojawiam. Na deskach tego teatru odbyła się także prezentacja multimedialna z muzyką na żywo w wykonaniu Heńka Małolepszego. Swojej najbliższej okolicy Krzysztof Mich poświęcił cykl prozatorski zatytułowany „Sąsiad. Miniatury grochowskie”. W sposób humorystyczny opisuje tu codzienne zmagania sąsiedzkie z bloku przy ulicy Kordeckiego. „Prawdziwy sąsiad”, który był inspiracją do wykreowania postaci „sąsiada książkowego” otrzymał od Krzysztofa egzemplarz książki, i nawet przeczytał, choć inspiracji się nie doszukał. Z kolei w książce „Dla”, wydanej kilka miesięcy temu, Krzysztof Mich zabiera czytelnika do własnego mieszkania. Opublikował tu wiersze zadedykowane między innymi żonie Sylwii oraz kotu Zadziorowi. Ostatni punkt naszej wycieczki to ulica Męcińska, z którą związany jest jeden z ważniejszych tekstów poetyckich Krzysztofa, choć nie ma go w żadnej książce. „Misiek z Męcińskiej”, bo o tym wierszu mowa, doczekał się nawet własnego festiwalu literackiego i linii piwa pszenicznego, które nabyć można w Klubokawiarni Kicia Kocia. Co ciekawe, ostatnia edycja Festiwalu Literackiego im. Miśka z Męcińskiej odbywała się w ogrodzie letnim Kici Koci, a tym samym – jak mówi Cezary Polak – Misiek wrócił na Męcińską. Okazuje się bowiem, że parcela, przy której mieści się ogródek Kici Koci ma adres Męcińskiej 10/14. Zdjęcie charakterystycznego pluszaka z Męcińskiej pochodzi z albumu „Moje miasto Praga”, a wiersz można przeczytać na stronie Miśka na Facebooku.

91


„Z Kleksem przez Białołękę” – wycieczka rodzinna Trasa: Park Picassa – Park Henrykowski

Żeby czas spędzony z dziećmi był przy okazji rozrywką i edukacją, nie potrzeba nam wiele. Wystarczą rowery i dobra książka. Taką niewątpliwie jest zbiór opowiadań „Z Kleksem przez Białołękę” Bartłomieja Włodkowskiego. Z jego działalnością zetknąłem się latem 2020 roku przy okazji spływu Kanałem Żerańskim. Gdy kilka miesięcy później ponownie zamieszkałem na Białołęce, od razu zgłosiłem się do jego fundacji po kilka książek. Bartek od początku wspiera też mój pomysł na literackie wycieczki rowerowe. To niezwykle utalentowany człowiek renesansu, pasjonat historii, kajaków i muzyki, a przy tym charyzmatyczny edukator, przewodnik oraz dyrygent. Swoją aktywną działalnością, na lokalnych forach internetowych zyskał sprzymierzeńców, ale i kilku hejterów. Moim zdaniem to jedynie potwierdza jego wyjątkowość. Wśród kilku publikacji książkowych Bartka jest też przeurocza, piękna literacko książka dla dzieci zatytułowana „Z Kleksem przez Białołękę”. Oto jak sam autor pisze o publikacji na stronie Fundacji Ave. (…) Trzynaście historii, które prowadzą młodego czytelnika od XVI wieku do czasów współczesnych. Łączy je para sympatycznych bohaterów. To czwartoklasiści, Tola i Janek, którzy przenoszą się w czasie i przeżywają niesamowite przygody. Atutem publikacji są też piękne ilustracje Krzysztofa Kałuckiego. – Książkę pisałem z myślą o uczniach szkoły podstawowej, 8-12-latkach, i testowałem na swoich synkach – mówi autor. – Dziesięcioletni Jasio z wielką ochotą samodzielnie czytał poszczególne historie, ale chętnie słuchał ich też sześcioletni Staś. Myślę więc, że może to być wciągająca lektura dla całych rodzin, a przy tym mocna dawka mało znanej, fascynującej historii lokalnej. Mam nadzieję, że rekomendacja moich synów okaże się trafna.

92


Każda opowieść nawiązuje do autentycznych wydarzeń historycznych lub zabytkowych obiektów na terenie dzielnicy. Warto dodać, że tytułowy Kleks to wcale nie bohater książki Jana Brzechwy. Jest od niej starszy o 16 lat. To tytuł lokalnej gazetki wydawanej od 1930 roku w podwarszawskim wówczas Wiśniewie przez grupę nastolatków. Co ciekawe, gotowy jest już drugi tom z kolejną porcją opowieści. – Ale czekamy na reakcje czytelników – wyjaśnia Włodkowski. – W książce jest nawet miejsce na ich własną kontynuację przygód bohaterów. Jeśli książeczka się spodoba, to kolejna część ukaże się niebawem (…) A tak w książce przedstawiony jest przewodnik Kleks. (…) Janek i Tola w jednej chwili odwrócili się i zobaczyli przed sobą osobliwego starszego mężczyznę w wysokim cylindrze na głowie oraz przydługim fraku, którego poły sięgały do samej ziemi. Najbardziej dziwaczne było to, że nie tylko całe ubranie z butami i rękawiczkami włącznie, ale również jego włosy, broda i nawet skóra na twarzy miały kolor fioletowo-granatowy. Kogoś takiego jeszcze nie widzieli (…) Naszą wycieczkę rozpoczynamy w Parku Picassa. Sam park w opowiadaniach nie występuje, ale to właśnie tutaj, od strony wału, znajduje się symboliczny kamień upamiętniający ofiary obozu pracy w Piekiełku. Napis na tablicy pamiątkowej głosi: Pamięci Żydów, więźniów niemieckiego obozu pracy przymusowej w pobliskim Piekiełku, którzy w latach 1940–1943 w nieludzkich warunkach budowali ten wał przeciwpowodziowy, a następnie zostali zamordowani przez oddział niemieckiej żandarmerii. Mieszkańcy dzielnicy Białołęka, 2019 r. Nawiązania do tych dramatycznych wydarzeń nie mogło zabraknąć w książce Włodkowskiego. Oto fragment opowiadania „Łyk wody”.

93


(…) Tola uniosła delikatnie głowę do góry. Każdy z przechodzących ludzi miał na ręku opaskę z niebieską gwiazdą. Taką samą widziała w Muzeum Polin. – To Żydzi – powiedziała bez słów, odwracają się do kolegi. Janek bezbłędnie odczytał z ruchu warg, a jego oczy zrobiły się wielkie niczym pięciozłotówki. Przestraszył się nie na żarty i to chyba jeszcze bardziej niż podczas niemieckiej kontroli w ciuchci. Rysiek, widząc przerażenie chłopca, nachylił się jak mógł najbliżej i najciszej jak potrafił wyszeptał: – To Żydzi z obozu w Piekiełku! Od jakiegoś czasu Niemcy codziennie ich tu przyprowadzają, żeby budowali wał nad Wisłą. Ma być bardzo wysoki. I dzięki niemu rzeka przestanie zalewać nasze pola i domy. Skończą się powodzie. Nic nam nie grozi, często tu przychodzimy, żeby popatrzeć, jak pracują. Ale lepiej żebyśmy pozostali niewidzialni – mrugnął porozumiewawczo prawym okiem. Naraz rozległ się przeciągły krzyk jednego z żołnierzy niemieckich: – Halt! Kolumna zatrzymała się. – Arbeit! – usłyszeli. Ludzie w pasiastych uniformach posłusznie chwycili za łopaty i zaczęli kopać. Sześciu hitlerowców stanęło w cieniu pod drzewami, kierując lufy swoich błyszczących karabinów w stronę pracujących. Nie spuszczali z nich wzroku (…) Wyjeżdżamy z parku, skręcamy w lewo i jedziemy ulicą Świderską do Ćmielowskiej. Następnie przejeżdżamy na drugą stronę ulicy i potem prostu do Światowida. Skręcamy w lewo i dojeżdżamy do skrzyżowania z Mehoffera. Skręcamy w prawo przejeżdżając Światowida i dalej ulicą Mehoffera dojeżdżamy do wzgórza, na którym położony jest Cmentarz

94


Tarchomiński. Tutaj toczy się akcja dwóch opowiadań z książki. Oto fragment jednego z nich – „Z pomocą Burkowi”. (…) – Wygląda na to, że jesteśmy na początku XX wieku, czyli ponad 100 lat temu – obliczyła dziewczynka. Ludzie z niepokojem patrzyli, jak w dole, na drodze, którą przyjechali, pojawiało się coraz więcej wody. Przybierała bardzo, bardzo szybko. W ciągu zaledwie kilku minut wokół całego cmentarnego wzgórza płynęła już rzeka. Ciemna woda niosła kłody drewna, gałęzie, a nawet fragmenty budynków. Kiedy na wodzie zobaczyli kryty strzechą dach z jakiegoś domu, kobiety zaczęły lamentować: – Olaboga! Zginiemy! Boże, ratuj! – To już drugi raz w tym roku! Co za wściekła rzeka! – zaklął wysoki mężczyzna z ciemną brodą (…) Wzgórze cmentarza rzeczywiście stanowiło miejsce ucieczki przed powodziami dla mieszkańców okolicznych terenów. Bartek opowiada o tym również w poważniejszych opracowaniach i filmach. Kontynuując naszą wycieczkę jedziemy dalej ulicą Mehoffera do skrzyżowania z Modlińską. Tędy między innymi przebiegała niegdyś trasa wąskotorowej Kolei Jabłonowskiej. Włodkowski wspomina o niej kilkukrotnie w swojej książce. Ja proponuję fragment z opowiadania „Szmugiel”. (…) Wyszli z krzaków i przeszli kilkanaście metrów. – Jest i szosa Modlińska – powiedział Jurek. – To jest ulica Modlińska? – zdziwił się Janek, bo droga zupełnie nie przypominała znanej dzieciom szerokiej arterii pełnej samochodów. Węższa o połowę, wybrukowana, a na jej skraju biegły wąskie tory. – Przecież Modlińską nie jeżdżą tramwaje – zdziwiła się Tola, ale Jurek jakby nie dosłyszał pytań dzieci (…)

95


Po drugiej stronie Modlińskiej, przy sklepie z winami, możemy dojrzeć stary drewniany krzyż, z którym wiąże się miejscowa legenda o pewnym gospodarzu, który spotkał diabła. W sposób typowo baśniowy opowiada o tym tekst Włodkowskiego „Spotkanie z diabłem”. (…) – Mam nadzieję, że nie wystraszyłem was za bardzo – dzieci usłyszały za plecami znany sobie głos Kleksa. – Panie Kleksie, to nie było fair! – pierwszy wypalił Janek. – Przecież mogliśmy zginąć! – Bagno naprawdę nas wciągało! – żaliła się Tola. – Moi kochani. Historia jest dla odważnych! Uczestniczyliście w wydarzeniach, które miały miejsce ponad czterysta lat temu, w siedemnastym wieku. To prawdziwa białołęcka legenda, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Maciek dotrzyma swojej przysięgi i więcej gorzałki nie tknie. A jutro niedaleko swojej chałupy postawi krzyż. Ten sam, który w waszych czasach stoi na rogu Modlińskiej i Mehoffera – powiedział Kleks i znowu wszystko zawirowało (…) Nasza rodzinna wycieczka zmierza po woli do radosnego finału. Ulicą Modlińską kierujemy się na południe, czyli w kierunku serca Warszawy. Po drodze rzuci nam się w oczy zaniedbany dziś budynek kamienicy przy Modlińskiej 257. Właśnie tutaj w opowiadaniu „Pastorałka” Tola i Janek spotykają Czesława Miłosza. (…) W oczekiwaniu na rozpoczęcie sztuki w głowie Toli zaświtała pewna myśl. – Czy mogę otrzymać pański autograf? – zapytała poetę. – Ojej, a po co ci mój podpis? Nie jestem sławny… – Ale jest pan jedynym poetą, jakiego znam – odpowiedziała szczerze dziewczynka. – Dobrze, dobrze… Oczywiście mogę się podpisać, mam nawet ze sobą długopis, tylko nie mam na czym. 96


– Mam pomysł! – krzyknął Janek i podsunął trzymaną w ręku mapę. Czesław uśmiechnął się i przez dłuższą chwilę coś zamaszyście pisał w prawym górnym rogu. A kiedy oddał niecodzienny pamiętnik, dzieci przeczytały: Toli i Jankowi – znakomitym zimowym przewodnikom do „Przystani”. Z wdzięcznością Czesław Miłosz – Dziękujemy! (…) W ten uroczy sposób opowiadanie nawiązuje do autentycznych wydarzeń, które miały tutaj miejsce zimą 1942 roku. Wówczas Leon Schiller, wspaniały reżyser i reformator teatru, właśnie na Modlińskiej 257 wystawił sztukę „Pastorałka”, na którą do podwarszawskiego wówczas Henrykowa zjeżdżały całe elity stolicy. Wśród nich także przyszły noblista, Czesław Miłosz. O słynnej kamienicy powstała powieść „Przystań” autorstwa mieszkającej na Białołęce, znakomitej pisarki, Mariki Krajniewskiej. Natomiast Bartłomiej Włodkowski wraz z Anną Mieszkowską opisał je w książce „Modlińska 257. Miejsce magiczne”. Na tym kończymy program rodzinnej wycieczki „Z Kleksem przez Białołękę”. W nagrodę można wybrać się do pobliskiego Parku Henrykowskiego i oddać się beztroskiej zabawie. A gdybyście chcieli wybrać się do innych miejsc opisywanych w książce, polecam śledzić aktualności na stronie i Facebooku Fundacji Ave. Tam też dostępna jest książka oraz audiobook i e-book.

