nowyczas2011/172/015

Page 1

LONDON 6 October 2011 15 (172) FREE ISSN 1752-0339

Tak, pięć lat minęło, od kiedy „Nowy Czas” trafia do rąk polskich czytelników na Wyspach Brytyjskich

»15-17

WyBORy W pOLSCE

»4, 6

CzaS Na WySpIE

»8

Jedyny kandydat z Londynu

Polacy, bądźcie ostrożni!

O emigrację brytyjską, tak fetowaną przez premiera Tuska przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi– co nota bene opłaciło się po wielokroć, bo poparcie Londynu znaczyło dla premiera wiele w wymiarze propagandowym – pies z kulawą nogą nie chce się upomnieć. ale mamy swojego kandydata!

Taki apel wystosowała organizacja Thames Reach pomagająca londyńskim bezdomnym. Coraz częściej nasi rodacy padają ofiarą nieuczciwych pośredników. Często kończy się to bardzo źle. Zmusza się ich do niewolniczej pracy, odbiera im się dowody tożsamości, pieniądze i wolność.

FELIETON

»13

Na Czasie No to mamy pięciolatka. Gazeta, tak jak dziecko, stara się wybić na dojrzałość, często wbrew woli rodziców-założycieli. Nie inaczej z „Nowym Czasem”. Już nawet udowodnił, że potrafi wierzgać nogami pod moją nieobecność. I radził sobie całkiem nieźle. No więc z pewnym bólem, ale też i satysfakcją stwierdzam: „Nowy Czas” po pięciu latach obecności na brytyjskim rynku wydawniczym stał się bytem niezależnym.

kuLTuRa

»20

pODRóżE

»24

Inna – ta sama Kawałek – Agata Chorwacji Agatha [pseudonim na użytek konkursu] – polski talent z Londynu. Wśród tysiąca nadesłanych nagrań od razu zauważyliśmy dziewczynę o fantastycznym głosie – mówił o Agacie Rozumek (znanej czytelnikom „Nowego Czasu” z ARTeryjnych koncertów) – objawieniu konkursu młodych muzycznych talentów – dziennikarz radiowej Trójki Piotr Metz w audycji Lista Osobista.

Nie chce nam się opuszczać Rovinji, nie mamy ochoty wyjeżdżać z Chorwacji. Jeszcze tylko sklep i ostatnie zakupy. Trufle, oliwa, wino, rakija, śliwowica, kilka butelek Ożujska. Na parkingu znów Polacy, tak jak my, markotni, że czas wyjechać. Decyzja zapada łatwo. Musimy tu wrócić. Przecież zwiedziliśmy zaledwie kawałek Istrii! Co z resztą Chorwacji? Za rok. Na pewno.


ia

2|

6 października 2011 | nowy czas

” Poniedziałek, 6 Października, artura, Brunona 1927

W Nowym Jorku odbył się publiczny pokaz pierwszego filmu dźwiękowego The Jazz Singer z Alem Jolsonem w roli głównej.

Wtorek, 7 Października, Marii, Marka 1949

Ze strefy okupacyjnej ZSRR utworzona została Niemiecka Republika Demokratyczna.

Środa, 8 Października, Pelagii, Brygidy 1508

W Moskwie podpisano wieczysty pokój pomiędzy Polską a Rosją. Zakończyło to zmagania Zygmunta I Starego z księciem Wasylem.

CzWartek, 9 Października, arnolda, dionizego 1794

Bitwa pod Maciejowicami. Wojska powstańcze poniosły porażkę,

niedziela, 10 Października, FranCiszka, Pauliny 1964

Laureatem Pokojowej Nagrody Nobla został kaznodzieja Martin Luther King, czarnoskóry amerykański bojownik o prawa człowieka.

Poniedziałek, 11 Października, aldony, eMila 1830

W Warszawie odbył się pożegnalny koncert Fryderyka Chopina, który opuścił miasto na zawsze. W 1831 roku osiadł na stałe w Paryżu.

Wtorek, 12 Października, MaksyMiliana, seraFina 1492

Dzień uważany za datę odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Statki Santa Maria, Nina i Pinta dopłynęły do wyspy uznanej za część Indii, następnie odkryto Kubę i Haiti.

Środa, 13 Października, edWarda, teoFila 1307

Rozkazem króla Francji Filipa Pięknego zajęto cały majątek zakonu templariuszy oraz aresztowano wszystkich rycerzy zakonnych.

CzWartek, 14 Października, alana, kaliksta 1768

Na rozkaz ambasadora Rosji Riepnina porwano czterech senatorów polskich i wywieziono ich na pięć lat do Kaługi.

PiĄtek, 15 Października, JadWigi, teresy 1961

W Londynie powstała Amnesty International. Działa w obronie więź niów politycznych oraz walczy o zniesienie tortur i kary śmierci.

soBota, 16 Października, gaWła, grzegorza 1978

Polski metropolita krakowski, kardynał Karol Wojtyła został wybrany na apostoła Stolicy Piotrowej.

niedziela, 17 Października, Małgorzaty, luCyny 1992

Sejm RP uchwalił tzw. Małą Konstytucję. Ustawa zasadnicza wprowadziła zasadę trójpodziału władzy i wzmocniła władz wykonawczą.

Poniedziałek, 18 Października, Juliana, łukasza 1558

Król Zygmunt August zainicjował pierwsze w Polsce, międzynarodowe połączenie pocztowe między Krakowem a Wenecją. Dzień ten uważa się za moment powstania poczty w Polsce.

Wtorek, 19 Października, Piotra, Ferdynanda 1466

Pokój Toruński II. Król Kazimierz Jagiellończyk zawarł traktat pokojowy z zakonem krzyżackim. Polska odzyskała Pomorze Gdańskie i Warmię, państwo krzyżackie zostało lennem Polski.

Prenumerata prasy polskiej z wysyłką za granicę za pośrednictwem „ruCH” s.a. www.ruch.pol.pl e-mail: prenumerata@ruch.com.pl

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDaktOR naCzELny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDakCJa: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Aleksandra Junga, Aleksandra Ptasińska (nowyczas@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz; FELiEtOny: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; Rysunki: Andrzej Krauze; WsPóŁPRaCa: Maciej Będkowski, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Michał Sędzikowski, Alex Slawiński, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando.

DziaŁ MaRkEtinGu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WyDaWCa: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

Wydanie dofinansowane ze środków Kancelarii Senatu w ramach opieki nad Polonią i Polakami za granicą w 2011 roku.

listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, zdziwiło mnie zastanawianie się pani Julii Hoffman, że można przebywać większość życia w Anglii i czuć się Polakiem („Po prostu wrócić”, NC14/172). Przecież raz Polakiem, zawsze Polakiem! Dużo osób nie rozróżnia pojęcia obywatelstwa i narodowości. Narodowość to pochodzenie z dziada pradziada, obywatelstwo zaś to przynależność do kraju zamieszkania. Jasne że mieszkając w Anglii mamy nie tylko przywileje tubylców, ale i obowiązki. Czyli można być Polakiem, a mieć obywatelstwo brytyjskie. Wyjechałem z Polski w 1939 roku mając siedem lat i przyjechałem do Anglii z Włoch w 1946 roku. Na studiach, potem w pracy i teraz w dalszym ciągu odpowiadam na pytanie, kim jestem, że jestem Polakiem, pomimo że mieszkam w Anglii przez 65 lat i oprócz obywatelstwa polskiego mam obywatelstwo brytyjskie. Nie jestem wyjątkiem, wszyscy moi przyjaciele myślą tak samo. Chwaląc się, że jestem Polakiem, nigdy nie czułem się poniżony – wprost przeciwnie, miałem dużo przyjaciół Anglików, w pracy zawodowej zawsze byłem szanowany, pomimo że byłem na stanowisku kierowniczym. Po raz pierwszy po wojnie pojechałem do Polski w 1969 roku. I zawsze czułem się jak w domu. Nie byłem uważany za obcego, i w dalszym ciągu uważam Polskę za mój dom, chociaż urodziłem się we Lwowie. Z powodu łatwej komunikacji nasza kula ziemska zrobiła się mała, więc cóż za różnica, czy mieszka się na Wilczej w Warszawie, na Karmelickiej w Krakowie czy na King Street w Londynie. Polak jest i powinien być Polakiem, bez względu na to, gdzie mieszka. Z innej pary kaloszy – chciałbym stwierdzić, że „Nowy Czas” jest bardzo ciekawą publikacją. Gratuluję. STACH ODROWĄŻ-PIeNIĄŻeK

Szanowny Panie Redaktorze, wspaniały wywiad z panem Romanem Żółtowskim [NC14/172[, poruszył wiele moich emocji i wspomnień. Przede wszystkim dlatego, że jest mi bliskie to, co się wiąże z losami polskiego ziemiaństwa, polskiej szlachty i warstwy, która z niej wyrosła – przedwojennej i wcześniejszej inteligencji. Ale też z uwagi na rodzinę Pana Żółtowskiego. W roku 1980 poznałem u śp. Stefana Stablewskiego, rotmistrza 15 Pułku Ułanów Wielkopolskich, polityka konserwatysty, żywej legendy ziemiaństwa wielkopolskiego, w jego mieszkaniu przy ul. Starowiślnej w Krakowie, pana Adama Żółtowskiego, stryjecznego dziadka, jak sądzę, pana Romana. Pan Adam Żółtowski dobiegał wówczas setki, miał gęste, siwe włosy, wspaniałą twarz i nieskazitelną pamięć. W przeciwieństwie do naszego gospodarza, uroczego gawędziarza i facecjonisty, pan Żółtowski był raczej powściągliwy i bardzo spokojny. Rozmawialiśmy o jego ojcu, również Adamie, właścicielu Truskawca w Galicji, który zaopiekował się moim

Czas jest zawsze aktualny

prapradziadkiem, powstańcem styczniowym, uciekinierem z Kongresówki po klęsce powstania (nie tylko zresztą nim, bo otoczył swą opieką wielu powstańców). Dzięki pomocy Żółtowskich mój prapradziad stanął materialnie na nogi, a nawet doszedł do pewnej zamożności. Jego córka, a moja prababka, kierowała zakładem zdrojowym w Truskawcu do I wojny światowej. Wyraziłem wtedy panu Żółtowskiemu moje podziękowanie za jego wspaniałego ojca, co przyjął ciepło, z uroczym uśmiechem. Ten czas miłych spotkań przy ul. Starowiślnej zakończył stan wojenny, moje internowanie, a potem emigracja z Polski. Trudno nie mieć podziwu (i zdumienia!) dla pana Romana Żółtowskiego ( i jego rodzeństwa) za powrót do Polski i odbudowanie Wargowa. Jednocześnie z tą determinacją zamieszkania w rodzinnej substancji idzie w parze trzeźwość w ocenie kraju i ludzi. Z tego co mówi o współczesnych Polakach, w słowach powściągliwych, widzi ich precyzyjnie w dobrym i złym. Ja jednak nie podzielam jego optymizmu, że młode pokolenie odbuduje kraj, choć chciałbym, aby tak było. Jabłko nie może upaść daleko od jabłoni, a jabłoń – jaka jest, każdy widzi. Czy dzieci sitwy, która oplotła Polskę, mogą być inne niż ich ojcowie? Oby! Janusz PiERzCHaŁa

Szanowna Redakcjo Od sześciu lat jestem w Londynie działając w branży budowlanej. Hobbystycznie obserwuję życie tutejszych Polaków i swoje obserwacje zapisuję, nie tracąc poczucia rzeczywistości, że to jest Anglia, Londyn, ciekawe miejsce na mapie, a w pewnym sensie nawet z punktu widzenia Polski – egzotyczne, i w takim właśnie kontekście podglądam i maluję portrety polskich emigrantów. Publikowałem trochę w kilku internetowych miejscach, choć tak naprawdę chciałem to robić w tutejszej polskojęzycznej prasie, ale widocznie nie miałem jakiejś siły przebicia i po kilku próbach, zniechęcony, poddałem się. Zachęta umieszczona w „Nowym Czasie” sprawiła, że ponawiam próbę. Dodatkowym impulsem, który spowodował ten mój ruch było opowiadanie Jacka Ozaisty i jego sympatyczny obraz polskiej inwazji. Tyle tylko, że ten medal ma co najmniej drugą stronę, i tę ja preferuję, sam istniejąc niejako w centrum polskiego bagienka. Staram się nie przedstawiać rzeczywistości w całkiem ponurych barwach, świadom, że to zaledwie jej wycinek, ale nie mogę sobie odmówić kolorytu czarnego humoru. WASZeR LONDyńSKI Od redakcji: na str. 25 zamieszczamy opowiadanie Kocopolacy.

Szanowny Panie Redaktorze, na początku września wydrukował Pan mój list na temat ratowania POSK-u. Prezes tej instytucji odpowiedział na moje uwagi zawarte w tym liście prywatnym pismem do mnie. Nie mam

Sławomir Mrożek

oczywiście prawa publikowania tego dokumentu, mam jednak prawo prosić Pana o wydrukowanie mojej odpowiedzi, gdyż jest to kontynuacja rozpoczętej dyskusji publicznej na temat przyszłości tej ważnej polskiej placówki. Załączam mój list otwarty adresowany do prezesa POSK-u i proszę Pana Redaktora o jego opublikowanie. Łączę wyrazy szacunku Janusz W. CyWiński • Mr O. R. Lalko Przewodniczący POsk 238 king street, London W6 0RF szanowny Panie Lalko Dziękuję bardzo za list z 12 bm, i jak Pan wie, mój list ogłosił „nowy Czas”. Przeczytałem Pańską argumentację i pozwalam sobie na następujący komentarz. Moim zdaniem Rada POsk-u jest tylko „uchem” zarządu i nigdy nie była i nie jest w stanie zająć swego niezależnego stanowiska. Przykładem może być pamiętna dla pana sprawa członkostwa POsk-u prokurator Heleny zwolińskiej [oskarżyciel w procesie gen. nila – augusta Emila Fieldorfa, bojownika o niepodległość Polski, zastępcę komendanta Głównego ak, skazanego na śmierć – red.]. Dlatego też uwaga Pańska, że Rada przyjęła decyzję zarządu jednogłośnie jest mało przekonująca, bo Rada nie mogła przedstawić własnego projektu, a pewnie nie było nikogo, kto mógłby przedstawić inny projekt, więc zaakceptowała projekt zarządu. Występuję z krytyką tego projektu, ponieważ jest on najgorszym i najdroższym rozwiązaniem. spodziewam się również, że moja opinia jest podzielana przez dużą liczbę członków POsk-u. Obawiam się, że skarbnik nie bierze pod uwagę mojej oceny sytuacji finansowej POsk-u, opartej na ogłoszonych faktach i cyfrach, które cytowałem na podstawie statement of Financial activities for the year ending 31 December 2010, podpisanego przez Pana 26 marca 2011 oraz przez a. G. Richa (senior statutory auditor) 28 marca 2011. Pisze Pan również, że dotacje z Fundacji Przyszłości POsk-u „pokrywają ten deficyt”, oceniany przez skarbnika na sumę £250 000, a tymczasem pan Rober Wiśniowski, przewodniczący tejże Fundacji stwierdza, że całkowite przychody za rok 2010 Funduszu Generalnego, Funduszu Murdzyńskiego i Funduszu Jagodzińskiego dały przychód £55 000, a dotacja [z tego źródła – red.] na POsk wynosiła £150 000, to znaczy, że musiało nastąpić naruszenie tych kapitałów w wysokości £100 000. Jak w tych warunkach odpowiedzialna Rada POsk-u może zatwierdzić inwestycje na 250 000, która nie będzie przy spodziewanym rocznym dochodzie 70 000 przez następnych pięć lat przynosić zysków tylko zwiększać koszty własne, czyli zwiększać straty? Pisze Pan również, że „jest małe prawdopodobieństwo, żebyśmy otrzymali pozwolenie od władz lokalnych na inną działalność niż obecna”.

ciąg dalszy >> 7


^LJŐŶĂų ƚĞůĞǁŝnjLJũŶLJ ǁ >ŽŶĚLJŶŝĞ njŽƐƚĂŶŝĞ ǁLJųČĐnjŽŶLJ ǁ ŬǁŝĞƚŶŝƵ

W kwietniu stary sygnaų telewizyjny w Londynie zostanie wyųČczony i zastČpiony sygnaųem cyfrowym. :ĞƑůŝ ŬŽƌnjLJƐƚĂƐnj nj &ƌĞĞǀŝĞǁ͕ to w czasie przejƑcia na sygnaų cyfrowy moǏesz straciđ czħƑđ kanaųów. Aby je odzyskađ konieczne bħdzie ponowne dostrojenie telewizora. :ĞƑůŝ ŬŽƌnjLJƐƚĂƐnj nj ĂŶƚĞŶLJ ƐĂƚĞůŝƚĂƌŶĞũ ůƵď ƚĞůĞǁŝnjũŝ ŬĂďůŽǁĞũ ;^ŬLJ ds ůƵď sŝƌŐŝŶ DĞĚŝĂͿ na WSZYSTKICH posiadanych telewizorach, nie musisz nic robiđ. :ĞƑůŝ dǁſũ ƚĞůĞǁŝnjŽƌ ŶŝĞ ũĞƐƚ ĐLJĨƌŽǁLJ͕ to po wyųČczeniu starego sygnaųu stracisz odbiór dotychczasowych kanaųów. Przystosuj swój telewizor do odbioru sygnaųu cyfrowego przy pomocy dekodera lub nagrywarki cyfrowej. MoǏesz takǏe zamontowađ antenħ satelitarnČ, nabyđ pakiet telewizji kablowej lub kupiđ nowy, cyfrowy telewizor.

Aby uzyskađ wiħcej informacji, zadzwoŷ pod numer 0845 606 3963 lub odwiedǍ digitaluk.co.uk/languages


4|

6 października 2011 | nowy czas

wybory parlamentarne 2011

Jedyny kandydat z Londynu Emigracja zarobkowa w Wielkiej Brytanii to dziś w Polsce temat skrzętnie pomijany. Podstawowy powód jest chyba taki, że nie podlegamy polskiemu prawu podatkowemu, stąd nie nadajemy się na kandydata na łupienie. Z drugiej strony, każdy program zorganizowanej akcji powrotów wymagałby wiarygodnej wizji gospodarczego rozwoju kraju, a tej obecnie rządzący nie mają. O emigrację brytyjską, tak fetowaną przez premiera Tuska przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi– co nota bene opłaciło się po wielokroć, bo poparcie Londynu znaczyło dla premiera wiele w wymiarze propagandowym – pies z kulawą nogą nie chce się upomnieć. Ponad dwa miliony naszych rodaków poza granicami pozostałoby bez jakiejkolwiek szansy na reprezentację w krajowym parlamencie, gdyby nie Prawo i Sprawiedliwość, które zaproponowało Londynowi 31 miejsce na listach. Wybór padł na niezależnego polskiego działacza emigracyjnego – Sławomira Wróbla, znanego w Londynie przede wszystkim z organizacji marszu pamięci po śmierci Ojca Świętego Jana Pawła II, udziału w zakończonej sukcesem akcji zniesienia podwójnego opodatkowania, współorganizatora transmisji pogrzebu Pary Prezydenckiej na Trafalgar Square oraz z happeningów, których głównym celem było zwrócenie uwagi na potencjał drzemiący w młodym pokoleniu Polaków na Obczyźnie, i na zagrożenia płynące ze zmarnowania tego potencjału. Oto co Sławomir Wróbel chciałby powiedzieć swoim wyborcom.

emigrantom miejsce na listach, skorzystałem z zaproszenia, bo wierzę, że emigranci potrzebują reprezentacji, a Polska wymaga zmian. Jakie ma pan doświadczenie w działalności publicznej?

– Są dwa duże wydarzenia, w których wziąłem udział i z czego jestem szczególnie dumny. Pierwsze, to udana organizacja marszu papieskiego po śmierci Ojca Świętego Jana Pawła II. Było olbrzymie zapotrzebowanie na wspólnotowe przeżywanie tego smutnego momentu i uznałem, że powinno to mieć miejsce w sercu kraju, który tak liczebnie zamieszkujemy. Władze administracyjne Londynu wyraziły zgodę spodziewając się małej uroczystości na Trafalgar Square. Przyszły tysiące. Obok wzbogacającego doświadczenia wspólnego przeżywania żałoby, marsz pokazał Brytyjczykom naszą liczebność, umiejętności organizacyjne, przywiązanie do tradycji i wartości. Londyńscy policjanci po zakończeniu marszu sami wyznali, że nigdy nie spotkali się z tak dobrze zorganizowaną i pozbawioną jakichkolwiek incydentów demonstracją. A drugie wydarzenie?

sławomir wróbel przed minsiterstwem finansów podczas konferencji dotyczącej podwójnego opodatkowania

Skąd u emigranta decyzja o starcie w wyborach do polskiego Sejmu?

– Mieszkam od ponad siedmiu lat w Londynie. Zawsze interesowała mnie działalność publiczna. Widzę, ile jest do zrobienia w sprawach społecznych; z punktu widzenia urządzenia państwa, antykorupcyjne, antymafijne i sanacyjne nastawienie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest mi bliskie. Z perspektywy emigracyjnej mało kto da się nabrać na zapewnienia, że Polska jest nowoczesnym państwem prawa, rozwiniętą demokracją, krajem gospodarczego cudu i daleko posuniętych reform. Tak nie jest, ale może tak być. PiS było jedynym ugrupowaniem, które zaproponowało

– To zakończona sukcesem akcja wywarcia nacisków na polski rząd reprezentowany przez Kazimierza Marcinkiewicza w sprawie rozwiązania problemu podwójnego opodatkowania emigrantów i dostosowania prawa polskiego do rozwiązań przyjętych w Europie, gdzie podwójne opodatkowanie jest instytucją nieznaną i uznaną za „niecywilizowaną”. Udało się – Polacy odwiedzający kraj nie muszą się obawiać wizyty panów ze skarbówki. Media w Polsce przykleiły panu łatkę „performersa”, rozpoznawalnego głównie za sprawą akcji wręczenie kandydatowi na prezydenta RP – Bronisławowi Komorowskiemu „artykułu erotycznego”.

– No cóż, media w Polsce nie były zachwycone tłumnym udziałem Polaków w uroczystościach żałobnych Pary Prezydenckiej; sprawa podwójnego opodatkowania również nie wzbudzała ich wielkiego zainteresowania. Skupiły się na tym incydencie, ciąg dalszy na str. 6

Obietnice ważniejsze niż poważne debaty Bartosz Rutkowski Gdyby tylko wierzyć profesorowi Jerzemu Bralczykowi, językoznawcy języka mediów, reklamy i polityki ta kampania wyborcza w Polsce, jak i poprzednie to kabarety. Niewiele mogą się wyborcy dowiedzieć o programach poszczególnych partii, za to przybywa w niej pustych fajerwerków i obietnic bez pokrycia. Bo w czym jak w czym, ale w obietnicach nasi politycy są bardzo mocni. Gdyby te obietnice spełnić trzeba by z budżetu wykroić przeciętnie 300 miliardów złotych w skali jednej kadencji. A to by oznaczało totalną ruinę finansów państwa.

Bez deBaty gigantów Ale ta kampania, która dobiega końca różni się od poprzednich, choćby tym, że główni gracze na scenie politycznej, premier Donald Tusk i prezes największej partii opozycyjnej Jarosław Kaczyński jednak nie staną oko w oko, by w telewizyjnym pojedynku przekonywać Polaków do swoich programów. Kaczyński twierdzi, że nie chce debatować w „oparach absurdu”, za takie uznaje niespełnione obietnice Platformy Obywatelskiej z poprzedniej kampanii. Tusk nie uciekał od pojedynku, zwłaszcza, że miał w

pamięci swoje błyskotliwe zwycięstwo z Kaczyńskim cztery lata temu. Brak takiej debaty jest nie do pomyślenia czy to w Wielkiej Brytanii, czy Stanach Zjednoczonych. Źle to świadczy o polskich politykach, pokazuje nam, jak młoda jest jeszcze polska demokracja.

możliwości tworzenia koalicji ma tylko partia Tuska, z PiS-em nikt się nie chce wiązać, a i sam Kaczyński powtarza, że z lewicą nie ma o czym gadać, ewentualnie z chłopami. I każde prognozy kończy optymistycznym dla siebie scenariuszem, że PiS będzie w stanie rządzić samodzielnie.

trudne tematy w kąt

wyłom w politycznym Betonie

Przez to nie dowiedzą się Polacy, jaki mają pomysł czołowi politycy na nadchodzącą drugą, jak twierdzi wielu ekonomistów, falę kryzysu, na to jak uporać się z ogromnym bezrobociem wśród młodych w Polsce, jak poradzić sobie z gigantycznym zadłużeniem budżetu. Ale ta kampania jest też podobna do tej z roku 2007, też przybrała formę plebiscytu, jesteś za Platformą, która – jak przekonuje – daje gwarancję stabilizacji, czy za Prawem i Sprawiedliwością, ta w oczach krytyków tego ugrupowania to partia walki i niepokoju.

małe nie jest piękne Bo mniejsze partie się nie liczą, ich waga wzrośnie dopiero po wyborach, jako potencjalnych koalicjantów zwycięskiego ugrupowania. A sondaże, jeśli tylko im wierzyć mówią o wyrównanych szansach Platformy i PiS. Analitycy od razu jednak dodają, że

W tej wydawać by się mogło zabetonowanej przez największe ugrupowania scenie politycznej znalazł się jednak wyłom, to ugrupowanie Janusza Palikota. Każdy, kto był na choćby jednym jego przedwyborczym spotkaniu i na moment zapomniał o kabaretowych zagraniach Palikota w przeszłości, może nabrać szacunku dla jego wywodów. Gdy padają słowa o ograniczeniu roli Kościoła w życiu kraju, o doinwestowaniu małych miejscowości, by mogły gonić większe ośrodki, to ma sens. Tyle, że partia Palikota to tylko Palikot, reszta jest nieznana, albo – jak kilku biznesmenów, którzy wspierają jego ruch – ma nawet kryminalną przeszłość.

to twór platformy Mogę zaryzykować tezę, że Palikot to tak naprawdę wytwór Platformy – przekonuje były premier Józef Oleksy, a na pytanie, czy

podtrzymuje swoją tezę mimo ostrych słów wypowiadanych przez Palikota pod adresem Tuska odpowiada, że tak, że to firma politycznej dewiacji, ale historia zna podobne przykłady. Podobnie dla Kaczyńskiego Palikot to nieodrodne dziecko Platformy, ostrzega, że albo Polacy zagłosują na PiS, albo na Tuska i Palikota, bo jego zdaniem powyborcza koalicja tych dwóch polityków jest przesądzona, jeśli oczywiście wygra partia premiera. Nie ma w tej kampanii wieców, na których liderzy z jednej strony zagrzewali swoich do walki, a z drugiej przekazywali w kraj elementy swojego programu. Telewizyjne debaty bez udziału najważniejszych graczy przypominały kawiarniane pogaduszki. Niezorientowany wyborca musi się posiłkować telewizyjnymi spotami i plakatami, które szczelnie pokrywają ulice polskich miast. Na tej podstawie trudno jednak sobie wyrobić zdanie o poszczególnych partiach. A może jest tak, jak mówi profesor Bralczyk, że tak jak nie przekonała go bezpośrednio w minionych 22 latach żadna kampania, bo miał już wcześniej swoje sympatie i typy, tak samo postąpi przeciętny Polak. On wie na kogo oddać głos. Szkoda tylko, że po raz kolejny spora część tych głosów nie będzie za, tylko przeciwko komuś.


do

Polski P olski l ki

WY IS O ATKGRAT D DO DYT 00 0 . E 6 KR 0 = £ 2.0 0 1 .00 £ £5. = .00 25 £10 0 = £ 7.50

3 ine .0 £20 0 = £jesz onl .0 du £30edy doła Ki

Doładowanie dowanie e

Lycamobile L ycamobile PLUS US to L Lycamobile ycamobile PLUS S* Darmowe minuty nuty

Darmowe Smsy msy

£30

2000

2000

£20 £10

500 250

500 250

£5

100

100

p//min in Tel. T el. Stacjonar Stacjonarne ne

Tel. Stacjonarne

Tel. Komórkowe

Po DARMOWć Lycamobile SIM odwiedĮ www.lycamobile.co.uk lub zadzwoę 020 7132 0322 Buy and top up online or in over 115,000 stores

Customers may not be able to use Electr Electronic onic T Top-Up op-Up p-Up at all locations wher where re the top-up logo appears

½ p/min pr promotion omotion is valid from from 14.09.2011 and valid until 31.10.2011. 2011. Visit Visit www.lycamobile.co.uk www.lycamobile.co.uk for full terms and conditions and participat participating ting countries. *Fr *Free ee minutes and texts in the table are arre valid during the promotional prom motional period and only applied to the first 3 top ups in any calendar month.. The fr free ree minutes and texts are are valid for 30 days fr om the date of top-up. Once the free frree minutes an and nd the fr ree texts have been used or if all the fr ree minutes and texts have expir ex pired, calls to L ycamobile PLUS will be charged at 7p/min and texts to L ycamobile amobile PLUS will be charged at 9p per SMS. This of fer is valid for a limited period of time. Any changes or from free free expired, Lycamobile Lycamobile offer withdrawal will be notified at www. .lycamobile.co.uk Prices are are correct corrrrect at the time of going to print 15.09.2011. Fr ee call cr edit with online T op op-up p-up of ffer valid fr rom 10.09.2011 to 31.10.2011 www.lycamobile.co.uk Free credit Top-up offer from


6|

6 października 2011 | nowy czas

wybory parlamentarne 2011 ciąg dalszy ze str. 4 odpowiedzialne za wprowadzenie do polityki „artykuły erotycznego”, o którym pan wspomniał, promując ten artykuł oraz polityka z tym akcesorium nierozerwalnie związanego. A tak się złożyło, że ówczesny kandydat na prezydenta RP był bliskim przyjacielem przywołanego polityka. Uznałem za zasadne dowiedzieć się, czy kandydat na prezydenta RP podziela estetyczno-erotyczne zainteresowania bliskiego kolegi, i czy zgodzi się na zaprezentowanie swoich poglądów w takiej właśnie „aurze”. Kiedy ówczesny kandydat został prezydentem RP, a więc przestał być Bronisławem Komorowskim i zoprezydentem RP Bronisławem Komorowskim, temu urzędowi powiniśmy okazywać szacunek bez względu na walory osobiste osoby go sprawującej. Podsumowując pytanie: deklaruję, że pan prezydent z mojej strony nie ma się czego obawiać. Są takie głosy, że emigranci tracą moralne prawo udziału w wyborach właśnie z powodu decyzji o emigracji.

