nowyczas2015/214-215/5-6

Page 1

FREE ISSN 1752-0339

nowy czas

05-06/214-215

LONDON

2015

nowyczas.co.uk

08

12

31

EUROPEJSKI PARAGRAF 22

FELIETON NA CZASIE

WHAT IS LOVE?

Liczba imigrantów chcących przedostać się statkamiwrakami do Europy coraz większa

Nastąpiło zwarcie potomków środowiska emigracyjnego – twarde trzymanie sterów przez „prawowitych” spadkobierców. Mentalność plemienna jest nieprzemakalna.

A physical satisfaction or passionate friendship? Poetry of encounter, or the language of mutual respect?

WYBRALIŚMY

[03, 06, 15]


04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad

> 44, 45

> 15, 16, 18, 19

prenumerata >5 Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

A w POSK-u bez zmian… Prenumerata roczna w UK £35.00 Do prenumeraty zagranicznej należy dodać £15.00

Czek prosimy wystawić na:

> 30

Czas Publishers Ltd

Imię i Nazwisko…………………………………………………………… Adres…………………………………………………………………………… ……………………………………………………………………………………… Tel.………………………………………………………………………………… Liczba wydań…………………………………………………………………

Sukces Króla Rogera

Prenumerata od numeru……………………………… (włącznie) TAKIE CZASY

KUPUJĄC  PRENUMERATĘ WSPIERASZ

nowy czas …i wolne słowo 63 Kings Grove London SE15 2NA

»08

Europejski Paragraf 22 Alexandra Carmichael-Hamilton: Pogoda w basenie Morza Śródziemnego coraz lepsza, warunki humaniterne w Libii coraz gorsze, liczba imigrantaów chcących przedostać się statkami do Europy coraz większa. W zeszłym roku odnotowano około 3500 zgonów, w tym roku już znacznie więcej.

FELIETONY I OPINIE

nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk

»14

Sleepless in Tokyo KULTURA

»32-33

Piórem i pazurem

Silver Factory

Andrzej Lichota: Mam nadzieję, że jest to początek wymiany na polityków świadomych tego, że dobro wspólne jest ważniejsze od chwilowej wygody. Szanujących to, że ich płaca pochodzi z ciężkiej pracy rodaków. Na ludzi brzydzących się korupcją i nepotyzmem, które jak rak niszczą nasz kraj.

Jerzy Jacek Pilchowski: Fabryczne pomieszcze-

nia, w których Andy Warhol miał swoją pracownię, pomalowano na kolor srebrny. Powieszono też folię aluminiową i lustra, aby na ścianach tańczyło odbicie. Czy Andy brał amfetaminę? Nie. To znaczy może czasami coś brał, ale to, co go nakręcało, miał w sobie.

REdAKTOR NACzELNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) REdAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca

LUDZIE I MIEJSCA WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Jacek Stachowiak, Ewa Stepan

dzIAł MARKETINgU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WydAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

»24

DRUGI BRZEG

»39

Przygoda z włóczką

Prof. W. Falkowski

Roman Waldca: – Kicz? Jaki kicz? To ręcznie ro-

Arkady Rzegocki: Poza pełnieniem ważnych funk-

bione rzeczy, prawdziwe cudeńka, jedyne w swoim rodzaju. Jestem z siebie bardzo zadowolona – wyznaje szczerze Ania Nikipirowicz. Ma wszelkie powody do radości. Właśnie ukazała się jej pierwsza książka. I już jest tłumaczona na niemiecki, duński i szwedzki.

cji naukowych i publicznych oraz wykładami w brytyjskich instytucjach naukowych w latach 20022011 był rektorem Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie – przez lata jedynej polskiej uczelni poza krajem, odgrywającej znakomitą rolę wśród emigracji.


wybory prezydenckie |3

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

nej przeszłości, nadal obowiązuje i jest cynicznie wykorzystywany w walce politycznej. Elektorat PiS-u – ciemny i zaściankowy, PO – oświecony. I nie pomoże w obaleniu tego schematu zwycięstwo Andrzeja Dudy w studencko-inteligenckim Krakowie.

Brudna kampania

> 32-34 25 lat po upadku komunizmu – czas na nowe pokolenie Długa i intensywna kampania Andrzeja Dudy dała zwycięstwo. Andrzej Duda (Prawo i Sprawiedliwość) został wybrany Prezydentem RP i otrzymał 8.630.627 głosów, tj. 51,55 proc. głosów ważnych. Dotychczasowego prezydenta, Bronisława Komorowskiego (wcześniej Platforma Obywatelska), poparło 8.112.311 wyborców, co daje 48,45 proc. głosów ważnych. Różnica, która zadecydowała o zwycięstwie Andrzeja Dudy, wynosi 518.316 głosów w skali kraju.

Grzegorz Małkiewicz

D

o zwycięstwa Andrzeja Dudy przyczynili się również Polacy głosujący na Wyspach. Uzyskał tutaj 57,74 proc., Bronisław Komorowski – 42,26 proc. Duże miasta w Polsce opowiedziały się za kontynuacją prezydentury Bronisława Komorowskiego, z wyjątkiem Krakowa, gdzie Andrzej Duda uzyskał 55,25 proc., Bronisław Komorowski – 44,75 proc. Już po wstępnym ogłoszeniu wyników wyborów (exit poll) różni specjaliści rozpisywali te wyniki według podziału środowiskowego i terytorialnego Polski. W tych wyborach utrzymał się wyraźny podział na Polskę wschodnią i zachodnią, widoczny już wcześniej. W zachodniej Polsce zwyciężył Komorowski, we

wschodniej Andrzej Duda. Ze schematu miasto-wieś, wschód-zachód wyłamał się poza Krakowem Płock, miasto, które w sposób spektakularny skorzystało w ostatnim 25-leciu. Zdecydowana wygrana Andrzeja Dudy w Płocku – 59,60 proc., Bronisław Komorowski 40,40 proc., wywraca trochę różne teorie preferencyjne. Wyniki w Legnicy (Duda 53,84 proc., Komorowski 46,16 proc.) nie potwierdziły też podziału terytorialnego. Podobnie było w Piotrkowie Trybunalskim, Sieradzu, Skierniewicach i Koninie – wszędzie tam zwyciężył Andrzej Duda, chociaż w skali województw przegrał. Najlepszy wynik Andrzej Duda uzyskał w Rzeszowie – 72,91 proc. Pomimo tych faktów, przeczących teorii, i niewielkiej często przewadze jednego z kandydatów w konkretnej grupie, eksperci potwierdzili obowiązującą tezę, że na prezydenta Komorowskiego głosowały miasta, na Andrzeja Dudę wieś. Ich zdaniem podobnie układają się preferencje wyborcze według wykształcenia. Ludzie z dyplomem głosowali na Komorowskiego. Nigdy tego typu analizy nie pojawiają się w Wielkiej Brytanii. W Polsce podział społeczeństwa na klasy, pomimo komunistycz-

Zwycięstwo Andrzeja Dudy w skali kraju było zdecydowane (przewaga 518 tys. 316 głosów) i zaskakujące. Po pierwszej rundzie nastąpiła prawdziwa mobilizacja obozu władzy. Z charakterystyczną dla siebie dezynwolturą redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” oświadczył: „Prezydent te wybory może przegrać tylko w takiej sytuacji: potrąca śmiertelnie ciężarną siostrę zakonną na przejściu dla pieszych”. Tylko pozazdrościć wyobraźni. Nie była to jedyna wrzutka w tej wyjątkowo brutalnej i brudnej walce wyborczej. Tomasz Lis po raz kolejny udowodnił swój kontrowersyjny status dziennikarza. Zaczął jak zwykle od okładki redagowanego przez siebie tygodnika „Newsweek”. Okładka ostrzegała czytelników przed fałszerstwem wyborczym – prezes Kaczyński zdejmuje maskę kandydata na prezydenta Andrzeja Dudy. Ten prymitywny dosyć zabieg nie wystarczył (straszenie „Kaczorem” było stałym elementem wyborczej gry), więc redaktor Lis pilnie szukał kolejnych haków. Tym razem w autorskim programie telewizyjnym pozwolił sobie na wykorzystanie fałszywego konta internetowego córki Andrzeja Dudy. O tym, że ktoś założył takie konto podszywając się pod córkę kandydata wiedzieli już internauci, ale dla redaktora programu telewizyjnego o dużej oglądalności był to drobiazg bez znaczenia. Przystąpił więc do ośmieszenia rodziny pretendenta podając rzekomy wpis, w którym Kinga Duda pocieszała niezadowolonych z sukcesu filmu Ida, zapewniając, że ojciec po zdobyciu władzy odeśle Oscara fundatorom. Nie próżnowali też agitatorzy anonimowi. W internecie pojawił się okolicznościowy wierszyk przez kilka dni przypisywany Wojciechowi Młynarskiemu, masowo kolportowany i przysyłany na prywatne skrzynki. W końcu głos zabrał sam „autor” oświadczając na stronie „Gazety Wyborczej”, że autorem nie jest. Czy do wszystkich dotarła ta korekta? Jeśli nawet tak, wierszyk i autorytet Młynarskiego zrobiły swoje. Nie bez znaczenia miało też nagłe wprowadzenie pisowni podwójnego nazwiska żony Andrzeja Dudy, która wcześniej nie korzystała z nazwiska panieńskiego (jest córką poety Juliana Kornhausera). Ale „Gazeta Wyborcza” konsekwentnie podaje nazwisko przyszłej pierwszej damy w podwójnym brzmieniu: Agata Kornhauser-Duda. Redaktor naczelny gazety jest oczywiście największym wrogiem antysemityzmu, więc trudno go posądzać o podsycanie takich nastrojów, chociaż zdumiewa drobny fakt, że żydowskiego pochodzenia ustępującej pierwszej damy nigdy nie eksponował. Michnik, zasłużony bojownik o demokrację nie schodził z pola bitwy nawet wtedy, kiedy wygrana wydawała się już przesądzona: „Będziecie walczyć nie o jakość życia, a o przeżycie” – ostrzegał rodaków, zapominając, że demokracja to system rotacyjny, w którym opozycja zajmuje ważne miejsce i nie jest systematycznie spychana na margines życia politycznego, ośmieszana i wszelkimi metodami zwalczana. Nie udało się też osłabić wizerunku Andrzeja Dudy atakując go bezpośrednio. Sygnał do takiej rozgrywki dał sam prezydent Komorowski – utrzymywał, że swojego najważniejszego konkurenta nie znał. Myślał, że to przywódca „Solidarności”, chociaż miał z nim do czynienia w trakcie przejmowania urzędu Prezydenta RP po katastrofie smoleńskiej. To wtedy Andrzej Duda jako minister w gabinecie Lecha Kaczyńskiego odmawiał uznania śmierci Prezydenta RP na podstawie doniesień agencyjnych, tym samym ujawniając pośpiech w przejmowaniu władzy przez marszałka Sejmu po tragicznych wydarzeniach. Wbrew temu, co próbowały sugerować wierne obozowi władzy media, Andrzej Duda pochodzi z rodziny normalnej, kultywującej tradycyjne wartości, co nie dostawało się na pierwsze strony gazet i nie zabierało czasu antenowego. Ten brak wypełniał jednak internet. Ci, którzy chcieli się dowiedzieć, poznali Andrzeja Dudę również od tej strony – nie jest „obciachem” spotkać się z ojcem i matką, i z całą rodziną zjeść niedzielny obiad. Tych niedzielnych obiadów najbardziej będzie brakowało mamie prezydenta elekta. Rodzice – profesorowie krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej – a w przestrzeni publicznej kolejny zarzut, że nikt ich nie zna.

ciąg dalszy > 4


4| wybory prezydenckie

Andrzej Duda z prezydentem Lechem Kaczyńskim

ciąg dalszy ze str. 3

Wybierzmy zgodę… Zgoda buduje. Tego typu slogany skazały walczącego o reelekcję prezydenta Komorowskiego na pewną przegraną. Po pierwsze, prezydent nie był postrzegany jako bezstronny gracz w polskim sporze. Po drugie, „zgoda” jest pojęciem abstrakcyjnym, w końcu chodziło o wybór prezydenta, a nie jakiejś „zgody”. Ktoś, kto podpowiedział taką taktykę, zapomniał chyba, jak podobna narracja wyborcza („Siła spokoju”) pogrążyła kandydującego lata temu Tadeusza Mazowieckiego. Wejście w tak formułowany program pozbawiło Bronisława Komorowskiego osobistego zaangażowania. Im dalej prezydent brnął w ten przekaz, tym bardziej oddalał się od elektoratu i stawał się przedstawicielem obozu władzy, a nie uosobieniem swojej kandydatury. Nie pomogło porównywanie siebie – jako kandydata bezpartyjnego – z partyjnym kontrkandydatem. Ten wątek dobrze wykorzystał Andrzej Duda podarowując Bronisławowi Komorowskiemu proporczyk partyjny w trakcie debaty telewizyjnej. Chociaż w drugiej turze sztab prezydenta poszukiwał jakiegoś świeższego podejścia, nie było już na nie miejsca. A prezydent, wyćwiczony w wypowiadaniu się w liczbie mnogiej, nie potrafił zmienić przekazu, więc do końca kampanii pobrzmiewało znane sporej części elektoratu „wiecie, rozumiecie”. Dla młodych, bez historycznego bagażu, liczy się przede wszystkim autentyczność, pojęcie skądinąd też abstrakcyjne.

Trybun ludowy Największym zaskoczeniem tej kampanii był ujawniony talent wiecowy Andrzeja Dudy. Sam chyba nie podejrzewał, że ma takie zdolności. Najwcześniej rozpoczął kampanię wyborczą i najdłużej w niej pozostał. Wrócił do wyborców nawet już po ogłoszeniu wyników. To naturalne i spontaniczne otwarcie na wyborcę wpłynęło na wynik bardziej niż programowe obietnice. Andrzej Duda nie bał się spotkań z wyborcami. Pomagały mu w tym żona i córka. Nawet przeciwnicy jego kandydatury zmuszeni byli zauważyć atrakcyjność nowej pary prezydenckiej. Eksperci z wrogiego obozu zwracali uwagę na wyrafinowany sposób ubierania i opanowanie żony przyszłego prezydenta. Ten trudny wyborczy egzamin zdała również jego córka Kinga. Najważniejsza jednak sprawa to program wyborczy i możliwość jego realizacji. W polskim systemie, który wymaga poważnej korekty, prezydent nie ma zbyt dużej inicjatywy Prezydent elekt z żoną Agatą i córką Kingą

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

ustawodawczej, o czym kandydaci zwykle zapominają. Prezydent może inspirować pewne reformy, pod warunkiem że rząd będzie na taką współpracę otwarty. W swoim krótkim, zaprezentowanym hasłowo programie Andrzej Duda przedstawił te sprawy, które wymagają naprawy. Jedną z ważniejszych jest przywrócenie podmiotowości elektoratowi. Otwartość, o której prezydent elekt mówił na każdym spotkaniu leży w zakresie jego kompetencji i z tej obietnicy na pewno zostanie rozliczony. Już w kampanii udowodnił, że wie o czym mówi i w jaki sposób można tak elementarną wartość demokracji odbudować. Gorzej z tymi deklaracjami, do realizacji których potrzebna będzie przede wszystkim legislacyjna współpraca z rządem. W obecnym układzie taka współpraca nie jest możliwa. Swego rodzaju wyścig z czasem, czyli przyspieszona praca legislacyjna przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta jest dobrą ilustracją, na czym ta współpraca będzie polegała. Dobry kontakt z wyborcami należało skontrować, co uczynili najbardziej oddani dziennikarze. Jeszcze na kilka godzin przed ciszą wyborczą (jak długo ten anachronizm w czasach mediów elektronicznych będzie podtrzymywany?) posypały się rewelacje o „przeciętności, sprycie i nawet cynizmie kandydata”. W Brukseli, chociaż rzeczywiście zajmuje drugie miejsce wśród europosłów pod względem złożonych sprawozdań, najczęściej można go spotkać (tak podobno zeznawali inni parlamentarzyści) w palarni niż na sali obrad. To gracz bez żadnych poglądów, niezwykle sprytny, z nieodłącznym uśmiechem – podkreślali. Andrzej Duda konsekwentnie nie odpowiadał na takie ataki, a były też bezpośrednio obrażające jego najbliższą rodzinę. Nie ukrywał swoich poglądów za mglistą zasłoną poprawnych politycznie wypowiedzi. W sprawie ostatnio najbardziej kontrowersyjnej – ustawy regulującej zapłodnienie in vitro – wypowiedział się zdecydowanie przeciwko. – Nie jest to ustawa, która w sposób rozsądny regulowałaby te kwestie. Ja jestem przeciwnikiem in vitro, chociaż rozumiem ludzi, którzy chcieliby mieć dzieci za wszelką cenę. Dziwię się, że polski rząd i partia rządząca w tak mocny sposób wspierają ustawę, która nie niesie za sobą metody leczenia – mówił. I zaznaczył: – Jako prezydent RP, który ma takie poglądy, a nie inne, który jest człowiekiem wierzącym, nie waham się tego powiedzieć, jestem przeciw tego typu rozwiązaniom. Trudno nazwać taką deklarację populistyczną.

Komentarze zagraniczne Media europejskie powtórzyły to, czego dowiedziały się od swoich prorządowych kolegów w Polsce. Prawicowy, albo wręcz nacjonalistyczny, polityk najbardziej zbliżony do węgierskiego przywódcy Orbana – takie opinie pojawiały się najczęściej. Przede wszystkim jednak dziennikarze zastanawiali się, jaki kurs Polska obejmie w Europie. Z wypowiedzi wyborczych Andrzeja Dudy cytowano jego uwagi na temat polityki zagranicznej, a przede wszystkim to, jak postrzega miejsce Polski w strukturach europejskich. Polska nie będzie już krajem wspierającym bezkrytycznie wszystkie inicjatywy Angeli Merkel. Nowością będą też próby ograniczenia władzy Brukseli i bliższa współpraca z USA. Jeśli tak będzie wyglądała polityka zagraniczna nowego prezydenta, jego najbliższym sojusznikiem powinien być brytyjski premier David Cameron. Największą przeszkodą w tak pomyślanym sojuszu będą jednak Polacy mieszkający i pracujący na Wyspach. Pomijając rzecz podstawową, że do zawieszenia obowiązujących przepisów w przypadku wyjścia Wielkiej Brytanii z

Umowa Andrzeja Dudy z wyborcami:

1. Będę prezydentem, który słucha i służy obywatelom; 2. Będę prezydentem dialogu, porozumienia i rozmowy; 3. Będę prezydentem, który przywróci Polakom zaufanie do państwa i poczucie godności; 4. Będę prezydentem, który troszczy się o bezpieczeństwo Polaków; 5. Będę prezydentem, który buduje państwo uczciwe i sprawiedliwe; 6. Będę prezydentem, który z troską i zrozumieniem odnosi się do każdego obywatela; 7. Będę prezydentem Polski przyszłości. Silnego, sprawnego państwa w centrum zjednoczonej Europy; 8. Będę prezydentem Polski dumnej ze swojej historii, swoich przodków i korzeni, Polski, która pamięta i czci swoich bohaterów; 9. Będę prezydentem, który nie unika trudnych sytuacji, który nie ucieka, kiedy powinienbyć arbitrem; 10. Będę prezydentem aktywnym, który chce korzystać z inicjatywy ustawodawczej. Unii może dojść jedynie po zmianach traktatowych, do czego wymagana jest zgoda wszystkich członków, pojawia się pytanie, na ile polski prezydent będzie skłonny wspierać rozwiązania uderzające w Polaków mieszkających i pracujących na Wyspach. Brytyjscy konserwatyści należą do tego samego klubu w Parlamencie Europejskim co PiS, partii, do której Andrzej Duda należał i z którą ideowo nadal będzie związany. W tym zaostrzaniu kursu Camerona jest jednak więcej demagogii niż możliwości realnego rozwiązania – nie ma takiej technicznej możliwości, żeby po prostu spakować prawie milion ludzi i odesłać ich do kraju pochodzenia. Mniej kontrowersyjnym, wspólnym tematem dla obu polityków powinna być dostrzegana przez nich konieczność ograniczenia kompetencji Brukseli. Andrzej Duda opowiada się (i ma na tym polu większe doświadczenie jako były poseł europejski) za utrzymaniem politycznej równości między krajami członkowskimi i przeciwko naturalnej tendencji tworzenia się hierarchii w Unii i forsowania rozwiązań silniejszych. David Cameron również uważa, że należy doprowadzić do większego wpływu państw członkowskich na unijną politykę. Generalnie w zagranicznych komentarzach przeważa lewicowo-liberalne lamentowanie z powodu nowego nacjonalistycznego kierunku Polski. Nie podziela tej opinii niemiecki dziennik „Die Welt”. Obawy przed powrotem „prawicowego nacjonalizmu” po zwycięstwie Andrzeja Dudy są nieuzasadnione, gdyż pomijają fakt, iż Polska osiągnęła wysoki stopień stabilizacji – czytamy w komentarzu. * Trudno przewidzieć, jaka to będzie prezydentura. Daleki jestem od ślepej wiary w piękne hasła wyborcze, ale wierzę w budzący się elektorat, który zachęcany przez prezydenta elekta do rozliczenia jego kadencji metodycznie, takiej oceny dokona. Jedno już jest pewne, Andrzej Duda wprowadził do polskiej polityki świeżość, która pozwoliła znanemu dziennikarzowi na taką refleksję: „Panie Prezydencie, stoją przed Panem trzy wielkie wyzwania, z którymi musi się Pan zmierzyć. Te trzy wyzwania to nie PKB, euro i budżet. To deficyty szacunku, godności i równości. Od Pana w dużym stopniu zależy, czy będą nas one nadal hamowały i niszczyły Polskę. One są kluczem do większości naszych kłopotów”. Tym dziennikarzem jest Jacek Żakowski, dyżurny komentator obozu władzy. Właśnie o deficycie szacunku, godności i równości mówił w swoich wyborczych wystąpieniach Andrzej Duda. Chciałby przywrócić zszargany w politycznych sporach szacunek oraz godność. Czy tego dokona? Innej możliwości nie ma.

Grzegorz Małkiewicz



6| wielka brytania

David Cameron patrzy w oczy historii David Cameron wygrał wybory sensacyjnie. Ale wie, że w tej kadencji czeka go wojna na dwa fronty. Jeśli przegra – historia osądzi go surowo.

Adam Dąbrowski

K

iedy w noc poprzedzającą głosowanie wyborcy, dziennikarze i przywódcy polityczni szykowali się do snu, myśleli, że następny dzień będzie rytualnym potwierdzeniem wiszącego nad krajem od miesięcy wyroku: wielkiego politycznego klinczu. Świadczyć o tym miało jedenaście przepowiedni: sondaży wskazujących na remis. Ale gdy następnej nocy, w piątek 8 maja, mapa Anglii centymetr po centymetrze, okręg po okręgu, barwiła się na niebiesko – kolor konserwatystów – dość szybko okazało się, że przepowiednie mają się nijak do rzeczywistości. – To z pewnością był szok. Zarówno dla partii politycznych,

gdzie panowało przekonanie, że to będzie bardziej zacięty wyścig, jak i dla ośrodków badania opinii publicznej. Ale dzięki temu nie czekają nas żmudne tygodnie negocjacji. To będzie przejście od jednego rządu do rządu niemal identycznego – mówił politolog, profesor Anthony Travers. Niemal identycznego… Bo tym razem Cameron nie musiał zawierać koalicji. Nie było powtórki ze „ślubu” z Nickiem Cleggiem w ogrodzie różanym w Westminster. David Cameron dokonał rzeczy niezwykłej. Zafundowawszy swoim obywatelom potężne zaciskanie pasa i cięcia socjalne odwrócił trend obserwowany dotąd w całej właściwie Europie. Rządzisz podczas kryzysu? To po wyborach oddajesz władzę. Ale konserwatyści na czele z Cameronem będą teraz rzą-

dzić Wielką Brytanią samodzielnie. Po raz pierwszy od 1992 roku. Już teraz wiadomo jednak, że łatwo nie będzie. Bo premiera czeka wojna na dwóch frontach.

Front pierwszy: Unia Europejska – Mój rząd będzie renegocjował stosunki miedzy Wielką Brytanią a Unią Europejską. Zmierzać będzie ku reformom, na których skorzystają wszystkie kraje członkowskie – ogłosił, ustami Królowej Elżbiety II premier podczas exposée w czasie otwarcia parlamentu. I od razu wyruszył w ofensywę dyplomatyczną. Rozpoczął tournée po Starym Kontynencie. Objeżdżał europejskie stolice i mówił przywódcom, że Unia musi się

W oczekiwaniu na Royal Baby w obozowisku oddanych monarchii oraz światowych mediów. Zdjęcia Adam Dąbrowski


wielka brytania

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

zmienić. W jednej ręce marchewka, czyli obietnica, że po zmianach unijna gospodarka będzie mocniejsza. W drugiej – kij: referendum, w którym niezadowoleni z braku reform Brytyjczycy mogą zadecydować o wyjściu ze Wspólnoty. Jak wyglądałby dla premiera scenariusz idealny? Europa á la David Cameron to Europa odchudzona – bez integracji politycznej, za to odważniej korzystająca ze swego największego podobno atutu: wspólnego rynku. No i Unia, której rzeczywistym centrum zarządzania nie będzie strefa euro. Londyn broni funta i nie chce, by ceną za niego były mniejsze wpływy. Pytanie, czy to wszystko można ugrać, jest otwarte. Szczególnie że do referendum europejskiego pozostało najwyżej półtora roku. A premier sygnalizuje, że chciałby je zorganizować nawet w przyszłym roku, by uniknąć kolizji z kampaniami wyborczymi w Niemczech i Francji, które usztywniłyby stanowisko Merkel i Hollande’a. – W Wielkiej Brytanii już się pogodzono, że znaczące zmiany w traktatach są niemożliwe w ciągu tak krótkiego czasu – tłumaczy profesor Iain Begg, europeista z London School of Economics. – Mamy do czynienia z wysokim poziomem frustracji. Niektórzy mówią: jeśli chcecie odejść – odejdźcie. Ale nie możecie efektywnie negocjować z nami, trzymając rękę na klamce. To realny problem. Poza tym Londyn musi pamiętać, że nawet przychylni nam politycy muszą się liczyć z opinią publiczną własnego kraju – ostrzega dr Julie Smith z Cambridge University. Iskrzyć może też na linii Warszawa–Londyn. Powód? Cameron już wie, ze liczby imigrantów unijnych nie ograniczy. Kombinuje więc wokół świadczeń socjalnych. Chodzi tu choćby o dodatki dla osób słabo zarabiających. Pomysł jest taki, by imigrant mógł je dostawać po paru latach, gdy wpłaci coś do do kasy ubezpieczeń społecznych. Inna kwestia to zasiłek na dziecko. Cameron chce uniemożliwić jego eksportowanie przez polskich imigrantów. Czyli w sytuacji, gdy rodzice pracują na Wyspach, ale dziecko pozostało nad Wisłą, tych pieniędzy nie można by już pobierać, by wysłać je do Polski. To nad Wisłą budzi kontrowersje. Kontrowersje, które wcale nie są w Londynie lekceważone. Premier musi zdawać sobie sprawę z opozycji wobec tych pomysłów w Polsce. I będzie musiał negocjować z Warszawą tak, jak z Niemcami czy Francją – mówi Iain Begg, dodając, że w Londynie Warszawa uważana jest za lidera państw ze wschodu Unii, gdzie na pomysły Camerona patrzy się podejrzliwie. Chodzi tu o państwa bałtyckie, ale także Bułgarię czy Rumunię. Jak to się skończy? Teoretycznie Cameron może się nadziać na opór reszty przywódców, którzy nie dadzą mu wystarczająco wiele, by mógł w Zjednoczonym Królestwie, a szczególnie w coraz bardziej eurosceptycznej Anglii, powiedzieć: mam to, co chciałem. Możemy zostać. Żywioły antyunijne są trudne do opanowania. Po wyborach

pewniej czuje się eurosceptyczne skrzydło w Partii Konserwatywnej. Nagłówki „Daily Mail” i „Daily Express” coraz głośniej domagają się Brexitu. Cameron może więc stracić kontrolę nad pojazdem. To wszystko to jednak scenariusz najbardziej dla niego pesymistyczny. Dr Julie Smith komentuje: –Jeżeli przyjdzie co do czego i w 2016 albo 2017 będziemy mieli referendum, Brytyjczycy zagłosują za pozostaniem. Dziś z badań wynika, że mieszkańcy Wysp w coraz większym stopniu przychylają się do opinii, że lepiej będzie, jeśli w Unii zostaniemy. Po negocjacjach David Cameron opowie się raczej za tą opcją. Kampanię na „tak” prowadzić też będzie biznes. Podobnie jak naukowcy czy prawnicy – przewiduje nasza rozmówczyni. Być może. Ale wola ludu nie jest do końca przewidywalna. Przekonaliśmy o tym niedawno nad Wisłą podczas wyborów prezydenckich. Przekonali się o tym brytyjscy liderzy patrząc na to, co podczas tutejszych wyborów stało się w Szkocji.

Front drugi: Wielka Brytania – Mój czas jako lidera jest niemal skończony. Ale dla Szkocji kampania trwa, a marzenie nie umrze nigdy. To z kolei przepowiednia, którą łamiącym się głosem wypowiedział jesienią zeszłego roku odchodzący po referendum niepodległościowym Alex Salmond, lider Szkockiej Partii Narodowej. Chyba nawet on nie wiedział, jak szybko zaczną się spełniać jego słowa. Bo tego samego dnia, gdy mapa Anglii barwiła się na niebiesko, na północ od jej granic zrobiło się żółto. Następczyni Salmonda, Nicola Sturgeon, doprowadziła swoją partię do największego sukcesu w jej historii: na 59 miejsc Szkocka Partia Narodowa zdobyła 56. Zmiotła ze szkockiej ziemi laburzystów, którzy od czasów radykalnych reform Margaret Thatcher zawsze uważali tę część Wielkiej Brytanii za swój pewny łup. Trudno przypuszczać, by to osobiste przymioty pani Sturgeon zadecydowały o tym, że w jednym z okręgów laburzystowska gruba ryba Douglas Alexander przegrał z dwudziestoletnią studentką politologii Mhairi Black. Nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że jej mniej konfrontacyjny styl stanowił dla wyborców przyjemną odmianę. Kluczowe było tu wrześniowe głosowanie. W kilka minut po ogłoszeniu wyników, gdy połowa serc narodu pękła, Szkoci poczuli się zdradzeni, a wielu pożałowało głosu na „nie”.

|7

Przypomnieli sobie, że do głosowania na „nie” namawiała ich solidarnie egzotyczna koalicja Razem Lepiej. Laburzyści stali w niej u boku konserwatystów. Dla mieszkańca Aberdeen czy Glasgow to spanie z wrogiem, które w tych wyborach zostało ukarane. Efekt? Na Westminster ruszyła armia Szkotów. Już teraz wnieśli do brytyjskiego parlamentu świeży powiew. Pierwszego dnia zaszokowali zmurszałych poselski establishment swoim nieformalnym zachowaniem: głośnym śmiechem i masowym robieniem selfies. A po selfies przyszedł czas na twardą politykę. – Skoro referendum nie da się uniknąć – ogłosiła Nicola Sturgeon rozrysowując pole bitwy – Szkocja z jej cieplejszym stosunkiem do Wspólnoty nie ma najmniejszej ochoty, by eurosceptyczni Anglicy na siłę wyciągnęli ją z Unii. A jednocześnie stojąca na czele Scottish National Party wie, że ta kwestia to doskonałe narzędzie, by przypominać wyborcom o „marzeniu, które nie umrze nigdy”. Oficjalnie politycy SNP powtarzają, że w tych wyborach nie chodziło o powtórkę z referendum niepodległościowego. Ale w statucie tej partii celem numer jeden ciągle jest szkocka niezależność. SNP czeka w przyczajeniu. Czeka cierpliwie, bo w latach dewolucji nauczono się ważnej rzeczy – ludzie cenią sobie spokój i kompetencję, zamiast gromkich okrzyków w stylu Bravehearta. To dlatego, gdy Salmond stanął na czele szkockiego rządu mniejszościowego, ciężka praca u podstaw pozwoliła mu cztery lata później rządzić samodzielnie. Jeśli sprawdzasz się na małym boisku, dostajesz szansę na większym. Szkoccy narodowcy nie zafundują brytyjskiemu parlamentowi obstrukcji ani chaosu. Zamiast tego znowu postarają się pokazać, że są poważną partią. Czekać będą na potknięcia. Punktować Camerona za Europę i cięcia. I mówić elektoratowi pomiędzy wierszami: jaka szkoda, że Szkocja jest częścią tego wszystkiego, prawda? W końcu krajem rządzi teraz partia, na którą na północy zagłosowano ledwie w jednym okręgu. Ciekawe, jak sypiać będzie David Cameron podczas tej kadencji. Być może śni mu się czasem najbardziej koszmarny, ale możliwy scenariusz. Niewykluczone, że w książkach do historii premier Cameron zapisze się jako przywódca, który zdołał zdjąć z konserwatystów klątwę niewybieralności. A gdy już to zrobił – rozbił Zjednoczone Królestwo i wbrew własnej woli wyciągnął je z Unii. Adam Dąbrowski

Lewica walczy o przetrwanie „To jest kampania, podczas której tradycyjnie lewicowa partia współzawodniczy z tradycyjnie prawicową partią. Rezultat też będzie tradycyjny”. Tak mówił były premier Tony Blair – autor największego w historii sukcesu wyborczego lewicy. Człowiek, który w połowie lat dziewięćdziesiątych zaciągnął swoją partię do centrum, dzięki czemu wygrał trzy kolejne wybory. Przepowiednia spełniła się ścierając z powierzchni ziemi dziesiątki „czerwonych" kandydatów. A wraz z nimi – nadzieje na powrót Partii Pracy do władzy. Lider lewicy Ed Miliband cały czas powtarzał, że po kryzysie gospodarczym wahadło politycznych intuicji na Wyspach przesunęło się na lewo. Nie przesunęło się. To Blair miał rację. Kampania oparta na myśleniu życzeniowym zakończyła się wynikiem tradycyjnym: zwycięstwem prawicy. Brytyjska lewica przez pięć lat oszukiwała samą siebie. Ze snu wyrwali ją wyborcy. Teraz rozpoczynają się rozliczenia. Podstawowe pytanie? Czy Labour Party przegrała, bo była za bardzo, czy za mało lewicowa? Pierwszą teorię wspiera paradoksalnie sukces SNP w Szkocji – używającej bardziej od laburzystów lewicowej retoryki. To za taką partią ludzie tęsknią, musimy odważniej iść w tym kierunku – przekonują zwolennicy opcji pierwszej. Druga teoria mówi, że partia powinna skrę-

cić w prawo i znaleźć się w centrum. Centrum, z którego wybory wygrywał Tony Blair. Bo Partia Pracy za Milibanda wyalienowała biznes - mały i duży. – Opuściliśmy aspirujących ludzi – przestrzegają zwolennicy tego wariantu. Kto będzie liderem? Faworyt to Andy Burnham – minister z czasów Gordona Browna. Przedstawiciel lewego skrzydła, który zaskarbił sobie sympatię broniąc NHS przed reformami konserwatystów i domniemanymi próbami prywatyzacji. Człowiek z klasy robotniczej, pochodzący z północy. Pewnie uzyskałby poparcie związków. Tylko co z poparciem przedsiębiorców i szarego Brytyjczyka, który w sprawach gospodarki lewemu skrzydłu partii nie ufa? Najpoważniejszą rywalką Burnhama jest Yvette Cooper – żona Eda Ballsa, niedoszłego kanclerza, który w tych wyborach poniósł spektakularną porażkę. Bardziej centrowa, wygadana, no i kobieta – niezły kontrapunkt dla Camerona. Odważnie wzywa do „zresetowania relacji z biznesem”, raczej w tradycji Blaira niż Milibanda. Z drugiej strony Cooper bardziej niż Burnham uważana jest za część establishmentu partyjnego. Może też być trudniejsza dla bardziej lewicowych wyborców. Nowego szefa lewicy poznamy we wrześniu. Adam Dąbrowski

Tony Blair – autor największego w historii sukcesu wyborczego lewicy


8| takie czasy

europejski paragraf 22 pogoda w basenie morza śródziemnego coraz lepsza, warunki humanitarne w libii coraz gorsze, liczba imigrantów chcących przedostać się statkami do europy coraz większa. Alexandra Carmichael-Hamilton

U

wybrzeży Włoch ratuje się tysiące ludzi, ale tysiące – upychane przez przemytników w niezdatnych do żeglugi morskiej łodziach – umierają. W zeszłym roku odnotowano około 3500 zgonów, w tym roku już znacznie więcej. Inne kraje śródziemnomorskie, takie jak Grecja czy Malta, również stanęły w obliczu podobnych problemów. Reakcje na kryzys są zarówno natury emocjonalnej, jak i praktycznej, a ze strony organizacji humanitarnych, religijnych czy politycznych płyną sugestie dotyczące tego, co należy zrobić, w przekonaniu, że każdy, kto takie teorie snuje, znalazł właściwą odpowiedź. Najbardziej zdecydowane wezwanie do działania pochodzi z organizacji zajmujących się pomocą humanitarną, takich jak UNHCR, Save the Children i Amnesty International, niedawno poparte przez papieża Franciszka: funkcjonowanie finansowanego przez włoski rząd programu „Mare Nostrum” musi być zastąpione akcją ratowniczą wspieraną w znacznym stopniu ze środków unijnych. „Mare Nostrum” zamknięto w grudniu 2014 roku z powodu cięć budżetowych oraz nacisków na rząd włoski ze strony wzmagających się w całym kraju nastrojów antyimigracyjnych. Widać coraz większe poparcie dla takich partii, jak Lega Nord, których program koncentruje się na zatrzymaniu imigracji. Włosi uważają, że bezrobocie w ich kraju jest już niebotyczne, a napływ ludności z innego kontynentu jest ostatnią rzeczą, której teraz potrzebują. Gospodarka jest słaba, fundusze nikłe, a problemy Włoch, będących pierwszą przystanią uciekających z Afryki Północnej do Europy imigrantów, są coraz większe. Ludzie są zniechęceni perspektywą konieczności pokrywania kosztów akcji ratunkowej, której końca nie widać. Operacja „Mare Nostrum” zaczęła działalność w 2013 roku po tym, jak 360 imigrantów utonęło u wybrzeży Sycylii w pobliżu wyspy Lampedusa, została teraz zastąpiona przez finansowany ze środków UE program „Triton”. Organizacje humanitarne nie uważają jednak, że jest to dobra zmiana, ponieważ zadaniem operacji „Triton” „nie jest w pierwszym rzędzie ratowanie życia ludzkiego” (Lauren Jolies, ONZ). Ponadto „Triton” kontroluje jedynie obszar 50 km od wybrzeża, znacznie mniej niż „Mare Nostrum”, które patrolowało Morze Śródziemne aż do samego wybrzeża Afryki. Z kolei zdaniem wielu świadomość istnienia zespołów ratowniczych, które pracują na okrągło, wpływa na zwiększenie liczby osób gotowych na desperacką wyprawę, co tylko pogarsza problem, narażając coraz więcej istnień ludzkich na niebezpieczeństwo. Paragraf 22 wciąż obecny. Jakkolwiek, pomijając prawnie usankcjonowany obowiązek ratowania ludzi tonących w morzu, zawieszenie działalności służby ratowniczej nie będzie działać jako prosty środek odstraszający. Akty przemocy są wszechobecne, a uchodźcy na tyle zdesperowani, by nadal ryzykować życie. Wykorzystują to przemytnicy, którzy wciąż żerują na bezbronnych uciekinierach, opowiadając, że po drugiej stronie Morza Śródziemnego leży kraina wielu możliwości. Matteo Renzi, premier Włoch, za taki stan rzeczy obwinia Libię i jej policję, która nie jest w stanie kontrolować akcji przemytu uciekinierów. Handlarze zachęcający ludzi do przeprawy statkiem powinni być zatrzymywani. Niestety, anarchia szaleje, a Libia ma problemy znacznie poważniejsze niż bezskutecznie działająca policja. W takiej sytuacji interwencja Europy jest trudna, choć rozmowy i negocjacje trwają, a

operacja „Triton” z pewnością nie jest ostatecznym rozwiązaniem problemu. Powszechne poczucie odpowiedzialności za życie ludzkie oznacza, że akcje ratunkowe będą nadal prowadzone, ale z drugiej strony to błędne koło pozwala widzieć bardzo ostro poważne błędy polityki Unii Europejskiej w zakresie azylu, imigracji i kontroli granic. Unaocznia też ograniczone możliwości dla większości ubiegających się o azyl. Konwencja dublińska – kluczowa dla polityki azylowej i migracyjnej Unii Europejskiej – wymaga, aby wniosek ubiegającego się o azyl był rozpatrywany przez państwo członkowskie, w którym uchodźca znajdzie się po przekroczeniu granic Unii. To właśnie państwo członkowskie musi wziąć odpowiedzialność za wniosek o azyl. Ironią losu jest to, że kraje tworzące zewnętrzne granice między Europą i Afryką, takie jak Włochy, Grecja czy Malta, są również najmniej przygotowane do radzenia sobie z napływem imigrantów. Polityka odsyłania z powrotem, co mogłoby spowodować śmiertelne zagrożenie ubiegającego się o azyl, jest zabroniona zarówno przez prawo unijne, jak i międzynarodowe: państwa członkowskie, których granice zewnętrzne są jednocześnie granicami zewnętrznymi Unii są więc zobowiązane zarówno prawnie, jak i moralnie do przyjęcia azylanta i zapewnienia mu przynajmniej tymczasowego zakwaterowania aż do czasu rozpatrzenia wniosku. Ale kraje te mają wystarczająco dużo własnych problemów, by zaakceptować obciążenie finansowe związane z przyjęciem azylantów, nie wspominając o przepełnionych ośrodkach dla uchodźców, gdzie panują przerażające warunki. W rezultacie kraje przyjmujące z litery prawa azylantów przymykają na nich oko, pozwalając im, by w sposób niekontrolowany mogli przez otwarte granice Unii przemieścić się do bogatszych krajów, takich jak Niemcy, Szwecja czy Finlandia. Także kraje, które nie podpisały traktatu Schöngen, np. Wielka Brytania, narażone są na napływ nielegalnych imigrantów. Unia Europejska traktat graniczny w Schöngen ogłasza jako swój największy sukces, podczas gdy w rzeczywistości ma on katastrofalne skutki – nie ma bowiem ani skutecznej straży strzegącej granic zewnętrznych Unii w pełni finansowanej z unijnych środków, ani wspólnej polityki do spraw uchodźców. Komisja Europejska twierdzi, że przeprowadza badania szczelności granic UE, ale jest w pełni świadoma, iż jest to niewykonalne. „Jeśli UE chce Schöngen, musi zaakceptować, że wybrzeże Morza Śródziemnego to nie jest granica Włoch, ale granica Europy” – powiedział w maju ubiegłego roku w obliczu kryzysu na Lampedusie Angelino Alfano, minister spraw wewnętrznych Włoch. Skoro większość spośród 28 państw członkowskich podpisało traktat z Schöngen, Unia Europejska stoi na stanowisku, że państwa członkowskie powinny dać Frontex UE – straży granicznej UE – pełny mandat do kontroli granic zewnętrznych Europy. Ponadto jeśli UE chce funkcjonować w oparciu o Schöngen, musi wprowadzić w życie prawo, które da możliwość przyjmowania azylantów i pokrywania kosztów z tym związanych proporcjonalnie do zamożności poszczególnych państw. Kraje członkowskie

państwa członkowskie, których granice zewnętrzne są jednocześnie granicami zewnętrznymi Unii są zobowiązane zarówno prawnie, jak i moralnie do przyjęcia azylanta

musiałyby takie prawo ratyfikować, co, oczywiście, nigdy nie nastąpi. Już samo pojęcie „podział obciążeń” wywołuje gwałtowne oburzenie wśród brytyjskich urzędników w Brukseli. I choć to Wielka Brytania nie podpisała traktatu w Schöngen, kraje, które zdecydowały się to zrobić, podzielają tę opinię. Oczywiste jest, że gdyby porozumienie z Schöngen nie istniało, gdyby nie można było tak łatwo podróżować po Europie, imigranci nie napływaliby takimi nawałnicami. Uchodźcy wiedzą o tym, że jeśli tylko znajdą się we Włoszech, Europa stoi dla nich otworem, tym bardziej teraz, kiedy państwa członkowskie zaczynają ignorować konwencję dublińską z obawy na kryzys humanitarny, jaki może wybuchnąć z powodu jego egzekwowania. Bogatsze kraje północnoeuropejskie, takie na przykład jak Finlandia, nie odsyłają imigrantów z powrotem do kraju wjazdu, wiedząc, że w związku z ogromną falą przybyszy warunki tam panujące stają się coraz bardziej nieludzkie. Jeśli chodzi o respektowanie konwencji dublińskiej, doszło do wielkiego zamieszania. Niedawno Belgia została uznana winną naruszenia praw człowieka właśnie za przestrzeganie tejże konwencji, wysyłając grupę uchodźców z powrotem do Grecji. Niedorzeczność polityki UE w ostatniej dekadzie doprowadziła do tego, że hordy azylantów są przepychane między krajami europejskimi dużym kosztem państw członkowskich, a także kosztem tych, którzy mają prawo do opieki jako już ubiegający się o azyl. Kryzys, wobec którego stoi Europa, jest kolosalny i nierozwiązywalny, a Unia nie jest wygodnym azylem dla uciekinierów – jak to jest postrzegane w tej chwili. Każdy z 28 krajów członkowskich ma swoją politykę azylową, funkcjonuje 28 różnych systemów policyjnych i sądowych, nie wspominając o wielobarwnym spektrum opcji politycznych, co sprawia, że harmonijne rozwiązywanie wspólnych problemów jest praktycznie niemożliwe. W wielu krajach UE bezrobocie jest bardzo wysokie, a sprawy dotyczące imigracji zajmują wysoką pozycję na listach niepokojów nękających wyborców. Jest więc mało prawdopodobne, by rządy poszczególnych krajów poluzowały swoją politykę azylową i jeszcze mniej prawdopodobne, aby zgodziły się na dyktat praw unijnych w tej kwestii. Słuchanie głosu własnych wyborców jest zawsze ważniejsze niż bycie dobrym partnerem UE. Ponadto rosnący eurosceptycyzm w państwach członkowskich wpływa na powściągliwość w manifestowaniu gotowości do współpracy czy to w akcji ratunkowej, czy w usprawnieniu polityki azylowej UE. W Unii praktykowane jest teraz zjawisko „podaj dalej”, a Komisja Europejska prowadzi feasibility studies, zamiast wyjść z konkretnym pomysłem na rozwiązanie zaistniałego kryzysu.