97


Śladami życia i twórczości Edwarda Stachury Trasa: Grochów – Wólka Węglowa

O tym, że Edward Stachura mieszkał na ulicy Rębkowskiej dowiedziałem się w 2014 roku od poetki Doroty Ryst, która prowadzi dziś znakomite spacery literackie, a która często odwiedzała mnie i poetę oraz rysownika, Krzysztofa Schodowskiego, w wynajmowanym przez nas wtedy mieszkaniu przy Rębkowskiej 14. Z tamtego czasu pochodzi mój wiersz z książki poetyckiej „small talk”, poświęcony Stedowi. grochów co noc kiedy schodzą do knajp kolędnicy na wódkę śledzia i dziwki Edward Stachura

podskarbińska rębkowska międzyborska kobielska znowu podskarbińska znowu rębkowska jak ćmy lgniemy do świata pogoda szkli się pod za dużymi butami księżyc ma twarz pełną steda Co ciekawe, gdzie dokładnie było mieszkanie poety, nie wiedział nawet wychowany na pobliskiej Kaleńskiej pisarz Marek Bieńczyk, któremu w początkach pandemii koronawirusa przesłałem swój wirtualny spacer po okolicy – no i nie wiedziałem dokładnie, w którym domu mieszkał Sted – odpisał mi w mailu zwrotnym z podziękowaniami. Jak podaje Jakub Beczek we wstępie do książki „Cała jaskrawość i inne utwory”: (…) W maju 1963 roku małżonkowie wprowadzili się do własnego M-2 przy ulicy Rębkowskiej na warszawskim Grochowie. Zresztą rejony te oboje nieźle znali, bo niedaleko mieścił się akademik na Kickiego, 98


gdzie wcześniej osobno i razem pomieszkiwali. Kawalerka przy Rębkowskiej, nazywana przez poetę „bazą”, będzie odtąd początkiem i końcem każdej wyprawy (…) Wspomnianą żoną Stachury była wówczas pisarka Zyta Oryszyn (Zyta Anna Bartkowska). Dokładny adres Stachury – ul. Rębkowska 1 m. 15 – pojawia się w biografii poety pióra Mariana Buchowskiego zatytułowanej „Buty Ikara”. Tutaj też zaczyna się trasa naszej wycieczki. O tym jak żyło się na Rębkowskiej, w książce Buchowskiego opowiada bratanek poety, Jerzy Stachura: (…) W domu Stachurów bywali różni pisarze i poeci. Rozmowy do późnej nocy, a ja tylko słuchałem. Sted często się mną chwalił. Kiedyś na spotkaniu z Jarosławem Iwaszkiewiczem przedstawił mnie jako swojego syna. Syna, jak potem powiedział, „z niebieskiego małżeństwa”. Piękne czasy. Literacka przystań – na Rębkowskiej Sted piszący w pokoju przy oknie, ja w kuchni składający słowa w wiersze, i krążąca po mieszkaniu niezastąpiona ciocia Zyta, układająca w głowie kolejne strony powieści „Najada”(…) W książce „Teraz oto jestem. Edward Stachura we wspomnieniach”, Mieczysław Machnicki wspomina, iż w pobliskim akademiku na Kickiego poeta ogrywał w pokera studentów. Natomiast z wypowiedzi Istvána Kovácsa dowiadujemy się, że Stachura lubił mieszkać na Grochowie, a widoczne przez okno sąsiednie kamienice przypominały mu XIX-wieczne robotnicze dzielnice Londynu. Jednak nie zawsze było tam bezpiecznie, bo, jak wspomina Steda Jerzy Plutowicz: (…) Wyciągał mnie na spacery po okolicy, zapamiętałem, że na widok zbliżających się grupek młodych ludzi chwytał mnie za ramię: „Uważaj” – szeptał (…) 99


Jeden z moich sąsiadów z bloku przy Rębkowskiej 14, pan Jacek Borkowski, z którym do dziś jestem zaprzyjaźniony, kiedyś opowiedział mi o swoich spotkaniach z Edwardem Stachurą, a tym samym zainspirował mnie do napisania literackiej wizji tej znajomości w formie krótkiego opowiadania. Rębkowska Dzisiaj jest tak. Akademik za oknem milczy. Gdzieniegdzie tylko światła. Rozmaitych możliwości, chciałoby się powiedzieć. Ale czy są przed nami? Przed nimi? Jakiekolwiek? Tym bardziej, gdy na przylegającym do jednego z budynków warzywniaku głosi napis: Śmierć przyjdzie po nas wszystkich! Autorem frazy musi być jakiś filozof. Przynajmniej poeta, albo lokalny social media ninja. Na pewno nie kibic Legii. To nie ten styl. Żadnego fanatyzmu. Ot, taka luźna sentencja o życiu. Całkiem prawdziwa i trafna. Dobra do nocnych rozważań z sąsiadem przy alkoholu, papierosach i pierwszej płycie Queen’ów. Gdy spotkali się w sześćdziesiątym czwartym, musiała być wiosna. Zapewne późna, choć jeszcze pachniały bzy. Słońce nie było tak upierdliwe jak latem. Szedł jak zwykle ulicą Siennicką. Cienki dres, na lewym ramieniu wisiała mu torba treningowa. W niej był upchany ręcznik i rękawice bokserskie. W każdym ruchu siła i pewność siebie. Do dziś ma te cechy we krwi. W końcu to Grochów. Budynki z czerwonej cegły przypominały wtedy co prawda niektóre dzielnice Londynu, jednak zwyczaje najbardziej aktywnych lokalsów mocno odbiegały od standardów jakiejkolwiek cywilizacji. Szesnastolatek dobrze o tym wiedział. Hartował się sprytem, siłą i przede wszystkim myśleniem – nie tylko o dupach i tanim winie. Mroczne zaułki to dla niego żadna przeszkoda. Co innego dla innych. Obcych. Zwłaszcza przyjezdnych. Nie takich jak ci swoi w bramach. Nawet jeśli prawda jest taka, że niemal wszyscy byli kiedyś przyjezdni. Przybyli na Grochów z Woli Rębkowskiej, dawnej wsi Gocławek, albo innych terenów wiejskich. Teraz nagle – w kupie – czują się lepsi. Zaznaczają swój teren moczem, krwią, uzębieniem i śladami od uderzeń kastetem. Nie grzeszą myślą. 100


Co najwyżej uczynkiem i zaniedbaniem. Cóż więc robi w tej okolicy dwudziestosiedmioletni Poeta z bujnymi lokami na głowie, gitarą i nieodłącznym chlebakiem? Wiedział tylko, że jest Poetą przez duże „P”. Tego dnia zdecydował się podejść do niego i zagadać. – Dzień dobry! – My się znamy? – zapytał Poeta – Ja pana znam – odpowiedział chłopak. – Z wierszy? – Wiem tylko kim pan jest – zgodnie z prawdą odpowiedział młody bokser. – Miło. Znasz może tamtych chłopaków siedzących na schodach z gitarą? To jakiś zespół? – Te orangutany? Nie sądzę, by zdolni byli do jakiejkolwiek zespołowej współpracy. Chyba, że w obronie własnej albo z powodu suchości w gardle – wyjaśnił chłopak. – Oj, to szkoda, myślałem, żeby kiedyś z nimi pograć. Uważaj na siebie, młody. Adios! – odpowiedział Poeta i zniknął w najbliższej bramie, skracając sobie drogę do mieszkania przy ulicy Rębkowskiej. Prawdopodobnie odtąd widywali się częściej. Może nawet pozdrawiali się machnięciem dłoni, po czym każdy wracał do własnych światów? Ten starszy zastanawiał się „kiedy znowu ruszą dla niego dni”. Młody myślał nad tym, „czy warto” jeszcze lać się po mordach – nawet jeśli tylko w trybie sportowym. Nikt wtedy nie wiedział, że kilkanaście lat później z prawej dłoni Poety pozostanie mu tylko kciuk, a podrostkowi właśnie kciuk się wybije od ciosów w ringu, co odczuje dopiero na starość, wspominając o tym innemu poecie, który zamieszka na ulicy Rębkowskiej.

101


Teraz ten mural. Nieszczęsny jakby, choć bardzo potrzebny. Niby na podstawie zdjęcia, a jednak bez papierosa. Bez sensu. Z ręką jakoś dziwnie uniesioną. Jakiś małpowaty kosmonauta. Gdyby nie napis „Sted,” nikt pewnie by nie rozpoznał, że to Stachura. - Widziałeś już? – zapytał przez telefon poeta. - Nie! Nie bywam z tamtej strony Rębkowskiej – odpowiedział zachrypnięty głos w słuchawce. - Mogę cię zaprowadzić. Może jutro? - Ok. Adios! Pomimo niesprawności prawej dłoni, Stachura w mieszkaniu przy Rębkowskiej w lipcu 1979 roku popełnia samobójstwo. Natomiast wspomniany w moim tekście mural, od maja 2020 roku, znajduje się na budynku przy Rębkowskiej 4. Inny portret upamiętniający Stachurę znajdziemy dziś w Klubokawiarni Kicia Kocia, przy Stanów Zjednoczonych 68, choć pierwotnie powstał jako malowidło zdobiące ladę kawiarni „Cała Jaskrawość”, mieszczącej się przez kilka lat w Parku im. Polińskiego. Edward Stachura często chodził do centrum pieszo przez most Poniatowskiego. My jednak przejedziemy do Ronda Wiatraczna, a potem Stanów Zjednoczonych (obok Klubokawiarni Kicia Kocia) w kierunku Trasy Łazienkowskiej. Po drugiej stronie Wisły, na Cyplu Czerniakowskim, skręcamy w prawo i przez Park Sapera dojeżdżamy do ulicy Rozbrat, a następnie przez Park im. Marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego i ulicę Frascati docieramy do Wiejskiej. Pod numerem 16 mieści się tutaj redakcja miesięcznika „Twórczość”, w której pojawiał się także Edward Stachura. Po przeciwnej stronie placu Trzech Krzyży, w kamienicy przy ulicy Mokotowskiej 48, do roku 1973 funkcjonował klub studencki Hybrydy, od którego nazwę wzięła również Orientacja Poetycka „Hybrydy”. Z poetami „Orientacji” i samym klubem związany był również Sted.