– Po pierwsze, nie ma problemów emigracji, bo ani państwa przyjmujące Polaków nie mają z nimi jakiś znaczących problemów, a wręcz przeciwnie – wiele korzyści w postaci chociażby płaconych tu podatków; ani sami Polacy na emigracji

pieniądze pRzekazywane do kRaJu pRzez eMigRantów są Równe całeJ uniJneJ poMocy dla polski, pRzy czyM naM nie tRzeba upRzednio pRzekazywać składek pokRywaJących późnieJsze wypłaty nie mają większych problemów ze sobą, odnosząc wymierne sukcesy. Co do owego postulatu, rzeczywiście przebijającego się głównie na forach internetowych, to moje zdanie jest takie: polscy emigranci być może utraciliby moralne prawo do zajmowania się sprawami krajowymi, gdyby nie byli tych spraw krajowych istotną częścią. Jak to?

– Z trzech powodów. Zaniżają bezrobocie w Polsce, utrzymują potężnymi transferami pieniężnymi rodziny nad Wisłą i napędzając gospodarkę, która – moim zdaniem, znalazłaby się w kryzysie o wiele szybciej, gdyby nie te transfery; tworzą również potencjalny port docelowy dla kolejnej fali, gdyby sytuacja miała się pogorszyć. Jesteśmy dla każdej władzy wentylem bezpieczeństwa. Jeśli chodzi o pieniądze przekazywane do kraju przez emigrantów, mówimy tu o kwotach równych całej unijnej pomocy dla Polski, przy czym nam nie trzeba uprzednio przekazywać składek pokrywających późniejsze wypłaty. Nie generujemy też biurokracji, nie wymagamy wypełniania ton papieru i nie stwarzamy okazji do korupcji. O jakich kwotach mówimy?

– Szacunki są różne.Te najbardziej ostrożne mówią o około 300 mld złotych w ciągu ostatnich siedmiu lat. Tyle właśnie obiecał uzyskać od UE w ciągu najbliższych siedmiu lat premier Tusk.

– Dać, a obiecać, że się da, bo się dostanie, to dwie różne sprawy. Żeby uzyskać, to najpierw trzeba mieć pieniądze na współfinansowanie, a sytuacja polskiego budżetu jest krytyczna. Pan premier Tusk, nawet jeśli stanie na czele przyszłego rządu – w co wątpię – naprawi finanse państwa, co również wątpliwe, i uzyska od Unii owe mityczne kwoty, to będzie tylko w połowie tak skuteczny jak polscy emigranci.

Jednak pomoc unijna dla Polski służy wszystkim obywatelom, a pomoc emigrantów dotyczy tylko ich rodzin.

– Policzmy: dwa miliony razy średnio dwie osoby w Polsce to cztery miliony obywateli polskich wspomaganych pieniędzmi emigracji. A co to znaczy wspomaganych? To znaczy wydających więcej w lokalnym sklepiku, w aptece, spędzających wakacje nad Bałtykiem, lejących więcej do baku, a więc transferujących dalej owoce pracy emigranta. A z czego żyje polska turystyka w tych trudnych czasach? Ile, poza przelewami drogą bankową, wydają Polacy odwiedzający ojczyznę? Wyobraźmy sobie, że spełnia się obietnica Donalda Tuska z czasów kampanii wyborczej sprzed czterech lat i wracamy jutro. Jaki ma to wpływ na bezrobocie? I gdzie są do tej pory płynące strumieniem pieniądze? Jakie skutki dla polskiej gospodarki miałoby zniknięcie tej kwoty?

Minister z mandatem

Jakie więc konkretne postulaty ma zamiar stawiać przedstawiciel polskiej emigracji władzom w Warszawie?

Takie, które powinny zostać już dawno spełnione, bo są ogólnie przyjętym standardem w cywilizowanym świecie, który troszczy się o swoje rozsiane po całym globie diaspory. To znaczy: usprawnienie działalności konsulatów; potanienie działalności konsulatów; angażowanie emigrantów w pracę konsulatów, bo dzisiaj często Polacy rozmawiają w okienku z „kolegą Henia”, zatrudnionym po znajomości, który ma blade pojęcie o rzeczywistości życia w kraju, w którym pracuje, na dodatek często poziom jego wiedzy ogólnej i znajomość miejscowego języka pozostawiają wiele do życzenia. Utworzenie biura poselskiego w Londynie, w którym Polacy mieszkający na stałe w Wielkiej Brytanii mogliby kontaktować się ze swoimi przedstawicielami, rozliczać ich z obietnic i zgłaszać inicjatywy. To nie ma być tak, że polityczny celebryta wizytuje Londyn, dostaje poparcie, a potem szukamy go w Warszawie. Jakiego rodzaju polityki oczekuje pan od przyszłego polskiego rządu w kontekście emigracji?

– Po pierwsze realnej i faktycznej, a nie tego, co jest obecnie. Obecna polityka wygląda jak za Gierka, kiedy mówiło się, że „nikt nie da ci tyle, co ci partia obieca”. Przykładem niech będzie pan prezydent Komorowski, który obiecał powołanie ministra d/s emigracji. Dobry pomysł, gdyby doczekał się realizacji, ale istotą obecnej władzy jest rzucanie pomysłów, których nikt nie wprowadza w życie. Polska ma problem. Tym problemem jest wzrastające zadłużenie na rzecz przyszłych emerytów oraz niż demograficzny wzmocniony potężną falą emigracji. Ta emigracja ma swoje dobre strony, bo miliony młodych ludzi mają szansę żyć w rzeczywistości dobrze funkcjonującego państwa. Trzeba znaleźć sposób, żeby tych ludzi przyciągnąć do Polski, a jedynym sposobem, żeby to zrobić, to dać im lepsze szanse na inwestowanie w Polsce, niż mają w Wielkiej Brytanii. To może być impuls, który pozwoli Polskę odbiurokratyzować i zmodernizować, bo te miliony doświadczyły tego, jak to powinno wyglądać. Trzeba stworzyć faktyczną możliwość rejestracji firmy przez telefon lub internet. Gdyby ci Polacy wrócili do kraju, to taka masa pozbawionych kompleksów ludzi zwyczajnie wymusiłaby zmiany. Dlaczego więc Polacy za granicą powinni 9 października oddać na pana głos?

– Jestem pierwszym kandydatem z Londynu. Znam życie emigracyjne od podszewki. Przez całą swą działalność publiczną służyłem sprawom ludzi, a nie partii. Chcę, aby tak pozostało. Do zdobycia mandatu posła w tych wyborach szacuję, że jest potrzebne około 4 tys. głosów. To jest jak najbardziej osiągalny wynik. Możemy udowodnić Warszawie, że nie jesteśmy straconym pokoleniem, tylko pokoleniem, które chce Polskę zmieniać. Dlatego proszę o oddanie głosu na mnie. Można mnie znaleźć na 31 miejscu listy nr 1. Rozmawiał: Tomasz Pernak

Jan Vincent-Rostowski Minister finansów w rządzie Donalda Tuska urodził się 30 kwietnia 1951 roku w Londynie. Wzorując się na brytyjskiej demokracji postanowił zdobyć mandat społeczny. W latach 70. Rostowski studiował stosunki międzynarodowe (BSc) na University College London, ekonomię i historię na University of London. W 1975 roku uzyskał tytuł magistra ekonomii na London School of Economics. Zaraz po ukończeniu studiów rozpoczął pracę jako wykładowca na University of Kingston w Londynie. W latach 1988-1995 pracował jako wykładowca w School of Slavonic and East European Studies, University of London, a w latach 1992-1995 jako pracownik Centre for Economic Performance, London School of Economics (LSE). W 1995 został profesorem i dziekanem Wydziału Ekonomii na Central European University w Budapeszcie. W latach 1989-1991 był doradcą ekonomicznym wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza. Od 1997 do 2001 roku pełnił funkcję Przewodniczącego Rady Makroekonomicznej w Ministerstwie Finansów, a w latach 2002-2004 doradcy Prezesa NBP. W latach 2005-2006 ponownie został dziekanem Wydziału Ekonomii w Central European University w Budapeszcie. 16 listopada 2007 został ministrem finansów w rządzie Donalda Tuska. W 2009 roku został wybrany przez miesięcznik „Emerging Markets”, Ministrem

Finansów Europejskich Rynków Wschodzących, a w 2010 roku II najlepszym ministrem finansów UE w rankingu tygodnika „Financial Times” oraz Ministrem Finansów Roku w Europie magazynu „The Banker”.

„Mapa pRobleMów polskieJ eMigRacJi" Na stronie internetowej kandydata na posła Jana Vincent-Rostowskiego uruchomiona została specjalna aplikacja, która umożliwia Polonii z całego świata odznaczać na internetowej mapie problemy, z jakimi borykają się żyjąc na obczyźnie. Internetowa mapa problemów polskiej emigracji to najnowszy element kampanii ministra Rostowskiego, skierowanej w dużej mierze do Polaków żyjących poza granicami Polski. – Polacy powinni się czuć w całej Europie jak u siebie w domu. Mam nadzieję, że moi rodacy – rozsiani po całym świecie – skorzystają z dobrodziejstw, jakie niesie za sobą możliwość kontaktu przez internet i skorzystają z mojego zaproszenia do zebrania takiej listy ich problemów i bolączek. Lista ta trafi za moim pośrednictwem do prezydenta Bronisława Komorowskiego oraz marszałka Senatu. Mam nadzieję, że z moim wsparciem uda się większość z tych problemów rozwiązać w najbliższej kadencji parlamentu – powiedział minister Rostowski.

Aplikacja dostępna jest na stronie: rostowski.com/mapa-problemow


|7

nowy czas | 6 października 2011

na bieżąco

Polska sie zmienia, stereotypy zostają Bartosz Rutkowski

Dla przeciętnego Brytyjczyka, Włocha, o Niemcu nawet nie wspominając, wciąż jesteśmy narodem zacofanym, brudnym, nietolerancyjnym, a polskie rolnictwo nadal w przeważającej części opiera się na pracy rąk i trójpolówce. Do tego ta nasza ponura martyrologia, wieczny pesymizm, miłość do bocianów, nic tylko ręce załamać nad Polakiem. To niestety obraz, jaki wyziera z wielu podręczników w wymienionych europejskich krajach i nie tylko. Raz ukształtowany stereotyp takiego Polaka trudno potem zmienić, zawłaszcza że każdy kolejny polski rząd sądził, iż wystarczy zaprosić dziennikarzy stacji CNN, wystarczy wydać jakąś sumę pieniędzy na zagraniczną promocję i już nas będą kochali i mieli o nas jak najlepsze wyobrażenia. Nic bardziej błędnego, a wykazał to czarno na białym w swoim raporcie prof. Adam Suchoński, specjalista resortu edukacji narodowej ds. podręczników historii i członek Międzynarodowego Stowarzyszenia Dydaktyków Historii. Ten raport trafił do najwyższych urzędników resortu spraw zagranicznych z cichą nadzieją, że może teraz, przy okazji naszej unijnej prezydencji

listy@nowyczas.co.uk Ciąg dalszy ze str. 2 Pozwalam sobie wątpić w ścisłość tej oceny i wyrazić opinię, że możliwe mogłoby być uzyskanie od władz Londynu, nie od Hammersmith, dotacji na budowę pokoi hotelowych, gdyż miasto ma zdecydowany ich brak. Zamykając moją odpowiedź pragnę wyrazić opinię, że prawdopodobnie wielu, jeśli nie większość, członków POSK-u myśli podobnie do mnie i uważa, że decyzja przerobienia części budynku na mieszkania jest błędna i że Zarząd podjął decyzję, która ze względu na swoją wagę powinna była być konsultowana z członkami organizacji na walnym zebraniu. Łączę wyrazy szacunku DR JANuSZ W. CyWIńSKI

uda się choć w minimalnym stopniu powalczyć z fatalnym wizerunkiem Polaka na kontynencie europejskim. Profesor Suchoński wie, co pisze, bo oparł się na lekturze wszystkich europejskich podręczników. W Polsce rolnictwo jest bardzo zacofane. Widuje się na polach konie i wozy drabiniaste. Bardzo rzadko używa się maszyn. Takie rolnictwo nie może być wydajne. To nie opis naszego powojennego rolnictwa, takie rewelacje zawiera brytyjski podręcznik history in the Making sprzed zaledwie dekady. A inny podręcznik z tego samego czasu wpaja młodym Wyspiarzom obraz Polaka jako chorego człowieka Europy, który mieszka w kraju, gdzie rządziła anarchia, a tron kupowało się za łapówkę. Próżno w europejskich podręcznikach szukać informacji o sukcesach młodych polskich informatyków, którzy trafiają do najlepszych centrów badawczych na świecie, próżno znaleźć informacje o sukcesach naszych konstruktorów lekkich samolotów w rejonie Bielska-Białej. Są za to przaśne teksty okraszone zdjęciami ręcznej pracy na roli czy krowy zaprzęgniętej do wozu. Najgorsze jest to, ze Polska się zmienia, modernizuje, unowocześnia, a dla 60 milionów europejskich maturzystów nadal jesteśmy zacofanych krajem, w którym nawet powstania

narodowe się nie udają. Taki obraz naszego kraju to wina zarówno polityków, jak i naukowców, którzy nie garną się do pracy w zespołach przygotowujących podręczniki w wielu krajach. Francuzi czy Niemcy podkreślają na każdym kroku swoje sukcesy, u nas pokutuje martyrologia, o wygranych zapominamy. Są narzędzia, jak deklaracja wiedeńska z roku 1993, którą Polska podpisywała, a która daje możliwości wpływania na zagraniczne podręczniki, ale do tej pory nie przetłumaczono nawet tego dokumentu na język polski – jakby nam nie zależało na udziale w opracowywaniu Karty historii mówiącej, jak interpretować historię, by nie dzieliła, tylko łączyła kraje Starego Kontynentu. Szansą jest nasza prezydencja, liczne kontakty i to na najwyższym szczeblu, zjazdy i seminaria naukowe zachęcają do promocji prawdziwego obrazu Polski. Pod warunkiem, że bankiety nie przyćmią tego, co ważne. Bo potem zostanie nam tylko narzekanie i co najwyżej protestowanie przeciwko używaniu przez wielu na Zachodzie określenia „polskie obozy koncentracyjne”. Być może wspomniany raport da dobry początek, pozwoli na rozpoczęcie pracy u podstaw, którą nasi politycy i historycy powinni byli rozpocząć od razu w momencie transformacji.

OD REDAKCJI: Panu Ottonowi Hulackiemu dziękujemy za życzenia i przekazanie 150 funtów na fundusz wydawniczy „Nowego Czasu”. ••• Przepraszamy Panią Marzennę Schejbal oraz Czytelników za nieścisłości, które ukazały się w artykule pt. „Historia warta opowiedzenia” (NC nr 14/171, 8.09.11). Zgodnie z życzeniem pani Marzenny Schejbal zamieszczamy sprostowanie: 1. W miejscu: „Ich ojciec nie chciał, by jego córki...” – Nie miało to nic wspólnego z zaangażowaniem się ojca w przetransportowywanie Żydów czy partyzantów w bezpieczne miejsca. Po prostu nasze mieszkanie było miejscem spotkań i zebrań z przedstawicielami różnych jednostek AK-owskich. A więc, w razie naszej wpadki, naraziłybyśmy nie tylko siebie, ale nasze mieszkanie i wszystkich, którzy bywali w naszym domu. Owszem, zdarzało

się, że przenocowywano u nas Żydów, żeby rano po godzinie policyjnej odtransportować ich w bezpieczne miejsce poza Warszawą. 2. „Innym dotarcie do punktów zebrań uniemożliwiała ciągła wymiana ognia, bombardowanie i ustawiane przez Niemców barykady”. – To my stawialiśmy barykady a nie Niemcy. 3. Przydzielona byłam do 3. Kompanii „Wkra”, Bat. Łukasińskiego Zgrupowanie „Sosna”, a nie do II Bat. AK. 4. „Marzenna po krótkim pobycie w obozie dla osób przemieszczonych...”. Do Włoch pojechałam z grupą szkolną z Niederlangen (obóz pojeniecki) przez Murnau (Bawaria) do klasztoru w Trani (płd. Włochy). W tym klasztorze było gimnazjum i liceum. Do Anglii ze szkołą przybyłam 2 października 1946 roku do obozu w Westchiltington, Sussex. MArZeNNA SchejBAl

Wish, you were here. All those years. All those f****g years – my byliśmy. Minęło już prawie 30 lat od czasów dominacji brytyjskiego rynku muzycznego przez zespół Pink Floyd. Wszystkie albumy zespołu zostały wydane w jednej kolekcji, a zwiastunem tego wydarzenia była legendarna świnka, która przez jeden dzień ponownie fruwała między kominami Battersea Power Station.


8|

6 października 2011 | nowy czas

czas na wyspie

Polacy, bądźcie ostrożni! mówią słabo albo i wcale. Przyjechali, bo jakiś kolega powiedział im, że na budowie można tu znaleźć pracę. Myślą, że jakoś to będzie. Niestety, zwykle się przeliczają. Bo – mimo wszystkich swoich obietnic i możliwości, jakie oferuje Londyn – miasto to potrafi być bardzo nieprzyjazne. Dobrze wie to Krzysztof Janeczek, który stracił pracę i dach nad głową, gdy nad Wyspy nadciągnął kryzys. Jak mówi, dni spędzane na ulicy są bardzo do siebie podobne. – Człowiek wstaje rano, wypija coś i idzie do jednej ze świetlic lub organizacji pomagających ludziom bez dachu nad głową. Jest ich tu pełno. Można się tam umyć, najeść i ubrać – opowiada. Najczęściej ludzie ci wpadają w sidła jakiegoś nałogu. – Od momentu gdy „zamieszkałem na ulicy” straciłem właściwie kontakt z rodziną. Zeszła nawet nie na drugi, a dwudziesty drugi plan. Przestało mi zależeć na kontaktach z nią. Ważne było tylko to, by wypić. – Ja sam stałem się bezdomny w 2009 roku – mówi Kamil Wiśniowski. Pracowałem jako nadzorca na budowie. Potem przyszła recesja i praca się skończyła. Część moich znajomych postanowiła wrócić do Polski, a ja zostałem. Wkrótce pieniądze się skończyły, a ja trafiłem do Sióstr Miłosierdza, gdzie dostałem pokój. Ponieważ znałem angielski, wkrótce poproszono mnie o pomoc.

jak się zabezpieczyć?

Taki apel wystosowała właśnie organizacja Thames Reach pomagająca londyńskim bezdomnym. Coraz częściej nasi rodacy padają ofiarą nieuczciwych pośredników. Często kończy się to bardzo źle. Adam Dąbrowski – Ludzie przetrzymywani są wbrew swojej woli, zmusza się ich do pracy, odbiera im się dowody tożsamości, pieniądze i wolność. w tym sensie są traktowani jak niewolnicy – mówi audrey mitchel z Thames reach. – niepokoją nas pojawiające się coraz częściej informacje o tym, że do bezdomnych podchodzą na ulicach różni ludzie oferując im pracę lub jakieś wsparcie – opowiada mitchell dodając, że niemal zawsze są to oszuści.

ObOzy pracy Thames Reach ostrzega też, że na Wyspach pojawiły się gangi, które „specjalizują” się w oszukiwaniu imigrantów. W jaki sposób działają? Dają na przykład ogłoszenie do polskich gazet, w których oferują zatrudnienie. Na miejscu ludzie dowiadują się, że muszą uiścić jakąś sumę pieniędzy. Najczęściej jest to pułapka. – Zostają zawiezieni pod jakiś dom. Właściciel zostawia ich na zewnątrz, bierze ich dokumenty i mówi na przykład, że idzie po klucz. Potem rzecz jasna znika, a ci ludzie zostają bez paszportu, dowodu, pieniędzy i języka – tłumaczy Kamil Wiśniowski, pracujący w Thames Reach. Ludzi tych zmusza się do ciężkiej pracy za darmo. Jak ostrzega organizacja, często są oni bici. Dzieje się tak nie tylko w stolicy

Wielkiej Brytanii, ale również w Birmingham, Manchesterze czy Luton. Niedawno Wyspami wstrząsnęła historia z hrabstwa Bedfordshire. Policja odkryła tam obozowisko, w którym ponad dwudziestu mężczyzn – z Polski, Rumunii, Rosji, ale także Wielkiej Brytanii – zmuszanych było do pracy. Ludzie ci mieli od dwudziestu do pięćdziesięciu lat. Najbardziej poruszający był fakt, iż niektórzy przebywali w takiej niewoli od piętnastu lat. Niedożywieni, w urągającej ludzkiej godności warunkach sanitarnych, stłoczeni w nieogrzewanych przyczepach kempingowych bez bieżącej wody. Pracowali po dwanaście godzin dziennie. Jeśli narzekali, byli bici. W przypadku nielegalnych imigrantów ich prześladowcy grozili, że wydadzą ich policji. Zarządzający obozem gang brał sobie na cel ludzi zagubionych życiowo, którzy nie wiedzieli często nawet, gdzie szukać pomocy. Bandyci mieli w kim wybierać. Na ulicach Londynu takich osób jest pełno.

przyjeżdżają w ciemnO

– Ciężko powiedzieć, ilu polskich bezdomnych jest na ulicach Londynu. Bardzo trudno jest o konkretne statystyki. Pracujemy w siedmiu dzielnicach stolicy. Podczas każdego nocnego patrolu spotykamy około piętnastu takich ludzi. Większość pochodzi z Europy Wschodniej – mówi „Nowemu Czasowi” Ewa Sadowska, szefowa londyńskiego oddziału Barki, organizacji, która pomaga imigrantom w Wielkiej Brytanii. Jak dodaje, pracownicy organizacji najczęściej natykają się na obywateli Polski. – Bardzo dużo jest też Rumunów. Trzecia grupa pod względem liczebności to Litwini – tłumaczy Sadowska. Audrey Mitchell dodaje, że w przypadku Organizacje pOmagające bezdOmnym w LOndynie Polaków często problemem jest to, że na Wyspy przyjeżdżają w ciemno. – To wyrzuca ich barka Tel. 020 7247 5318 http://www.barkauk.org poza system i w konsekwencji lądują na ulicy – ostrzega. – To prawda - potwierdza SadowThames reach Tel. 020 7702 4260 http://www.thamesreach.org.uk ska – wiele osób przyjeżdża tu w związku z hOmeLess Uk Tel. 020 7840 4430 http://www.homeless.org.uk jakąś nieokreśloną obietnicą pracy. Zwykle sT mUngO’s Tel. 020 8762 5500 http://www.mungos.org jest to niedograne, pisane palcem na wodzie. cenTre pOinT Tel. 0845 466 3400 http://www.centrepoint.org.uk Ci ludzie są nieprzygotowani. Po angielsku

Historie Wiśniowskiego i Janeczka skończyły się dobrze. Dziś pracują dla organizacji charytatywnych i na co dzień kontaktują się z ludźmi pozostawionymi bez dachu nad głową. – Od czerwca 2007 roku Barce udało się zorganizować powroty 1600 osobom, w większości Polakom. Co ciekawe, niemal połowa przystąpiła potem do programów rehabilitacji, reintegracji czy warsztatów przygotowujących ich do podjęcia pracy. Wielu z nich pracuje dziś dla nas pomagając w realizowaniu naszych programów. Myślę, że w wielu przypadkach uratowaliśmy ich w ten sposób od śmierci – mówi Ewa Sadowska dodając, że połowa pracowników osobiście doświadczyła bezdomności, braku pracy lub uzależnienia. – Nazywamy ich liderami, bo to oni są tutaj ekspertami – tłumaczy szefowa Barki. Inne organizacje zaczynają stosować podobną taktykę. Trudno się dziwić. Ponieważ Janeczek i Wiśniowski mają już za sobą doświadczenie bycia bezdomnym łatwiej jest im trafiać do ludzi. Mówią ich językiem. Dzięki rozmowom z rodakami dobrze orientują się, jak najczęściej ludzie lądują na ulicy. Dlatego mają parę rad dla tych, którzy szukają pracy – czy to na Wyspach, czy jeszcze nad Wisłą. – Przede wszystkim skontaktowałbym się z urzędem pracy albo oficjalną agencją pośrednictwa. Naprawdę, jest duże zapotrzebowanie na pracowników budowalnych. Nie każdego typu, ale jednak. – wylicza Wiśniowski. – Musimy pamiętać o jednej, bardzo ważnej rzeczy: według brytyjskiego prawa nie może pobrać pieniędzy za oferowanie im pracy – dodaje. Dlatego, gdy ktoś prosi nas o wpłacenie jakieś – nawet najmniejszej – sumy powinniśmy być bardzo ostrożni. Takich sytuacji lepiej unikać. – Każda propozycja, która jest udokumentowana na papierze, pochodzi od dobrze znanej agencji i opiera się na kontrakcie będzie prawdopodobnie autentyczną ofertą pracy, w przeciwieństwie do propozycji złożonej na ulicy. Wszystko zwykle opiera się na kontrakcie, a pracownik wynagradzany jest po wykonaniu pracy. Jeśli mamy do czynienia z inną sytuacją, na przykład gdy trzeba najpierw wpłacić jakieś pieniądze, a wszystko odbywa się na zasadzie ustnej obietnicy, prawdopodobnie jest to oszustwo. Może ze sobą nieść poważne niebezpieczeństwo – dodaje Audrey Mitchell.


|9

6 października 2011 | nowy czas

czas na wyspie

Na wagę złota Toniemy w śmieciach. Wystarczy popatrzeć, z jaką szybkością zapełniają się kosze i pojemniki na śmieci w domach i na podwórkach. Temat śmieci nie jest tematem ciekawym i rzadko pojawia się w codziennych dyskusjach. Może jednie w postaci stwierdzenia: „wyrzuć śmieci”. Jednak ci bardziej przedsiębiorczy wiedzą, że na śmieciach można zarobić. I to dużo. Chociażby na złomie. Arkadiusz Ołdak

Większość z nas nigdy nie była na złomowisku i ma dość mgliste wyobrażenie o tym miejscu. To jednak tam obraca się ogromnymi sumami. Niczym na śmieciowej giełdzie. Przeglądając lokalne gazety (również polonijne) z ogłoszeniami, można dojść do wniosku, że skup złomu stanowi bardzo ważną część gospodarki państwa. Do tej pory politycy niezbyt interesowali się tego rodzaju biznesem, a obowiązujące rozwiązania prawne pozwalają na funkcjonowanie takich miejsc praktycznie na granicy prawa. Paul Crowther, zastępca naczelnika British Transport Police, mówi, że na sprzedaży złomu można zarobić naprawdę duże pieniądze. Kierowca przyjeżdża furgonetką pełną miedzianych kabli do punktu skupu, a odjeżdża z ośmioma tysiącami funtów. Nikt nie pyta się o pochodzenie złomu, a transakcje przeprowadzane są w takim tempie, że ciężko ustalić skąd pochodzą i dokąd trafiają skupione metale. Zyskują na tym wszyscy, z wyjątkiem państwa. Cała ta sytuacja sprzyja tylko eskalacji zjawiska, jakim jest kradzież metalu. Kto kradnie? Od pojedyńczych, odosobnionych przypadków po zorganizowane gangi, ciężko ocenić skalę tego procederu. Wszystkie skradzione przedmioty, a raczej to, co z nich zostało, trafia w którymś momencie na złomowisko. Niekoniecznie w Wielkiej Brytanii – niektóre metale ze złomowiska czeka najpierw podróż przez morze, by ostatecznie mogły być sprzedane, bez pytania o miejsce pochodzenia. Czy kradzież złomu („w końcu to tylko śmieci”) jest naprawdę tak poważna? Zanim złom stanie się odpadkiem, musi ulec zniszczeniu. Nie byłoby problemu, gdyby cały złom powstawał w naturalnym procesie niszczenia i zużywania się rzeczy martwych. Jednak ogromna część metali

jest kradziona jeszcze zanim minie data ich ważności. Złodzieje złomu kradną wszystko, co może przynieść im zysk: kable telefoniczne, internetowe, tory kolejowe, linie wysokiego napięcia, a nawet rzeźby! Władze Blackpool zdecydowały po kradzieży oryginalnej rzeźby, która prawdopodobnie została przetopiona, że na jej miejscu powstanie plastikowa replika, która nie będzie kusiła już potencjalnych poszukiwaczy złomu. Ian Leith, zastępca przewodniczącego Public Monuments and Sculpture Association, przywołuje statystyki, które wskazują, że każdego miesiąca przynajmniej jedno dzieło sztuki jest kradzione, by ewentualnie skończyć na złomowisku. „Jesteśmy świadkami grabieży naszej kultury na masową skalę. Dzieła sztuki, które należą do nas wszystkich są przetapiane za grosze – powiedział w „The Sunday Times”. Inne dane mówią, że ceny metalu na rynkach światowych wzrosły o 38 proc. w ciągu dwóch lat. W samych Chinach w ciągu pierwszych siedmiu miesięcy tego roku import złomu miedzianego wzrósł o 9,1 proc. w porównaniu z danymi z ubiegłego roku. Być może brak zainteresowania polityków kwestią złomu wcale nie jest taki przypadkowy? Jeśli chodzi o ryzyko, jakie stwarza kradzież złomu dla gospodarki – większość pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy – ustępuje ono miejsca jedynie terroryzmowi. W jednym z miasteczek w Oxfordshire złodzieje wykopali trzy czwarte mili okablowania i miejscowość została praktycznie odcięta od świata na dwa tygodnie! Bez prądu, połączeń telefonicznych, z wielogodzinnymi opóźnieniami komunikacji publicznej, nie mówiąc już o kilku wypadkach śmierci z powodu niemożliwości dozwonienia się na pogotowie. Oto jeden z przykładów efektu ubocznego procederu, jakim jest kradzież złomu. Na śmieciach można zarobić, ale ile można stracić? Wygląda na to, że nareszcie władze zaczynają zdawać sobie z tego srpawę.

DOVER Płyń do Francji jeszcze taniej

DUNKIERKA

SAMCHÓD + 4 W JEDNĄ STRONĘ JUŻ OD

Koniec z przymusową emeryturą Dotychczas było tak: gdy ktoś osiągnął wiek 65 lat, nie miał wyboru. Musiał przejść na emeryturę. Teraz gabinet Camerona pozwala nam pracować również po przekroczeniu tego progu.