Przekład: Teresa Bazarnik


takie czasy |9

Gorzkie dolce vita Tym razem tragedia zabiła ponad dwustu. U stóp Europy, opodal włoskiej Lampedusy, spłonęła łódź nielegalnych imigrantów, ludzi uciekających z Afryki przed wojną, nędzą i prześladowaniem. Było w tej grupie wiele dzieci. Sławek Blich

Ł

ajba, którą przedostać się mieli do Europy, nabierała wody już w afrykańskiej redzie. Z libijskiego portu wypłynęła zatłoczona ludźmi, przeciążona, podtopiona. Bezwolnie dryfowała w obrębie europejskiego lądu. Załoga w panice. Co będzie, jeśli prąd popchnie ją z powrotem na wody Afryki? Uchodźcy stracą majątek życia, którym okupili już rozmaite bandy – przemytników, mafie handlarzy, uzbrojone szajki lokalnych szumowin i szmuglerów żywego towaru, kontrolujące te śmiertelnie niebezpieczne przeprawy. Nadzieją dla załogi była interwencja włoskiej straży przybrzeżnej – ona miała sprzęt, by bezpiecznie przetransportować tych ludzi z dziurawej, tonącej na głuchym morzu łajby do ośrodków azylanckich na kontynencie. Trzeba było dać się zauważyć. Uchodźcy podpalili więc koce, w które tulili się jeszcze tej samej nocy, licząc, że dym będzie widać z oddali – w ten sposób słali swoją modlitwę o ratunek. Kilka godzin później, na południowym brzegu Europy, lokalni rybacy z trudem dławili łzy, obserwując rozrzucone po plaży

płaty trupów, nagie i spęczniałe ciała poowijane w czarne worki. Przesuszony pokład łajby zajął się ogniem od płonących pledów, paliły się posłania, odzież i toboły. Ludzie w panice przedarli się na przeciwległą burtę, przeciążając i wywracając statek. Rzuconym wprost do ciemnego morza, nie wszystkim starczyło sił, aby tę podróż dokończyć. Ziemia obiecana, która miała ocalić, znów zaprowadziła Afrykanów na cmentarz. Tak to już bywa z okazji każdej większej tragedii, że Europa baczniej spogląda na swe opuszczone, południowe granice, na drugą stronę europejskiego lustra, za uroczystą, odświętną kotarę, znajdując miejsca, gdzie żyją ludzie kompletnie wykluczeni i porzuceni. Szacuje się, że pod progiem ubóstwa żyje we Włoszech już ponad 8 mln ludzi. Ta czwarta potęga gospodarcza Europy ma zarazem najwyższy wskaźnik nędzy pośród dzieci. Co czwarta rodzina na południu żyje w niedostatku. Jednak dopiero masowe ucieczki z Północnej Afryki oraz skutki globalnego kryzysu ekonomicznego – z cięciem wydatków socjalnych na czele – prawdziwie degradują i wypychają kolejnych ludzi poza społeczny margines. – Widziałem ciała tych potopionych dzieci. Wzdęte, blade, z powykręcanymi rękami, zbieraliśmy je z wody z miejscowymi rybakami. Rybacy to dobrzy ludzie, to dla nich był ten Nobel – mówi Ivi. Ivi jest silny i młody, ma śniadą twarz, drobną jak ptak i łapy zmacerowane od roboty. Eora, matka Iviego, urodziła się Togijką. Ivi był jeszcze dzieckiem, kiedy matce pękło serce. Stało się to na jednej z kalabryjskich plantacji, w czasie pracy. Pech, żywego ducha w zasięgu mili, a z samego rana napadało deszczu i mułu. Eora przeleżała dwa dni w krzakach. 19-letni Ivi znalazł ją i niósł potem na rękach do domu, jak królową łąk, całą porośniętą przez dzikie róże. Praca na farmie koło Rosarno, gdzie zmarła Eora, zaczyna się bladym świtem, urywa w sjestę, ustaje o zachodzie słońca. Stawka za dzień zbierania owoców rzadko przekracza 25 euro. Jeśli w ogóle płacą. Abu z Nigerii wył z radości – za dwa dni obiecano mu 100 euro. Po forsę poszedł po zbiorach. Nie dostał ani centa, a gdy upomniał się o te pieniądze – pracodawca pobił go dotkliwie, ubabranego krwią zostawił na ulicy. Abu skamlał, lecz spacerowicze i policja mijali go piruetami bezradności i odrazy. Dziś takie historie zdarzają się w Europie coraz częściej. W styczniu 2010 roku w Rosarno wybuchły uliczne zamieszki. Na przedmieścia nędzy wjechały wtedy rządowe buldożery i zaorały dziki obóz bezrobotnych farmerów, głównie z krajów Maghrebu i Afryki Subsaharyjskiej. Łącznie 1000 osób. Część deportowano, reszta zbiegła. W rozpaczliwym odwecie wzięło udział może kilkudziesięciu, a może stu afrykańskich farmerów. Poczuli zew, zwarli szyki i poszli w białe dzielnice rwać bruk, znaki drogowe i tłuc wystawowe szyby. Rozognili samochody, dewastowali posiadłości, w furii starli się z policją i mieszkańcami. Zaczęła się dintojra, bo wielu południowców trzyma w szufladach pistolety po dziadkach. Życia nikt wówczas nie stracił, choć policyjne kartoteki mówią m.in. o zatrzymaniu Włocha, który próbował rozjechać imigranta buldożerem. A wszystko dlatego, że pracy na farmach w Rosarno nie ma już od dawna. Tamtejszy rynek zalał tani koncentrat owocowy z Ameryki Południowej, Afryki i Hiszpanii. Krajowa produkcja stała się nieopłacalna i niekonkurencyjna, a napływowi farmerzy, z dnia na dzień, zbędni i niechciani. Giusi Nicolini jest szlachetną burmistrzynią włoskiej Lampedusy – wyspy, z której bliżej do Afryki niż do Europy. Ten skrawek ziemi, ledwie 20 km2, zamieszkuje pięć tysięcy mieszkańców. Szacuje się, że po Arabskiej Wiośnie ewakuowało się tutaj nawet 60 tys. uchodźców. Ludzie ci przeprawiali się przez morze desperacko, śmiertelnymi szlakami, na kulawych łajbach podobnych do tej, która właśnie utonęła. – Ich martwe ciała do nas mówią. Musimy powstrzymać to szaleństwo – powiedziała Nicolini tuż po tragedii na Lampedusie, prosząc o współczucie i zaangażowanie w sprawę afrykańskiej imigracji masowo przybywającej na włoską wysepkę. Mimo drastycznych problemów mieszkańcy Lampedusy znani są z tolerancji, dobrego serca i cierpliwości. Lecz i tu, jak wszędzie, następują przesilenia. W marcu 2011 mieszkańcy zorganizowali protest uniemożliwiający imigrantom schodzenie na ląd. Udaremniono też budowę prowizorycznych namiotów dla bezdomnych. Burmistrzem Lampedusy był wówczas krewki Bernardino De Rubeis. Na wszelki wypadek trzymał on zawsze pod biurkiem kij bejsbolowy. – Muszę się jakoś bronić. Jesteśmy na wojnie. Jesteśmy sami.

Rząd nas opuścił. Ludzie muszą wziąć sprawiedliwość w swoje ręce – wrzeszczał De Rubeis, pokazując swój groteskowy kij do kamery. Śmigłowcami i promami odsyłają Włochy do Afryki tych, którzy nie kwalifikują się na azyl lub tymczasowe wizy. We wrześniu 2011 na Lampedusie wybuchł niepokój. Przeludnione centrum dla uchodźców stanęło w ogniu po tym, jak imigranci w proteście przeciw przymusowej deportacji podpalili materace w recepcji. Centrum, które może przyjąć 850 osób, w czasie pożaru gościło 1500. Jedną z nich był Nahfuz. 25-letni Nahfuz Beymar od dawna nie ma dokąd pójść. Ze szpicu dachu schroniska dla uchodźców, w którym głoduje wraz z tysiącami podobnych, widział nieraz znajomą, pastelową toń na horyzoncie. To były okrawki tunezyjskiego nabrzeża. Tam mieszkał: z rodziną, dziećmi. Potem przyszła rewolucja, a wraz z nią nadzieja. Po nadziei zaś – wojna domowa i zwątpienie, aż w końcu ucieczka i nowe życie – w Europie. Dziś nie ma pracy, domu, środków do życia, dokumentów ani tożsamości. Nahfuz i Ivi poznali się latem w Pachino. W mieście tym każdego ranka robotnicy moszczą się na placu przy barze Mercato, licząc na zatrudnienie przy zbiorach w okolicznych farmach. Wielkiej szansy na pracę nie ma, lecz przychodzić trzeba, zademonstrować gotowość, nie wypaść z gry. Chodzi o renomę, gdyż o tym, kto robotę dostanie, i tak zadecydują caporali lub capi. To oni rządzą, oni zapewniają bezpieczeństwo lokalnym farmerom, dowożą im najemników, którym płacą, potrącając dolę za własne usługi. Dziś, w kryzysie, capo mało komu daje pracę. Nie mając pieniędzy, Nahfuz koczuje w opuszczonym domu na przedmieściach Pachino. Na dwóch piętrach, bez toalety i wody, z dzikim przyłączem elektrycznym – tak mieszka kilka tuzinów Tunezyjczyków, śpiących pokotem na ściółce i materacach. Nikt nie wywozi śmieci, nie ma szyb w oknach i czynszu. Karetki pogotowia z reguły tam nie jeżdżą, a jak już muszą, to z eskortą i gazem pieprzowym, inaczej są grabione z morfiny, chałatów, noszy i skalpeli. Calabria, Rosarno, Pachino, Lampedusa. Wystarczy przejechać włoskie dale, pomieszkać na peryferiach, szukając ciemnego blasku, świateł rozpalanych nocą ognisk, skupisk ludzi, którym udało się zbiec przed przymusową deportacją. Osieroconych afrykańskich zbiegów, którzy w pogoni za lepszym życiem uciekli znikąd donikąd. To ludzie kompletnie niczyi i wykluczeni. Dziś, lata po Maastricht i Lizbonie, nic się w ich losie nie zmienia. Pierwsze i drugie pokolenie przybyszów z Afryki nadal żyje w podmiejskich gettach, które są przechowalnią dla ludzi bez przydziału miejsca na ziemi. Te pełgające w półmroku obozowiska to odpryski Europejskiego Projektu – imigranckie peryferia o ciężkich, zmęczonych fasadach. – Ci ludzie nie są potrzebni, by domknąć cykl ekonomiczny – mówią liberałowie. – To delikwenci żerujący na opiece społecznej – mówią politycy. – To przestępcy próbujący włamać się do Unii – mówią walczący z nielegalną imigracją strażnicy Frontexu, „policjanci europejskich granic”, funkcjonariusze agencji hojnie dotowanej ze składek członkowskich. Żenującą bezradność Unii Europejskiej wobec afrykańskiej imigracji ukazuje absurd, który zdarzył się w Lampedusie. Tuż po tragedii premier Włoch Erico Letta ogłosił, że ofiarom katastrofy zostanie pośmiertnie przyznane honorowe włoskie obywatelstwo. Tymczasem następnego dnia prokuratura ogłosiła, iż na mocy obowiązujących przepisów rozbitkowie, którzy ocaleli, będą ścigani za przestępstwo nielegalnej imigracji. Grozi za to grzywna do 5 tys. euro. Słychać coraz częściej, że zamiast pustych, egzaltowanych gestów współczucia – jak nadawanie zmarłym Afrykanom obywatelstwa – najwyższy czas na ponowne przemyślenie europejskiej polityki imigracyjnej. Zwłaszcza w kwestii współodpowiedzialności za los tych, którzy już tu są, którzy zaryzykowali życie, aby być i mieszkać w Europie. Potrzebne są nowe konwencje określające wspólnotową odpowiedzialność za uchodźców, potrzebny jest większy budżet służb bezpieczeństwa i ratownictwa morskiego. Śmierć ludzi z łajby jest bowiem oznaką czegoś większego i znacznie bardziej niebezpiecznego: agonii autentycznego współczucia, gościnności i solidarności, fundamentów, na których wybudowaliśmy Europejską Unię. Artykuł po raz pierwszy zamieściliśmy w październiku 2013 roku. Postanowiliśmy go opublikować jeszcze raz, gdyż nic nie stracił na swej aktualności. Czy Europa znajdzie wyjście?


10|czas na wyspie

British Poles – pierwszy sukces Przed ostatnimi wyborami do brytyjskiego parlamentu powstała akcja „British Poles”, której celem jest pielęgnowanie dobrych polsko-brytyjskich relacji. Koordynatorem i pomysłodawcą jest absolwent prawa Jerzy Byczyński oraz długoletni działacz polonijny Jan Niechwiadowicz. Inicjatywie „British Poles” szybko udało się nawiązać kontakty z wieloma brytyjskimi politykami i jej działalność staje się coraz bardziej nagłaśniana. Fanpage „British Poles” zdobył już ponad cztery tysiące zwolenników. Z JerZym BycZyńsKIm rozmawia Wojciech Zdrojkowski.

Skąd zrodził się pomysł akcji „British Poles”?

– Któregoś wieczoru wraz ze znajomymi dyskutowaliśmy na temat dodatkowych możliwości wsparcia obrony języka polskiego na angielskich maturach. Stwierdziliśmy, że moglibyśmy masowo zacząć wysyłać listy do brytyjskich posłów, z których wielu już publicznie obiecało wsparcie naszej wspólnej sprawy. Chcieliśmy pójść za ciosem. Skoro pytamy ich o język polski, to czemu nie zapytać się także o inne ważne sprawy z polskiego punktu widzenia, czyli o wspólne promowanie dobrego wizerunku Polaków na Wyspach, reagowanie na dyskryminację, zapewnienie o możliwości kontynuacji pracy i życia wielu Polaków na Wyspach w wypadku wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Ile osób jest zaangażowanych w akcję? Czy są to tylko osoby młode, niedawno przybyłe do Wielkiej Brytanii?

– Od samego początku w akcję British Poles zaangażowały się: Polish Media Issues (Grupa Jana Niechwiadowicza), Law Association, wielu wolontariuszy, w tym szczególnie muszę pochwalić Marię i Monikę. W przeciągu kilku następnych dni wspierało nas już kilkadziesiąt organizacji i patronów medialnych. Nasza grupa jest bardzo mieszana – są przedstawiciele młodszej i starszej emigracji. Czy sądzi pan, że akcja ta ma realne szanse, by cokolwiek zmienić na arenie tutejszej politycznej?

– Zdecydowanie. Brytyjski system polityczny, z racji że nie był skażony okupacjami i komunizmem jak nasza Ojczyzna, wydaje się bardziej transparentny. Kontakt z politykami też jest bardziej realny i bliższy. Każdy Polak jeśli chce, może pójść do swojego MP i powiedzieć mu o swoich problemach, a także rozwijać brytyjsko-polską współpracę. Brytyjscy posłowie naprawdę odpi-

sują na nasze listy, co dla wielu Polaków z doświadczeniem z Polski wciąż wydaje się nierealne. Jeśli więc będziemy podpisywać się pod petycjami, wysyłać wiele indywidualnych listów do polityków i jako Polacy jednoczyć się, a nie kłócić, to oni nas potraktują poważniej. Jesteśmy daleko w tyle za innymi mniejszościami. Premier Cameron oraz jego oponent Ed Miliband bardzo zabiegali przed wyborami o głosy mniejszości. Polaków praktycznie pominęli, bo niestety duża część z nas nie głosuje albo nie interesuje się tutejszą polityką czy sprawami społecznymi. Czy nie sądzi pan, że niektóre (nawet większość) odpowiedzi brytyjskich polityków były nieco populistyczne, tzn. celem ich było odpowiedzieć tak, by nie narazić się potencjalnym przyszłym wyborcom?

– To bez różnicy. Nie ma definicji populizmu. Niektórzy wszystkich polityków nazwą populistami, a niektórzy żadnego. Oczywiście, że wielu z nich może nam naobiecywać, a później nie spełnić tychże obietnic. Ale dzięki British Poles Initiative możemy w prosty sposób sprawdzić kto i co nam obiecuje. Później z tych obietnic na naszej stronie internetowej możemy ich rozliczać i współpracować z tymi, którzy poważnie traktują swoje słowo. Jak wiadomo, niektórzy Polacy są tutaj z dziada pradziada, dlaczego więc jak dotąd głos nasz był tak niesłyszalny, w czasie gdy inne nacje od dawna mają swoje lobby, czy to w polityce czy w mediach?

– Wynika to z wielu powodów. Jednym z nich jest to, że wielu Polaków po prostu zasymilowało się i nie potrzebowało tworzyć polskiego lobby. To nie jest nic złego, póki pamięta się o Polsce i chce się kultywować jakieś polskie tradycje, żyjąc dobrze ze swoimi angielskimi sąsiadami czy towarzyszami życia. Kolejnym powodem to bardzo silna agentura, która z PRL

Jerzy Byczyński

wysyłała na Wyspy swoich ludzi w celu skłócania Polaków, rozkradania majątków. Odnosili w tym znaczące sukcesy. Wielu Polaków ze starszej emigracji bardzo dbało o polskie biblioteki, teatry, szkoły. Do dziś ta świetność widoczna jest np. w Ognisku Polskim. Niestety, po domach kombatanckich już prawie nic nie zostało. Jakiekolwiek były powodu takiego nieangażowania się, naszym założeniem nie jest dywagacja nad przeszłością tylko aktywne działanie dzisiaj. Chcemy budować silne brytyjsko-polskie fundamenty w każdym sektorze. Chcemy zaszczepić w Polakach bakcyl społecznika. Żebyśmy uwierzyli w siebie, podali rękę drugiemu Polakowi, rozmawiali z Brytyjczykami i oddziaływali na współpracę naszych narodów. No i oczywiście szybko i skutecznie reagowali, jeśli ktoś z Polaków znów w mediach robi za kozła ofiarnego. Czy była to akcja stworzona tylko na okres wyborów, czy będzie się jeszcze rozwijać?

– Okres wyborczy był najważniejszy i podczas niego otrzymaliśmy odpowiedzi od setek kandydatów na posłów. 41 z nich zostało MP i zobowiązali się do współpracy z Polakami. Bardzo nas to cieszy, ale na tym nie kończymy. Chcemy uczulać wszystkich posłów na polskie sprawy, a także zachęcać Polaków do kontaktu z polityką, która wcale nie musi być taka straszna. Niech polskie szkoły sobotnie zaproszą lokalnych posłów na wykłady czy spotkania, niech organizują wycieczki do parlamentu. Zachęcajmy Brytyjczyków do odwiedzania polskich restauracji i polskich sklepów. Dlaczego co roku w parlamencie organizowany jest konkurs na najlepsze curry na Wyspach? Może także czas i na nas? Jakie są najbliższe plany British Poles Initiative?

– Już w najbliższym czasie na stronie birtishpoles.uk pojawią się nowe pytania, które będzie można wysyłać swoim lokalnym politykom. Oni naprawdę to docenią, jeśli pokażemy im, że jesteśmy aktywną grupą społeczną, że potrafimy zwerbalizować swoje potrzeby i że chcemy z nimi rozmawiać. Jak można wziąć udział w tej akcji?

– Każdy, niezależnie z jakiej opcji politycznej, może się zaangażować w naszą akcję, do czego serdecznie zachęcam. Na naszej stronie facebookowej, którą śledzi już ponad cztery tysiące osób, można również przeczytać wypowiedzi wszystkich posłów, którzy zdecydowali się pozytywnie wypowiedzieć o Polakach. Sami musimy pracować na swój wizerunek, nikt inny tego za nas nie zrobi.


czas na wyspie |11

nowy czas |04-05 (214/216) 2015

Sharing is caring Czyli dlaczego dzielenie się swoją wiedzą i doświadczeniem ma znaczenie. PoProStu! Martyna Piotrowska

dla mentora. Dzięki zaangażowaniu w PoProStu ma on szansę na poprawienie lub wyrobienie w sobie umiejętności coachingu oraz empatii – bardzo przydatnych w rozwoju własnej kariery zawodowej. Każdy, kto ma chęć podzielenia się swoim doświadczeniem zawodowym z młodszymi kolegami lub koleżankami, a motywacją dla jego działań jest świadomość, że mogą one kreować wartość dodaną i realnie wpływać na szerszą grupę ludzi, może dołączyć do programu w roli mentora. Program PoProStu służy nie tylko tym, którzy mają już sprecyzowane plany zawodowe, ale szczególnie tym, którzy potrzebują, by ktoś odpowiedział na nurtujące ich pytania i pokazał różne ścieżki kariery zawodowej dostępne po ukończeniu konkretnego kierunku studiów.

PoProStu to kolejny z wielu przykładów prężnie działających programów, który potwierdza, że Polacy mieszkający z Wielkiej Brytanii nie tylko chcą utrzymywać więź z ojczyzną poprzez udzielanie się w stowarzyszeniach polonijnych, ale również, poprzez wspólny kontakt i dzielenie się własnymi doświadczeniami, sukcesami czy poradami, chcą budować zintegrowaną, wzajemnie wspierająca się i godnie reprezentująca nasz kraj, społeczność.

Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

W

ydaje się, że tutejsza Polonia jest mocno zaangażowana we współpracę, integrację i podtrzymywanie ojczystej tożsamości poprzez różnorakie kampanie, wydarzenia czy stowarzyszenia. I nie chodzi tu jedynie o poczucie wspólnoty czy potrzebę utrzymywania więzi z Polską. Różnorodne organizacje polonijne pokazują, że chcemy się rozwijać, integrować i wzmacniać naszą społeczność, czego dowodem jest na przykład Federacja Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii, która reprezentuje i wspiera prężnie działające polskie stowarzyszenia studenckie na tutejszych uczelniach. Na szczególną uwagę zasługuje również inicjatywa, która poza networkingiem czy tematycznymi spotkaniami promuje współpracę i wzajemną pomoc między dwoma środowiskami – polskimi studentami studiującymi na brytyjskich uczelniach oraz profesjonalistami pracującymi w Wielkiej Brytanii. Polish Professionals Studentom (PoProStu) jest programem organizacji Polish Professionals in London, która skupia młodą Polonię zmotywowaną do rozwoju osobistego oraz swojej kariery zawodowej. Różnorodne spotkania z przedstawicielami lokalnego środowiska biznesu i polityki dostarczają okazji nie tylko do networkingu czy ciekawych dyskusji, ale również przyczyniają się do promocji pozytywnego wizerunku Polaków w wielokulturowym społeczeństwie brytyjskim. PoProStu, jako inicjatywa skierowana do Polaków studiujących na uczelniach w Wielkiej Brytanii, zachęca do współpracy między profesjonalistami, a tymi, którzy dopiero nimi zostaną. Głównym celem programu jest ułatwienie polskim studentom startu w karierze zawodowej poprzez umożliwienie nawiązania kontaktu z mentorem, czyli profesjonalistą pracującym już w Wielkiej Brytanii. Każdy student, niezależnie czy ma już sprecyzowane plany zawodowe, czy dopiero rozważa różne ścieżki kariery, może otrzymać pomoc i poradę dotyczącą pracy na konkretnym stanowisku w danej firmie lub branży. PoProStu działa na zasadzie mentoringu. Co to oznacza? Ideą tego projektu jest nie tylko umożliwienie studentom zasięgnięcia opinii bardziej doświadczonego rodaka w sprawie wyboru kariery zawodowej, ale również stworzenie personalnej oraz szczerej relacji, w której mentor występuje nie jako przedstawiciel danej korporacji, ale raczej jako starszy kolega czy koleżanka. Dzięki temu, zamiast zwyczajnych i jednorazowych prezentacji, które są często organizowane na uczelniach przez wiele instytucji czy korporacji, student styka się z indywidualnym podejściem oraz uzyskuje wiarygodne, profesjonalne informacje. Może on wyszukać mentora na podstawie konkretnego zawodu, ukończonej uczelni lub obecnego pracodawcy. Następnie serwis umożliwia skontaktowanie się z wybranym profesjonalistą i zadanie mu konkretnego pytania. Dalsze kontakty odbywają się już poza projektem PoProStu. Poza możliwością nawiązania cennych znajomości i uzyskania odpowiedzi na nurtujące pytania dotyczące pracy w konkretnym zawodzie, wymaganych kwalifikacji czy odpowiedniego przygotowania, program ten poprzez kontakt z różnymi pracodawcami dostarcza informacji o dostępnych praktykach studenckich, stażach, spotkaniach czy warsztatach. Choć to student korzysta z wiedzy i doświadczenia profesjonalisty, nie oznacza to, że program ten nie jest korzystny również

PROPERTY INVESTMENT

REKLAMA

APARTM PARTME MENT FOR S SALE

Zakopane & The Tatrra Mountains A wonderful opportunity to own a fantasstic property investment in the beautiful town of Zakkopane in the Polish Tatra Mountains. The studio apartment offfered ffor or sale sle sleeps eps 2-3 people and QIEWYVIW WUQ 7MXYEXIH SR XLI KVSYRH ¾SSV SJ E WQEVX d velopment de l comprising i i 12 apartments it i includes i l d exclusiv l i e parking within secure gated grounds.The apartment is located on Ul Za Strugiem a quiet street within natural surroundings of pine trees & scenic views of the majestic Tatras. The town centre (Krupuwki) is a short 15 minute walk with access to the convenience of high street attractions & modernityy.. Zakopane, steeped in traditional Polish ffolklor olklore history is a great place for for summer and winter holidaays. ys.. Its splendid location at the ffoot oot of the Tatra mountains and the National Park makkes it an ideal starting point ffor or intrepid & casual hiking.. In the winter months Zakkopane opane is also famous as a skiing town. The apartmentt MW ZIV] GPSWI XS RIEVF] ¾SSHPMX WOM WPSTIW 7^]QSW^OS[E WLSTW & transport making the apartment superbly located ffor or all holidaaayy activities. The current owners are seeking to pass on this ideal property that combines a great holidaayy experience and an investment opportunity at a great holidaayy destination. Please contact Eugene or Margaret for for further infformation; ormation; T: 020 7564 2388 (evenings) M:: 07966 009462 (anytime) Email:: eugenecad@googlemail.com


12|

04/05 (214-215) 2015 | nowy czas

Grzegorz Małkiewicz

Wybraliśmy – celowo nie piszę wygraliśmy, czy przegraliśmy. Niedawne potrójne wybory, dla nas bardzo ważne, zdominowały tę edycję „Nowego Czasu”. W konsekwencji mamy numer wyborczy, żeby nie powiedzieć gazetę wyborczą. Z trzech wyborów pozwolę sobie na uwagi związane z elekcją poskową, a w zasadzie na refleksję środowiskową. Ale wykorzystam też swoje stałe miejsce w gazecie na sprawę bardzo prywatną.

Nowe wybory do Rady i Zarządu POSK-u nic nie zmieniły. W środowisku potomków Emigracji Niepodległościowej tworzących grupę zarządzającą tym ośrodkiem obowiązuje dyscyplina wręcz partyjna. To obrona, jak twierdzą zainteresowani, wypracowanego przez ich rodziców majątku. Zapominają jednocześnie, że ich rodzice korzystali także z majątku Rządu RP na Uchodźstwie, wywiezionego z Polski w 1939 roku Skarbu Narodowego, czyli pieniędzy całego narodu, również tych Polaków, którzy po wojnie pozostali w kraju. Ale to są, wydaje się, sprawy uboczne. Powstał organizm – Polak na uchodźstwie. I wszystkie z tym związane prawa plemienne nabrały mocy sprawczej. Niby demokracja też. Przepraszam za określenie „plemienne”. Pewnie są lepsze słowa. W społeczeństwach rozwiniętych cele wspólnoty mogą w pewnych warunkach spowodować powrót do początków kształtowania się naszej świadomości. Dobre to, czy złe? Nie wiem. Ważniejsze jest to, że mniej więcej sprawnie funkcjonujący, choć coraz bardziej podlegający prawom biologii organizm stanął przed poważnym wyzwaniem. Nową falą, a w zasadzie tsunami przybyszy znad Wisły. Liczba Polaków na Wyspach z niewiele ponad 100 tys. wzrosła w krótkim czasie do miliona. Mówi się o nich „emigracja zarobkowa”. A jaka jest stara emigracja? Niepodległościowa? Tak, była, ale już nie jest. A jeśli była, to powinna była wrócić do wolnej Polski, tak jak córki marszałka Piłsudskiego. Większość zdecydowała się na pozostanie tutaj, a ich motywy były pewnie ekonomiczne, z domieszką towarzyskich. Nie oceniam. Te napięcia między nowo przybyłymi, a potomkami starej emigracji najlepiej widać w POSK-u. Po krótkim eksperymencie dopuszczenia tych z kraju, nastąpiło zwarcie potomków środowiska emigracyjnego – twarde trzymanie sterów przez „prawowitych” spadkobierców. Czy coś się zmieni? Mentalność plemienna jest nieprzemakalna.

••• Od niepamiętnych, mówiąc kolokwialnie, czasów recepcja w POSK-u zdominowana była obecnością Pana Romana. Osobowość nie z tego świata. Łaskawa Pani, Szanowny Panie nie schodziło z jego ust. I zawsze muszka, brak było tylko fraka, ale w końcu POSK to w zamyśle założycieli instytucja, która ma służyć wszystkim Polakom, więc frak mógłby być nadużyciem. A Pan Roman z etykietą był za pan brat. W sposób wręcz idealny wcielił się w archetyp Polaka na wygnaniu, czyli Polaka z etykietą właśnie. A był przecież tym z PRL-u. Nic więcej o Panu Romanie nie wiedziałem, poza tym, że był absolwentem KUL-u i lubił jazz. Wymienialiśmy coraz bardziej wyrafinowane grzeczności przy okazji dostarczania „Nowego Czasu” na poskową półkę. Aż tu nagle przyszła zmiana, spowodowana moją zapaścią. Wróciłem z drugiego brzegu. Krew zalała mi mózg w malowniczej Dulwich Village. Szczęśliwy zbieg okoliczności, czujność przechodniów i bliskość szpitala uratowały mi życie. Wróciłem, człowiek z otwartą głową, do swoich obowiązków, w tym do dystrybucji „Nowego Czasu”. Kiedy po tej długiej przerwie pojawiłem się w POSK-u, poczułem się trochę niezręcznie. Niby wszystko po staremu, a jednak coś się zmieniło. Pan Roman jakby mniej jowialny, przywitał mnie serdecznie i zaproponował przejście na ty. Byłem wzruszony. Od tej pory często rozmawialiśmy i nigdy nie przeszkadzała nam jego wzorowa lojalność wobec poskowego pracodawcy. W jakimś momencie Pan Roman zniknął. Zachorował, jak się okazało. Udało mi się z nim porozmawiać telefonicznie. Czekał na operację, nie doczekał się. Zmarł nagle idąc do autobusu, którym miał dojechać na badania do szpitala. Drogi Romanie, żegnam Cię nie w rubryce Drugi brzeg, żegnam się z Tobą tutaj, u siebie, by tym samym zaświadczyć, jak ważną rolę odegrałeś w moim życiu.


felietony |13

nowy czas |04/05 (214-215) 2015

Zwyciężyła wola zmiany

Krystyna Cywińska

– Serdecznie się cieszę, że jestem zaszczycony możliwością wyłuszczenia swoich poglądów. – Mniejsza o te poglądy – ja na to. Ważny jest wstęp. Po wstępie poznacie ich. A przytoczony powyżej mógł się przytrafić każdemeu politykowi. Aż wstrzymałam oddech. Audytorium zawyło z rozkoszy. – No, to jest to! To jest to! – krzyczał tłum wyborczy. Po czym klakierzy przystąpili do powszechnego skandowania. Że nie przytoczę co skandowali, bo mi obrzydło.

Speaker’s Corner

Wacław Lewandowski

PO klęsce Nie zamierzam wyliczać wszystkich błędów prezydenta Bronisława Komorowskiego w czasie, gdy ubiegał się o reelekcję, bo gdyby je spisać, świat cały nie pomieściłby ksiąg, by powtórzyć za św. Janem Ewangelistą. Nb. nowotestamentowe akcenty są tu na miejscu, jako że przypominają aluzyjnie i w złośliwej tonacji ów nieznośny styl, manierę, jakiej nabrał Komorowski po objęciu prezydenckiego urzędu. Wcześniej był energicznym mówcą, retorem, który ze swadą a nie bez złośliwości i poczucia humoru potrafił przemawiać w każdych okolicznościach, reagując natychmiast i bez specjalnych przygotowań na wypowiedzi politycznych adwersarzy. Jako prezydent zmienił styl – manierycznie przeciągał zgłoski, wytwarzając niemiły uchu pseudopatetyczny zaśpiew, przybrał mentorski ton prowincjonalnego proboszcza, słabo zoriento-

Chleba z tych wyborów nie przybędzie narodowi. Ale przybędzie mu wiele emocji. Podczas wyborów prezydenckich Wałęsa-Kwaśniewski nie było chyba takiego nastroju oczekiwania i politycznej euforii, jak w czasie niedawnych wyborów. Nie było też takiej gorączki, zacietrzewienia, ani takiego zaangażowania młodszego pokolenia. Widać Polska dojrzała demokratycznie. Przepołowiła się prawie równo, podzieliła na dwa obozy, ale dowiodła swego. My tak chcemy, my tak mamy, my tak głosujemy, jak się nam podoba. Mnie się nie podobało głosowanie na Pawła Kukiza. Ale trudno, żeby ludziom w moim wieku Kukiz się podobał. Słyszę, że lepiej śpiewa niż mówi. To znaczy rapuje. I że byłby rapującym prezydentem. Podobno brytyjska Polonia na Kukiza oddała najwięcej głosów. O, demokracjo! Jakież populistyczne zbrodnie popełnia się w twoim imieniu. Nie jestem psepologiem ani politologiem, nie zamierzam zagłębiać się w przyczyny dlaczego Kukiz i Duda a nie Komorowski wyszli z tych wyborów zwycięsko. Zwyciężyła młodość. Zwyciężyła wola zmiany. Zwyciężyła nadzieja. Czyli politycznie mało sprecyzowany przepis na to lepsze jutro. Połowie głosujących wszystko się już znudziło. Te same twarze w Sejmie. Ci sami komentatorzy w telewizji i radio. Takie same w różnych wersjach wywiady i debaty, pytania i odpowiedzi. Do znudzenia. Połowa kraju od dawna już ziewała i zżymała się na te banały polityczne. Na wykręty, wkręty, waśnie i konfabulacje. Nikt się na to nabrać już nie da. Polacy mieli także dość spadku po komunie w postacie SLD i Leszka Millera et consortes. No, nareszcie. Apage satanas. Nie głosowałabym na Dudę, gdybym mogła głosować, ale nie mogę. Głosowałabym na Komorowskiego, ale niezależnie od mojego głosu, Andrzej Duda jest już prezydentem Polski. I pewnie niewiele się z tego powodu na razie zmieni. Kura w garnku w niedzielę nie pojawi się w ubogich domach. Wiek emerytalny poczeka na zmiany albo zemrze śmiercią naturalną. Jowy, czyli jednomandatowe okręgi wyborcze nie ziszczą się wkrótce. Ani różne obietnice obu pretendentów do prezydenckiego fotela także nie. Bo Prezydent RP nie ma takiej

konstytucyjnej mocy. Ale prezydent Andrzej Duda, jako były członek PiS-u może utorować drogę do zwycięstwa tej partii w wyborach powszechnych. Parafrazując Mickiewicza: naród na wyborczy koń wsiędzie, Duda na czele, i jakoś to będzie. Po ogłoszeniu wyborów w niedzielę nastawiłam telewizję BBC. Czas na News at 10. No i co? Było o morderstwach w Sussex i Essex, coś tam o pedofilach, coś o rozmowach Camerona z Junckerem i sporo o krikecie. Ani słowa o zmianie na stanowisku prezydenta w Polsce. Przeleciałam pilotem przez parę innych stacji brytyjskich, żadnej wzmianki. A jest tu w tym kraju ponoć milion Polaków. W Londynie były długie kolejki do urn wyborczych. Nawet w samym centrum w okolicy Fleet Street, gdzie mieści się nowa siedziba Konsulatu RP ulice zapchane były Polakami. Ale na brytyjskich ekranach telewizyjnych nic z tych rzeczy. Nikogo tutaj to widocznie nie interesuje, co się w tej naszej ojczyźnie dzieje. Komentarze pojawiły się następnego dnia. Wyłącznie w prasie. „Daily Telegraph” zajęczał, że wybrano szowinistę, prawie na prawo od Dżyngis-chana. Ale już następnego dnia nieco się pocieszył postawą nowego prezydenta wobec Unii Europejskiej. Że jest tak sceptyczny jak wielu Brytyjczyków. No i może w przyszłości prawicowy rząd w Polsce wesprze bój brytyjski o zmiany w europejskich przepisach. Kosztem Polaków chyba. Podobno nadchodzi nowa fala polskich przybyszy na Wyspy. Tak na wszelki wypadek. W rubryce Humor Zeszytów w tygodniku „Angora” przeczytałam: „Waluta angielska składa się na funty i penisy”. No i pewnie dlatego jest tak pożądana. Dla mojej ojczyzny – jak mi się wydaje – najważniejsza będzie polityka zagraniczna. Od niej może zależeć nasza przyszłość. Czy będzie to polityka konfliktowa, na zarzuty, oskarżenia i pretensje, czy bardziej ugodowa wobec Rosji. I czasem się zastanawiam, czy Polska może liczyć na NATO? Czy Ameryka może kłamać? I czy nam może serca złamać? Chyba tak. Po ogłoszeniu zwycięstwa Andrzeja Dudy, wywiesiłam polską flagę spowitą kirem, ale w nocy zerwał się wiatr i kir zawisł na drzewie. Symbolika przemijania? Czy nowy powiew polityczny dla Polski? Już się boję.

wanego w realiach świata poza opłotkami parafii, za to pewnego własnej powagi i mądrości. Gdy napotkał odruch sprzeciwu słuchaczy, reagował manifestacją buty i pychy oraz pogardy dla niesfornego audytorium. Dajmy jednak spokój przegranemu, gdyż nie jego błędom poświęcam ten felieton. Uważam bowiem, że nie tylko swoimi błędami zapewnił sobie Komorowski wyborczą klęskę. To nie on sam, lecz całe jego polityczne otoczenie, Platforma Obywatelska, uwierzyło że jest skazane na bezterminowe rządzenie, kolejne wyborcze zwycięstwa, nawet gdyby opinia publiczna przestała mu wybaczać afery i skandale, a nawet dawną doń sympatię zmieniła w niechęć czy nawet nienawiść. Kalkulacja PO była prosta – jedynym przeciwnikiem zdolnym potencjalnie nam zagrozić jest PiS, ale po okresie rządów zohydzanego przez media PiS-u ludzie nigdy nie zechcą ich powrotu i choćby psioczyli na partię rządzącą, mieli jakieś do niej pretensje czy żale i tak w końcu oddadzą jej głos w wyborach. Ze strachu przed powrotem PiS i „IV RP”. Wystarczy w odpowiednim momencie im o tkwiącym w nich lęku przypomnieć, a wygrana PO będzie pewna i oczywista. Sytuacja może się już tylko polepszać – wierzył aparat partyjny PO – obserwując jak na ich oczach kruszy się i niknie SLD i wszelkie inne pomysły lewicowe. A przecież zawiedziony elektorat SLD – myśleli – nigdy nie odda głosów PiS-owi, więc jest oczywiste, że powiększy stos kartek wyborczych z poparciem dla PO. Zaczęli więc kokietować ów domyślny zbiór wyborców SLD obietnicami zmian obyczajowych, „unowocześnienia” poprzez regulację prawną in vitro, konwencję „antyprzemocową” i tym podobne pomysły i zapowiedzi. Nie wiedzieli, nie bardzo zainteresowani własnym społeczeństwem i jego sprawami, że ów mityczny elektorat SLD, mający za chwilę zasilić obóz PO, w dużej części już nie istnieje. Szedłem ostatnio, tak się zdarzyło, w kondukcie pogrzebowym przez olbrzymi

cmentarz komunalny. Trasa wiodła przez kilkusetmetrową aleję, przy której najwyraźniej wykupili sobie kwatery starsi rangą oficerowie armii PRL, tzw. Ludowego Wojska Polskiego. Dziesiątki, może setki nowych, z ostatnich kilku lat, nagrobków, na każdym fotografia w mundurze, imię, nazwisko, daty urodzin i śmierci, i dopisek „Pułkownik Wojska Polskiego” (bez „Ludowego”), podpułkownik, pułkownik, major, znów pułkownik itd. Obraz ten jest widomym znakiem, że „pokolenie pułkowników LWP”, ten rdzeń żelaznego elektoratu SLD, gwałtownie schodzi z tego świata. Coraz mniej wśród nas sierot po PRL, wierzących że postkomunistyczna formacja zwróci im świat, który akceptowali i który określał ich znaczenie i pozycję. W ich miejsce wchodzą pokolenia nowe, ludzi, którzy nie tylko nie pamiętają PRL, ale też nie bardzo pamiętają rządy PiS. Oni nie pójdą głosować na PO ze strachu przed PiS. Ale oburzą się, gdy np. usłyszą, jak podsłuchana Elżbieta Bieńkowska mówi, że trzeba być idiotą, by chcieć pracować za (tylko!) sześć tysięcy złotych. Im nikt takiej pracy nie proponuje. Im trudno zdobyć pracę z płacą dwa tysiące. Oni wiedzą, że polityk (wicepremier!), który tak mówi, ma ich problemy, no, zgadnijcie, gdzie? Po wyjeździe Donalda Tuska dla tych młodych uosobieniem Platformy Obywatelskiej stał się Komorowski, mimowolnie i bezwiednie. Przypisali mu więc wszystkie te cechy, które dostrzegli w całym środowisku PO – cynizm, cwaniactwo, pogardę dla zwykłego (spoza politycznych sitw) obywatela, obojętność dla ich losu, butę i bezczelność oraz kłamstwo, nieuczciwość i egoizm. I jako cel uprawiania polityki – wyłącznie dobro własne, także w materialnym wymiarze. Nie musiało się tak stać. Mogłoby być inaczej, gdyby Komorowski jako prezydent umiał się zdobyć na niezależność i obiektywizm także w zakresie oceny poczynań macierzystej partii.