102


Następny punkt wycieczki to teren Uniwersytetu Warszawskiego. Ruszamy tam Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Stachura studiował na UW od 1960 roku, kiedy to przeniósł się z Lublina do Warszawy. W książce „Teraz oto jestem. Stachura we wspomnieniach” znajduje się zdjęcie poety przed budynkiem UW od strony Oboźnej. Traktem Królewskim kierujemy się w stronę placu Zamkowego. Przy Krakowskim Przedmieściu 87/89 do dziś mieści się siedziba Związku Literatów Polskich, gdzie w czasach Stachury kwitło życie literackie, zwłaszcza w tamtejszej kawiarni. Ulicą Bednarską zjeżdżamy nad Wisłę i kierujemy się w lewo do ulicy Boleść 2. Tutaj Wojciech Siemion prowadził swój „teatr poezji”, gdzie m. in. wystawiał unikatowy spektakl „Wszystko jest poezja” (1979), trwający 28 dni, podczas których Siemion czytał kolejne rozdziały książki Edwarda Stachury. Ruszamy w stronę Cmentarza Północnego, gdzie pochowano poetę. Niemal całą trasę możemy przejechać przy Wiśle, robiąc co jakiś czas postoje na małe co nieco. Możemy wówczas pogrążyć się w lekturze wierszy poety, albo posłuchać jego piosenek w otoczeniu przyrody. Od Wisły odbijamy dopiero przy Moście Północnym. Kierujemy się tutaj do ulicy Pułkowej, którą dojedziemy do Wóycickiego i stąd już prosta droga do Cmentarza Północnego. Kwatera, w której znajduję się grób Edwarda Stachury to W-XV-2, rząd 10, grób 13.

103


Krzysztof Kamil Baczyński i przyjaciele Trasa: Stare Bielany – Wieliszew

O Baczyńskim powiedziano i napisano już niemal wszystko. Niemal, bo zapewne nie każdy wie, gdzie, przed powstaniem warszawskim, poeta spędził kilka dni dla podreperowania zdrowia. I właśnie ten mało znany epizod z biografii poety zainspirował mnie to stworzenia tej trochę nietypowej wycieczki. Zaczynamy od ulicy Schroegera na Starych Bielanach. Pod numerem 87, podczas okupacji, ze swoimi rodzinami mieszkali pisarze Jerzy Andrzejewski i Jerzy Zagórski, a Baczyński często u nich bywał. Andrzejewski w lutym 1942 roku tak pisze w liście do Kazimierza Wyki: (…) Nas czeka, zdaje się, w najbliższej przyszłości przeprowadzka, zresztą całkiem dobrowolna i bardzo przez nas upragniona. Nadarza się właśnie okazja trzypokojowego mieszkania na dalekich Bielanach (...) wieś to zupełna, powietrze wspaniałe i spokój, o jakim tu marzyć nawet nie można. Poza tym mieszkanie bardzo przyjemne, no i nareszcie jakieś kulturalne warunki egzystencji. (…) Jak podaje biografka Jerzego Andrzejewskiego, Anna SynoradzkaDemadre: Lokum przy ulicy Schroegera 87/6 znaleźli Andrzejewskim Jerzy i Maria Zagórscy, mieszkający w tym samym budynku już od pewnego czasu. Przeprowadzka na Bielany nastąpiła jeszcze w marcu. We wrześniu przyszedł na świat syn Andrzejewskich, Marcin. W książce „Jerzy Andrzejewski. Przyczynek do biografii prywatnej” Anna Synoradzka-Demadre podaje: (…) W przeprowadzce ze Śródmieścia na północny kraniec miasta pomagał Baczyński. Trzydzieści lat później Andrzejewski wspominał przeprawę następująco: To był chyba marzec, dzień wilgotny, chłodny i wietrzny, wszystkie nasze rzeczy zostały załadowane na furę, pojęcia nie mam, jak mogła 104


jej dać radę wychudła szkapina, nasze graty kołysały się jak na wątłej łodzi, pieszo szliśmy we trójkę: Marysia, Krzysztof Baczyński i ja, do dzisiaj pamiętam wściekły wiatr, jaki kotłował się ponad wiaduktem przy Dworcu Gdańskim. (…) Przyjaźń Baczyńskiego z Andrzejewskim rozpoczęła się w 1941 roku. We wrześniu Andrzejewski pisał do Wyki: (…) poznaliśmy w tych dniach z Czesławem chłopca, który mając lat zaledwie dwadzieścia, jest już zupełnie wybitnym zjawiskiem poetyckim. (…) (…) Jest to syn nieżyjącego już Baczyńskiego, Krzysztof. (…) W książce Anny Synoradzkiej-Demadre czytamy: (…) Wojenna korespondencja autora „Ładu serca” z Kazimierzem Wyką dowodzi, iż nie było żadnej przesady w słowach świadków epoki, którzy zapamiętali, że Andrzejewski jako pierwszy z uznanych twórców średniego pokolenia uczestniczących w konspiracyjnym życiu artystycznym okupowanej Warszawy rozpoznał talent Baczyńskiego. Oto, co pisał do Wyki na ten temat w przywołanym już liście z 22 września 1941 roku: Zupełnie zadziwiająca u niego czystość poetyckiej wizji, samodzielne obrazowanie (…) Chłopak nad wiek swój dojrzały, chory zresztą na astmę i z płucami nie w porządku, tak wygląda i zachowuje się, jak można wyobrazić sobie, że wyglądał młody Słowacki w swoich latach wileńskich. Wielka pewność siebie, bez cienia zarozumiałości, świadomość własnych wartości, a także ogromny krytycyzm w stosunku do własnych dokonań. Myślę, że jeśli ten chłopiec będzie żył, to nazwisko dużo może oznaczać. Jeszcze tej samej jesieni Wyka przybył do Warszawy i przy tej okazji Andrzejewski przedstawił mu młodego poetę. Spotkanie okazało się wydarzeniem fundamentalnym dla wojennej i powojennej kariery Krzysztofa, gdyż Kazimierz Wyka niebawem go „wypromował” (…)

105


W tej samej książce: To, co Andrzejewski czuł do Krzysztofa, wyraził następująco dwadzieścia lat po wojnie: (…) był moją największą miłością, może dlatego największą, bo nigdy całkowicie nie spełnioną, miłością, miłością niespełnioną całkowicie, ale zawsze odwzajemnianą, ponieważ znał dobrze charakter moich uczuć, i znając ich charakter, akceptował je, choć im się nie poddawał, był jednak stworzony do wiernej, miłosnej przyjaźni w stosunku do starszego od siebie, którego traktował trochę jak ojca i trochę jak kochanka, a zawsze jak przyjaciela, więc był moją największą miłością. (…) Na podstawie tego ustępu utkanego z paradoksów można chyba wnioskować, że wy pierwszym okresie znajomości obu mężczyzn połączyło rzeczywiście coś silnego, być może wzajemny zauroczenie. Zrozumiawszy, jakie są w istocie oczekiwania Jerzego, Krzysztof go nie odtrącił, ale też się „nie poddawał” specyficznemu charakterowi stosunków starszego przyjaciela. (…) (…) Nie mam pojęcia, czy doszło między nimi do otwartej rozmowy na ten temat. W każdym razie moim zdaniem Baczyński swoje granice w relacji z Andrzejewskim wyznaczył czynem, na początku grudnia 1941 roku, gdy poprosił o rękę Barbarę Drapczyńską, poznaną zaledwie kilka dni wcześniej, na wykładzie logiki tajnego Uniwersytetu warszawskiego. Jest rzeczą frapującą, że miesiąc później Jerzy Andrzejewski podjął analogiczną decyzję–zaproponował wspólne życie Marii Abgarowicz. (…) Później stało się tak, że Andrzejewski był świadkiem na ślubie Baczyńskich, a Krzysztof został ojcem chrzestnym jego syna, Marcina. Z przewodnika kulturalno-historycznego „HomoWarszawa”, wiemy, że po wojnie Jerzy Andrzejewski zamieszkał na warszawskiej Pradze, na rogu dzisiejszej Jagiellońskiej i Solidarności (pod numerem 53/4). 106


Tam też do końca życia wspominał Krzysztofa patrząc na jego zdjęcie. W książce czytamy: (…) W latach 1972- 1979 Andrzejewski miał stałą rubrykę w tygodniku „Literatura” zatytułowaną Z dnia na dzień. Po krótkiej przerwie publikował swoje refleksje do roku 1981. Zapiski te wydane zostały już po śmierci pisarza w formie książkowej w wydawnictwie Czytelnik; ukazały się dwie pozycje: „Z dnia na dzień” oraz „Gra z cieniem”. Z tego drugiego tomu chcemy przytoczyć dwa interesujące passusy: 4 sierpnia (1981): Dzisiaj trzydziesta siódma rocznica śmierci Krzysztofa Baczyńskiego. Gdyby przeżył, miałby sześćdziesiąt lat. Często, nawet bardzo często o nim myślę. Był przez bez mała cztery lata przyjacielem najbliższym moim myślom i uczuciom. Wiem, że i on ze swej strony wiele wkładał w tę przyjaźń. Lecz gdyby mnie spytano, czy mi go brakuje, nie potrafiłbym ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Niepodobieństwem odpowiedzieć sensownie na pytanie sensu pozbawione. Kim byłby, gdyby przeżył? Być może bylibyśmy sobie obcy, i to od dawna? Może nawet tamta daleka przyjaźń pokryłaby się w naszej pamięci warstwą pustynnego piasku? Od kiedy, przed już bardzo wieloma laty, mgliste do tej pory wieści o śmierci Krzysztofa zostały ostatecznie potwierdzone, a okoliczności wyjaśnione – ugruntowała się we mnie żywa świadomość, iż wszystko, co nas niegdyś łączyło, pozostało w tamtym czasie i on sam, Krzysztof, niezmienny w swych dwudziestu paru latach, spełniony w niespełnieniu, wierny – istnieje nie w nagłym zawieszeniu, lecz w trwaniu już nie zranionym śmiertelnym uderzeniem śmierci, lecz przyjazny życiu, bowiem zawsze z nieograniczonych przestrzeni może zostać wywołany. I przybyć. U Janusza Głowackiego czytamy: Wieczorami wpadałem czasem do Jerzego, bo o Andrzejewskim się mówiło Jerzy, tak jak o Michniku – Adam, a o Wałęsie – Lechu. Więc u Jerzego na półce z książkami stało zdjęcie pięknego chłopca 107


z jasnymi falującymi włosami. Szczerbaty Bolek z Targowej, który też tu czasami wpadał, krzywił się, że na takich falach by Batory utonął. Ale to była czysta zazdrość, bo chłopak ze zdjęcia był piękny naprawdę i to był Krzysztof Kamil Baczyński. (…) Pamiątką po bliskiej relacji Baczyńskiego ze starszym pisarzem jest również kilka osobistych wierszy poety. Jak choćby „Prezentacja”, „Psalm 3. O łasce” i „Jerzy! Mój przyjacielu, zanim się sprowadzisz…”. Z książki „Jerzy Andrzejewski. Przyczynek do biografii prywatnej” wiemy również, gdzie i kiedy przyjaciele spotkali się po raz ostatni. (…) Ostatnie spotkanie Andrzejewskiego z Baczyńskim miało miejsce pod koniec lipca 1944 roku. Andrzejewski tak je opisał: (…) na dwa, może trzy dni przed Powstaniem przyjechał do nas na odległe Bielany. (…) Z tego dnia ostatniego widzenia pamiętam właściwie tylko krótki moment pożegnania. Chyba tylko ja sam zszedłem z nim na dół i odprowadziłem do furtki. Nie sądzę, aby już wiedział, że wybuchnie Powstanie. (…) Dłuższą chwilę stałem przy furtce, patrząc na odchodzącego. W pewnym momencie odwrócił się i pomachał ku mnie podniesioną ręką, a ja mu odpowiedziałem gestem tym samym. Potem już nie oglądając się, szedł szybko Schroegera i zniknął mi niebawem z oczu, skręcił w Kleczewską, to była najkrótsza droga do tramwajowego przystanku. Wracając do domu, musiałem się zapewne lekko uśmiechnąć, zawsze bowiem gdy odchodził, przypominał mi trochę Chaplina. (…) A jak przebiegała przyjaźń Baczyńskiego z Jerzym Zagórskim? Najpełniej obrazuje to jego esej „Śmierć Słowackiego” z 1947 roku, opublikowany w Tygodniku Powszechnym. Czytamy w nim: (…) Pozostanie na zawsze moim wyrzutem sumienia, że nie umiałem swego dość silnego i dość wyćwiczonego ramienia położyć na barkach choć tych kilku chłopców poetów, na których mogłem mieć wpływ i pouczyć ich o klasztornej dyscyplinie sztuki, podpowiedzieć, że jedynie i wyłącznie pióro jest udolnym narzędziem w walce o egzystencję 108