Rząd argumentuje, że średnia długość życia znacznie się wydłużyła. Poza tym, starsi pracownicy często dysponują nabytym z wiekiem doświadczeniem i kontaktami, które okazują się dla firmy niezbędne. Decyzję z zadowoleniem przyjęła Financial Skills Partnership, niezależna organizacja pracodawców. – Zarówno gospodarka, jak i społeczeństwo, w którym żyjemy, zmieniają się i wymagają od nas większej elastyczności. Umiejetności, doświadczenie, znajomość klientów, jakimi dysponują starsi wiekiem pracownicy są kluczowe dla zmieniającego się rynku – komentuje Liz Field z FSP. Tak zwany Default Retirement Age – sztywno określony wiek emerytalny służył często jako wy-

godny argument, by pozbyć się niechcianego pracownika. Nierzadko był przykrywką dla dyskryminacji ze względu na wiek. Zmiany poparli więc działacze Age UK – związku walczącego o prawa ludzi starszych. Nie wszyscy są jednak przekonani do tego pomysłu. Federacja Drobnych Przedsiębiorców ostrzegła, że niewielkie firmy, zatrudniające 3-4 osoby mogą przez nowe prawo wpaść w kłopoty. Szef FDP John Walker powiedział w „The Guardian”, że nowe prawo może wywołać lawinę pozwów. Jeśli szefowie zwolnią pracownika, ci masowo oskarżać ich będą o dyskryminację. Podkreślił, że jego organizacja chciała, by pułap dla przymusowej emerytury został podniesiony, a nie całkowicie usunięty. Inni krytycy ostrzegają, że teraz pracodawcom trudniej będzie zarządzać pracownikami. Sztywny pułap pozwalał im bowiem na lepsze rozplanowanie rekrutacji i skuteczne kontrolowanie rozwoju firmy. (ad)

19

£

DOVER-DUNKIERKA DFDS.PL 0871 574 7221


10|

6 października 2011 | nowy czas

|11

nowy czas | 14 marca 2011

fawley court jest naszym dziedzictwem!!!

fawley court

Dokumenty zdrady – MARIAN TRUSTEE WOJTEK JASINSKI, uzupełnienie RESIGNS!

FAWFAWLEY L E Y C O U R T O L D B OY S C OURT O LD B OYS

WROAD aresHILL W, LIN HO , C S 82 PORTOBELLO NOTTING ONDON W11 2QD ją fundusze przeznaczone na Centrum Apostolatu, choć nie bytel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 ły one wpisane w rozliczenie finansowe 2000 roku. 82 PORTOBELLOemail: , NOTTING HILL, LONDON W11 2QD ROADkristof.j@btinternet.com Rewelacje o sporze rzekomej właścicielki Fawley Court, pani t e l . 0 2 0 7 7 2 7 5025 Fax: 020 8896 2043 Aidy Hersham z byłym wspólnikiem wykazały, że wartość posiamailso :m mnich alevi shar ki@ otmaNie il.co .uczy k to jednak, dłości Fawley Court po usunięciu przeszkód (np. grobu o. Józe- li wspieranieeszkół bot cerhstwa. zna fa i prawa do swobodnego przechodzenia przez teren Fawley że takowe fundusze mają być uzyskane kosztem zmarnowania najCourt) wraz z zezwoleniem na nowe budownictwo wynosi około cennother niejszego dorob ku Poperson. lonii i znisz czenia Stefan katolickie go ośrodka very special Cardinal Wyszynski £100 milionów. Uzyskana w tym kontekście kwota £13 milionów oświaty z bezcennym Muzeum, ocenianym jako jeden z najważ(1901 – 1981). A resistance fighter in the 2nd World War, za dorobek całej Polonii jest skandalicznie i bezprawnie zaniżona niejszych zbiorów historycznych poza granicami Polski (którego he tyl was część koeducated przewiezioat noWloclawek do Lichenia)seminary i złamania(rector woli wy1945), bitnegoand Pod koniec minionego roku z biura Attorney General otrzymali- (Komunikat FCOB, NC, 10.10.2010). Lublin Catholic became bishop of Lublin (1948), W tym czasie FCOB otrzymało list od adwokatów pani Her - Pola ka o. JózeUniversity. fa JarzębowHe skiego. śmy, na podstawie obowiązującego prawa dotyczącego jawności and of ich Warsaw. As primate ofuczci Poland was - then O.Archbishop Józef uczył swo wychowan ków wiary, wościhei ra doinformacji w życiu publicznym (Freedom of Information Act), do- sham informujący, że nie jest ona właścicielką Fawley Court, mi publicly of the communist attacks on theszko church. ści wcritical życiu. Czę sto brutal przypomi nał, w pierw szych la tach ły, że kumenty uzyskane od Charity Commission. Znalazł się tam do- mo że udzielała wywiadów prasie brytyjskiej za taką się podając. marianiefrom nie wie dzą z dnia naduties” dzień jakbyzwią koniec z końcem kument kupna Fawley Court (conveyance), podpisany przez o. Jej nazwisko pojawiło się również w związku z planowanym przez “Suspended ecclesiastical thezać Polish government, Jarzębowskiego oraz deklaracja z 8 października 1953 (Deklara- nią kupnem Toad Hall i z próbą nabycia South Lodge, która zo i zaput płacić bieżą ce rachun ki, ale Panafter Bóg the poma ga i słucha mohe- was under house arrest. Freed ‘bloodless tion od Trust), potwierdzająca, że Fawley Court kupiony został z stała niedawno sprzedana za £700 000. dlitw. W począt1956, kowych tach FawleyaCo urt był obciążony revolution’ oftych October helanegotiated ‘reconciliation’ Sprawa beatyfikacji o. Józefa Jarzębowskiego nie była poru przeznaczeniem na cele edukacyjne. Otrzymaliśmy również zaogrom ną hi po te ką, by ły po waż ne trud no ści fi nanGomulka sowe. Kiedy between Church and State, under the ‘liberalizing’ pis hipoteki Temperance Permanent Building Society, który na szana w „Dokumentach”. Pisała o tym przez wiele lat prasa po- jednak zabrakło o. Józefa Jarzębowskiego (i Jego następcy, o. Jaregime. For all his trials and tribulations, this erudite, serene, and siedmiu stronach obarcza powierników fundacji wieloma ogra- lonijna, a w ostatnim dziesięcioleciu informacja na temat nickiego) Fawley Court był już zabezpieczony na przyszłość. Ze thoughtful man,zdrad, Cardinal Wyszynski found timeuffor, and niczeniami związanymi z pożyczką zaciągniętą na zakup Fawley zamierzonego procesu beatyfikacyjnego była zamieszczona na wszystkich sprzenie wierzenie also się tym, którzy nie po maaplace in his HEART for FAWLEY COURT. Court – z tego powodu postanowiono ją spłacić jak najszybciej stronie internetowej Zgromadzenia Księży Marianów, skąd znik- gali i wierzyli marianom, wykonywali wolę i realizowali wizję o. (shortened theszeCardinal special (pożyczkę spłaciło Stowarzyszenie Polskich Kombatantów). Jak nęła tuż przed sprzedażą Fawley Court. Ukazały się na ten temat This Jarzę bowskiego version), jest chybawas najgor w całym Wyszynski’s skandalu otacza jąmessage Bishop Karol Wojtyla’s blessed earth - cym which dotąd nie ma najważniejszego dokumentu, potwierdzającego ostre komentarze w „Tygodniu Polskim”, generalnie przychyln Fawleyaccompanied Court. utworzenie trustu edukacyjnego Kolegium Bożego Miłosierdzia emu marianom i sprawie sprzedaży Fawley Court („Świętość, Koło Byłych Wychowanków Kolegium Bożego Miłosierdzia for St Anne’s; lowoby niehis na successor rękę”), ale Pope poza tym, opróczXVI. FCOB, nikt się o It Faw (Devine Mercy College Educational Trust). Brakuje teżheld wcześniej - chwi ley Co urt na dal wal czyino the odwró cenieofhaGOD, niebnego aktu sprzein great esteem Benedict is with great JOY, and name that I JOIN wę nie upo mi na. szych dokumentów potwierdzających zbiórki na kupIn no his Fawexcellent ley tę spra da ży, ufa jąc że praw da i spra wie dli wość zwy cię żą. papal history – weeding out the good from with you my COMPATRIOTS on this holiest of days at Fawley Wi& zjąSinners o. Józefa(pp Jarzę bow skiego byłoSociety, stworzenie i prowadze Court wśród Polonii, o które od dłuższego czasu prosithe my Ko mi–- Saints bad 522, The Folio Court’s annual Whitsun celebrations… let us be mindful of the tet Obrony Dziedzictwa Narodowego pod przewodnictwem dr nie katolickiego ośrodka oświaty dla nowych pokoleń Polaków Krzysztof Jastrzębski 2009), Eamon Duffy describes this first “ordinary” Pope roles played by: Fr. Jozef Jarzembowski and, and HIS/OUR na Wyspach. Za Jego czasów, aż do lat dziewięćdziesiątych XX Sekretarz FCOB--Bożeny Laskiewicz i Julity Nazdrowicz-Woodley. for two hundred years, as a star by any standards, with a unique Fawley Court Museum and military collection; let us Informacje dotyczące lat osiemdziesiątych w Fawley Court wieku, w hymnie Boże coś Polskę śpiewano „Ojczyznę wolną remarkable behind remember those who fell at Monte Cassino (25th Anniversary), racz nam wrócićhim. Panie”, nikt nie przypuszczał, że wyzwolimy się trzeba uzupełnić niedawnym odkryciem dotyczącym znik nięcia i career are ofspod course talking Wojtyla and share the ideals of our bravewarcie soldiers, who valiantly gave their sowiec kiej doabout minacjiPoland’s i że w noKarol wym mi lenium zjawią się na sprzedaży bezcennych eksponatów z Muzeum o. JarzębowWe skiego. Na wiecznej 2005), known world asPo Pope John Paul II.łożą rodziny. To lives for freedom(Pamięci in vanquishing the enemy. spie mitoliothe nowe rzesze laków, które tu za W grudniu 1985 roku w domu aukcyjnym Christies ma(1920rianie wy - Wy Ojca Józefa był czas, kiedy man, należahumble ło umacniać dek oświaty w Fawley Co- My Polish Catholic compatriots in England, I bless you and stawili na sprzedaż część eksponatów z muzeum, np. po sąg bo gi- extraordinary This same andośro munificent, Jarzębowskiego) urt, a charisma nie planować nięreached żenie tej in styto tucji, jak to zrobili ma - bountiful work, ni greckiej został sprzedany za pół zarezerwowanej cewhose ny (World teachings, andspie love out your which carries such rich hopes. Remember ność wy Famous Fallen Giant disappears…, NC 20.11.10). Kolej ria nie. Jak mó wi po eta: „Zbrod nia to nie sły cha na…”. hundreds of millions worldwide, also had room in his darzeń tego okresu (przełożonymi w tym czasie byli: o. Domań-for ourNaPolonia’s, Kiedy przechodzisz rano piętnując po wiernikówlittle mariań skich, którzy doprowadzili HEART cherished haven FAWLEY ski, a później o. Papużyński) jest niepokojąca. Marianie zatrudniają do sprzedaży Fawley Court, nie można zapominać, że nie dziaObok namiotu kościoła COURT in England. adwokata Richarda Parkesa, który pracuje nad prawną dokumen- łali oni w próżni, i tym samym pojęcie zdrady się rozszerza. Kto Mogiłę samotną uszanuj Karol Wojtyla, Bishop of ley Krakow, he who in protestował tacją Kolegium Bożego Miłosierdzia w celu rejestracji noweAs go tru - był Przez pochylenie czoła. za sprze dażą Faw Court, ita was kto prze ciw? Kto 1969, an envoy, and behalf stu (zakończone w 1985). W tym czasie dyrektor szkołyMay o. Janic ki via publicz nie, a któ re on orga nizacjeofmilPoland’s czały? Czy zaistniał konflikt blessed casket with W południe, gdy słońce jesienne jest odwołany do parafii na Ealingu. Na jego miejsceCardinal marianie Stefan intereWyszynski, sów na emisent gracji?hisDo brym tu porów naniem jest próba earth was& Elizabeth symbolically Ozłoci liście na grobie mianują nowego powiernika o. Gurgula, wystawiającblessed jednoczePolish - sprze dażytokaEngland. tolickiego This St John Hospial, którą unieWojtek Jasinski O Dobrym Człowieku pomyśl śnie dokument z nową klauzulą upoważniającą powierburied ników do liwiła Charibeneath ty Commis sion po interwencji kard. Murphy in themoż foundations, Prince Stanislaw On zawsze myślał o tobie. dażyisFaw urt. Wkrót z niejasnych powodów, zaraz now O’Con nor, zwierzch kaAnne’ diecezjiChurch, WestminFAWLEY ster i po artykułach w Radziwill’s, Grade 2 listedniSt Clearly, Wojtek sprze Jasinski to ley sayCo the least anceenigma. Worse przed eg za mi na mi GCE, ma ria nie za my ka ją szko łę, pu blicz nie pra sie („The Gu ar dian” itd.). Pol ska Mi sja Ka to lic ka pod le ga COURT, to preserve in perpetuity for Christians’ and the still, is he an impostor, charlatan, or calculating spiv? In A gdy wieczorem przyjdziecie zaprzeof czaFawley jąc pogłoCourt skom oand chęci sprzetreasured daży Fawley Court. diecezji Westminster, ale widocznie jej były rektor, ks. Tadeusz trying to rid Polonia other Po polsku wyszepczcie pacierze Dzieło o. Jarzębowskiego, Kolegium Bożego Miłosierdzia, Kukla nie zgłosił sprzeciwu, bo w korespondencji FCOB abp. assets is he acting alone, or is this part of some evil, Bo On tu na Wiecznej Warcie kontynuowane przez o. Janickiego, nagle ma swój koniec, ale po Vincent Nichols (następca kard. O’Connor), twierdził, że nie ma organised mercenary political programme? anyPiel event, Słowa polskiego strzeże. dwóch or latach o. Papu żyński otwieraInDom grzyma z deklara- w tej sprawie stanowiska (I have no standing in this matter). Z dogiven his woefully he emerges cją damaging stworzenia actions, Sanktuarium Bożego as Miałotruly sierdzia. Do dziś nie stępnych nam danych wiadomo, że Polska Misja Katolicka zaofeshocking low-lifewie who been into I nocą, gdy strzechę wysoką my, should co się stanever ło z anhave tyczną rzeźadmitted bą Zeusa, któ ra znikła w tym rowała marianom £8 milionów, czego marainie nie przyjęli. the priesthood. okre He sie. brazenly insults outstanding good W 2008 roku, po ogłoszeniu intencji sprzedaży Fawley Court Kościoła mgła osnuwa Dowiadu jemy the się na tomiast, że Com modus został sprzeTutaj, nad Małą Polską dany przez „prywat nego kolekcjoof nera” w roku 2005 na aukcji w było dużo protestów na łamach prasy, ale także wyłoniły się głosy z works, spiritual/moral strength and memory three Ten Wielki Polak czuwa. Chri sties zaassociated £105,000, lecz ma ta nieCourt. jest wykazana w rachun- różnych źródeł popierające sprzedaż – między innymi z szeregów illustrious figures notably withsuFawley kach przedstawionych przez marianów Charity Commission. Zrzeszenia Nauczycielstwa Polskiego za Granicą i w wypowiedziach J. W. Górski Także niewyka zana jest su maa£400,000 ze sprzedaży w 2005 Szymona Zaremby (prezesa Polskiej Fundacji Kulturalnej, wydaw- Cardinal Wyszynski very special person. His father was retired army 5.12.1972 roku North Lodge, małej posiadłości przy bramie należącej do cy „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”) na zebraniu z Koofficer. His mother died when he was still a child. Fawley Court. Akt sprzedaży był podpisany przez dwóch księży: mitetem Obrony Dziedzictwa Narodowego. Niewyraźne jest też As a student hecha endured the occupation, forever to embrace and protect Divine Mercy College,Fawley Wojcie Jasinskie goNazi i Andrze ja Gowkielewicza, co jest tym stanowisko Zjednoczenia Polskiego. Natomiast PAFT (Polonia Aid WHOM IT MAY CONCERN worked in a quarry, anddziw chemical factory. Court, TO which has attained such high spiritual and educational bardziej ne, że sta nowili He oni had mniejaszość wobec zarejestro- Foundation Trust), którego powiernicy dysponują funduszami Re: FAWLEY COURT, HENLEY girlfriend. He decided ofwier priesthood. standards. wanych however w tym czaon sie apiępath ciu po ników trustu. skarbu narodowego po przekazaniu insygniów Rządu Polskiego na Enduring Poland’sWoppressive communist grateful to Cardinal Karol Wojtyla for blessing the związku z arSoviet tykułem w „Private Eye” o brakującym doku- Uchodźstwie, był od początku za sprzedażą. Sekretarz PAFT-u, pan I amThis notice is directed to any parties who may consider a beneficial interest in mencie Ko Bożein gosecret, Miłosier dzia pan Władysław Duda Ostoja-Koźniewski po tzw. „ostatniej mszy” w Fawley Court w za occupation, he pursued hislegium vocation eventually surrounding land,that andthey earthhave beneath the Church of St Anne’s & Our Fawley Court, Henley. TheyMay should that the (jużvows, nie ksiądz) napisał do relearning dakcji listhow stwier taking his priest’s simultaneously todzający, że nie nisz- krystii kościoła św. Anny (6.12.09) powiedział protestującym, że Lady Jasnogorska, Queen of Poland. you note be blessed: St Anne’s sale of the property by the Marian Fathers to the czył dokumentów, ale że sporządził katalog Mu zeum i spo dzieII wa się miliona funtów. handle, and fend offżad thenych communist menace. foundernew (Prince Stanislaw andand ALLthat those who have Pope John Paul owners mayRadziwill), be defective any new że za bez pie czał ar chi wa i do ku men ty (The Re turn of Vlad, NC Znaczy to, że od po cząt ku mu sia ła po wstać ko lej ka pre ze sów As Bishop of Krakow, he was also professor of workedtitle towards the birth of this special sanctuary and SHRINE.” may be vulnerable to challenge. 10.11.2010). List ten nie wyjaśnia wcale, dlaczego – jako jeszcze kłaniających się marianom o zapomogi. Ogólny bilans jest barphilosophy at the Jagiellonian University, Krakow; his field Roman Catholic faithful a unique shrine, place of learning, (Cardinal Stefan Wyszynski, ksiądz i powiernik – Władysław Duda zarejestrował w 1999 ro- dzo smutny i niepokojący: tracimy posiadłość o stumilionowej Patrick and Co, quietly in,wpły “…A beautiful ofłu między spoleof interest beingkuethics, responsibility. Wellrityread GlosStreeter Towarzystwa Przyjaciol Fawley Court, May 1969). nowy and trust,human wykreśla jąc z rejestru Cha Comissand sionculture, trust war tości,nestling ale milion nie na konto dopart podzia Chartered Accountants England, in existentialismNie hepo studied thePoJewish philosopher and kalanego częcia (nr. 271717) i co się stało z fun duszami that gliis wyforever mi poloPoland.” nijnymi organizacjami. Kwestie finansowe nie są 1 Watermans End, know that visited England in the theologian Martin He in Rome under there nigdy nieWe przeBuber. znaczony mistudied na Centrum Aposto latu, któ zosta - jed nakKarol sednemWojtyla sprawy… Matching, HARLOW, Essex CM17 ORQ We he wi was keenżefootballer, “old fashioned neo-Scholastic Reginald nd yet another special person. Father Jozef Jarzebowski ło wybudowane. Dominican,” Charity Commis sion nie posiada już 1960s. dokumen - know Oczy steajest, organizacjeand poloindeed nijne potrzebują funduTel: 01279 731 308 tów tru nr 251717. Nato miast niedaw dencjamatches szów na wadzenie akcji spo łecznych, z któCottage rych najważniejsze email: sptstreeter@aol.com watched at pro Fulham Football Club, Craven Garrigou-Legrange. Hestuthen completed (in Poland) a na korespon (1897-1964). A heroic visionary, Father Jozef devoted his life rianów z firon mąthe Strepersonalist eter wskazuje, że ma nie rzeby komo - Thames, – z punktuHammersmith, widzenia przyszłoLondon. ści – jest kształ thema river Didcehenie młodzieży, czysecond doctoralma dissertation ethics ofriathe to spiritual and educational enrichment. His father „Nowy Czas” w związku ze sprzedażą Fawley Court opublikował 7 lipca 2010 roku artykuł pt. „Dokumenty zdrady” (www.nowyczas.co.uk) , uzupełniany w kolejnych wydaniach gazety dalszymi wypowiedziami Fawley Court Old Boys. Zasadniczych pytań dotyczących sprzedaży Fawley Court jest jednak coraz więcej.

On 20 September 2011 Wojtek Jasinski resigned as trustee of the Marian Fathers Charitable Trustees Incorporated (No. 1075608). An inspection of the Charity Commission’s Trust entries reveals that his place has been taken over by an unknown priest from Warsaw, Dariusz Mazewski. Otherwise, lamentably but legally interesting, P. Naumowicz, A. Gowkielewicz, A. Nawalaniec, and T. Byczkowski continue as ‘trustees’. Astonishingly Jasinski who was only admitted/ordained into the Marian Order at his third attempt (1996), has now conveniently been anointed (or is that appointed?) treasurer (overseeing whose money?) of the whole Marian Brotherhood. Some career move.

A

A

A

philosopher Max Scheler, a Jewish convert to Catholicism. Apart from all this, he was a published poet, playwright, and theologian, a practised skier and mountaineer, and a skilled linguist in French, German, English, Italian and Russian. He was greatly instrumental in bringing down the whole monstrous communist Soviet edifice, helping to disarm the nuclear threat, making the world a safer place. Much admired by his predecessor Pope Paul VI, he is

privately also visit Fawley Court in this time? (Two magnums of the best Champagne from FCOB to any reader who can enlighten us!). As Pope John Paul II, during his momentous visit in May 1982 to Great Britain, meeting among others, the Supreme Governor of the Church of England, Queen Elizabeth II, the idea was mooted that he should visit FAWLEY COURT. But alas, for security reasons this particular visit never materialised. Or did it ?

(apparently related to the Traugutts), died when he was six. In 1911, when barely fourteen, Father Jozef, a fervent patriot, was expelled from school for his excessive Polishness. He crosses the “Green Frontier”, (partitioned Poland was under Russian, German and Austrian rule), and enrols into the famous Salesian Fathers school, at Auschwitz, southern Poland, founded after the French bishop Frances de Sales (1567-1622). He returns to Warsaw in 1916 to study at the Grammar school. In 1920, he joins the


|11

nowy czas | 6 października 2011

anniversaries

Private Eye’s 50th, Nowy Czas’s 5th… trebles all round! (…is that in gin, whiskies or vodkas?) Father Joseph Jarzebowski

Polish army to fight the Bolsheviks. In 1922 he becomes a priest, and by 1925 is a teacher at the famous Bielany School, Warsaw. By 1939 with the outbreak of war, he makes for Lithuania, Siberia, onto the USA, eventually finding himself in Mexico where he turns to saving and educating young Poles, resuming his passion for museums and collecting. By 1950 he is in Hereford, England, starting a boys school. With massive help of the Poles in exile, in 1952 he sets up Divine Mercy College, together with a magnificicent military, cultural and religious museum. Father Jozef’s life’s work was at Fawley Court. It is in his HEART. In accordance with his own wishes, that of his family (the Rudewicz’s), his spiritual relatives Fawley Court Old Boys, The Polish Church and Polonia, (who bore ALL the costs of his funeral), he is buried by St Anne’s Church, at Fawley Court. It is incomprehensible, and an utter outrage that the Marians now treacherously seek to exhume Fr Jozef purely out of financial greed. ut who is this? (Ex-)Trustee, Chairman, Treasurer, Priest, Estate Agent, Museum Curator, Valuer, Landlord, Charity Commission’s little favourite, Public Rights of Way killjoy…and grave-robber extraordinaire..? Why it is no other than ‘our own’ Wojtek Jasinski MIC. Special? Well, yes… but for all the wrong reasons. By his own admission Jasinski failed to get into the Marian ‘priesthood’ until at his third attempt! Well he’s certainly trying to make up for things now. What a trail of devastation this fellow has left. Arriving in England, Fawley Court in 1999, his tenure has been one of horrific (calculated?) disaster. Beautiful Fawley Court under his and his mate’s Andrzej Gowkielewicz’s ‘charitable stewardship’ was allowed to descend into utter wilful neglect. No one was made welcome – except for the ‘money boys’. South Lodge went illicitly for £440,000 (or is that £690,000, and where’s the money?), the apostolate building funds of £300,000 are still missing, the unique Father Jarzebowski Fawley Court Museum, (£30m?), was dispatched, lock stock and barrel, unlawfully and illegally to Basilica Lichen, Poland, urns and human remains at St Anne’s Church have been removed mysteriously (unlawfully?), Fawley Court itself is mysteriously (illicitly?), hugely ‘undersold’ under a dense litigious cloud… and so the horrendous sorry saga goes on. To cap it all there is the attempt by GOWKIELEWICZ, JASINSKI & CO., in cahoots with the Ministry of Justice, to have Father Jozef exhumed. What an insult! (Judicial Review 17-18th October, Administrative High Court, The Strand, BE THERE!!!). Meanwhile, what in heaven’s name are the British (Parliament), and Polish (Sejm), Government’s doing? Nothing. They merely stand by, idly allowing this unbelievable, illegal stenchful travesty to wreak on. A disgraceful blot and blight on the Charity Commission if ever there was one. Is this really England? And Jasinski’s reward? Why, let’s make him Treasurer, and dispatch him as ex-trustee to Rome. A shrewd ‘career’ move? Well, it may not be as simple as all that. The legal system will see to that.

B

Mirek Malevski Chairman FCOB

For Private Eye, the UK’s fiercest, foremost satirical magazine, with circulation figures currently at record levels (over 200,000 per fortnightly issue), it all started on 25 October 1961. Kicking off with a slightly off-beam front cover; Churchill Cult Next for Party Axe just 300 copies were sold. At the height of the Murdoch hacking scandal in July this year, Private Eye’s headline grabbing cover GOTCHA! sold 253,704 copies. An all-time record? The brainchild of three Shrewsbury School pupils, Richard Ingrams, William Rushton, and Christopher Booker, Private Eye started life first as the Salopian, (1950). At Oxford University it became Parson’s Pleasure (shurely… ‘Parson’s Nose?), which folded when some killjoy at the Labour’s Tribune newspaper noticed that Labour’s Michael Foot MP, was subsidizing his nephew Paul Foot at the magazine. This gave rise to Mesopotamia, leading eventually in 1961 to the birth of Private Eye itself. The first editor was Christopher Booker. In an on-off-on relationship with Private Eye (they are currently all good friends), Booker today has a regular incisive column in The Sunday Telegraph. The driving force behind Private Eye has been Richard Ingrams. Today he publishes the Oldie, at the same time keeping a vigilant eye on the paper, and his protégé, the hugely talented, blessed with extraordinary wit, shrewd publisher, and journalist with unending flair, (is that enough Ed?) Ian Hislop. Ingrams unexpectedly elevated Hislop (from the jokes room), to Editor in 1986, whilst himself resigning. Hislop has not looked back since. Well he has, sometimes, (lawsuits etc), but that is another story… mostly – of course – successful. In it’s fifty year history, Private Eye has notched up some prominent scoops, and claimed some notable scalps; the most curious being when its greatest legal adversary Peter *arter *uck, (now deceased), the ‘celebrated’ defamation lawyer, represented one Mr Condliffe a Cornish accountant who it was alleged was grossly overcharging clients. Private Eye initiated the ‘small’ story (1992), which blossomed (or bombed, depending on your fee view), into a full court hearing which saw 28 plaintiff trial bundles mushroom into 113. During the course of the trial solicitor Carter Ruck, and client Condliffe fell out, and backed off. The beneficiaries were the defendants Private Eye who saved a million pounds (yes £1m folks!) in costs. Private Eye’s lawyer Robin Shaw described it as “a fairly minor issue of libel” adding that just before court, a confident, gloating solicitor (for plaintiff) Condliffe, wrongly anticipating a windfall, crowed about buying himself a Ferrari. He got one alright. A dinkytoy Ferrari from Private Eye. There have of course been choppier waters. But why spoil a good story. Talking of which Nooks and Corners ,by ‘Piloti’, (architectural historian Gavin Stamp), has provided a few. Currently, Fawley Court has had five exposures in Private Eye, with Nowy Czas – London’s favourite vigourous Polish paper, now celebrating it’s fifth birthday ! – translating into Polish three of ‘Piloti’s’ items on the dreadful Marians, their ‘friends’, and the fearful plight of the magnificent, Grade One, (Christopher Wren/Inigo Jones, James Wyatt, Capability Brown), country house, and grounds of Fawley Court, by the Thames, near Henley. Saving marvelous places of invaluable architectural heritage, and of exceptional national importance is nothing new to Private Eye’s ‘Piloti’, and Nooks and Corners. Perhaps the biggest feather in their cap is London’s St Pancras Station.

Once, unbelievably ‘listed’ for demolition, today this astonishingly beautiful red brick Victorian building, its slate, rooftop, tiered, dreamlike dormer windows peering gently on the hubbub outside, has been splendidly rejuvenated – inside and out – thanks to ‘Piloti’s, and the late Poet Laureat John Betjeman’s perseverance. And the Polish connection ? Well there have been a few potshots at the Papacy, including our own John Paul II. But it’s all par for the course. Nothing can or should escape Private Eye’s, (or Nowy Czas’s), keen investigative, satirical attention. Private Eye’s front ‘cover comment’ (No. 488, Friday 29 August 1980), on the rise of Poland’s Solidarity Union and the British TUC’s, and its union Secretary Len Murray’s, refusal to comment on General Jaruzelski’s Sovietsupported acts of repression on the Poles is well remembered; “Poland – MURRAY SPEAKS” (empty speech bubble…) …reminds one of the ‘tremendous energy and interest’ both British and Polish governments are expressing in Fawley Court’s plight… Happy 50th to Private Eye. Happy 5th to Nowy Czas!!!

Mirek Malevski and all at FCOB! PRIVATE EYE: Copies of “The first 50 years, an A-Z by Adam Macq ueen, published by Private Eye Productions £25, (Only £20 at Waterstone’s if you hur r y). Also Private Eye Display, at the Victor ia & Alber t Museum, from 18 October to 8 January. Entr y is FREE.


12|

6 października 2011 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Fantasmagoria i fatamorgana Krystyna Cywińska

2011

Zaczynam ten felieton od musztardy po obiedzie. Mniejsza o musztardę. Ale cóż to był za obiad! Gęś nadziewana z przystawkami. A czym nadziewana, zapytacie może? Truflami wierszy, kasztanami alegorii, ziołami przenośni i wierszowanymi facecjami. Czyli biesiada poetycka okraszana muzyką. A biesiadę tę wydała Scena Poetycka w londyńskim poskowym teatrze. Czyli towarzystwo dobrze dobrane, w poezji rozkochane.