14| felietony i opinie

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Andrzej Lichota

PIÓREM

PAZUREM: Zamiana czy WYMIANA?

2015

Na przemian cieszę się i mam obawy. Cieszę się, bo nareszcie ktoś z mojego pokolenia będzie piastował ważny urząd w państwie. Czy najważniejszy? Wiemy, że realna władza leży w kompetencjach premiera. Ale majestat Rzeczpospolitej uosabia prezydent. Do tego prezydent elekt jest z Krakowa. Uważam, że pojawia się szansa na nowe spojrzenie. Bardziej obyte w nowych realiach. Wydaje się, że minął czas, i oby bezpowrotnie, kiedy to szczytem marzeń młodego pokolenia była praca w korporacji, najczęściej zagranicznej i mieszkanie na kredyt we frankach. Niezbędnym dodatkiem do całości był wyścig szczurów. Praca po 1416 godzin, często także w weekendy.

Kto był w stanie to znieść, wyjechać do dużego miasta, ten jakoś sobie materialnie radził, ale często kosztem rodziny i dzieci. To morze ludzi pracujących na wyniki zagranicznych liderów dostrzegało, że wypracowane przez nich zasoby transferowane są za granicę z pominięciem należnych podatków, które znikały w ulgach, niejasnych przepisach i firmach-córkach wielkich koncernów. Wysiłek tych ludzi nie przekładał się na poprawę sytuacji w Polsce i na dobrobyt ich dzieci. Wręcz przeciwnie. Dzisiejsi 2025-latkowie nie mogąc znaleźć pracy w kraju ani założyć firmy deklarują nagminnie chęć wyjazdu za granicę. Nierówność konkurencyjna podmiotów zagranicznych i pol-

skich jasno daje do zrozumienia kto jest preferowany. Stąd zalew Wielkiej Brytanii małymi firmami zakładanymi przez Polaków. Opłaty w porównaniu z polskim systemem są śmiesznie małe. Jako społeczeństwo zetknęliśmy się z inaczej funkcjonującymi krajami o znacznie wyższej kulturze organizacji i zarządzania. Wiele polskich rodzin ma jedną albo nawet kilka osób pracujących w Anglii, Niemczech, Irlandii, Belgii czy Holandii. Kiedy przyjeżdżają, opowiadają rodzeństwu i kuzynom jak tam jest. Jak państwo dba o obywatela, wspiera przedsiębiorczość, dzietność itd. I coraz więcej ludzi w Polsce nabiera przekonania, że nasze państwo ich grabi. A politycy to darmozjady. Dziś Polacy chcą konkurować na rynkach światowych. Chcą ujawniać swoją kreatywność, pomysłowość. Zamiast tego potykają się o absurdalne przeszkody, przepisy, kulawe prawo i nic nie rozumiejących urzędników. Mam nadzieję, że o ułatwienia w tym zakresie, ale przede wszystkim jeśli chodzi o obciążenia podatkowe, nowy prezydent będzie mógł zadbać. Obawiam się, bo zapewne partyjny beton będzie napierał. Wielu w drugiej linii w PiS stojących za Prezesem to wciąż ludzie, którzy od lat są tacy sami – albo też ci sami. Konieczna jest wymiana pokoleniowa. Lecz nie na ludzi pokroju Hoffmana, czy jak w PO, Nowaka – skrajnych cyników obrabiających swoje państwo niczym kieszonkowcy pijanego obywatela. Mam nadzieję, że jest to początek wymiany na polityków świadomych tego, że dobro wspólne jest ważniejsze od chwilowej wygody. Szanujących to, że ich płaca pochodzi z ciężkiej pracy rodaków. Na ludzi brzydzących się korupcją i nepotyzmem, które jak rak niszczą nasz kraj. Sukces Pawła Kukiza zbudowany na antysystemowych hasłach – jesteśmy przeciw układom: w polityce, biznesie, mediach – wywindował go do roli arbitra w tych wyborach. Wrzenie społeczne jest duże. Słychać, że wiele młodych osób dotychczas sporadycznie interesujących się polityką deklaruje chęć wejścia do przyszłej partii Kukiza. Zmiany mogą być bolesne, ale na pewno są konieczne. Obawy należy odłożyć na bok. A w zmiany się zaangażować. Przykład Andrzeja Dudy to także dobry sygnał: można wygrać z przeciwnikiem nie do pokonania! Można wygrać z prezydentem, którego poparcie deklarowało jeszcze kilka miesięcy temu 70 proc. obywateli! Którego popierały wpływowe media, osobistości, czasem skompromitowani aktorzy lub dziennikarze. Można wygrać! Ale najpierw trzeba walczyć.

Pieniądze, korupcja i piłka Stare polskie przysłowie mówi, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to z pewnością chodzi o pieniądze. Tak jak w sporcie. Tam liczą się głównie pieniądze. Zwłaszcza w piłce nożnej, w której pieniądze są przeogromne. Teraz okazuje się, że samym sportem rządzi fundacja charytatywna (chartiy) pod nazwą FIFA, nad którą nikt (poza samą organizacją) nie sprawuje żadnej kontroli. Albo nie sprawował… Bo sytuacja nagle zaczyna się zmieniać. O FIFA miałem pisać z zupełnie innego powodu. Miało być o przekrętach w Katarze i zatrzymaniu przez służby specjalne tego kraju dziennikarzy zaproszonych przez… premiera Kataru, któremu chodziło o poprawienie wizerunku kraju przed mistrzostwami świata w piłce nożnej. Katarczycy budują stadiony, na których pracują w niewolniczych warunkach tysiące imigrantów z Azji. Ponad dwa tysiące z nich już straciło życie, co oczywiście nie jest specjalnie ważne dla FIFA, która udaje, że problemu nie ma. Dla piłkarskich działaczy śmierć nawet kilku tysięcy budowlańców nie może przyćmić takiego wydarzenia, jak mistrzostwa świata. Co to, to nie! Nagle okazało się, że FIFA jest w nie lada kłopocie.

Czternastu wysokich rangą działaczy zostało niespodziewanie aresztowanych przez szwajcarską policję na wniosek FBI. Spodziewać się należy, że jest to dopiero początek i że aresztowań będzie znacznie więcej. Według FBI do przekrętów dochodziło przez ostatnie 24 lata, a w grę wchodzi ponad 150 mln dolarów. W międzyczasie szef całej organizacji, Sepp Blatter, udaje głupiego i przyznaje, że o niczym nie ma zielonego pojęcia. Co więcej, po raz kolejny wybrany został szefem organizacji. Ale to już nie ta sama FIFA. Nie bez znaczenia w tym wszystkim jest fakt, iż do aresztowań doszło na wniosek amerykańskiego FBI. Jak do tej pory żadna z europejskich instytucji śledczych nie miała odwagi, by sprawą się zająć. Tak właśnie – o łapówkach w zarządzie FIFA mówiło się i pisało w mediach od dawna. Bezskutecznie. Okazuje się, że pieniądze, które rządzą piłką nożną są silniejsze niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Nie znaczy to wcale, że tak pozostanie. Po serii aresztowań w samej FIFA doszło do podziału. Europejski oddział UEFA nawołuje nie tylko do bojkotu mających się odbyć w Rosji kolejnych mistrzostw świata, ale nawet to totalnej rebelii i… zorganizowania konkuren-

cyjnych mistrzostw przez konkurencyjną organizację. By jednak do tego doszło, potrzeba znacznie więcej niż tylko dobrej woli europejskich działaczy – potrzebne jest poparcie polityczne oraz przynajmniej jedna główna sieć telewizyjna, która jest w stanie zapewnić bezpośrednie transmisje. W Westminsterze już na ten temat debatowali. Pragmatyczni Anglicy już zwietrzyli interes. Ale czy to wystarczy? Sepp Blatter został póki co przy korycie. Całą sprawę nazywa prowokacją. Przez kilkadziesiąt lat szefowania nic złego nie zauważył, a skądże. I zupełnie nie rozumie tego, że to już nie o jego organizację chodzi w tej rozpętanej aferze, ale o sam sport, który niespodziewanie, po chichu, został przywłaszczony przez chciwych działaczy. I piłkarzy, którzy – jak Wayne Rooney – zarabiają 300 tys. funtów tygodniowo. Dopóki to się nie zmieni, aresztowania nic nie pomogą. Zawsze znajdą się kolejni chciwi cwaniacy. I chętni do płacenia kolejnych łapówek. A przecież piłka nożna to piękny sport. Oby udało się go takim zachować.

V. Valdi


wspólny wysiłek |15

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Zmieńmy wszystko tak, by wszystko zostało po staremu Zarząd POSK-u, czyli Żelazny Triumwirat w osobach p. Joanny Młudzińskiej, p. Andrzeja Zakrzewskiego i p. Olgierda Lalko, który rządzi niepodzielnie wymieniając się funkcjami przez ostatnie szesnaście lat, będzie kierował POSK-iem przez następną kadencję, choć nie dostał absolutorium Komisji Rewizyjnej za rok 2014-2015. Marek Chmiel

Z

arzuty są poważne, ale nie dotyczą osobistej uczciwości wyżej wymienionych, ani raczej pozytywnie ocenianej działalności Zarządu. Koncentrują się na braku transparentności decyzji ekonomicznych w okresie nie tylko ostatniego roku, ale całego zarządzania POSK-iem w ciągu owych 16 lat. Taka jest logika sprawiedliwej i merytorycznej oceny. Jak się trzyma władzę nieprzerwanie w takim okresie, to się za ten okres odpowiada, bowiem decyzje podjęte w 1999 roku dotyczące na przykład kamienicy przy ul. Frascati 4 w Warszawie – darowizny testamentowej śp. p. Chmielewskiego, współzałożyciela POSK-u, odbijają się i odbijać będą co roku na Walnym Zebraniu. Krytyczne sprawozdanie Komisji Rewizyjnej pokazujące wieloletnią niekompetencję ekonomiczną zarządców POSK-u, reprezentowanych ciągle przez te same osoby, wzbudziło prawdziwą burzę. Począwszy od zarzutu p. Zakrzewskiego o braku możliwości przygotowania się do polemiki z tezami sprawozdania przed Walnym Zebraniem. No cóż, trzeba było dać szansę rozmawiając na bieżąco, a nie ucinać stały kontakt Zarządu z tym organem kontrolnym. Padały głosy o celowości istnienia Komisji Rewizyjnej. Widocznie jednak ci, którzy ją wprowadzili w 1981 roku byli świadomi wagi jej istnienia jako formy kontroli. Udowadnia to praktyka, a potwierdził to przytomnie senior i współzałożyciel POSK-u p. Jerzy Kowalski. Pomijając rekomendacje Komisji Rewizyjnej, Walne Zgromadzenie udzieliło Zarządowi absolutorium za rok 2014-2015 przy obecności 135 osób na sali (52 proc.). I tu ciekawostka: formalnie w Walnym Zebraniu uczestniczyło, a więc określało kształt przyszłej Rady i wybieranego z niej Zarządu oraz przez wnioski i dezyderaty przyszłej polityki – 235 osób! Kolejny cud nad Tamizą! Otóż owe 100 osób (42 proc.) żelaznego elektoratu (tacy bierni, ale wierni) podpisuje listę obecności i listę kandydatów do Rady w ciemno i idzie na wagary. I statut na to pozwala. To jest po prostu skandal, naigrawaniem się z demokracji i brak szacunku dla obecnych na sali członków. Konieczna jest zmiana w statucie, że prawo głosu, czyli prawo do podejmowania decyzji mają tylko obecni na sali członkowie. Wnioski i dezyderaty mogą natomiast zgłaszać wszyscy, niezależnie od miejsca pobytu. Zmiana statutu jest konieczna, by uniknąć powtórki z rozrywki, czyli sytuacji wziętych z Gogola, Kafki i Sejmów Elekcyjnych I Rzeczypospolitej pod faktycznymi rządami Katarzyny Wielkiej. By pozbyć się „martwych dusz” na 238-246 King Street. Dostrzeżono bowiem osobę (wstyd podawać nazwisko) wypełniającą hurtowo sześć wniosków dotyczących głosowania do Rady. Śmiać się, czy płakać? Imiona i nazwiska członków POSKu powinny być ogólnie dostępne – przecież bycie członkiem POSK-u to powód do chluby i prestiż. Inne dane osobowe są chronione prawem i

oczywiście nie powinny być udostępniane. Dajmy się policzyć! Ilu nas jest? 2000, 3000? W wyborach do Rady powinny kandydować wyłącznie osoby nowe. Osoby ustępujące powinny zachować prawo do reelekcji, ale po obligatoryjnej rocznej przerwie. W ten sposób otwarto by miejsce do napływu nowych osób, z inicjatywą i pomysłami, a konkurencja obudziłaby śpiochów w Radzie, bo o tym, że Rada śpi, mówi się powszechnie. Taki rotacyjny system to szansa na obudzenie entuzjazmu społecznikowskiego, a nie izolacji wynikającej ze świadomości oblężonej twierdzy obecnej władzy, która jest nie do zdobycia. Teraz Walne Zebrania to nie wybory do władz POSK-u, a kooptacja kilku osób z jednostronnego rozdania. Nie miejmy złudzeń. Wśród głosujących było około dziesięć osób w przedziale wiekowym 35-45 i żadnej poniżej 30 roku życia. Prawdziwa kraina dinozaurów. A istniejący obecnie system sprawozdawczo-wyborczy to reglamentowana demokracja. Transparentna, niewybiórcza informacja to tlen dla demokracji. System rekrutacji i weryfikacji nie może być oparty na zasadzie wyboru „krewnych i znajomych królika”. Brawa natomiast należą się Zarządowi z powodu decyzji o organizacji dwóch Nadzwyczajnych Walnych Zebrań dotyczących opracowania nowego statutu. Daje nam to przestrzeń do merytorycznych dyskusji. Można też publicznie wycofać się z błędnie podjętych decyzji. Brawa po raz drugi dla Zarządu, który ustami pani przewodniczącej Joanny Młudzińskiej zlikwidował prewencyjną cenzurę wobec „Nowego Czasu”, godną macherów z ul. Mysiej [siedziba

>>

Rodacy i Rodaczki! Czworacy i Czworaczki! Dość tych kabaretów politycznych, tych kawałów abstrakcyjnych, tych sztuczek podejrzanych, tych absurdalnych kojarzeń i całego tego memłania. Weźmy przykład z Majewskiego: ten nie memła, ale za to jak coś powie, to boki zrywać. Precz z fałszywą ułudą sceniczną, pozostawiającą wiele do życzenia. Nie zaciemniajmy horyzontów myśli współczesnej. Na przykład Majewski. Nie zaciemnia. Zerwijmy z tym chwiejnym balansowaniem na krawędzi egzystencjalizmu i wegetarianizmu. Skończmy, skorygujmy i skonfrontujmy. Na przykład Majewski. Skończył, skorygował, a teraz konfrontuje. Nie oglądajmy się na różne prądy, prądziki, arabeski, frykasy i frytki. Na przykład Majewski. Ten się nie ogląda. Wprowadza. Wprowadza mechanizację do stajni i gdzie może. My też bierzmy z niego. Wprowadźmy, zmechanizujmy, podnieśmy. Na przykład Majewski. Podniósł wydajność z jednego hektara i przeniósł ją na drugi hektar. My również podnieśmy, postawmy, niech stoi. Odrzućmy od siebie precz te sny o Tahiti, pełne wulgarnego erotyzmu i rozgrzanego do czerwoności dadaizmu. Sięgnijmy w głąb dnia codziennego. Na przykład Majewski. Sięgnął. Co tam namacał – nie powiedział, ale my wiemy. To skromny człowiek, z byle gównem nie wyskoczy. Dlatego to zwiążmy i przetnijmy. Stwórzmy i zburzmy, i przejdźmy nad tym do porządku dziennego. Na przykład Majewski. Przeszedł do historii, ale on tu jeszcze wróci i jak kogo palnie w mordę, to szkoda gadać.

Wiesław Dymny, Piwnica pod Baranami

głównego urzędu cenzury w Warszawie za czasów PRL-u]. Łezka mi się w oku zakręciła i jednocześnie oniemiałem, nie wierząc własnym uszom, gdy pani przewodniczącej wymknęła się pochwała wysokiej jakości inkryminowanego pisma. Czyżby powiew NOWYCH CZASÓW? Decyzja ta ma jednak i złe skutki dla pisma. Przestaje być nielegalne, a więc pożądane, spod lady. Nie będzie już „bibułą”. Ot, wspomnienia warszawiaka, kolportera „bibuły” i słuchacza podziemnego Radia „Solidarność”, którego zasięg sprawdzano i dokumentowano zapalonymi świeczkami w oknach domów. A komuna szalała, bo aresztować nie mogła wszystkich, bo i za co? Za zapalone świeczki?

czytaj więcej > 16, 17, 18, 19 „Nowy Czas” doczekał się premiery scenicznej. Reżyser Joanna Młudzińska i scenograf Andrzej Zakrzewski (albo odwrotnie, bo w programie nie podano, kto za co był odpowiedzialny) zadbali o konsekwencję stylistyczną. Na scenie Sali Teatralnej POSK-u za całą scenografię posłużyły slajdy. Wraz z rozwojem wydarzeń okazało się, że bohaterem przedstawienia jest „Nowy Czas”. Na zdjęciu scena zbiorowa, na pierwszym planie dr Kazimierz Nowak w roli Stańczyka. Fot. Gala Anonimov


16| listy do i od redakcji

They worked tirelessly Sir, I was dismayed to read the worrying letter in Nowy Czas about POSKluB from Zbygniew Grzyb whom I have known for over 40 years to be a person of high integrity and committed social endeavour. He was one of the founding members of POSKluB, including amongst others Mr Tadeusz Walczak, Mr Franek różycki, Mr Zbygniew duffek, Mr Majlich and my father who were the original loan guarantors for the club, at great financial risk to themselves, because they believed that POSK needed to be put onto a sound long term financial footing. My father Aleksander Stachowicz even put up our home as surety against the initial bank loan taken out to establish POSKluB, to the great alarm of my mother lidia Stachowicz (who later also became heavily involved as a volunteer in the club’s events). POSKluB was set up by that small group solely for the purposes of generating money to pay off POSK’s substantial mortgage debt at the time and envisaged thereafter to carry on generating profits which would keep POSK solvent and allow it to continue to function as the focus for and stimulus of Polish activities in Britain. My father and the committee worked tirelessly as volunteers, along with others, for a cause they passionately believed in. I made this point when I attended POSK’s AGM last year, because I was surprised and concerned to hear that POSKluB was making material losses. In reply I was told that POSK could not intervene in this as it was a separate matter for the POSKluB trustees to sort out and that the club was set up in such a way because of POSK’s charitable status: POSK was not allowed to run such an entity, so nothing could be done other than write off the debts and hope. I am realistic that in this day and age an entity such as POSKluB needs to be run by a paid manager because times have moved on and there are more regulations and complexities that need to be dealt with which may be beyond the capabilities of even the most dedicated volunteer such as

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

my father, who managed the club at a profit over many years despite many difficulties. I also recognise and acknowledge the efforts of people who still work voluntarily to keep POSKluB going. However I am alarmed that in such a thriving and expanded Polish community POSKluB seems not to be able to make a profit for POSK and that POSK does not seem to be able to do anything about it. Moreover, if POSKluB was making the kind of profits it had in the past there would be no need to invest huge sums of scarce (publicly raised) money now to create residential lets out of POSK’s social space to generate a self-sustaining income for POSK, because it would be there already. The key question remains why hasn’t POSKluB been making a profit? There are only a limited number of reasons to account for this to my mind: either the income is not being made, which would reflect on the competence of the club committee and trustees; or the income is being made and would imply that it is being mismanaged in some way. The most obvious way to understand what is happening is through rigorous transparency and open access to the accounts and minutes of what is a social enterprise, so that proper action can be taken by interested parties such as rada POSK-u, to get things back on track for the good of all its members and the wider community who value the institution and wish to see it continue. In addition to all this, I was disappointed and surprised to find that Nowy Czas was not available in POSK, especially in an organisation that was founded by my parents’ generation as a monument to freedom and for the purposes of having a place which would always be somewhere for free Poles to gather to socialise and celebrate their heritage. To find what appears to be censorship in such a place is unthinkable. Z poważaniem AlexA NeWSOMe (Z dOMu STACHOWICZ)

Refleksje z Walnego Zebrania POSK-u Nawet w wierszu już o nas mówiono, że mało robimy i niepotrzebnie się wtrącamy. My opozycja, my, co zadajemy niewygodne pytania, my niewdzięczni. Brałam udział w kilku corocznych Walnych Zebraniach POSK-u i doprawdy szkoda, że nie wolno nam tego ani filmować ani nagrywać, gdyż to sceny niepowtarzalne i niektóre wypowiedzi wręcz niewyobrażalne. Scenariusz tego spektaklu nie do końca można przygotować, gdyż zawsze pojawia się gdzieś niewygodna postać i nieprzewidziane pytanie. Ksiądz pięknymi słowami modlitwy rozpoczyna zebranie, lecz wkrótce z sali znika i obawiam się, że jakaś magiczna niewidzialna siła przemienia modlitwy przesłanie w typowe komunistyczne pranie… Pragnę w tym liście wypowiedzieć swoją troskę o to, że przestaję rozumieć sens i celowość spotkań członków raz w roku, gdyż zaobserwowałam, że te same pytania zadawane są co roku a odpowiedzi jak nie było, tak nie ma. również co roku pan Andrzej Zakrzewski jest proszony o opuszczenie prezydialnego stołu, lecz pojawia się tylko zdziwienie na jego obliczu, a fizycznej reakcji po prostu „ni ma”.

Oto paragon za wino, jaki w barze Jazz Cafe POSK otrzymała przewodnicząca Komisji Rewizyjnej. Rodzą się natychmiast pytania: 1. Czy Jazz Cafe należy do MoneyGram? 2. Czemu służy postawiona na ladzie kasa fiskalna? Czy może służy za skarbonkę? (Prosimy nie sugerowanie się podpowiedzią). Za prawidłową odpowiedź fundujemy roczną prenumeratę „Nowego Czasu”.

W tym roku szczególnie przyglądałam się tej charyzmatycznej postaci i zrozumiałam, że sekretarz często pomaga przewodniczącej zebrania wskazując członków, których w pierwszej kolejności warto wywoływać, by tych niewygodnych pogubić. Mieliśmy w tym roku trochę szczęścia, gdyż prowadząca zebranie p. Aleksandra Podhorodecka wykazała wysoki stopień społecznej etyki i inteligencji oraz dyplomacji, co powstrzymało wielką wojnę między różnymi POSK-owymi frakcjami: rada, zarząd, waleczni pracownicy, harcerze, i wreszcie członkowie. Próbowałam coś na zebraniu wytłumaczyć, że np. nadstawianie własnej harcersko-kobiecej piersi w obronie honoru kolegi-harcerza nie jest ani na czasie, ani na miejscu w instytucji, która nie jest własnością prywatną bądź harcerską. Nie trzeba sobie włosów z głowy wyrywać ani tak głośno krzyczeć, by nie słyszeć niewygodnych pytań i pogubić odpowiedzi. Te pytania są i będą zadawane tak długo, jak długo nazwa pozostanie w oryginalnej wersji: Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny. Z poważaniem BArBArA GOddArd

Coś tu nie gra i koliduje Szanowna redakcjo, Po ostatnim Walnym Zebraniu członków POSK-u odczuwam wielki niepokójco do przyszłości tej organizacji, przede wszystkim ze względu na gwałtowny spadek liczby członków. Przecież nie tak dawno, bo w grudniu 2013 roku w wywiadzie udzielonym dla waszej gazety („Nowy Czas”, nr 12/2013) pani przewodnicząca POSK Joanna Młudzińska z całą stanowczością („przy pomocy asystentki”) stwierdziła, że jest ich 3000. dodając do tej cyfry 62 osoby, które zostały przyjęte na członków w ostatnim roku i odejmując 57 osób, które odeszły – jak podaje sekretarz POSK-u p. Andrzej Zakrzewski w swoim sprawozdaniu w „Wiadomościach POSK” – cyfra 2507 nie jest adekwatna do tej kalkulacji i myślę, że „coś tu nie gra i koliduje”! Skoro jest 2507 członków POSK-u, a w Sali Teatralnej podczas głosowania na Walnym Zebraniu obecnych było zaledwie 128 osób (jak podał jeden z asesorów), co stanowi niecałe 6 proc, – myślę, że rzeczywiście „coś tu nie gra i koliduje”. Jeżeli po odczytaniu raportu Komisji rewizyjnej POSK-u nikt z ustępującego Zarządu nie odniósł się do treści tegoż dokumentu, a jedynie skupiono się na podważaniu jego ważności ze względu na fakt podpisania sprawozdania dopiero w obecności zgromadzonych w Sali Teatralnej członków, to myślę, że „coś tu nie gra i koliduje”.

W związku z decyzją zamknięcia „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” w przestrzeni publicznej polskiego Londynu znów pojawiły się plotki o rzekomej odpowiedzialności finansowej redaktora naczelnego „Nowego Czasu”, w 2005 roku bezprawnie zwolnionego przez dyrektora Polskiej Fundacji Kulturalnej – wydawcy „Dziennika Polskiego”. Tym, którzy „Dziennika” nigdy nie czytali oraz tym, którzy zamieszczonej przez pięć dni z rzędu na pierwszej stronie „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” informacji nie zauważyli, przypominamy:


listy do i od redakcji |17

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Jeśli usuwa się „Nowy Czas” z holu POSK-u za zamieszczanie krytyki wobec zarządzających od lat tym społecznym ośrodkiem, a następnie przez niemal całe Walne Zebranie wyświetla na dużym ekranie fragmenty artykułów z tej gazety i dodatkowo określa, jako gazetę „dobrą”, „bardzo dobrą” a nawet „wspaniałą” to myślę, że „coś tu nie gra i koliduje”. Gratuluję Redakcji „Nowego Czasu” fantastycznej reklamy zorganizowanej przez Zarząd POSK-u podczas Walnego Zebrania, a przede wszystkim zgody na ponowną obecność w tej szanowanej instytucji. Natomiast nowemu Zarządowi POSK-u, w mało zmienionym od lat składzie, życzę bardziej przemyślanych wypowiedzi i działań, ale przede wszystkim dobrego liczydła. Samemu jubilatowi, czyli Polskiemu Ośrodkowi SpołeczoKuturalnemu życzę, aby istniał, rozwijał się i służył przez nie tylko kolejne 50 lat całej POLONII, bez podziałów na tych lepszych – czyli Polaków brytyjskich i tych gorszych – Polaków polskich (kiedyś nazywanych Polakami z PRL-u). Z poważaniem heNRyKa WOŹNICZKa

Katyń Memorial Ceremony 2015 I am a 20 year old British-born Pole who speaks both Polish and english fluently, however, my written Polish is yet to be perfected, so I choose to write the latter in english. I was at this year’s Katyń memorial ceremony, which I have only heard about three or so years ago. I live in the South east of London, where there is a big community of Poles and Polish combatants. The promotion of such an important event however, is very poor here. Furthermore, it saddened me this year that the organisation, which has not only brought me closer to my Polish heritage, but has also deepened my interest in Polish-British matters, was evidently omitted at the wreath giving, despite having received a confirmation that they would be among those named. The Polish youth association – Patriae Fidelis, although still a fairly new organisation (initiated in 2011) should be celebrated and aided in their growth. They get young people involved and interested in Polish matters, not only through concerts, marches and protests, but also through discussions, debates and even poetry evenings. I believe the omission, whether deliberate or an oversight, should be rectified. an apology is the least the organisers could do to put

things right. I fail to see why they would be so ‘zwalczani’, as having been born and raised among the Polish community in London, I can say that Patriae Fidelis have brought a breath of fresh air into the Polish arena. Z poważaniem, MaRZeNa ZDROJKOWSKa

„Życie, choćby długie, zawsze będzie krótkie” – tak pisała Wisława Szymborska

PS: I am further saddened to hear you have had problems with POSK. I am an avid reader of Nowy Czas and find it to be one of the few if not the only quality Polish newspaper in the UK.

Oświadczenie VII Zgromadzenia Fundacji SEMPER POLONIA 10 marca 2015 roku odbyło się w Warszawie VII Zgromadzenie Fundacji Semper Polonia, w trakcie którego dokonano oceny działalności w latach 2011-2015. Fundatorzy i Darczyńcy z troską odnieśli się do informacji Zarządu, że od czasu przesunięcia finansowania opieki nad Polonią i Polakami za granicą z Senatu RP do Ministerstwa Spraw Zagranicznych ograniczane są możliwości działania Fundacji, o czym świadczą zmniejszające się z roku na roku dotacje przyznawane na realizację programów Semper Polonia. Istniejąca procedura konkursów ofert składanych przez organizacje pozarządowe i instytucje do MSZ jest daleka od transparentności, a znaczący dorobek i znaczenie oferty programowej takich organizacji jak Fundacja Semper Polonia nie jest brany pod uwagę. Najbardziej niepokojące jest zmniejszenie znaczenia programu stypendialnego oraz towarzyszących mu projektów, co służyło realizacji naszej misji, jaką jest odbudowywanie znaczenia i roli elit polonijnych w świecie. Od Redakcji: Fundacja Semper Polonia, jedna z największych fundaji pomagających Polakom poza krajem w podtrzymaniu polskości, w roku 2015 nie uzyskała żadnych środków z MSZ na wspieranie mediów polonijnych. Zamieszczamy powyższe oświadczenie, gdyż „Nowy Czas” był w 2014 roku beneficjentem Fundacji Semper Polonia, z funduszy przyznanych przez MSZ. W tym roku zostaliśmy pozbawieni środków wspierających regularne wydawanie naszego pisma.

12 maja 2008 roku w wieku 98 lat odeszła od nas w Warszawie wielka i nieodżałowa Ś.P. IReNa SeNDLeROWa, ps. Jolanta. Sprawiedliwa wśród Narodów Świata, chlubna karta w historii Polski, w historii człowieczeństwa. Odszedł człowiek szlachetnego serca nieskazitelnego charakteru, niezłomnej odwagi i wielkiej pokory… Całe Jej długie życie było jednym wielkim poświęceniem na polu pracy społecznej, w bezinteresownym noszeniu pomocy i w trosce o innych – w pierwszym rzędzie o dzieci, które tak bardzo ukochało jej gorące serce. Świat zubożał… aby jej ideały i przesłania o szerzeniu miłości, dobra i tolerancji nie przestawały świecić przykładem potrzebne są szkoły imienia Ireny Sendlerowej. W ciągu siedmiu lat od Jej zgonu powstaje ich coraz więcej, tak w Polsce jak i za granicą – i to jest jej Nobel. Nasuwa się więc pytanie, dlaczego, pomimo wielokrotnie powtarzanych próśb i apeli, po dzień dzisiejszy, w całym Zjednoczonym Królestwie, nie ma ani jednej szkoły Jej imienia. O chwilę zadumy i pamięć o Irenie Sendlerowej prosi

Lili Pohlmann

z rodzinnego albumu Pożegnaliśmy Przyjaciela, Leszka Alexandra, mszą św. żałobną w kościele pw. Andrzeja Boboli w sobotę 10 maja. Mszą niezwykłą, w której pełno było muzyki – znakomitego jak zawsze organisty i skrzypka Andrzeja Matuszewskiego, pięknie zaśpiewanej przez Teresę Greliak pieśni o Matce Boskiej oraz dyskretnie przy wejściu kwilącej gitary Tomka Pyrka. Prochy śp. Leszka Alexandra Konopelskiego złożone zostały w kolumbarium przy kościele Andrzeja Boboli, zaraz przy krzyżu. Potem przenosiliśmy się w miejsca, które Leszek chętnie odwiedzał. Była kawa i znakomite ciasta w barze przy Łowiczance w POSK-u, obiad w polskiej restauracji przy King Street. Aż w końcu w domu oddanych przyjaciół, Kazika i Małgosi Kańskich, nocne Polaków rozmowy – choć nie tylko Polaków, bo w stypie uczestniczyli Anglicy, Walijczycy, Iralndczycy, był też polski Szkot, Marek Pawłowski. Towarzyszyło nam zdjęcie Leszka, dzięki czemu czuliśmy, że jest z nami. Jedni wspominali go czule, inni mieli pretensje, że odszedł za wcześnie, bo przecież tego nie robi się nawet kotu – jak pisała Wisława Szymborska. Na zdjęciu Tomek Pyrek, który przypominał nam o tym, co Leszek kochał najbardziej... Choć, trzeba przyznać, że zdania, co Leszek kochał najbardziej – kobiety, muzykę, czy jedzenie – były podzielone.


18| nasze dziedzictwo

04-05 (214-215) 2015 | nowy czas

The ostrich has landed At a lively and fractious 50th POSK Annual General Meeting (16 May), the hermetic, head-in-the-sand, POSK’s ancien régime – Struś Ostrich Polonnicus – gets a double black eye. First, from Renata Cyparska, the outgoing POSK Internal Audit Committee chair, with her report, a devastating critique of POSK's grossly mishandled finances. And then, from the ever popular Nowy Czas, its reputation enhanced as it is re-instated at POSK by AGM members and public demand.

T

here has never been anything like it. A 50th anniversary POSK Annual General Meeting sees protest, friction, unrest and slander. It all starts on the 1st floor entrance to POSK’s theatre hall. Waiting for attendees on bare tables is a pile of fifty or more POSK AGM brochures, accompanied by a similar number of white 58-page POSK ‘audit’ booklets. These supposed ‘audited accounts’ pose a problem – particularly the un-numbered last two pages where a caveat states three times, that: ”this supplemental financial information does not form part of the audited accounts, and is prepared by Management for information only.” This random (mis)representation of POSK’s accounts clearly warrants keen, professionally independent forensic examination. Standing guard over the table is a stern looking registration POSK Commissariat – oops (!), that’s POSK’s welcoming AGM electoral reception committee – some seven distinguished persons (volunteers, office workers and receptionists). The brochure ? Well… er… yes… it’s a lovely but superficial document. The gold cover, 144-page POSK 50th AGM anniversary special edition brochure is something else, and clearly very expensive. It is subtitled, (dispiritingly); Wspólny Wysiłek – Wspólny Sukces (Collective Effort – Collective Success). Talk about propagandist clichés. Packed with persuasive, ooh, ah, lovely, touchy, feely colour photos (170 to be exact!) of a seemingly socially and culturally eventful POSK, it seems that the subliminal star of the brochure is Joanna Młudzińska. The out-going, in-coming, nowhere-going Przewodnicząca POSK, chair Joanna Młudzińska, benefits from no less than fourteen (!) photo opportunities. Meanwhile, POSK Secretary Andrzej Zakrzewski for all his thirty five years (!), expenses free, charitable services on the POSK Committee, is air-brushed out and reduced to just three small photo opportunities, together with his three page piece: Dział Administracji (Division of Labour). Zakrzewski’s opening gambit: POSK jest prowadzony sprawnie, ale równocześnie oszczędnie… (POSK is run fairly but at the same time cost-effectively…), reveals much of the mismanagement of POSK in a modern era. Just how ‘fairly’ and ‘cost-effectively’ POSK is run is demonstrated by Zakrzewski’s undemocratic behavior at POSKs 50th AGM. Alarmingly, it is wholly unclear under what terms POSK’s 50th AGM is even held? Is it a meeting open to members to candidly debate resolutions within POSK’s Charity, No. 236745? Or alternatively, is it a separate POSK AGM Company No. 816310 meeting, with properly debated motions, regulated by The Companies Act 2006, and particularly the said Act’s directives for transparency? Is it conducted under the precepts of English, Polish or DIY law? What bona fide tax status (VAT Reg: GB 238 9619 19) does POSK genuinely enjoy? Complaints are flooding in that many POSK members did not get their AGM invites, and that the POSK Statute voting rights, be it by poll or proxy were clearly breached, (Statut 1964, pp 14-15,Clause 23). Why, given the clear POSK AGM electoral shenanigans, and POSK’s substantial membership, (is that 3,000 or now 2,500 members?), is not an independent balloting agency appointed such as the government approved Electoral Reform Services to oversee things? Are POSK’s Memorandum

of 19 August 1964, and its Articles of Association being observed? For example page 18, Clause 34, clearly states: “The Chairman of the Association shall preside as Chairman at every General Meeting.” What then was Aleksandra Podhorodecka (pre-elected) doing as Chair of POSK’s 50th AGM? Whilst doubtless an able and competent chair of Polska Macierz Szkolna, (The Mother’ of all Polish Schools), Podhorodecka’s role here was misplaced. The same can be said of the two AGM Assessors, messrs Ryszard Żółtaniecki and dr Kazimierz Nowak. Both, widely respected figures throughout Polonia, nevertheless the role of assessors is more than just simple arithmetic, or adding up votes. They are there to assess, act as guides and advisors on POSK’s AGM correct electoral procedures. The manner in which Jerzy Ścibor-Kamiński, the new chair of the Komisja Rewizyjna (POSK Internal Audit Committee), and his committee were parachuted – aided by Zakrzewski cheerleader Ms Sabbat – without warning into a new Audit Committee was startling and unconstitutional to say the least! Meanwhile why was POSK Secretary Andrzej Zakrzewski allowed to bully relentlessly some throughout the AGM meeting from the AGM officers’ platform? Zakrzewski was asked repeatedly to remove himself, but arrogantly refused to do so. His slanderous words of Ewa Becla, one of POSK’s most successful, devoted impresarios was scandalous. For his part, one-time POSK Chairman Olgierd Lalko, really stuck his boot in his mouth. Asked about explaining the mis-audited, accounts and inconsistencies of the £500,000 (half a million pounds!), allegedly spent on the four flats built at the POSK Charity and members’s club Hammersmith headquarter buildings, his response was: Coś wykombinujemy, (We’ll fix it somehow). Talk about an incriminating Freudian slip. Olgierd Lalko, Jan Serafin – the one-time Head of POSK

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Committee House Management and once aspiring POSK Chairman may well need to have their minds focused, and memories jogged, on the £3million plus capital expenditure/losses POSK has suffered in the last fifteen years: inter alia on questionable build and refurbishment projects; plus share dealings, and similar loss investments. Mr Zygmunt Łoziński, founder and stalwart POSK supporter, and one-time POSK Rada (Council) member asked at 2014 AG : “What had happened to the bequest totaling £3million?” Similarly, the vote count appears not to stack up. Assessor, Dr Nowak advised that there were 128 members at the AGM. Cyparska’s, (or rather POSK’s Internal) Audit Committee gave POSK’s Zarząd (Board of Trustees), a vote of no confidence. This was curiously overturned in an immediate AGM show of hands poll, called on the initiative (again) of Ms Sabbat. The voting pattern was anomalous. The vote of no confidence in POSK’s trustees was overturned as follows: 76 votes supported the POSK Trustees; 32 votes opposed POSK’s trustees; there were 25 abstentions. In all, 133 votes were cast. Paradoxically, for election to the POSK Rada (Council), there were declared 233 supposedly bona fide eligible votes. But there were only 128 members at the meeting giving two readings: 133 cast votes in the POSK trustees no confidence issue; and, 233 cast votes in the Rada (POSK Council) issue. From whence came the extra 100 (one hundred) ghost votes who were not physically present at POSK’s 50th AGM? So amidst scenes of protest, tragicomedy, and near farce, there were two real heroes arising out of the seven hour AGM ordeal. The first, was the extraordinary Renata Cyparska, the outgoing POSK Komisja Rewizyjna (Internal Audit Committee) chair. Reading her devastating report aloud to the AGM, the audience listened in hushed disbelief – J. Młudzinksa and A. Zakrzewski listened on downcast, head in the POSK sands. Cyparska has left them with a veritable ticking time-bomb. Her and her team’s brilliantly researched, damning annual report, highlights POSK’s financial shortcomings. The report now in the public domain can be read in Nowy Czas. The other heroes were – you guessed it – Nowy Czas and the cultivated POSK constructive protesters! After a ludicrous one-off ban, Nowy Czas has been hastily reinstated onto the premises of POSK by both member and public demand. For over three hours POSK’s AGM was subjected to an on-screen, off-cue, supposedly anti Nowy Czas huge screen presentation with illuminated huge press cuttings. The Nowy Czas – Mirek Malevski Show Trial! A one-act burlesque. One AGM participant, his patience at breaking point, asked: “For heaven’s sake, are you for, or against Nowy Czas?” Clearly all were, are, for the victorious Nowy Czas – it is back at POSK. But the real winners of this debate and sorry POSK debacle, this battle, will be POSK, POSK members, Polonia and the public at large – in Poland and in Great Britain. In both nation’s we have just witnessed two national elections. A Parliamentary Election in the UK returning a Tory majority, and the Presidential Election in Poland, electing a new, the 43year old, President Andrzej Duda. Neither results are perhaps everyone’s cup of tea but both elections were governed by the rule of law, electoral transparency, and democratic principles. Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd


RAPORT Komisji Rewizyjnej POSK-u 2014/2015 Skład Komisji Rewizyjnej został wybrany na Walnym Zebraniu w dniu 7.06.2014 r. W skład Komisji Rewizyjnej weszli: Renata Cyparska, Stanisław Grudzień, Kay Łańcucki, Anna Rumian, Małgorzata Sztuka. Przewodniczącą Komisji Rewizyjnej została wybrana w dniu 16.07.2014 Renata Cyparska. Z prac w Komisji Rewizyjnej zrezygnowały kolejno: Małgorzata Sztuka i Anna Rumian. Przedstawiciel Komisji Rewizyjnej pan Stanisław Grudzień uczestniczył w pierwszym po wyborze inauguracyjnym zebraniu Rady POSK-u we wrześniu, w którym udział wzięły 33 osoby w, tym osoby zaproszone, jako goście. Przedstawiciele Komisji Rewizyjnej uczestniczyli w dwóch zebraniach Zarządu POSK-u tylko w październiku i listopadzie. Następnie otrzymałam od pani Przewodniczącej list z datą 14/10/2014 z prośbą o wyjaśnienie słów ‘niekompetencja i korupcja’ użytych przez pana Mirka Malevskiego w artykule zamieszczonym w „Nowym Czasie” w październikowym wydaniu. Mimo że dwukrotnie pisałam listy z wyjaśnieniem, mimo że napisał w tej sprawie do Zarządu pan Mirek Malevski, dalej żądano wyjaśnień. W lutowym wydaniu „Nowego Czasu” zamieściłam list otwarty-oświadczenie wyjaśniające i wydawałoby się kończące temat, jednak dla Zarządu POSK-u i to okazało się niewystarczające. Te dwa słowa były całkowicie bezprawnym i bezpodstawnym pretekstem do zablokowania prac Komisji Rewizyjnej. Wszyscy członkowie są współwłaścicielami tego budynku, mamy prawo do otrzymania listy członków, i listy spadków. Chcieliśmy powiadomić członków o tym, co się dzieje w POSK-u i poprosić o wzięcie udziału w Walnym Zebraniu. Pomimo przeszkód, powoli, ale systematycznie trwały prace Komisji na dokumentach dostępnych w domenie publicznej. W tym momencie chcę również podziękować osobom, które bezinteresownie pomogły nam w tej żmudnej pracy – a muszę przyznać, że było ich bardzo wielu. W związku z tym dzisiaj na Walnym Zebraniu wobec wyborców Komisji Rewizyjnej chciałabym przedstawić wyniki naszych prac i spostrzeżenia dotyczące działalności Zarządu, który praktycznie w tym samym składzie istnieje od wielu lat. Pozwolicie Państwo, że zacznę od najważniejszego wydarzenia minionego roku, a więc od przebudowy wschodniego skrzydła POSK-u na cztery mieszkania + jedno pomieszczenie komercyjne. Bardzo dziękujemy panom Robertowi Wiśniowskiemu, Andrzejowi Zakrzewskiemu, dr Olgierdowi Lalko za wyczerpujące dane dotyczące tego przedsięwzięcia umieszczone nie tylko w „Wiadomościach POSK-u”, ale również w prasie polonijnej. Komisja rozumie, że inwestycja ta ma przyczynić się do zmniejszenia deficytu strukturalnego naszego ośrodka. Natomiast Komisja nie może potwierdzić wydanych funduszy: czy to było około lub ponad 500 tys.?! Komisja Rewizyjna bardzo wierzy i życzy autorom tego pomysłu, aby zainwestowane fundusze zwróciły się w planowanych siedmiu latach. Jednak przedstawianie zwrotu inwestycji w tak uproszczony sposób jest błędne. To tak jakby ktoś w swoim własnym domu przeprowadził remont za np. 100 tys., a potem wynajął go za 33 tys. i twierdził, że inwestycja zwróci się w ciągu trzech lat – pomijając wartość swojego domu. Mamy nadzieję, że tym razem do prac architektonicznych zostały zatrudnione osoby, które mają odpowiednie kwalifikacje i adekwatne ubezpieczenie. Z przykrością muszę stwierdzić, że nikt z Komisji Rewizyjnej nie został nawet powiadomiony o możliwości zobaczenia wykończonych mieszkań. Komisja Rewizyjna nie popiera planów zmniejszania powierzchni użytkowej POSK-u. Gdzie jest limit przerabiania POSK-u na mieszkania? W tych sprawach decyzje powinny zapadać na Walnych Zebraniach. W związku z tym mam pytanie do osób, które podjęły taką decyzję, a które obecnie nadal znajdują się w Zarządzie POSK-u:, dlaczego nie zostały zainwestowane pieniądze w remont nieruchomości podarowanej zapisem testamentowym przez śp. Lecha Zawadzkiego, adres: 20 Woodsome Road NW5. Kamienica została sprzedana w 2012 roku za jedynie 1,060 000 funtów. Czy Radzie została przedstawiona wycena i rzeczywista wartość kamienicy? Czy Rada wyraziła zgodę na sprzedanie budynku dużo poniżej aktualnej w tym czasie wartości rynkowej? Obecnie wartość tej nieruchomości szacowana jest na około 2,5 mln funtów, natomiast wartość wynajmu w tym roku

oscyluje w granicach 100 tys. funtów. Jak podają oficjalne źródła, probate został podpisany już 25 kwietnia 2007 roku. Zakładając, że wszystkie sprawy formalne i remont zostałyby ukończone do końca 2010 roku POSK mógł już generować czyste zyski z wynajmu, przez co najmniej cztery lata. Nawet jeśli nieruchomość wymagałaby kapitalnego remontu, to nie przekraczałby on w owym czasie 250 do 300 tys. Czy tego typu decyzje Zarządu były wcześniej akceptowane przez Radę POSK-u, która w kluczowych sprawach, w imieniu członków, ma obowiązek udzielić zezwolenia lub nie Zarządowi na takie działania? Należałoby postawić pytanie – czy kiedykolwiek RADA POSK-u powiedziała Zarządowi NIE, konsultując się wcześniej z członkami POSK-u? Jak nie ma takiej zgody, to jest dowód na samowolę. Szacujemy, że straty dla POSK-u, po nieprzemyślanej naszym zdaniem transakcji sprzedaży tylko tej jednej nieruchomości, są w granicach 1 mln funtów. Następna kwestia to zaksięgowanie kwoty £1,060,000.00 za sprzedaż powyższej nieruchomości: Rok 2007 – £100,000.00 Rok 2010 – £731,245.00 Rok 2012 – zapis w białej broszurze: POSK sprzedał nieruchomość w 2012 za £59 tys. więcej niż zaksięgowana kwota! Rok 2014 – wyrównanie £1,634.00. Skarbnik pan Robert Wiśniowski jak i Zarząd POSK-u podkreślają, że dokładne rozliczenia możemy znaleźć w białej broszurze – niestety Komisja Rewizyjna tego nie stwierdziła i uważamy, że powinno to być jasno wytłumaczone wszystkim członkom Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Kolejna kwestia, na którą obecna Komisja Rewizyjna chce zwrócić uwagę wszystkich członków zgromadzonych w dniu dzisiejszym to fakt korzystania z niesamowicie drogich adwokatów: ROK 2007 £45,000.00 ROK 2008 £38,000.00 ROK 2010 £210,000.00 ROK 2011 £15,00.00 ROK 2012 £508,000.00 (z adnotacją „większa cześć sumy”). Co to znaczy, jaka jest dokładna kwota? Czy te wydatki były autoryzowane wcześniej przez Radę POSK?. Dlaczego podano do publicznej wiadomości dopiero po dwóch latach, że cyfra ta została tylko zaksięgowana natomiast pieniądze nie zostały wypłacone adwokatowi. ROK 2013 £38,000.00 ROK 2014 £10,000.00 Dlaczego adwokaci w sprawie spadku pana Zawadzkiego otrzymali tak ogromne wynagrodzenie – około 210 tys. funtów? Natomiast prawnicy załatwiający formalności przekazanej nieruchomości przez śp. Prof. Stanisława Seligę otrzymali 86 tys., czyli 15 proc. wartości tej nieruchomości? Następna sprawa, na którą zwróciła uwagę Komisja Rewizyjna to fakt, że do tej pory nie są zrealizowane żądania (jak pani Przewodnicząca określa „dezyderaty”, które nie muszą być realizowane) przegłosowane podczas Walnego Zebrania w 2013 roku. Jak możemy przeczytać w raporcie mojego poprzednika, pana Andrzeja Fórmaniaka, znajdującym się w białej broszurce opublikowanej w ubiegłym roku, który również poruszył tę kwestię! Nadal nie ma listy osób, które podarowały na rzecz POSK-u swoje nieruchomości i za ile te nieruchomości zostały sprzedane! Nie mówiąc o tablicy, która miała pojawić się obok fundatorów POSK-u. Nadal nie jest dostępne sprawozdanie z poprzedniego Walnego Zebrania po trzech miesiącach! Wspomnę też o materiałach archiwalnych dotyczących spraw finansowych od 1988 r., które powinny być dostępne dla wglądu członków POSK-u jak zapewniał osobiście pan Andrzej Zakrzewski w 2013 r. opublikowane w książeczce w 2014 r. sprawozdanie punkt 11.2. Ponownie chcę powtórzyć słowa mojego poprzednika pana Andrzeja Fórmaniaka dotyczące braku aktywności Rady POSK-u, stwierdzamy to na podstawie inauguracyjnego zebrania Rady w 2014 r. i słabej frekwencji członków. Czy została założona podkomisja, którą proponował w zeszłym

roku na Walnym Zebraniu przewodniczący Komisji Rewizyjnej, aby zachęcić szersze grono Polaków do udzielania się w POSK-u? Następna sprawa to POSKlub, która od wielu lat budzi wiele kontrowersji – nadal nie została rozwiązana. To przecież POSKlub kiedyś wypracowywał ogromne sumy pieniędzy, które pomogły w spłacie długu, a następnie w zmniejszaniu deficytu strukturalnego. Powinna nastąpić przemyślana i mądra reorganizacja tego klubu z wieloletnimi tradycjami. Od jakiegoś czasu słyszymy, że to nie jest sprawa POSK-u. Po dokładnym zapoznaniu się z historią POSKlubu nie zgadzamy się z takim stwierdzeniem. Chcę poruszyć również sprawę Jazz Cafe. Komisja Rewizyjna odwiedziła klub i bardzo nas cieszy, że frekwencja na koncertach jest duża, że przychodzą na koncerty nie tylko Polacy, że występują w klubie światowej sławy wokaliści i instrumentaliści. Natomiast mamy obawy co do rozliczeń finansowych klubu, które w dalszym ciągu budzą wiele zastrzeżeń. Jak czytamy w wywiadzie udzielonym przez panią przewodniczącą, a który jest zamieszczony na stronie internetowej POSK-u: „POSK pomaga tylko organizacjom niedochodowym” i wymienia jako jeden z przykładów Jazz Cafe! Muszę nadmienić jeszcze jeden fakt. W dniu 25.04.br. w barze Jazz Cafe otrzymałam rachunek za wino na druku z Money Gramm napisany ręcznie. Czyli kasa de facto nie spełnia swojej funkcji, a stanowi jedynie skarbonkę. Jest to o tyle przykre, że odpowiedzialna za Jazz Cafe jest osoba z Zarządu, więc wnioskujemy, że Zarząd jest świadomy sposobu prowadzenia rozliczeń i je w pełni akceptuje. Kolejna uwaga: osoby z Zarządu pełnią również inne funkcje w POSK-u , więc dlaczego osobom kandydującym do Rady daje się do wypełnienia druk konflikt interesów? Chcielibyśmy się też odnieść do Komisji Kultury, która według nazwy naszego ośrodka jak i założeń wynikających ze statutu powinna działać bardzo prężnie. Współpracować z zasłużonymi i znanymi polskimi impresariami na terenie Londynu. Powinna wręcz zabiegać o współpracę z nimi tak, aby na cały rok wypełniony był kalendarz polskich imprez w teatrze w POSK-u. Aby teatr nie był na głucho zamknięty w sobotę lub niedzielę tak jak to wiele razy zaobserwowaliśmy! Polityka wynajmu nie tylko teatru, ale innych pomieszczeń w POSK-u powinna być prowadzona bardzo rozsądnie z uwzględnieniem zniżek dla osób wynajmujących cyklicznie – to są podstawy marketingu. Jak wiemy dochód z wynajmu w ostatnim roku zwiększył się i to bardzo znacznie, ale nie od polskich organizatorów, zwiększył się, bo sala jest wynajmowana obcokrajowcom, tym samym usuwana jest polska kultura z POSK-u. Wierzymy, że wynik może być i powinien być jeszcze lepszy. Przecież wszystkim nam zależy na dobrej kondycji finansowej POSK-u. Fakt, że dokumenty są ściśle tajne, niedostępne dla wszystkich członków naszego ośrodka, a przede wszystkim dla Komisji Rewizyjnej, natomiast wyjaśnienia i opisy w broszurach drukowanych co roku są mało przejrzyste i niewystarczające jest powodem wielu spekulacji i domysłów w środowisku polonijnym. W tym wypadku winę za taki stan rzeczy ponosi Zarząd! Zarząd, który od wielu lat jest praktycznie w niezmienionym składzie. Członkowie Komisji Rewizyjnej od blisko roku starali się bezskutecznie otrzymać od Zarządu listę członków POSK-u oraz rejestrację darowizn. Zgodnie z zapisem statutu (par. 22) są to podstawowe prawa członków POSK-u. Komisja Rewizyjna zmuszona została do zwrócenia się o pomoc w tej sprawie do adwokata, który po kilkakrotnych prośbach i żądaniach skierował sprawę do Charity Commission. W związku z licznymi wątpliwościami oraz pytaniami, na które Zarząd konsekwentnie nie udziela wyczerpujących odpowiedzi, uważamy, że dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana, obecny Zarząd powinien zostać w niezmienionym składzie. Ponadto Komisja Rewizyjna czuje się w obowiązku przekazać pisemnie powyższy raport wszystkim członkom POSK-u i ustalić wspólnie z nimi termin Nadzwyczajnego Walnego Zebrania. Podpisali: Renata Cyparska, przewodnicząca Komisji Rewizyjnej oraz członkowie: Stanisław Grudzień i Kay Łańcucki


20|

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

postscriptum Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | maj-cZERWIEc

Teraz Norwegia Najbardziej społecznie rozwiniętym krajem na świecie jest Norwegia, która znalazła się na pierwszym miejscu w Indeksie Postępu Społecznego. Opisuje on kraje w najwyższym stopniu spełniające podstawowe potrzeby obywateli. Pierwsze tego typu badanie odbyło się w 2013 roku. Mierzy ono poczucie wolności obywateli i gwarantowania ich praw. Bada też działania podejmowane przez państwa w kwestii ochrony środowiska, określa samopoczucie społeczne i możliwości rozwoju obywateli. Wskaźnik ten, obejmujący ponad 90 proc. ludności na świecie, został zaprojektowany przez Michaela Greena z Harvard Business School. Z rankingu wynika, że Norwegia (która zdobyła aż 88,36 pkt) jest najbardziej społecznie rozwiniętym krajem na świecie. Norwegowie mogą pochwalić się największym poziomem dobrobytu, a także wysokim wskaźnikiem zdrowia i poczucia szczęścia. Kraj ten ma też najwyższy wskaźnik bezpieczeństwa i wolności osobistej. Ale jest też coś, co Norwegia mogłaby poprawić - to dostęp do zaawansowanej edukacji. Tuż za Norwegią znalazły się takie kraje, jak Szwecja, Szwajcaria, Islandia, Nowa Zelandia, Kanada, Finlandia, Dania, Holandia, Australia, Wielka Brytania, Irlandia, Austria, Niemcy, Japonia, USA. Polska znalazła się na 27. miejscu rankingu z punktacją 77,98 pkt. Wyżej znalazły się m. in. Czechy i Słowacja. W sumie w zestawieniu znalazły się 162 kraje. Wpisana na Listę UNESCO stara dzielnica kupiecka w Bergen

Zakonnicą być

Co trzeci biedakiem

Tanie mieszkanie?

Wielka Brytania nie należy do najbardziej religijnych krajów na świecie. Tym bardziej więc zaskakują doniesienia opublikowane przez Kościół katolicki, z których wynika, że znacząco wzrosła liczba kobiet decydujących się na wstąpienie do zakonu. Tak dobrze nie było od ćwierćwiecza – w ubiegłym roku aż 45 kobiet zdecydowało, że lepiej żyć w celibacie. Dla porównania, w 2004 roku na podobny krok zdecydowało się jedynie siedem kobiet. W ciągu ostatniej dekady liczby te stopniowo rosły. Dla dostojników kościelnych jest oczywiste, że tak duże zainteresowanie wynika z tego, że życie religijne jest nie tylko ważne, ale również atrakcyjne. Oferuje wartości, których na próżno szukać w codziennym życiu poza Kościołem. Jedna z kandydatek, 29 letnia Theodora Hawksley, w rozmowie z dziennikarzem przyznaje, że na wstąpienie do zakonu zdecydowała się, bo była pod wrażeniem wolności i swobody, jakie życie zakonne oferuje. Brzmi dziwnie? Niekoniecznie. Theodora przyznaje, że teraz już nie musi się martwić o karierę i wiele innych praktycznych rzeczy, na których koncentrowała się dotychczas. Może za to iść tam, gdzie jest potrzebna i pomagać tym, którzy tej pomocy naprawdę potrzebują.

Prawie jedna trzecia mieszkańców Wielkiej Brytanii żyje w biedzie, wynika z najnowszych danych opublikowanych przez tutejszy urząd statystyczny. Innymi słowy, pomiędzy rokiem 2010 a 2013 ponad 19 mln ludzi miało przychód mniejszy niż 60 proc. średniej krajowej. Liczba ta była znacznie większa od średniej europejskiej, która obecnie waha się w granicach 25 proc. Choć liczby te są zaskakujące, to jednak nie należy panikować – przynajmniej tak przekonują komentarze do opublikowanych danych, ponieważ w latach 2009-2012 Wielka Brytania może się pochwalić największym współczynnikiem osób, którym udało się wyjść z biedy. Ale z drugiej strony, gdy jedni wychodzili z biedy, inni w nią popadali , bo w tym samym okresie największy współczynnik osób żyjących w biedzie przypadał również na Wielką Brytanię. Według związkowców z TUC w ciągu ostatnich pięciu lat można było zaobserwować największy spadek w standardzie życia od 1960 roku. Winne są nie tylko cięcia budżetowe, restrykcyjne kryteria przyznawania zasiłków, ale również kryzys finansowy na świecie oraz fakt, iż w ciągu ostatnich kilku lat zarobki praktycznie nie rosły. Dopiero od ubiegłego roku można zaobserwować powolny wzrost wynagrodzeń.

Na rynku brakuje mieszkań, a jak już są, to mało kto może sobie na ich zakup pozwolić. By to zmienić, rząd wymaga od nowych developerów, aby budując nowe mieszkania mieli w swojej ofercie również tzw. affordable homes, których cena obliczana jest na podstawie średnich zarobków rodzin w danej okolicy i wysokości kredytu, jaki może ona otrzymać na zakup nieruchomości. Dla przykładu affordable mieszkanie w Richmond to 184 tys. funtów, w czasie gdy w Newham to jedynie 110 tys. Fundacja Shelter postanowiła przejrzeć oferty nieruchomości dostępne na portalu Zoopla i sprawdzić, ile z nich kwalifikuje się, jako affordable – czyli dostępne cenowo dla przeciętnej rodziny. Przeciętna rodzina to małżeństwo w wieku 23 do 29 lat, z jednym lub dwójką dzieci i rocznym dochodem w wysokości 30 tysięcy funtów. Na terenie Anglii fundacja znalazła prawie 43 tys. dwupokojowych mieszkań, nas które mogłaby sobie pozwolić rodzina o przeciętnych dochodach, z czego prawie 42 proc. w północno-wschodniej części kraju. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w Londynie, w którym udało się znaleźć jedynie 43 mieszkania w przystępnej cenie. Shelter apeluje do polityków, by robili co mogą, bo w tej chwili w stolicy Wielkiej Brytanii brakuje ponad ćwierć miliona mieszkań.

Brutalna policja

Czy brytyjskie dzieci nie lubią imigrantów?

Z policją raczej nie zaczynać – przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, gdzie wreszcie zaczęto traktować funkcjonariuszy popełniających przestępstwa jak każdego innego przestępcę. Co chwilę na światło dzienne wychodzą nowe amatorskie nagrania, na których widać policjantów strzelających do nieuzbrojonych ludzi. Brutalność amerykańskich stróży porządku stała się już legendarna na całym świecie. Teraz podobne wiadomości nadchodzą z Polski, w której policja też bije, i to mocno. Chodzi o funkcjonariuszy z Olsztyna, którym zarzuca się pobicia i brutalne przesłuchiwanie osób zatrzymanych za posiadanie małej ilości marihuany. Sprawą zajęła się także prokuratura, na wniosek której policjanci zostali aresztowani.

Fundacja Show Racism the Red Card (SRTRC) zapytała młodzież szkolną w wieku od 10 do 16 lat, co myślą o imigrantach mieszkających w Wielkiej Brytanii. Jak pokazały wyniki badań, ponad 60 proc. z nich wierzy, że azylanci i imigranci zabierają pracę tubylcom. 35 proc. badanych jest przekonana, że Muslims are taking over our country. Szef fundacji uważa, iż wyniki te są powodem do niepokoju. – Należy zapytać, jakie informacje są dla dzieci szkolnych dostępne i co należy zrobić, aby zapobiec tej skrajnie prawicowej propagandzie – mówi Ged Greeby i dodaje, że jest zbyt dużo negatywnego nastawienia w stosunku do obcych wśród młodzieży szkolnej.

Uważają oni, że urodzeni poza Wielką Brytanią mieszkańcy Wysp stanowią ponad 47 proc. populacji, kiedy w rzeczywistości jest to jedynie 13 proc. Aż 28 proc. badanych wierzy, iż imigranci zabierają miejsca pracyrdzennym Brytyjczykom, co może być dla nich przeszkodą w spełnieniu ich zawodowych marzeń i aspiracji. Prawie połowa wierzy, że nikt nie kontroluje liczby nowych przybyszy. Co ciekawe, aż 35 proc. przepytanych jest przekonana, iż przyszłość w tym kraju nie jest usyłana różami – 40 proc. badanej młodzieży uważa, że nigdy nie spełnią się ich oczekiwania jeśli chodzio poziom wynagrodzenia, a 43 proc. uważa, iż będzą problemy ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy.


ludzie i miejsca |21

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Stróż pamięci

Ksiądz Józef Maj – wybitny kapelan „Solidarności” i Niezależnego Zrzeszenia Studentów, autor wielu publikacji poświęconych zbrodniom komunistycznym na narodzie polskim. Od kilku już dziesięcioleci skupia wokół siebie środowiska patriotyczne, dla których jest duszpasterzem, przewodnikiem i doradcą. Andrzej Matuszewski

Z

anim został kapelanem, ukończył polonitykę na Uniwersytecie Warszawskim i pracował w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. W gorącym okresie „Solidarności” (1980–1981) i potem w stanie wojennym (do 1984) pracował w kościele św. Anny w Warszawie przy placu Zamkowym. Jest to niezwykłe miejsce, w którym bije serce stolicy. To tutaj spotkał się z młodzieżą Jan Pawel II w czasie swej pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny. Tutaj gromadziły się tłumy na wieść o zamachu na papieża, na wieść o śmierci Prymasa Tysiąclecia (żeby wymienić tylko kilka historycznych wydarzeń tego okresu). To tutaj ludzie układali każdego dnia ogromny krzyż z kwiatów, które w nocy zabierała milicja (po kilku tygodniach „strzegli” tego miejsca stale – kto położył kwiaty, mógł skończyć na komisariacie). Kościół św. Anny tamtych lat był ośrodkiem zupełnie niezwykłym, skupiającym elitę intelektualną środowiska akademickiego. Było to miejsce spotkań wybitnych umysłów, młodych i starszych, z kraju i z zagranicy. Pracujący tam duszpasterze akademiccy, pod kierunkiem rektora ks. Uszyńskiego, potrafili stworzyć niepowtarzalną atmosferę

wymiany myśli, różnych poglądów i zapatrywań. Tam kształtowały się charaktery młodej inteligencji potrafiącej przeciwstawić się wszechobecnej propagandzie komunistycznej. Św. Anna dawała oparcie wielu środowiskom o różnej proweniencji, a mądra praca duszpasterzy integrowała je. Ksiądz Maj szybko dał się poznać jako świetny duszpasterz i energiczny organizator nie tylko w pracy ze studentami. W stanie wojennym współtworzył Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Internowanym i ich rodzinom. Organizował pomoc medyczną i materialną, koordynował pracę wielu ludzi, w kraju i za granicą. I zdobył ich ogromne zaufanie. Działalność duszpasterska kościoła św. Anny była pilnie obserwowana przez służbę bezpieczeństwa PRL. Wkrótce komunistyczne władze zażądały usunięcia księdza Maja z kościoła św. Anny. W tym samym roku agenci SB zamordowali jego przyjaciela i współpracownika – księdza Jerzego Popiełuszkę. Ksiądz Maj został przeniesiony do parafii św. Katarzyny na Służewcu – zesłany do peryferyjnej dzielnicy Warszawy. Miało to położyć kres księdza pracy. Jakże się przeliczono! – Gdyby wiedzieli, jak rozwinie się ta działalność w nowym miejscu, pewnie by mnie zostawili u św. Anny – powie po latach ksiądz Maj. Skupił bowiem wokół siebie ludzi środowiska patriotycznego, osób prześladowanych przez władze komunistyczne, żołnierzy wyklętych, AK. Jeszcze w latach komuny doprowadził do budowy pomnika Ofiar Terroru władzy komunistycznej, widocznego z przelotowej arterii komunikacyjnej łączącej Ursynów z mostem Siekierkowskim. Ogromne kamienne głazy (symbol miejsca pochówku bezimiennych ofiar) skute łańcuchami przyciągają uwagę wszystkich – kierowców i przechodniów. W czasie prawie trzydziestoleniego proboszczowania u św. Katarzyny – najstarszej parafii w Warszawie (datowanej na rok 1040), odrestaurował zabytkowy kościół i budynki, udostępnił dla zwiedzających murowane ściany z XII wieku. W uznaniu zasług na polu utrwalania pamięci historycznej ksiądz Maj został zaproszony na uroczystość 70-lecia Zbrodni Katyńskiej 10 kwietnia 2010 roku. Miał polecieć samolotem prezydenckim do Smoleńska z delegacją państwową. W tym czasie zajmował się też odrestaurowywaniem kopii Matki Bożej Lidzkiej (w Lidzie zbierali się apostołowie po śmierci Pana Jezusa). Ikona ta jest uznawana za najstarszy obraz Matki Bożej. Zależało księdzu na jak najwierniejszym odwzorowaniu tego wizerunku, a czasu było niewiele. Specjaliści od drewna z politechniki mieli tylko jeden wolny termin: 10 kwietnia. Ksiądz Maj musiał odwołać swój udział w wyjeździe do Katynia samolotem prezydenckim… W tragedii smoleńskiej zginęło 14 jego wychowanków, niektórzy jeszcze z lat pracy w kościele św. Anny. Był to dla niego ogromny wstrząs. Ksiądz Maj jest przekonany, że ikona Matki Bożej Lidzkiej przyczyniła się do jego ocalenia. Może dlatego nie poleciał do Katynia, żeby opowiadać o tych trudnych latach, o solidarności zwykłych ludzi wobec narzuconego zniewolenia? Charyzma księdza Maja jego ogromna – wiedza i kultura przy uderzającej skromności i naturalnym sposobie bycia czynią go osobą wyjątkową. W czasie spotkania z księdzem w Sali Malinowej POSK-u panował niezwykły nastrój. Można było poczuć atmosferę wolnościowego powiewu lat „Solidarności”. Na zakończenie tego spotkania, które odbyło się w niedzielę, 26 kwietnia w Sali Malinowej POSK-u, Jacek Jezierzański przy moim akompaniamencie wykonał hymn „Solidarności” Żeby Polska była Polską. Do śpiewu przyłączyli się wszyscy uczestnicy spotkania. Można by zadać pytanie: czemu tylko jedno, skromne wystąpienia księdza Maja w Londynie? Dlaczego więcej rodaków w Wielkiej Brytanii nie miało możliwości spotkania tego wybitnego Polaka? Musimy zadbać o to, by młode pokolenie uczyło się historii od takich ludzi, jak ksiądz Maj – ludzi prawych, uczciwych i wiernych najpiękniejszym ideałom. Inaczej w przekupnych telewizjach usłyszymy celebrytów opowiadających takie wersje historii, jakie chce usłyszeć ich sponsor.

The restaurant is open for Lunch and dinner 7 days a week serving Polish and eastern European cuisine, while you can also get light snacks,teas and cakes in the bar from 11am til midnight. We offer a members menu at £15 for 2 courses and can cater for larger parties with a range of Set menus. We look forward to seeing you at Ognisko

Ognisko Restaurant 55 Exhibition road London SW7 2PN 020 7589 0101 www.ogniskorestaurant.co.uk info@ogniskorestaurant.co.uk


22|

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

biznes media nieruchomości

nowoczesne kojarzenie interesów Wspieranie polskich producentów poprzez przeprowadzanie badań oraz analiz brytyjskiego rynku, pozyskiwanie partnerów handlowych, rozpoznanie konkurencji oraz identyfikacje nabywców to jedne z głównych działań Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej. Z UrsZUlą KWaśnIeWsKą, dyrektorem krakowskiego Biura Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej, rozmawia Jacek stachowiak.

poczęcie działalności w Małopolsce. Taki jest sens działania izb bilateralnych, do których BPCC się zalicza. Czy można założyć, że wśród polskich eksporterów do Wielkiej Brytanii będzie wzrastać systematycznie udział firm z sektora małych i średnich przedsiębiorstw?

– Firmy z sektora małych i średnich przedsiębiorstw tradycyjnie są uznawane za siłę napędową współczesnej gospodarki. To właśnie ta grupa potrzebuje wsparcia izb handlowych, większe koncerny często mają rozwinięte własne działy eksportu na arenie międzynarodowej i rzadziej się do nas zwracają. Krakowskie Biuro Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej wspiera biznesy w Małopolsce. Jaki jest cel poszerzenia działalności biura o Katowice i region śląski?

Jak polskie firmy szukają brytyjskich partnerów i czy mają dobry dostęp do potrzebnych i przydatnych informacji?

– Obecnie najpopularniejszym i najbardziej dostępnym źródłem informacji jest internet. Firmy, szukając informacji, sięgają po dostępne serwisy informacyjne dotyczące obsługi eksportu, a także związane z instytucjami świadczącymi usługi z zakresu pomocy inwestorom. W Małopolsce należy do nich między innymi Centrum Obsługi Inwestora prowadzone przez Krakowski Park Technologiczny. Nie bez znaczenia jest jednak system bezpośrednich referencji, jak i kontaktów. Temu służą działania izb handlowych. Biuro British-Polish Chamber of Commerce w Krakowie proponuje swoim firmom członkowskim wiele spotkań w formule Speed Business Mixer, podczas których można pozyskać nowe kontakty handlowe. Na czym polegają działania utworzonego w Krakowie projektowego zespołu Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej?

– Działania zespołu pomagają oraz wspierają polskich producentów poprzez przeprowadzanie badań oraz analiz brytyjskiego rynku, pozyskiwanie partnerów handlowych, rozpoznanie konkurencji oraz identyfikacje nabywców. Zauważamy, iż polscy eksporterzy posiadają znakomicie przygotowany i konkurencyjny produkt, jednak często brakuje im wiedzy, jak poruszać się na rynku brytyjskim. W odpowiedzi na bardzo duże zainteresowanie polskich producentów wprowadzeniem swoich produktów oraz usług na rynek brytyjski stworzyliśmy Usługę Eksportową, która umożliwia pozyskanie przez polskich eksporterów kontaktów handlowych w Wielkiej Brytanii. Uruchomienie Usługi Eksportowej spowodowało także wzrost zapotrzebowania na różne inne formy pomocy w zakresie wsparcia eksportu, w tym usługi tłumaczeniowe, transportowe, prawno-podatkowe oraz marketingowo-reklamowe. Angażuje to nasze firmy członkowskie z tych branż do szerszych działań i możliwości wykorzystania swojego potencjału

Urszula Kwaśniewska

eksperckiego. 28 maja organizujemy w Krakowie ogólnopolskie Forum Eksportowe, na którym będziemy prezentować praktyczne rozwiązania w tym zakresie.

– Rejon Katowic i Górnego Śląska ma ogromny potencjał gospodarczy. Obecnie zachodzą w nim spore zmiany strukturalne związane między innymi z zagospodarowaniem terenów pogórniczych. To właśnie zachęta do rozwoju małych i średnich przedsiębiorstw. Wsparcie, jakie mogą one otrzymać na przykład od specjalnych stref ekonomicznych, może stanowić o dalszym rozwoju regionu. Niedawno BPCC w Krakowie organizowało spotkanie w Katowicach poświęcone temu zagadnieniu. Śląsk to region tradycyjnie reprezentujący głównie branże produkcyjne i właśnie do takich firm chcielibyśmy dotrzeć. Wartość networkingowa spotkań organizowanych w Krakowie stale się powiększa dzięki urozmaiceniu branż reprezentowanych na spotkaniach. Firmy z Katowic chętnie biorą udział w spotkaniach krakowskich i również firmy z Małopolski są zainteresowane nawiązaniem kontaktów handlowych z firmami ze Śląska. Właśnie wtedy możemy mówić o prawdziwej wartości networkingu.

Jaka jest proporcja firm zabiegających o eksport towarów lub usług na rynek brytyjski do firm zainteresowanych inwestycjami w Wielkiej Brytanii?

– Z szacunków firmy doradczej AT Kearney, oferującej usługę komplementarną do promocji eksportu BPCC i polegającą na wprowadzeniu polskich inwestycji na rynek brytyjski, wynika, że liczba firm zainteresowanych bezpośrednio inwestycjami może być w dalszym ciągu mniejsza od liczby firm zainteresowanych eksportem. Liczba ta może się zmieniać w miarę rozwoju tych firm i szacunku kosztów produkcji i transportu. Jakie są wymierne rezultaty pomocy Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej dla przedsiębiorców z Małopolski?

– Usługa wsparcia polskich producentów polega na wyszukiwaniu i pozyskiwaniu brytyjskich partnerów handlowych, którzy są zainteresowani importem polskich produktów. Do wymiernych efektów można zaliczyć sytuację, w której dana firma dokona transakcji i sprzeda swoje produkty do Wielkiej Brytanii. Mamy nadzieję, że takich firm będzie sukcesywnie coraz więcej. Działania Brytyjsko-Polskiej Izby Handlowej w Krakowie służą także budowie kontaktów, świadomości marki w otoczeniu biznesowym oraz umacnianiu działań gospodarczych firm lokalnie, w miejscu prowadzenia przez nie działalności, w tym wypadku Małopolski. Im prężniej będzie działał lokalny rynek, tym chętniej firmy brytyjskie będą się decydować na roz-

Najważniejsze, by biznes się kręcił


czas to pieniądz |23

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Na zachodzie, na razie, bez zmian

Biznes w chmurze

Gospodarka amerykańska w ubiegłym roku wzrosła wzrosła o 2.4 proc. Jest to trzeci z kolei rok, w którym Amerykanie cieszą się silnym wzrostem PKB: w roku 2012 wyniósł on 2.3 proc., w 2013 – 2.4 proc. (dane Międzynarodowego Funduszu WalutowegoMFW). Z tego powodu od lata 2013 roku słychać głosy o końcu luźnej polityki monetarnej Rezerwy Federalnej, która utrzymuje stopy procentowe na poziomie 25 punktów bazowych (0,25 proc.) od grudnia 2008 roku. Janet Yellen, przedownicząca Fed’u zadeklarowała, że będzie czekała z podniesiem stóp procentowych, lecz nie używa już słowa „cierpliwie”. Później zapowiedziała, że stopy będą „stopniowo” zwiększane. Wielu analityków spodziewa się podniesienia stóp procentowych już w tym roku; często wymieniane są czerwiec i wrzesień jako możliwe miesiące, w których nastapi zmiana. Ostrożność amerykańskiego banku centralnego wynika m.in. z niskiej stopy inflacji, która oscyluje wokół zera od początku roku bądź osłabionym wzrostem ekonomicznym w pierwszym kwartale b.r. Podobnie jak Fed, Bank of England także powstrzymuje się od podniesienia stóp procentowych, które pozostają na poziomie 0,5 proc. od marca 2009 roku, pomimo 2,8-procentowego wzrostu PKB w poprzednim roku (dane Office of National Statistics) i przewidywanego wzrostu rzędu 2,7 proc. w pierwszym kwartale bieżącego roku (dane MFM). Podobnie jak w przypadku USA, decyzja o niepodniesieniu stóp procentowych spowodowana jest niską stopą inflacji, która, jak podaje ONS, wyniosła 0 proc. w marcu. Z kolei w Polsce, na początku marca, Rada Polityki Pieniężnej obniżyła stopy o 50 pkt. bazowych do 1,5 proc. Taka decyzja Rady podyktowana była w dużej mierze decyzjami Fedu, BoE i przede wszystkim Europejskiego Banku Centralnego, który zdecydował się uruchomić kolejną fazę luzowania ilościowego (QE- Quantitative Easing). Na decyzje miał też wpływ przedłużający się okres deflacji w kraju.

Świat internetu ewoluuje. Okazją do prezentacji najnowszych trendów technologicznych są targi Interop. W tym roku w Londynie odbywają się w dniach 16-18 czerwca.

Cezary Łastowski

Udział zapowiedziały firmy z USA, Wielkiej Brytanii, Korei Południowej, Indii, Niemiec, Szwajcarii, Kanady, Portugalii. Polska będzie obecna m.in. na stoisku krakowskiej spółki Adrem Software. Swój punkt informacyjny na targach ma Wydział Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Londynie. Organizatorem Interop jest konsorcjum IBM. Na przełomie kwietnia i maja miejscem pierwszej z pięciu edycji Interop 2015 było Las Vegas. W czerwcu, na tydzień przed Londynem, gospodarzem jest Tokio. Za kilka tygodni będą to Delhi i Bombaj. Podczas Interop 2014 hasłem numer jeden były Software Defined Networks (SDN) – sieci definiowane programowo. Według magazynu “Computerworld” technologia ta powoli przechodzi z fazy spekulacji i dyskusji do etapu realnych wdrożeń i upowszechniania. – SDN jest idealnym rozwiązaniem dla świata opartego na sieci, w którym aplikacje powinny móc dyna-

micznie i autonomiczne zamawiać tyle zasobów sieciowych, ile w danej chwili potrzebują - stwierdza Steve Shah z firmy Citrix i wyjaśnia: początkowo usługi oparte na SDN wykorzystywane były w funkcjach sieciowych niższego poziomu, jednak teraz pojawiają się również w bardziej skomplikowanych zastosowaniach takich jak dostarczanie aplikacji, optymalizacja czy bezpieczeństwo. Wielką przemianą technologiczną jest cloud computing. – Technologia chmurowa stanie się dominującym modelem dostarczania usług - mówi, cytowany przez „Computerworld”, Gregory Smith z ASCD. – W latach osiemdziesiątych dominowały rozwiązania mainframe. Później nastąpił czas usług dostarczanych w modelu klient-serwer. Teraz nadszedł czas chmury. Zjawiskiem najszybciej popularyzującym ten model jest oprogramowanie dostarczane jako usługa Software as a Service (SaaS), dzięki której firmy mogą korzystać z oprogramowania z poziomu przeglądarki, bez konieczności instalowania go i lokalnego administrowania – dodaje G. Smith. – Kolejnym etapem będzie dostarczanie kompleksowych rozwiązań IT jako usługi – Infrastructure as a Service (IaaS). – Wciąż będą w cenie usługi centrów danych, ale wzrośnie zapotrzebowanie na sprawne, globalne dystrybuowanie usług dostarczanych w modelu chmurowym - stwierdza Rebecca Jacoby z firmy Cisco uczestniczącej w Interop w Londynie. - Nowoczesne sieci muszą poradzić sobie z takim wyzwaniem.

Jacek Stachowiak

REKLAMA

Najnowsza aplikacja iME będąca zdalnym doradcą IT już wkrótce będzie dostępna na rynku w Wielkiej Brytanii. Tym samym Polacy mieszkający na Wyspach otrzymają możliwość stałej pomocy technicznej w przypadku jakichkolwiek problemów z komputerami osobistymi. Skala zapotrzebowania na tego typu serwis jest ogromna. Według danych Berg Research 84 proc. Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii korzysta aktywnie z internetu. Według analityków 98 mln aplikacji zostanie pobranych przez użytkowników komputerów do końca 2015 roku, co stanowi wzrost o 47 proc. w stosunku do stanu sprzed czterech lat (2011).

Aplikacja iME wchodzi na rynek w Wielkiej Brytanii, by pomóc Polakom

– Apli ka cja jest szcze gól nie przy dat na dla Po la ków miesz ka ją cych w Wiel kiej Bry ta nii, któ rzy pre fe r u ją ję zyk pol ski. Brak moż li wo ści sko r zy s ta nia z po mo cy w oj czy s tym ję zy ku mo że bu dzić po czu cie bra ku in te g ra cji ze spo łe czeń stwem lo kal nym. Dla te go wy cią ga my po moc ną dłoń do tych osób – pod kre śla Ro bert Ni czew ski z dzia łu mar ke tin gu iME. Tyl ko w Pol sce Po la cy ku pi li po nad 5,5 mln kom pu te rów, a ich na pra wa kosz to wa ła pra wie 1 mld zł!!! W kra ju już po ło wa Po la ków ko rzy sta z nter ne tu. W tym ro ku (2015) w Eu ro pie ma zo stać sprze da ne 315 tys. kom pu te rów. Ta ki po ten cjał ryn ku chce wy ko rzy stać pro du cent no wej apli ka cji iME, bę dą cej pierw szym na ryn kach Eu ro py na rzę dziem oso bi stej po mo cy i zdal ne go do stę pu do kon sul ta cji IT. Li czy, że w tym ro ku zdo bę dzie co naj mniej 200-300 tys. użyt kow ni ków.  Aplikacja iME jest opatentowanym rozwiązaniem i ma wkrótce pojawić się na rynku w Wielkiej Brytanii (salony operatorów telefonii komórkowej, sklepy z polskimi produktami). Ana li ty cy iME pod kre śla ją, że Po la cy tyl ko w cią gu ostat nich sied miu lat na na pra wę oraz wy mia nę swo ich smart fo nów prze zna czy li po nad 4 mld zło t ych**).  – Sza cu je my, że po trze by po mo cy in for ma tycz nej w sy tu acji kie dy urzą dze nia od mó wią po słu szeń stwa wśród pol skich użyt kow ni ków kom pu te rów są ol brzy -

mie. Sza cu je my, że ry nek ten mo że być wart na wet 1 mld zł  – do da je przed sta wi ciel iME. No wa apli ka cja - do rad ca iME po mo że roz wią zać pro blem z lap to pem czy smart fo nem. Usłu ga po zwo li na usu nię cie na głych awa r ii nie za leż nie od miej sca, w któ rym znaj du je się po sia dacz kom pu te ra. Po zwo li oso bom star szych skon fi gu ro wać pocz tę, za in sta lo wać dru kar kę lub ko mu ni ka tor gło so wy. Tym młod szym udzie li po mo cy w wy bo rze apli ka cji, roz wią że pro blem z wi r u sem lub na pra wi wol no dzia ła ją cy in ter net.  Apli ka cja mo że po móc też przed się bior com czy oso bom pry wat nym, któ rzy pil nie mu szą zre ali zo wać zle ce nie o cha rak te r ze tech nicz nym lub zwią za nym z re ali za cją za mó wie nia e -com mer ce lub e -ban king. Dzię ki za in sta lo wa ne mu wcze śniej opro g ra mo wa niu in for ma t y cy uzy ska ją do stęp do kom pu te ra i sa mo dziel nie po zbę dą się wszel kich uste rek. Oczy wi ście bę dzie moż li we ob ser wo wa nie ich pra cy i tym sa mym na ucze nie się ra dze nia so bie w po dob nych sy tu acjach. Usłu ga do stęp na bę dzie w trzech pa kie tach ce no wych: ku po no wym – 19 zł i 35 zł oraz abo na men to wym – 80 zł. Wszyst kie ro dza je ku po nów iMe bę dzie moż na ku pić za rów no przez in ter net, jak też w naj lep szych skle pach kom pu te ro wych i sa lo nach pra so wych.  *) Ra port : Spo łe czeń stwo in for ma cyj ne w Pol sce, GUS, 2014 **) Ba da nie Squ are Tra de 2014


24| ludzie i miejsca

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Przygoda z włóczką Jestem z siebie bardzo zadowolona – wyznaje szczerze Ania. Ma wszelkie powody do radości. Właśnie ukazała się jej pierwsza książka. I już jest tłumaczona na niemiecki, duński i szwedzki.