Ojczyzny, jak skalpel, a nie bagnet jest narzędziem w ręku lekarza. Nie tylko pewnie moim będzie to wyrzutem sumienia. Z Jerzym Andrzejewskim, który był wielkim przyjacielem Krzysztofa Baczyńskiego i jego literackim mentorem, umieliśmy w rozmowach wzdrygać się na samą wizję Krzysztofa „poety- żołnierza”, nie umieliśmy się jednak zdobyć na dość przekonywujące argumenty w rozmowach z nim. (…) Zagórski wspomina również imieniny obchodzone hucznie w kwietniu 1944 roku w domu na ulicy Schroegera: (…) Lądy zostaną zburzone i oceany zmienią swoje kształty, a w Warszawie, czy będzie kwitnąca, czy sypiąca się w gruz, triumfująca, czy uciśniona, – zawsze będzie się do bliskich chodziło na imieniny z paczką ciastek i wiązanką kwiatów. Więc choć tego dnia na Bielanach była obława – Polacy porwali wojskowe auto niemieckie, wywiązała się bitwa, spłonął domek, a potem pół dnia kordony lotników zajmowały się każdym przechodniem, – tego właśnie kwietniowego dnia na tych właśnie Bielanach Jerzy Andrzejewski odprawiał huczne imieniny, przy czym część gości krążyła między mieszkaniem Andrzejewskich i naszym, jako że jesteśmy jednego imienia, a mieszkaliśmy na jednej schodowej klatce. Towarzystwo nie składało się z safanduł. Istniała przecież skomplikowana sztuka omijania kordonów – widać wielu naszych przyjaciół było w niej biegłych, skoro tak liczne towarzystwo dotarło do dalekiego na skraju pól domku. Andrzejewski nie należy do tych, którzy doceniają powagę swego osobistego zagrożenia, wychodził kilkakrotnie w stronę przystanków tramwajowych, pilotował gości. Jarosław Iwaszkiewicz przybył z olimpijskim spokojem wyrytym na obliczu. Inni pokpiwali i brawurowali. Kielichy dodawały pewności siebie. I w tym towarzystwie jeden tylko przyszedł blady i roztrzęsiony – Baczyński. (…) Podobnie nastrój Baczyńskiego zapamiętał Jarosław Iwaszkiewicz, którego cytuje Anna Synoradzka-Demadre:

109


(…) Ostatni raz widziałem go na owych słynnych imieninach 23 kwietnia 1944 roku (…) Krzysztof wydał mi się wtedy nieco smutny i bardziej poważny niż zwykle, w przeciwieństwie do Tadzia Gajcego, który był samą radością życia. (…) Latem 1944 roku, Jerzy Zagórski z całą rodziną udał się do podwarszawskiego letniska Wieliszew nad Jeziorem Kwietniówka. Pamiątką z tego pobytu jest książka poetycka „Wieczór w Wieliszewie” z wierszem o tym samym tytule, w którym mowa jest o „malarzu i poecie” Baczyńskim. Pora zatem ruszać w stronę Wieliszewa! Z Schroegera kierujemy się w stronę Metra Młociny i potem mostu Północnego. Po drugiej stronie mostu, zaraz za zjazdem przy Świderskiej skręcamy w lewo i jedziemy (cofamy się) w stronę wału. Następnie skręcamy w prawo i jedziemy aż do zespołu pałacowo-parkowego w Jabłonnie. Po drodze możemy chwilę odpocząć nad Wisłą. Na przykład przy Mehoffera, gdzie znajduje się malowniczy klif z punktem widokowym. Wisła to również ważny temat w twórczości Baczyńskiego. Oprócz wiersza o tym tytule, poeta często do rzeki nawiązuje. Więcej na ten temat można dowiedzieć się ze specjalnej platformy radiowej poświęconej Baczyńskiemu. W Jabłonnie możemy skręcić w ulicę Parkową i dojechać do ścieżek prowadzących w kierunku Legionowa – przy ulicy Modlińskiej, albo dojechać do nich przejeżdżając zespół pałacowo-parkowy. Aby nasz przejazd przez Legionowo był komfortowy i bezpieczny, proponuję na początku miasta skręcić w prawo w ulicę Wiejską i potem w lewo w Kwiatową. Następnie przejeżdżamy tory i kontynuujemy podróż ulicą Polną. Przy Strużańskiej skręcamy w lewo i jedziemy do skrzyżowania z Zegrzyńską. Przejeżdżamy na drugą stronę Zegrzyńskiej i ścieżką jedziemy w prawo aż do ulicy Piaskowej, gdzie skręcamy w lewo, jadąc w kierunku stacji Legionowo Piaski. Korzystając z przejścia do peronu przejeżdżamy na drugą stronę torów i jedziemy w prawo, a za chwilę – przy szkole skręcamy w lewo i dojeżdżamy do Jana Pawła I. Skręcamy w prawo i jedziemy ścieżką jedziemy w stronę Wieliszewa. Po drodze mijamy fragment pociętej ulicy K.K. Baczyńskiego. W Wieliszewie 110


mijamy skrzyżowanie z ulicą Modlińską i zjeżdżamy w kierunku promenady przy Jeziorze Wieliszewskim. Tutaj 31 lipca tego roku odbył się koncert upamiętniający Baczyńskiego i Zagórskiego zorganizowany przez Urząd Gminy Wieliszew. Miałem przyjemność reżyserować i prowadzić to wydarzenie, wcielając się w rolę Jerzego Zagórskiego – narratora, który własnym tekstem (esej „Śmierć Słowackiego”) opowiada o swoich związkach z Baczyńskim. Oprawę muzyczną i wspaniałe interpretacje wierszy obu poetów przygotowali mieszkańcy Wieliszewa – Joanna Vorbrodt i Romuald Vorbrodt, prywatnie moi przyjaciele. Na początku koncertu odczytałem także wiersz „Wieczór w Wieliszewie”. Był jeszcze pomysł na stworzenie muralu poświęconego Baczyńskiemu i Zagórskiemu na ścianie szkoły, ale na skutek protestów mieszkańców w mediach społecznościowych odstąpiono od tego pomysłu. Wierzę, że temat takiego muralu w Wieliszewie powróci. Pozostał nam ostatni punkt programu – Jezioro Kwietniówka. Aby do niego dojechać, wracamy do Modlińskiej i jedziemy w kierunku Zegrza. Skręcamy w prawo w aleję Solidarności i jedziemy w stronę lasu. W zależności od pory roku, lustro wody ujrzymy dojeżdżając do lasu, lub trochę dalej. Aby uniknąć nieporozumień, czytajmy tablice informujące, w którym miejscu zaczyna się teren prywatny. Przy jeziorze nie ma dziś widocznych gołym okiem śladów przedwojennego letniska, ale to właśnie tutaj w jednej z drewnianych daczy latem 1944 roku zamieszkał Jerzy Zagórski z rodziną. Tutaj też zaprosił na kilka dni Basię i Krzysztofa Baczyńskich. Tak o tym pisze w eseju „Śmierć Słowackiego” z 1947 roku: (…) Już rydwan historii zbliża się ku krzykom płonącej Warszawy. Już są lipcowe pierwsze dni. I teraz jest ostatnia okazja, gdy mogłem jeszcze powstrzymać ich dwoje od uczestnictwa w ofierze. Są pierwsze dni lipca i jest piękny las widłach Wisły i Narwi. Potem tu przyjdzie też wichura powstania, pacyfikacji, wojny, potem te gminy zostaną uznane za najbardziej zdewastowane gminy Polski. Rok minie, gdy długo będę tu szukał miejsca, gdzie w piasku dobrym, mazowieckim, suszącym, leży 111


walizka z maszynopisami, a wśród nich i zeszyt wierszy Krzysztofa. Okolica ta zmieni swój wygląd jak po trzęsieniu ziemi. Ale teraz tu są laski. Jest przestrzeń, skąd można wyjść, jeśli nie w dzień, to nocą. Stąd o parę zaledwie kilometrów biwakuje oddział, który 15-go sierpnia pójdzie z odsieczą Warszawie, i uczyni wściekłą dywersję na tyłach wroga, a 19-go zostanie w prawdzie osaczony i wymordowane wśród tortur zostanie jego dowództwo, ale iluż z tych ludzi wyślizgnie się z pętli dzięki rozrzuceniu w sprzyjającym kryciu się terenie. Wyślizgnie się również ten, który dla oddziału w dwukilometrowej od niego odległości miał nasłuch, a przez żonę i córkę przysyłał dwa razy na dzień meldunek. Ale kto pójdzie do Warszawy, a zwłaszcza jako należący do oddziałów specjalnych, będzie miał szansę wymknięcia się z rąk śmierci, zupełnie, zupełnie inne… Ale nie umiałem Krzysztofa i panią Basię zatrzymać w tym lasku, gdzie choć na krótko ich ściągnęliśmy by płuca sobie podkurowali żywicą gęstych sosenek, by organizmy wzmocnili dostatnim posiłkiem. Po swoich krótkich wczasach odeszli ku stacyjce na cienie drzew – dwoje przygarbionych dzieci. Nie umiałem ani razu im powiedzieć, że wolno im było odstąpić od ślepej dyscypliny. Pozostał prezent od pani Basi dla mojej żony: artystyczny talerz Wegwood, o ile pamiętam. W końcu sierpnia pękł na strychu w Michałowie, który już nie istnieje, a gdzie nocowaliśmy już jako uciekający, przeganiani i łowieni wędrowcy, ale jeszcze hołubiący nasłuchowy aparat. Czy talerz pękł tego dnia, kiedy i pękło tamto życie? (…) Po wycieczce można zrelaksować się nad jeziorem, w lesie, albo wybrać nad pobliski Zalew Zegrzyński. Do Warszawy można wrócić pociągiem ze stacji Wieliszew, albo dojechać do Legionowa, gdzie częstotliwość przejeżdżających składów jest znacznie większa.

112


Warszawskie ścieżki Andrzeja Grabowskiego Trasa: Jabłonna – Wał Miedzeszyński

Popularny aktor Andrzej Grabowski kojarzony jest przede wszystkim z Krakowem i rodzinną Alwernią, ale także w Warszawie i okolicach ma swoje ścieżki, które związane są przede wszystkim z jego zawodem. Choć są pewnie i tacy, którzy kojarzą go głównie z wrocławską ulicą Ćwiartki ¾. Rok temu wraz z Andrzejem Grabowskim i Jakubem Jabłonką napisaliśmy autobiografię artysty zatytułowaną „Jestem jak motyl”. Przy tej okazji powstał również audiobook genialnie przeczytany przez Grabowskiego. Stąd mój pomysł na autorską trasę jego warszawskimi śladami. Wycieczkę zaczynamy od Pałacu w Jabłonnie, który oczywiście polecam zwiedzić (cały zespół pałacowo-parkowy jest także jednym z punktów szlaku filmowego). Z Warszawy najprościej dojechać tam pociągiem do Legionowa, potem kierować się w stronę Wisły. We wnętrzach pałacu kręcono spektakl Teatru Telewizji „19. południk” w reżyserii Juliusza Machulskiego. Oto jak aktor opowiada o pracy nad rolą prezydenta Bartłomieja Czopa: (…) Pamiętam tony tekstu, który musiałem opanować. Klepałem te dialogi wieczorami w trakcie nagrywania kolejnych odcinków „Kiepskich”. Wreszcie Julek Machulski zebrał całą naszą ekipę – między innymi Jurka Stuhra, Janka Englerta, Janka Frycza, Janka Machulskiego – i pojechaliśmy do pałacu w Jabłonnie pod Warszawą, by zrealizować spektakl dla Teatru Telewizji. (…) Z zespołu pałacowo-parkowego jedziemy na wał nad Wisłą i kierujemy się w stronę Warszawy. Przy wale na wysokości ulicy Sprawnej znajduje się Chata Trapera z letnią sceną muzyczną, na której bardzo lubi występować duet Jutuber z liderem Piotrem Krakowskim. Muzyk jest odpowiedzialny za kompozycje na ostatniej płycie Andrzeja Grabowskiego – „Łagodnie”. Aktor napisał nawet kilka tekstów 113