Mało praktyczna to namiętność i wymagająca wyrzeczeń. Siedząc na tym bankiecie, jak wyczarowana Hermenegilda Kociubińska, myślałam: ach, ileż to godzin z dala od domowego łona, telewizora i kanapy poświęcają ci szaleńcy na mocowanie się ze słowem. Tylko po to, żeby gościć na poetyckich biesiadach gości takich jak ja. Spragnionych jej smaku. I do dziś, choć to już prawie miesiąc minął, smak tamtego wieczoru czuję. Wieczoru obcowania z balladami, wierszami i Teatrzykiem Zielona Gęś Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Nawet imię Ildefons, jak z Zielonej Gęsi. Ildefons zakrapiany winem muzyki, czyli Gęś nadziewana, w wodewilowej prawie oprawie. Przypomnę tym, którzy może nie pamiętają, albo nie słyszeli, że teksty Teatrzyku Zielona Gęś był pisane były przez Ildefonsa ku uciesze i pokrzepieniu serc w peerelowskiej szarzyźnie. Akty dramatów rozgrywały się regularnie na łamach krakowskiego tygodnika „Przekrój”, pisane szyfrem surrealistycznym subtelnie kreślącym różne absurdy w ówczesnym polskim Absurdystanie. Wytrzymały próbę czasu, zmian politycznych i granic. Czyli „liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal.” – jak napisał Gałczyński. Mistrz pozornego absurdu przenikającego do świadomości ostrzem łagodnej satyry. Dla jednych kochany Panie Ionesco, dla innych

niech żyje Pinter, a dla mnie zawsze uwielbiany Pan Konstanty. Poeta, czarodziej i poetycki sztukmistrz. Z takim to autorem wzięła się za bary Helena Kaut-Howson. Napisała świetny scenariusz i wyreżyserowała przeżycie. Tak, tak, przeżycie. Nie sztukę, nie dramat, nie komedię, nie farsę, ale wszystko razem. Wygrane na scenie przeżycie. Czarodziejski wodewil z muzyką opracowaną przez Marię Drue. Te dwie panie, to filary poetyckiej kultury w POSK-u. Aktorzy dokonują reszty. Tym razem byli to: Joanna Kańska, Helena Kaut-Howson, Magda Włodarczyk, Janusz Guttner, Konrad Łatacha i Wojtek Piekarski. Basia Zdziarska grała na skrzypcach, a Daniel Łuszczycki na fortepianie. Dali nam takie przeżycie, jakiego dawno nie doświadczyliśmy w poskowym teatrze. Domagam się powtórzenia choćby dla tych, którzy tego nie przeżyli. Nie doznali smaków gęsi nadziewanej i nóg bez galarety Joasi Kańskiej. I nie słyszeli Zaczarowanej dorożki opowiadanej przez Helenę Kaut-Howson. Wierzcie mi, albo nie wierzcie, a ja, poetę we własnej zalanej osobie widziałam w małym miasteczku niemieckim Lingen. Było to niemal wieki temu, po wyzwoleniu nas i jego z niemieckiej niewoli. Widziałam jak Ildefons sączył jakiś trunek z kieliszka, w Lingen, w barze hotelu Naave. Kieliszek był zielony, gęgające gęsi na podwórku białe, świat mu

się pewnie chwiał, melancholię zalewał. A potem była Bruksela, a potem wrócił do kraju. I na tym koniec musztardy po obiedzie. A teraz relacja z zalecanego kolejnego wieczoru Sceny Poetyckiej w POSK-u. (POSK – jak widać – bardzo się przydaje, szkoda byłoby parcelować go na gacie). Wieczór w ubiegłą niedzielę, pod tytułem Zapatrzeni w nieznane, był przypomnieniem fragmentów twórczości Stanisława Balińskiego. Zabrakło mi w nim pięknej ballady z opowieści Poranek warszawski. Poezja Stanisława Balińskiego rzewna, romantyczna, niegdysiejsza i patriotyczna. Bo wzbudza sentymentalne dreszcze i serc mocniejsze bicie. Jest to twórczość w moim odczuciu odziedziczona po naszych XIX-wiecznych romantykach. Ale nie znam się na literaturze i poezji (liczę na Maję Cybulską i jej wrażliwe literackie wyczucie). A mnie pan Stanisław Baliński lata temu zrugał publicznie w liście do redakcji „Dziennika Żołnierza”. Za moje aroganckie poglądy. Może miał rację. Ale to, że mnie nazwał „salonową westalką kultury” zabolało niczym sztylet wbity w moje felietony. Poeta nie znosił kobiet i dlatego ten afront jakoś zniosłam. Był w życiu opryskliwy, niemiły, histeryczny, gburowaty i nieprzystępny. I do tego fizycznie brzydki. A taką miał w sobie ukrytą miłość, o której pisze, i taki talent romantyczny.

Za ten wieczór poezji Balińskiego dziękuję Magdalenie Włodarczyk, Konradowi Łatasze i Wojtkowi Piekarskiemu i parze muzyków –Basi Zdziarskiej i Danielowi Łuszczyckiemu. Scenariusz i reżyseria tym razem Magdy Włodarczyk. Scena Poetycka spełnia te kulturowe kryteria, o których w kraju debatuje się z powodu wyborów. Że kulturę trzeba krzewić, jak ją krzewić trzeba, dlaczego krzewienie kultury jest konieczne, za co ją krzewić i kim mają być ci krzewiciele. Od tego krzewienia aż trzewia bolą. Tu, w Londynie, wieczory poetyckie nie organizuje się w celu krzewienia czegokolwiek, ale dla radości obcowania z polską poezją. W ubiegłą niedzielę, obchodzono w Londynie 65-lecie istnienia Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Było wśród nich zatrzęsienie poetów i poetek. Będzie z czego czerpać. Wizje poetyckie są znacznie bardziej porywające niż wizje polityczne. Prawie tak samo mało realne. Te mdłe koszałki opałki krasomówcze, absurdy mało pocieszne, te zapowiedzi bez ślubu potem, i te ślubowania bez wiary. Wyborcza fantasmagoria i fatamorgana to temat do Teatrzyku Zielona Gęś. Jestem Konstantym zauroczona na amen. Kończę wobec tego felieton zaczęty od musztardy aktualnym na dziś fragmentem Ildefonsa: Oto widzisz znowu idzie jesien. Czlowiek tylko leżałby i spał. I niech codzienność gęś kopnie, ta zielona.

Magazynomania Pamiętacie, jak straszyli internetem? Że wymiecie gazety i magazyny z rynku? No to sobie postraszyli. Przynajmniej na razie. Najpotężniejsza internetowa firma na świecie, Google, właśnie wydała swój... drukowany magazyn „Think Quarterly”. I chociaż jest to – póki co – jedynie limited edition, to jednak nie zmienia to faktu, że nawet dla Google ciągle liczy się tradycyjna drukowana forma. Jak przekonują, jedynie druk pozwala im na osiągnięcie celu. Internet takich możliwości potężnemu Google nie daje. Zresztą nie tylko Google. Każda niemal duża firma drukuje wewnętrzne pisma i magazyny przeznaczone dla pracowników, coraz częściej też firmy wychodzą poza własne podwórko i zaczynają wydawać tytuły dla klientów również. Czyżby aż tak bardzo wierzyli w siłę druku? A może jedynie nie potrafią sobie poradzić z nowymi technologiami? Piszę o tym nie przez przypadek. Rynek prasowy przechodzi największe przeobrażenie w historii. Z jednej strony ku upadkowi chylą się zasłużone tytuły, które to z jednego lub innego powodu nie potrafią sobie poradzić w

zmieniającej się rzeczywistości. Z drugiej powstają – a czemuż by nie! – nowe tytuły, którym powodzi się całkiem dobrze od samego początku. Co więcej, coraz częściej są to pisma bezpłatne, którym jakoś udaje się utrzymać z reklam, a nie ze sprzedaży. Co więcej – szybko rozwija się nowy wydawniczy gatunek: customer publishing. Polega to mniej więcej na tym, że na potrzeby klienta specjalistyczne firmy przygotowują gotowe wydawnictwo. I nie są to wcale agencje reklamowe ani PR-owskie, które się tym zajmują. Ich wydawaniem zajmują się profesjonaliści, którzy potrafią dostarczyć wysokiej jakości artykuły prasowe, fotograficzne, wywiady z gwiazdami z kraju i zagranicy. Często zajmują się tym wydawnictwa stojące za poważnymi tytułami, które w ten sposób zagarniają kawałek wydawniczego tortu. Niestety, takiego zróżnicowania nie ma na rynku polskich tytułów prasowych w Londynie. Piszę o tym ze smutkiem, bo pamiętam czasy, kiedy niemal każdego miesiąca pojawiało się coś nowego. Teraz z tego całego tłumu pozostało niewiele, a to, co jest i tak przedstawia coraz niższy poziom.

Albo nie przedstawia żadnego poziomu. A szkoda, bo ciągle jest o czym pisać i jak każdy wie, można pisać ciekawie. Jeśli się chce i jeśli wydawca wie, co robi. Przeważnie jednak nie wie. Pięciolecie „Nowego Czasu” to doskonała okazja, by się polonijnemu rynkowi medialnemu przyjrzeć. Nie ukrywam, że chciałbym, aby w Londynie była poważna codzienna gazeta po polsku, albo radio, które jest dobre dlatego, że polskie i ambitne, nie dlatego, że jest jedyne, nie ma na siebie pomysłu i puszcza non stop kiepską muzykę. Chciałbym, aby media polonijne stawiały poprzeczki wysoko, by liczyła się zawartość, a nie tylko liczba reklam. By nie liczył się tylko szmal. Otóż, na szczęście, nie zawsze liczy się tylko szmal. Wielu z nas ma dość reklam i krótkich, idiotycznych tekścików, najczęściej z internetu, z których nic nie wynika, a które doskonale wypełniają miejsce. Czasem ja również mam po prostu ochotę coś ciekawego przeczytać. Dobrze, że mam „Nowy Czas”. Wszystkiego najlepszego Solenizancie!

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 6 października 2011

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

No to mamy pięciolatka. Gazeta, tak jak dziecko, stara się wybić na dojrzałość, często wbrew woli rodziców-założycieli. Nie inaczej z „Nowym Czasem”. Już nawet udowodnił, że potrafi wierzgać nogami pod moją nieobecność. I radził sobie całkiem nieźle. Jak to? Beze mnie? Być może jest to odruch uzurpatorski, ale ukrywanie go byłoby dowodem hipokryzji. No więc z pewnym bólem, ale też i satysfakcją stwierdzam: „Nowy Czas” po pięciu latach obecności na brytyjskim rynku wydawniczym stał się bytem niezależnym. Przeglądając pierwsze numery gazety trudno okiełznać mieszane uczucia. Błędy, których nie można już poprawić irytują. Brak dystansu (nawet po latach) utrudnia ocenę. Będzie więc to ocena subiektywna. W pierwszym numerze, który ukazał się 6 października 2006 roku pisaliśmy: Chcielibyśmy, żeby [„Nowy Czas”] był pismem dla wszystkich Polaków w Wielkiej Brytanii – zarówno tych, którzy są tu od niedawna, tych starszych, od lat tu mieszkających oraz tych, którzy od II wojny światowej tworzą na Wyspach naszą historię. To było nasze główne założenie – przełamać barierę wiekową, wzajemną nieufność, skorzystać z doświadczenia Polaków mieszkających na Wyspach od wielu lat. Przekaz pokoleniowy jest naturalnym procesem akumulacji doświadczeń każdej społeczności. Na Wyspach jednak, gdzie osiedliła się najliczniejsza emigracja niepodległościowa, pojawiły się sygnały, że może być inaczej. Kiedy młodzi Polacy skorzystali z otwarcia rynku i masowo tutaj przyjechali, powstały jak gdyby dwie polskie diaspory: niepodległościowa i ta z kraju, zarobkowa, znaczy gorsza. Sporadyczne przypadki jakichkolwiek nadużyć, które występują w każdym pokoleniu, tylko ten negatywny podział utrwalały. I w tym miejscu nieskromnie odnotuję pierwszy sukces „Nowego Czasu” – przełamanie barier pokoleniowych i środowiskowych w gronie czytelników i autorów. To duży sukces, w końcu nie mieliśmy przecież

autorytetu Marszałka. Józef Piłsudski też musiał zmierzyć się z podobnym problemem: – Dlaczego te dwie grupy stoją oddzielnie? – zapytał adiutanta Marszałek. – Jedni, to grupa uczestników Powstania Styczniowego, druga to ci z Powstania Listopadowego – wyjaśnił adiutant. – Mają stanąć razem! – oznajmił Piłsudski. Muszę przyznać, że szczególnym doświadczeniem było w przypadku „Nowego Czasu” wspólne wystąpienie w sprawie Fawley Court. Jestem w dalszym ciągu przekonany, że razem odniesiemy sukces. Jest to najbardziej bolesny przykład podziału Polaków, tym razem dokonany przez duchownych. Wtedy, kiedy liczba Polaków na Wyspach przekroczyła milion, księża marianie likwidują (z dużą korzyścią finansową) ośrodek w Fawley Court z powodu „małej frekwencji”. Doszli do wniosku, że młode pokolenie Z KRAJU to inna kategoria Polaków. Pozbawiona sentymentów, siermiężna, chłopska, peerelowska. Po co jej pałac nad Tamizą? Wystarczą zatłoczone kościoły, mają się modlić i dawać na tacę. To się w języku fachowym nazywa ekonomiczne zarządzanie zasobami. Ludzkimi i materialnymi, ale od duchownych można i nawet trzeba wymagać więcej. I takiej roli w imieniu czytelników różnych pokoleń podjął się „Nowy Czas”. Tyle z mojej strony nieskromności. Mógłbym tak jeszcze, ale całe szczęście kolumna krótka. Pozostaje mi tylko w imieniu jubilata podziękować Państwu za dotychczasowe wsparcie i wspaniałą współpracę.

kronika absurdu Były lider Platformy Obywatelskiej Jan Maria Rokita zapowiedział, że głosować w wyborach nie będzie. Nie jego piaskownica. Miał być premierem z Krakowa, zabrali mu zabawki, więc on rezygnuje nawet z oddania swojego głosu obywatela. A może w tym geście jest metoda? Polityka bez Rokity to brudna gra. Jedno też jest pewne w tych wyborach – niska frekwencja (mniej niż 50 proc. według sondaży). To duży elektorat niezadowolonych, popierany przez Rokitę. Ale chyba bez wzajemności. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Cwaniacy, cynicy, czarusie… Dobiegająca finału kampania wyborcza dobitnie pokazuje, jak szeroko w polskim życiu politycznym rozpowszechniło się myślenie w kategoriach pozapaństwowych i pozamoralnych. Deklaracje i oskarżenia rzucane w kampanii przekonują, że wielka część sceny politycznej zaludniona jest przez osobowości doskonale cyniczne, pojmujące politykę jako swoistą grę sceniczną, mającą wywrzeć pożądany efekt na gawiedzi – publiczności, której ich zdaniem nie należy poważnie traktować. Co jest celem tak rozumianej polityki? Oczywiście, nie jakieś dobro wspólne, nie kondycja państwa, wreszcie – nie pragnienie uzyskania możliwości realizacji jakiegoś programu gospodarczego czy społecznego. Celem jest wyłącznie korzyść własna i zaspokojenie egoistycznych ambicji. Jednym słowem: X chce mieć władzę, by nie miał jej Y – i to wszystko… Nie sposób inaczej postrzegać celu dążeń polityków PO, gdy ciągle powtarzają, że nikt inny, tylko oni są w stanie wyciągnąć z Unii Europejskiej jak najwięcej pieniędzy. Trudno też inaczej odbierać słowa Donalda Tuska, który pozwolił sobie na uwagę krytyczną pod adresem zmarłego prezydenta Kaczyńskiego, że ten, działając „na złość Rosji”, doprowadził do zakupu przez PKN Orlen rafinerii w

Możejkach, co było „marnotrawstwem”, gdyż ta litewska rafineria jest całkowicie zależna od dostaw rosyjskiej ropy… Słuchając tego można było wyciągnąć wniosek, że i Orlen należałoby sprzedać, bo i ten koncern jest zależny od rosyjskich dostaw. Zakup Możejek był ambitnym przedsięwzięciem polityczno-gospodarczym, konsekwentnie przez rząd PO zmarnowanym. Rosja istotnie przeraziła się tej transakcji, czego dowodem, że zaraz po jej zawarciu Moskwa zaczęła mówić o konieczności wstrzymania dostaw surowca na Litwę. Następnie zdarzył się pożar, wzniecony w tajemniczych okolicznościach i Możejki przestały być zaopatrywane na długie miesiące. Teraz zaś Tusk, który zaniechał wszelkich działań zmierzających do polsko-litewskiej współpracy energetycznej, mówi, że działania Lecha Kaczyńskiego, który tę współpracę budował, były nieracjonalne! Trzeba naprawdę cynizmu co się zowie, by jawne sprzyjanie rosyjskiemu interesowi gospodarczemu nazwać racjonalizacją polityki energetycznej… Trzeba cynizmu nie byle jakiego, by chcieć, jak Janusz Palikot, „uboczny produkt” Tuska, wprowadzić do sejmu gromadę ludzi przypadkowych, o których sam Palikot nic nie wie, poza tym, że

zgłosili się do jego ruchu i chcą zasiąść w sejmowych ławach. W jakiej pogardzie trzeba mieć państwo, by być gotowym z takiej gromady ludzi nijakich skomponować najwyż Innego przykładu cynizmu dostarcza SLD. W kampanii głosi „prosocjalny” program, równocześnie podpisując z pewnym zrzeszeniem pracodawców porozumienie iście liberalne i antysocjalne. Politycy wiedzą, że wiele jest do ugrania, więc grają, czarują, obiecują, sugerują, że są w głębi duszy inni, jak Waldemar Pawlak, który mówi o „bezpiecznym dystansie” wobec Tuska i przedstawia siebie jako niezależnego męża stanu. Rekord należy jednak do Lecha Wałęsy, który zatroszczył się o to, co by się zdarzyło, gdyby wybory wygrało jednak PiS. Wtedy – powiada Wałęsa – dojdzie do prawdziwej wojny domowej! Proszę się nie bać – Wałęsa nie ma na myśli działań zbrojnych, lecz powszechną społeczną odmowę współpracy z PiSowskim rządem. Ot, po prostu – były prezydent RP projektuje społeczny bojkot legalnie i demokratycznie wybranego rządu! Wałęsa, który uważa siebie za budowniczego polskiej demokracji, ujawnił w ten sposób, że w jego pojęciu demokracja ma ściśle sprecyzowaną granicę. Wyznacza ją Kaczyński.


14|

6 października 2011 | nowy czas

takie czasy

Fury, skóry i komóry Michał Sędzikowski

Jestem w stanie założyć się, że ludzie, którzy plądrowali niedawno Londyn, nie byli ani głodni, ani torturowani przez rząd, ani oszalali ze strachu, ani w (żadnym wypadku!) przepracowani, ani nie żyli w przymusowym celibacie. Innymi słowy nie byli poddani żadnemu z atawistycznych imperatywów, które zdzierają z nas cywilizacyjny garnitur i powodują że zaczynamy groźnie porykiwać i gwałtownie machać kończynami.

Socjologowie i publicyści, którym leży na sercu los tak szkodliwej i nieinteresującej grupy ssaków jak „przeciętni, niewyedukowani ludzie o wąskich horyzontach”, wymądrzają się, iż wandale cierpieli psychicznie z powodu braku perspektyw. (!!!) Zapytam więc: czy uprawiali oni pańszczyznę? Mieli piętna niewolników? Siedzieli za murami getta pilnowani przez uzbrojonych strażników? Nie! Tu podobno chodzi o to, że ONI, znaczy rząd, ludzie z pieniędzmi i generalnie wszyscy ci, którym się lepiej powodzi, zawczasu nie otworzyli rozrabiakom tych horyzontów. Bo w swym szkodliwym egoizmie pozwolili, by przyszli buntownicy sami decydowali o swoim losie. Zaraz, ale przecież o to zawsze chodziło, czy nie? O wolność i możliwość samostanowienia. Wolny dostęp do edu-kacji, równość wobec prawa. Jak zwykle i w tym wypadku okazuje się, że wolność oraz odpowiedzialność za własne życie to ciężkie brzemię, które pasuje szaremu obywatelowi jak piekarzowi korona. Wielu dziś rozumie duncylian czy husytów, którzy domagali się religijnej odrębności i poprawy losu. Wielu łączy się ideowo z francuskimi rewolucjonistami. Człowiek inteligentny ma sporo wyrozumiałości nawet dla trockistów. Stawiam sto funtów przeciwko banano-

wi, że tego zrozumienia nie znajdziemy u londyńskich rozrabiaków. Nawet nie dlatego, że nie dzielą wspólnych potrzeb, lecz ponieważ zorientowani na pięćdziesięciocalową plazmę wandale, to w większej mierze skończeni kretyni, którzy nigdy nie słyszeli o wspomnianych ruchach społecznych. Głód, terror, niewola, nietolerancja religijna, strach przed tymi bogatymi i ustawionymi, wszystko są to uczucia kompletnie abstrakcyjne dla wyhodowanego na socjalnym garnuszku neurotyka w dresie i kurtce z kapturem. „Poszedłem na zamieszki ponieważ czułem się społecznie odrzucony! Nie dano mi szansy!”– mówi jeden z chuliganów. Na pytanie na czym dokładnie opierało się to odrzucenie, tłumaczy, że odrzucono mu CV, które złożył do sklepu sportowego. Bądźmy szczerzy! To nie brak pespektyw i społeczna alienacja wypchnęła ich na ulicę, lecz przeraźliwa wewnętrzna pustka i nuda. Brak ambicji, pasji i zainteresowań. Osobiście nie wziąłbym udziału w takich zamieszkach, nie dla tego, że mam to czego chcę. Nie poszedłbym, bo szkoda by mi było czasu. Wolne wieczory mam z góry zaplanowane i bardzo się cieszę na możliwość spędzenia czasu we własnym interesującym towarzystwie. Mój monitor liczy nędzne 24 cale, a procesor w komputerze wyposa-

żony jest w marne dwa rdzenie. Od uderzania o niewidzialny sufit rasizmu moja dusza miała liczne wstrząsy mózgu, krwiaki i łapane co najmniej raz w tygodniu guzy. Coś mi jednak mówi, że podpalenie hinduskiej restauracji na przeciwko i wywleczenie większego monitora z Dixona, nie poprawi mojego losu emigranta. Wielu publicystów trafnie wskazało na przepaści finansowe jako przyczynę zamieszek. Jest to problem takoż stary,

wola. Współczesnemu człowiekowi wmówiono, że potrzebuje „fury, skóry i komóry”, plus własnej super budy i musi być w tych wszystkich sprawach na bieżąco, jeśli nie chce wyjść na nieudacznika. Przekonano go, że może posiąść te wszystkie atrybuty „godziwego życia”, biorąc kredyty. W ostatnim czasie możliwości kredytowe powoli trafia szlag. Apetyt zaś pozostał, więc przeciętnego obywatela również trafia szlag. Mamy tu do czynienia z czymś, co w

Współczesnemu człoWiekoWi WmóWiono, że potrzebuje „fury, skóry i komóry”, plus Własnej super budy i musi być W tych Wszystkich spraWach na bieżąco, jeśli nie chce Wyjść na nieudacznika. przekonano go, że może posiąść te Wszystkie atrybuty „godziWego życia”, biorąc kredyty. W ostatnim czasie możliWości kredytoWe poWoli trafia szlag. apetyt zaś pozostał, Więc przeciętnego obyWatela róWnież trafia szlag. jak i nierozwiązywalny. Jeszcze nikt nie wynalazł sposobu na finansowe zrównanie obywateli tej planety. Jak światem światem każdy wolny człowiek kombinował tak, by mieć więcej pieniędzy niż jego bliźni. Tych, którzy kombinowali skuteczniej, zwykło się oskarżać o kryminalny stosunek do reszty ludzkości, albo przynajmniej nie darzono ich sympatią. Do tej pory biedniejsi ludzie radzili sobie z tym psychicznym obciążeniem dopóki system zapewniał im możliwość realizowania swego well being, inaczej mówiąc godziwego życia. To się jednak zmieniło. W dzisiejszych czasach poza przeładowanym systemem zasiłków, najbardziej zapluta agencja zatrudnienia specjalizująca się w utylizacji odpadów, ma swój charity program opiewający na tysiące funtów, które miedzy innymi idą na dofinansowanie ludzi, którym nikt nie był łaskawy zapewnić perspektyw i pomysłu na życie. Czy tylko tyle robimy? Opędzamy się od nich po Dickensowsku ładując pieniądze do ich kieszeni? Nic podobnego! Biliony funtów rząd wydaje na suport workerów, social workerów, councilorów i całej reszty armii zbawienia, gotowej iść z odsieczą każdej niedojdzie, która nie potrafi znaleźć sensu życia i drogi do najbliższego Job Centre. I to są twarde, bolesne fakty. Dlaczego bolesne? Ponieważ wykarmiony, ubrany, oprany, wypoczęty, pocieszony nierób kosztuje gospodarkę zachodnich krajów jakby odrobinę za dużo. A liberalni humaniści zastanawiają się, czego wyrazem jest ów krzyk, który przetacza się właśnie przez miasta krajów wysoko rozwiniętych. Odpowiedź kryje się w sukcesie neokapitalizmu, który przez ostatnie kilkadziesiąt lat przekonywał ludzi, iż potrzebują do życia znacznie więcej niż potrzebują w istocie. Nie chodzi już o pomoc lekarza w razie choroby, żywność, dach nad głową czy nawet możliwość przemieszczania się, gdzie i kiedy

psychologii nazywamy dysonansem poznawczym. W tym wypadku napędzany jest on podwójną stymulacją – raz, że system zasiłków wykształcił postawę roszczeniową, dwa, że specjaliści od marketingu wraz ze specjalistami od pożyczek stworzyli presję posiadania rzeczy luksusowych. Przemiany społeczne ostatnich pięćdziesięciu lat wielu pozbawiły złudzeń w kwestiach duchowych. O czym już wielokrotnie pisałem, nowe pokolenie dwudziestolatków weszło w świat dorosły w atmosferze pogardy dla intelektu i wszelakiej filozofii. Można powiedzieć, że to, co zachodnia cywilizacja stworzyła, przerosło tak zwanego przeciętnego człowieka. Supermarket ideologii okazał się dla wielu raczej utrapieniem niźli drogą do wyższego stanu świadomości. Choć wirtualne półki uginają się pod ciężarem intelektualnego dobrobytu, przeciętny człowiek jak był głupi 300 lat temu, tak i głupi pozostał, o czym można przekonać się, odwiedzając fora internetowe. Egzystencjalnie zagubionej małpie drzemiącej w każdym z nas zaoferowano zestaw gadgetów, który ma wypełnić jej wewnętrzną pustkę, wpajając jej, że nie tylko jest jej potrzebny, ale w dodatku jej się należy. I tutaj stajemy wobec kryzysu państwa liberalnego i opiekuńczego znowu w podwójnej mierze. Raz, że wolność jednostki ostatecznie okazała się fikcją. Mając do dyspozycji pluralizm religijny, filozoficzny, otwarte drogi edukacji i samorealizacji ludzka małpa wybrała sznur błyskotek, który ochoczo okręciła sobie wokół szyi. Po drugie, zwiększanie poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego poprzez system zapomóg, skutkowało spadkiem motywacji i życiowym niechlujstwem. Lootersi nie wyszli na ulicę, walcząc o idee, ponieważ idee są im z gruntu obce. Wyszli, gnani niepokojem skonfundowanej małpy, wyciągając ręce po jedyne wartości, jakie znali.


|15

nowy czas | 6 października 2011

pro domo sua

Pięć lat minęło... Fot. Monika S. Jakubowska

Aleksandra Junga

P

ewne bardzo żywe wspomnienie z czasów szkolnych powróciło do mnie niedawno ze zdwojoną siłą. To wspomnienie zdjęcia ukazującego mały dworek gdzieś obok Paryża, w miasteczku Maisons-Laffitte, który wtedy utożsamiałam z konsekwencją, potęgą intelektu, miejscem spotkań artystów i intelektualistów. Miejsce nierozerwalnie związane z postacią Jerzego Giedroycia, którego osobowość niezwykle mnie w tym czasie fascynowała, a stworzony przez niego Instytut Literacki wydawał się miejscem nie z tego świata, oazą krzewienia kultury i swobodnej myśli. Najsilniej jednak na moją wyobraźnię oddziaływało właśnie to wspomniane zdjęcie dworku oraz pokoju zastawionego książkami. Tkwiło w mojej pamięci, jak to czasem mają w zwyczaju niektóre miejsca i ludzie, i czekało na odpowiedni czas, by o sobie przypomnieć. Jest luty 2011. Moje pierwsze kroki na brytyjskiej ziemi. W notesie adres: Nowy Czas, 63 King’s Grove, gdzieś w Peckham. Tak naprawdę niewiele mi to mówiło. Maleńka karteczka obok dzwonka wskazuje, iż dotarłam do celu. Drzwi otwiera Teresa Bazarnik, która po kilku chwilach staje się już wyłącznie Teresą. Za biurkiem w swoim gabinecie pracuje Grzegorz Małkiewicz, z nieodłącznym papierosem w ręce. Dzień po dniu wprowadzają mnie do swojego świata. Świata „Nowego Czasu”, o którego początkach opowiadają tak: „Nastał więc nowy czas, zarówno dla nas, dla mieszkającej już tutaj Polonii, jak i nowo przybyłych na Wyspy. Wszystko „to” chcieliśmy połączyć w jedno. Ten „nowy czas” był z jednej strony dla każdego czymś innym, ale równocześnie czymś wspólnym, bo odliczanym tu, w tym samym miejscu, w Wielkiej Brytanii”. Wyobrażam sobie, że historia „Nowego Czasu” rozpoczęła się gdzieś przy lampce wina, w oparach dymu tytoniowego – takie nocne Polaków rozmowy. Z owych rozmów, dokładnie pięć lat temu, narodziło się wydanie o znaczącym numerze „0”. W tym zerowym numerze mowa była o potrzebie informowania o sukcesach i porażkach coraz liczniejszej polskiej społeczności na Wyspach i wynikającej z tej potrzeby chęci pomocy tej społeczności. Wertując w redakcyjnym ogrodzie archiwalne wydania gazety, wsłuchując się w opowieści osób związanych z wydawnictwem czy śledząc komentarze czytelników w listach do redakcji odkryłam fascynującą historię tego miejsca i ludzi. Historię, która warta jest opowiedzenia, wysłuchania i docenienia. Historię skupioną niezmiennie wokół dwóch osób, redaktora i wydawcy, którzy nadają jej charakteru i wyrazistości. Podejmując się zadania, opisania pięcioletniej historii gazety, wiedziałam, że przede mną ciężkie wyzwanie. Z dnia na dzień poznawałam coraz więcej szczegółów z przeszłości. Gdzieś między wierszami pojawiały się informacje, a to o wystroju biura mieszczącego się jeszcze na Whitechapel Road, a to o współpracownikach, którzy pojawiali się i znikali. Poznałam również historie o wątpliwościach związanych z dalszym istnieniem gazety, której zagroził brak stabilności finansowej wynikającej z kryzysu gospodarczego czy wreszcie o decyzji przeniesienia wydawnictwa do Peckham i zamiany tygodnika na dwutygodnik. Wydaje się, że przed „Nowym Czasem” piętrzyły się same trudności. Jak tę sytuację widział Grzegorz Małkiewicz? – Trudne czasy są zawsze, niezależnie od okoliczności, jesteśmy w stanie znaleźć wiele powodów, które nie pozwalają nam działać. My tych powodów nie szukamy.