Roman Waldca

A

nna Nikipirowicz znana jest naszym czytelnikom z tekstu opublikowanego na łamach „Nowego Czasu” w maju 2012 roku. Pracowała wówczas w domu towarowym w centrum Londynu. – Kicz? Jaki kicz? To ręcznie robione rzeczy, prawdziwe cudeńka, jedyne w swoim rodzaju – opowiadała wówczas o swojej przygodzie z włóczką. Właśnie wtedy przeszła na pół etatu i zabierała się za robienie swoich rzeczy, na własny rachunek. Była nieco przerażona: – Czy ja robię coś głupiego? – pytała, choć doskonale wiedziała, że odwrotu już nie ma. – Gdy przyjechałam do Londynu, miałam zaledwie 16 lat, nie mówiłam po angielsku, nie miałam tutaj znajomych – opowiada, jak w 1994 roku przyleciała do matki, która wtedy tutaj mieszkała. – W latach dziewięćdziesiątych nie było w Londynie tylu Polaków, co teraz, głównie starsza emigracja, która do nowych przybyszy z Polski nastawiona była dość sceptycznie. – Było bardzo ciężko, bardzo – przyznaje i wspo-

mina, jak w soboty chodziła do polskiej szkoły sobotniej tylko po to, by nawiązać jakieś kontakty, poznać ludzi, z kimś się spotkać od czasu do czasu. – Jak potrafisz się tutaj dogadać, to wiesz, że Londyn to wspaniałe miasto – dodaje. Pierwsza praca nie była wymarzona, ale co innego mogła robić młoda dziewczyna z Polski? Restauracja, w której znalazła pracę, potrzebowała młodych ludzi, chętnych do biegania między stolikami, nalewania piwa i pracowania do późna. Niedługo potem zatrudniła się w sklepie z ciuchami. – Było już trochę lepiej, inne godziny, mniejszy stres i zdecydowanie inni klienci. Po dwóch latach zostałą menedżerką. Pracowała znacznie więcej, częściej zostawała po godzinach. – Pracowałam jak głupia, ale miałam momenty, kiedy czułam, że coś się zmienia, że będzie lepiej, że... – Ania wspomina, jak w przerwach w pracy zaglądała do znajdującego się tuż obok sklepu z pasmanterią. – Tam było dosłownie wszystko: materiały, wstążki, a przede wszystkich wspaniała kolekcja włóczek, w każdym możliwym kolorze, w każdym odcieniu. Spędzała tam dużo czasu. Przeglądała, dotykała… Pewnego dnia zaczęła rozmawiać z właścicielką, która pokazała jej książkę o tym, jak robić na drutach. – Ja powinnam umieć robić na drutach, w końcu u mnie w domu, tam w Polsce, każdy wówczas robił na drutach. To były takie czasy, że trzeba sobie było radzić samemu. Moja

babcia, a przede wszystkim moja mama, a potem i siostra, wszystkie spędzały godziny robiąc przeróżne cuda na drutach, ale ja jakoś byłam oporna. Szydełka, igły czy kłębki wełny nigdy mnie nie interesowały. Wolałam palić papierosy. Gdyby mi wtedy ktoś powiedział, że włóczka zmieni moje życia, wyśmiałabym go! – wspomina dzisiaj po latach. Kupiła książkę i tak się zaczęło. Pamięta, jak uczyła się wszystkiego: jakie są rodzaje wełny, kto je produkuje, a przede wszystkim co można z niej zrobić. A zrobić można przecież wszystko. – Wełna daje ci niesamowite możliwości tworzenia, praktycznie nie ma żadnych ograniczeń, no… może poza zwykłą ludzką wyobraźnią – Ania zdecydowanie ożywia się, kiedy zaczyna mówić o włóczkach. Jest bardzo kreatywną osobą, która wbrew pozorom bardzo lubi wyzwania. Im większe, tym lepsze. – Pracując z wełną, czasem trzeba się zupełnie nieźle wysilić, nie tylko, by wymyślić i stworzyć coś nowego, ale przede wszystkim, żeby wiedzieć, jak sobie z tym poradzić. Ludzie często nie doceniają tego, że robienie na drutach może być bardzo wymagającym zajęciem, któremu trzeba poświęcić dużo uwagi i czasu. Liczy się dokładność, kreatywność, a przede wszystkim cierpliwość. A ja przecież najbardziej cierpliwa nie jestem – śmieje się. Trzy lata temu przechodząc na swoje nie podejrzewała, że tak wiele zmieni się w jej życiu. Gdybym ją wówzas zapytał o książkę, to by mnie wyśmiała. A teraz, proszę, jest. Twenty to Make Crocheted Purses by Anna Nikipirowicz, wydane nakładem Search Press. W nocie biograficznej można przeczytać, iż autorka jest design consultant for Rowan Yarns and a workshop tutor, teaching knitting and crochet across the UK. – Cała przygoda z książką była fascynująca. Od samego początku, od powstania projektu poprzez wybranie odpowiednich wzorów czy koloru wełny. Ania nadal jest aktywna: bloguje, uczy robienia na drutach i zawsze znajdzie czas, by coś ciekawego o książce opowiedzieć. Jej projekty pojawiają się w specjalistycznej prasie. J Powodzenie książki przerosło jej oczekiwania. – To, że jest dostępna nie tylko w UK, ale również w Ameryce i że jest już tłumaczona na kilka języków jest czymś, czego się nie spodziewałam – wyznaje. – Od wełny można się uzależnić. Wiem coś o tym – dodaje na odchodne – przecież jestem Lady Kitch. Wełna to moja pasja.


ludzie i miejsca |25

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

St James chce zrobić z ciebie człowieka Michał Sędzikowski

M

ichael, idź się zaprzyjaźnić z Chrisem – mówi mi moja manager Jane. Jane to typowa herszt baba. Jak na swoje aspiracje do władzy absolutnej zdecydowanie zbyt zakręcona. Jej czarne, rozbiegane oczy lubią mrużyć się groźnie. Jeśli do tego dodamy połyskujące czernią włosy, nieznoszący sprzeciwu ton i rewelacyjną figurę jak na pięćdziesięciolatkę, o konkluzję nie trudno – wiedźma. Zapewne próbuje odbić sobie siedem wcieleń konania na stosie, bo terroryzuje wszystkich pracowników płci męskiej, dopóki ci nie zaczną wić się między jej stopami i żałośnie pojękiwać. – Chris nie jest zainteresowany przyjaźnią – stwierdzam buńczucznie, lecz szczerze. – Michael! – jej oczy nabierają wężowych kształtów – jesteś support worker, powinieneś umieć sprawić, by Chris nauczył się zawierać znajomości. Suport worker tak, ale nie cudotwórcą – myślę. Chris w trakcie czterdziestu lat życia na Ziemi nauczył się tylko chodzić i trafiać do sklepu monopolowego. Zapewne uznał, że to wystarczy. Sponsorowana przez rząd organizacja St James Society dokłada wszelkich starań, żeby utwierdzić go w tym przekonaniu. W naszych licznych ośrodkach dla alkoholików i narkomanów ciężko pracujemy, żeby pozbawić naszych klientów nawet tej umiejętności. Co tydzień pod ośrodek na Rosse Road podjeżdża van wypełniony skrzynkami alkoholu. Głównie polskim piwem i angielskimi cydrami, bo w tych napojach lubują się angielscy menele. – Macie znowu party? – każdego poniedziałku, krztusząc się ze śmiechu pytają hinduscy dostawcy, kiedy odbieramy od nich towar. – Więc ty jesteś świętym rozdawaczem jaboli – kpi sobie ze mnie młody mężczyzna w turbanie. – Tak, a ty świętym ich tragarzem – rewanżuję się, choć wiem, że siła sarkazmu jest po jego stronie. On po prostu sprzedaje swój objęty akcyzą towar. Ja rozdaję go biednym. Jak Jezus. Dziewiąta rano to dla naszych „klientów” godzina święta. Po bezsennych nocach wypełnionych moczeniem się, atakami epilepsji i delirycznymi omamami wynurzają się ze swoich jaskiń i ustawiają w zbornej kolejce przed drzwiami do spiżarni. Bez dyskusji wydaję im alkohol, papierosy i tabletki. Te ostatnie to głównie psychotropy nasenne i antypsychotyczne, mające za zadanie złagodzić skutki alkoholowego obłędu. Do tego dochodzą najlepszej jakości komplety witamin, które wzmacniają organizmy klientów, by co rano byli w stanie dowlec się do okienka ze świętym Michaelem z Polski w środku. Nasi „klienci” – jak uparcie każe ich nazywać zarząd fundacji – gardzą witaminami i często wyrzucają je ukradkiem. Ja czasami je ukradkiem zbieram i wcinam, bo komplet takich witamin to całe osiem funtów i mnie jako pracownika opieki społecznej na nie nie stać. Dla moich klientów, przełykanie czegoś, co nie wali ich w mózg, to przykry obowiązek, który w przeciwieństwie do obowiązku wypróżniania się, można skreślić z listy codziennej udręki. „Klienci” są jednak bardzo żarłoczni, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju psychotropy. Wydaję je im w plastykowych pojemnikach z przegródkami – osobne na poranną, popołudniową, wieczorną i nocną dawkę. Rozdzielam medykamenty w zależności od potrzeb „klienta”, w sposób ściśle określony i monitorowany przez lekarzy. Na comiesięczne kontrole zdrowotne, gdzie bada się poziom destrukcji spożywanego alkoholu na ludzki organizm, „klienci” bynajmniej nie chodzą sami. Jeżdżą oni do przychodni taksówkami, za które płaci rząd. Jest rzeczą niewyobrażalną, by któryś z podopiecznych był w stanie wytrzymać męczarnię przemieszczania się autobusem w sprawie tak błahej jak jego zdrowie. St James opłaca więc koszta wygodniejszego

transportu. Gdy „klient” musi mieć wizytę u doktora, dzwonię do jednej z firm taksówkarskich i podaję hasło. Dzięki temu nie musimy płacić bezpośrednio. Płaci podatnik. Wyprawy takie najczęściej kończą się całkowitym fiaskiem, bo po dziesięciu minutach czekania w kolejce na umówioną wizytę „klient”, pomimo moich próśb i gróźb, stwierdza, że nie jest już dłużej w stanie tego wytrzymać i czas się napić. „Klienci” muszą jednak dostać swoje „leki”, a lekarze nie chcąc być postawieni przed sądem w sprawie neglect abuse (znęcania się poprzez zaniedbanie), wydają leki zaocznie. Nie ma to kompletnie sensu, gdyż po odebraniu swojej dziennej dawki moi menele między dziewiątą a dziesiątą rano wydłubują wszystkie psychotropy, w tym tabletki nasenne z pudełka i połykają je popijając piwem. Razem z witaminami wyrzucają też leki osłonowe na nadkwasotę, które powinny uspokoić ich zmaltretowaną wątrobę. Przez to wczesnym popołudniem pojawiają się w biurze krzycząc: – Michael, palę się od środka! Wówczas muszę sięgnąć do sejfu, w którym trzymamy ich pieniądze z zasiłków i jadę na motorze kupić im Gaviscon. – Tylko się pośpiesz, nasz klient cierpi, nawet nie wiesz, jak bardzo – zwykła pouczać mnie szefowa. Wiem jak bardzo, bo sam cierpię na zgagi wywołane fast fo-

MoJa Managerka opętana ideą nieSienia poMocy wSzyStkiM tyM, którzy Sobie poMóc nie chcą, bez wątpienia wyrzuciłaby Mnie z pracy, gdyby poznała MóJ Stan uczuć do chriSa. SkraJny SocJalizM JeSt odrażaJący zarówno w SweJ liberalneJ, Jak i narodowo-konSerwatywneJ poStaci.

odami i stresem. Z uwagi na nadmiar pracy w trzech firmach naraz nie mam czasu na gotowanie. Nie mogę sobie jednak pozwolić na zakup Gavisconu na stacji benzynowej, bo tam kosztuje on pięć funtów za dziesięć tabletek. Na pierwszą wraz z dwoma innymi pracownikami opieki społecznej szykujemy menelom obiad. „Klienci” nie jedzą dużo, bo mają żołądki zmęczone piciem. St James Society zdaje sobie z tego doskonale sprawę, więc kupujemy im jedzenie pożywne, zdrowe i diabelnie drogie. Zanim wyrzucę do śmieci połowę niezjedzonych potraw, pracownicy opieki społecznej rzucają się na nie z wilczym apetytem. „Klientom” to nie przeszkadza, bo wędrując po ośrodku, wabieni zapachem ryb i mięsiwa na końcu drogi pytają: – Michael, czy mogę dostać jakieś tabletki? – Przecież już rano dostałeś komplet na całą dobę, Steve. – Wiem, ale je zjadłem! – odpowiada wielki, spasiony Steve. – Mogę dostać więcej? – Nie. Masz obiad – podaję mu talerz. – Nie chcę obiadu! Chcę tabletki, albo moje jabole! – Jabole o czternastej, po obiedzie – odpowiadam najłagodniej jak potrafię. – Dostaniesz wino jak posprzątasz w swoim pokoju – wtrąca się szefowa, która wychynęła ze swojego biura. – K***a, za co? Za co mnie tak karzecie? – Steve łapie się za resztki włosów na głowie, w paroksyzmie niemożliwego wyboru: sprzątanie i jabol, kontra patrzenie tępo w ścianę i brak jabola. Ostatecznie i tak dostają jabola, bo jest w ich care plan i nie nam szaraczkom decydować czy menel dostanie wino przed popołudniową drzemką. Jako że mają krótką pamięć zawsze dają się na to złapać i można ich przez chwilę torturować perspektywą zrobienia czegoś pożytecznego. Ostatecznie to my sprzątamy ich pokoje. Robimy to w czasie, kiedy „klientów” ogarnia czarci zapał zarobienia na dodatkową butelkę, czyli między czternastą i osiemnastą. Hordą wysypują się z ośrodka i pędzą na żebry. Już nie raz spotkałem mojego „klienta”, który nie rozpoznawszy mnie, krzyczał coś w rodzaju: – Koleżko, odstąp pięćdziesiąt pensów! Mam dzieci chore na raka i straciłem pracę, bo ci cholerni Polacy mi ją zabrali! – Weź na wstrzymanie Steve! Okienko otwarte o osiemnastej – zwykłem odpowiadać.

dokończenie > 26


26| agenda

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

dokończenie ze str 25 *** Patrzę na Jane i staram się powstrzymać potok argumentów, dowodzących, dlaczego nie jestem w stanie zaprzyjaźnić się z Chrisem. – Dobrze. Pójdę się z nim zaprzyjaźnić – odpowiadam w końcu. – Słusznie! Nasi klienci potrzebują życia towarzyskiego. Za to również ci płacimy – przypomina mi Jane. Wchodzę do jego pokoju. Chris patrzy ma mnie podejrzliwie. – Cześć! Jestem Michael. Ten z okienka – zagaduję. – Cześć. Wszystko w porządku? – pyta mnie pijak. – Tak. Przyszedłem tylko zobaczyć jak się czujesz. – Dobrze. Kiedy browary? Spoglądam na zegarek: – Za dwie godziny i dziesięć minut. – To czego tu chcesz? – Wszedłem pogadać. Tak sobie – tłumaczę. – O czym? Rozglądam się szybko po zabałaganionym pokoju. Nie ma w nim gazet, płyt z filmami, książek ani niczego innego, co by zdradzało jakiekolwiek zainteresowania. – Co robisz na co dzień? – pytam. – Nic. – Niemożliwe. Nie siedzisz tak parząc w ścianę? – Nie. Piję, jem i śpię. Chodzę też do kibla. – Na spacery nie chodzisz? – Nie. – Dlaczego? – Po co? Chlanie i fajki mam tutaj. Na żebry mi się nie chce. – Masz dziewczynę? – Kiedyś miałem. – O, naprawdę? A dzieci? – Dzieci też mam. – Świetnie! – czuję przypływ ulgi, że jednak znaleźliśmy wspólny temat. – Ile mają lat? Chris myśli. – Nie wiem. Nie pamiętam. Są chyba dosyć małe – wykonuje ręką niedbały gest wskazujący, że dzieci są większe od jamnika, ale mniejsze niż kredens. – Może gdybyś się z nimi spotkał odświeżyło by to ci pamięć. Milczy. – Ona nie chce się z tobą spotykać? – podpowiadam. – Nie. Nie ona. Ja nie chcę. – Dlaczego? – A po co? – Mógłbyś zobaczyć swoje dzieci. St James mógłby zaaranżować ci spotkanie i zawieźć cię na nie taksówką – kuszę. – Po co? Tracę wątek, bo dociera do mnie, że z istotą stojącą przede mną kompletnie nic mnie nie łączy. Profesor Pawłowicz pewnie nie zgodziłaby się ze mną, bo przecież w przeciwieństwie do ciężko pracującej, płacącej podatki osoby bezdzietnej, Chris dowiódł swej użyteczności społecznej płodząc dzieci. Moja managerka opętana ideą niesienia pomocy wszystkim tym, którzy sobie pomóc nie chcą, bez wątpienia wyrzuciłaby mnie z pracy, gdyby poznała mój stan uczuć do Chrisa. Skrajny socjalizm jest odrażający zarówno w swej liberalnej, jak i narodowo-konserwatywnej postaci. – Sorry stary, Jane przysyła mnie znowu. – Po co? – Masz iść ze mną na spacer. – Po co? – Bo St James chce zrobić z ciebie człowieka. Za to mi płaci. Dlatego ludzkość płaci za wszystkie twoje życiowe potrzeby i używki, bo uważa, że w głębi duszy jesteś człowiekiem, tylko trzeba go z ciebie wydobyć. – St James? Nie znam. Zresztą i tak mam go w dupie. Tak jak mam w dupie ludzkość i jej spacery. – Czyli nie chcesz się zaprzyjaźnić. – Nie. Przychodzi mi do głowy iście szatańska myśl. Zdesperowany wyciągam telefon i wystukuję numer do szefowej. – Sam jej to powiedz – podaję mu komórkę. – Halo! Ludzkość? – przepitym głosem chrypi Chris – mam cię w dupie! Ciebie, twoją przyjaźń i spacery. Przyślij mi kogoś z jabolem, który mi się, k***a, słusznie należy!

Michał Sędzikowski

Public art and more

Wojciech A. Sobczyński

W

hat is this thing called public art? The answer used to be simple – anything exhibited publicly and, more to the point – displayed in places accessible to the general public. Trafalgar Square in the heart of London is a fitting example of a place that covers a wide range of expectations, from traditional to current. The art on the square is dominated by the towering Nelson’s Column, commemorating the great triumph of the British Fleet over the combined French and Spanish Navies in 1805. Lord Nelson, who paid for victory with his own life, became a symbol of British imperial naval power and much more by becoming the stuff of legends and subject of ballads. He was painted and sculpted by great artists and mythologised in literature. He looks over the rooftops, seemingly towards the English Channel. Below him stands the equestrian bronze of King Charles I, four plinths on each corner of the square and two elaborate fountains. Until recently, the square was regarded by the English speaking world as the hub of the Empire. The term empire is long gone, even though the flanking buildings retain insignia – South Africa House to the east, Canada and New Zealand to the west. Arranged almost like a stage set, the Palladian complex to the North, housing the treasures of the National Gallery, dominates the square physically and culturally. It is interesting that kings, commanders, politicians and political systems

come and go but the cultural heritage that defines us all remains. The access to the National Gallery collection is free and long may it continue. Some years ago, a perennial debate about what to do with the fourth unoccupied plinth in Trafalgar Square, resurfaced again. The initial points of view were debated at Westminster Council, in whose care the square remains. After some consultation, the general public had apparently voted to have something defining our time, and a Winnie the Pooh statue was proposed, much to the horror of the cognoscenti. As an example of a classic British compromise, it was decided that nothing should be done until the idea came about to have a transient display of all sorts. The recent installation of the skeletal Gift Horse followed the quite successful but much ridiculed bright blue Cock. If this sort of public art irritates you, you can always take shelter in the National Gallery for a trusted antidote (whatever it might be) and compose yourself in front of Giovanni Bellini, Leonardo or Renoir.

IF tHIS Sort oF PublIc Art IrrItAteS you, you cAn AlWAyS tAke SHelter In tHe nAtIonAl GAllery For A truSted AntIdote


nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Public art of today does not have to be controversial and can be enchanting. A case in point is the recent installation in Boston, Massachusetts. My younger brother Stanisław and his wife Anna enthusiastically alerted me to it. Stan happens to be a superb photographer and the pictures he had e-mailed exceeded my expectations. The Boston Rope Sculpture is magnificent, grandiose and delicately beautiful at the same time. It was designed by the internationally recognised sculptor Janet Echelman, and unveiled some weeks ago. It looks like a colourful set of fishing nets drifting in an ocean of sky. This celestial Medusa floats in the sea breeze as though it was painted by modern reincarnated Greek gods – a collaboration of Aeolus and Poseidon. The installation is vast and spans between tall buildings, hovering against a background of blue sky, drifting clouds or glass facades. It underscores the fact that in America, the land of possibilities, one does not do things by half. Do these undoubtedly beautiful and moving kinds of visual experiences belong to a new kind of art – the shape of things to come? I for one remember similar in scale installations looking at the photographs of another American – Carl Andre, whose minimalist pieces spanned the length and breadth of green valleys. I find this kind of language of art to be both beautiful and engaging. In the current climate of uncertainty and in the absence of that elusive quality called good taste even good old Admiral Nelson turns his back with disapproval onto the fourth plinth because the skeletal remains of a horse look like fish bones left on a plate after supper a night before. How can we then expect the public to develop a good taste in art when even the artists themselves are not certain of what they are creating?

L

ast weekend I travelled once again to Wiltshire, where in the New Art Centre at Roche Court, a triple exhibition has opened. Howard Hodgkin shows one new work painted in oil on a wood panel. It is a minimalistic piece, consisting of just a few strokes with a wide brush, but so unmistakeably Hodgkin. One could say without exaggeration that the essence of his DNA is there. The title Arriving reminds me of Hodgkin’s journey through life. At 83 years of age he remains active and creative, if somewhat impeded by mobility problems. The artist was present for the official opening, much to the appreciation of all those gathered. Also present was Conrad Showcross, a young sculptor whose artwork is immersed in Aristotelian systems attempting to visualise tonal intervals of the sound waves. In this difficult task he manages to create artworks based on arithmetical logic without losing the sense of beauty. There is plenty of beauty on offer at Roche Court. Its outdoor collection is remarkable. The Manor House and Gallery are set in a landscape which defines all that happens within. The third featured artist is Barbara Hepworth. The 40th anniversary of her death is celebrated all over the United Kingdom. Roche Court displays several of Hepworth’s pieces with a special focus on her collaboration with theatre, music and dance. The opening of the exhibition was embellished by a performance entitled Bronze Garden, a composition by Leo Geyer, adapted for quintet from his earlier piece inspired by Hepworth sculptures. The music was performed outdoors, underscoring the symbiotic connection of art and landscape in Roche Court. Yet another example of similar interaction between public art and open spaces – The Serpentine Pavilion 2015, will be unveiled on 25th of June. The annual event is in its 15th year. Most of the leading architects of the world have been featured in this prestigious project. This year the selection committee invited the Spanish architect Selgascano. It is both a privilege and honour to be amongst the magnificent 15th. The experimental and playful ethos of building a small scale structure, that by definition invites the 'other' or nonconformist solution to the brief, must be an irresistible dream for a creative architect.

John Zarnecki, >> emerytowany profesor

23 kwietnia w >> Ambasadzie RP w Lon-

Open University został wybrany prezydentem Królewskiej Akademii Astronomicznej (Royal Astronomical Society). Jest to wyrazem jego zasług w badaniach przestrzeni kosmicznej, jak i dowód zaufania i poważania wśród członków Akademii. John Zarnecki został również obdarzony członkowstwem Polskiej Akademii Umiejętności.

dynie odbyła się ceremonia wręczenia zaszcztnych medali i odznaczeń grupie Polaków w Wielkiej Brytanii. Ceremonię prowadził Ambasador RP Witold Sobków. Krzyeżm Zasługi odznaczony został m.in. Adam Czerniawski za całokształt twórczej działalności jako poeta, tłumacz i krzewiciel kultury Polskiej poza granicami kraju a szczególnie w Wielkiej Brytanii.


28| styl życia

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Dyskretny urok luksusu

Anna Ryland

C

zym jest luksus? – pytają organizatorzy najnowszej wystawy w V&A Museum, prezentując niezwykłe obiekty współczesnej sztuki i wzornictwa, obok historycznych przedmiotów użytkowych zakwalifikowanych do kategorii luksusu ze względu na kunszt ich wykonania, wyjątkowo cenne surowce lub ich niedostępność dla szerszych kręgów społeczeństwa. Przyglądając się siedemnastowiecznemu ornatowi pokrytemu misterną wenecką koronką, bogato zdobionej i wyłożonej aksamitem lektyce-siodle, w której wybrani podróżowali na grzbiecie słonia w dziewiętnastowiecznych Indiach czy złotej rokokowej koronie inkrustowanej drogimi kamieniami, a pochodzącej z ołtarza w Portugalii, nie mamy wątpliwości co do ekskluzywnej natury tych eksponatów. Twórcy wystawy podkreślają, że luksusowe wyroby powstają jako rezultat wielogodzinnego wysiłku (investment in time). Inwestowanie czasu dotyczy nie tylko samego procesu twórczego, ale również dni, tygodni i lat spędzonych na nauce i doskonaleniu umiejętności, które pozwolą stworzyć obiekty niezwykłej urody, wyrafinowane lub technicznie doskonałe.

W tym kontekście przychodzi na myśl misterna biżuteria czy perfekcyjnie wykonane ubrania, które są nie tylko piękne, ale również zdumiewająco wygodne i… bardzo drogie. Jednak przykładem takiego procesu jest także zaprezentowany na wystawie żyrandol zrobiony z puszystych kul prawdziwych mleczy, którymi zostały pokryte ledowe żarówki zasilane bezprzewodowo przez elektryczny obwód z brązu. Rezultat jest niezwykłym połączeniem natury i technologii, a zarazem dowodem na to, co jest możliwe, jeżeli mamy do dyspozycji czas, środki i umiejętności. Innym przykładem dążenia do perfekcji w kategorii designu jest zestaw do herbaty, której picie stało się ceremonią daleko poza granicami Chin i Japonii. Trzy różne naczynia zostały tak zaprojektowane, by podnieść walory smakowe herbaty i przyjemność delektowania się nią. Tradycyjnie luksus jest zdefiniowany jako dobra materialne i usługi wyróżniające się wysoką ceną oraz jakością wykonania. Produkty luksusowe zwykle są dostępne tylko dla wąskich grup społecznych. Definicja ta jednak nie uwzględnia tego, co we współczesnych czasach staje się najbardziej cenne, a przez to luksusowe – czas i dostęp do wolnej przestrzeni oraz dóbr niematerialnych, które nie były luksusem dla poprzednich pokoleń. Ciekawym eksponatem w tym kontekście jest zestaw ręcznie wykonanych narzędzi do „celowego zgubienia się w przestrzeni” młodego polskiego projektanta Marcina Rusaka, który nazwał go Time For Yourself. Zawiera on zegarek bez tarczy, zasilany energią słoneczną, kompas do odkrywania niezwykłych miejsc oraz pled zapewniający komfort w czasie podróży. – Głównym znaczeniem luksusu w tym wypadku jest czas poświęcony w pełni dla nas samych. Gdy jesteśmy zagubieni, cała nasza uwaga i bodźce są skupione są na nowym otoczeniu oraz naszej wyostrzonej percepcji – wyjaśnia Marcin. To, co obecnie jest uważane za luksus, niekoniecznie nim bę-

dzie w przyszłości. Dotyczy to również dóbr tak osobistych, jak tożsamość. W centrum ekspozycji znajduje się automat do sprzedaży próbek DNA. Jak długo jeszcze nasza tożsamość będzie dobrem gwarantowanym prawem, zanim stanie się produktem luksusowym dostępnym tylko dla najbogatszych? Na świecie nękanym przez kryzysy ekonomiczne, nierówności społeczne i konflikty polityczne luksus często jest używany w kontekście ironicznym. Prawdziwe koszty luksusu są starannie ukrywane, aby nie szokowały szerszych mas społeczeństwa. Wielu z nas domyśla się jednak, jak ogromny wpływ na środowisko mają choćby podróże lotnicze i rozległe kompleksy hotelowe budowane w najpiękniejszych zakątkach świata. A jednak prawdziwe koszty nowoczesnej technologii, która tak głęboko wrosła w naszą codzienność, że nie wyobrażamy sobie bez niej życia, są ogółowi nieznane. Komponenty do gadżetów elektronicznych, takich jak telefony, laptopy i tablety, są wykonane z rzadkich minerałów – ich eksploatacja w środkowej Mongolii przyczynia się do całkowitego zatrucia tamtejszych jezior, w których woda przeobraziła się w gęstą, radioaktywną ciecz (jak demonstruje to film wyświetlany na wystawie). Gdybyśmy byli tego świadomi, zrozumielibyśmy, na jaki luksus sobie pozwalamy. – Pojęcie luksusu jest sprawą w pełni indywidualną – powiedziała kurator wystawy Jana Scholze. We współczesnym zdemokratyzowanym społeczeństwie stawiającym indywidualizm na piedestale wiele spraw się relatywizuje, w tym również pojęcie luksusu. A jednak ponieważ wciąż będzie się cenić wyjątkowość, luksus, który zawsze był jej symbolem, staje się celem samym w sobie. Coraz częściej odnosi się on nie tylko do dóbr materialnych, ale również do wyjątkowych przeżyć w niezwykłych miejscach, do których dostęp mają tylko nieliczni. Wystawa What is Luxury? w Victoria & Albert Museum, czynna jest do 27 września.


nowy czas |04-05 (214-215) 2015

New design

Ewa Stepan

T

ermin design brzmi lepiej niż wzornictwo i jest czymś więcej. Zresztą określenie to weszło już do języka polskiego i jest odmieniane przez wszystkie przypadki. Projektanci wnętrz, architekci, handlowcy i wszyscy zainteresowani designem mieli w ostatnich tygodniach sporo biegania po Londynie. Z wystawy na wystawę, ze spotkań na konferencje, na seminaria, wykłady, z imprezy na imprezę, by nie przeoczyć czegoś ważnego, by zobaczyć, poznać, ocenić, nawiązać nowy kontakt czy po prostu to catch up. Warto odnotować dwa duże wydarzenia branżowe, które przyciągnęły nie tylko profesjonalistów, ale także zainteresowanych sztuką designu. London Excel gościł od 17 do 19 maja ponad 500 wystawców prezentujących najnowsze trendy w sztuce meblarskiej, w technice i sztuce oświetlenia, we wzornictwie i w technologii tkackiej, w rozwiązaniach dla mieszkań ekologicznych i zarządzanych z iPada. Trzydniową wystawę uzupełniało 35 konferencji i odczytów prowadzonych przez liderów oraz krytyków brytyjskiego designu. Dyskutowano na tematy związane z trendami designu towarzyszącymi potrzebom społecznym (tworzenie przyjaznych i wielofunkcyjnych, małych przestrzeni), z wymaganiami klientów poszukujących luksusu za mniejsze pieniądze, z tworzeniem zrównoważonej przestrzeni w miejscu pracy i domu, z rozwiązaniami dla inteligentnie zarządzanych domów i mieszkań czy z dostosowaniem starych, XV-wiecznych i późniejszych, przestrzeni do potrzeb współczesnych klientów. U wielu brytyjskich wystawców mebli i oświetlenia dało się zauważyć innowacyjne, ale zrównoważone podejście do materiału. Inspiracje pochodziły głównie ze świata organizmów żywych lub z kultur wschodnich, przetransponowane w proste formy obrobione z pietyzmem i mikroskopijną dokładnością. Produkcja dębowego stołu z odciskiem stopy lub dłoni może zabrać od kilku do kilkunastu tygodni. Komoda z wielu rodzajów drewna, inkrustowana szkłem lub kamieniami nie ma gwoździa, a zastosowane kleje są przyjazne środowisku. W różnorodności wzornictwa mebli komercyjnych, a także w prezentowanej jakości dominowały firmy portugalskie prezentujące wygodne meble wypoczynkowe dostosowane zarówno do mniejszych mieszkań, jak i do nowoczesnych, wielofunkcyjnych otwartych przestrzeni. Ciekawie prezentowały się brytyjskie, włoskie i niemieckie projekty oświetlenia różnych przestrzeni. Producenci brytyjscy ciekawie łączą różne materiały, stosując wyszukane technologie ich obróbki, co dało doskonały efekt kolekcji lamp z oklein drewnianych. Technologie są przyjazne środowisku i wymagają ręcznej, długotrwałej, wycyzelowanej obróbki. Polska ekspozycja obejmowała promocję firm z pięciu województw ściany wschodniej. Swoje wyroby przedstawiało w sumie ponad dwadzieścia firm. Zainteresowaniem cieszyły się wysokiej jakości klasyczne, drewniane kuchnie. Pozostałe firmy zaprezentowały design niestety mało innowacyjny, komercyjny, prosty i tani. Co nie znaczy, iż firmy te nie znajdą nabywców na brytyjskim rynku, tyle że nie jest to łatwe i półka niska. Rynek jest wymagający, konkurencja olbrzymia, a brytyjski

design jest bardzo innowacyjny, ma się dobrze i śmiało patrzy w przyszłość, co doskonale było widać podczas Clerkenwell Design Week. Od 19 do 21 maja na terenie prawie całej dzielnicy EC1, w pobliżu Farrington Station, odbywał się już po raz szósty doroczny festival designu. W ponad stu punktach można było zobaczyć ekspozycje zespołowe (hubs showrooms), indywidualne wystawy konkretnych projektantów i producentów mebli, świateł, tkanin, dodatków dekoracyjnych. Można było podyskutować z autorami, artystami unikatowych projektów, a jednocześnie rzemieślnikami poszukującymi nowych dróg dla formy i materiału. W ponad osiemdziesięciu ekspozycjach zespoły firm produkujących meble, tkaniny, ceramikę, elektronikę, kuchnie, łazienki itd. prezentowały rozwiązania przestrzeni biurowych, publicznych i prywatnych. Wiele firm przedstawiało prototypy, korzystając z okazji zaprezentowania i przetestowania nowego produktu. Na przestrzeni obejmującej cztery piętra starego wiktoriańskiego więzienia młodzi projektanci wystąpili ze swoimi produktami, dając obraz kierunku innowacyjności i udanych eksperymentów technologicznych oraz materiałowych. W sali kościoła St. John można było zobaczyć wysokiej jakości rzemiosło sztuki dekoracyjnej, odpocząć z lampką proseco na zielonym dziedzińcu przy muzyce. Nieopodal, w krypcie kościoła St. James, znane marki tkanin dekoracyjnych i dodatków, takie jak np. Mulberry Home, prezentowały swoje najnowsze wzory.

Clerkenwell Design Week to jedno z największych wydarzeń prezentujących sztukę designu w symbiozie z architekturą zarówno budynków, jak i wnętrz. Wyraźne jest holistyczne podejście do kreacji przestrzeni, skupienie na detalach, korelacji materiałów. Widać intensywne badania nad właściwościami, możliwościami i funkcjonowaniem materiałów prowadzące do innowacyjnych rozwiązań w produkcji oświetlenia, mebli, tkanin czy elementów dekoracyjnych. Wystawy i towarzyszące im seminaria oraz spotkania świadczyły o żywo rozwijającym się rynku, który poszukuje nowych form i rozwiązań. Nie sposób było odwiedzić każdą ekspozycję na tak dużej przestrzeni. Szukając poloników, natknęłam się na projekt Alicji Patanowskiej, absolwentki RCA, prezentujący porcelanę do hodowania miniaturowych roślin. Magazyn ICON („International Design, Architecture and Culture”) pod szyldem House of Culture przygotował specjalne ekspozycje prezentujące pattern design łączący stare i nowe wzory przetwarzane w tekstyliach i ceramice. Co ciekawsze, majowe wydanie magazynu ICON poświęcone jest Polsce. Na okładce zdjęcie bryły nowej Filharmonii w Szczecinie, budynku uznanego za jeden z najbardziej interesujących w Europie, projektu studia Barozzi Veiga z Barcelony. W magazynie jest też wywiad z urodzonymi w Gdańsku architektami mieszkającymi w Austrii, Chmara & Rosinke, z Klarą Czerniewską oraz przykłady wielkich talentów znad Wisły.


04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Niezwykłe tournée Andrzej Matuszewski

Z

Triumf Szymanowskiego w Covent Garden Adam Wojciechowski

P

o czterdziestu latach opera Karola Szymanowskiego Król Roger wróciła na londyńską scenę, tym razem do Covent Garden. W Londynie Król Roger był mało znany. Premiera z 1974 roku w Sadler’s Wells nie zrobiła zbyt wielkiego wrażenia. Do popularyzacji tego utworu przyczynił się jednak brytyjski dyrygent Simon Rattle. Dzięki niemu Król Roger znalazł się w programie BBC Proms i doczekał się nagrania. Włączenie opery Szymanowskiego do repertuaru Covent Garden stworzyło nową szansę na promocję tej niezwykłej kompozycji. To trudne wyzwanie podjął dyrektor Royal Opera House, duński reżyser Kasper Holten (którego gościliśmy niedawno w Ognisku Polskim). Wsparcia udzielił Instytut Adama Mickiewicza (w ramach programu Polska Music). Do premiery międzynarodowy zespół przygotowywał się dwa lata. Chodziło nie tylko o opanowanie partytury, ale również polskiego języka. Nie miał z nim kłopotu jedynie wykonawca głównej roli, znakomity śpiewak Mariusz Kwiecień. W roli Pasterza wystąpił Albańczyk Saimir Pirgu, w rolę Roksany, żony króla, wcieliła się Amerykanka Georgia Jarman. Prawdziwa wieża Babel, nad którą zapanował dyrygent, dyrektor artystyczny Covent Garden, Antonio Pappano. W porównaniu z innymi interpretacjami muzyka nie stanowiła tła inscenizacji, zachowała integralną, samodzielną, dramatyczną rolę w ukazywanych na scenie wydarzeniach i związanych z nimi napięciami. Scenę przypominającą starożytny amfiteatr od początku I Aktu zdominowała gigantyczna głowa, wokół której toczyły się zaskakujące dla uczestników wydarzenia. W zamierzeniu Szymanowskiego akcja I Aktu rozgrywa się w świątyni, co tej statycznej inscenizacji nadało dodatkowy, transcendentny prawie

wymiar. Cała narracja i symbolika przedstawienia (libretto napisał Jarosław Iwaszkiewicz), dramatyczne zmiany zachodzące w świadomości bohaterów odbywały się w zasięgu majestatycznego i przeszywającego wzroku monumentalnej głowy, urastającej do roli ołtarza. Stanowczość króla Rogera wobec nowinek nieznanego przybysza wydawała się być emanacją tej siły, którą uosabiała. Ale płomień herezji przyniesionej przez Pasterza okazał się silniejszy. Ulegają jej poddani i królowa. Król walczy, niestety dopuszcza zwątpienie, a z tej drogi nie będzie już odwrotu. W ostatnim akcie głowa zamieni się w zgliszcza. Król Roger w interpretacji Holtena jest wierny antycznym i wczesnochrześcijańskim motywom oryginału, ale odważnie wprowadza też na scenę wrażliwość współczesną, czego pierwszym sygnałem są kostiumy bohaterów – król Sycylii w garniturze, Roksana w zwiewnej sukience. Oryginalny motyw, mit Dionizosa naruszający porządek świata chrześcijańskiego wzbogacony jest o sugestywne elementy świeckich, współczesnych substytutów. Są tak bardzo sugestywne, że jeden z krytyków dopatrzył się fizycznego podobieństwa Kima Begley’a (Edrisi) z ojcem psychoanalizy Zygmuntem Freudem. Takie postrzeganie sugeruje zresztą rozwiązanie scenograficzne. Wielka Głowa odwraca się tyłem do widowni w drugim akcie, a w niej piętra mózgu zajmuje gabinet (a nie komnata) króla, wypełniony książkami, najniższe piętro zajmują nagie postaci w orgiastycznym tańcu. A muzyka? To głównie muzyka jest chwalona. Odkrycie. Geniusz porównywany z największymi z epoki. Z twórczością Debussy’ego i Ravela. U Szymanowskiego widać wyraźne wpływy impresjonizmu oraz egzotyki i starożytności. Prosta faktura, bez polifonicznej plątaniny wielu wątków melodycznych. Ale Szymanowski nie rezygnuje z melodii, prowadzi ją w różnych rejestrach, tyle że nie na pierwszym planie. Tak było też w impresjonizmie, gdzie ważny był walor wrażeniowy dźwięku, gdzie na plan pierwszy wysuwa się harmonię, a redukuje znaczenie melodii. Szymanowski wrócił do gry. Pomogły mu porywająca inscenizacja i znakomite wykonanie.

akończyło się właśnie dwutygodniowe brytyjskie tournée Filharmonii Narodowej z Warszawy. Było ono niezwykłe nie tylko ze względu na świetne koncerty, które dali w Londynie, Edynburgu, Cardiff, Bristolu i w innych miastach (Orkiestra Symfoniczna FN koncertuje tu prawie co roku). Tym razem, po raz pierwszy, z orkiestrą wystąpił też Chór Filharmonii Narodowej, uważany przez wielu dyrygentów za najlepszy w Europie. Oba zespoły występujące regularnie w Polsce, w Paryżu, Rzymie, Berlinie, w mediolańskiej La Scali, miały pierwszą okazję zaprezentowania swojego zgrania i mistrzostwa na Wyspach Brytyjskich. I okazji tej nie przegapiły! Chór Filharmonii stał się głównym bohaterem tych koncertów. Specjalnie na ich występ została powiększona scena londyńskiej Cadogan Hall na w pobliżu Sloane Square. Pod świetną batutą dyrektora artystycznego FN Jacka Kaspszyka zaprezentowali dwa duże utwory: Stabat Mater Karola Szymanowskiego i IX Symfonię Ludwika van Beethovena. Od pierwszych fraz Stabat Mater: Stała Matka bolejąca, koło krzyża łzy lejąca, gdy na krzyżu wisiał Syn, po finałowe Chrystus niech mi będzie grodem, Krzyż niech będzie mi przewodem – śpiewanych po polsku, nawet przez angielskich solistów! – na sali panowało niezwykle skupienie. Takiej ciszy na widowni nieczęsto można na koncertach doświadczyć. Jest to muzyka niezwykłej piękności, tworząca atmosferę misterium. Zespół Filharmonii zna ten utwór na pamięć, nic dziwnego więc, że znakomity dyrygent, jakim jest Jacek Kaspszyk, mógł wyczarować najbardziej urokliwe szczegóły, których tak wiele w tej partyturze. Muzyka Karola Szymanowskiego, choć przecież niełatwa, święci ostatnio w Wielkiej Brytanii triumfy. W Królewskiej Covent Garden, zaprezentowano z wielkim sukcesem operę Król Roger (także po polsku!). Muzyka to jeden z naszych najlepszych produktów eksportowych, podziwianych na całym świecie. Warto by na ten fakt zwrócić uwagę władz, aby mądrym wsparciem finansowym starały się promować polskie orkiestry i chóry. Bo któż lepiej zaśpiewa polski tekst, niż Polacy? Sam Szymanowski, komponując Stabat Mater w pierwszych latach po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, zdecydował, że tekst musi być polski. Był wielkim erudytą, władającym biegle kilkoma językami i mógł użyć bardziej popularnego języka, czy nawet łaciny. Nie miał jednak wątpliwości. I dzisiaj wirtuozi na całym świecie, różnych narodowości śpiewają to po polsku! W drugiej części koncertu Filharmonia Narodowa wykonała monumentalną IX Symfonię Beethovena (trwającą około godziny), ze słynną Odą do Radości. Trzy pierwsze, rozbudowane części IX Symfonii stanowią niejako przygotowanie do tego wokalnego, triumfalnego finału, który stał się jednym z najsłynniejszych na świecie – hymnem Europy, a może i hymnem całej ludzkości z tematem światowego braterstwa i radości. Beethoven stawia tu przed muzykami ogromne trudności wykonawcze, o których słuchacz nawet nie zdaje sobie sprawy, słuchając tak świetnych artystów. Publiczność dziękowała Filharmonii Narodowej wielką owacją na stojąco, okrzykami i ogromnym aplauzem na wszystkich koncertach. Polacy na widowni mogli poczuć się bardzo dumni. IX Symfonia, jak napisano w świetnie opracowanym programie, jest utworem tylko na specjalne okazje, nie do codziennego słuchania. Artyści z Warszawy stworzyli swym wspaniałym występem właśnie taką okazję, o której z pewnością długo będzie się jeszcze w kręgach melomanów i krytyków muzycznych mówiło.


kultura |31

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

What is love? Joanna Ciechanowska

W

hat is love? A physical satisfaction or passionate friendship? Poetry of encounter, or the language of mutual respect? Do the needs and demands of love have to be consumed and satisfied, or can they be platonic and played at a distance, like a concerto for violin and piano where the two instruments, so different but so close, have to conduct that passionate love affair called music? André Tchaikowsky (1935-1982) was a brilliant pianist and composer. Halina Janowska, a music graduate, PhD in criminology and a writer. My Guardian Demon is a collection of their letters spanning twenty five years, translated from Polish by Jacek Laskowski to such an excellence that it reads as if the letters had been written in English, and published by Smith-Gordon. Tchaikowsky and Janowska met at a party at the Warsaw Conservatoire in 1953. André was seventeen, had just come back from Paris and was already famous, Halina was a fresh music student. ‘Everything that happened between us was either funny or sad’ – she writes in the Introduction to the book My Guardian Demon. ‘After the Chopin Competition André felt lonely and sad – the reason was unrequited love for a young man. He asked me whether I would like to move in with him. We lived together for nearly one year. It was a good time for us: we were close friends and really understood each other. That time probably inspired him to invite me to Paris and write about marriage and children. The correspondence between us started after he was awarded the 3rd prize at the Queen Elizabeth Competition in 1956 in Brussels and decided not to return to Poland’ Separated by the Iron Curtain, they write passionate letters to each other, discussing music, literature, theatre, relationships, children, life and love. ‘Beloved Andrzej, My Darling…’ she writes. ‘Darling, crazy, surely happy little Funnyface’ – he answers. ‘Little Monkey, I

>>

I first came across the letters by chance, after they had been published, and very well received, in Poland. Out of the blue, Halinka sent me a copy of the book asking if I would be able to write a few comments in English which she, and her publisher, might be able to show putative English agents and/or publishers. To be honest, I wasn't very keen to do so: Polish books are hard to place in the English-speaking publishing world, and books of letters between two people, of whom only one had a very modest reputation in Britain, seemed to me to be a truly Quixotic undertaking. But I did start to read the letters and very quickly became enthralled, engrossed, and enchanted by them. The relationship that emerged from them was so touching, so unusual, so warm that I couldn't stop reading. Having spent six years in Poland and understanding some of the difficulties encountered by people trying to maintain any kind of relationship on opposite sides of the Iron Curtain I found the pair's determination to keep the deep affection and mutual admiration alive despite numerous obstacles truly uplifting. I wrote a fulsome recommendation. But that was not enough. When Halinka then asked me if I would be prepared to translate a few fragments by way of a taster for potential publishers, I knew I was caught. I would have to translate the whole book. And that's what I did. I found the experience as exciting and as moving as I had done my first reading of the book: by the end of it I felt that these two people, who had been complete strangers

ARTUR RUBINSTEIN: ”I THINK ANDRÉ TCHAIKOWSKY IS ONE OF THE FINEST PIANISTS OF HIS GENERATION – HE IS EVEN BETTER THAN THAT – HE IS A WONDERFUL MUSICIAN”

at the start of the undertaking, had become very close to me and I felt a great affection for them. I continue to feel that affection for Halinka to this day, having met her on several occasions and visited her in Warsaw. Why did the author turn to me in the first place? I had done several translations from and into Polish, mostly plays. The letters are, I suppose, a kind of dialogue so perhaps my experience with plays helped me in conveying the sense of an extended conversation between two fascinating personalities for whom their relationship was a kind of permanent feature in their everchanging and very different worlds. In addition, having spent six years in Poland during the years of the so-called Cold War, I had some understanding of the difficulties encountered by friends and families who were living on both sides of the Iron Curtain. This, I think, helped me to capture the tone of the exchanges and the context in which they occurred. I was born in Britain (more precisely Edinburgh) and was brought up speaking Polish at home and, in due course, English when I went to school. Although chronologically speaking it was my second language, in time English became my mother tongue: all my friends at school were English as were my teachers. By the time we were about ten years old, my brother and I spoke English with each other, and Polish only with our parents and their friends. So I think that when I started translating from Polish, English was as natural to me as it would be to any other native speaker.