na ten album. Między innymi do piosenki „Młodości wróć” – dla mnie jednej z ważniejszych w dorobku „wokalisty” Grabowskiego. Do utworu powstał też teledysk, w którym aktor występuje razem ze swoim przyjacielem Janem Nowickim: (…) Spotykamy się w Krakowie nad Wisłą i grając w szachy, wspominamy sobie dawne lata. Janek, jak na Wielkiego Szu przystało, żongluje popisowo kartami. Potem wygłupiamy się jak dzieci, Jasiek odpala racę dla zwykłej draki, ja piszę kredą na chodniku słowo „DUPA”, wreszcie bezczelnie obrzucamy balonami z wodą Piotrka Krakowskiego, który gra solo na trąbce. Leżymy beztrosko na trawie z źdźbłami trawy w zębach, a na koniec klipu Jasiek zdejmuje kapelusz, porównuje swoją łysinę do mojej i tłumaczy mi, w jaki sposób zaczął się orientować, że łysieje: „Uderzałem tu – plask dłonią w czubek głowy – i potem uderzałem tu – plask dłonią o przedramię – i porównywałem, czy jest ten sam dźwięk”. Uroczy, kochany Jasiek! (…) Kontynuując wycieczkę kierujemy się dalej wałem wzdłuż Wisły. Mijamy most Północny, kładkę nad Kanałem Żerańskim i mostem Grota-Roweckiego przejeżdżamy na drugą stronę rzeki. Dalej jedziemy ścieżką wzdłuż nadrzecznego lasu. Mijamy budynki Centrum Olimpijskiego, klub golfowy oraz obiekty Klubu Sportowego „Spójnia”. Na wysokości Bulwaru Zbigniewa Religi zjeżdżamy nad Wisłę. W tym miejscu rozgrywa się jedna z ciekawszych scen filmu „Polityka” w reżyserii Patryka Vegi. Prezes (Andrzej Grabowski) i rehabilitant Bartek (Maciej Stuhr) urywają się na moment ochronie, by wspólnie oddawać się przyjemności „puszczania kaczek”, czyli rzucania kamieni po lustrze Wisły. Jedziemy dalej wzdłuż rzeki. Za mostem Gdańskim przejeżdżamy na drugą stronę Wisłostrady i wjeżdżamy na skarpę ulicą Wenedów, a potem Zakroczymską i Konwiktorską dojeżdżamy do ulicy Andersa. Skręcamy w lewo i jedziemy w kierunku centrum. Za ulicą Nowolipki po prawej stronie ujrzymy charakterystyczny budynek Pałacu Mostowskich – siedziby Komendy Stołecznej Policji, związanej

114


z postacią Jacka „Gebelsa” Goca z serii filmów „Pitbull”. Tak Andrzej Grabowski opowiada o kulisach pracy nad tą kreacją. (…) Rola „Gebelsa” była dla mnie dużym wyzwaniem. Zwykle pracuję tak, że najpierw wyobrażam sobie film ze mną w określonej roli. Czasami nie potrafię wcisnąć siebie w postać, którą mam zagrać, wtedy obsadzam innych aktorów – najczęściej Gene’a Hackmana. Kiedy uznam, że Gene daje radę, podglądam go w różnych scenach i staram się ukraść jego pomysły. To działa. Tak było też z „Gebelsem”. Dostrzegłem, że musi być zupełnie inny od postaci, które do tej pory grywałem. Nie tylko mentalnie i psychicznie, ale również fizycznie. Postanowiłem, że ogolę się na łyso – to znaczy tak postanowił Hackman – ale coś mi jeszcze nie grało, więc zgoliłem wąsy. Na planie okazało się, że nie tylko ja kombinuję z nowym wizerunkiem, Marcin Dorociński tak się wczuł w rolę „Despera”, że nawet upiłował sobie ząb. (…) Jedziemy dalej w kierunku centrum. Przy Marszałkowskiej 104/122 na tyłach dzisiejszego salonu Empik „Junior”, jeszcze do 2009 roku znajdowało się wejście do Teatru Małego. Właśnie tutaj Andrzej Grabowski otrzymał kiedyś propozycję zagrania w filmie „Dublerzy”, w dość niekonwencjonalny sposób. (…) W 2003 roku w skromnym składzie aktorskim z Teatru Słowackiego przyjechaliśmy do Warszawy na tak zwane gastroli – gościnne występy. W Teatrze Małym wystawialiśmy kameralną sztukę „Na zachód od Shannon” irlandzkiego dramaturga Martina McDonagha. Po spektaklu na parkingu podszedł do mnie obcy mężczyzna i poprosił o chwilę uwagi. Był to Jacek Wielgopolan, który przedstawił się jako producent filmowy. Powiedział, że niebawem będzie kręcił komedię kryminalną i widziałby mnie w jednej z głównych ról. Żeby omówić szczegóły, zaprasza mnie na kolację pod Warszawą. Pomyślałem, że dobra kolacja po spektaklu, którą w dodatku ktoś poda, to świetny pomysł. Na moje pytanie o adres restauracji poprosił, żebym pojechał za nim. (…) Po drugiej stronie Marszałkowskiej, w budynku Pałacu Kultury i Nauki mieści się Teatr 6. piętro, w którym Andrzej Grabowski wcielał się 115


w „Chorego z urojenia” Argana, Molière’a. Spektakl był o tyle dla aktora ważny, że na scenie występował z córkami. (…) Zawsze mówiłem córkom, że jak będą miały rolę, z którą nie będą mogły sobie poradzić, to mogą przyjść do mnie i poprosić o pomoc. Co prawda nie jestem dziewczyną, na dodatek młodą, niemniej zawsze mogę im coś doradzić. Do tej pory takiej sytuacji nie było, nawet kiedy występowaliśmy razem w „Chorym z urojenia”. Najpierw grałem z Zuzią, a kiedy zaszła w ciążę, zastąpiła ją Kasia. Przyznam, że doznawałem dziwnego uczucia, kiedy na scenie moja rodzona córcia, stojąc nade mną jako Arganem, wołała: „O Boże, o Boże, ojciec umarł!”. (…) Ponieważ następnym punktem na trasie wycieczki będą Złote Tarasy, a potem Teatr Polonia, proponuję wrócić do Świętokrzyskiej, by objechać PKiN, skręcić w Emilii Plater i przez Nowogrodzką dojechać do Marszałkowskiej. Zatem Multikino w Złotych Tarasach. Odbyły się tutaj premiery wielu filmów, w których zagrał Grabowski. Aktor najczulej wspomina wzruszający moment przed premierą obrazu „Pod Mocnym Aniołem”, Wojtka Smarzowskiego, na podstawie słynnej powieści Jerzego Pilcha, przyjaciela aktora. Ponieważ pisarz nie mógł pojawić się na premierze filmu, napisał bardzo osobisty list do widzów, o którego przeczytanie poprosił Andrzeja Grabowskiego. Bracia i Siostry! Z całego serca żałuję, że nie jestem z Wami. Gdybym był i oświadczył, że drżę, że dosłownie trzęsę się ze wzruszenia – brzmiałoby to prawdopodobnie, tym prawdopodobniej, że byłaby to prawda. Lata całe utrzymywałem, iż fakt, że jakieś moje teksty są przysposabiane do filmu czy teatru, dowodzi, w jak tragicznym położeniu są film i teatr polski. Trwałem w tej nonszalancji do chwili, gdy przyszła groźna wiadomość: nadchodzi „Smarzol”. Ach, oczywiście duma – należę do wyznawców i wielbicieli tego reżysera, mam o jego dziełach zdanie 116


jak najwyższe. Duma, ale i strach. Strach, iż ten wielce przenikliwy artysta zdemaskuje mnie i usunie z literatury. Strach, iż wydobędzie na wierzch wszystkie felery mojej książki. Strach, iż jako pierwowzór upadłego pod względem fizjologicznym głównego bohatera wypadnę – powiedzmy – mało romantycznie. Obejrzałem film i poczułem natychmiastową ulgę, ciepło rozchodzące się po członkach, strachy pierzchły, ich miejsce zajęła brawura i poczucie wszechmocy. Zdumiewająco wierny istocie tekstu obraz jest wizją tak osobną, tak konsekwentną, tak dramatyczną, tak aluzyjną, iż powiedzieć, że jest to rzecz wybitna, to nic nie powiedzieć. Powiem tak: moja książka spokojnie sobie leży, a nawet stoi na półce z literaturą deliryczną. W kontekście wizji Wojtka Smarzowskiego klasyczne alkoholowe perły, z działu „deliryka” przeniesione zostały do działu „drapieżne komedyjki”. Bracia i Siostry! Zdrowie Wojtka i jego ludzi! Z dumą wstępuję w te szeregi – tak jest, jestem człowiekiem Reżysera – moje przeto również, Bracia i Siostry, zdrowie! Pozdrawiam Was z całego serca! Warszawa, styczeń 2014 Jerzy Pilch Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przy Teatrze Polonia (Marszałkowska 56), z którym Andrzej Grabowski zrealizował na nowo (we współpracy z krakowskim Teatrem STU) brawurowy poetycki monodram „Spowiedź chuligana. Jesienin” złożony z wierszy swojego ukochanego poety. (…) „Spowiedź chuligana. Jesienin” w tej ostatniej wersji to jedyny spektakl, w którym nie chowam się za postacią. Jestem w nim taki, jaki jestem naprawdę. Zazwyczaj, będąc aktorem charakterystycznym, wymyślam sobie jakąś postać, tworzę ją i staram się mój pomysł konsekwentnie realizować. Nie jestem Gustawem Holoubkiem, który zawsze był sobą. Miał charyzmę i wybitną inteligencję okraszoną 117


rewelacyjnym dowcipem. On zawsze grał siebie i wiedział, że będzie to bardzo dobre. Mógł zaryzykować i stworzyć inną postać, ale po co, skoro to, co konstruował na scenie, było świetne? Ja nie mam takiej osobowości. Dlatego wolę się ukryć za jakąś postacią i wtedy mogę zrobić o wiele więcej, bo mniej się wstydzę. W „Spowiedzi chuligana” jest jednak zupełnie inaczej. Już sam początek spektaklu, kiedy z głośników słychać Halinę Wyrodek śpiewającą pieśń „Ta nasza młodość”, wskazuje jasno na moją młodość w Krakowie – „z kości i krwi”. (…) Kierujemy się dalej na południe, aż do placu Unii Lubelskiej. Następnie skręcamy w ulicę Goworka, która przechodzi w Spacerową i zjeżdżamy w dół. Przy Belwederskiej skręcamy w prawo, jedziemy do Chełmskiej i skręcamy w lewo. Tutaj czas na kolejne wspomnienie aktora związane z „Pitbullem”. Tym razem z planu. (…) Pierwszego dnia kręciliśmy ogólną scenę z udziałem głównych bohaterów w kultowej warszawskiej knajpie Lotos na rogu Chełmskiej i Belwederskiej – miała ona otwierać potem cały film. Przedziwne uczucie, bo ani ja, ani Patryk nie byliśmy pewni, że dobrze gram mojego glinę. A pierwsza scena w filmie to bardzo ważny moment, bo później trzeba zachować konsekwencję i postać musi być przynajmniej podobna do tego, co się już zagrało. (…) Jedziemy dalej Chełmską do numeru 21. To tutaj Andrzej Grabowski dowiedział się, że zagra w „Dniu świra”. W naszej książce tak wspomina ten czas. (…) Nienawidzę się spóźniać, ale ponieważ nie znałem stolicy, kołowałem po warszawskim placu Unii Lubelskiej chyba z pięć razy, nie wiedząc, w którą ulicę skręcić. W ogóle źle wymierzyłem czas dojazdu z Krakowa. Do tego korki, korki, korki. Wszystko jakby obróciło się przeciw mnie, żeby tylko nie dojechać na Chełmską na czas. Prawdziwy dzień świra! Dzwonię do Ewy Jędrzejewskiej, która organizowała casting, i szczerze ją przepraszam. Uspokaja mnie. Mówi, że czekają. W końcu wpadam spocony z nerwów do Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. W małym pokoiku, całkiem spokojnie, 118


popijając kolejną kawę, siedzi dwóch Marków – Koterski i Kondrat. Witamy się. Z Koterskim jeszcze jesteśmy per pan. Zaczynamy przesłuchanie. (…) Z Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych kierujemy się w stronę ulicy Czerniakowskiej, a następnie Trasy Siekierkowskiej, którą przecinamy Wisłę i dojeżdżamy do Wału Miedzeszyńskiego. Skręcamy w prawo i ścieżką kierujemy się na południe. Na ulicy Wał Miedzeszyński pod numerem 384 ujrzymy ogromne hale z logo ATM Studio. Tutaj nagrywane są kolejne edycje popularnego „Tańca z gwiazdami”, w którym Andrzej Grabowski jest jurorem. Tutaj też, w jego garderobie, odbyliśmy kilka spotkań w trakcie pisania książki „Jestem jak motyl”. A oto jak aktor podsumowuje swój udział w telewizyjnym show. (…) Przyznam szczerze, że przed objęciem funkcji jurora nie miałem w ogóle zdania na temat tego programu, bo zwyczajnie go nie oglądałem. Teraz, po sześciu latach mojej tanecznej przygody, zdaję sobie sprawę, jak piekielnie ciężką pracę wykonują uczestnicy programu. To nie są celebryckie pogaduchy, z których niewiele wynika, tylko kilkutygodniowe treningi, których efekt zostaje zaprezentowany telewidzom na żywo. Bez względu na miejsce, do którego dotrą uczestnicy, ile błędów popełnią, ile potu i łez przeleją, wszystkim należy się uznanie i podziw. (…) To tylko niektóre z miejsc Grabowskiego, które wspominamy w książce. Za to składają się w bardzo przyjemną trasę wycieczkową na kilka godzin.