Ciąg dalszy na str. 16

Gazeta żyje nie dla siebie, ale dla czytelników. Ich opinie, komentarze, uwagi nas interesują i inspirują. Za ich zainteresowanie i przywiązanie, dajemy w zamian garść wiedzy i przekonanie, że na emigracji mogą wiele zrobić, że nie muszą poddawać się i ulegać stereotypom. Walczymy nie tylko o nich, ale przede wszystkim dla nich. Grzegorz Małkiewicz

Kącik odnalezionych listów miłosnych do… gazety: Czytelniczka nr 2 Jak on urósł, ten „Nowy Czas”! I jak zmężniał. Nie widziałam gościa kilka miesięcy, a tu proszę: śliczny i przystojny młodzian:) Na to czekałam! Sprawił, że zaniedbuję swoją firmę, grozi mi kryzys małżeński oraz uszczerbek na zdrowiu. Rzucam wszystko, nie odpowiadam na telefony, od-

wołuję spotkania, nie jem śniadania, mąż pyta, czy on mnie jeszcze cokolwiek obchodzi. Przeczytałam i mam niedosyt. Czytelniczka nr 1 Stary znajomy, wędrujący po wszystkich polskich sklepach w naszym mieście, stały gość w naszym biurze. Często o smaku goryczy, co narzuca rzeczywistość, ale zawsze z nieodzowną szczyptą dowcipnego sarkazmu.

Czytelnik nr 1 Nareszcie w popiele widać diament: Polaka szukającego nieco więcej niż tylko gdzie kupić polską kiełbasę i tanią polską wódkę. Toż to cud mniemany w Księdze zapisany! Dziękujemy autorom (Ewa Nowakowska, Dawid Laskowski, Monika Dzielińska, Barbara Storey) za listy do redakcji, których urywki wykorzystaliśmy w „miłosnym” kolażu.


16|

6 października 2011 | nowy czas

pro domo sua

Pięć lat minęło... Ciąg dalszy ze str. 15

I to właśnie ludzie, zarówno dziennikarze jak i czytelnicy, zaraz po redakcji stanowią o sile „Nowego Czasu”. Teresa z przejęciem wspomina historię księgarza z księgarni Orbis w Londynie, który z własnej inicjatywy wysyłał egzemplarze „Nowego Czasu” do Biblioteki Narodowej w Warszawie. W momencie, gdy przeszedł na emeryturę, biblioteka sama zgłosiła się do redakcji. – My w ogóle nie myśleliśmy na początku, żeby archiwizować gazety w najważniejszym archiwum dorobku kultury polskiej, czyli w Bibliotece Narodowej. To było niesamowite, kiedy dowiedzieliśmy się, że ktoś zupełnie bez naszej wiedzy, z własnej woli wysyła „Nowy Czas”, żeby w Bibliotece Narodowej była pełna dokumentacja”. „Nowy Czas” to również historia setek listów od czytelników, które przychodziły każdego roku, motywując do pracy zarówno redakcję, jak i dziennikarzy, dla których praca w gazecie to wypełnianie swego rodzaju misji społecznej. Jak zaznacza Grzegorz: – Własna gazeta to praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ciągła odpowiedzialność, także za słowo pisane. Wciąż staramy się tak samo, a może nawet jeszcze bardziej. Wydaje się więc, że samo wydawanie gazety może już wystarczająco absorbować czas. A jednak nie! Wierni czytelnicy „Nowego Czasu” wiedzą, iż od ponad dwóch lat, pod szyldem ARTeria, Teresa z Grzegorzem wspierają utalentowanych polskich artystów różnych generacji, którzy tworzą w Londynie. – A wszystko zaczęło się w redakcji „Nowego Czasu”, gdzie ARTeria daje upust swej artystycznej wyobraźni i zamienia pomysły w czyn – podkreślała jedna z uczestniczek ARTerii. Teresa natomiast bardzo skromnie stwierdza, iż: – Jeszcze niewiele daję, ale może dam więcej. Trzy wystawy zbiorowe, dziewięć wystaw indywidualnych, około czterdzieści występów muzyków. Te cyfry brzmią jednak bardzo imponująco. „Nowy Czas” tętni życiem, które pojawia się wraz z pomysłami ludzi wspierających go swoją wiedzą, inicjatywą, zaangażowaniem oraz funduszami. To dopiero, albo aż pięć lat. Nie wiadomo, co przyniosą kolejne. Ja jestem jednak pewna, że wiele. Już w ciągu tych pierwszych pięciu lat gazeta zdobyła sobie szacunek londyńczyków, nowe egzemplarze znikają z półek polskich sklepów jak ciepłe bułeczki, a ARTeryjne wydarzenia przyciągają uwagę nie tylko polskich odbiorców. Nad wszystkim czuwa czujne i spostrzegawcze oko redaktora naczelnego i wydawcy, którzy ludziom podobnie myślącym dają przestrzeń do rozwoju własnych umiejętności, talentów i wizji. Tutaj, w Peckham, każdy może znaleźć zainteresowanie swoimi pomysłami i wsparcie. Któregoś dnia przychodzi olśnienie. Spoglądam na pełne książek półki, na ogród, w którym raz po raz zjawia się a to jakiś artysta malarz, a to muzyk. W pokoju obok widzę redaktora naczelnego, który wypala jednego papierosa za drugim. Spoglądam na dwójkę osób o niezłomnych charakterach, które podejmują wysiłek, jaki niewielu odważy-

łoby się podjąć. Coś mi to przypomina. Obrazek francuskiego dworku – który dla polskiej emigracji stał się symbolem walki o wolność słowa, symbolem niezależnego myślenia – z powrotem staje mi przed oczami. W czasach szkolnych marząc o tym, by przekroczyć próg Maisons-Laffitte, nie sądziłam, że będzie to kiedykolwiek możliwe. I rzeczywiście do Maisons-Laffitte jeszcze nie trafiłam, ale znalazłam chyba jego zalążek w Londynie. Ktoś powie, że porównanie „Nowego Czasu” z francuską enklawą kultury może być porównaniem na wyrost. I wolno mu. Ja tylko na koniec, jako podsumowanie, chciałam przypomnieć dwie niezwykle istotne wypowiedzi. Za swój podstawowy obowiązek w „Kulturze” uważaliśmy mówienie ludziom prawdy. To słowa Jerzego Giedroycia, wyjęte jakby z ust Grzegorza, który w drugim liście do czytelników zaznaczał: Informujcie nas o swoich sukcesach i problemach, informujcie o wszystkich przejawach życia na Wyspach, o których powinniśmy pisać… z dumą, ku przestrodze, z niepokojem lub zażenowaniem…

Aleksandra Junga Fot. Monika S. Jakubowska

Skąd w tej dwójce ludzi, w Teresie i Grzegorzu, ta niesamowita wiara w to, że świat potrzebuje kultury słowa pisanego, że należy wspierać twórczość innych utalentowanych ludzi? Skąd czerpią siły na tego rodzaju działanie i niepoddawanie się pomimo wielu przeciwności losu? Źródła upatruję w historii ich losów. Teresa przyjechała do Londynu w 1990 roku, by podszkolić język. W Krakowie pracowała w Starym Teatrze i Teatrze Cricot2 Tadeusza Kantora. Niedługo po jej przyjeździe do Londynu Tadeusz Kantor zmarł. Bardzo mocno przeżyła jego odejście. Jak często wspomina, praca z tym wielkim artystą to niezwykle ważny okres w jej życiu. Nauczyła się od niego perfekcjonizmu w dążeniu do celu. – Teraz na podstawie moich działań widzę, na czym polegała ta obsesja Kantora, kiedy musiał dopilnować każdego najmniejszego szczegółu, nawet guzika w kostiumie, nie mówiąc o całej wizji i koncepcji. Grzegorz w Londynie pojawił się wcześniej. W czerwcu 1981 roku brytyjscy studenci zapraszają go z koleżanką, jako przedstawicieli krakowskiego NZS-u (Niezależnego Zrzeszsenia Studentów) na spotkanie w Londynie. Później, również na ich zaproszenie, wyjeżdżają na letnie wykłady polityczne do Waszyngtonu, gdzie spotykają się m.in. z przyszłym prezydentem USA Georgem Bushem. W grudniu 1981 wprowadzono stan wojenny, który zastaje Grzegorza w Londynie. Zostaje, ale nie ubiega się o prawo do azylu politycznego, choć ma do tego podstawy. Nie chce, żeby w Polsce myślano, że już nigdy do kraju nie wróci. Podejmuje studia w Oksfordzie, jako doktorant Leszka Kołakowskiego. Filozof tak wspominał swojego studenta w książce Czas ciekawy, czas niespokojny: Doktorantów miałem zawsze kilku… Przeważnie przychodzili ze swoimi pomysłami. Tematyka ich dysertacji była najróżniejsza. W pewnym momencie musiałem się nawet zgodzić na to, żeby przyjąć polskiego doktoranta, który chciał napisać pracę o filozofii Gombrowicza. Wprawdzie nie jestem znawcą tego pisarza, ale nie uważam, że on miał jakąś filozofię godną uwagi. Jednak doktorant był wybitnie inteligentny, nazywał się Małkiewicz. W życiu Teresy i Grzegorza pojawiają się historie znane każdemu nowo przybyłemu na Wyspy Polakowi: intensywne kursy językowe, podróże po ulicach stolicy w roli taksówkarza, wycieczki ze ścierką i mopem po londyńskich mieszkaniach. Z tych i im podobnych wątków mogłaby powstać fascynująca powieść. W końcu jednak, gdzieś w tym gąszczu ludzkich losów, ich drogi się zbiegają. Po kilku latach wspólnej pracy w „Dzienniku Polskim” zakładają „Nowy Czas”. Cytując za Grzegorzem: „Nie lubię być zwalniany z niejasnych powodów, więc postanowiłem założyć własne pismo…”. Pytani o początki zaznaczają, że na pewno były one trudne. – Myślę, że jesteśmy przykładem na to, że można jednak stworzyć coś z niczego. My na początku nie mieliśmy niczego, tylko pomysł, zapał, misję do zrealizowania. Jedyny posiadany przez nas kapitał to byli ludzie. Postawiliśmy na czytelników, którzy niejednokrotnie nam pomogli. I za to będziemy im zawsze wdzięczni – mówi Grzegorz.


|17

nowy czas | 6 października 2011

pro domo sua

Mój nowy czas Sła wo mir Or wat

W

szystko zaczęło się od Włodka Fenrycha. Mieszkaliśmy wówczas w tej samej miejscowości, a „Nowy Czas” trafiał w moje ręce trochę podobnie jak „bibuła” w czasach słusznie minionych. Metoda kolportażu „z ręki do ręki”, zamiast oficjalnej dystrybucji jednoznacznie budziła we mnie kombatanckie skojarzenia. Włodek prawie zawsze miał ze sobą kilka egzemplarzy, które rozdawał według sobie tylko znanego rozdzielnika. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za kilka lat sam stworzę podobny rozdzielnik i będę częstował dostojną „bibułą” precyzyjnie wybrane osoby. 30 listopada 2009 roku Włodek zabrał mnie do krypty kościoła St. George the Martyr na nowoczasowe Andrzejki. Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłem ludzi, których znałem dotychczas tylko ze szpalt, a obecność Andrzeja Krauzego przyprawiła mnie o zawrót głowy. Jako nastolatek byłem bowiem zagorzałym czytelnikiem tygodnika „Kultura”, w którym pan Andrzej bezlitośnie obnażał absurdy PRL-owskiej rzeczywistości. Rozmowy przewijały się jak w kalejdoskopie. Chłonąłem muzykę i obrazy. Wsłuchiwałem się w słowa i zapamiętywałem imiona. Wtedy poznałem Monikę Lidke, Leszka Alexandra, Sławka Żaka, Anetę Barcik oraz niezwykle serdecznych gospodarzy – Teresę i Grzegorza. Wiedziałem, że będę tu wracał. Bardzo dobrze zapamiętałem moment, w którym Grzegorz zaproponował mi pisanie. Świadomy swojego ówczesnego „miejsca w czasie”, nie przyjąłem jednak tej zaszczytnej propozycji. Za cztery dni miał się ukazać mój artykuł w debiutującym na rynku Luton lokalnym tygodniku. Sądziłem, że więcej dobrego zrobię zapraszając poznanych na ARTerii ludzi na prowincję, niż zasilając sprawnie działającą instytucję dziennikarskich tuzów. Romantyczną misję zaniesienia ARTeryjnych artystów pod lutońskie strzechy realizowałem z uporem przez półtora roku. Wierzyłem, że jeśli nawet na koncerty Moniki Lidke, Sławka Żaka, Anety Barcik i Włodka Fenrycha nie walą tłumy, to i tak warto to robić dla świadomej swych potrzeb mniejszości.

9 stycznia tego roku przeżywałem gorące chwile. Współorganizowałem już po raz drugi z rzędu Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Gwiazdą tego dnia miała być Dominika Zachman. Niestety. Na kilka dni przed koncertem zmogło ją przeziębienie, a w jej zachrypniętym głosie słyszałem szczery żal. Lista artystów, którzy mieli zagrać dla dzieciaków ustalała się praktycznie do ostatnich chwil. Nie pamiętam, ile razy pokonywałem odległość pomiędzy sztabem a sceną, ale doskonale zapamiętałem moment, kiedy w słuchawce telefonu usłyszałem głos Teresy: – Sławku, jesteśmy z Grzegorzem w górnej części budynku, zjemy coś i za chwilę będziemy. Powitałem ich z radością i nieukrywanym wzruszeniem. Udało mi się w końcu ściągnąć do Luton nie tylko artystów, ale także twórców „Nowego Czasu”. Czułem, że dzieje się coś ważnego i sądziłem, że współpraca obu naszych środowisk jeszcze bardziej się zacieśni. W filmie Stanisława Barei Co mi zro bisz, jak mnie zła piesz jest pewna scena. Główny bohater filmu, „wyprowadzony w pole” przez swojego bliskiego wspópracownika, skonsternowany zadaje mu pytanie: „Co tu się dzieje, w Imię Ojca i Syna?”. Tamten udziela mu beznamiętnej odpowiedzi: „Zmiany, zmiany, zmiany”. 19 marca jechałem na koncert Krystyny Prońko do POSK-u jeszcze jako dziennikarz z Luton. Pociąg do Londynu zmierzał swoim torem, a… zmiany swoim. Nie pierwszy raz w moim życiu popkultura wygrywała ze sztuką, a masówka przyciągała ludzi, z którymi już nie było mi po drodze. Trudno. Nie byłem pierwszym Don Kichotem, który przegrywał z wiatrakami. Kilka dni po istotnych dla mojego dziennikarskiego życia zmianach, otrzymałem telefon od Grzegorza, którego przypadkiem spotkałem na koncercie pani Krystyny. Zapytał, czy nie zechciałbym napisać dla „Nowego Czasu” recenzji z tego wydarzenia. Tym razem nie odmówiłem. Wielkość dziennikarza poznaje się nie tylko po tym, jak pisze i jaką gazetę wydaje, ale przede wszystkim po tym, jakim jest człowiekiem. Nigdy nie zapomnę gościnności Teresy i Grzegorza podczas ostatniej ARTerii. Przygotowując dwudniową imprezę sceniczną, jaką jest Wielka Orkiestra, jestem w pełni świadomy na co porywają się ludzie, którzy podobne wyzwania rzucają sobie kilka razy do roku. Czasami wystarczy brak kabla lub korek na autostradzie, aby cały misternie opracowany plan runął. Umiejętność szybkiego znalezienia rozwiązania w obliczu scenicznej pustki lub wybranie właściwego numeru telefonu w chwilach organizacyjnego rozgardiaszu to jeszcze nie wszystko. Najistotniejsze jest,

Piątka z plusem To już pięć lat, jak się rozkładam na szpaltach tego pisma. Nie za często, na szczęście, bo bym się zmęczyła. Znudziła czytelników i siebie. Ale nie wyobrażam sobie życia bez tego pisma. Bez tych szpalt, na których tak mi dobrze, wygodnie i do twarzy. Odeszłam z „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” pięć lat temu, po latach pisywania do jego sobotniego wydania – „Tygodnia”. Poszłam jak w dym za smugą talentu i wrażliwości publicystycznej Grzegorza Małkiewicza. Wykorzystywanego przez lata w redakcji „Tygodnia” do robienia… czego? Kawy z kożuszkiem? Herbatki z mlekiem? Choć nie, po polsku, z cytryną. Poprawek czyichś grafomańskich bzdur? Nie wykorzystano, rozmyślnie czy nieumyślnie, w tym „Tygodniu” jego wiedzy, wnikliwości, wrażliwości i kultury osobistej. Skazano go tam na wegetację. Cała reszta życiorysu Grzegorza w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” jest świadectwem złych obyczajów. Typowych dla polskiego piekiełka bez granic. Grzegorzowi, i jego żonie Teresie, udało się jednak stworzyć swoje pismo. Swój Nowy Czas. Otwo-

rzyć jego szpalty dla nowych i starych autorów, starych i nowych czytelników, i nie tylko. Stworzyli przecież razem ARTerię dla twórczych rąk i głów. Czuję się szczęśliwa, że moje życie, dobiegające końca felietonistycznych fanaberii jest na tym finiszu z nimi związane. Grzegorz wraca do życia po przypadku prawie odejścia. Ma po co wracać. Do nas. Do „Nowego Czasu”. Do Teresy. I powiedz Teresie Grzesiu wierszem Gałczyńskiego: Ty mnie miła czym prędzej zawieź gdzieś nad morze albo na wieś, żeby przestwór był albo pszczoły, żebym serce miał znowu czerwone, a nie czarne i zatrwożone. Amen. Krystyna Cywińska PS. Prosimy czerwonego serca z poglądami redaktora „Nowego Czasu” nie mylić. Przed wwiezieniem na salę operacyjną redaktor zaniepokoił się tym, by mu w mózgu nie pomieszali i poglądów nie poprzestawiali. Wiemy już , że do tego nie doszło.

aby w momentach, w których nawet „oazom spokoju” puszczają nerwy zachować pogodny wyraz twarzy, nawet wtedy, gdy nie jest do śmiechu. Nie tak dawno napisałem artykuł, który zatytułowałem Ska za ni na AR Te rię. Skazałem w nim Teresę i Grzegorza na dożywotnią organizację tej imprezy nie tylko z powodu mojej wielkiej miłości do muzyki. „Nowy Czas” szanuję najbardziej za rzadko spotykaną wrażliwość osób z nim związanych. Od wczesnej młodości byłem niepoprawnym romantykiem. Niektórzy nawet nazywają to naiwnością. Są tacy, którzy z owego romantyzmu wyrastają. Mnie się nie udało. Biorąc pod uwagę życiowy bilans zysków i strat z tym związanych, wolę jednak nie wyrastać. Bezkompromisowa obrona wolności słowa i informacyjna rzetelność to wartości w dziennikarstwie najwyższe. Przede wszystkim właśnie dlatego skazałem twórców „Nowego Czasu” na dożywotnią organizacyjną aktywność. Grzegorz w swoich felietonach zawsze jasno wyraża swoje poglądy, nie zamykając jednocześnie łamów gazety, którą wydaje, na inne punkty widzenia. Przykładem tej postawy są chociażby polemiczne felietony pani Krystyny Cywińskiej. Sposób przedstawiania swoich racji przez obie indywidualności pióra oraz ich wzajemny szacunek mogą stanowić lekcję kultury dla barbarzyńskich metod medialnego wyniszczania się coraz częściej spotykanego w polskiej prasie. Idąc za przykładem Włodka, staram się, aby nasz dwutygodnik trafiał do tych, którzy tęsknią za dziennikarską etyką. Otrzymuję dziesiątki odzewów od moich dawnych czytelników z Luton. Dziękują za każdy podarowany egzemplarz. Wyrażają zdumienie, że taka gazeta, jak „Nowy Czas” istnieje i odwiedzają regularnie stronę internetową. Kilkoro z nich prosiło mnie o przekazanie podziękowań za obronę Fawley Court. W ich imieniu i własnym czynię to niniejszym publicznie.

Nowy Czas and my Dearest Editors, I will always love you! In your great wisdom and courage, you allowed me to explore the complex feelings of being a half-Polish, half-English cultural 'mongrel' which resonated deeply with the readers, from whom I received many letters. Parents wrote to me of a spark of interest being ignited in their children, to look into their own rich cultural tapestr y and nur ture a love for all things Polish. Nowy Czas offers something for every generation and interest – Congratulations on your wonder ful achievement! F rom the bottom of my heart, I wish to Thank you both for your faith and trust in providing me a space in which to fall in love with my own culture and sculpt my creative voice under your invaluable guidance. It is the gif t of a lifetime. While we have Nowy Czas and it's exceptional Editors Teresa and Grzegorz, we need not look outside for the light – they have become our light with their dedication, determination and committment to creating t heir extraordinar y vision and exceptional offering for our community. Zosia Butler


18|

6 października 2011 | nowy czas

takie czasy

TAksówkĄ do celu stanisław Mickiewicz

K

ażdy, kogo spotkało (nie)szczęście korzystania z usług polskich taksówek na pewno wie, że rozmowa z taksówkarzem potrafi być ciekawa, ale również nieprzyjemna i stresująca. Podczas służbowych oraz prywatnych wyjazdów do Polski często miałem okazję korzystać z tego środka transportu. Na przykład ostatnio, kiedy jechałem na Okęcie, całkiem spokojny i rozluźniony kierowca w średnim wieku przekonywał mnie, że księżna Diana zginęła w zamachu… Chciałbym zaznaczyć, że wcale nie jestem negatywnie nastawiony bądź uprzedzony do polskich taksówkarzy. Szczególnie doceniam ich rozsądne ceny, szybką (ale zgodną z przepisami) jazdę, by dowieźć klienta na czas, w trudnych warunkach. Tym głównie się wyróżniają od ich angielskich kolegów, którzy znajdą tysiąc sposobów, aby jak najwięcej od klienta wyciągnać. Dla porównania tego zjawiska w innych krajach dołączyłem jeszcze migawkę o białoruskiej taksówce.

Luty, warszawa Niedziela, 5 rano, jadę przez jeszcze ciemne i zupełnie puste ulice. Nałożyłem słuchawki na uszy, żeby się dobudzić. No i licząc na to, że uniknę rozmowy, bo o tej porze nie mam na nią najmniejszej ochoty. – Dokąd pan leci? – Do Londynu. Mijamy szare bloki, całe w graffiti, przy Trasie Łazienkowskiej. – Ja tego nie rozumiem, kiedyś to był dozorca i porządku pilnował, żadnego chuligaństwa, bazgrołów i podrostków nie było. Czysto było, kultura jakaś. Zastanawiam się, czy oglądał Alternatywy 4 i czy jego idolem jest stróż o nazwisku Anioł, ale nie chce mi się dyskutować.

CzerwieC, warszawa Przyznam się, dałem się nabrać. Był to grzech młodzieńczej naiwności. Panowie, którzy tak dyskretnie namawiają do taksówki w hali przylotów na Okęciu, to zwykli oszuści. Chyba jednak wiedziałem, że coś jest nie tak, bo spytałem, ile wyjdzie. Niewiele na tym straciłem, ale trzeba było przejść cały parking do nieoznakowanego mercedesa. Potem zrobili o tym problemie reportaż w telewizji, a jakiś cwaniak w Krakowie zupełnie legalnie zażyczył sobie 1000 zł za krótki kurs. Parę lat później jeden z „korporacyjnych” tłumaczył mi, że ci na lotnisku to autentyczni byli oficerowie [służ specjalnych – red.] i nikt ich nie ruszy. – Do Lublina pan jedzie? To może do Lublina pojedziemy. Kolega takiego pana z Ameryki to do Olsztyna ostatnio zawiózł. Nie skorzystałem z jego oferty.

LipieC, LubLin Wychodzę z gabinetu po długiej i nieprzyjemnej wizycie u dentysty. Na szczęście postój jest niedaleko, a do domu też blisko. Wsiadam do taksówki. Kierowca w starszym wieku, twarz zacięta. Jazda potrwa maksimum 15 minut, ale i tak zaczyna opowiadać. Przejeżdżamy obok hipermarketu. – Wie pan, tam to każą im siedzieć w pampersach. Tak, dwanaście godzin siedzi i nie może od kasy odejść. Taką miałem kiedyś klientkę, co to w supermarkecie pracowała. Woziłem ją codziennie rano do pracy. Któregoś dnia wsiada cała zdenerwowana. Pytam się, o co chodzi. A ona, że spóźni się do pracy i ją zwolnią. Podjeżdżamy pod sklep i akurat patrzę, jak moja znajoma, jej przełożona, przechodzi obok. I ja mówię do tej znajomej: – Jeśli ty tę panią zwolnisz, to ja do ciebie się więcej w życiu nie odezwę. I tak, proszę pana, uratowałem tamtej pracę. Niewolnictwo je....

Jak nie zostać wspólnikiem złodzieja Aleksandra Ptasińska

Kierowca cały czerwienieje i staje się dość agresywny, niespodziewany korek jeszcze bardziej go denerwuje. – Co to w mieście tyle k... ludzi! Wakacje są, to ludzie powinni żniwa zbierać, a nie się włóczyć. Wreszcie dojeżdżam do domu.

CzerwieC, warszawa Podbiegam do zamówionej taksówki, która właśnie przyjechała pod restaurację na przeciwko Łazienek. Kiedy kierowca dowiaduje się, gdzie jedziemy, stwierdza: – Jak stąd biorę, to wiem, że zawsze będzie krótki kurs. Mówi to z rozbrajającym uśmiechem, wiem doskonale, o co mu chodzi. Nie wie, że muszę wjechać na górę wieżowca, zabrać torbę, przebiec przez Złote Tarasy i zdążyć na Intercity do Krakowa. – Jeśli dojedziemy w mniej niż dziesięć minut to może jakiś napiwek będzie – mówię. Wcale nie musi pędzić, jedzie przepisowo. Ale w miarę szybko, a ja słowa dotrzymuję, w sumie chodzi o ważne sprawy służbowe. Poza tym, jego cwianacka zachęta jest jeszcze znośna dla pasażera. Podobno większych cwaniaków niż stołeczni to nie ma.

sierpień, Mińsk W Mińsku taksówkę znaleźć nie jest łatwo, zwłaszcza w centrum. Słoneczne letnie popołudnie, mój pierwszy dzień w białoruskiej stolicy. Od rana załatwiam sprawy, przede wszystkim niezbędne zameldowanie, a poza tym prawie całą noc w pociągu nie spałem. W księgarni przy Prospekcie Niezależnosti pytam się, gdzie jest najbliższy postój taksówek. Podobno koło MID-u, ale kawałek trzeba przejść. Oddalam się więc od centrum i dochodzę do ruchliwej trasy nad rzeką. Jest taksówka – z charakterystycznym żółtym paskiem. Przechodzę przez ulicę, wsiadam do starej wołgi. Taksówkarz nie wie, gdzie znajduje się spory supermarket przy dużej ulicy w południowej dzielnicy miasta. Nie mogę jednak narzekać na brak znajomości miasta wśród lokalnych taksówkarzy, ponieważ tego poranka, kiedy jechałem się zameldować, jego kolega doskonale wiedział, gdzie znajduje się urząd meldunkowy rejonu oktiabrskiego, mimo że nawet nie wiedziałem, przy której mieści się ulicy. W końcu dojeżdżamy do celu. – Czy może być połowa w dolarach? Zupełnie niepotrzebnie wymieniłem walutę, można wszędzie płacić w dolarach. Wyjmuję więc dwa dolary i tyle samo tysięcy białoruskich rubli. *** Wieczór w centrum miasta. Wychodzę z nowoczesnego centrum handlowego, zbudowanego pod ziemią, a konkretnie pod Placem Niezależnosti. Gdzie tu znaleźć taksówkę? Może przed hotelem Mińsk, obok placu. Postój jest pusty, ale za chwilę podjeżdża w miarę nowy opel. Wsiadam, taksówkarz próbuje coś wytłumaczyć po angielsku. – Spokojnie, mówię po rosyjsku. – Padażditie pażałsta (jest to chyba ulubiony zwrot w sklepach, urzędach itd.). Wysiada z samochodu i wchodzi do hotelu. Pewnie musi pójść do toalety... Wraca po paru minutach. Mińscy taksówkarze nie są zbyt rozmowni, ale ten zaczyna od razu: – Skąd wy znacie rosyjski? – Uczę się na uczelni. – W uniwersytecie? (chyba nie uwierzył). Gdy dowiaduje się, że przyjechałem z Polski, zaczyna opowiadać. – My tam regularnie do Białegostoku na handel jeździliśmy. Tylko że potem, jak żeście do Ewrosojuza wstąpili, to wizy wprowadzili i trochę już trudniej.