Jacek Laskowski

love you very much, whether it’s allowed or not’ – he writes. ‘Sweetest Andrzej, write, and that will save me’ she answers. They write about everyday things, about their friends, their passion for music, their life, and above all, their mutual love for each other. After Halina marries, and shortly after her daughter, Basia arrives, their correspondence is cut, with mutual agreement, only to be rekindled again after a few years, and the parting of Halina from her husband. The letters are not any less passionate than before. They want to meet, but can’t, they want to be together, and are not, but the constant undertone is that of love and friendship, above any other kind of love. André continues his music performances around the world, his composing, and he writes constant, frequent, inquiring, mad, loving, crazy, demanding, romantic letters. Halina’s answers are equally passionate and deeply involved.There is in their writings, above all, the naked, piercing honesty that strikes out and refuses to be covered. There are admissions of guilt, of longing never to be fulfilled. They talk about humiliation, of cowardice, bravery, criticism, of courage. Halina writes about her daughter Basia, of her work and her feelings. André remembers his friends from Poland. (One such friend he mentions is Józef Kański, a pianist and music critic, who I was astonished to notice, was the same person that in the 70’s played Chopin every single day on his grand piano in an apartment next to where I lived in Warsaw.) There is a poignant, chilling remark at the end of one of André’s letters when he visits the legendary pianist and composer Vladimir Horowitz in New York; ‘I was at Horowitz’s. He is old, sick and sad. His wife’s eyes follow him, and they’re filled with love. They have not said a word to each other in four years. I’d really like to die young. A.’ Horovitz subsequently conquered his depression, returning to performing until his death in 1989, aged 86. André died of cancer in1982 aged only 48. After years of writing and longing for each other, Halina and André eventually meet again in England, but it is an unhappy meeting, never fulfilled, as if it was never meant to be. The same question – what is love? – comes to mind again and again, because the letters continue after that encounter, with the same intensity, the same passion, after the initial admittance of failure, with even more honesty than before. There are books that are written and some that have always been there, as love is always there, and My Guardian Demon is such a book. Deeply moving, astonishingly clear and honest, fascinating, wise and tender. Once you open the first pages, you won’t be able to put it down and that question will come to your mind again and again. What is love?


04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Silver Factory Jerzy Jacek Pilchowski

Fabryczne pomieszczenia, w których Andy Warhol miał swoją pracownię, pomalowano na kolor srebrny, czyli A-kolor. W wielu miejscach powieszono też folię aluminiową i lustra, aby na ścianach tańczyło odbicie tego, co się w środku działo. Czy Andy brał amfetaminę? Nie. To znaczy brał może coś czasami, ale to, co go nakręcało, miał w sobie.

Przez otwarte drzwi do Silver Factory wchodził każdy, kto chciał. Wielkiego tłumu tam jednak nie było. Życie formatuje nas bowiem tak (z ogromną zaciekłością), że wierzymy, iż prawdziwa sztuka to „Słoneczniki”. Patrzę więc teraz (z ogromną zaciekłością) na puszkę Campbell’s CONDENSED Tomato SOUP i myślę. W stosunku do całości, idealna proporcja czerwonego i białego, idealna proporcja wielkości liter, idealna proporcja złota i czerni. Stan równowagi. Początek i koniec. Czy to też jest arcydzieło? W tych sprawach odwołać się czasami trzeba do demokracji. Ludzie głosują, płacąc za egzemplarze z „pierwszej edycji” tych puszek po około 15 mln dolarów za sztukę. Jednym z najczęściej popełnianych błędów w ocenie tego, czym była Silver Factory, jest przekonanie, że był to klub towarzyski nowojorskiej bohemy. Miejsce, w którym spotykali się artyści, literaci i muzycy, aby zabłysnąć, po czym wrócić do swojej pracowni i dalej samotnie toczyć pod górę wielki kamień. Tam tak nie było. Factory to fabryka, w której produkowano obrazy, filmy, muzykę, książki. Andy umiał bowiem robić kilka rzeczy jednocześnie. Centralnym punktem Silver Factory były ramki do sitodruku. Otaczający je ludzie pomagali powielać to, co robił Andy. Do miasta płynął więc szeroki strumień rysunków, plakatów i obrazów. Cena? Najczęściej symboliczna. I czym głośniej rozbrzmiewały okrzyki: Warhol niszczy sztukę!, tym bardziej cool stawało się to, co robił. Takie to były czasy. Nowe pokolenie chciało mieć nową muzykę, literaturę i sztukę. Znakiem szczególnym twórczości Warhola są panele, na których „ten sam” obraz powtarzał się wielokrotnie. Widząc to w albumach, trudno sens tego zrozumieć. Dopiero gdy stanąłem przed Three Marilyns, dotarło do mnie, że sitodruk dał mi szansę na to, abym wybrał sobie którąś z nich. Największy magnetyzm w obrazach Warhola ukryty jest w tym, że większość z nich nie jest skończona. Kilka jego obrazów wygląda więc

(w mojej głowie) inaczej niż w rzeczywistości. Sam je sobie dokończyłem. Ale gdy trafi się na „skończony”, to wdrukowuje się on silnie w świadomość. Gdy tylko pomyślę Truman Capote, to, choć widziałem wiele jego zdjęć, mam w głowie tylko jego portret – wersję w żółtym kapeluszu. Andy wywierał też duży wpływ na amerykańską politykę. Portret Nixona (1972), z napisem Vote McGovern, do dziś wisi nad łóżkiem wielu specjalistów od politycznego PR. Wpływ Warhola, a raczej wpływ pop-artu, jest ciągle dokoła nas widoczny. Jednym z moich ulubionych albumów jest 1960s Fashion Print: A Sourcebook (Marnie Fogg). Są w nim zdjęcia materiałów z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Od tamtego czasu podobne motywy można zobaczyć każdego lata na sukienkach dziewcząt z Nowego Jorku i Ścinawki Średniej. Ciekawa była ludzka menażeria, która przychodziła do Silver Factory. Bywali tam faceci w dżinsach i podkoszulkach, w garniturach i pod krawatem oraz ci, którzy lubili nosić koronki i wetknięte z tyłu pawie piórko. Dziś, gdy wtyka się nam z tyłu całą tęczę, trudno w to uwierzyć, ale to, co kto na sobie nosił i do jakiej większości lub mniejszości należał, nie miało w Silver Factory żadnego znaczenia. Liczył się tylko kaliber konkretnego człowieka. Wszędzie tam, gdzie pojawiają się nadzwyczajni mężczyźni, zjawią się też grupies, czyli kobiety pełniące funkcję dekoracji i pogotowia seksualnego. Gdybym postawił tu kropkę, byłby to klasyczny męski szowinizm. Dodam więc. Wszędzie tam, gdzie pojawiają się nadzwyczajne kobiety, zjawiają się też grupies, czyli mężczyźni pełniący funkcję dekoracji i pogotowia seksualnego. W Factory Bob Dylan nie był Bobem Dylanem, lecz jednym z grupy otaczającej Edie Sedgwick. I nigdy o niej nie zapomniał. Gdy przyszły do niej A-ciężkie czasy, Dylan (zamiast pomóc) śpiewał: Like a Rolling Stone – 1965 Once upon a time you dressed so fine Kiedyś ubierałaś się ładnie You threw the bums a dime in your prime, didn't you? Rzucałaś grosiki żebrakom, nieprawdaż? People’d call, say, ‘Beware doll, you're bound to fall’ Ludzie mówili, „Laleczko, źle skończysz” You thought they were all kidding you Myślałaś, że żartują You used to laugh about Śmiałaś się z tego Everybody that was hanging out Wszyscy się bawili Now you don’t talk so loud Teraz mówisz cicho Now you don’t seem so proud Teraz nie jesteś pewna siebie About having to be scrounging your next meal Martwisz się, co będziesz jadła How does it feel Jak się teraz czujesz How does it feel Jak się teraz czujesz To be without a home Nie mając domu Like a complete unknown Będąc nieznana Like a rolling stone?… Będąc kamyczkiem w strumyku?... Just Like a Woman – 1966 …With her fog, her amphetamine and her pearls Błądzi we mgle, z amfetaminą i perłami She takes just like a woman, yes she does Bierze jak kobieta, tak robi to She makes love just like a woman, yes she does Daje jak kobieta, tak robi to And she aches just like a woman I cierpi jak kobieta But she breaks just like a little girl. … Ale histeryzuje jak mała dziewczynka… No cóż. Dylan nie był odosobniony w pamiętaniu o Edie. Nienawidzili ją wszyscy mężczyźni, których nie chciała pokochać. Tak często bywa z delikatnymi jak łabędzi puch kobie-


nowy czas |04-05 (214-215) 2015

tami. Zakładają maskę, gdyż boją się okrutnego świata delikatnych jak łabędzi puch mężczyzn. I szybko umierają. Edie Sedgwick zmarła w listopadzie 1971 roku. Mówi się na taką śmierć złoty strzał. Na przedawkowanie miłości lub jej sproszkowanego substytutu nie ma po prostu lekarstwa. Nam pozostaje tylko zacytować Warhola: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje...”. Tak. To cytat. Andy mówił te słowa bardzo często. Był wierzącym i praktykującym katolikiem. Warhol, gdyby mógł, chyba odłożyłby ołówki, pędzle i farby, aby wziąć do rąk kamerę filmową. Kręcił, gdy tylko miał czas. W Silver Factory powstało wiele filmów. Większość z nich to tak zwane screen tests. Krótkometrażowe filmy, w których ludzie mieli grać siebie, czyli performing themselves. Czasami rozbierali się przy tej okazji do niemowlaka, ale nie była to pornografia. W latach sześćdziesiątych XX wieku nowoczesna chemia (antybiotyki i tabletki antykoncepcyjne) sprawiła, iż seks eksplodował. Andy rozumiał, że fruwające wszędzie feromony trzeba w sposób dynamiczny udokumentować. Były to więc filmy eksperymentalne i... był to obóz treningowy dla wizualno-wirtualnych komandosów, którzy mieli podbić wizualno-wirtualny świat. Są one teraz ważnym elementem historii amerykańskiej kinematografii. Podczas ich realizacji obowiązywała zasada: jeżeli możesz filmować prawdę lub legendę, filmuj legendę. Legenda Silver Factory, i ludzie, którzy ją tworzyli, żyje więc dalej w wielu screen tests i filmach. Najważniejsze z nich: Chelsea Girls (1966), Ciao! Manhattan (1972) i Factory Girl (2006). Obrazy i filmy to, oczywiście, nie jest wszystko, co nam dała Silver Factory. Są jeszcze książki. Dużo książek. Ale o tym, że Andy napisał książkę pod tytułem a (1968), należy chyba litościwie zapomnieć. Są też zdjęcia, które pozwalają zobaczyć Factory pod trochę innym kątem. Moje ulubione: Tennessee Williams tańczy z Marie Menken. Lou Reed był ostro szarpiącym struny rockmanem. John Cale był wszechstronnie wykształconym i uzdolnionym kompozytorem muzyki klasycznej. Razem stworzyli Velvet Underground, czyli zespół, który jest zaliczany do najważniejszych kapel w muzycznej historii XX wieku. Początkowo ich managerem był Andy Warhol. Tak o nich opowia-

dał: No one wants it to sound professional. It’s so much nicer to play into one very cheap mike. That’s the way it sounds when you hear it live and that’s the way it should sound on the record. („Nikt nie chce, aby ich dźwięk był profesjonalny. Jest fajniej grać do złego mikrofonu. Wtedy brzmi to tak, jak koncert na żywo i tak to powinno brzmieć”.) Bardzo lubię ten cytat. Dotyczy heroicznych zmagań, jakie w tym czasie toczono (z wytwórniami płyt) o to, aby wolno było grać. Postęp techniki pozwalał już bowiem na „produkowanie” muzyki. Na poprawianie dźwięku. Na nagrywanie każdego instrumentu na oddzielnej ścieżce. Na nakładanie głosu na wcześniej przygotowany podkład. Na te wszystkie sztuczki, które sprawią, że już niedługo muzyka będzie jak Manga. Velvet grał. Nie „produkował”. I muzyka, którą stworzyli, wpisywała się idealnie w A-świat znany pod nazwą Silver Factory. Ale jak to często bywa w kółkach wzajemnej adoracji, Velvet zagrał dla Edie podobne nuty jak Dylan. Lou Reed tak o tym opowiadał: Andy said I should write a song about Edie Sedgwick. I said ‘Like what?. And he said ‘Oh, don’t you think she’s a femme fatale? („Andy powiedział, że powinienem napisać piosenkę o Edie Sedgwick. Zapytałem: Jaką? Odpowiedział: Oh, nie myślisz, że ona jest femme fatale?”) Tak powstała Femme Fatale. Jedna z piosenek kultowej „bananowej” płyty (1966). Śpiewa ją Nico (jej poprzednie pięć minut to mała rola w La Dolce Vita Felliniego), czyli piękna dziewczyna o głosie jak komputer: Here she comes Ona nadchodzi You better watch your step Uważaj She’s going to break your heart in two Ona złamie twoje serce It’s true… To prawda...

Ich największym przebojem jest jednak Sunday Morning (1966): Sunday mornin’, praise the dawnin’ Niedziela rano, chwalę pierwsze promienie It’s just a restless feelin’, by my side Niecierpliwość, obok mnie Early dawnin’, Sunday mornin’ Wczesny wschód słońca, niedziela rano It’s just the wasted years so close behind Stracone lata, tuż za mną Watch out, the world’s behind you Uważaj, świat jest za tobą There’s always someone around you, who will call W pobliżu jest zawsze ktoś, kto będzie wołał It's nothin’ at all… To pustka… W A-Stanach mówi się na tego rodzaju muzykę feeling blue. Nie zmienia to faktu, że jest piękna. Bardzo piękna. Paradoksalnie, Velvet określany jest też terminem protopunk, czyli jest dziadkiem muzyki punk. Czas zmienić płytę.


04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Przeprowadzki na różne poziomy

Tekst i zdjęcie: Marek Jamroz

W

sobotę 11 kwietnia w Islington Assembly Hall zaśpiewała wokalistka, która migruje, opowiada dlaczego drzewa nic nie mówią, szyje fastrygami i tańczy tango katana. Fani pewnie rozszy-

Melancholia krusząca duszę Jedną z konsekwencji mieszkania poza Polską jest to, że czasem zdarzy się, iż coś, co ważne w kraju, nas tu ominie. Tym bardziej mieszkając w mieście tak wielkim jak Londyn, gdzie do znajomych daleko i trudno regularnie się spotykać, by pogadać, wymienić najciekawszymi „co tam słychać?”. W ten sposób ominęła mnie premiera płyty Nielot Błażeja Króla. Dowiedziałem się o niej z profilu Grabaż wieczorową porą, na facebooku. Krzysztof Grabowski wymienił to wydawnictwo w swojej polskiej Top 20 roku 2014. Ja tak zrobię w swoim Top 10 roku 2015, pomimo że płyta ukazała się kilkanaście miesięcy temu. Zacząłem ją poznawać przez youtube. Najpierw Powoli, do którego link podał Grabaż. Potem już kolejno, cokolwiek ten serwis podpowiadał. Nie mogłem się od tych klipów oderwać. Laptop odtwarzał mi je bez końca. Musiałem mieć tę płytę. Kiedy po raz pierwszy trzymałem ją w rękach, jeszcze dziewiczą, zanim włożyłem do odtwarzacza, trochę zawiedziony odnotowałem, że ma tylko osiem utwo-

frują w tym kodzie obecność Meli Koteluk. I mają rację. To właśnie ona i jej muzycy byli sprawcami muzycznego wydarzenia przy Upper Street w Londynie. Był to pierwszy i jedyny koncert artystki na Wyspach Brytyjskich podczas jej trasy koncertowej Migracje. Pomimo tego, że pojawił się nowy krążek o tym samym tytule co wspomniana trasa, publiczność miała okazję wysłuchać również najpopularniejszych utworów z debiutanckiej płyty Spadochron. Mela Koteluk podczas wieczoru autorskiego powiedziała, że zwykle w miejscu, gdzie zespół gra po raz pierwszy, koncert ma charakter kompilacji utworów z obydwu albumów. Osobiście bardzo się ucieszyłem, ponieważ uważam Spadochron za niezwykle udany debiut. Frekwencja dopisała, choć sala nie pękała w szwach. Na koncert jednak nie trafiły przypadkowe osoby, można to było usłyszeć po tym, jak publiczność chórem śpiewała Melodię ulotną czy Spadochron. Piosenki z albumu Migracje wykonane były w podobnym

rów. I to chyba jedyny zarzut, jaki możemy Królowi postawić. Nie najadam się tym materiałem do syta. Mało mi. Muszę słuchać na okrągło. Uczta zaczyna się od pierwszych nut, od pierwszych słów. Właśnie. Słowa. Słowa do muzyki elektronicznej jak poezja śpiewana? Ryzykowne, ale zadziałało. Szczenię, A więc teraz, Powoli. Właściwie należałoby wymienić wszystkie osiem utworów. Jedyny problem…, jak te utwory zanucić z gitarą przy ognisku? Melancholia podana na srebrnej tacy, polana sosem z romantyzmu. Nielot spokojnie może stawać w szranki z Jackiem Whitem czy Foo Fighters. Bez najmniejszych kompleksów. To, w jaki sposób jest wymyślona i nagrana, to world class. Już nawet na średniej jakości sprzęcie słychać każdą nutę. Czysto. Jeśli masz coś lepszego niż odtwarzacz mp3 to oszalejesz ze szczęścia. Wszystkie tony pięknie uwypuklone. Żaden dźwięk innemu nie przeszkadza, a każdy zachwyca głębią. Nielot jest dziełem kompletnym. Do Szczenięcia oraz Powoli nakręcono doskonałe wideoklipy. Okładka i książeczka zrobione tak subtelnie, jak napisana jest poezja, którą śpiewa Błażej Król. Bardzo się cieszę, że coraz częściej w kraju nad Wisłą pojawiają się artyści, którzy widzą wyraźnie, bardzo dokładnie, wszystko, aż po horyzont. Ten Nielot jest na prawdę najwyższych lotów.

Marcin Kuchta

klimacie, z niezwykłą różnorodnością nastrojów – od energicznych Żurawi Origami i Migracji, aż po spokojny utwór Tango Katana. Mela zaśpiewała je siedząc po turecku przy akompaniamencie klęczącego basisty Kornela Jasińskiego. Artystka niezwykle ceni swój zespół i dała temu wyraz pod koniec występu, gdy każdy z muzyków miał swoje kilka minut solo. Warto przedstawić tych, którzy dla szerszej publiczności pozostają anonimowi, a są to: Krzysztof Łochowicz – gitara, Ola Chludek – chórki, Kornel Jasiński – bas, Miłosz Wośko – instrumenty klawiszowe. Na koncercie w Londynie, Roberta Rasza na perkusji zastąpił Marcin Ułanowski, a drugi gitarzysta Tomasz „Serek” Krawczyk był nieobecny. Po wykonaniu piętnastu utworów, wokalistka z zespołem zaśpiewała jeszcze dwa bisy, po czym koncert zakończył się przy głośnym aplauzie publiczności. Fani Meli Koteluk mieli jeszcze okazję porozmawiać z muzykami i wokalistką, do której ustawiła się pokaźna kolejka liczących na autograf. Na moje pytanie, o czym opowiadają Migracje i dlaczego taki tytuł, artystka odpowiedziała: – Cóż, w sensie „podprogowym” może mieć to związek z Londynem, ale nie tylko. W warstwie tekstowej jest to płyta o mentalnych migracjach i o przeprowadzkach w życiu na różne poziomy mentalne. O transformacjach, o dojrzewaniu, o utracie pewnych rzeczy, o powstawaniu nowych możliwości, o wykorzystywaniu szans. O tym wszystkim, co dotyczy człowieka dojrzewającego i w jakimś sensie przedzierającego się przez różne błony. Są takie momenty w życiu, gdzie trzeba się lekko przeforsować, by do pewnej istoty dotrwać, a migracje, i w ogóle ruch, to dla mnie synonim szukania, czynnik, który to dojrzewanie wyzwala. Krzysztof Łochowicz – gitarzysta zespołu, tuż po występie uznał koncert za udany, stwierdzając krótko: – Pierwsze koty za płoty, na pewno wrócimy, świetna atmosfera. Mamy nadzieję, że organizator, Adato Live Space, weźmie sobie jego słowa do serca i niedługo znów będziemy mogli podziwiać Melę Koteluk w Wielkiej Brytanii. Mela, a właściwie Malwina Koteluk, (informacja dla tych, którzy podczas koncertu skandowali „Melania”) karierę zaczynała w chórkach u Gaby Kulki, nieco później po powrocie z kilkuletniej emigracji w Londynie, spotkała muzyków: Kornela Jasińskiego i Roberta Rasza. Zawiązał się zespół i powstał pierwszy album – Spadochron, który został płytą tygodnia radiowej Trójki. W 2013 roku Mela Koteluk, została uhonorowana Fryderykami w kategorii Artysta Roku i Debiut Roku. W listopadzie 2014 roku powstał album Migracje, trasa koncertowa promująca krążek trwa. Mela Koteluk nie wkłada swojej twórczości w sztywne ramy, pomimo tego że porusza się w konwencji Indy pop, jej


kultura |35

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

utwory są niezwykle różnorodne, muzyka wymaga od słuchacza nieco zaangażowania, co nie przeszkadza, by na jej koncerty w Polsce przychodziły tysiące osób w różnym przedziale wiekowym. Swoją niepowtarzalnością artystka unosi się ponad przewidywalność i wtórność na polskim rynku muzycznym i tym właśnie trafia do odbiorcy. Kiedy w rozmowie po koncercie zapytałem ją, kim jest publiczność Meli Koteluk, odpowiedziała: – Ja znam swoich odbiorców, spotykam się z tymi osobami po koncertach i zazwyczaj chwilę rozmawiamy. Tworzymy swego rodzaju zjawisko socjologiczne, bardzo fascynujące, bo na nasze koncerty przychodzą ludzie w bardzo różnym wieku i jest to poważny przekrój pokoleniowy. Od dzieciaków, które stoją z rodzicami pod sceną w ochronnych słuchawkach na uszach, poprzez gimnazjalistów, licealistów, studentów, wartkich trzydziestolatków, aż po seniorów i całe rodziny. To prawdziwa różnorodność, której wspólnym mianownikiem są wrażliwi, bystrzy, ciekawi słuchacze. Są plany wydania Migracji na czarnym krążku? – pytam. – Tak – odpowiedziała Mela Koteluk – i płyty Spadochron również. Ostatnio stałam się posiadaczką gramofonu i zaczynam się wkręcać w świat winyli. Bardzo bym chciała ten proces przyspieszyć, ale problem jest natury fizycznej, ponieważ na tłoczenie czeka się około dwudziestu tygodni. To prawda, że płyty winylowe wracają do łask, żyjemy jednak w czasach, kiedy odbiorca może kupić online wybrane piosenki w postaci pliku MP3, pomijając pozostałe z longplaya. Czy drażni cię to, jako artystkę, i czy uważasz, że album powinien być słuchany w całości? – Tak, bo uważam, że w życiu liczy się kontekst. Niezależnie od tego, co się dzieje, ten kontekst zawsze ma znaczenie. Pojedynczy utwór może jedynie zainspirować kogoś do zapoznania się z całością. To tak jak z książką, jeden wyrwany z kontekstu rozdział niewiele powie o całości. Być może kogoś to usatysfakcjonuje, ale tak naprawdę utraci on szerokie spektrum. Nie czuję w sobie jakieś misji, żeby narzucać komuś, że ma słuchać całej płyty czy ją kupować. Tak nigdy nie było i nigdy nie będzie, ale uważam, że warto włożyć w to trochę wysiłku i cierpliwości, bo to zaowocuje satysfakcją. Czy w tych czasach ludziom chce się jeszcze wnikać w cały kontekst, czy wybierają ścieżkę na skróty? – Żyjemy rzeczywiście w takich szalonych, postmodernistycznych czasach i trudno jest się zatrzymać, mnie samej jest trudno wyhamować, ale myślę, że ludzie dziś są już najzwyczajniej zmęczeni pośpiechem. Obserwuję jednak po sobie i po osobach, które mnie otaczają, że szykuje się odwrót od tego konsumpcjonizmu, zarówno materialnego jak i w sferze dóbr kulturalnych. Wszystko jest spłycone, spłaszczone i niebawem zacznie się dziać sensowniej. A czego prywatnie słucha Mela Koteluk? Kto cię inspirował i kto był dla ciebie wzorem? – Dla mnie taką osobowością jest Grzegorz Ciechowski. To przede wszystkim. Ale jak byłam dzieckiem, to wraz z moją koleżanką Moniką bawiłyśmy się w Michaela Jacksona i w Prince’a, w domek (śmiech). Ja byłam Princem, on wydawał mi się bardziej interesujący, a Jacksona wszyscy znali. Mój tata był wielkim fanem Queen, więc siłą rzeczy wychowałam się też na tej muzyce. Inne znaczące osobowości, to na pewno Annie Lennox i Eurythmics, Peter Gabriel, Kate Bush i cała masa innych muzyków. Zdarzało mi się oczywiście słuchać jakiejś obciachowej muzyki, jak każdemu, ale zostało we mnie to, że jestem otwarta na to, co się dzieje w sferze muzycznej, a przede wszystkim na to, co wymyślają młodzi. Często siedzę i przeszukuję internet w poszukiwaniu perełek. Zresztą, gdy coś upoluję, to chętnie się tym dzielę, promuję, a młodych twórców nieustępliwie zachęcam do tworzenia własnego repertuaru. Szukania własnego języka.

Rozmawiał: Marek Jamroz

Prestiżowa nagroda dla Polaka

M

iędzynarodowe jury, w składzie którego byli między innymi Sarah Leen, Director of Photography w „National Geographic” oraz Darius Himes, International Head of Photographs w Christie’s, wybrało tegorocznych zwycięzców jednego z najbardziej prestiżowych światowych konkursów fotograficznych Lensculture Exposure Awards 2014.

Zgłoszenia do konkursu napłynęły od fotografów ze 118 krajów. Laureatem drugiej nagrody w kategorii fotografii pojedynczej został krakowianin Marcin Ryczek. Marcin Ryczek prezentował już swoje prace na licznych wystawach w Polsce i poza granicami ( Japonia, Chiny, Indie, Niemcy, Francja, Austria, Rumunia, Dania, Holandia, Stany Zjednoczone . A Man Feeding Swans in the Snow należy do spójnej serii fotografii minimalistycznych, konceptualnych i operujących symbolami. Minimum formy, maksimum treści - to jest jej główna cecha i przewodnia myśl – mówi autor. Obrazy/kadry odnalezione w świecie rzeczywistym, w swojej formie odwołują się do geometrii, prostych linii i kształtów. Fotografie mają graficzny charakter, lecz są naturalne, bez stosowania komputerowych programów graficznych. Są wykonane głównie w kolorystyce czarno-białej, co pogłębia ich minimalizm i jest „ukłonem” w stronę klasycznej, tradycyjnej fotografii – podkreśla Marcin Ryczek. Seria ma charakter uniwersalny, przez co trafia do ludzi na całym świecie, żyjących w różnych kulturach, wyznających różne religie i mających odmienne poglądy polityczne, o czym może świadczyć sukces, rozpoznawalność i „ciepły” odbiór na całym świecie zdjęcia A Man Feeding Swans in the Snow, które należy do tej serii. Fotografia A Man Feeding Swans in the Snow – wykonana z Mostu Grunwaldzkiego w Krakowie – zdobyła już wiele nagród w międzynarodowych konkursach w Japonii, Francji, USA, Anglii (m.in. nagrodę IPA 2014 - The International Photography Awards 2014, 1st place and Gold Star Award w konkursie ND AWORDS 2014 (Neutral Density Photography Awards 2014) , Grand Prix de Découverte: International Fine-Art Photography Award oraz Lensculture Exposure Award 2014. Fotografia została przyjęta do do prestiżowej kolekcji Bibliotheque Nationale de France, została nabyta także przez Muzeum Śląskie w Katowicach. Opublikowano ją w gazetach i serwisach niemal na całym świecie (m. in. w Wielkiej Brytanii „The Guardian, The Telegraph, w Niemczech „Der Spiegel, w Izraelu - Yedioth Ahronoth, we Włoszech – La Repubblica, w Danii – „Politiken”, w Szwajcarii „20 Minuten”, w Stanach Zjednoczonych „National Gegraphic” i wielu innych ). Wpływowy amerykański portal „The Huffington Post”, uznał tę fotografię za jedną z pięciu najlepszych fotografii świata w 2013 roku. Fotografia A Man Feeding Swans in the Snow została zaprezentowana na wystawie laureatów w Somerset House w Londynie podczas Photo London.


36| kultura

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Dla Polaka w Londynie Tatiana Judycka uważa, że spektakl jest nie tylko okazją do refleksji nad Szymborską, ale kawałkiem dobrej rozrywki. – Wszyscy mają swoją opinię na jej temat (i pewnych faktów z jej życia związanych z jej sympatiami politycznymi), a więc my chcemy na nią spojrzeć trochę z innej strony. Ukazując jej „nieustanny chichot”, zdejmujemy ją z piedestału, jednak nie robiąc z tego groteski. To nie jest Szymborska z podręcznika szkolnego, ale zabawa artystyczna, ukazująca jak poetka podsłuchiwała i podglądała świat i ludzi wokół siebie. Jest to okazja poznania jej nieznanych twarzy. Naszym przedstawieniem nie chcemy odstraszyć widzów od Szymborskiej, zamierzamy ich rozbawić i zadziwić – dodaje Tatiana, również poetka; jej zbiór poezji zostanie wydany w tym roku w Krakowie.

Anna Ryland Szymborska – Sto pociech, Scena Poetycka, Jazz Café, POSK, piątek, 5 czerwca, godz 19.00 i niedziela, 7 czerwca, godz 16.00 Bilety – rezerwacja: scenapoetycka@gmail.com; tel: 07955 389 058

Magdalena Włodarczyk

Tatiana Judycka

Igraszki z Szymborską Artful Faces Najnowsze przedstawienie Sceny Poetyckiej POSK Szymborska – Sto pociech, jest nietypowym portretem poetki. – Ten spektakl to zabawa artystyczna na kanwie przemyśleń Szymborskiej o życiu, wojnie, zagrożeniu, miłości i przyjaźni – powiedziała Magdalena Włodarczyk, która wraz z Tatianą Judycką, wyreżyserowała spektakl.

W

yszliśmy z założenia, że w przeciwieństwie do naszych poprzednich przedstawień, które zawierały dużo informacji o życiu autora, zaprezentujemy sylwetkę i myślenie Szymborskiej jej własnymi słowami – powiedziała Magdalena Włodarczyk. Magdalena Włodarczyk ze Sceną Poetycką związana jest od jej powstania. – Przedstawienie nie ma prawie zupełnie narracji. Ze słów Szymborskiej – jej listów, żartów i poezji – stworzyliśmy kolaż, z którego Szymborska bezpośrednio przemawia do widza. O życiu i twórczości Szymborskiej powiemy kilka słów tylko we wstępie do sztuki i w dyskusji po przedstawieniu, gdyż są tam pewne fakty, o których widzowie mogą nie wiedzieć.

Nietypowy portret Literacka noblistka, osoba znana z bardzo trzeźwych poglądów, bez emocji i z ogromnym dystansem podchodząca do życia, była kobietą obdarzoną ogromnym poczuciem humoru. Wyrażał się on nie tylko w stworzonym przez nią osobistym słownictwie, ale również na kartach-wycinankach, które przez całe życie robiła i rozsyłała przyjaciołom i znajomym. Swoją twórczość artystyczną Szymborska rozpoczęła we wczesnych latach 40. ubiegłego wieku od ilustrowania podręcznika do angielskiego Jana Stanisławskiego. Ten fakt zainspirował twórców spektaklu, którzy zrobili go na wzór kompozycji-kolażu utkanego z różnych fragmentów twórczości Szymborskiej, z jej powiedzeń i żartów. Spektakl ma własną muzykę specjalnie skomponowaną przez Daniela Łuszczki. Tatiana Judycka, absolwentka Akademii Muzycznej w Krakowie w klasie wiolonczeli oraz Performer’s Arts w Goldsmith College w Londynie przypomina: – Poezja Szymborskiej nie jest poezją kobiecą. Właściwie można powiedzieć, że jest to poezja androgeniczna, integrująca męski i żeński punkt widzenia. W przeciwieństwie to takich poetek jak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Szymborska z pogardą wyraża się o uzewnętrznianiu uczuć i „wylewaniu” emocji. Po śmierci Kornela Filipowicza, jej wieloletniego towarzysza życia, Szymbor-

ska wyraża swój ból wierszem Kot w pustym mieszkaniu, który włączyliśmy do przedstawienia:” Umrzeć – tego się nie robi kotu. Bo co ma począć kot w pustym mieszkaniu. Wdrapywać się na ściany. Ocierać między meblami…

Jaka ona była naprawdę Magdalena Włodarczyk wyjaśnia: – W spektaklu używamy kilka znanych wierszy Szymborskiej, ale dużo miejsca poświęcamy Juwenaliom, Rymowankom, różnego rodzaju humoreskom i limerykom. Jej talent słowotwórczy był zdumiewający. Sama jednak przyznawała się do pożyczania słów z różnych źródeł i od różnych ludzi. Na przykład jej limeryki powstawały podczas podróży samochodem z przyjaciółmi, więc są niejako ich wspólnym dziełem. – Poczucie humoru Szymborskiej widoczne jest w każdym aspekcie jej życia i pracy. Jej Słownik wyrazów obelżywych, ułożony razem z Kornelem Filipowiczem, zawiera takie terminy, jak okurwionki i osrajmurki. Charakteryzowało ją również zadziwienie otaczającym ją światem, a większość jej twórczości jest głęboko filozoficzna i często abstrakcyjna. Przełożenie tego na materiał teatralny stanowiło dla nas duże wyzwanie. Tatiana Judycka podkreśla, że ich intencją nie było moralizowanie i edukowanie widza na temat twórczości czy życia Szymborskiej. – To wszyscy przerabialiśmy w szkole i te informacje są szeroko dostępne. Naszą intencją było pokazanie Szymborskiej nieznanej ogółowi społeczeństwa. Była ona osobą bardzo ceniącą sobie prywatność, dlatego tak niewiele wiemy o jej życiu osobistym. Szymborska była przeciwna robieniu teatru z jej poezji. Twierdziła że jej teksty powinno się głośno czytać, w ten sposób odnajdując intencje i myśli autora. Młodzi ludzie zawsze chętnie po nią sięgali wykorzystując jej twórczość w przedstawieniach poetycko-muzycznych, ale ona bardzo niechętnie do tego się odnosiła. – Dlatego my też mieliśmy dylemat czy powinniśmy jej prace przenosić na deski teatralne – mówi Magdalena Włodarczyk.

Say others: Lady Belhaven and Stenton (for many Małgosia) is an active member of the Committee of Ognisko – the Polish Hearth Club. A trained lawyer from Kraków, Poland, she married Lord Belhaven and Stenton and subsequently, was partly ‘responsible’ for his decoration with the Commander Cross of the Order of Merit of the Republic of Poland in recognition of his active role in British-Polish relations. . Says she: “I’ve always been observant and driven by logic. You paint ad hoc, I look and register all the nuances and imperfections of life. I wait and observe. Only then I call it a ‘logical result’.” Say I: Pretty impressive… She cuts a trim silhouette too, no danger of consuming too many pierogi there. Bottom line: Must be Lady from Heaven as far as the Poles are concerned… Text & graphics by Joanna Ciechanowska


nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Rejs po Tamizie

T

egoroczna KINOTEKA, festiwal polskich filmów organizowany przez Instytut Kultury Polskiej w Londynie, dobiła do brzegu. Ostatnim punktem programu był Rejs, kultowy film opracowany w nowej cyfrowej wersji i pokazany w ICI przy Pall Mall. Rejs Marka Piwowskiego to arcydzieło satyry, parodiujące absury życia ówczesnego PRL-u. Weekendowy rejs statkiem po Wiśle stał się niezwykle trafną karykaturą systemu komunistycznego do tej pory chętnie oglądaną i cały czas wywołującą salwy śmiechu. Inspirując się tematem filmu i jego absurdalnym humorem, KINOTEKA po seansie w ICA zaprosiła na Rejs po rzece absurdu, czyli podróż statkiem po Tamizie, w czasie którego zaprezentowano utrzymany w klimacie lat 70. humorystyczny i interaktywny spektakl brytyjskiej grupy teatralnej Gideon Reeling. Rejs po rzece absurdu zabrzmiał też dźwiękami z lat 70. podczas koncertu kwartetu jazzowego Obara International, z saksofonistą Maciejem Obarą na czele), który zagrał m.in. utwory Krzysztofa Komedy i Wojciecha Kilara. Nie wszyscy słuchali, byli tacy, którzy na górnym pokładzie wypatrywali drogi na Ostrołękę. Absurdu może było mało, ale elemetów dobrej zabawy nie brakowało. I zaskakujących zmian. Zimny, deszczowy dzień zamienił się w słoneczny wieczór. Pod koniec rejsu było już chłodno, ale nikt z uczestników nie narzekał na brytyjskie okoliczności przyrody. A za spolegliwość został nagrodzony okolicznościową torbą z butelczkami polskiej wódki na rozgrzanie. KINOTEKA z roku na rok rośnie w siłę i nie ogranicza swojej aktywności do sali kinowej. Wystawy, warsztaty, współpraca z brytyjskim dystrybutorem Second Run DVD, która zaowocowała trzecim już zestawem DVD z serii Polish Cinema Classics. W jego skład wchodzą trzy cyfrowo odrestaurowane polskie filmy z lat 70.: Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego, Dreszcze Wojciecha Marczewskiego oraz Rejs Marka Piwowskiego. Tegoroczna KINOTEKA pod hasłem Martin Scorsese przedstawia arcydzieła polskiego kina była największym w historii tego 13-letniego już festiwalu przeglądem klasyki polskiego kina w Wielkiej Brytanii, prezentując największe talenty reżyserskie Łódzkiej Szkoły Filmowej (m.in. Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi, Andrzej Munk, Jerzy Kawalerowicz, Wojciech Jerzy Has, Aleksander Ford, Krzysztof Kieślowski). (tb)

Nikt nie narzekał na angielskie okoliczności przyrody

Kaowiec z IKP w stroju z epoki

Czyżby dostrzegli drogę na Ostrołękę?

Antygona w Nowym Jorku na londyńskiej scenie Polski teatr absurdu w reżyserskim opracowaniu Małgorzaty Cohen na deskach londyńskiego teatru

S

ztuka Janusza Głowackiego Antygona w Nowym Jorku przedstawia pochodzącą z Portoryko bezdomną o imieniu Annie. Dziewczyna zatrudnia dwóch „sąsiadów”, aby ukraść ciało zmarłego chłopaka, Paulie, zanim zostanie złożone w nieoznakowanym grobie. Annie zamierza pogrzebać ciało w Tompkins Square Park, miejscu, gdzie zbierają się bezdomni, aby jej ukochany na zawsze pozostał wśród przyjaciół. Reżyser Małgorzata Cohen, chce pokazać angielskiej widowni rzadko na Wyspach prezentowane sztuki z polskiego repertuaru. Interesuje ją „poznawanie świata teatru, który nie dostosowuje się, ale wręcz buntuje przeciw normom społecznym”. Antygona w Nowym Jorku to dla Małgorzaty Cohen wymarzone wyzwanie, a o wystawieniu tej sztuki na londyńskiej scenie marzyła od momentu rozpoczęcia kariery reżyserskiej. Cohen powiedziała, że ta sztuka to „okazja do zaprezentowania inscenizacji kla-

Małgorzata Cohen

sycznej greckiej tragedii na temat wyboru moralności ponad prawem, jednak tym razem, w zupełnie nowej interpretacji Janusza Głowackiego, który stworzył tragikomedię w jak najbardziej współczesnej oprawie. Sztuka przedstawia odbicie współczesnego wielkiego miasta i jego problemów – bezdomności, narkomanii i wyalienowania ludzi z tzw. marginesu”, a wszystko to opowiedziane z empatią i zrozumienia dla drugiego człowieka. Małgorzata Cohen przez dziesięć lat była aktorką, zarówno na scenie w Polsce, jak i w Wielkiej Brytanii. Następnie pod kierunkiem Simona Bowena, uznanego dyrektora National Theatre, odbyła kurs reżyserii teatralnej na londyńskiej uczelni City Lit, po czym ukończyła studia magisterskie o tej samej specjalizacji w St Mary’s University w Londynie. Antygona w Nowym Jorku to druga duża inscenizacja Małgorzaty Cohen – w ubiegłym roku wyreżyserowała, wystawioną w Chelsea Theatre sztukę Stanisława Ignacego Witkiewicza Wariat i zakonnica. Inscenizacja ta uzyskała cztery gwiazdki na stronie recenzji teatralnych „Remote Goat”.