119


Śladami życia i Twórczości Andrzeja Bieżana Trasa: Grochów – Ogród Saski

Z postacią genialnego pianisty i kompozytora Andrzeja Bieżana, zetknąłem się dzięki książce Bolesława Błaszczyka „Intuicja. Wolność. Andrzej Bieżan”. Zachwyciłem się biografią tego przedwcześnie zmarłego i zapomnianego dziś muzyka, historią jego rodziny, a nawet historią Warszawy i kraju pokazaną w publikacji. Niesamowity jest moment, w którym Bieżana wraz z grupą artystów zastał stan wojenny w moim rodzinnym Gorzowie Wielkopolskim. Tak o tym w książce Błaszczyka wspomina Krzysztof Knittel: (…) Wieczorem w restauracji hotelowej Andrzej usiadł do fortepianu. Grał lekko, swobodnie, najpiękniejsze frazy same układały mu się pod palcami. Stanęliśmy wszyscy naokoło niego. Było coś niepojętego w tej sytuacji – spokojna muzyczna medytacja, jak pełen kwiatów jasny ogród pośród betonu, ceglanych murów i drutów kolczastych, odległe miasto, światło widziane przez gęste i ciemne chmury. Niedługo to trwało. Kierownik hotelu z przerażeniem w oczach przerwał granie i zamknięto fortepian. Przenieśliśmy się do któregoś z pokoi i aż do rannego pociągu graliśmy na przywiezionych ze sobą instrumentach, cały czas graliśmy i śpiewaliśmy, a z nami wszyscy, którzy tam byli, kilkanaście osób. Nikt z hotelu już więcej nie przerywał (…) Ale wróćmy do Warszawy. Wiosną tego roku wraz z Bolesławem Błaszczykiem zorganizowaliśmy spacer literacki śladami Bieżana od Ronda de Gaulle’a do Ogrodu Saskiego. Jednak miejsc związanych z artystą, które warto przytoczyć, jest znacznie więcej. Stąd pomysł na literacką wycieczkę rowerową śladami Andrzeja Bieżana i dłuższą trasę. Zaczynamy od ulicy Serockiej na Grochowie: (…) Halina spodziewa się dziecka. Pierwszą jesienią wolności czekają rozwiązania. Włodek zawczasu znalazł akuszerkę mieszkającą na Placu 120


Szembeka. Biegnie po nią, gdy Halinie odchodzą wody. Przyprowadziwszy położną, pędzi rowerem na Marymont zawiadomić i sprowadzić swą matkę. Ze studni sąsiedniego domu akuszerka przynosi wiadro wody i na kuchni węglowej grzeje kocioł, przygotowując kąpiel dla maleństwa. 23 listopada 1945 roku o 6.00 rano przyjmuje poród. Ojciec nie zdąża na chwilę przyjścia chłopca na świat. Wkrótce na chrzcie rodzice nadają mu imiona Andrzej i Bolesław – drugie imię na cześć ojca chrzestnego, Bolesława Bąka ps. Szlak, podziemnego dowódcy Włodzimierza (…) Kilka miesięcy wcześniej małżonkowie biorą ślub w niedalekim kościele pod wezwaniem Najczystszego Serca Maryi na Placu Szembeka, oświetlonym jedynie świecami, w kwietniu 1945 roku biorą ślub. Ubrani są w pożyczone – sukienkę i garnitur. Jednak małżeństwo rodziców artysty nie przeszło próby czasu. (…) W 1962 roku Włodzimierz na jednej z sesji nagraniowych spotkał się z legendarną Wierą Gran, w ten sposób przecięły się losy dwojga muzyków tak mocno i w tak trudny sposób splątane z wojną. Rozchodzić zaczęły się zaś drogi rodziców Andrzeja. Wpłynął na to z pewnością nieregularny tryb życia zapracowanego muzyka, spowodowany wymogiem pełnej dyspozycyjności w wyjazdowej pracy, słabnąca więź i nieporozumienia między małżonkami. Doszło do rozstania. Włodzimierz Bieżan, wyprowadzając się, zabrał wyłącznie akordeon, garnitur i samochód. Przed dojrzewającym Andrzejem wyrosła niespodziewanie dorosłość, przynosząc wyzwania, którym musiał stawić czoła (…) (…) Pod koniec 1962 roku Andrzej wprowadził się wraz z mamą do mieszkania zakupionego przez ojca, na Szaserów 109 m. 28. Włodzimierz z drugą żoną, Anną Lewicką, mieszkali w tym samym bloku na parterze. Chłopak regularnie bywał u ojca i ćwiczył tam na fortepianie (…)

121


Z placu Szembeka jedziemy w kierunku Ronda Wiatraczna, a następnie do mostu Łazienkowskiego. Po drodze przejeżdżamy przez Saską Kępę, gdzie Andrzej Bieżan uczęszczał do liceum. Za mostem skręcamy w prawo. Mniej więcej na wysokości Płyty Desantu, po przeciwnej stronie Wisłostrady, za Parkiem Sapera, znajduje się ulica Cecylii Śniegockiej, z którą wiążą się wojenne doświadczenia ojca Andrzeja, Włodzimierza Bieżana: (…) Warto wspomnieć tu o Ludwiku Kalksteinie i jego żonie Blance Kaczorowskiej, najgroźniejszych chyba w kraju polskich współpracownikach Gestapo. Wydali oni w ręce Niemców ponad pięciuset aresztowanych dowódców i współpracowników wywiadu Armii Krajowej, w tym w czerwcu 1943 samego Stefana Grota-Roweckiego. Małżeństwo konfidentów mieszkało w tym czasie na Powiślu, przy ulicy Śniegockiej. To właśnie Włodkowi powierzono wykonanie wyroku śmierci na Kalksteinie, choć z nieznanych przyczyn rozkaz w ostatniej chwili odwołano. Zarówno Kalkstein, jak i Kaczorowska nie tylko przeżyli wojnę, ale w spokoju i dostatku doczekali sędziwego wieku. On zmarł w 1994 roku w Monachium, ona dziesięć lat później we Francji (…) Ścieżką przy Wisłostradzie dojeżdżamy do ulicy Ludnej, gdzie przejeżdżamy na drugą stronę ulicy. Z tego miejsca widzimy most Poniatowskiego: (…) Jadąc po południu do szkoły muzycznej, wysiadał na moście Poniatowskiego, schodził na dół i wsiadał w autobus w stronę Żoliborza. Dość często zaczepiał jednak o ulicę Solec, odwiedzając Sławka Maślikowskiego. Kiedy pojawiało się wino, do szkoły już raczej nie docierał. Wstępował też po zajęciach, wieczorem. Niemal za każdym razem na spotkaniach królowała muzyka. Sławek miał fortepian i pianino. Andrzej potrafił szaleć na klawiaturach czasem nawet przez półtorej godziny bez przerwy. Wygrywał rozbudowane, kwieciste improwizacje (…) Ludną, a następnie Książęcą i Wspólną dojeżdżamy do Kruczej, gdzie na rogu znajduje się budynek dawnego Grand Hotelu: 122


(…) W warszawskim Grand Hotelu na fortepianie grywał regularnie muzykę rozrywkową. Jego gra była oczywiście efektowna, od gości otrzymywał napiwki, a od kelnerek „wałówkę” do domu. Prócz tego zatrudniony był w Karczmie Słupskiej przy ulicy Czerniakowskiej, gdzie w pięknie wyszywanej koszuli wygrywał na akordeonie melodie ludowe (…) Teraz kierujemy się w stronę Ronda de Gaulle’a, gdzie wiosną 1963 roku Andrzej Bieżan brał udział w proteście przeciw podwyżce cen prądu, węgla i gazu oraz obniżeniu do 19. roku życia wieku obowiązkowej służby wojskowej. (…) Andrzej został aresztowany i przesłuchiwany był w Pałacu Mostowskich przez cztery dni. Dzięki interwencji ojca, Włodzimierza Bieżana, którego melodie nucił cały kraj, młody buntownik nie pozostał tam dłużej. Zanim 11 kwietnia został wypuszczony, jego ojciec, który przybył na komendę, w obecności milicjanta, nie przebierając w słowach, ostro zrugał, a następnie spoliczkował Andrzeja. Wszystko na pokaz. Gdy wyszli, przeprosił „głupiego smarkacza” za inscenizację, odegraną z koniecznym naturalizmem (…) Niedaleko od Nowego Światu, przy ulicy Okólnik mieści się dziś Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina (w czasach Bieżana Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna). Artysta podejmuje tutaj studia kompozytorskie. Ale ponieważ ciągle gdzieś gra i improwizuje, nie ma kiedy uczestniczyć w zajęciach akademickich. A jeśli już, to z wielkim hukiem: (…) W 1968 roku profesor Perkowski – kostyczny i konserwatywny, zwany przez studentów „piekielnym” lub „czarnym Piotrusiem” – w ramach pracy domowej zadaje studentom napisanie dziesięciominutowej formy na kameralną obsadę. Bieżan zakupuje w sklepie z artykułami dla plastyków oprawną w płótno, dość ciężką, sztywną teczkę pokaźnych rozmiarów. Wchodzi z nią na zajęcia, wszyscy domyślają się jakiejś imponującej partytury. Ale wewnątrz jest tylko duża biała kartka z dwiema precyzyjnie narysowanymi, niemal równoległymi liniami. Zależnie od pozycji patrzącego linie przybliżają się albo 123


też oddalają od siebie. Utwór zatytułowany „Duo” Andrzej oddaje profesorowi do oceny. Perkowski wpada w szał. Nie ma ochoty zgłębiać teorii muzycznego konceptualizmu, ani też minimalizmu, partyturami graficznymi raczej gardzi, nie interesują go utwory wieloznaczne. Wyrzuca „żartownisia” z zajęć (…) Niedaleko Okólnika znajduje się Faktyczny Dom Kultury (Gałczyńskiego 12) założony przez Fundację Instytut Reportażu. W lutym 2021 roku prowadziłem tam spotkanie z Bolesławem Błaszczykiem, które było oficjalną premierą książki o Bieżanie. W swoich mediach społecznościowych polecał je Mariusz Szczygieł, z którym kilka dni później Błaszczyk spotkał się w księgarni Wrzenie Świata. Niemal cały Trakt Królewski w czasach Andrzeja Bieżana był obszarem wielu działań awangardowych z udziałem artysty: (…) Bieżan i Malicki są wśród postaci często widywanych na Trakcie Królewskim i na Starym Mieście na przełomie lat 60. i 70. Miejsc ogniskujących życie towarzysko-artystyczne jest wiele: klub Medyków, Stodoła, Hybrydy, Jazz Klub Rynek, później zaś Remont i sąsiadująca z nim kawiarnia Ulubiona, galerie – Foksal, Współczesna, Sigma, Repassage, Dziekanka, z lokali przede wszystkim Telimena (nazywana „Partumiarnią” na cześć przed chwilą przywoływanego jej stałego bywalca), kawiarnie Wydawnictwa „Czytelnik”, SPATiF-u, Kameralna, Nowy Świat, Harenda, w hotelach Bristol i Europejskim, U Hopfera, restauracje Krokodyl, Bazyliszek, Samson (…) Z Traktu kierujemy się w stronę placu Teatralnego: (…) Od początku 1979 roku w Teatrze Narodowym Adam Hanuszkiewicz realizował spektakl Treny, oparty na poezji Jana Kochanowskiego. Hanuszkiewiczowi odpowiadała współpraca z Bieżanem jako kompozytorem, który napisał zarówno stylizowane na renesansowe pieśni z akompaniamentem lutni czy gitary, a także współcześnie brzmiące piosenki, jak i sonorystyczne odcinki muzyki awangardowej na fortepian i tubmarynę – instrument pochodzący wszak z epoki 124


Kochanowskiego. Zbudowano go w pracowni teatralnej według projektu Bieżana jako rekonstrukcję renesansowego instrumentu. W spektaklu grała na nim Anna Chodakowska, wypowiadająca również frazy Urszuli z „Trenów” (…) Ostatnim punktem na trasie wycieczki jest Ogród Saski, to idealne miejsce, by zrelaksować się chwilę słuchając muzyki Bieżana. Najtrafniejsza w tym miejscu będzie kompozycja zatytułowana właśnie „Ogród Saski”, która płynie w przerwie rozmowy Bolesława Błaszczyka z Ewą Szczecińską.