Człowiek z wiekiem staje się coraz mądrzejszy, taka jest reguła. A pięć lat to dla młodej osoby wieki całe. Ile można w tym czasie mądrości nabyć! Na błędy z przeszłości można w końcu spojrzeć łaskawszym okiem, bo już wiemy, że się nie powtórzą… Nasz pięciolatek „Nowy Czas“ chyba wiele zdołał się nauczyć przez te ostatnie lata. Zmądrzeli też jego autorzy… Niedawna historia o polskiej sprzątaczce-złodziejce oraz jubileusz „Nowego Czasu“ wywołały u mnie wspomnienia sprzed właśnie pięciu lat. Wspomnienia już łaskawsze, traktujące dawne błędy z przymrużeniem oka. Choć pięć lat temu nie było mi do śmiechu… W sierpniu 2006 roku, kiedy tworzyły się zalążki „Nowego Czasu“, byłam pochłonięta częściowo wakacyjną pracą sprzątaczki w zastępstwie, częściowo malowaniem redakcyjnego biura. Znajoma przed wyjazdem na urlop pokazała mi wszystkie miejsca, dała niezbędne wskazówki i w końcu wręczyła pęk kluczy, przekazując mi w ten sposób władzę nad ośmioma domami, rozrzuconymi po całym Londynie. Początki były ciężkie – nie przyzwyczajona do stromych wiktoriańskich schodów dyszałam ciężko biegając w górę i w dół, w dół i górę kilkadziesiąt razy dziennie. Upał końca lipca okropnie dawał się we znaki. Spędzałam całe godziny w oparach bleachu, windowleane’u, pledge’u, próbując doprowadzić powierzone mi domy do porządku. Na szczęście ludzie, u których pracowałam, byli bez wyjątku bardzo mili, skorzy do rozmowy (jeśli oczywiście zastałam ich w domu) i – co było najbardziej zadziwiające – darzyli mnie takim samym zaufaniem, jak moją poprzedniczkę, a przecież niektórych pracodawców w ogóle nie poznałam osobiście! Poznawałam ich jedynie poprzez zdjęcia rozstawione na kominkach, karteczki, które mi od czasu do czasu zostawiali, wystrój mieszkań, rzeczy rozrzucone na krzesłach… I tak by się toczyło moje mozolne, acz beztroskie życie sprzątaczki sezonowej, gdyby nie pewien wtorek, 8 sierpnia. Wtorek był moim ulubionym dniem, bo pracowałam tylko cztery godziny, ale za to za 10 funtów na godzinę i na dodatek po południu, więc nie musiałam pędzić rano na metro i walczyć o wejście do pociągu z chińskimi budowlańcami i gorliwymi urzędnikami z City (później jeździli chyba ci mniej gorliwi). Miałam więc perspektywę luźnego dnia i ładnej pogody przed sobą, co sprawiło, że świat od razu stał się piękniejszy. Z przyjemnością wyruszyłam do Loughton, gdzie czekał na mnie zadbany, nowoczesny dom pewnego przystojnego singla, bodajże menedżera. Jego też znałam wyłącznie ze zdjęcia. Tego dnia, ku mojemu zdziwieniu, zastałam drzwi otwarte. Od progu krzyczę więc: Hello!, ale nikt mi nie odpowiada. Wchodzę jak zwykle w głąb domu i widzę niecodzienny bałagan. Otwarte szafki. Na kanapie rozrzucone narty i torba podróżna. Rozsiane po całej sypialni ubrania i powyciągane szuflady. Nie ma laptopa na biurku. W pokoju syna też laptopa brak. Nie ma koszul do prasowania, ani moich pieniędzy. Wpadam w stan pomiędzy zdezorientowaniem, strachem a zaciekawieniem. Lawina myśli przewala mi się po głowie: złodzieje, wakacje, drzwi, koszule… Zaczynam bawić się w Sherlocka Holmesa, w końcu jestem w Londynie! Metodą dedukcji próbuję dojść do prawdy. Po pierwsze: brakuje dwóch laptopów i wieży (co początkowo umknęło mojej uwadze). Po drugie: w domu panuje dziwny nieporządek, zupełnie niepodobny do dotychczasowego zachowania pedantycznego menedżera. Po trzecie: nie ma mojej wypłaty na kuchennym blacie. Z drugiej strony: nie ma śladów włamania, zamki i okna nienaruszone, torby podróżne i bilety w koszu wskazywałyby na wyjazd, a


|19

nowy czas | 6 października 2011

agenda

Jesienne salony lub pokaz mody Fot. Wojciech A. Sobczyński

ba ła gan, że od by ło się to w po śpie chu. Bra ku je też pew ne go sta łe go ele men tu – sze ściu wy pra nych ko szul od Da vi da Pin ka, cze ka ją cych na od pra so wa nie i po wie sze nie w sza f ie. Mo ja wy obraź nia pra cu je na naj wyż szych ob ro tach. Uwie rzyć w per fek cyj ną kra dzież bez śla dów wła ma nia, czy nie? Wpa dać w pa ni kę, czy nie? Tu na stę pu je mo ment zwy cię stwa mło dzień czej na iw no ści, spo tę go wa nej ogól nym za do wo le niem z ży cia i pięk ną po go dą. Wszyst ko sta je się w mig ja sne i wy tłu ma czal ne – mój przy stoj ny pra co daw ca był kil ka dni na urlo pie w Al pach i wró cił w no cy. Rzu cił nar ty i tor bę na ka na pę, wy rzu cił bi le ty lot ni cze do ko sza. Ra no wstał w po śpie chu, prze ko pał pół ki w po szu ki wa niu spodni i czy stej pa r y skar pe tek, chwy cił lap top pod pa chę i wy biegł do pra cy, za po mi na jąc przy tym o mo ich pie nią dzach i przez roz tar gnie nie nie za my ka jąc drzwi na klucz. Syn (któ r y nie miesz ka z oj cem na sta łe) też już wy je chał na wakacje i wziął swój lap top. Z po mo cą przy szły mi tak że ko szu le, któ re – nie no szo ne przez urlo po wy ty dzień – grzecz nie wi sia ły w sza f ie. Za gi nię cie wie ży zo sta je dziw nym spo so bem wy par te z mo ich my śli, pew nie dla te go, że ze psu ło by mi mój ge nial nie wy de du ko wa ny prze bieg zda rzeń, gdzie wszyst kie ele men ty ukła dan ki świet nie do sie bie pa so wa ły. I już ka mień spa da mi z ser ca. Chcąc wy ko nać do brą ro bo tę, z po dwój ną sta ran no ścią pu cu ję ła zien kę, ście ram ku rze, skła dam roz rzu co ne ubra nia, cho wam je do sza fy i ukła dam wszyst ko na swo je miej sce. Bar dzo za do wo lo na z sie bie zo sta wiam jesz cze mo je mu pra co daw cy no tat kę na bla cie ku chen nym, że by ku pił środ ki czy sto ści i na stęp nym ra zem pa mię tał o pie nią dzach, po nie waż we wtor ki za wsze ku po wa łam no wą oy ster kę. Skąd mo głam wie dzieć, że w cią gu ostat nich czte rech go dzin sku tecz nie za tar łam wszel kie śla dy prze stęp stwa i wy pu co wa łam każ dy naj mniej szy od cisk pal ców? W nie dzie lę od bie ram te le fon od mo je go przy stoj ne go me ne dże ra. Wła śnie wró cił z wa ka cji i zo rien to wał się, że zo stał okra dzio ny (mo je ser ce za mie ra). Dzwo ni, że by za py tać, czy ni cze go nie za uwa ży łam (spo wia dam się ze wszyst kie go). On na to, że mu siał po dać mój nu mer po li cji (pra wie mdle ję, wi dząc się już za krat ka mi). Py ta, czy w na stęp nym ty go dniu nie mo gła bym przyjść nie co wcze śniej, że by je go girl friend da ła mi no we klu cze, bo mu siał wy mie nić zam ki w drzwiach (nie wie rzę wła snym uszom). A tak w ogó le, to nic wiel kie go się nie sta ło i na za koń cze nie rzu ca mi spo koj ne don’t worry (mo je zdu mie nie prze kra cza wszel kie gra ni ce). Głów na po dej rza na, pol ska sprzą tacz ka, któ ra mia ła klu cze do do mu i ty sią ce moż li wo ści okra dze nia swo je go pra co daw cy w cza sie je go nie obec no ści, zo sta je bły ska wicz nie unie win nio na. Jak się oka zu je, spra wa z po li cją by ła czy stą for mal no ścią. Nikt ni gdy do mnie nie za dzwo nił. W na stęp ny wto rek do sta łam no wy klucz i za le głą wy pła tę, a ko szu le, jak zwy kle, cze ka ły na wy pra so wa nie. Nie daw no gło śno by ło o pol skiej sprzą tacz ce Bar ba rze Ku li gow skiej, któ ra okra dła by łe go mi ni stra ener ge ty ki Char le sa Hen dry’ego na su mę 90 tys. fun tów, wy no sząc suk ce syw nie bi żu te rię je go żo ny, do któ rej mia ła nie ogra ni czo ny do stęp. Te raz, kie dy na stał czas wspo mnień, mo ja wła sna hi sto ria na bra ła no we go zna cze nia. Po pierw sze, trze ba być na każ dym kro ku bar dzo uważ nym, bo ła two wpa ko wać się w coś, z cze go nie bę dzie moż na już tak pro sto wyjść. Po dru gie, to nie sa mo wi te, jak czę sto ob cy lu dzie ob da rza ją nas tak wiel kim za ufa niem, szcze gól nie tu, w An glii. War to być ostroż niej szym, że by te go za ufa nia nie za wieść. Ja mia łam wy jąt ko we szczę ście, że przy stoj ny me ne dżer oka zał się bar dzo wy ro zu mia łym czło wie kiem. Mój te le fon pew nie nic by nie zmie nił, tyl ko po psuł mu urlop, ale ja nie mia ła bym przy naj mniej wy rzu tów su mie nia i gę siej skór ki przez kil ka ty go dni. Te raz wiem, że po stą pi ła bym zu peł nie ina czej. Ale ta ka jest re gu ła, czło wiek sta je się mą drzej szy do pie ro z wie kiem. Cze go wszyst kim, a szcze gól nie na sze mu pię cio lat ko wi, z ca łe go ser ca ży czę.

Wojciech A. Sobczyński

Z

punktu widzenia polskiego czytelnika, a ogólnie rzecz biorąc brytyjskiego widza, jesteśmy w tej chwili w szczególnym okresie. Dla uczczenia i podkreślenia polskiej prezydentury Unii Europejskiej władze RP podjęły szereg inicjatyw przybliżających i popularyzujących dorobek kulturalny naszego narodu wśród krajów Unii. Instytut Kultury Polskiej w Londynie jest inicjatorem lub patronem całego szeregu imprez (program opublikowany jest na stronach www.polishculture.org.uk, ukazuje się też w miesięcznych biuletynach). Bogactwo i rozpiętość programu jest ogromna, do którego zalicza się szereg wystaw, koncertów, prezentacji filmowych, spotkań i wykładów. Na początku września w British Library odbyło się zaskakująco ciekawe sympozjum poświęcone twórczości Stanisława Lema, pisarza powszechnie przypisywanego gatunkowi science fiction, a którego uniwersalizm sięga daleko poza ramy tego pozornie marginesowego gatunku literackiego. Jego światowa popularność nadal trwa, a grono brytyjskich znawców i miłośników wydaje się wzrastać, o czym świadczyła wypełniona publicznością do ostatniego miejsca wielka sala konferencyjna biblioteki. Pod patronatem tegoż Instytutu oraz Instytutu Adama Mickiewicza w Warszawie otwarta będzie za kilka dni w Whitechapel Gallery wystawa polskiego artysty Wilhelma Sasnala. Jego prace mają światowy rozgłos już od wielu lat. Będzie to na pewno ciekawe wydarzenie artystyczne, lecz z wrażeniami z wystawy podzielę się z czytelnikami po oficjalnym jej otwarciu. Natomiast Institute Francais pokazuje cykl filmów poświęconych hiszpańskim reżyserom. W ostatni weekend, w przemiłej klubowej sali pod nazwą Cine-Lumier odbył się pokaz filmu Ana y los lobos, reżyserowanego przez Carlosa Saurę. Pokaz zaszczyciła swoją obecnością Geraldine Chaplin, a po projekcji odpowiadała na pytania widzów. Aktorka od wielu lat mieszka w Hiszpanii i obecnie uznawana jest jako jeden z filarów międzynarodowego sukcesu kina hiszpańskiego, którego specyfika, podobnie zresztą jak sztuki piękne, wyróżnia się od reszty Europy emocjami szczególnie intensywnymi, gdzie zawsze tuż pod pozornym naskórkiem fabuły czy powierzchnią werniksu, znajdujemy dramat i gorącą krew. Iberyjski duch wyczuwalny jest nawet wtedy, kiedy mamy do czynienia z ultrawspółczesną twórczością. Wczesne filmy Carlosa Saury powstawały jeszcze za czasów dyktatury i musiały podporządkować się wymogom surowego cenzora. Był to problem dobrze znany polskim artystom w niedawno minionym okresie. W ukrytym, metaforycznym języku zakodowane były z konieczności treści, które trafiały celniej w nasze serca i głowy, niż wiele otwartych wypowiedzi, pozbawionych wszelkich hamulców. Lista filmów Saury jest ogromna i wszystkie godne są polecenia. Ich inspiracja wywodziła się z surrealistycznych filmów Louisa Buñuela, którego piętno nadal jest wyczuwalne nawet w najnowszych filmach największego obecnie reżysera hiszpańskiego Pedro Almodovara. Podobny klimat wyczuwałem w pracach Enrique Brinkmann, którego wystawa właśnie została zdjęta

Ge ral di ne Cha plin, a po pro jek Cji filmu ANA Y LOS LOBOS od po wia da ła na py ta nia wi dzów. ak tor ka od wie lu lat miesz ka w hisz pa nii i obeC nie uzna wa na jest ja ko je den z fi la rów mię dzy na ro do we Go suk Ce su ki na hisz pań skie Go ze ścian nowo otwartej galerii Rosenfeld-Porcini. Odważny to krok, pokazanie stosunkowo mało znanego na rynku londyńskim artysty. Wystawa była piękna i nadal istnieje w internetowej sieci. Brinkmann zademonstrował swymi obrazami, że nowa sztuka może być piękna. Pomimo kryzysu finansowego życie artystyczne Londynu kwitnie. Nowa wystawa w Rosenfeld-Porcini pokazuje międzynarodową grupę artystów parających się rzeźbą. Za parę dni otwiera swoje namioty Frieze Art Fair, który biwakuje od kilku lat w Regent’s Park. To międzynarodowe jamboree sztuki najnowszej przynosi nowości z całego świata i jest miejscem corocznych pielgrzymek artystów, studentów i handlarzy sztuką. Nie zawsze można znaleźć tam piękno, ale Frieze Art gwarantuje coś, co porównywalne jest z wybiegiem pokazu mody, gdzie ze sztuką konkurują także osobistości, stroje, fryzury i biżuteria gwiazd. W poprzednim numerze „Nowego Czasu” wspominałem między innymi o wystawie Edgara Degasa w Royal Academy. Sukces wystawy zagwarantowała ranga tego artysty. Powodzenie jakby genetycznie zaszczepione było od momentu poczęcia organizacyjnych planów, aż do chwili, kiedy ostatni widz opuści sale wystawowe. Wystawa jest już opisana przez krytyków, ilustrowana przez wszystkie gazety, a jej popularność potwierdzają długie kolejki, cierpliwie stojące na pięknym XVIII-wiecznym dziedzińcu tej zacnej królewskiej instytucji. Wprawdzie słysza-

łem już głosy malkontentów, że po co następny pokaz, kiedy Degas nie dawno był wystawiany w National Gallery. Ktoś inny skomentował, że „nie chce oglądać jeszcze jednej tancerki w szyfonowej sukience”. Smutny jest to stan rzeczy. Gdzieś, w trakcie całokształtu wystawienniczego procederu, zarówno organizatorzy jak i widzowie utracili prawdziwy powód powstawania dzieł sztuki i w ostatecznej konsekwencji ich kolekcjonowania. Dla mnie tym „powodem” jest przyjemność obcowania i patrzenia na rzeczy piękne. Wystawy organizowane przez muzea i galerie w ostatniej dekadzie podejmują się zadań o charakterze dydaktyczno-misyjnym. Chcą, aby widzowie przeszli przez wystawę od początku do końca, uzbrojeni w urządzenia audiowizualne, angażując w to przedsięwzięcie nie tylko wzrok, słuch, czasem dotyk i węch. W krańcowych przypadkach strategia jest diametralnie przeciwna i polega na podważeniu naturalnych odczuć i deprawacji zmysłów. Przyjemności oczywiście doznać można w wieloraki sposób i nie ma uniwersalnej recepty na odczucia dla wszystkich. Mogę tylko powiedzieć o sobie, że na wystawę Edwarda Degasa pójdę, by popatrzyć na jego mistrzowskie użycie techniki pastelowej, wyczucie koloru, który pochłaniać będę jak najsmaczniejszy deser ze świeżych owoców sezonu, a sezon na tego artystę nigdy nie minie. Wię cej in for ma cji: www.ro sen feld por ci ni.com


20|

6 października 2011 | nowy czas

kultura

Fot. Krystian Data

Inna –ta sama – Agata AgAthA [pseudonim nA użytek konkursu] – polski tAlent z londynu. Wśród tysiącA nAdesłAnych nAgrAń od rAzu zAuWAżyliśmy dzieWczynę o fAntAstycznym głosie – móWił o obJAWieniu konkursu młodych muzycznych tAlentóW piotr metz W AudycJi LISTA OSOBISTA.

P

ublikowane wywiady stanowią zwykle efekt precyzyjnie umówionego wcześniej spotkania. Są jednak i takie, które odbywają się spontanicznie, bez wcześniejszego planu i zapewnień, że zostaną opublikowane. Z Agatą Rozumek zacząłem rozmawiać w drugim dniu lipcowej ARTerii „Nowego Czasu”, w chwili, gdy Leszek Alexander przygotowywał nagłośnienie przed jej występem. Niezwykle skromna, posiadająca niepospolity talent wokalny, wybrała sobie gatunek, w którym nie zdobywa się łatwo popularności, a już na pewno nie należy liczyć na masową promocję. Jednak spośród prawie tysiąca uczestników, to właśnie Agata Rozumek została zauważona przez dziennikarzy radiowej Trójki w czasie konkursu młodych talentów i wkrótce nagra swój pierwszy album dla… Sony Music Poland. 16 lipca w krypcie kościoła St. George the Martyr zadałem Agacie – jak się właśnie okazało – prorocze pytanie: kiedy zamierzasz wydać swój pierwszy profesjonalnie przygotowany album? Usłyszałem wówczas odpowiedź: – To jest, jak wszyscy wiemy, bardzo skomplikowane. Teraz nareszcie wiem, czego chcę i jaka jest moja muzyka… Wokalistka chciała szerzej rozwinąć wizję swojego pierwszego albumu, ale właśnie w tym momencie zapis rozmowy na moim dyktafonie urywa się. Agata

zo sta ła wy wo ła na na sce nę. Mo że to i le piej, że nie zdą ży ła zbyt nio uru cho mić swo jej wy obraź ni. Za pew ne w naj śmiel szych przy pusz cze niach nie bra ła pod uwa gę moż li wo ści, że dwa mie sią ce od na sze go spo tka nia zgło szą się do niej pa no wie z So ny Mu sic Po land. Czu ję ogrom ną sa tys fak cję, że po raz ko lej ny ta lent obro nił się sam, a tak po wszech ne w dzi siej szym show biz ne sie roz py cha nie się łok cia mi i two rze nie wo kół sie bie me dial ne go szu mu nie mu si pro wa dzić do ar ty stycz ne go suk ce su. Aga ta nie daw no udzie li ła wy wia du jed nej z naj bar dziej zna nych po sta ci pol skie go świa ta mu zycz ne go. Piotr Metz, po pu lar ny dzien ni karz mu zycz ny, go ścił Aga tę Ro zu mek w III Pro gra mie Pol skie go Ra dia krót ko po tym, jak swo im wy stę pem zdo by ła ser ca war szaw skiej pu blicz no ści. Na le ży pod kre ślić, że na szej wo ka li st ce akom pa nio wał na gi ta rze Kry stian Da ta, zna ny lon dyń skie mu śro do wi sku głów nie ja ko fo to graf, au tor nie daw nej wy sta wy por tre tów pol skich mu zy ków dzia ła ją cych w Lon dy nie, pre zen to wa nej w ra mach AR Te rii „No we go Cza su”. Roz mo wa Aga ty z Pio trem Met zem dla ra dio wej Trój ki do stęp na jest w in ter ne cie, a ja za pra szam do prze czy ta nia spon ta nicz ne go wy wia du, któ re go ar tyst ka udzie li ła „No we mu Cza so wi” wła śnie pod czas lip co wej AR Te rii. Kiedy pojawiłaś się w Londynie?

– Przy je cha łam tu, aby od być staż ja ko dzien ni kar ka w jed nej z po lo nij nych ga zet. Póź niej po zna łam wspa nia łych mu zy ków, pol skich i an giel skich, i stwier dzi łam, że jed nak bę dę ro bi ła to, co naj bar dziej ko cham, czy li mu zy kę. To znaczy, że w Polsce zajmowałaś się już muzyką?

–Tak. Mo ja przy go da z mu zy ką za czę ła się bar dzo daw no te mu. Kie dy by łam w czwar tej kla sie pod sta wów ki, już ja ko 10-let nia dziew czyn ka śpie wa łam przeboje Grze go rza Tur naua i Ewy De mar czyk. Czyżbyś pochodziła z Krakowa?

– Nie. Po cho dzę spod War sza wy, ale wła śnie ci ar ty ści za wsze naj bar dziej mnie in spi ro wa li i in spi ru ją do dzi siaj. Ta li rycz ność, to jest to, co naj bar dziej mi się po do ba i co

chcia ła bym kon ty nu ować. Naj waż niej sze jest dla mnie sło wo i mo że stąd ta pro fe sja, ja ką jest dzien ni kar stwo. Kie dy przy je cha łam do Lon dy nu, za czę łam pi sać swo je tek sty i swo ją mu zy kę. Za czę łam też grać na gi ta rze. Od ilu lat piszesz własną muzykę i słowa?

– Kom po nu ję od czte rech lat, sło wa pi szę po an giel sku i po pol sku, jed nak 80 pro cent tek stów jest po an giel sku. Skąd znasz tak dobrze angielski? Żeby pisać teksty, które są kierowane do anglojęzycznej publiczności nie będąc native speaker, trzeba chyba szczególnie dobrze posługiwać się tym językiem?

– Tro chę po zna łam ten ję zyk jesz cze w szko le, w Pol sce, ale to jest jed nak zu peł nie in ny an giel ski. Tu taj je stem pięć lat. Cho dzi o ak cent, o prze by wa nie z An gli ka mi. Po za tym my ślę, że to jest tro chę ta kie ma łe oszu stwo, bo moż na cza sa mi zna leźć cie ka wą kon klu zję i wy cho dzi coś fe no me nal ne go. Moż na tak ująć ja kąś myśl, że nie trze ba znać dzie się ciu ty się cy słów po an giel sku. Moż na wy ra zić coś, co jest na praw dę waż ne w bar dzo spryt ny spo sób. Moi an giel scy zna jo mi, któ rzy czę sto też są mu zy ka mi, uwa ża ją, że mo je tek sty są cie ka we. Py ta ją nie raz: „Aga ta, jak ty na to wpa dłaś?”. Czę sto też mi mó wią, że ża den An glik nie wpadł by na ta ki po mysł, że to jest zu peł nie ina czej wi dzia ny pro blem, ina czej po ka za ny tekst. Widziałem kiedyś nakręcone amatorską kamerą twoje wykonanie piosenki Czesława Niemena Pod Papugami. Niedawno ukazała się płyta Grażyny Łobaszewskiej, która zawiera nowe wersje piosenek Niemena. Czy myślałaś o tym, aby włączyć do swojego repertuaru piosenki ulubionych wykonawców?

– Śpie wam ich kil ka, pol skich i an giel skich, zwłasz cza tych ar ty stów, któ rzy mnie in spi ru ją. Jacy to artyści?

– Ewa De mar czyk, Grze gorz Tur nau, Ma rek Gre chu ta, oczy wi ście pio sen ki Agniesz ki Osiec kiej. Uwiel biam tę ich li rycz ność. Bar dzo je stem też za fa scy no wa na ta ki mi ar ty sta mi bry tyj ski mi, jak Lau ra Man ley, któ rzy zdo by wa ją fan ta stycz ne na gro dy w tym ma łym świat ku. To jest ta kie pod zie mie, któ re go nie sły szy się w ra diach ko mer cyj nych. W tym mo men cie roz mo wy na stę pu je wspo mnia ne już py ta nie o de biu tanc ki al bum. Być mo że wkrót ce na gra ny dla re no mo wa nej wy twór ni pły to wej krą żek otwo rzy na szej wo ka li st ce drzwi do naj więk szych sal kon cer to wych. Z dru giej jed nak stro ny Aga ta chy ba naj le piej czu je się w nie wiel kich, ka me ral nych po miesz cze niach, gdzie jej wier ni słu cha cze chło ną w sku pie niu sło wa i dźwię ki. Gra tu lu jąc suk ce su, ży czymy Aga cie, aby czas nie po ga niał jej zbyt nio w wy bo rze najlepszej dro gi.

Sławomir Orwat Fot. Monika S. Jakubowska

Okrutny Krakówku, czyli Turnau w Londynie Na stole kuchennym leży kar tka z wiadomością od Mikołaja: … dziś na Brackiej będzie padał deszcz, a w Londynie też. Weź parasol koniecznie. Jako krakowianka z przekonania i z wyboru nie mogłabym darować sobie nieobecności na koncercie w POSK-u krakowskiego barda, Grzegorza Turnaua. Kraków zna Turnaua nie tylko z wyczarowywanych przy akompaniamencie fortepianu bądź akordeonu dźwięków. Równie fascynujące są wizyty w knajpie artysty zwanej Prowincja Nowa, mieszczącej się właśnie na ulicy Brackiej, gdzie w oparach gęstej, gorącej czekolady można odkr yć artystyczną duszę Krakowa. I właśnie te wspomnienia przywiodły mnie na koncer t w niedzielę 18 września do londyńskiego POSK-u. Sala Teatralna to nie Piwnica pod Baranami, nie są to zadymione krakowskie kawiarnie, jednak Grzegorz Turanu czarodziejsko wykreował odpowiedni nastrój, bawiąc słuchaczy swoją muzyką i opowieściami. Mówił o dywersyfikacji inwestycji miłosnych, i ich wpływie na swoją twórczość, śpiewał o plażach Zanzibaru i o deszczu w Krakowie. A publiczność, rzeczywiście jak zaczarowana, chwilami zagłuszała artystę, gdzieś między ciszą a ciszą, nucąc pod nosem dobrze znane teksty piosenek. Aleksandra Junga


|21

nowy czas | 6 października 2011

kultura

Niech MNie GĘŚ KOpNie... To była gęś królewska i gęś mądra. Nie dała zrobić z siebie pasztetu. Grażyna Maxwell

Oblicza bez twarzy Jak to się dzieje, że anonimowe pos tacie kreowane przez Fredericka Rossakovsky’ego-Lloyda, na przekór całemu światu wydają się być szczęśliwe? Ernst Hans Josef Gombr ich, histor yk sztuki, autor publikacji O sztuce (The Stor y of Art) twierdził, że „nie ma w istocie czegoś takiego jak sztuka. Są tylko artyści”. W tej wypowiedzi jest klucz do zrozumienia większości prac artys tycznych. Nawet gdy sięgają różnej temat yki – znajduje się w nich odbicie poglądów autora . F reder ick Rossakovsky urodził się w Częstochowie. Od dzieciństwa ukierunkowywany był zgodnie z rodzinnymi tradycjami na muzyka. Uczył się gry na skrzypcach, lecz bardziej pociągało go malowanie, które doskonalił indywidualną nauką. Po maturze, w początku lat dziewięćdziesiątych studiował filozofię na paryskiej Sorbonie. Pierwsza kolekcja The Noughties pows tała w roku 2002, zapoczątkowana obrazem Pranie, będącym odzwierciedleniem przełomowej w życiu artysty sytuacji zaobserwowanej w Indiach. Obrazy tej kolekcji, jak wszystkie pozostałe, malowane były impulsywnie, intuicy jnie. Szczegóły zostały ograniczone do minimum, a wszelkie emocje zos tały wyrażone gestem, całą postacią, gdyż postaci bez twarzy nie mogły wyrażać nastroju mimiką. Druga kolekcja Noughties charakter yzowała się już znacznie mniejszymi głowami, w obrazach było też więcej szczegółów istotnych dla wprowadzenia nastroju. Wszystkie obrazy drugiej kolekcji szybko znalazły nabywców, jak również i trzecia, abstrakcyjna ser ia, składająca się z dziesięciu obrazów. W czwartym już, dużym, bo składającym się z trzydziestu kilku obrazów artys ta wrócił do malarstwa figuratywnego, malując coraz więcej szczegółów. Nastąpiło wyraźne wyciszenie przedstawianych postaci Noughties – co zwiąże się zapewne ze stabilizacją życia art ysty. Na obrazach w tle pojawiły się szczegóły, r ytmicznie powtarzająca się faktura elewacji domów czy bruku ulic. Postacie zyskały eleganckie ubiory i wyraf inowane pozy, emanując radością i spokojem. W piątej kolekcji zat ytułowanej Spojrzenie Noughties niektóre postaci miały twarze, co było ods tępstwem od reguły i idei anonimowości. W kolejnym, szóst ym cyklu przygotowanym na wys tawę w kwietniu 2011 roku The Noughties weszły w wytworny ś wiat mody. W najnowszej kolekcji, która zostanie zaprezentowana 20 października, Noughties ponownie straciły twarze. The Noughties ciągle ewoluują i nigdy nie wiadomo, czym zaskoczy nas ich twórca… Saga Dana Tomaszewska Wernisaż : 20 października, godz. 18:30 HEPSIBAH GALLERY, 112 BRACKKENBURY ROAD, London W6 0BD