Antygona w Nowym Jorku, 25 - 28 czerwca. The Rag Factory (Off Brick Lane Ltd.) w Londynie. Adres: 16-18 Heneage Street, E1 5LJ. Bilety można zamawiać ina stronie: https://www.ticketsource.co.uk/ragfactory


nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Rejs po Tamizie

T

egoroczna KINOTEKA, festiwal polskich filmów organizowany przez Instytut Kultury Polskiej w Londynie, dobiła do brzegu. Ostatnim punktem programu był Rejs, kultowy film opracowany w nowej cyfrowej wersji i pokazany w ICI przy Pall Mall. Rejs Marka Piwowskiego to arcydzieło satyry, parodiujące absury życia ówczesnego PRL-u. Weekendowy rejs statkiem po Wiśle stał się niezwykle trafną karykaturą systemu komunistycznego do tej pory chętnie oglądaną i cały czas wywołującą salwy śmiechu. Inspirując się tematem filmu i jego absurdalnym humorem, KINOTEKA po seansie w ICA zaprosiła na Rejs po rzece absurdu, czyli podróż statkiem po Tamizie, w czasie którego zaprezentowano utrzymany w klimacie lat 70. humorystyczny i interaktywny spektakl brytyjskiej grupy teatralnej Gideon Reeling. Rejs po rzece absurdu zabrzmiał też dźwiękami z lat 70. podczas koncertu kwartetu jazzowego Obara International, z saksofonistą Maciejem Obarą na czele), który zagrał m.in. utwory Krzysztofa Komedy i Wojciecha Kilara. Nie wszyscy słuchali, byli tacy, którzy na górnym pokładzie wypatrywali drogi na Ostrołękę. Absurdu może było mało, ale elemetów dobrej zabawy nie brakowało. I zaskakujących zmian. Zimny, deszczowy dzień zamienił się w słoneczny wieczór. Pod koniec rejsu było już chłodno, ale nikt z uczestników nie narzekał na brytyjskie okoliczności przyrody. A za spolegliwość został nagrodzony okolicznościową torbą z butelczkami polskiej wódki na rozgrzanie. KINOTEKA z roku na rok rośnie w siłę i nie ogranicza swojej aktywności do sali kinowej. Wystawy, warsztaty, współpraca z brytyjskim dystrybutorem Second Run DVD, która zaowocowała trzecim już zestawem DVD z serii Polish Cinema Classics. W jego skład wchodzą trzy cyfrowo odrestaurowane polskie filmy z lat 70.: Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego, Dreszcze Wojciecha Marczewskiego oraz Rejs Marka Piwowskiego. Tegoroczna KINOTEKA pod hasłem Martin Scorsese przedstawia arcydzieła polskiego kina była największym w historii tego 13-letniego już festiwalu przeglądem klasyki polskiego kina w Wielkiej Brytanii, prezentując największe talenty reżyserskie Łódzkiej Szkoły Filmowej (m.in. Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi, Andrzej Munk, Jerzy Kawalerowicz, Wojciech Jerzy Has, Aleksander Ford, Krzysztof Kieślowski). (tb)

Nikt nie narzekał na angielskie okoliczności przyrody

Kaowiec z IKP w stroju z epoki

Czyżby dostrzegli drogę na Ostrołękę?

Antygona w Nowym Jorku na londyńskiej scenie Polski teatr absurdu w reżyserskim opracowaniu Małgorzaty Cohen na deskach londyńskiego teatru

S

ztuka Janusza Głowackiego Antygona w Nowym Jorku przedstawia pochodzącą z Portoryko bezdomną o imieniu Annie. Dziewczyna zatrudnia dwóch „sąsiadów”, aby ukraść ciało zmarłego chłopaka, Paulie, zanim zostanie złożone w nieoznakowanym grobie. Annie zamierza pogrzebać ciało w Tompkins Square Park, miejscu, gdzie zbierają się bezdomni, aby jej ukochany na zawsze pozostał wśród przyjaciół. Reżyser Małgorzata Cohen, chce pokazać angielskiej widowni rzadko na Wyspach prezentowane sztuki z polskiego repertuaru. Interesuje ją „poznawanie świata teatru, który nie dostosowuje się, ale wręcz buntuje przeciw normom społecznym”. Antygona w Nowym Jorku to dla Małgorzaty Cohen wymarzone wyzwanie, a o wystawieniu tej sztuki na londyńskiej scenie marzyła od momentu rozpoczęcia kariery reżyserskiej. Cohen powiedziała, że ta sztuka to „okazja do zaprezentowania inscenizacji kla-

Małgorzata Cohen

sycznej greckiej tragedii na temat wyboru moralności ponad prawem, jednak tym razem, w zupełnie nowej interpretacji Janusza Głowackiego, który stworzył tragikomedię w jak najbardziej współczesnej oprawie. Sztuka przedstawia odbicie współczesnego wielkiego miasta i jego problemów – bezdomności, narkomanii i wyalienowania ludzi z tzw. marginesu”, a wszystko to opowiedziane z empatią i zrozumienia dla drugiego człowieka. Małgorzata Cohen przez dziesięć lat była aktorką, zarówno na scenie w Polsce, jak i w Wielkiej Brytanii. Następnie pod kierunkiem Simona Bowena, uznanego dyrektora National Theatre, odbyła kurs reżyserii teatralnej na londyńskiej uczelni City Lit, po czym ukończyła studia magisterskie o tej samej specjalizacji w St Mary’s University w Londynie. Antygona w Nowym Jorku to druga duża inscenizacja Małgorzaty Cohen – w ubiegłym roku wyreżyserowała, wystawioną w Chelsea Theatre sztukę Stanisława Ignacego Witkiewicza Wariat i zakonnica. Inscenizacja ta uzyskała cztery gwiazdki na stronie recenzji teatralnych „Remote Goat”.

Antygona w Nowym Jorku, 25 - 28 czerwca. The Rag Factory (Off Brick Lane Ltd.) w Londynie. Adres: 16-18 Heneage Street, E1 5LJ. Bilety można zamawiać ina stronie: https://www.ticketsource.co.uk/ragfactory


04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Prof. Florian Śmieja podczas uroczystości wręczenia tytułu doktora honoris causa, której przewodniczył rektor Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marek Bojarski, laudację wygłosiła prof. Beata Baczyńska

Doktor honoris causa

T

ytuł doktora honoris causa jest najwyższą godnością akademicką, którą Senat Uniwersytetu Wrocławskiego nadał 6 maja prof. Florianowi Śmiei za zasługi w tworzeniu instytutu iberystyki na tej uczelni, prace naukowe oraz „nieustanne dokumentowanie działalności literackiej Polaków na emigracji”. Uroczystości przewodniczył rektor Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marek Bojarski, laudację wyglosiła prof. Beata Baczyńska. Prof. Florian Śmieja, iberysta, tłumacz, eseista i poeta znany wielu londyńczykom, którzy śledzą dokonania polskich pisarzy na obczyźnie, w czasie tej samej uroczystości odznaczony został również Krzyżem Komandorskim Orderu Izabeli Katolickiej przyznany mu przez króla Hiszpanii, Filipa VI. Aktu dekoracji dokonał Agustín Núnez Martínez, ambasador królestwa Hiszpanii oraz Josep Maria de Sagarra, dyrektor Instytutu Cervantesa w Warszawie. Ambasador Hiszpanii powiedział, że król Filip VI nagrodził naukowca za wkład w badanie i rozpowszechnianie kultury i literatury hiszpańskiej. – Jego prace naukowe i przekłady są wzorcowe. Zdobył sobie nimi szacunek i uznanie hiszpańskich intelektualistów – podkreślił ambasador.

W piątek 26 maja zmarł nagle

ś.P.

Prof. Śmieja, który na stałe mieszka w Kanadzie, od 1991 roku wykładał na wrocławskiej uczelni historię literatury hiszpańskiej i miał zajęcia z polskiej literatury emigracyjnej. W latach 1991-1997 prowadził seminaria oraz wykłady gościnne, przyczyniając się do ukształtowania pierwszego pokolenia hispanistów po 1989 roku i rozwoju studiów hispanistycznych w Polsce. – Jak ślepej kurze po latach w mojej ojczyźnie trafiło mi się wyborne ziarno. Trafiłem na tej uczelni na niezwykłych ludzi, którzy byli dla mnie inspiracją do pracy. Wdzięczny jestem uczelni, która mnie zatrudniła, za ten tytuł, bo nie uważam, że na niego zasłużyłem – powiedział prof. Śmieja i podkreślił, że order od króla Hiszpanii traktuje jako wyróżnienie nie dla siebie, ale dla wszystkich swoich studentów, którzy chcieli się uczyć języka hiszpańskiego oraz poznawać literaturę. Prof. Florian Śmieja urodził się w 1925 roku w Kończycach na Górnym Śląsku. W czasie II wojny światowej znalazł się w Szkocji jako żołnierz 1. Korpusu Polskiego gen. Maczka. Pozostał na emigracji, podejmując studia filologiczne w University College w Cork (1947-1950), które kontynuował w King’s College w Londynie, gdzie uzyskał tytuł magistra filologii hiszpańskiej, a następnie stopień doktora (1962). Wykładał w School of Slavonic and East European Studies, London School of Economics, Nottingham University, Western Ontario University w

Kanadzie oraz w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie w Londynie. Jest autorem kilkunastu tomów poetyckich (debiutanckie Czuwanie u drzwi ukazało się w Londynie w 1953 roku. Jest cenionym badaczem dawnej literatury hiszpańskiej. Tropi także polskie filiacje w literaturze hiszpańskiej. Jest autorem przekładów literatury hiszpańskiej i hispanoamerykańskiej, m.in. Gustava Adolfa Bécquera, Juana Ramóna Jimenéza, Camilo José Celi, Luisa Martína-Santosa. W 1951 roku został redaktorem wychodzącego w Londynie „Życia Akademickiego” (miesięcznego dodatku do tygodnika katolickiego „Życie”). Był współzałożycielem i wieloletnim redaktorem naczelnym pisma „Merkuriusz Polski”. „Przyszedł taki moment – wspomina prof. Śmieja – że materiały, które ukazywały się w „Merkuriuszu” po Październiku, nie spodobały się starszyźnie. Na walne zebranie przyjechał gen. Władysław Anders i podziękowano redakcji. Wtedy założyliśmy własne, od nikogo już niezależne pismo „Kontynenty”. Drukowaliśmy za minimalną cenę, nikt żadnych pieniędzy nie brał, wręcz przeciwnie, składaliśmy się po funcie na miesiąc, żeby zapłacić Bednarczykom [właściciele Oficyny Poetów i Malarzy – red.] za druk. I tak z biuletynu związkowego „Kontynenty” stały się z czasem pismem kulturalnym o ambicjach poetyckich…”. O życiu w polskim Londynie po wojnie tak mówił w rozmowie z Joanną Sokołowską-Gwizdką, zamieszczonej na łamach wychodzącej w Kanadzie „Gazety”. „Po zakończeniu działań wojennych, byli żołnierze mieli bardzo dużo zapału i energii, stąd ten dynamiczny rozwój idealizmu. Londyńska emigracja była pokaźna, ok. 100 tys. Polaków i wśród niej było bardzo wielu utalentowanych ludzi, wychowanych przez II Rzeczpospolitą, dla których często nie było powrotu do kraju. Co któryś młody człowiek w plecaku nosił pióro lub pędzel i jak nie pisał, to malował. Do Anglików trudno było przylgnąć, bo Anglia była wówczas krajem zamkniętym, z własną tradycją, robiącym trudności w asymilacji. Stąd duża potrzeba życia we własnej społeczności, spotykania się, działania i to zwykle honorowo. Wychodziły sukcesywnie czasopisma, przy niewielkich nakładach finansowych. Profesorowie wykładali za darmo i płacili za przejazd na wykłady z własnej kieszeni. Dlatego, mimo braku pieniędzy i możliwości zawodowych, ówczesna londyńska Polonia miała tyle osiągnięć. Ludzie pisali wspomnienia, pamiętniki, wiersze. Twórczość ich była terapią nie tylko dla piszących. Kultura dawała pewne możliwości upustu i stąd tyle najrozmaitszych dowodów aktywności intelektualnej, artystycznej, z której będziemy ciągle czerpać”. Od 1969 roku wraz z żoną Zofią z Poniatowskich i czwórką dzieci mieszka w Kanadzie. Jest dwukrotnym laureatem nagrodzy Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie.

INSTYTUT JÓZEFA PIŁSUDSKIEGO W LONDYNIE serdecznie zaprasza na

KIERMASZ MAP, REPRINTÓW I KARYKATUR WIZERUNKU MARSZAŁKA PIŁSUDSKIEGO

roman ŁaWicki W SObOTĘ 13 CZERWCA, W GODZINACH 12.00 –17.00 absolwent polonistyki katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, nauczyciel języka polskiego Był lojalnym pracownikiem POSk-u i oddanym przyjacielem „Nowego czasu” Żegnają Go ze smutkiem Teresa Bazarnik i Grzegorz Małkiewicz oraz współpracownicy „Nowego czasu”

Hol Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego w Londynie (POSK) 238-240 King Street, W6 0RF W OFERCIE: • mapy lotnicze wybranych części Polski i świata wydrukowane przez R.A.F w latach 1953-1965 • mapy Polski, Europy i Azji wydane przez War Office w latach 40. i 50. • polskie mapy sztabowe wydane przez Wojskowy Instytut Historyczny w latach 30. w Warszawie, a także reprinty z 40. wydane w Anglii i Szkocji • reprinty czarno-białych i kolorowych wizerunków i karykatur Józefa Piłsudskiego autorstwa Zdzisława Czermańskiego

Teresa Bazarnik


drugi brzeg |39

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Prof. Wojciech Falkowski 1930 – 2015

9

kwietnia 2015 roku w pięknym podlondyńskim Ewell w Surrey odszedł od nas prof. Wojciech Falkowski. 24 kwietnia w pożegnalnej mszy świętej w polskim kościele na Balham tłumnie uczestniczyli przedstawiciele wielu nacji, z różnych krajów, choć głównie z Polski, Wielkiej Brytanii i Irlandii. Podczas pięknej mszy świętej koncelebrowanej przez czterech kapłanów z Polski i Anglii pod przewodnictwem Rektora Polskiej Misji Katolickiej ks. prałata Stefana Wylężka, ze znakomitym kazaniem ks. prałata Władysława Wyszowadzkiego, żegnaliśmy wybitnego naukowca, znakomitego lekarza, nietuzinkowego muzyka, niezwykle uzdolnionego malarza, aktywnego działacza polonijnego, w tym szczególnie Honorowego Rektora PUNO, prezesa Polskiego Związku Medycznego, oddanego ideom skautowym harcerza, którego życie było rzeczywistą służbą Bogu i Polsce. Przy niezwykłej oprawie muzycznej, przy utworach Jana Sebastiana Bacha, Julesa Masseneta, Gabriela Faure, m.in. w wykonaniu Carmen Konopka-Lasok, syna Damiana Falkowskiego, i wnuczki Clary Falkowskiej, organisty Przemysława Salomońskiego, przy Bogurodzicy i słowach Modlitwy harcerskiej żegnaliśmy wielkiego przedstawiciela II Wielkiej Emigracji. W przeddzień piątej rocznicy katastrofy smoleńskiej, w której zginął prezydent RP Lech Kaczyński i ostatni prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, odszedł kolejny ważny obywatel II Rzeczypospolitej, działacz Polonii otwarty na odradzającą się po 1989 roku Polskę. Pożegnaliśmy człowieka, który łączył w sobie najlepsze cechy angielskiego dżentelmena i polskiego sarmaty. Człowieka o niezwykłej elegancji, erudycji, poczuciu humoru, otwartości, gościnności wreszcie hojności. Rada Miasta Krakowa uczciła na stojąco minutą ciszy dorobek prof. Wojciecha Falkowskiego. Wojciech Falkowski urodził się w II Rzeczypospolitej 17 czerwca 1930 roku w Nowogródku – mieście Adama Mickiewicza. Choć spędził w tym mieście pierwsze dziewięć lat, do końca życia zachował sentyment do kresów, w tym szczególnie do Wilna, jednej z dwóch stolic Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Po 17 września 1939 tereny te znalazły się pod okupacją sowiecką. Wojciech jeszcze przed wojną stracił ojca, a w lutym 1940 roku wraz matką i starszą siostrą został wywieziony na daleki północny wschód, jakieś 1000 kilometrów od Archangielska.

Po dwóch latach zsyłki, życia w radyklanie trudnych warunkach, nastąpiła ważna zmiana. Ogłoszono amnestię i Polacy mogli udać się w podróż po Związku Radzieckim do tworzonej przez gen. Władysława Andersa polskiej armii. Wojciech Falkowski wspominał: „Kiedy w końcu dotarliśmy do dużego polskiego obozowiska w Uzbekistanie, zostaliśmy umieszczeni w wojskowych namiotach. Byli tam polscy żołnierze i oficerowie w brytyjskich mundurach, ale z polskimi narodowymi emblematami, był orzeł w kornie i krzyż. Był tam także polski ksiądz katolicki. Mogliśmy wreszcie w sposób otwarty się modlić. To wszystko było nie do uwierzenia. Wolność przestała być snem, stała się najprawdziwszą rzeczywistością”. Następnie po opuszczeniu Związku Radzieckiego przez Armię gen. Andersa, Wojciech z siostrą i matką znaleźli się w Iranie, gdzie spotkali się z ogromną gościnnością. Mimo licznych niedogodności, najważniejsze było to, że opuścili „nieludzką ziemię”. Tutaj tworzyło się polskie życie: polska szkoła, biblioteka, fascynujące lektury z Sienkiewiczem na czele, dostęp do radia, światowych wiadomości, koncerty skrzypcowe. Tutaj późniejszy profesor Wojciech poznał słynnego niedźwiedzia Wojtka, z którym się bawił i z którym ma pamiątkowe zdjęcia. Wreszcie został harcerzem, którym pozostał do końca życia, często mając w klapie marynarki krzyż harcerski. Przez lata emigracyjnego życia uczestniczył w życiu harcerskim, a z czasem aktywizował seniorów wraz z druhem dr. Bogdanem Szwagrzakiem. Jak wspominał, harcerstwo odegrało bardzo istotną rolę w Jego życiu – nie tyle w kwestii zdobywania sprawności w radzeniu sobie na biwakach, w lesie, ale w kwestiach związanych z kształtowaniem charakteru i z życiem przesiąkniętym ideą służby Bogu i Polsce. Po dwuletnim pobycie w Persji Polacy zostali przetransportowani do różnych miejsc na świecie. Rodzina Wojciecha została skierowana do Afryki, a dokładniej do Tanzanii. Po sześcioletnim pobycie w Afryce, jako DP-si (Displaced Persons) zostali skierowani do Anglii, gdzie znaleźli się w 1949 roku i zamieszkali w słynnych półokrągłych barakach, które pozostały po amerykańskich żołnierzach. Od samego początku Wojciech zauważył, że rozmowa z Anglikami na temat Rosji nie miała głębszego sensu, gdyż nie wierzyli oni w okropności komunizmu. Wynikało to z obecnej w angielskich gazetach pochwałach dotyczących sojuszniczego Związku Radzieckiego i dużych zdjęć Uncle Stalin. Anglicy szybko zapomnieli, że w bitwie o Anglię niemieckie samoloty latały na radzieckiej ropie. 6 lipca 1945 roku mocarstwa zachodnie, w tym Wielka Brytania cofnęły uznanie legalnemu polskiemu rządowi na uchodźstwie, uznając kontrolowany przez Związek Radziecki uzurpacyjny Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. Tym samym Brytyjczycy przestali uznawać polskie dyplomy. Ponieważ rząd irlandzki, obok hiszpańskiego i Stolicy Apostolskiej najdłużej uznawały polskie legalne władze, Wojciech Falkowski postanowił udać się na studia do Dublina. W 1951 roku rozpoczął studia medyczne na University College Dublin. Studiowało tam wówczas około stu Polaków. Wojciech Falkowski został przewodniczącym Polsh Student’s Association, który organizował wiele imprez kulturalnych, otwartych koncertów, wykładów, gościł wybitnych polskich artystów, w tym m.in. Artura Rubinsteina, który w 1945 uświetnił koncertem w San Francisco inaugurację powołania do życia Organizacji Narodów Zjednoczonych. Występ rozpoczął Mazurkiem Dąbrowskiego dając tym wyraz swojego sprzeciwu wobec nieobecności przedstawicieli Polski wśród członków założycieli ONZ. Znane jest duże zdjęcie młodego Wojcecha Falkowskiego, które w latach pięćdziesiątych ukazało się na pierwszej stronie „The Irish Times”, gdy przy świecy na Uniwersytecie opowiadał dzieje Polski. W Dublinie na studiach medycznych Wojciech poznał piękną Irlandkę Bernice McManus. Ślub w polskim kościele Little Brompton Oratory w South Kensington, a wesele w najstarszym polskim klubie Ognisko Polskie. Oboje stworzyli niezwykłe małżeństwo i wraz z dwoma synami: Janem – lekarzem i Da-

mianem – muzykiem i prawnikiem – niezwykłą rodzinę głęboko oddaną polskim sprawom, otwartą na innych. Prof. Wojciech Falkowski specjalistyczne studia medyczne z psychiatrii odbył na Uniwersytecie Londyńskim. Oprócz tego rozwijał swoje artystyczne pasje: muzyczne – fortepian pod kierunkiem prof. W. Mierzejewskiego i malarskie w Studium Malarstwa Sztalugowego słynnego prof. Mariana Bohusz-Szyszki. Poza pełnieniem ważnych funkcji naukowych i publicznych oraz wykładach w brytyjskich instytucjach naukowych w latach 2002-2011 był rektorem Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie – przez lata jedynej polskiej uczelni poza krajem, odgrywającej znakomitą rolę wśród emigracji. Niestety Polska po 1989 roku nie potrafiła w pełni przyswoić dorobku polskiego Londynu, w tym dorobku PUNO. Choć po wielu latach starań Sejm w 1998 roku uchwalił ustawę, na podstawie której Państwo Polskie uznało wszystkie stopnie nadane przez PUNO do 1990 roku, PUNO z uniwersytetu przekształciło się w edukacyjne charity. Profesor Wojciech Falkowski poszukiwał nowych rozwiązań, nawiązywał współpracę z polskimi uczelniami, szczególnie z Uniwersytetem im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i z najstarszą polską Alma Mater – Uniwersytetem Jagiellońskim. Dzięki wielkiemu zaangażowaniu i podpisanym porozumieniom z UJ w ciągu czterech lat udało się zorganizować wiele wspólnych przedsięwzięć, często przy wsparciu Ministerstwa Spraw Zagranicznych czy Fundacji im. Grabowskiego: dziewięć konferencji – w Polsce, w POSK-u, w Ognisku Polskim, na UCL, w Cambridge, trzy edycje studiów podyplomowych „Polsko-brytyjskie partnerstwo strategiczne w UE i NATO”, dwie edycje studiów pod kierunkiem światowej sławy prof. Władysława Miodunki „Nauczanie języka i kultury polskiej jako drugich”, pierwsze polskie dyktando w Wielkiej Brytanii, szkoły letnie dla polskich emigrantów i angielskich nauczycieli, granty dla brytyjskich naukowców zainteresowanych Polską, publikacja trzech książek, stworzenie mapy polskiego Londynu, nakręcenie krótkich filmów prezentujących polski Londyn, oraz pokazujących dzieje Polski po 1945 roku. Niestety w lipcu 2011 roku, w połowie swojej kadencji, prof. Wojciech Falkowski postanowił zrezygnować z przewodzenia PUNO. Kilka dni później dostał wylewu, który spowodował paraliż prawej połowy ciała. Mimo że na wózku, przez ostatnie lata nadal zachował pogodę ducha, a nawet poczucie humoru. Będąc pod stałą opieką swojej ukochanej żony, dodawał sił wszystkim, którzy mimo choroby utrzymali z nim kontakt.

Arkady Rzegocki profesor UJ, kierownik projektu Polski Ośrodek Naukowy UJ w Londynie

W. Falkowski, Hiszpania


40| drugi brzeg

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

Anna Sabbatowa 1924 – 2015 Żyjemy tak długo, jak żyje pamięć o nas. Anna Sabbatowa, czyli Pani Hanka, żyć będzie bardzo długo. Nie tylko dlatego, że była żoną Kazimierza Sabbata, Premiera Rządu RP na Uchodźctwie, a potem Prezydenta, ale głównie dlatego, że była niezwykle dobrą, mądrą i troskliwą kobietą, przyciągającą i skupiającą wokół siebie ludzi bez względu na ich wiek i poglądy. Brała świat i ludzi takimi, jakimi są, starając się znaleźć wytłumaczenie dla każdej sytuacji. Łączyła nie tylko różne pokolenia Polaków, ale ludzi reprezentujących różne poglądy polityczne. Prowadziła dom otwarty, w którym toczyły się dyskusje i polityczne spory, w którym spotykali się dyplomaci, politycy, naukowcy, dziennikarze, intelektualiści, biznesmeni, studenci, harcerze, uczniowie – wszyscy, którzy byli ciekawi świata i ludzi. Była doskonałą gospodynią, stymulowała dyskusje, będąc jednocześnie ich aktywnym uczestnikiem i nierzadko mediatorem. Przez życie szła z głęboką wiarą, z wrodzonym poczuciem wartości chrześcijańskich i obowiązku wobec ludzi i ojczyzny. Urodziła się w Grodnie 5 lutego 1924 roku, jako druga z czworga rodzeństwa. Ojciec, Nikodem Sulik, był wojskowym, więc jej dzieciństwo naznaczone było wieloma przeprowadzkami. Kiedy miała dziewięć lat, wstąpiła do drużyny harcerskiej. Wojna zastała rodzinę Sulików w Sarnach. Ojciec walczył w kampanii wrześniowej, a po kapitulacji zaczął działać w konspiracji. Został aresztowany w Wilnie. Był więziony w Lefortowie, na Łubiance i w Butyrkach. Matkę i najstarszą siostrę, Zosię, Sowieci wywieźli do Kazachstanu. Hanka z młodszym rodzeństwem, Marysią i Bolkiem, pojechali do dziadków w Kamiennej Starej. Tam wstąpili do Armii Krajowej. Tymczasem ojciec wyszedł z Rosji z Armią gen. Andersa i dowodził 5 Kresową Dywizją Piechoty pod Monte Cassino. Po wojnie dzieci dołączyły do ojca, gen. Sulika, który przebywał wraz z 2 Korpusem Armii Polskiej gen. Andersa we Włoszech. W 1946 roku, wraz z nią, dotarli do Anglii.

Po maturze Anna Sulik wstąpiła do kręgu starszego harcerstwa „Sosny”. W 1949 wyszła za mąż za harcmistrza Kazimierza Sabbata. Głównym nurtem ich życia, poza rodziną, były sprawy polskie. Anna wspierała męża nie tylko w jego działalności politycznej i społecznej, ale także w rozwijającej się z sukcesem firmie. Działała aktywnie w organizacjach emigracyjnych, między innymi w SPK, Kole Przyjaciół Harcerstwa. Była matką chrzestną Hufca „Szczecin”, którego patronem był jej ojciec, gen. Nikodem Sulik. Bardzo aktywnie wspierała Skarb Narodowy, regularnie kwestując na ten cel. Była fundatorem POSK-u. Jako żona Kazimierza Sabbata, przewodniczącego Niezależnej Grupy Społecznej, komisarza zagranicznego ZHP, członka Rady Narodowej, Premiera Rządu RP na Uchodźctwie i w końcu Prezydenta RP na Uchodźctwie, aktywnie wspierała działalność męża. W ich domu zawsze otwartym dla gości z całego świata było miejsce i czas na wszystko, co ważne, na rozmowy z dziećmi, z przyjaciółmi, bliższymi i dalszymi, z poplecznikami i oponentami politycznymi, był czas dla rodziny, dla bliskich, dla potrzebujących, tych znanych i mniej znanych lub w ogóle nieznanych, czas dla spraw kraju, czas modlitwy, czas harcerskich wieczorów, rozśpiewanych kominków, czas kolędowania i świętowania, czas zabaw, czas dla czwórki dzieci: Anny, Jolanty, Aliny i Janka, czas dla wnucząt, które wychowane w poszanowaniu praw i obowiązków wynikających z harcerskiej służby Bogu i Polsce, pod okiem troskliwej Babuni znajdowały swoje życiowe ścieżki. Anna Sabbatowa po śmierci męża kontynuowała pracę społeczną jako członek Rady Narodowej. Była obecna przy przekazaniu insygniów Rządu RP prezydentowi Wałęsie. W ubiegłym roku została odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Odeszła, mając 91 lat, otoczona rodziną i wiernymi przyjaciółmi. Została pochowana przy mężu na cmentarzu Gunnesbery w Londynie. Wnuczki niosły odznaczenie, podąża-

jąc za trumną niesioną przez sześciu wnuków. Pani Hania była dla nich ukochaną Babunią, obrazem silnej woli, samozaparcia, jednocześnie poświęcenia, ciepła, miłości i troski. Dla wszystkich, którzy ją znali, była uosobieniem spokoju, siły, integralności, wierności niezmiennym zasadom obowiązku i chrześcijańskiej postawy moralnej. Odeszła, ale będzie żyła tak długo jak obraz jej postawy życiowej, jej charakteru, jej ciepłych słów, jej uśmiechu, błyszczących oczu w otoczce siwych włosów, zdecydowanego uścisku dłoni i dystyngowanej postawy, zachowa się w pamięci starszych, młodszych i tych najmłodszych, którzy opowiedzą o niej swoim

Ewa Stepan

Ksiądz Piotr Smoliński 1964 – 2015 W sobotę, 18 kwietnia wieczorem przyjechałem do pubu The Duke of Kent na Ealingu, jak zwykle nieco spóźniony. Miało tam być, jak co miesiąc, spotkanie nieformalnej grupy dyskutującej na temat filozofii. Obszedłem cały pub, nikogo nie było. Zadzwoniłem do Alicji (te spotkania to jej inicjatywa) i usłyszałem: – Włodek, spóźnimy się trochę, Piotr ma mszę. Piotr był postacią kluczową, to on był doktorem filozofii z dyplomem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Przyjechali po godzinie, tylko oni dwoje. – A gdzie reszta? – zapytałem. Bywało, że kilkanaście osób siedziało tu wokół stołu, dyskutując nad kuflami piwa na temat Platona. – Co się dzieje? Może materiał się wyczerpał? – mówił Piotr. – Wszystko w życiu się wyczerpuje. Może czas zakończyć te spotkania? Ale to nie był konkretny plan tylko luźna sugestia. Umówiliśmy się na następne spotkanie, jak zwykle za miesiąc. Dwa dni później, czyli w poniedziałek 20 kwietnia, dzwoni telefon: – Czy słyszałeś, że zmarł ksiądz Piotr? A więc jednak czas skończyć. Przez następny tydzień w kościele na Ealingu co wieczór trwały modlitwy za księdza Piotra. Kościół był pełen, ludzi

znacznie więcej niż tych kilkunastu filozofów-amatorów. Najwyraźniej ksiądz Piotr był popularną postacią. Niewiele o tym wiedziałem, poza spotkaniami filozoficznymi rzadko go widywałem, a on o sobie nie opowiadał. W parafii polskiej na Ealingu, gdzie był duszpasterzem, wywieszono jego życiorys pełen dat, tytułów i funkcji, jakie w życiu pełnił. Urodził się w 1964 roku w Międzyrzecu Podlaskim, wychował się w Rogoźnicy niedaleko Międzyrzeca. W 1983 roku wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów, w 1990 miał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię i filologię klasyczną na KUL, w 2002 obronił tam doktorat, a od 1998 do 2006 roku wykładał na tej uczelni. W latach 2006–2009 był głównym archiwistą tego zgromadzenia w Rzymie. W polskiej parafii na Ealingu od 2009 roku. A anegdotki? Kim był poza filozoficznymi spotkaniami przy piwie? Może by tak porozmawiać z osobami, które znały go z innych sytuacji? Spotykamy się na lunch w restauracji Piccola Italia przy Ealing Green. Alicja wspomina, jak piętnaście lat temu przyjechał taki młody ksiądz na wakacje i opowiadał o studiach fi-

lozoficznych na KUL, o tym jak tam wykłada i jak jest odpowie-dzialny za studentów w zgromadzeniu marianów. I o tym jak sześć lat temu przyjechał na stałe na Ealing. Spotkawszy Alicję, powiedział: – Wszystko się skończyło. – Co się skończy-


drugi brzeg |41

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Władysław Bartoszewski 1924 – 2015 Władysław Bartoszewski był jedną z najbardziej wyrazistych postaci pokolenia akowskiego. Ochotnik w kampanii wrześniowej, członek podziemia, więzień Oświęcimia, uczestnik Powstania Warszawskiego, więzień polityczny w czasach stalinizmu, autor książek historycznych poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, w które cenzura ingerowała i zezwalała na wydanie w ograniczonym nakładzie (wydane oficjalnie, były rozprowadzane spod lady), wieloletni korespondent Radia Wolna Europa, cichy opozycjonista, wykładowca na KUL, członek „Solidarności”, internowany w stanie wojennym, wykładowca na niemieckich uniwersytetach, minister spraw zagranicznych w wolnej Polsce, senator, doradca premiera. To najważniejsze role w życiu Władysława Bartoszewskiego. A miał ich więcej. Zmarł człowiek legenda, który w swoim życiorysie zamknął najważniejsze zakręty naszej historii. I dodał do nich swój temperament, często niewygodny, a nawet bolesny dla ludzi, z którymi walczył o wolną Polskę, a późniejszych czasach nie było mu już z nimi po drodze. Urodził się w warszawskiej – jak mówił – przeciętnej, urzędniczej rodzinie o tradycjach piłsudczykowskich. Ojciec bankowiec, matka księgowa. Ale ta „przeciętna” rodzina zadbała o jego wykształcenie i patriotyczne wychowanie. Przed wojną skończył Gimnazjum św. Stanisława Kostki i Liceum Humanistyczne „Przyszłość” przy ul. Śniadeckich. Maturę zdał w 1939 roku, wybierał się na polonistykę. W realizacji tych planów przeszkodziło aresztowanie i osadzenie w Oświęcimiu. Z obozu wydostał go Czerwony Krzyż. Podejmuje naukę na tajnych kompletach uniwersyteckich w Warszawie. Studiuje razem z poetami Tadeuszem Gajcym i Zdzisławem Stroińskim. Do Powstania zaliczy dwa lata polonistyki. Na przełomie lat 1940/1941 przez 199 dni był więźniem KL Auschwitz. Złożył o tym szczegółową relację władzom Polskiego Państwa Podziemnego. Od sierpnia 1942 roku w konspiracji: w Biurze Informacji i Propagandy KG AK, Delegaturze Rządu i katolickim Froncie Odrodzenia Polski.

ło? – pyta Alicja. – Przecież tu możemy zorganizować filozoficzne spotkania dyskusyjne. – Dobrze, ale pod warunkiem, że co najmniej połowa uczestników to będą faceci – odpowiedział ksiądz Piotr. To wtedy właśnie na nowoczasowej ARTerii podeszła do mnie nieznana mi wówczas osoba i zapytała, czy nie chciałbym brać udziału w takich właśnie filozoficznych spotkaniach. Te spotkania odbywały się regularnie co miesiąc przez sześć lat. Piotr wyraźnie je lubił, miałem trochę wrażenie, że dla niego jest to w pewnej mierze chwila odpoczynku od świątobliwych zadań w parafii. Ale to nie znaczy, że od tych zadań uciekał. Opiekował się neokatechumenami, zawsze brał udział w ich wielkanocnym całonocnym czuwaniu, w tym roku również. Opowiadali mi o tym członkowie tej wspólnoty, którzy też przyszli do Piccola Italia. To miejsce zresztą idealnie pasuje do tego, by wspominać księdza Piotra – on bardzo lubił Włochy, spędził tam kilka lat życia. A jeszcze bardziej lubił Portugalię. Twierdził, że chce umrzeć w Portugalii. Ostatnio nawet przypuszczał, że zostanie przeniesiony na portugalską placówkę, a skoro tak się nie stało, stwierdził, że jeszcze nie czas mu umierać. W dodatku znał języki wszystkich tych krajów. Jego neokatechumenalni znajomi wspominają, że wprawdzie nigdy nie zapytali go o to wprost, ale przy różnych okazjach okazywało się, iż tym czy innym językiem ksiądz włada, i naliczyli, że znał ich osiem. Zapewne nie licząc polskiego.

A z tym polskim to właściwie ciekawa historia – Piotr mówił czasem, że z Polską nic go nie łączy. Twierdził, że jest Litwinem, bo urodził się w zaścianku Rogoźnica, który był na terenie Wielkiego Księstwa. Zbiegiem okoliczności ten właśnie zakątek znalazł się w granicach PRL, ale Piotr twierdził, że pochodził z litewskiej szlachty. Więcej miał takich prowokacyjnych powiedzonek. Kiedyś przyniesiono mu do kościoła niemowlę w Wielki Czwartek, a Piotr na to: – Coście zrobili? Toż nie wiecie, że jak się dzidziusia w Wielki Czwartek do kościoła przyniesie, to on potem księdzem zostanie? A teraz ciężkie czasy dla księży. Innym razem z kolei pewna parafianka, zniecierpliwiona zachowaniem dzieci hałasujących w czasie mszy, przyszła poskarżyć się księdzu Piotrowi, jednakże jego odpowiedź była krótka: – Potopić. Nie znosił nadętej pobożności, a jednocześnie potrafił znaleźć wspólny język z ludźmi rozczarowanymi Kościołem, którzy dawno od niego odeszli. Sam od kilku takich osób słyszałem, że Piotr to jedyny ksiądz, z którym dało się rozmawiać. No i kazania miał podobno znakomite. Piszę „podobno”, bo sam nigdy ich nie słyszałem, ale czasem cytowano mi fragmenty. Na przykład taki: „Nie bójcie się śmierci. Śmierci nie trzeba się bać. Na śmierć trzeba być przygotowanym”. Czy ktoś z nas był przygotowany na śmierć księdza Piotra? Bo on sam, jak przypuszczam, był.

końcowymi rektor skreśla go z listy studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę naukową będzie wykonywać samotnie, poza instytucjami akademickimi. Zajmie się historią, w której sam uczestniczył. Współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym” i od roku 1963 z Wolną Europą (trwała 18 lat). Pomimo okresowych zakazów druku, wydawał książki nagradzane przez historyków i rozchwytywane przez czytelników. Angażował się w działania na rzecz pojednania polsko-żydowskiego i polsko-niemieckiego. Był wieloletnim wykładowcą Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Z uwagi na swoją współpracę z RWE nie uczestniczył oficjalnie w ruchu opozycyjnym, chociaż udzielał mu swojego wsparcia. Pisał między innymi opracowania dla tajnego Polskiego Porozumienia Niepodległościowego. Został też członkiem opozycyjnego Towarzystwa Kursów Naukowych. W 1980 roku poparł strajki na Wybrzeżu. Przystąpił do „Solidarności”. Współzakładał Komitet Obrony Więzionych za Przekonania. Uczestniczył w Kongresie Kultury Polskiej w grudniu 1981. W stanie wojennym został internowany. W 1982 roku wyjechał do RFN. Wykładał na uniwersytetach w Monachium, Eichstätt i Augsburgu. Brał udział w międzynarodowych konferencjach historycznych na temat praw człowieka i pokoju na świecie. Od 1990 roku pełnił funkcje państwowe: ambasadora w Austrii (1990-1995), dwukrotnie ministra spraw zagranicznych (1995 i 2000-2001), senatora (1997-2001), sekretarza stanu, pełnomocnika premiera ds. dialogu międzynarodowego (od 2007). Był przewodniczącym Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (od 1990), Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa (od 2001). Honorowy prezes polskiego PEN Clubu i honorowy członek Światowego Związku Żołnierzy AK. Człowiek kompromisu w sprawach ważnych. Jego niewątpliwym osiągnięciem było porozumienie niemiecko-żydowsko-polskie. Był zapraszanym i cenionym świadkiem historii tak bolesnej dla tych narodów. W sprawach bieżącej polityki pod koniec życia tego kompromisu zabrakło. Kawaler Orderu Orła Białego. Odznaczony dyplomem i medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata (Izrael), Orderem Zasługi (RFN), Odznaką Honorową za Zasługi (Austria), papieskim Orderem św. Grzegorza Wielkiego. Był autorem około 50 książek i prawie 1500 artykułów, głównie na temat okupacji niemieckiej.

Włodzimierz Fenrych

Grzegorz Małkiewicz

Współzałożyciel Rady Pomocy Żydom „Żegota”. Autor i redaktor podziemnej prasy. Za udział w Powstaniu Warszawskim otrzymał Krzyż Walecznych i stopień podporucznika. Po rozwiązaniu AK był w organizacji „Nie” i Delegaturze Sił Zbrojnych. Z konspiracji wyszedł w październiku 1945 roku. Na trzeci rok studiów wstąpi jesienią 1948 roku po półtorarocznym pobycie w areszcie śledczym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Po tym kolejne więzienie i w 1958 roku trzecie podejście do studiów: tym razem eksternistycznie. W 1962 roku, mimo złożenia pracy magisterskiej i jej przyjęcia przez prof. Juliana Krzyżanowskiego, tuż przed egzaminami


42| drugi brzeg

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

BB King 1926 – 2015

Wędruję dziś po ponurych, przesiąkniętych mżawką ulicach Londynu i zastanawiam się czym właściwie jest dla mnie blues? Wielu z nas nie poradziłoby sobie bez niego. Niektórzy, jak Rysiek Riedel, byli lub są na niego skazani. Gdzieś w mojej duszy znajduje się dziura, którą wypełnia tylko ta muzyka. I chociaż dziur w duszy mam wiele, na tę konkretną jest tylko jedno lekarstwo. W ręku dzierżę więc Pale Ale Nicholsona i łyk za łykiem próbuję ubrać w słowa rzeczy nieopisane. Ktoś kiedyś powiedział, że można żyć bez muzyki – tylko wtedy po co wogóle żyć? Dla wielu z nas muzyka to całe życie, ale B.B. King był muzyką wcieloną. O śmierci B.B. Kinga dowiedziałem się z radia jadąc rano do pracy. Zatkało mnie. Choć to przecież ani śmierć tragiczna, ani szokująca. King miał 89 lat, był więc syty swoich dni. Ale to jednak pierwszy raz, gdy któryś z moich herosów umierał, a ja byłem tego świadomy. Kilku pozostałych wciąż żyje, inni odeszli zanim poznałem ich twórczość. Przełknąłem ślinę z trudem, zatrzymałem się na poboczu i pozwoliłem nostalgii przejąć kontrolę nad chwilą. Po jakimś czasie, z powrotem na drodze, wyobrażałem sobie uśmiechniętą twarz Kinga i rozmyślałem nad jego dokonaniami i tym, co nam zostawił. Lecz gdzie właściwie możemy umiejscowić jego dziedzictwo? I dlaczego wpływ jego twórczości stał się fundamentem dla tak wielu wybitnych muzyków? B.B. King grał przez siedemdziesiąt lat. I nigdy nie stracił do tego serca. Jego muzyka była do bólu szczera, a ów ból był tym, co gwarantowało jej autentyczność. King pomimo swojej muzycznej wielkości, był człowiekiem skromnym, co było jedną z jego najpiękniejszych wartości. Artyści współpracujący z nim zawsze podkreślali, że pomimo tego, skąd się wywodził (południowe stany w czasach segregacji) i co przeszedł (rasizm i dyskryminacja), nigdy nie można było u niego wyczuć zgorzknienia czy urazy. Kiedy oglądałem materiały archiwalne porównując jego wy-

stępy w ciągu dziesięcioleci, jedna rzecz nigdy nie ulegała zmianie – wrażenie, że z gitarą był szczęśliwy, a blues był jego terapią. Blues nie jest muzyką wirtuozów, blues to przede wszystkim prawda, najczęściej ta bolesna. Blues to historia, to obraz życia. B.B. King zawsze brzmiał tak samo, ale choć słyszałem Thrill is Gone po tysiąckroć, nigdy nie przestałem wierzyć w autentyczność przekazu i wykonania. Gdy po raz setny podróżował palcami po pentatonice w kluczu B, ja słyszałem kolejną odsłonę tej samej historii, której – mimo że znana – zawsze chętnie słuchasz z powodu magii, jaką wydaje się ze sobą nieść. Gdy zaczynałem przygodę z muzyką i blues wypełniał mi sporą część dnia, trzech wielkich bluesmanów stanowiło dla mnie największą inspirację: Gary Moore, Stevie Ray Vaughan i B.B. King. Ale bez Kinga nie byłoby SRV, bez Kinga nie byłoby też Claptona, bez Kinga blues nie był by taki sam. Bez Kinga... nie byłoby również i mnie. To on uczył nas – muzyków w bluesie osadzonych – tego, że jeden dźwięk zagrany w odpowiedni sposób, we właściwym momencie potrafi bardziej zdefiniować utwór niż kompleksowe przejście oparte na piętnastu nutach. To on pokazał nam jak sprawić, by gitara zapłakała. To on wyrażał smutek w sposób tak oczywisty, że udzielał się nam i sprawiał, że chcieliśmy doświadczyć tego samego… tej zdolności komunikowania naszego wnętrza również bez słów. Każdy, kto z bluesem trochę posiedział wie, że z wiekiem staje się on bliższy. Bo z wiekiem ból staje się zwierzęciem bardziej oswojonym. Z wiekiem staje się on wręcz przyjacielem. Towarzyszy ci w końcu zawsze i wszędzie. B.B. zdobył nasze serca, ukształtował naszą muzykę i przekonał nas o słuszności naszego wyboru. Ojciec chrzestny muzyki, która splotła się na stałe z moim kręgosłupem. Muddy Waters był wielki, John Lee Hooker śpiewał jak nikt inny, ale z klasyków to właśnie King był niezmiennie tym, który nauczył mnie, że uczuć nie można się wstydzić. Że męskie jest uwolnić serce i wyśpiewać co w duszy gra. To wielki B.B. wskazał nam drogę, na której każdy z nas odnalazł się w sposób taki lub inny. John Mayall dał nam nowe brzmienie bluesa, SRV wytoczył ciężkie działa walki muzyką z niedającą spokoju rzeczywistością, Gary Moore pokazał, że niebieski to kolor wielu emocji. Wszystko to, by dziś Joe Bonamassa mógł kontynuować dziedzictwo wielkich mistrzów malując dźwiękiem różne odcienie błękitu. A wszystko dzięki temu, że w 1941 roku szesnastoletni wówczas Riley B. King posłuchał głosu serca, który ścielił w młodej głowie marzenia o byciu muzykiem radiowym. Z plantacji bawełny do serc milionów ludzi. Amerykański sen kogoś, komu nie dawano do niego prawa. Bo w tym wszystkim nigdy nie chodziło o Amerykę. W tym wszystkim zawsze chodzi o muzykę. B.B. King – nie zapomnimy ciebie i twojej muzyki. Jesteś legendą, a te żyją wiecznie.