125


„Na prawo most, na lewo most” Trasa: Most Północny – Most Południowy

Od wielu lat moją ulubioną trasą rowerową po Warszawie jest pętla wokół wszystkich mostów. W tym roku przybył most Południowy, a ja niedawno uzmysłowiłem sobie, że ta trasa może być również literacką wycieczką rowerową, bo literatury z Wisłą i mostami w tle jest całkiem sporo. Do takiego olśniewającego wniosku doszedłem czytając „Plac Leńskiego” Daniela Wyszogrodzkiego. Najciekawsze w tej wycieczce jest to, że można ją rozpocząć od dowolnego miejsca. Najważniejsze, by do niego wrócić objeżdżając wszystkie mosty – ot, takie zadanie. Po drodze, w ramach relaksu, można słuchać słynnej piosenki, do której słowa napisała Helena Kołaczkowska. Skoro wspomniałem, że „Plac Leńskiego” był dla mnie inspiracją, zacznijmy zatem od tej powieści i brzegu Wisły na warszawskiej Pradze przy zoo. Tak o tym miejscu pisze Wyszogrodzki: (…) – „Kiedy rano jadę osiemnastką, chociaż ciasno, chociaż tłok…” - nucił dziadek i pokazywał mi tramwaj z numerem osiemnaście (jedynka i ósemka). Nigdy bym nie pomyślał, że śpiewają piosenki o miejscu położonym tak blisko naszego domu, to było kapitalne. A dalej były słowa: „na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie” – wszystko to o naszej okolicy, bo wystarczyło przejść na drugą stronę zoo, żeby zobaczyć jednocześnie oba mosty, jeden na prawo i drugi na lewo. Tam zaś, na rogu ogrodu zoologicznego, pod mostem Gdańskim, w zasięgu dzwonków pomykających tramwajów, było coś jeszcze – rzeźba lwa. Pięknego śpiącego lwa, tak wielkiego jak prawdziwy (…) W warszawskim zoo rozgrywa się adaptacja jednego z opowiadań Andrzeja Pilipiuka ze zbioru „Wampir z MO”. Scenariuszem i reżyserią filmu zająłem się ja, razem z Jakubem Jabłonką, choć ostatecznie postanowiliśmy się ukryć pod tajemniczym pseudonimem.

126


Ruszamy na północ. Zaraz za Mostem Gdańskim, przy Wybrzeżu Puckim 1, znajduje się pawilon edukacyjny „Kamień”. I rzeczywiście ma kształt wielkiego kamienia rzecznego. Oprócz tego, że bezpłatnie można tam otrzymać książeczki dla dzieci poświęcone warszawskiej przyrodzie, co jakiś czas odbywają się tutaj spotkania literackie. We wrześniu tego roku było tutaj spotkanie z poetką i biegaczką, Małgorzatą Lebdą, która jest bohaterką projektu "Czytanie wody: Wisła". W lipcu swoją książkę „Szlak Wisły” prezentowali tu Dominik Szczepański i Mateusz Waligóra. Także w lipcu na placu przed „Kamieniem” zorganizowałem i poprowadziłem koncert, na którym Joanna i Romuald Vorbrodtowie zaprezentowali nowe interpretacje przebojów Janusza Kondratowicza i kilka jego wierszy w opracowaniu muzycznym. Z „Kamienia” ruszamy w stronę mostu Grota-Roweckiego. Jeśli zdecydujemy się na jazdę drogą płytową, naprzeciw FSO będziemy mogli dostrzec pozostałości po torze próbnym, który w książce „Grochów” opisuje Andrzej Stasiuk. Jadąc dalej na północ, z kładki na Kanale Żerańskim, po drugiej stronie Wisły zobaczymy „wieże klasztoru kamedułów”, o których także wspomina Stasiuk w „Grochowie”. Z kładki, po wschodniej stronie, od ulicy Zarzecznej, możemy dostrzec nietypowy „dom”. Do dziś mieszka tutaj główny bohater filmu dokumentalnego „Dziennik pokładowy” (polecam obejrzeć wszystkie trzy części dostępne w serwisie YouTube). W pewnym momencie jeden z jego kolegów śpiewa na swojej łodzi fragment wiersza Norwida, „Bema pamięci żałobny rapsod”, naśladując Czesława Niemena. Natomiast prywatnie, bohater dokumentu, to ojciec poetki Anny Marii Wierzchuckiej, która obecnie z rodziną mieszka w Kanadzie. Do Kanału Żerańskiego, mostu Grota-Roweckiego i pobliskiej ulicy Delfina, nawiązuje jeden z wierszy poetki, songwriterki i wokalistki, Joanny Vorbrodt:

127


O siódmej dwadzieścia rano przejeżdżam przez kanał żerański góry przysypane śniegiem łodzie i tramwaje wodne wędkarze zarzucają wędki piją wódkę przy ognisku biały pies wykrada pęto i czym dalej w las przez most przeskakują delfiny pogwizdują z ich płetw opadają krople na płatki rumianków i kolorowe papierki po cukierkach wzlatują smocze ogony omotały słońce do czerwoności Jedziemy w kierunku mostu Północnego. Żeby na niego wjechać z wału, musimy za mostem zjechać w prawo i dojechać do Świderskiej, gdzie znajdziemy wygodny wjazd. Z mostu możemy podziwiać, jak „Wisła płynie dzisiaj na Tarchominie”, nawiązując do przeboju Sidneya Polaka. Przy drugim brzegu Wisły możemy śmiało zanucić za Jaremą Stępowskim fragment piosenki „Statek do Młocin”, do której słowa napisał Wojciech Młynarski. W tej okolicy, przy Cmentarzu Żołnierzy Włoskich, mieszka przez jakiś czas bohaterka książki Joanny Jagiełło „Hotel dla twoich rzeczy”. Teraz jedziemy na południe. Na wysokości ulicy Dewajtis możemy podjechać do widzianego wcześniej z kładki na Kanale Żerańskim „kościoła kamedułów”, gdzie Henryk Sienkiewicz „ukrył” Michała Wołodyjowskiego. W oknie wieży kościoła znajduje się figura brata Jerzego, czyli najsłynniejszego kameduły. Natomiast karuzela znajdująca się naprzeciw grobu Stanisława Staszica, zagrała w adaptacji opowiadania Jarosława Grzędowicza „Wypychacz zwierząt”, według mojego scenariusza.

128


Wracamy do Wybrzeża Gdyńskiego i jedziemy w kierunku mostu Grota-Roweckiego. Okolic mostu z tej strony Wisły dotyczy tekst piosenki „Czwarta rano” grupy Dezerter. Jak podaje Paweł Gawlik w opisie przy znaczniku na mapie „Warszawa w piosenkach”: Choć nazwa mostu gen. Grota-Roweckiego w tekście piosenki nie pada, gdy Dezerter wydawał ją w 1996 roku na płycie "Mam kły, mam pazury", kontekst był dla wszystkich jasny. Krzysztof Grabowski opisał w utworze likwidację przez policję obozowiska Romów ulokowanego na początku lat 90. pod tym mostem. W tym rejonie możemy śmiało zaśpiewać za Muńkiem Staszczykiem „zielony Żoliborz, pieprzony Żoliborz / rozkwita na drzewach, na krzewach”. Tędy rowerem jeździł też Daniel Wyszogrodzki, o czym wspomina w „Placu Leńskiego”: (…) Jeździliśmy na rowerach we trzech. Początkowo Trefniak bał się odjeżdżać dalej od domu, bo musiał obiecywać swojej mamie, że nie wypuści się poza okoliczne podwórka, podobnie jak ja mojej Ba. Nikt jednak nie mógł nas sprawdzić – mieliśmy to obcykane. Tak zaczęły się nasze wyprawy dookoła zoo, do Parku Praskiego, z czasem przez most Gdański na Cytadelę i dalej, aż na Kępę Potocką, przez Nowe i Stare Miasto, powroty przez Śląsko-Dąbrowski, koło miśków, aż wreszcie poczuliśmy, że miasto jest nasze, że mamy swoją Warszawę, swoją trasę, której można nam było pozazdrościć – niekończącą się „pętlę bieszczadzką” tak blisko domu (…) Na wysokości ulicy Boleść możemy podjechać na chwilę do Starej Prochowni, gdzie w 1972 roku swój „teatr poezji” stworzył aktor Wojciech Siemion. W roku 2020 wraz z Jakubem Jabłonką przygotowaliśmy krótki dokument zatytułowany „Wojciech Siemion. Przyjaciel poetów”, dla Związku Literatów Polskich. Pobliskiego Starego Miasta dotyczy jeden z moich wierszy, który znalazł się w albumie fotograficzno-poetyckim „44 Odbicia Warszawy”,

129


pierwszym tego rodzaju projektem realizowanym z Krzysztofem Michem. Pobliski Mariensztat i ulica Bednarska to rewir Janusza Głowackiego. W książce „Świat bez Głowy” Iza Bartosz wspomina: (…) Na Mariensztacie nie było żywej duszy. – Tu zawsze jest tak pusto. Dlatego lubię to miejsce. zawsze marzyłem, żeby wyprowadzić się z mieszkania na Bednarskiej, ale później zawsze tu wracałem – mówił Janusz. Ulica, na której mieszkał, była tuż obok knajpy, w której się spotkaliśmy. To na Mariensztacie spędził ostatnie lata liceum, a później studia (…) Janusz Głowacki był bardzo zaprzyjaźniony z Jerzym Andrzejewskim, którego odwiedzał po drugiej stronie mostu Śląsko-Dąbrowskiego, w mieszkaniu na rogu dzisiejszej Jagiellońskiej i Solidarności. Iza Bartosz tak o tym pisze: (…) Opowiedział, że chodził kiedyś do Jerzego Andrzejewskiego. Uwielbiał jego poczucie humoru i strasznie mu imponował jako pisarz. Któregoś razu Andrzejewski zapytał: „Januszu, dasz się poderwać?”. – Odpowiedziałem, że nie ma takiej możliwości, i mieliśmy ten temat z głowy (…) Jedźmy dalej. Za mostem Świętokrzyskim znajduje się Pomnik Syreny, do którego pozowała poetka Krystyna Krahelska. Do tej okolicy oraz „pociętej mostami rzeki” nawiązuje piosenka „Światła na statku” autorstwa Pablopavo i zespołu Ludziki. Kontynuując wycieczkę jedziemy w stronę mostu Poniatowskiego. W jego wieżycy B35 znajduje się pub „Pod Mosteczkiem”, gdzie w 2011 roku wraz ze stowarzyszeniem Salon Literacki organizowałem Mazowiecki Festiwal Literacki MOST. A trochę dalej w głąb Powiśla, na rogu ulicy Solec i 3 Maja, do grudnia 2009 roku znajdował się legendarny Jazz Pub, do którego przychodziło kiedyś mnóstwo poetów współczesnych. Zorganizowałem tam „Maraton Poezji Przeróżnej”, „Literackie Andrzejki” i kilka spotkań autorskich. Jazz Pub był także 130