… TO o spektaklu kabaretowym Sceny Poetyckiej Gęś Nadziewana, który odbył się 9 września w teatrze POSK-u. Dwuaktowy program oparty na twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego był ogromnym sukcesem reżyserskim i aktorskim. Wszystko zagrało jak w magicznej symfonii. Paradramatyczny teatr absurdu testował wyobraźnię widzów, którzy reagowali żywo i świetnie sobie radzili z zawiłym światem podtekstów, ironii, czarnego humoru i całego tego nonsensu, który mieszkał w głowie Gałczyńskiego, i – jak w greckiej legendzie – wyciskał z niej piękne i niepokojące myśli. Oko widza, które jest nieżywe, znudzone i bez blasku, może łatwo zabić sztukę. A nasza londyńska widownia jest inteligentna i wrażliwa. Mądry zespół Sceny Poetyckiej tworzy programy dla takiego właśnie widza, a ten odpłaca się lojalnością i entuzjazmem. Regina Wasiak-Taylor napisała w 2008 roku o Scenie Poetyckiej: „Patrzę na zespół bardzo utalentowanych artystów, który należy hołubić, dać mu większe możliwości występów, a wtedy pokaże programy, o jakich nam się nawet nie śniło”. Prorocze słowa sprawdziły się i nic dziwnego, że i ona oddała zespołowi swoje serce. Głośno bije serce reżyserki-aktorki Heleny Kaut-Howson, i opiekuna muzycznego Marii Drue, i calej grupy sympatyków i przyjaciół. Ale najgłośniej biją serca aktorów. To ich kocha publiczność najbardziej. Znamy ich twarze, znamy ich zróżnicowane indywidualności artystyczne, a mimo to za każdym razem zadziwiają i zachwycają na nowo. Tym mierzy się prawdziwie mistrzowski warsztat aktora. Spektakl Gęś Nadziewana eksplodował różnorodnością tekstów, układów scenicznych, buchał zmysłowością, którą muzyka łagodnie rozładowywała. Joanna Kańska pokazała dawno nieeksponowane możliwości. Sepleniąca czy nie, dobrze trzymała w karbach urok i zmysłowe piękno kobiety… Ach, te nogi, co za nogi ! Wielu wielbicieli jej talentu otwarcie wyrażało swój zachwyt. Janusz Guttner był jednoznaczny jako król Sobieski, kiedy zakopywał głowę w olbrzymich spódnicach swojej Marysieńki. Kiedy ten aktor pojawia się na scenie instynktownie wiemy, że obcujemy z kunsztem najwyższego kalibru. Powściągliwy w ekspresji i

perfekcyjny w każdym geście. Konrad Łatacha „jest najbardziej intymnym artystą. Wydaje się, że wolałby zlikwidować przestrzeń dzielącą go od widza. Musi być wyposażony w najczulszy mikrofon, byśmy mogli docenić jak potrafi operować szeptem”. A robi to tak, że kobietom przechodzą ciarki po plecach. Wojtek Piekarski, niezrównany romantyk, z głosem i dykcją, która „pieści ucho” przykuwa uwagę widza, chce się go słuchać i słuchać i słuchać. Magda Włodarczyk po prostu zachwyca – nie ważne czy śpiewa, czy mówi, czy tylko patrzy. Helena Kaut-Howson zaczarowała salę swoją Zaczarowaną dorożką. Widownia była zahipnotyzowana jej charyzmatyczną prezencją i opanowaniem sceny, wyczuciem każdego słowa, pauzy, spojrzeniem w przestrzeń. Nie na darmo nazywamy ją Piękną Heleną. Oprawa muzyczna Daniela Łuszczyckiego, który grał na fortepianie i Barbary Zdziarskiej na skrzypcach jak klejnot rozświetlała sceniczny świat poezji Gałczyńskiego. Kiedy słuchaliśmy Ocalić od zapomnienia czy Świecie nasz, wibrująca cisza na sali rejestrowała cieknące łzy po policzkach słuchaczy. Każdy przeżywał po swojemu świat wyobraźni Gałczyńskiego, czy ten jeszcze istniejący czy ten już odeszły. Spektakl Sceny Poetyckiej udowodnił, że poeta jest ciągle żywy i nie zestarzał się. Gałczyńskiego teatr absurdu wcale nie jest taki absurdalny. No, przynajmniej nie bardziej niż samo życie. A czy był wieszczem czy błaznem, spytajcie filozofów. Myślę, że powiedzą jak o Rewolucji Francuskiej, że zbyt wcześnie jeszcze, by to oceniać. Wraz z powołaniem Sceny Poetyckiej stworzyła się pewna symbolika i tradycja. Zawsze był kandelabr, z którym Regina Wasiak-Taylor wprowadzała widownię w atmosferę przedstawienia. Nie wiem, czemu nie było jej tym razem , i nie wiem, czemu nie zaprosiła nas na lampkę wina, która ze statutowego przydziału zawsze nam się należała. Świece na świeczniku były jak umowne gwiazdy, którymi widzowie nagradzali spektakle. Nie martwiłabym się też tak bardzo docieraniem za wszelką cenę do młodej czy młodszej publiczności, co wydaje się być obecnie ważną misją reżyserki Heleny Kaut-Howson. Sztuka była i jest pokarmem mniejszości. Galerie i teatry nie przyciągają mas. Jest dobra wiadomość od statystyków demografii, że populacja idzie w górę, to i naturalną koleją rzeczy mniejszość też będzie wzrastała liczebnie. Przyjdą, kiedy będą potrzebować sztuki. W końcu sztuka nie uczy nic ważnego, oprócz samej ważności życia, jak powiedział Henry Miller. Fot. Ryszard Szydło

Od lewej: Konrad Łatacha, Magda Włodarczyck, Janusz Guttner, Joanna Kańska, Helena Kaut-Howson, Wojtek Piekarski


22|

6 października 2011 | nowy czas

kultura

Kury w Londynie

Sławomir Orwat

Tymon Tymański w roku 1992 był już artystą zaszufladkowanym. Mając zapewnione miejsce w historii polskiej muzyki, lecz nie rezygnując z dotychczasowej działalności, postanowił dodatkowo stworzyć zespół prześmiewczo-alternatywny, łączący zamiłowanie do niekonwencjonalnych dźwięków z przyswajalnymi dla szerszego kręgu odbiorców tekstami, których dosadność, a momentami nawet zamierzona obleśność, dotykała codziennej rzeczywistości pierwszych lat wolnej Polski oraz stanowiła pastisz różnych gatunków popkultury, ocierając się o artystyczną prowokację i zamierzony kicz. Szukając w roku 1992 nazwy dla nowo powstałego projektu, która miała – jak to określili sami twórcy – oddawać „obszar heroicznych eksploracji dźwiękowych”, ku zdumieniu całego środowiska zaakceptował propozycję z patosem mającą niewiele wspólnego. I tak oto Kury z fasonem zasiadły na najwyższej grzędzie polskiej sceny niezależnej. Do Londynu zespół przybył miesiąc po występie na Off Festivalu w Katowicach. Tragicznie zmarłego perkusistę z oryginalnego składu – Jacka Oltera – zastąpił muzyk znany z grupy Tymon Yass Ensamble – Kuba Staruszkiewicz. Pozostali – gitarzysta Piotr Pawlak oraz lider grupy, pochodzą ze składu założycielskiego. Koncert 11 września w londyńskim klubie Cargo składał się z dwóch różnych stylistycznie części, a w repertuarze dominowały piosenki z uważanego za jeden z najważniejszych polskich albumów dekady lat 90. – P.O.L.O.V.I.R.U.S. Zespół rozpoczął od otwierającego krążek utworu Śmierdzi mi z ust, który podobnie jak Jesienna deprecha jawnie szydzi z największego nieszczęścia polskiej kultury masowej, jakim jest nurt disco polo. P.O.L.O.V.I.R.U.S. nie oszczędza także tak szacownych gatunków

muzyki rozrywkowej, jakimi są heavy metal (Tryglaw) i reggae (Nie mam jaj), gdzie poprzez przerysowanie rodem z filmów Stanisława Barei, ośmiesza schematy i miernotę prezentowaną w tekstach pojawiających się niegdyś jak grzyby po deszczu. Tymański nie pozostawia suchej nitki na banalnych tekstach piosenek i artystycznej hipokryzji, a siłą jego utworów jest to, że stworzone w połowie lat 90. nie straciły w niczym na aktualności po kilkunastu latach istnienia polskiej demokracji. Niektóre piosenki na swojej sile komicznej wręcz nawet zyskały. Występ Kur udowodnił, że ich muzyka jest perfekcyjnie wyreżyserowaną mieszaniną znakomitych tekstów i niebanalnej aranżacji. Zwłaszcza druga część koncertu była świadomie skierowana do miłośników yassowych zapętleń oraz gitarowych efektów przechodzących w radosną improwizację. Gitara Piotra Pawlaka nie brzmiała jak tradycyjna gitara elektryczna, a raczej jak nowoczesne urządzenia stosowane przez DJ-ów. Na sali z jednej strony wrzało od entuzjazmu, ale znalazła się także grupa nieprzygotowanych na tego typu eksperymenty odbiorców, którzy bardziej kojarzyli repertuar Kur z Jesienną deprechą, niż z tak zakręconymi kompozycjami jak Nie martw się Janusz czy Lemur. Muzyka Tymańskiego nie jest skierowana do wszystkich, ale też i nie wszyscy amatorzy zjadliwej satyry są jednocześnie yassowymi entuzjastami. Konieczne do jej odbioru jest nie tylko poczucie humoru i dystans do rzeczywistości, ale także przyswajalność dźwiękowej żonglerki, doprowadzonej momentami do granic słuchowej akceptacji. Nieoczekiwaną atrakcją koncertu było jego zakończenie. Brawurowa interpretacja rewelacyjnego utworu The Doors – When The Music’s Over wywołała na sali euforię. Naszym muzykom w dużym stopniu udało się osiągnąć hipnotyczny klimat stworzony przez Raya Manzarka na instrumentach klawiszowych, które u Doorsów zastępowały nieistniejącą w składzie gitarę basową. Chociaż osobiście wolę brzmienie gitary z tradycyjnymi riffami i porywającymi solówkami, daleki jestem od całkowitej negacji sposobu gry Piotra Pawlaka. W przypadku Kur awangarda i eksperymenty są bowiem wpisane w ich istnienie, chociaż nie będę ukrywał, że momentami odczuwałem przesyt przetwarzanych elektronicznie dźwięków.

Andrzej Kurylewicz - composer

W słynnym ze swoich pianin i fortepianów Steinway Hall odbył się 28 - poet, author of the project września niecodzienny koncer t. KuJenny Quayle - actor rylewicz.pl – Stones of the Old Town, Varsovia Piano Trio zainicjowany został przez Gabrielę Ewa Skardowska - pianist, Adam Zarzycki - violinist, Kurylewicz – polską poetkę, córkę Piotr Hausenplas - cellist. nieżyjącego już prekursora polskiego Eunsley Park - violinist jazzu Andrzeja Kurylewicza. Henry Tong - violist Pani Gabriela, choć drobnej pos tury, posiada nie tylko niezwykłą wrażliwość, ale i determinację, by 28 Sept. 2011, 6 p.m dzieło ojca kontynuować nie tylko Warszawie, w Piwnicy Wandy music and poetry w Warskiej (swojej matki i żony concert 1 Andrzeja Kurylewicza). W repertuarze koncertu były więc Kurylewicz.pl - Stones of the Old Town utwory muzyka, który współpracował m.in. ze znakomitym pianistą i kompozytorem Władysławem Szpilmanem A. Kurylewicz – piano quintet no. 1 Kamienie staromiejskie oraz stworzył Zespół Jazzowy PolskA.ieKurylewicz go Ra–dpiano iatrio , sno.ta1 ją cpersitre ę tym samym prekursorem jazzu w Polsce. Trio G. Kurylewicz – 7 poems with piano solo Heaven and the Watch, A. Kurylewicz – Modlitwa, Tango Rubio, Somnambulicy Był on również dyrygentem OrkiestA.ryKurylewicz Polsk– Piano iego Radia i Telewizji w Warszawie (1964- 1966) do czaCrumbs for piano solo su, gdy odmówił wstąpienia doA.pKurylewicz artii. –Tpiano entrioeno.k2scDancion entrSentimental yczny muzyk tworzył wielowymiarową muzyA. Kurylewicz – 4 Sequences Nad Niemnem for piano solo and violin solo kę będącą igraniem harmoniA.i m uzyki klasycznej z dysharmonicznym brzmieniem jazzu. Język, Kurylewicz – Jeruzalem to the poem by G. Kurylewicz jakim włada muzyka Kurylewicza, odegrana przez Varsovia Piano Trio w składzie: Ewa Skardowska, Adam Zarzycki, Piotr Hausenplas wspierana przez skrzypaczkę Eunsley Park oraz altowioliniSteinway Hall s44tęMarylebone HenryLane, 'egLondon o ToW1U nga2DB , świetnie konwersował z metaforycznością wierszy Gabrieli Kurylewicz. Wiersze przedstawione zostały w wersji dwujęzycznej. O polską wersję zadbała autorka, angielską wersją zajęła się znakomita brytyjska aktorka Jenny Quayle. Gabriela Kurylewicz

gkurylewicz@piwnica-forma.waw.pl www.piwnica-forma.waw.pl R.S.V.P. sreid@steinway.co.uk phone: 020 7535 5100

Agnieszka Sara Kuziel


|23

nowy czas | 6 października 2011

Co nosi na głowie biskup?

pytania obieżyświata

Włodzimierz Fenrych

W

1954 roku w czasie prac budowlanych nieopodal stacji Bank w City of London odkryto fundamenty antycznej budowli, którą zidentyfikowano jako świątynię Mitry. Fundamenty te dokładnie zmierzono, następnie rozebrano, wszystkie kamienie przechowano i po ukończeniu prac budowlanych złożono ją z powrotem, kamień po kamieniu. Stoi ona dzisiaj sporo powyżej obecnego poziomu gruntu, co dziwi, bowiem świątynie Mitry były zazwyczaj w podziemiach, a starożytny poziom gruntu był niższy niż dzisiejszy. Istotnie, stojąca obok tablica głosi, że obecne fundamenty zrekonstruowane zostały około sześciu metrów powyżej pierwotnego poziomu. Tak że jest to po trosze pic – taka ruina rozebrana i złożona ponownie w innym miejscu. Można zrozumieć odbudowywanie funkcjonujących budynków, na przykład kościołów, ale po co odbudowywać ruiny? Lepiej się prezentuje świątynia Mitry w podziemiach kościoła San Clemente w Rzymie. Jest to średniowieczny kościół, który ma dwa piętra podziemi. Pierwsze piętro to kościół wczesnochrześcijański z zachowanymi freskami, a poniżej jest kilka pomieszczeń, wśród nich świątynia Mitry funkcjonująca w czasie, kiedy budynek nie był kościołem. Świątynia jest dobrze zachowana, pośrodku stoi ołtarz z płaskorzeźbą przedstawiającą boga Mitrę z rozwianą peleryną, zabijającego sztyletem byka. Po obu stronach nawy są kamienne ławy, na których wierni mogli usiąść. Takich świątyń Mitry jest więcej, zarówno w Rzymie jak i w innych rejonach cesarstwa. Są to z reguły pomieszczenia niewielkie, podzielone na trzy nawy z rzędami kolumn wzdłuż nawy głównej oraz z apsydą u końca. Można powiedzieć, że świątynie Mitry przypominają wczesnochrześcijańskie bazyliki, tyle że świątynie Mitry były pomieszczeniami podziemnymi. Wyznawcy nazywali je „jaskiniami”. Rzeźba przedstawiająca zabijanie byka jest standardowym elementem wystroju, tak jak w kościołach krucyfiks. Znaleziono ich sporo, można taką zobaczyć w British Museum, w Rzymie kilka jest wystawionych w Łaźniach Dioklecjana. Mamy informacje na temat wyglądu świątyń Mitry, natomiast niewiele wiemy na temat tego, co się w tych świątyniach działo. Kult był otoczony tajemnicą, nie zachowały się żadne święte pisma. Nasza wiedza na temat tego kultu oparta jest tylko na wzmiankach autorów postronnych, często wrogich. Wrodzy byli autorzy chrześcijańscy, którzy kult Mitry uważali za parodię własnych obrzędów. Tylko w zarysie znany jest też mit Mitry. Był

Pozostalosci świątyni Mitry w Londynie

on zrodzony ze skały, wyszedł z niej ze sztyletem w jednej ręce, a pochodnią w drugiej. Na polecenie Apollina (zwanego też Sol Invictus, czyli Słońcem Niezwyciężonym) złapał i zadźgał szalejącego po świecie byka, który był nieokiełznanym dawcą życia, potem miał moment zmagania się z Apollinem, a w końcu się z nim zjednoczył i został w ognistym rydwanie wzięty do nieba. Tytułowany jest po łacinie niekiedy Mithras Sol Invictus. Był to więc kult solarny, by użyć języka antropologów. Wiadomo, że światło odgrywało dużą rolę w rytuałach kultu Mitry, adepci przechodząc przez kolejne stopnie wtajemniczenia przechodzili z ciemności do światła. Było tych stopni siedem. Aby osiągnąć najwyższy z nich trzeba było przejść przez rytuał śmierci dla świata i narodziny do nowego życia. Wiadomo, że wśród rytuałów była święta uczta, w czasie której adepci jedli chleb oraz pili wino pomieszane z wodą. Największe święto obchodzono 25 grudnia, kiedy to świętowano ponowne narodziny Mitry-Słońca. W ciągu roku święto obchodzono co tydzień, konkretnie w niedzielę (w niektórych językach, w tym po angielsku, niedzielę do dziś nazywa się „dniem słońca”). W niektórych świątyniach Mitry znaleziony spisy adeptów, wśród których są tylko męskie imiona, z czego uczeni wnoszą, że był to kult dostępny tylko mężczyznom. Do tego dochodzi jeszcze nazwa: kult Mitry czy też „mitraizm” to są terminy współczesne, wyznawcy sami siebie nazywali „stowarzyszeniem uścisku ręki”. Niektórzy uważają kult Mitry za odrębną religię, która w pewnym okresie rywalizowała z chrześcijaństwem. Okres ten ma bardzo wyraźne ramy czasowe. Najwcześniejsze świątynie Mitry datowane są na początek II wieku naszej ery, natomiast pod koniec VI wieku wszystkie istniejące świątynie zostały prawdopodobnie opuszczone. Jest to ten sam okres, kiedy rozwijało się wczesne chrześcijaństwo. Chrześcijanie początkowo również spotykali się w sekrecie, podczas spotkań jedli chleb i pili wino zmieszane z wodą. Kobiety mogły na te uczty przychodzić, ale kapłanami przygotowującymi posiłek z chleba i wina mogli być tylko mężczyźni. Jeśli to rzeczywiście była rywalizacja, to chrześcijaństwo zwyciężyło – w VI wieku stało się religią państwową wprowadzaną administracyjnie, natomiast kult Mitry właśnie wtedy zanikł. Ale czy rzeczywiście kult Mitry to odrębna religia? Nic nie wskazuje na to, by wyznawcom Mitry nie wolno było brać udziału w innych obrzędach. Wiadomo tylko, że odmawiali wkładania na głowę korony (co czasem było elementem obrzędu), bo – jak mówili – ich koroną jest Mitra. Łatwość, z jaką ten kult zanikł może sugerować, że był to ruch traktujący zewnętrzne formy jako rzecz drugorzędną. Trochę tak, jak współczesne wolnomularstwo. Wolnomularze też się zbierają w sekrecie, duże znaczenie ma dla nich symbolika przechodzenia z ciemności do

światła oraz pozornej śmierci i powstania do nowego życia. Jest to również stowarzyszenie mężczyzn, którzy rozpoznają się po charakterystycznym uścisku ręki. Nie jest to jednak odrębna religia, masoni są członkami kościołów chrześcijańskich i innych wspólnot religijnych. Mitra jest bardzo starym bóstwem występującym w indyjskich Wedach (w sanskrycie słowo to oznacza przyjaźń), czczony był także przez zoroastrian. To ostatnie stwierdzenie może dziwić, zoroastrianizm bowiem to pierwsza w historii religia monoteistyczna, jedynym bogiem jest Ahura Mazda i nie ma miejsca dla innych bóstw. A jednak Mitra był czczony. Tylko kto to jest Mitra? Jego imię znaczy tyle co „miłość” lub „czułość”. Słowo to jest w powszechnym użyciu do dziś, tyle że we współczesnej perskiej wymowie brzmi ono mehr”. Może więc mitu Mitry nie należy rozumieć dosłownie? Może jest to metafora stanu psychicznego, a zarzynanie byka to symbol pokonywania wewnętrznej siły, która wprawdzie jest dawcą życia, ale nieokiełznana może być niszcząca? Nie sposób tego stwierdzić, tym niemniej nie jest to wykluczone. Natomiast to, że praca nad charakterem była elementem kultu Mitry jest więcej niż prawdopodobne. Wiadomo, że od członków oczekiwano wysokich standardów moralnych, a niektóre dodatkowe cnoty – takie jak celibat – nie były wprawdzie wymagane, ale były pochwalane. Może więc kult Mitry nie był odrębną religią zwalczającą inne religie, tylko ruchem mistycznym, dla którego zewnętrzne formy były sprawą drugorzędną? Może to ruch mistyczny zmienił zewnętrzne formy, a uczeni piszą o tym, że znikła religia? Niektórzy sugerują, że kościoły budowane na świątyniach Mitry – takie jak San Clamante w Rzymie – to widomy znak zwycięstwa jednej religii nad drugą. Chrześcijaństwo zwyciężyło, a kult Mitry znikł i nie ma po nim nawet śladu. Naprawdę? Nikt dziś nie czci narodzenia boga Mitry, sporo natomiast ludzi czci narodzenie Jezusa. Ale dlaczego to święto przypada na 25 grudnia? Skąd wiadomo, kiedy się Jezus urodził? W Ewangeliach nie ma na ten temat żadnej informacji, skąd więc ta właśnie data? I dlaczego cotygodniową Wieczerzę Pańską celebruje się w niedzielę? Przecież żydowski szabat przypada dzień wcześniej. I jeszcze – jak się nazywa to nakrycie głowy, które zamiast korony nosi biskup? Może to wcale nie jest tak, że kościół San Clemente zbudowany został nad świątynią Mitry na znak zwycięstwa? Przecież ta świątynia stanowi część jego fundamentów!

Rzeźba z ołtarza Mitry


24|

6 października 2011 | nowy czas

podróże po świecie

Istria – kawałek Chorwacji Jacek Ozaist

K

iedy jedziemy przez góry z leżącego w głębi kraju Zagrzebia do usytuowanej na odległym krańcu półwyspu Istria Puli, obserwuję poczynione przez Chorwatów inwestycje drogowe. Każdy tunel i wiadukt ma swoją nazwę oraz opisaną długość lub wysokość. Trzeba płacić, ale droga jest tego warta. Nie ma dziur, nieustannych robót drogowych ani korków. Za to widoki są takie sobie. Zerkając tęsknie na leżącą w dole Rijekę, wjeżdżamy na półwysep Istria znany z trufli, śliwowicy i znakomitego piwa Ożujsko. Krajobraz staje się bardziej śródziemnomorski – z tymi wszystkimi murkami z kamienia oraz drzewkami oliwnwymi. Ziemia jest brunatna, czasem wręcz czerwona od zawartego w glebie żelaza i innych minerałów. Zatrzymujemy się niedaleko starożytnego, pełnego pamiątek po Imperium Rzymskim miasta Pula, na otoczonym wodami Adriatyku niewielkim półwyspie Verudela. Morze połyskuje rozlanym szeroko światłem księżyca, woda łagodnie uderza o skaliste wybrzeże. Mimo późnej pory ludzie pluskają się przy niewielkiej kamienistej plaży. Śmiech rozbawionej młodzieży niesie się daleko w głąb lądu.

Pula i oKolice Leżąca w uroczej zatoce Pula to pełne życia portowe miasto. W swojej trudnej historii przechodziło z rąk do rąk – było we władaniu Rzymu, Bizancjum, Republiki Weneckiej. Po I wojnie światowej przypadło Włochom, a po II weszło w skład Jugosławii. Spacerując po rozłożonej na kilku wzgórzach Puli można obserwować pozostałości wszystkich okresów historycznych, ale najwięcej zachowało się zabytków z czasów rzymskich. Zbudowany przez cesarza Wespazjana amfiteatr zwany Arena uchodzi za jeden z trzech najlepiej zachowanych koloseów na świecie. Kiedyś walczyli tam gladiatorzy oraz dzikie zwierzęta, dziś w wiekowym wnętrzu organizuje się festiwale muzyczne, koncerty gwiazd popu i przedstawienia operowe. Grali tam Elton John, Roger Waters, Norah Jones, Zucchero... Echa tych koncertów widać w kawiarenkach rozlokowanych na wzgórzu ponad amfiteatrem – plakaty i zdjęcia wiszą na ścianach, budząc dumę lokalnych bywalców. Po kawie idziemy w dół ku pulskiej starówce, gdzie stoją dwa inne zabytki – świetnie zachowana świątynia Augusta, łuk Sergiusza, katedra Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny oraz XIII-wieczny ratusz miejski. Z bardziej nowożytnych ciekawostek, natrafiamy na stojącą w ogródku piwnym jednej z knajpek figurę Jamesa Joyce’a. Oczywiście, tłoczymy się, próbując zrobić sobie zdjęcie z jednym z najciekawszych pisarzy świata. Siedzi sobie niczym Piotr Skrzynecki przed krakowskim barem Vis a Vis. Siadamy mu na kolanach, stajemy z tyłu i stroimy głupie miny. Joyce jest niewzruszony. Autor Ulissesa i Finnegans Wake spędził tu zaledwie pięć miesięcy, ucząc austriackich oficerów języka angielskiego. Podobno knajpkę, w której stoi dziś jego statua, polubił szczególnie.

Kompielisko Punta Verudela

Na leżącym nieopodal miejskim targowisku kłębią się ludzie i... pszczoły. Liczne winogrona, figi, arbuzy i brzoskwinie wabią zapachem, kuszą obietnicą słodyczy. Owoce można umyć w miejskiej studni i zjeść na miejscu. Po lunchu jedziemy do leżącej po drodze do Rovinj maleńkiej Fażany. Mamy zarezerwowaną motorówkę na Wyspy Briońskie. Ulubiony archipelag Josifa Broz Tito nie budzi zachwytu. Skaliste, pokryte drzewami wyspy, pośród których rozlokowano kolejne wille i bunkry dyktatora uchodzą za żywą legendę i pamiątkę po nieciekawych czasach, ale specjalnie fotogeniczne nie są. Podobno Tito spędzał tam połowę roku, odpoczywając i przyjmując gości, jak Fidel Castro czy Elżbieta II w swoich prywatnych rezydencjach. Od 1983 roku na terenie archipelagu został utworzony park narodowy. Pewnym kuriozum jest funkcjonujący na jego terenie park safari, pełen afrykańskich zwierząt oraz pole golfowe. Opływamy Wyspy Briońskie, delektując się polewaną przez przewodniczkę śliwowicą. Dopiero pod jej wpływem linia wybrzeża wysp marszałka Tito zaczyna nam się podobać, jak nigdy wcześniej.

malownicze RoVinJ Miasto wita nas ogromnymi trudnościami ze znalezieniem miejsca do zaparkowania. Kiedy wreszcie znajdujemy parking, okazuje się, że jedna trzecia aut należy do Polaków. Miło jakoś. Wymieniamy się informacjami na te-

James Joyce w piwnym ogródku

mat kursu kuny oraz cen w lokalnych sklepach i restauracjach. Ktoś ostrzega nas, by nie kupować niczego na portowym bazarze, bo ceny ustanowiono pod turystów. Wędrówka wąskimi uliczkami pełnymi zabytkowych kamienic to prawdziwa uczta dla oka. Niektóre, niestety, są grożącymi zawaleniem pustostanami, inne noszą ślady prac konserwatorskich, a nawet zamieszkania. Urzeka nas wąska kamieniczka u zbiegu ulic – ma kształt klina i, w najgrubszym miejscu, może ze trzy metry szerokości. Mijamy restauracje i kafejki, w tym jedną szczególną. Czas się tu zatrzymał, aż strach wejść. W obskurnym, zadymionym wnętrzu siedzi kilkunastu zbirów. Popijają byle co, popalają machorkę i patrzą spode łba. Nie ma telewizora, lodówek, neonów, reklam, niczego co przypominałoby XXI wiek i czas starania się o wejście Chorwacji do Unii Europejskiej. Do Rovinj przyciąga turystów głównie ulokowane na niewielkim półwyspie Stare Miasto. Mury najniżej położonych kamienic niemal dotykają tafli morza. W przerwach między nimi schodki prowadzą do samej wody. Można przysiąść na ławeczce i podumać. Klimat tutejszej starówki sprzyja twórczości artystycznej. Każdy krużganek, piwniczka, balkonik, sklepik wykorzystany został na galerię lokalnego rękodzielnika, grafika lub malarza. Kręte uliczki prowadzą do katedry św. Eufemii zwieńczonej 60-metrową wieżą. Za ołtarzem znajduje się grób patronki kościoła, która zginęła śmiercią męczeńską w 304 roku.

Schodząc drugą stroną półwyspu mijamy resztki XII-wiecznych murów obronnych i docieramy do kolejnej mekki artystów. Ich sklepiki sięgają niemalże do samego placu portowego Marśala Tita i rozległej mariny. Tak naprawdę, dopiero u stóp zbocza ustępują rozlicznym restauracjom. Powoli zapada zmrok. W Rovinj rozbłyskują uliczne latarnie. W rozlokowanych na skałach nad brzegiem morza restauracjach gwałtownie ubywa wolnych miejsc. Zasiadamy przy wielkim stole z widokiem na wyspę św. Katarzyny. Zamawiamy plater ryb oraz lokalne wina: białą malvaziję i czerwony teran. Nagle niespodzianka. Światło ukrytych na płytkim dnie morza reflektorów przebija się przez taflę wody rzucając lekką poświatę na ponure skały wybrzeża. Zwykła kolacja złożona z owoców morza zyskuje status romantycznej. Wracamy między schodki i kręte uliczki, które po zmroku wyglądają magicznie. Jedna z naszych koleżanek ulega magii chwili i kupuje w jednej z galerii naszyjnik z rubinem za równowartość 50 funtów. Każda rzecz jest tu niepowtarzalna, wytworzona ręcznie, dopieszczona przez artystę. Nie chce nam się opuszczać Rovinji, nie mamy ochoty wyjeżdżać z Chorwacji. Jeszcze tylko sklep i ostatnie zakupy. Trufle, oliwa, wino, rakija, śliwowica, kilka butelek Ożujska. Na parkingu znów Polacy, tak jak my, markotni, że czas wyjechać. Decyzja zapada łatwo. Musimy tu wrócić. Przecież zwiedziliśmy zaledwie kawałek Istrii! Co z resztą Chorwacji? Za rok. Na pewno.