Mirek Chwedziak

Londyn w szkicowniku Marii Kalety:

Covent Garden Po krótkiej przerwie spowodowanej kryzysem, panorama Londynu ponownie „ozdobiona“ jest dziesiątkami dźwigów budowlanych. Ponieważ nie ma już wolnych miejsc na nowe budynki, zburzone muszą zostać stare. „Stare“ w tym wypadku jest pojęciem względnym, bo w ręce wprawnych burzycieli wpadają obiekty zaledwie kilkudziesięcioletnie, jak choćby niezwykle interesujący budynek firmy P&O przy ulicy Leadenhall 122 zaprojektowany w latach 60. XX wieku przez architektów ze spółki Gollins, Melvin & Ward, który musiał ustąpić miejsca Cheesegraterowi. Przypadkowych przechodniów i turystów mało to zapewne interesuje, ale koneserzy architektury ubolewają nad zasobnością głównie zagranicznych portfeli finansujących tę budowlaną gorączkę. Stąd pełne ręce roboty ma raczej niezwykła organizacja społeczna The 20th Century Society, której celem jest ochrona tych ze współczesnych obiektów, które mają istotne znaczenie dla tożsamości brytyjskiej stolicy. Interesujące jest, że przestrzenne restrykcje budowlane praktykowane są w Londynie od dawna. Na przykład już w 1625 istniała parlamentarna „Proklamacja w sprawie budynków“, która regulowała (czytaj – ograniczała) budowę nowych domów w samym Londynie i jego okolicach. Francis Russell, hrabia Bedford, wpływowy właściciel tego, co dzisiaj nazywamy Covent Garden, musiał zapłacić dwa tysiące ówczesnych funtów do miejskiej kasy za pozwolenie na budowę nowych domów na swojej pustej dotąd posiadłości i uzyskał je tylko dlatego, że król Karol I narzekał, iż przejeżdżając w pobliżu grzązł w błocie. Historia Covent Garden i hrabiów, a potem książąt Bedford jest fascynująca. Najpierw w XIII wieku puste pola na zachód od murów rzymskiego Londinium znalazły się w rękach wprawnych ogrod-

ników, benedyktyńskich zakonników z pobliskiego Westminster. Potem Henryk VIII przy okazji aktu z 1540 roku rozwiązującego zakony katolickie przejął własność tych terenów, by jego następca Edward VI w roku 1552 obdarował nią rodzinę Russell. W ich rękach pozostawała on przez bez mała cztery wieki przeżywając niezwykłe wzloty i upadki. Tak naprawdę wszystko zaczęło się w połowie XVII wieku, kiedy to czwarty hrabia Bedford zatrudnił znanego architekta Inigo Jonesa, aby zaprojektował tu kilka budynków. Niestety do dziś nie ocalał żaden z nich, ale na szczęście pozostała koncepcja centralnego placu zaczerpnięta z jego włoskich inspiracji. Miała to być dzielnica zamożnej arystokracji, ale z czasem wypłoszył ich stąd rozbudowujący się tutaj hałaśliwy jarmark warzyw, owoców i kwiatów, by z czasem upaść zupełnie zmieniając się w dzielnicę czerwonych latarni. Dopiero koniec XX wieku przywrócił świetność temu miejscu, kiedy to jarmark został przeniesiony na drugą stronę Tamizy, a nowi właściciele zamienili Covent Garden w wielką atrakcję turystyczną i nowoczesne, drogie centrum handlowe ubrane w stare wiktoriańskie dekoracje. Na szczęście jedna ze starych tradycji tego miejsca nie uległa zapomnieniu; ciągle można spotkać tam różnych artystów i sztukmistrzów popisujących się swoją sprawnością ku uciesze gawiedzi. Kiedy tam byłam ostatnio z moim synkiem, dwóch z nich zadziwiało jazdą na jednokołowych rowerach z siodełkami na wysokości bodaj trzech metrów. Niby zapomnieli podnieść z ziemi przyrządy do żonglowania, więc bez specjalnego namawiania Staś postanowił im pomóc podrzucając je do ich rąk. Zrobił to tak sprawnie, że oprócz oklasków widzów, dostał swoją część z zebranych do kapelusza pieniędzy. To było jego pierwsze, uczciwie zarobione pięć funtów.


pytania obieżyświata |43

nowy czas |04 (214) 2015

Czy godzi się podeptać serce Australii?

Włodzimierz Fenrych

U

luru, serce Australii. Czerwona góra o okrągłych kształtach i nieziemskiej piękności. O wschodzie i zachodzie słońca nabiera krwistego koloru. Wtedy autobusy pełne turystów podjeżdżają do punktu widokowego, gdzie czekają już na nich stoły z zakąskami i szampanem. Serce Australii. Czy można coś takiego podeptać? Dla ludów, które tu mieszkają od tysiącleci, jest to miejsce święte. To ołtarz, przed którym odbywają się święte ceremonie, nawiązywany jest kontakt z niewidzialnym światem praprzodków. Opowiadane są opowieści z czasów śnienia. Wokół góry Uluru wiedzie ścieżka dla turystów. Zwiedzający pstrykają zdjęcie za zdjęciem. W niektórych miejscach są tablice z napisem: „Proszę tu nie robić zdjęć, to jest miejsce święte”, zdarzają się i tacy, którzy do tych próśb się stosują. Serce Australii. Czy można coś takiego podeptać? Przed szlakiem prowadzącym na szczyt jest tablica z napisem: „Proszę nie wchodzić na szczyt, to jest święte miejsce”. Zdarzają się turyści, którzy stosują się i do tej prośby. Kiedy szlak jest otwarty – a nie zawsze jest, i nie ze względu na świętość, lecz dlatego, że góra ta bywa groźna – kilkadziesiąt osób zmarło na tym szlaku. Wspinający się na górę tłum wygląda z daleka jak sznureczek mrówek. No bo kto by się przejmował zabobonami ludzi z epoki kamiennej? Góry są przecież po to, żeby je zdobywać. Kogo może obchodzić fakt, że gdzieś niedaleko mieszka jakiś „właściciel śnienia” związanego z tą górą? I że to śnienie mówi, iż na tę górę nie należy wchodzić? Kto by się przejmował zabobonami ludzi z epoki kamiennej? Przecież ci Aborygeni to chyba najprymitywniejszy lud na świecie! Tak w każdym razie zostali potraktowani przez dziewiętnastowiecznych przedstawicieli Korony Brytyjskiej, którzy uznali, że nie ma co z nimi pertraktować w sprawie zakupu ziemi, bo są zbyt prymitywni. Uznali, że ziemia tu nie ma właścicieli i jest do wzięcia. I była brana. Najpierw pod uprawy, a potem – na obszarach, gdzie deszcz padał zbyt rzadko, by coś uprawiać – pod pastwiska. Okazało się, że wypas owiec to dobry biznes. Ktoś tam już mieszkał? Żył z polowania? Nie musiał żyć z polowania, mógł pracować jako kowboj na ranczo. Przecież pozycja kowboja to chyba awans dla koczownika żywiącego się jaszczurkami? Jaszczurkami, bo kangury znikły z terenów, gdzie wypasano owce. Niektórzy tubylcy istotnie zaczęli pracować jako kowboje (w Australii kowboj to nie kowboj, lecz stockman), ale nie wszyscy. Inni uciekli jeszcze dalej na pustynię, tam, gdzie nie opłacało się nawet owiec hodować. Woleli żywić się jaszczurkami, niż mieć coś do czynienia z tymi intruzami, którzy przyjeżdżają i zabierają ziemię tak, jakby była niczyja, którzy nie mają szacunku dla świętych miejsc i po prostu je depczą. Albo, co jeszcze gorsze, stawiają na nich jakieś budynki i ogrodzenia z drutu kolczastego. W 1901 roku Australia uzyskała niepodległość. To znaczy niepodległość uzyskali intruzi, a tych ludzi, którzy wcześniej tam mieszkali nie uznano nawet za obywateli nowego państwa. Stwierdzono, że są zbyt prymitywni i nie będą rozumieć, co to znaczy być obywatelem. Uznano też, że państwo będzie się nimi opiekować aż do czasu, kiedy to zrozumieją. Trzeba ich ucywilizować. Zbudowano specjalne osiedla, w których owo cywilizowanie miało się odbywać. Największym z nich, a na pewno najbardziej znanym, była Papunya, położona 240 km na zachód

Stoki go ́ ry Uluru

od Alice Springs. Zgromadzono tam dawnych koczowników z różnych, często bardzo odległych terenów. Przywieziono ich ciężarówkami i cywilizowano. Dano ubrania, bo przecież chodzenie nago jest w Australii nielegalne. Dano jedzenie i kazano je spożywać przy stole, bo przecież jedzenie z podłogi jest oznaką dzikości. I nie pozwalano pić alkoholu, bo przecież podopieczni są jak dzieci. Biali obywatele Australii mogli oczywiście raczyć się alkoholem, ale pierwotni mieszkańcy tego kontynentu nie byli obywatelami. Dostarczanie alkoholu osobom nieuprawnionym do jego spożywania było nielegalne, można było za to iść do więzienia. W ramach cywilizowania krajowców na pustynię przyjechali misjonarze. Zabobony z epoki kamiennej też trzeba przecież wykorzenić! W pobliżu Papunyi powstała misja luterańska o nazwie Hermannsburg. Misjonarze byli dobrymi ludźmi, widzieli niedolę koczowników wygnanych ze swoich terenów z powodu owiec i nieśli im pomoc materialną, ale w tym przypadku pomoc ta wiązała się z troską o zbawienie duszy, co w rozumieniu misjonarzy przejawiało się nietolerancją wobec zabobonów. Wobec jakichś śnień, wedle których jakaś góra stworzona była przez praprzodków (a przecież jej stwórcą był Pan Bóg), wobec jakichś dzikich tańców na cześć tego praprzodka i traktowaniu tej góry jako jego ołtarza. W rozumieniu krajowców zaś oznaczało to, że lepiej misjonarzy nie informować o tradycyjnych ceremoniach. Dawne praktyki religijne zeszły do podziemia, odbywano je w sekrecie przed misjonarzami, a na wszelki wypadek przed wszystkimi niebiorącymi w nich udziału. I tak trwało cywilizowanie – krajowcy, owszem, przejmowali zewnętrzne zachowania intruzów. Jeśli im to wychodziło szczególnie dobrze, mogli nawet dostać obywatelstwo Australii. Hermannsburg jest położony w malowniczej okolicy, pośród różowych gór i matowo zielonych eukaliptusów. Nic tylko przyjechać z farbkami i malować. Tak właśnie zrobił w 1930 roku Rex Battarbee, artysta malarz. Jeździł po okolicy z akwarelami i malował. Zrobił nawet w Hermannsburgu wystawę swoich akwareli. Oglądali ją również krajowcy, a jeden z nich, niejaki Albert Namatjira, zapytał artystę, czy on też mógłby się tej sztuki nauczyć. I nauczył się. Wystawiał swoje prace nawet w dalekich miastach na wybrzeżu. Zdobył sławę, bo był żywym dowodem na to, że czarnoskóry krajowiec może się nauczyć malować obrazki takie same, jak jego biały nauczyciel. W 1954 roku zawieziono go do Canberry, by go pokazać królowej, a w 1957 roku przyznano mu

obywatelstwo Australii. No i kupowano jego akwarelki. Być może Albert Namatjira mógłby być bogaty, ale odwieczne prawo krajowców każe natychmiast dzielić się tym, co się posiada. Mięso z upolowanego kangura rozdzielane jest między krewnych, podobnie też rozdzielane są pieniądze ze sprzedaży akwarelek. Zgodnie z prawem Australii Albert Namatjira mógł nabyć alkohol, ale według odwiecznego prawa pradawnych mieszkańców tego kontynentu nie mógł sam go skonsumować. I tu pojawił się problem. Pewnego dnia świętował z rodziną, nabywszy uprzednio sporą ilość ognistego trunku, po czym został aresztowany z paragrafu mówiącego o dostarczaniu krajowcom alkoholu. I poszedł siedzieć. Taki pożytek z obywatelstwa. Albert Namatjira dzielił się nie tylko tym, co zyskał, ale też i umiejętnościami. Tak jak ojciec uczy synów władać włócznią, tak Albert Namatjira uczył synów malować. Zresztą nie tylko synów. Tak powstała tak zwana szkoła Hermannsburg, która tworzyła akwarele przedstawiające krajobraz pustynnego serca Australii. Dziewiczy krajobraz, bez ludzi i bez śladu działalności białego człowieka. Albert Namatjira zdobył sławę, ale raczej jako kuriozum niż wielki artysta. Jego uczniowie nie zdobyli sławy wcale. Jest to sztuka uważana za wtórną, nadająca się może do tego, by sprzedawać ją turystom jako pamiątki. W tradycyjnym społeczeństwie krajowców nie było miejsca na takie obrazy. No bo gdzie miał wieszać obrazy koczownik, który nie budował nawet domu? No i po co koczownikowi malowane obrazy, skoro cały czas przebywa w najprawdziwszym krajobrazie? A jednak w tych pejzażach ukryty jest sekret, którego biali nabywcy nie mogli zrozumieć, nie było nawet sensu im tego tłumaczyć. Albert Namatjira nie wybierał za temat swoich obrazków po prostu ładnych widoczków (jak mogło się wydawać białym nabywcom) – on malował to, do czego miał prawo. Był dziedzicem śnień związanych z konkretnymi miejscami i to właśnie te miejsca są tematami jego prac. Krajobraz to nie jest po prostu pejzaż, góra to nie jest zwykła bryła z piaskowca. Góra to jest miejsce święte, ołtarz uczyniony nie ręką ludzką, tylko ręką praprzodków, a to czyni go bardziej świętym. A czym jest akwarela przedstawiająca świętą górę? Czy nie jest jak ikona próbująca w sposób niedoskonały przedstawić nam świat niewidzialny? Czy nie jest jak ikona przypominająca święte miejsce tym, którzy nie mieszkają w jego pobliżu?


04-05 (214-215) 2015 | nowy czas

Shibuya, a middle of Tokyo mad crowd

Sleepless in Tokyo

peak. It is supposed to bring good luck. Standing at the ticket desk on the ground floor, a polished lady behind the desk points to the small, blank computer screen. ‘Do you accept?’ she smiles and gestures at the grey computer screen. I look surprised, shrug, smile, and buy the tickets. Going up in the fast lift, once we regained our hearing in popped ears, we wondered what we were being asked to accept. But it all became clear when we stepped onto the viewing platform, to see…nothing. A uniform grey. Exactly what we saw on the screen downstairs, grey cotton wool hugging all the window-panes. We were in the clouds. So, no Mount Fuji for me, bad luck indeed. There is a small area up there with a glass floor, where you can ‘walk on air,’ looking down hundreds of metres to the street below, but I gave it a miss. Enough bad luck for one day. Not far from the Tokyo Skytree, there is the remote and aloof Imperial Palace on a hill, behind the famous double bridge nicknamed, Nijubashi. Japan is rich in tradition and steeped in history, some artifacts in the museums dating from 10,000 BC. Added to that; earthquakes, typhoons, ritual suicides, wars, and being the only country to experience the aftermath of the atomic bomb, you have a highly specific mixture of traditional, historic, ritualistic and old, with the contemporary, modern, and new, in constant juxtaposition with each other. Tokyo’s oldest temple, Senso-ji in Asakusa, since its founding in 628 A.D., has been rebuilt countless times, the last reconstruction being after the second World war. Yet somehow, it manages to evoke the old spirit, with a giant incense burner from which the smoke brings ‘good luck’ and two, massive straw sandals of a Buddhist pilgrim hanging on the Hozomon Gate. In the Ryogoku district, you might be lucky enough to spy a sumo wrestler, in the very early morning, coming from his practice in the stable. Sumo, this ancient martial art associated with Shinto rituals is still one of the most popular sports in Japan today. It is a men-only sport and women are not allowed anywhere near the wrestling ring, as this would be seen as a ‘violation of its purity’.

In Japan, nobody wanders onto the road when the lights are red; everybody waits. It is an unbelievably orderly country and before you even contemplate a Japanese adventure, you’d better practice how to be polite. Very, very polite and to absolutely everybody.

Text and photos Joanna Ciechanowska

T

he wailing sirens of police cars with loudspeakers on their roofs wake me up yet again in the middle of the night and I remind myself that I am in Japan. A few hours ago I was in Shibuya, a mad, central Tokyo crowd, trying to cross the road, listening to chirping birds traffic-lights, getting ‘lost in translation’. At first I wondered where the chirping, singing birds’ sounds were coming from, so I looked up and saw bright yellow butterfly in the air, flickering over the zebra crossing and disappearing into the night in between the skyscrapers. I wondered how did it arrive in this mad city and where could it possibly find shelter. The chirping birds sound started again and everybody rushed like mad across the road. Then the birds stopped chirping and started singing instead, a signal that you can’t cross. In Japan, nobody wanders onto the road when the lights are red; everybody waits. It is an unbelievably orderly country and

before you even contemplate a Japanese adventure, you’d better practice how to be polite. Very, very polite and to absolutely everybody. You bow and say thank you to the lady that serves you coffee and she bows and thanks you back, and you thank her again and she thanks you back. You thank people three times as often as you would do anywhere else in the world and it pays off. Japanese people are incredibly helpful and kind, they go out of their way to accommodate your wishes. In return, just try not to ask for unusual things like a fried egg in a fast food bar with photos of the fixed menu and don’t ask if they can possibly cook it soft, just for you. Instead, follow the rules, point to the photo, pay, press the button, get the ticket, collect your meal and accept that it will not look the same as in the photo you pointed at. Look surprised and you will just get a polite giggle. As a reward, you can be guaranteed that it is fresh, wholesome and you’ll never ever get poisoned by your dinner. Nobody ever eats on the street here either, nor on any form of public transport. There is no visible litter of any description anywhere, and there are no dustbins either. The level of hygiene and service is one of the highest in the world.

I

was invited to go to Japan to a joint exhibition with Japanese artists in Tokyo and decided to stay a bit longer. I wanted to see Mount Fuji but the only way to do that, in Tokyo, if you don’t want to travel 100 km out of the city, is to go up the Tokyo Skytree, to the 46th floor, which is at 450 metres above ground level. There from the upper platform, looking South East, you have a clear view of the snow-covered

Kyoto, Golden Pavillion


podróże |45

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

Tokyo, Senji Temple with the giant incense burner to smoke oneself for good luck

Tokyo was for me a mixture of awesome and peculiar, but fun. Finding my way around the tube system from Shinjuku, where we stayed, contemplating art over matcha tea in Fukiage-no-chaya teahouse in the Zen Rikugi-en Gardens, or trying to figure out what all the colour-coded buttons in the toilet cubicle were meant to do.

A

nd then, there was Kyoto and Nara. The expression ‘jaw- dropping’, proved to be quite an understatement, in my case, since my jaw dropped in Nara and stayed dropped until we left Japanese airspace. Nara, the first imperial capital of Japan has some of the most important temples, shrines and Buddhist art. The Todaiji complex of temples in Nara Park houses the biggest wooden building in the world, Daibutsuden Temple. The present building, dating from 1709 is only two - thirds the size of the original from the 7th century, which burned down and has since been rebuilt three times. In its great hall stands the gigantic bronze statue of Great Daibutsu Buddha, about 15m tall. The original statue, from 752AD, was even bigger and covered in gold leaf. Nara Park also has its most famous residents, the deer, protected since the 8th century. They wander freely, begging for snacks and yes, bow to children, who then, bow back. You only have to say, Kyoto, to conjure up in anybody’s mind images of kimonos, cherry blossom, geishas, temples, old streets, and magic round every corner. Before my journey I asked Eiichi a Japanese friend, where would be a good place to stay. ‘Uhmmm…’ he bowed, deep in thought and lost in space. ‘Kyoto is a big, modern city!’ he exclaimed. I wasn’t prepared for such a Kyoto, large, modern and grey, ramshackle in places, with electric cables hanging outside everywhere like the insides of some gigantic spider. Kyoto feels as though some playful god picked up a string of precious, old pearls and scattered them all over the city. A temple here, a shrine there, a Zen garden – an oasis of peace buried amongst the grey, haphazard maze of buildings. Kyoto has over 1,500 Buddhist temples and 200 Shinto shrines, but you have to find them first. Golden Pavillion Temple, in the northern part of Kyoto, glows an impossible gold against the background of perfect landscape. The original, built in the 14th century by the third Ashikaga shogun was destroyed by arson in 1950. This is an exact replica, covered in gold leaf. In the southern part, there is Sanjusangendo the ‘Hall of Thirty Three Bays’ from the 11th century and rebuilt in the 13th. Its main hall has 1,000

gilded statues of Buddha carved by three 13th century masters. Further south still, there is the famous Fushimi-Inari Shrine, its endless torii arches meandering in thousands up the hill and down again, like a bright red-orange ribbon. To the south-west of Imperial Park, (Kyoto was the next capital after Nara), in central Kyoto, there is the old district of Gion. This is where the professional geishas entertain their private clients in old teahouses. Gion’s history goes back to the 7th century, the Yasaka Shrine dating from 656AD. Kabuki theatre still exists here. Wandering through the streets of Gion, is what I remember most vividly, that and the last surprise parting from Japan, when sitting on the plane back from Osaka, the sleepy chap next to me suddenly shouted out: ‘Look, look, there! Mount Fuji!’ And there it was, the perfect snow-covered peak, dreamily waking up to the sunrise. Sayonara Japan, I miss you already.

Nara Park houses the biggest wooden building in the world, Daibutsuden Temple

Kyoto, the old district of Gion

KYOTO FEELS AS THOUGH SOME PLAYFUL GOD PICKED UP A STRING OF PRECIOUS, OLD PEARLS AND SCATTERED IT ALL OVER THIS BIG CITY


46| historie nie tylko zasłyszane

Opowieści londyńskie:

Dżihad

Jacek Ozaist

W

sobotę majster obiecał zabrać nas do Hatton Cross, gdzie ogląda się lądujące na Heathrow samoloty. Podobno przelatują tak nisko, że w głowie huczy, jakby miała za chwilę rozlecieć się na strzępy. Wielu ludzi przyjeżdża tam specjalnie, by zrobić fotki maszyn zbliżających się do ziemi. Leciałem samolotem tylko raz w życiu. Z Łodzi do Stansted. He he, wciąż mam wątpliwości, czy to na pewno jest londyńskie lotnisko. Jechaliśmy i jechaliśmy autostradą, a Londynu w ogóle nie było widać. Dopiero pod koniec zobaczyłem w oddali zarys City z charakterystycznym jajowatym budynkiem na czele, ale po krótkiej chwili zniknął we mgle. – Więc to jest ta słynna mgła – zagaiłem złośliwie. – Dupa, nie mgła – odparł siedzący za kierownicą majster. – Tu nigdy nie ma mgły. – Jak to!? – zaprotestowałem – W Londynie nie ma mgły!? – Ano nie ma. W każdym razie nie częściej, niż gdzie indziej na świecie. – Nie wierzę! – A dżentelmenów w melonikach, popijających herbatkę na lotnisku widziałeś? – Nie. – Raczej dresiów i niunie, co? – No raczej. – Sam widzisz. Stereotypy to jedno, a życie to drugie. Smogu w Londynie nie ma od bardzo dawna. Wyniosła się razem z ciężkim przemysłem poza miasto. Zmienił się też sposób ogrzewania mieszkań, a silniki w samochodach mają filtry i katalizatory. Tata znał majstra od wielu lat. Razem chodzili do szkoły, na dziewczyny, na piwo. Potem majster wyjechał do USA, ale coś chyba poszło nie tak, bo po roku wrócił. Pokręcił się po wsi, trochę pracował, trochę kombinował, po czym wyjechał do Anglii. Kiedy nie wracał przez rok czy dwa, wszyscy wiedzieliśmy, że się zadomowił. Stał się w naszych oczach człowiekiem sukcesu. Marzyliśmy, by być tacy, jak on. Kiedyś zadzwonił do taty, czy by nie przyjechał trochę dorobić, lecz tata był zbyt zajęty nieźle płatną robotą w zakładzie stolarskim. Polecił jednak mnie i mojego kuzyna Mańka. Razem polecieliśmy na wielką malarsko-tapeciarską przygodę do Londynu. – Pięć dni malujemy, dwa dni zwiedzamy.

– Co wy na to? – pytał majster, ukradkiem pociągając z piersiówki. Piszczeliśmy z radości jak nastoletnie cheerliderki, a on, widząc nasz entuzjazm, cieszył się jeszcze bardziej. Dziwny trochę był. Żony chyba nigdy nie miał ani dzieci. Podobno mieszkał z jakąś panią, w której się kochał, kiedy jednak wybrała innego, nie szukał innych kobiet. Moja mama twierdziła, że poprzez opiekę nad nami zapełnia lukę macierzyńską, rekompensując sobie braki. Dla nas to było super, bo nie dało się z nim nudzić. W piątkowe popołudnie krzyknął na nas: – Przerwa na lunch, chłopaki! Rozsiedliśmy się na werandzie domu, który remontowaliśmy, a majster wręczył nam po kanapce, kartonie soku, bananie i batoniku Prince Polo. Na kolację zwykle chodziliśmy do kebabowni albo po pizzę. Mieliśmy po prostu jak w raju. – To co jutro robimy? Zwiedzamy Greenwich i kliper herbaciany Cutty Sark, czy podglądamy samoloty? Jednogłośnie wybraliśmy lądujące maszyny. Maniek też był fanem latania, choć w jego przypadku ograniczało się to do składania modeli samolotów. – Dobra jest. Rano jedziemy do Hatton Cross. Nie liczyłem ile wieczorem wypił szklaneczek whisky z colą, jednak poszedł spać pijany w sztok. Rano miał takiego kaca, że najpierw poszedł do sklepu. Czekaliśmy na sofie w salonie, aż jego wzrok nabierze właściwej ostrości, a krok stanie się sprężysty. – Chłopaki – powiedział w końcu – chodźmy do parku. Tam też świetnie widać. Nie chce mi się jechać aż do Hatton Cross. Oczywiście, zgodziliśmy się. Majster zabrał coś mocniejszego w czarnej reklamóweczce i poszliśmy. Hounslow Park to właściwie wielka, nieskrępowana przestrzeń. Chmury prawie dotykały koron drzew, które okalały rozległe trawniki. Alejkami chodziły matki z wózkami pełnymi szkrabów wszystkich ras świata. Za wysokim płotem kilku mężczyzn w średnim wieku grało w tenisa ziemnego na betonowym korcie. Przerzucali piłkę nad poszarpaną siatką, chichocząc za każdym razem, gdy nie potrafili jej odbić. Trochę dalej gromadka Hindusów rozgrywała partię w krykieta. Odbijali piłkę tym dziwnym kijem, biegali za nią, krzyczeli. Wyglądało to, jak wojna, a nie zabawa. – Tu, niedaleko, jest taka dzielnica. Southall się nazywa – zagaił majster. – Same turbany i kobiety z kropkami na czole. Gdy Sri Lanka, Pakistan albo Indie grają ze sobą w krykieta, panuje tam istne szaleństwo. Oni nie uznają piłki nożnej jak my. Tylko krykieta. Pokiwaliśmy w milczeniu głowami, a majster zaczerpnął łyk cudownego napoju z czarnej siateczki. Krew delikatnie podeszła mu do oczu, żyłki oczodołów od razu zrobiły się wyraźniejsze. Ruszył przodem. – O, zobaczcie. Nadlatują! Popatrzyliśmy we wskazanym kierunku. Jak okiem sięgnąć, widzieliśmy światła nadlatujących samolotów – cztery, pięć, sześć... Wlatywały w ten korytarz powietrzny z różnych stron nieba w bardzo uporządkowany sposób. – Niebostrada – sapnął rozanielony majster. Najróżniejszych rozmiarów i barw samo-

04-05 (214-215) ) 2015 | nowy czas

loty przelatywały tuż nad naszymi głowami. W pewnym momencie wszyscy ujrzeliśmy ruch w zaroślach. Wyszedł z nich krępy człowiek w długiej sukmanie z jakimś dziwnym przedmiotem w dłoniach. Za nim stał drugi, chudy jak szczapa, dla odmiany od stóp do głów ubrany w sportowe ciuchy. Obaj mieli dziwne brody: gęste, czarne, szpiczaste, ale bez wąsów. – Matko Boska – wyszeptał z przejęciem majster. – Pamiętacie ten incydent nad Bagdadem, o którym wam opowiadałem. Transportowy Airbus A300 został trafiony w skrzydło rakietą ziemia-powietrze. Piloci utracili sterowność na wysokości ponad 2000 metrów. Raz lecieli dziobem w dół, raz wznosili się niebezpiecznie w górę. Cudem udało im się wylądować. Obaj kiwnęliśmy głowami, choć pewnie żaden z nas czegoś takiego nie pamiętał. Majster opowiadał różne rzeczy różnym ludziom. – Oni chcą trafić samolot z ręcznej wyrzutni! – wycharczał i wytrzeszczył dziwnie oczy. – Padnij! Obaj! Nie ruszajcie się dopóki was nie zawołam. Dzwońcie pod 112! Zalegliśmy z kuzynem wśród traw. Ci dwaj dziwni ludzie coś do siebie krzyczeli,

pokazując na nadlatujące maszyny. Majster zaczerpnął potężnego łyka z butelczyny w czarnej torebce i śmiało ruszył w stronę tamtych. Wrzeszczał coś do nich łamaną angielszczyzną. Zrozumieliśmy tylko tyle, że dzwonił po policję i że już jadą. Brodaci coś do siebie zabełkotali i ruszyli mu naprzeciw. Nie mogłem dłużej czekać. Krzyknąłem na Mańka i razem pobiegliśmy ratować majstra, drąc się wniebogłosy. Domniemani terroryści zawahali się, a potem rzucili do ucieczki. Po chwili znikli w krzakach, z których tak niespodziewanie wyszli. – Przybyliście z odsieczą, niczym Sobieski pod Wiedeń – powiedział zasapany majster. – Kochane chłopaki! Przygarnął nas do siebie. Poczuliśmy woń alkoholu nieudolnie przykrytą warstewką taniej wody kolońskiej. – Nie mówmy o tym rodzicom, dobra. To będzie nasza tajemnica. Kiwnęliśmy tylko głowami. Wciąż huczało mi w głowie i trzęsły mi się nogi. – To może jedźmy jednak do tego Cutty Sark, co? – zagaił majster. Zgodziliśmy się bez wahania. Kiedy wychodziliśmy z parku, jeszcze raz obejrzałem się przez ramię. Wiedziałem, że mój świat już nigdy nie będzie taki, jak przedtem. REKLAMA

Arkadiusz Branicki Daniel Gonera Ewa Lachowicz Aleksey Miakishev Giovanna Del Sarto Michal Solarski

$ ! "

!

! "

#

!


historie nie tylko zasłyszane |47

nowy czas |04-05 (214-215) 2015

PAN ZENOBIUSZ. Nocna Rozmowa Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.

Kiedy zapada noc, ruch na ulicy zamiera, światła gasną, zapadam w sen. Nie jest to sen głęboki. Śpię jak zając na miedzy, nasłuchując w pół śnie czy ktoś się nie czai w zakamarkach mojej kuchni, czy po ogrodzie nie błąka się świecąc niepewnie latarką. Często wstaję w nocy, by sprawdzić czy dzieci już śpią. Kiedy słyszę ich głęboki oddech, kładę się z powrotem do łóżka i po raz kolejny zapadam w ten lekki sen, który jest nasłuchiwaniem ciszy. Znam każdy dźwięk w moim domu. Włączanie się bojlera – klik, klik, klik, trzaśniecie klapy po wchodzącym do domu kocie – klap, klap. Szum gałęzi drzewa eukaliptusowego na końcu ogrodu. Od kiedy jestem sama z dziećmi, te dźwięki to moi przyjaciele, te malutkie hałasy są jak szept bezpiecznego domu. Kilka lat wcześniej zapadałam w sen bez obaw i bez lęków, aż jednej nocy, kiedy spałam z dziećmi na górze, przez drzwi kuchenne włamał się ktoś i splądrował cały dom. Być może dlatego zostałam tłumaczem na policji. Leżę w łóżku i zastanawiam się nad tym. Nie mogę zasnąć od dłuższego czasu, bo po kuchni na dole krząta się jeszcze Zenobiusz, który zatrzymał się na noc przed wyjazdem do Polski. Spotykam różnych ludzi i coraz bardziej zaciera mi się różnica między ofiarami i przestępcami. Właściwie to w ogóle jej nie ma. Zaczęło do mnie docierać, że są tylko czyny i zachowania, role, które gramy

i decyzje, które podejmujemy w tych przeróżnych działaniach, na które składa się życie. Siedziałam już obok morderców, gwałcicieli, złodziei i prostytutek, i patrzyłam na nich zastanawiając się wielokrotnie co nas łączy. Poszukiwanie tego, co nas jednoczyło, było założeniem od samego początku, że coś nas dzieli. A przecież wszystko jest takie, jakie jest i takie, jak ma być. Zaczynam zapadać w sen. Dźwięki krzątania się Zenka po kuchni działają na mnie uspokajająco, zaczynają się komponować w bezpieczny szept mojego domu. Nagle coś wyrywa mnie ze snu, siadam na łóżku i szukam w ciemności mojej sypialni jaśniejszego punktu, na którym mogłabym zaczepić mój wzrok. Nasłuchuję, ale w domu panuje oswojona cisza, jedynie klik, klik, klap, klap… Wszystko po staremu. Nagle przypomina mi się, że Zenobiusz jest u mnie w domu, ale powinien już spać na kanapie na dole. Podrywam się na nogi i ostrożnie, bez zapalania światła, schodzę na dół. Spod drzwi kuchennych sączy się strużka światła, ale panuje tam cisza. Pukam do drzwi i w tym samym momencie, kiedy to robię, zastanawiam się, dlaczego pukam do drzwi mojej kuchni. Słyszę w odpowiedzi „proszę” – głos jest cichy i spokojny. Wchodzę. Zenobiusz siedzi na krześle i patrzy na mnie zdziwiony. – Przepraszam, pani Irenko, jeśli obudziłem, ale siedzę i piszę jeszcze sms do Danusi, a przed chwilą spadł mi telefon na podłogę. Pewnie to panią obudziło? Patrzę na niego uważnie, by ocenić czy czasami nie wypił za dużo piwa, które jakimś cudem przemycił do domu, ale wydaje się być trzeźwy. Siadam obok niego, sięgam po szklankę, nalewam sobie soku. Na stole leży jego komórka. Ekran w komórce jest pęknięty. Zenek patrzy na mnie i mówi powoli: – Prawdę mówiąc, pani Irenko, to ja tym telefonem rzuciłem o ścianę, dlatego był taki huk. Bardzo przepraszam, po prostu nerwy mi puściły. Wyciągam z koszyka pod stołem taśmę klejąca i kładę na stole. Zenek patrzy na mnie i mówi: – Pani mi kiedyś tłumaczyła o przemocy domowej i prześladowaniu. Nie wiem, jak mam to po-

wiedzieć, ale myślę, że gdyby takie rzeczy, które mi robi Danusia…, gdybym ja to robił, to pewnie wszyscy mówiliby, że się nad nią znęcam. Spuszcza głowę i ciągnie dalej: – Nie chce mi się jechać do domu, bo znowu się zacznie. – Co się zacznie? – pytam cicho, bo nagle zamilkł. Zenobiusz podnosi koszulę do góry i odwraca się do mnie plecami. Na plecach ma długą szramę, jakby od uderzenia kijem, ale widać, że jest to stara blizna. Zauważam też inne mniejsze blizny na plecach. Zenek opuszcza koszulę. Patrzy na mnie uważnie. – Nikomu tego nie mówię, bo w Polsce to wszyscy by się ze mnie śmiali. Danusia jak wpadnie w jeden ze swoich szałów to bierze co ma pod ręką i bez uprzedzenia wali we mnie, nawet nie mam czasu, aby się uchylić. Ta długa blizna to od tego, jak raz krzesłem we mnie rzuciła. Kiedy jestem w Anglii, to ona przeciętnie dziesięć smsów do mnie na dzień pisze, dzwoni non stop i sprawdza, gdzie jestem. Ciągle mi zarzuca, że kłamię. Awantury są bez przerwy, a ja czasami to nic nie mówię tylko słucham. I łudzę się, że może w ten sposób ona się uspokoi, ale to jeszcze gorzej na nią działa. Wtedy się drze, że ją ignoruję, że z litości się z nią ożeniłem, że na pewno mam kogoś innego. Nie mam komu tego powiedzieć, bo właściwie co mam powiedzieć? Gdybym to koledze opowiedział, to by mi poradził, abym od niej odszedł. Widzi pani, ale ja nie mam serca, żeby to zrobić. Ona łatwego życia nie miała, ojciec był alkoholikiem i jak pił, to bił i ją, i matkę. Danusia zawsze mówi, że jak on był trzeźwy, to do rany przyłóż. Myślę, że dlatego ona ma takie wypaczone pojęcie o miłości – im większy dramat, tym bardziej to oznacza, że jest jakaś pasja, że związek jeszcze istnieje. A tak naprawdę to ja chcę świętego spokoju. Chcę siedzieć na działce, uprawiać marchew i patrzeć na zachód słońca. I już sam nie wiem, kto jest ofiarą w tym wszystkim. To tylko zagubiona, słaba kobieta. Jak ja jej nie pomogę, to kto? Zenobiusz bierze taśmę ze stołu i zaczyna sklejać ekran telefonu. Patrzę na jego pochyloną głowę i zauważam następną bliznę we włosach. Podaję mu następny kawałek taśmy klejącej.

JC Erhardt: Free Fall to go was the wing. She could see the crack appearing closest to the side door. Then, the crack was wider and wider. But still, nobody saw it or did anything. Not that they could do much. She thought of alerting the cabin crew, but was afraid of making fuss over nothing. Maybe they knew already. She kept watching the wing. Something broke off out of the crack and disappeared in a horizontal wiz. And now the engine was not quite so firmly attached to the wing and appeared to be wobbling a bit. The air-hostess rushed through the aisle to the front of the plane, followed by another, and suddenly it went dark, emergency red light flashing and ‘fasten your sit belts’ signs on. She looked at the wing again and the loud bang could be heard all inside the plane. Some started to scream as the plane rattled and shook, the engine on the left wing hanging now on torn wing and spitting dark fumes. More screaming, more crying and panic and the awful whine of the engine hanging on its thread and another deafening, cracking noise. Like a piece of dry paper being

squashed. And suddenly there was no wing and the plane, whining to the breaking point, was diving nose down faster and faster towards the green lanes and the blue patch of the lake. Funny how horizon line sways even when you try to sit straight. Fumbling to reach her mobile phone she could only think; will I manage to send a message? ‘I love you’ the message read on his mobile when he woke up in the morning. Smiling he answered ‘Love you too. Have you landed yet?’ He looked up to the blue sky broken by few lonely clouds. A perfect weather for flying. He must get to the airfield soon. She looked at the crying face again, floating a bit closer and above the wing of the plane. Moved to the front to look at the young face of a pilot chatting to his second in command. It was fun being weightless although she didn’t think of it much, since it came naturally to the different existence. It didn’t really make any difference what the weather was like either. She moved along the length of the cruising plane. She recognised

the face but the crying face of a young man did not cause her any distress. She flew closer to the window where he sat. She could see he was crying and reading something on his mobile phone, but could not see what it was. It didn’t matter. The weather was perfect for flying. Joanna Ciechanowska

She was watching the crying face through the window. There were other faces too, some sleepy, some curious. Some time ago she was sitting like that, inside there too, but not now. There was never much space there; cramped legs, stiff neck after a few hours in a narrow seat, but once you survived the ups and downs, you were in a different world. Tropical, blazing sun, swaying palms, maybe a lazy beach for some. For others, like her, it was work around the world. But now she was free. She couldn’t remember much of ‘before’, only that at the time she was looking through the window too, watching slow moving mountain peaks below. Himalayas stretched below forming a carpet of pinks, violets and dark shadows, until the valleys with veins of rivers flattened and gave way to flat steppes. Suddenly she saw something flying by but couldn’t properly identified what it was. She only remembered that it was long, and maybe silver, and that it flashed past very fast and it hit the side of the plane near the door. It took a while from then on but the first


SU UPER OFER UPE RTA A POL LSKA A sta acjonarne + kom mórkowe

(I` HR[`^V^HDž ^`NjSPQ ! SA AVE p pod numer 2525

Zero opłat o roaming o owych ki d uǏyw kiedy Ǐ wasz L Lycamobile ycam mobile bil w 1 17 krajach Australia

A Austria

Belgia

Dania

Francja

Hiszpania

Holandia

Irlandia

Niem mcy

Norwegia

Polska

Portugalia

Rumunia

Szwecja

Szwajcaria

USA A

Włochy

Nielimitowan ne darmowe poł połǃczenia p ǃ do Lycamobile yca y Polska olska z kaǏdym m doładowaniem Zamów sw wojǃ darmowǃ kartLJ SIM na www w.lycamobile . .co.uk/Poland lub pod numerrem em 020 7132 0322 322 Doładuj swojǃ kartLJ k SIM online lub w punktach oznaczonych poniǏszym logo: Klienci mogǃ ǃ nie byDž w stanie wykonaDž elekr e onicznego doładowania w niektórych punktach oznaczonych znaczonych logo Customers should opt-in by texting SA AVE to 2525 to be eligible to get the special rates, Customer who did not opt-in will be charged at sttandard rates. Opt-in save promotional tariff is valid from 25.02.2015. Customers w with India 1p/min promotion ( top up offer) should not opt-in t-in to this special rates. If you opt-in to this promotion, you ou will not be able to avail India special rates.Promotional tariff valid for 30days from m the Opt-in. Lycamobile reserve the right to amend or va ary the terms of this promotion, or to withdraw this plan at any time on reasonable notice. Customers must buy a bundle or top-up for no roaming o costs on calls and texts. Customers must buy a specific data bundle for no roaming costs on data – full details etails at lycamobile.co.uk. Free Lycamobile Lycamobile to Lycamobile calls when roaming are restricted e to a total of 100 minutes (applicable to both inbound bound and outbound calls). No roaming costs are only available for a continuous period of 59 days. Offer Valid Valid from 15.03.2015. Custom mers must top-up to qualify for the offer and the offer vallid for the calendar month only. Promotional period: 01.04.2015 04.2015 to 31.05.2015.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.