nieformalną siedzibą redakcji współtworzonego przeze mnie pisma Notatnik Satyryczny. Przy tamtym barze napisałem i przeczytałem sporo swoich wierszy. Na ulicy Solec 61 znajduje się Kościół pw. Świętej Trójcy, w którym ślub z Barbarą Drapczyńską brał Krzysztof Kamil Baczyński. Na terenie między mostem Poniatowskiego, a Łazienkowskim często biega poeta Janusz Drzewucki, który wydał dziennik „Życie w biegu”. Za Portem Czerniakowskim musimy oddalić się od rzeki, bo znajduje się tam teren Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji oraz sztuczny zbiornik wody. Odbijamy zatem do Czerniakowskiej, a potem Bartycką i Gościńcem dojeżdżamy do Trasy Siekierkowskiej. W tym rejonie mieszka poeta Przemko Janiszko. W serwisie YouTube można znaleźć jego wiersz „7 rano”, do którego autor przygotował też klip. Dalej jedziemy w kierunku Wisły, przed mostem Siekierkowskim skręcamy w lewo i wjeżdżamy na wał w kierunku mostu Południowego. Z tym najnowszym mostem w Warszawie wiąże się wzmianka w książce „Szkoła Falenicka” Stefana Szczepłka: (…) Słońce nad Falenicą nigdy nie zachodziło i widzę je jeszcze teraz z balkonu swojego bloku na Ursynowie. W stosunku do mojego miasteczka to po drugiej stronie Wisły. Niedługo Ursynów i Falenicę połączy południowa część Obwodnicy Warszawy. Tyle że tamtego świata w Falenicy już nie ma (…) Za mostem Południowym kierujemy się w stronę Warszawy, mniej lub bardziej oznaczonymi ścieżkami przy Wale Miedzeszyńskim. Gdyby chcieli Państwo jechać bliżej Wisły, proszę się przygotować na zaskakujące widoki, bo w tym rejonie znajduje się oficjalna plaża nudystów. Wspominam o tym miejscu w wierszu „Pogrzeb Tuwima” z mojej książki poetyckiej „Delta wsteczna”.

131


Pogrzeb Tuwima Jadąc w kierunku Anina nie sposób nie myśleć o korzeniach arcydzięgiela, nalewkach z owoców cytryny, soku z marchwi i nagich plażach nad Wisłą. Czy wiedział o tym Tuwim, gdy w Zakopanem wrzeszczał - Boże, po cośmy tu przyjechali? Wszystko zdawało się lepsze od agorafobii. I rzeczywiście - od gmachu Przyjaźni Polsko-Radzieckiej - wszędzie byłoby lepiej oddawać hołd 27 grudnia 1953 roku.

Wałem Miedzeszyńskim jedziemy w kierunku mostu Siekierkowskiego. Po drodze, równolegle do wału biegnie ulica Sęczkowa. Tutaj przez wiele lat mieszkała poetka, malarka i lekarz, Maria Żywicka-Luckner. I tutaj została aresztowana, 5 października 2009 roku o godzinie 6.25, w związku z tak zwaną „aferą Rywina”. To trudne doświadczenie poetka opisała w poruszającej książce „Dzienniki więzienne”. (…) – Niech ktoś uciszy te cholerne psy! Wściekła wytaczam się z sypialni. Gosia ubrana do wyjścia próbuje uspokoić psy. – Mamo, panowie do ciebie. Kilku funkcjonariuszy i dziewczyna szczupła, drobna. Idzie za mną do sypialni. Ubieram się przy uchylonych drzwiach. Cholera, nie chciało mi się wczoraj posprzątać. Bałagan. Wstyd. – Pani ma w komputerze artykuły medyczne i wierszyki. Co z tym robimy? – Zostaw. 132


Rozmowy, żarty aż do samej Łodzi. W Skierniewicach lekarz sądowy ma wydać opinię, czy mogę być konwojowana i przebywać w areszcie. Gdy przez chwilę pozostajemy sami, wypytuje, co się stało. – Głośna sprawa R. Kiwa głową z niedowierzaniem. Czekamy na dziedzińcu prokuratury. Czekamy w samochodzie. W końcu prokurator. Czyta zarzuty. Boże, w takiej sprawie?! Zesrałabym się ze strachu! Muszę się pilnować, żeby tak wulgarnie na głos nie mówić. Nie słucham dalszych zarzutów. To jakiś absurd! Czy mam jeszcze pociąg do Warszawy? – Wnioskuję o areszt tymczasowy – pada od prokuratora. Co to znaczy? Wiozą mnie do aresztu policyjnego. Rewizja osobista. Funkcjonariuszka wydaje się również speszona. To ściąganie spodni! Idę do celi jednoosobowej. Dostaję dwa koce i pościel – mam zrobić sobie łóżko na betonowej wylewce, przypominającej sarkofag. Robię. Gdzieś już widziałam takie koce?… Wiem! W leżakowni u bezdomnych na warszawskiej Pradze. Trzask ryglowanych drzwi. Wysoko okno. W oknie szyba mleczna i kraty. Coś się dzieje z moją głową. Paniczny strach. Czuję się tak, jak wtedy, gdy… Boże, nie chcę się tak czuć. Oddychaj! Wytrzymaj! Przecież jesteś do niego podobna. Osiwiał przez jedną noc, ale wytrzymał. Czerwony guzik! Gdzie ten czerwony guzik?! – Nie, pogotowie tu nic nie pomoże. Pani musi sama. Ale niech pani dzwoni, jak będzie gorzej. Boże, Kasia mi już nigdy nie uwierzy. Obiecywałam jej, że to nie wraca! – Poproszę wody. – Nie ma. Chyba, że z kibla, ale nie ma kubka. O, tu jest, plastykowy, używany. Znowu trzask ryglowanych drzwi. Nie mogę przypomnieć sobie modlitwy… zdrowaś Mario… Nie zwariować! Kilka guzików po lewej stronie drzwi. Czerwony guzik! – Zostawię pani światło. Skulić się, skulić, jeszcze bardziej skulić. Nie zdejmować butów – pozostać w całości! W górze okno. Z mleczną twarzą Boga?! (…) 133


Za mostem Siekierkowskim po prawej stronie mijamy wielkie osiedle Gocław. Jak tam było kiedyś, wspomina Daniel Wyszogrodzki w powieści „Plac Leńskiego”. (…) Lotnisko Gocław, bo tak się nazywało, zajmowało bezkresne łąki i było lotniskiem sportowym, a właściwie szybowiskiem. Ćwiczyli tam szybownicy i patrzyliśmy, jak małe samoloty śmigłowe holują szybowiec w powietrze, następnie się rozłączają i szybowiec leci dalej lotem ślizgowym, a jego pilot szuka prądów powietrznych, żeby nabrać wysokości (…) Za mostem Łazienkowskim króluje Saska Kępa. Żeby lepiej poznać jej literackość, polecam spacery Doroty Ryst. Ja tylko dodam, że ostatnio ukazała się książka „Odbicia Saskiej Kępy” ze zdjęciami Krzysztofa Micha i ekfrazami poetów z całej Polski (w tym mojej skromnej osoby), aczkolwiek związanych ze stowarzyszeniem Salon Literacki, wydawcą książki. Na odcinku pomiędzy mostem Łazienkowskim i Śląsko-Dąbrowskim (zwanym przez niektórych Kierbedzia) biega często (a przynajmniej biegał) Janusz Drzewucki. 10 marca 2014 roku tak zapisał w swoim dzienniku opublikowanym jako „Życie w biegu”: (…) Podczas codziennego biegu nie boję się już, że zabraknie mi nagle sił, organizm od odmówi współpracy z moim – że się tak wyrażę – wewnętrznym ja. Najbardziej boję się psów. I to nie bezpańskich psów, bo ich w Warszawie prawie się nie spotyka, ale psów spuszczonych ze smyczy i na dodatek bez kagańca. Biegnę po praskiej stronie ścieżką wzdłuż Wisły, od mostu Kierbedzia do mostu Łazienkowskiego. Nad rzeką stoją dwie, powiedzmy trzydziestopięcioletnie kobiety, koło nich kręci się pies, na mój widok rusza i ujada, rzuca mi się pod nogi, a właściwie na nogi, na szczęście nie gryzie, ale szczeka jak opętany i w ogóle ma mi za złe. Jedna z kobiet w końcu reaguje, pies wraca do niej, ale kiedy mijam je i jestem za nimi, pies rusza i dalej ujada, rzuca mi się na nogi. Zatrzymuję się i krzyczę w stronę właścicielki, że nie dość, że bez kagańca, to jeszcze bez smyczy! (…) 134


Po drodze mijamy Stadion Narodowy, czyli dawny Stadion Dziesięciolecia, skąd pochodzi bodaj najsłynniejsze zdjęcie Edwarda Stachury. Przed pandemią koronawirusa na Stadionie Narodowym w ostatnich latach odbywały się Warszawskich Targów Książki. Niemal zatoczyliśmy pętlę. Zanim wrócimy do mostu Gdańskiego, warto wspomnieć, że pod mostem Śląsko-Dąbrowskim w 2012 roku odbywał się koncert „Wyłącz System”, za którego produkcję współodpowiadał Andrzej „Zielak” Iwulski, mój serdeczny kolega, dobry duch warszawskiej Pragi i szef Łysego Pingwina, gdzie do dziś zdarza mi się prowadzić spotkania literackie. Na koncercie, ówczesny duet, Babu Król brawurowo zaprezentował własne interpretacje poezji Edwarda Stachury z płyty „Sted”. Na koniec wycieczki dodam, że obie strony Wisły, mosty, pylony i mgliste nadwiślańskie pejzaże pojawiają się w książce „Migawki. Obiekt Warszawa”, moim pierwszym albumem fotograficzno-poetyckim, który wydałem wraz z poetą i fotografikiem Łukaszem Perkowskim. Fragment ostatniego wiersza z tej książki będzie doskonałą puentą tego rozdziału i zarazem tej książki: (…) Miasto, by żyć, musi mieć rzekę. Brzeg prawy i lewy. Musi mieć ludzi – dobrych i złych.

135


Paweł Łęczuk

Fot. Jakub Jabłonka/Forever Young Books

Poeta, animator kultury, autor książek biograficznych i pilot wycieczek. Twórca oryginalnych spacerów literackich po Warszawie i literackich wycieczek rowerowych. Jest autorem dwunastu książek (w tym tomów poetyckich i albumów fotograficzno-poetyckich ze zdjęciami Krzysztofa Micha oraz książek biograficznych). Dwukrotny stypendysta Stowarzyszenia Autorów ZAiKS w dziedzinie literatury oraz stypendysta Prezydenta Miasta Gorzowa Wlkp. Uczestnik Międzynarodowego Programu Pisarskiego w Chinach w 2014 roku.

Kontakt z autorem: Paweł Łęczuk pawel.leczuk@gmail.com tel. 500 733 874 https://www.facebook.com/pawelleczuk/ https://www.facebook.com/literackiewycieczkirowerowe


E-book Literackie Wycieczki Rowerowe. Subiektywny przewodnik, to propozycja dwudziestu kulturowych wycieczek po Warszawie i najbliższych okolicach, których punktem odniesienia jest szeroko pojęta literatura. Trasy rowerowych przejażdżek po atrakcyjnych terenach stolicy opracował Paweł Łęczuk - poeta, autor książek biograficznych, animator kultury, geograf i pilot wycieczek. Felietonowe opisy tras wzbogacają odnośniki do map, fotografii, artykułów prasowych oraz materiałów multimedialnych, takich jak nagrania muzyczne i filmy. Gdzie szukać muralu „Małego księcia”? Dokąd wyjechał Krzysztof Kamil Baczyński na swoje ostatnie wakacje? Skąd w Białołęce wziął się tajemniczy Kleks? W której warszawskiej knajpie Marek Nowakowski do dziś ma swój stolik? Który most najbardziej lubi Andrzej Stasiuk? I wreszcie – gdzie znajduje się neon poświęcony Krzysztofowi Komedzie? Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie w bezpłatnym interaktywnym e-booku. Zamiast bibliografii, autor przy każdej cytowanej książce umieścił odnośnik do stron wydawców, serwisów książkowych i innych przestrzeni internetowych związanych z daną publikacją.

Działanie realizowane w ramach Programu “Mobilni w Kulturze 2021”, finansowane ze środków m.st. Warszawa.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.