Prosto na głowę…

Rovinij, mury najniżej położonych kamienic niemal dotykają tafli morza


|25

nowy czas | 6 października 2011

czasoprzestrzeń

londyn w subiektywie

Kolejna wizyta na Bricklane, wschodni Londyn. Miejsce, jak się okazuje, bardzo trendy, gdzie absolutnie każdy znajdzie coś dla siebie. Można sprzedać, można kupić, próbować i smakowoać, oglądać i zaglądać – w każdy zakamarek, w każdą wnękę. Kalejdoskop kolorów, rożnorodność zapachów, pomieszanie tandety z klasą. Na rogu jednej z ulic po raz kolejny wpadam na wiekowego sprzedawcę pawich piór. Słyszałam jednak, że takie pióra, gdy w domu trzymane, są złym omenem i pecha przynoszą. Mnie osobiście kojarzą się z Krakowem, Wyspianskim i czapką z pawich piór. Sama fotografia poniekąd też lekko krakowska. Wszak sprzedawca stoi i nic sie nie dzieje... Tekst i zdjęcie: Monika S. Jakubowska

kocopoLacy WaszeR Londyński

Biblijny Cham był trzecim, najmłodszym synem Noego. Za niegodne naśmiewanie się z ojca, będącego w chwilowej niedyspozycji, został wraz z rodziną przez niego wyklęty, co miało naonczas ogromną moc sprawczą. Został symbolicznym protoplastą ludów niesemickich – Chamitów. Staropolski cham, to chłop pańszczyźniany, współczesny – człowiek źle wychowany, prostak, gbur. Polski cham współczesny, jeśli żyje sam – pół biedy, jeśli z rodziną – biada im. Ma swoje nawyki, ma swoje humory, solidnie wygarbowane chamstwo. Nie potrafi żyć bezkonfliktowo z najbliższymi, regulować stosunków między pokoleniami, często swoje właściwości przekazując genetycznie. Ma pretensje do wszystkich, tylko nie do samego siebie, za jedyne narzędzia perswazji uważając pięść i słownictwo wykraczające poza zasoby wulgaryzmów wszelkich słowników, a miłością prawie bezkrytyczną obdarzając wyłącznie dobre żarcie, różnoprocentowe płyny i kalejdoskop niewybrednych programów telewizyjnych. Zachowaniem swoim, oprócz cierpień fizycznych, powoduje rodzenie się buntu, chęć ucieczki i myśli samobójcze. Niejednokrotnie, nie wzbogacając zasobów budżetu domowego, ochoczo pasożytuje na wkładach innych, wdowich groszy starej matki nie wykluczając. Jest to obraz chama doskonałego. W przyrodzie występują różne jego warianty. Cham, pozornie odchamiając Polskę, wyeksportował się, przebywając wiadomy kanał w celu dochamiania anglosaskiego świata. Pojawił się pewnego dnia na budowie. Wparował z wypiętym brzuchem, wprowadzony przez mistrza stolarskiego, nieźle zaiwaniającego w odirlandzkim angielskim. Malarzdekorator. Zawodowiec. Wszedł w połowie fachowo prowadzonej roboty w charakterze dodatkowych sił i środków, ściągnięty jako antidotum na galopujące terminy. Miał wprasować się w sprawnie działający zespół. No i zaczęło się. O znakach rozpoznawczych tego gatunku polskojęzyczna prasa londyńska donosi od miesięcy, ba, lat. Ona – bikejka, białe kozaczki, opięte kształty, pseudo gracja na wabia. Albo wycierus kątów w tureckich marketach lub kafejkach internetowych. I dwa warianty: wulgarny, z widocznym wyuzdaniem i rynsztokiem w ustach, albo słodka idiotka. Znajomy Turas ma ich kilka wbitych w telefon. On – typ wąsaty, piwolubny, wciśnięta czapka z daszkiem, szara

fizjonomia z nieodłącznym skrętem w kąciku ust; albo – łysa pała wrośnięta w wytatuowany kark, rękawy nabite sterydami, odchylone ręce rewolwerowca. Słownictwo typowe. Pewny siebie, arogancki. Głośny i widoczny. Pruje powietrze, niczym lodołamacz Lenin skute lodem Morze Arktyczne. Ona i on. Para w wariancie przechodzonym i bez wyrazu. W dzień, że psa by nie wygonił. W centralnej części parku, do którego przychodzą rodzice z pociechami, rozgoszczeni na ławce, z boku puszki po browcu, obok butelka 0,7. Zbliżają się dwaj bobbies. – Aj em... z Polski... Poland, andersten? Sory... aj, aj... łi zaraz pójdziemy... going, andersten? Going! Sory... sory... Kryl. Zajmuje się staniem na dyskotekowej bramce, odbieraniem długów od wierzycieli – umie zdjąć właścicielowi plazmę ze ściany i odjechać zarekwirowanym samochodem – i... partoleniem malowania. A potem wyszukiwaniem chętnych do poprawiania tego partolenia. Ma szefa, który po odpowiedniej dawce odpowiednich środków potrafi ujmująco, ze znawstwem i zrozumieniem wykładać o charakterze tutejszych gruntów kamienisto-gliniastych i ich wpływie na substancję budowlaną. Bandzior. Osobnik słusznej postury, oprócz bramkowania, pouczania niesfornych, odbierania długów i paserstwa – ma do tego oczywiście ludzi – rżnie swoją piękną, nietrawiącą go już i myślącą o ucieczce żonę, wywnętrzając się ostrzegawczo w internecie na temat wpływu kwasu na skórę ludzkiej twarzy. Greg. Organizator polskiej grupy w znanej i prężnie działającej w południowo-zachodnim Londynie firmie bilderskiej. Ekipa swojaków, z aktywną zawodowo żoną szefa, dodatkowo prowadzącą księgowość. I kilku świeżych naiwniaków. Krótka działalność, zatrudniony chłopak puszczony w skarpetach do Polski, do dziś nieuregulowana należność kilku innym. Chodziły słuchy o podwójnych rachunkach za tę samą robotę. Krążyły też browary i ginęły narzędzia. Zmieniony adres zamieszkania, pozmieniane numery telefonów, zero kontaktu. Gruby. Nie taki najgorszy, młody człowiek z przeszłością alkoholowo-narkotykową. Wbił się w dobre układy, zwiększając stopniowo zakres i kaliber prowadzonych prac budowlanych. Ceni inteligencję i fachowość jedynie wtedy, gdy może zaoferować jak najniższą stawkę. Płaci, jak wielu innych, do ręki, choć

czasami ręka mdleje od długotrwałego czekania. Są jeszcze inni. Ten, który nie tak dawno proponował dobremu fachowcowi 45 funciaków na start; po tygodniu, dwóch, trochę w górę. Drugi – niewiele więcej prawie „złotej rączce”, gdyż wymieniona była lista fachów, które powinien znać, w dodatku miał mieć własne narzędzia, niepijący, punktualny, dobrze zorganizowany… Witek. Nie myje się, a jak zdrowo popije, nie korzysta nawet z kibla. Je zupę wychodzącą już z gara. – Trochę kwaśna, ale niezła jeszcze – twierdzi. Konsul. Dobry murarz z ambicjami w innych kierunkach, zaczynający dzień pracy od porcji Amolu; z przeszklonymi oczami i niewiarygodnymi opowieściami o rautach w konsulacie. Cała galeria. Definicja chama współczesnego ewoluuje o nowe pojęcia: cwaniak, naciągacz, brudas. Niektórzy tu dopiero odżyli. Nabrali wiatru w sfatygowane żagle. W Polsce byli Maćkami, Heńkami, Jóźkami. Dla potrzeb języka zostali nobilitowani, stali się Tomami, Gregami, Stanleyami. Są nieliczne wyjątki, jak kawałek twardego gruntu na mokradłach. W branży od niepamiętnych lat. Profesjonaliści. Wiedzą, że zawodowiec wycofuje się, gdy uzna, że nie pokaże klasy, nie załatwi sprawy. Nie wbijają się na siłę. Gdy wchodzą w interes, przyczajają się, poznają panujące zwyczaje i układy, demonstrują, co potrafią, dysponując odpowiednimi narzędziami i umiejętnościami. Górując nad wszystkimi i przejmując dyrygenturę, stopniowo zaprowadzją własny porządek. I basta! Jeden taki wyjątek, niejako przy okazji wykonywania zawodu, poznał definicję kocopoła polskiego, pewnego podgatunku ludzkiego. Oto ona: Noe nie miał wyboru. Noe odebrał polecenie, żeby wszystkiego istnienia zabrać w podróż po parze. Skąd wtedy Noe miał wiedzieć, ba, skąd Bóg mógł przypuszczać, że bardzo odległa przyszłość niestety, wszem wskaże, iż uratuje ten wariant całkiem nie boskie stworzenie, iż dotrwa żyw naszych czasów przypadek z gruntu nieboski: nieprzemakalny i nie do zdarcia, ni to człek, ni zwierz, ni jakiś inny stwór – niereformowalny kocopoł polski.


26 |

6 października 2011 | nowy czas

czas na relaks

CzAs NA zmIANy

» Ostatnio byłem świadkiem kilku

mANIA

rozmów z osobami świadomie odmawiającymi jedzenia mięsa z powodów moralnych. Postawa tych osób zachęciła mnie do zgłębienia tego tematu.

GOTOWANIA Mikołaj Hęciak

Jak się okazało, znany w Wielkiej Brytanii i lubiany szef Hugh Fearnley-Whittingstall podjął się dogłębnego przeanalizowania tego tematu. Dzisiaj przedstawię w skrócie tylko jeden aspekt dotyczący pytania, czy jedzenie mięsa jest moralne? Jest to bardzo ciekawy temat. Niełatwy i budzący też coraz więcej emocji po obydwu stronach – przeciwników i zwolenników jedzenia mięsa. W zapracowanej codzienności często nie znajdujemy czasu na zadawanie takich głębokich pytań, można by powiedzieć, że filozoficznych i wydawałoby się niepotrzebnych. Ale uruchamiając proces zadawania pytań, jesteśmy w stanie dojść do zaskakujących, niebanalnych i wręcz niezbędnych odpowiedzi, które mogą jedynie pomóc w podejmowaniu codziennych decyzji. A w tym przypadku decyzja – jeść mięso czy nie jeść, jest podstawowa. Uczciwie odpowiadając na pytania, czy ludzie potrzebują mięsa w swojej diecie, dochodzimy do konkluzji, że tak, ale... Gatunek homo sapiens należy do tych nielicznych gatunków, które są wszystkożerne, do tego stopnia, że potrafimy zmusić nasz organizm do przyjmowania pokarmów, które raczej szkodzą naszemu zdrowiu, niż spełniają funkcję odżywczą. Podobno kiedyś nasz gatunek żywił się tylko roślinami, a mięso w naszej diecie pojawiło się znacznie później. Na zwierzęta najpierw polowaliśmy, ale z czasem zaczęliśmy je hodować. Warto przypomnieć tutaj cytat z książki pt. Mały książę: „Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś” – mówił lis. Niektóre gatunki zwierząt zostały udomowione lub pozwoliły się udomowić. Nasze warunki naturalne zbliżyły się do siebie i można powiedzieć, że przez długi czas żyliśmy w harmonii. Harmonia ta brała się stąd, że człowiek miał bezpośredni kontakt z otaczającą go naturą. Dzisiaj, w XXI wieku, żyjąc w betonowych dżunglach, stosując intensywne sposoby produkcji żywności w rolnictwie, ingerując w genetykę jesteśmy coraz bardziej oderwani od natury, od naszego prawdziwego ekosystemu. Dawniej ludzie mieli bezpośredni kontakt z naturą, z otaczającym ich światem, w tym znaczeniu, że znali go i czuli się jego częścią. Odnosi się to też bezpośrednio do hodowania zwierząt i uprawy roślin, do odpowiedzialności za nie. Okazując szacunek zwierzętom potwierdzamy, że są one naszymi partnerami i hodowanie jest częścią partnerskiego związku. W zamian za godziwe, zgodne z naturą warunki życia dla naszych podopiecznych nabywamy prawo do korzyści, jakim jest spożycie mięsa zwierząt, o które dbaliśmy wcześniej. Niewątpliwie jest to głęboki temat i rodzący wiele pytań. Problem pojawia się w momencie, gdy człowiek nie wywiązuje się ze swojej części kontraktu. Gdy zwierzęta hodowlane przestają żyć w swoim naturalnym środowisku, a w zamian oferuje się im „nieludzkie” warunki życia w wyspecjalizowanych farmach, gdzie na pierwszym miejscu jest zysk przeliczany na pieniądze. Od czasu do czasu możemy zobaczyć jakiś program pokazujący skandaliczne praktyki producentów mięsa lub przeczytać artykuł o tym, ile mięsa jest rzeczywiście w parówkach i tanich pasztetach. Wydaje się, że polskie rolnictwo ciągle jest jeszcze bardziej humanitarne, niż to na zachodzie Europy i to, co w Anglii jest nazywane organic i uważane za najbardziej etyczne i najlepszej jakości, w naszym kraju jest ciągle normą. Ale normą, która może ulec zachwianiu, bo jakżeż łatwo przyjmujemy bezkrytycznie wzorce z Zachodu, próbując go dogonić i nadrobić stra-

cone lata komunizmu. Tymczasem Zachód powoli otrząsa się i zaczyna wracać do korzeni, do odnowienia naturalnego ekosystemu, gdzie człowiek żyje w harmonii ze swoim środowiskiem. Korzystając z dobrodziejstw natury i ciesząc się pięknym początkiem jesieni tutaj, na angielskiej ziemi, proponuję jesienna sałatkę z buraków. Na 4-6 porcji potrzebujemy: 2 czerwone buraki, 2 żółte (golden beetroots), 2 różowe (candy), 100 g karczochów Jerusalem, 100 g salsefii, 4 ząbki czosnku, czerwony ocet winny, 3 gałązki tymianku, 150 g pieczarek, 1 małą cebulę, 50 g miękkiego, owczego sera, 3-4 łyżki śmietany (double cream), 2 cytryny,1 łyżkę musztardy, trochę oliwy z oliwek, 1 paczkę rzeżuchy (baby watercress) i dowolnie wybrane inne kiełki do dekoracji całości. Buraki, każdy rodzaj, zawijamy osobno w folię aluminiową dodając po ząbku czosnku, gałązce tymianku, kilku łyżkach octu winnego i soląc odrobinę. Pieczemy w 1800C aż warzywa będą miękkie (zależnie od wielkości może to potrwać około dwóch godzin). W międzyczasie zagotowujemy wodę w garnku i gotujemy obraną i pokrojoną w podłużne plasterki salsefię i karczochy (osobno, ale możemy użyć tę samą wodę). Obydwa warzywa możemy przygotować wcześniej i trzymać w zimnej wodzie z dodatkiem soku z cytryny, jako że ten dodatek witaminy C zapobiega ciemnieniu i oksydacji warzyw. Salsefia i karczochy powinny być jędrne. Owczy ser obieramy ze skórki i rozcieramy na gładką masę w blenderze, dodając kilka łyżek śmietany, by otrzymać miękką konsystencję. Upieczone buraki wyjmujemy z piekarnika i zawijamy w folię spożywczą (cling film) odstawiając na 15 minut. Zabieg ten powinien ułatwić obieranie buraków, chociaż nie jest konieczny. Buraki ścieramy na plasterki. Układamy na talerzu, przeplatając kolorowe plastry i zapełniając równomiernie dno talerza. Cebulę kroimy w kosteczkę i podsmażamy z ząbkiem czosnku i pokrojonymi w ćwiartki grzybami. Gdy grzyby są miękkie rozdrabniamy je za pomocą blendera, doprawiamy solą i pieprzem do smaku. Owczy ser wyciskamy z plastikowej torebki – nierównomiernie, w czterech, pięciu miejscach (malutkie punkciki). Z musztardy, soku z cytryny i oliwy robimy sos vinegraitte. Ten potrzebujemy do doprawienia plasterków karczochów i salsefii, aby następnie ułożyć je w artystycznym nieładzie na buraki. Całość zasłaniamy rzeżuchą i innymi kiełkami, pamiętając, by stworzyć wrażenie 3D, czyli że sałatka powinna wyglądać lekko i przestrzennie. Przepis ten jest trochę pracochłonny, ale wart wysiłku, by podać go gościom na jakąś specjalną okazję. Na ten czas żegnam Czytelników „Nowego Czasu”. Dziękuję za wspólnie spędzone prawie pięć. Wracam z rodziną do Polski, by zacząć swój nowy czas. Życzę odwagi i fantazji w gotowaniu, na co dzień i od święta.

Światło i czarodziejskie eliksiry na ponurą jesień Przez chwilę poczuliśmy smak lata, którego prawie na Wyspach w tym roku nie było. Radość wylegujących się w parkach londyńczyków, zapchane ogródki pubowe, gołe nogi migające wśród ulicznego ruchu… Był to jedynie kaprys natury, a pora roku, która naszemu zdrowiu chyba najbardziej daje się we znaki nieubłaganie nadchodzi… Znowu odzywają się alergie, spada ogólna odporność organizmu, szybciej się męczymy i łatwo łapiemy różnego rodzaju infekcje. Coraz krótsze dni, częsty deszcz i mgła oraz duże wahania temperatury również nie służą naszej psychice – zły nastrój, melancholia, problemy z koncentracją… To wszystko przynosi nam co roku jesień! Często gapimy się przez okno na strugi deszczu i odczuwamy smutek bez powodu albo rano nie jesteśmy w stanie podnieść się z łóżka. Wyzwania, które należały do tej pory do codzienności, teraz zaczynają nas przerażać, popadamy w apatię i nawet ważne sprawy nie robią na nas wrażenia. Robimy się drażliwi i wszystko nas denerwuje. Większość z nas zna te uczucia i ma na nie proste wytłumaczenie – jesień. Ta „jesień“ nosi jednak naukową nazwę SAD – seasonal affective disorder, czyli sezonowe zaburzenie nastroju lub depresja sezonowa. Większość nazw naukowych zupełnie nic nam nie mówi, a to chyba jedyna, która mówi sama za siebie! SAD (po angielsku znaczy „smutny“) pojawia się każdego roku w jesieni i kończy się dopiero na wiosnę. Znacznie częściej dotyka kobiet niż mężczyzn, ale mogą na nią zapaść nawet dzieci, dlatego nie warto bagatelizować objawów. W czasach, kiedy ludzie żyli jeszcze w zgodzie z naturą, obniżenie aktywności w jesieni i zimie było zupełnie normalne. Był to okres odpoczynku, dłuższego snu, krótszego przebywania na zewnątrz, oszczędzania energii i zwiększonego apetytu. W dzisiejszych czasach o przestawieniu się na taki tryb życia nie mamy co marzyć. Do pracy trzeba wstać o zwykłej porze, choć na zewnątrz jeszcze ciemno, „jesienne“ wymówki na nikim nie robią wrażenia, zakupy trzeba robić jak zwykle (dawniej gromadzono ogromne zapasy, najpierw w jaskini, potem w spiżarni, które zjadano przez kolejne miesiące), trzeba wykonywać telefony, spotykać się z różnymi osobami, choć najchętniej bylibyśmy sami. Na obżarstwo też nie możemy sobie pozwolić, bo od razu pojawiają się wyrzuty sumienia i myśl, że na wiosnę znowu trzeba będzie to zrzucić… A na intensywne polowanie przecież nikt z nas się wybiera… Dlatego współczesny tryb życia powoduje wzmożenie objawów SAD i może doprowadzić do ciężkiej depresji, mogą też pojawić się myśli samobójcze. Dlatego, kiedy poczujemy, że łapie nas SAD, walczmy z tym! Zanim pójdziemy do psychoterapeuty, sięgniemy po leki na depresję, warto wypróbować kilka sposobów alternatywnych, np. fototerapię, czyli leczenie światłem. Światło jest najsilniejszym zewnętrznym regulatorem

wewnętrznych rytmów biologicznych człowieka. Gdy dochodzi do ich rozchwiania, człowiek zaczyna cierpieć na wywołane tym dolegliwości. Do leczenia zaburzeń psychicznych związanych z depresją zimową stosuje się lampy o natężeniu oświetlenia 2 500 do 10 000 luksów (podczas letniego spaceru działa na nas od 50 000 do 100 000, oświetlenie w domu, w pracy to od 100 do 200). Znakomite wyniki leczenia lampami do fototerapii spowodowały, że zaczęto nazywać je „lampami antydepresyjnymi“. Światłoterapię warto rozpocząć zanim pojawią się symptomy depresji sezonowej. Codziennie powinniśmy naświetlać się od pół do 1-2 godzin, najlepiej pomiędzy godziną 6.00 a 18.00, lecz lepsze efekty uzyskamy w godzinach porannych. Dla tych, którzy najgorzej czują się rano i ledwo, ledwo zwlekają się z łóżka, pomocne mogą okazać się też tzw. symulatory świtu – budziki z lampami, dające efekt wschodu słońca! Fototerapia to bardzo prosty sposób na uniknięcie jesiennej depresji – lampy nie są drogie, możemy kupić je w sklepie medycznym lub zamówić przez internet, a potem do woli korzystać z nich w domowym zaciszu, tym bardziej że w jesieni często nie chce nam się wystawiać nosa poza dom. Jest jeszcze mnóstwo innych znakomitych sposobów na radzenie sobie z jesienną chandrą, ale dobre rady dobrze się czyta, gorzej stosuje na co dzień. Podam więc jedynie przepis na dwa magiczne eliksiry, które mogą zdziałać cuda, a potrzeba na ich przygotowanie tylko ok. 15 minut dziennie. Wspaniałym sposobem na dobry sen i energię jest picie kakao – ale nie czekolady z proszku, która jest bezwartościową dawką cukru i chemii. Kupmy gorzki proszek kakao, najlepiej bio i fairtrade, zagotujmy wodę, zalejmy dwie łyżki kakao odrobiną wrzącej wody w garnuszku, rozróbmy mieszkankę na gładką masę, po czym dolejmy mleka, posłódźmy brązowym cukrem, a najlepiej miodem i jeszcze raz zagotujmy. Ilość kakao, mleka i cukru zależy od naszych upodobań. Niektórzy lubią kakao rzadsze, z dużą ilością mleka, inni gęste, niektórym goryczka naturalnego kakao nie przeszkadza, inni znowu lubią tylko słodkie – to nie jest ważne, dawka energii i magnezu, jaką dostarczymy organizmowi jest najważniejsza. Taki napój wieczorem ukoi nasze nerwy, od dawna wiadomo też, że na sen najlepsze jest ciepłe mleko, więc ta mieszanka jest zbawienna. Rano warto natomiast dać sobie intensywnego „kopa“ mieszanką smaków i aromatów. Kupujemy świeży imbir, obieramy, kroimy na plasterki i zalewamy wrzątkiem w garnuszku, gotujemy chwilę i odstawiamy na noc. Również wieczorem zalewamy łyżkę miodu letnią wodą, aby miód się rozpuścił. Rano podgrzewamy wywar z imbiru, dolewamy do miodu i wyciskamy do tego pół cytryny. Ciepły napój pijemy najlepiej na czczo. Ukojenie na noc i energia na dzień – i jesień nam nie straszna!


|27

nowy czas | 6 października 2011

czas na relaks

Na ławeczce graŻyNa Maxwell

Kiedy Nie JesteŚ KowaleM wŁasNego losU W moim wiejskim domu nie ma wrzawy dużego miasta.Gra tylko melodia ulepiona z dźwięków codziennych zabiegów życia – parzenie herbaty, plewienie grządki i skrzypienie wejściowych drzwi, które po długim deszczu puchną i się rozchodzą. Miały być zbite z drewna odpornej na wodę olchy, ale przereklamowany dąb wygrał przetarg. Mój świat jest prosty, niezaplątany w rzeczy. Trochę odizolowany, ale nie samotny. Drzwi zaskrzypiały i weszła moja córka. Wielka radość z niezapowiedzianej wizyty szybko zmąciła mi myśl, że ona tak niespodziewanie przyjeżdża tylko wtedy, kiedy świat wali jej się na głowę. Nie inaczej było i tym razem.

– Jestem taka zmęczona tym ciągłym zmaganiem się z życiem – zaczęła wpatrując się w przestrzeń. – Jak tylko rozwiążę jeden problem, zaraz pojawia się następny. Jest mi ciężko, mamo. Chcę się poddać. Mam już dość tej niekończącej się walki . Moja misja matki nigdy się nie kończy. Jak mam ją znów ratować? A co będzie, jeśli mnie zabraknie? Przygnębienie spustoszyło cały jej system odpornościowy. Jest blada, wygląda na chorą. Zrezygnowana, przegrana. Młodość w całej swej klęsce. Wyszłyśmy na ogród , który przechodził w zagajnik, a ten gdzieś dalej przerastał w las. Córka sączyła herbatę nie czując zapewne jej mocnego lipowego aromatu. Stałyśmy pośród jej ukochanych brzóz. – Kazałaś tylko sadzić brzozy, pamiętasz – zwróciłam się do niej. Mówiłaś, że wyglądają na stare, nawet jak są młode, i bardzo boją się wiatru. Obejmowałaś je, jakbyś je chciała ochraniać. Czasem ubierałaś się w srebrną sukienkę i stałaś niestrudzenie pośród nich, a wiatr hulał po ich wierzchołkach i przyginał je do ziemi. Ojciec mówił ci, że brzozy zwiastują odrodzenie wszystkiego. Po zimie, jako jedne z pierwszych, pokrywają się liśćmi. Rosną nawet w nieprzyjaznych warunkach. Robią tylko wrażenie słabych i giętkich, ale są drzewem silnym i odpornym. Sok brzozowy był twoim najulubieńszym napojem. Jesteś dalej tą młodą brzozą – objęłam ją ramieniem. – Człowiek cieszy się i cierpi, coś osiąga, a coś innego traci. Taka jest naturalna kolej rzeczy.Widziałaś przecież sama, jak po nieudanych zbiorach chłopi wychodzili wiosną na pola, by siać na nowo. Gdzie się podział twój zachwyt nad życiem, twoja radość i entuzjazm? – Tobie łatwo się mówi – córka jakby z wyrzutem zwróciła się w moją stronę. – Jestem jakąś igraszką w rękach losu. On burzy wszystkie moje konstrukcje i ciągle mnie egzaminuje. Gra moim życiem. Jest ślepy, okrutny i nieludzki, i to wszystko nie ma żadnego sensu. Weszłyśmy do środka. W lekkim półmroku zbliżającego się wieczora świat wyglądał nieciekawie. Zaczęłam nerwowo przekładać karty, bo sama też utknęłam gdzieś w myślach. Były to karty tarota.

CLASSIC Międzynarodowe Rozmowy ze stacjonarnego

Polska Bez kontraktu

Stałe stawki połączeń 24/7

Wybierz numer dostĊpowy, a nastĊpnie numer docelowy i zakoĔcz #.

Polska tel. stacjonarny

1p/min - 084 4862 4029

komórkowy T-Mobile Polska tel. 5p/min - 084 4545 4029 Orange, Plus GSM

WiĊcej informacji i peány cennik na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. BT call setup fee applies. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Prices to other Poland’s mobile networks will be charged at 20p/min. Prices correct at time of publishing: 31/05/2011. This service is provided by Auracall Ltd.

W tarocie, jak w lustrze, możesz zobaczysz swoją przyszłość. Wybierz jedną kartę – wyrwałam córkę z apatycznego zamyślenia. Ze wszystkich możliwych dwudziestu dwóch kart wyciągnęła kartę Wisielca. – Widzisz, jakie mam szczęście? – gorzko skwitowała do góry nogami wiszącego Wisielca! – To cała ja! Nie wiedziała jednak, że wbrew logice Wisielec symbolizuje konieczną zmianę i zmusza do porzucenia dotychczasowego sposobu życia. Kiedy świat jest odwrócony do góry nogami, widać, co jest ważne, a co nie. Czasem dopiero wtedy cały ten życiowy kram nabiera sensu. Ona była jednak zbyt głęboko zatopiona w swoim zranieniu i rozpaczy, by się otrząsnąć i popatrzeć na świat z perspektywy Wisielca i szukać powodów do radości. Piszę ten list do nieznajomej w gazecie, bo widzę, że ani brzozy, ani karty nie pomogą mojej córce w odzyskaniu nadziei i w powrocie do marzeń. Tak chciałabym osłonić ją przed losem, ale nie wiem, jaką tarczą? Tarczą filozofii? Tarczą religii? Jest taka ławka. Usiądź tam ze mną. Posłuchaj opowieści.

W górach Tybetu mieszkał Stary Mędrzec. Nikt go nigdy nie odwiedzał, bo starzec miał usposobienie pustelnicze i w wyobraźni zabobonnych wieśniaków był tysiącletnim czarodziejem. Czy dobrym, czy złym, tego nikt nie wiedział. Proste życie pasterzy górskich zostało nagle zakłócone. Król oznajmił, że są jego poddanymi i muszą wyruszyć z nim na wojnę, by rozprawić się z wrogiem, który zagrażał im od lat.Wszyscy dorośli mężczyźni opuścili swoje domy i wioski. Przez wiele zim i wiele wiosen nie było widać ich powrotu. Kobiety bardzo martwiły się, że bez ojców ich synowie nie dorosną w mądrości. Zdane na własne siły zdobyły się na odwagę i wybrały do Starego Mędrca. Odnalazły go z łatwością. Siedział właśnie pod rozłożystym jesionem, którego wierzchołki przebywały w niebie, a spod korzeni tryskały źródła mądrości i wiedzy. Kobiety wiedzione przebiegłością przygotowały smakowite jadło i dzban wina w ofierze dla górskiego Mędrca. Najmłodsza z nich, która miała aż czterech synów, stanęła wyprostowana przed obliczem Starca i wygłosiła życzenie. – Chcemy, byś nauczył naszych synów życiowej mądrości. Ich ojcowie nie wrócili z wojny, a ty jesteś jedynym mężczyzną, który tu pozostał. Mędrzec, jak to mędrzec, bardzo długo myślał, aż w końcu odpowiedział, że owszem, da ich synom jedną lekcję. – Jedną? – krzyknęły kobiety z niedowierzaniem. – Zapewniam was, że to w wystarczy. Mędrzec odesłał kobiety do wsi, a synów wezwał do siebie. Wziął trzy jednakowe garnki, wypełnił je wodą i postawił na ogniu. Wkrótce woda zabulgotała. Do pierwszego garnka włożył marchew, do drugiego jajka, a do trzeciego zmielone ziarnka kawy. Mistrz i uczniowie bez żadnej wymiany słów siedzieli i patrzyli na gotujące się garnki. Po dwudziestu minutach Mędrzec zestawił garnki z ognia. Do jednej miski wyłożył marchew, do drugiej jajka, a do trzeciej przelał kawę. Zwrócił się do najstarszego chłopca i spytał: – Powiedz mi, co widzisz? – Widzę marchew, jajka i kawę – odpowiedział chłopiec. Mędrzec kazał chłopcu podejść bliżej i dotknąć marchwi. Chłopiec oznajmił, że marchew jest miękka. Następnie kazał mu wziąć jajko i je rozbić. Po odłupaniu skorupki, zobaczył, że jajko jest ugotowane na twardo. Wreszcie, Stary Nauczyciel kazał chłopcu napić się kawy. Chłopiec uśmiechnął się smakując bogaty aromat i zapytał: – Co to ma wszystko znaczyć? Mędrzec spojrzał mądrze na zdumionych chłopców i powoli zaczął wyjaśniać. – Każda z tych trzech rzeczy musiała zmierzyć się z tym samym niebezpieczeństwem – z gotującą wodą – ale każda zareagowała inaczej. Marchew robiła wrażenie silnej, twardej i odpornej, jednak po gotowaniu stała się miękka i słaba. Jajko było delikatne, cienka skorupka ochraniała jego ciekłe wnętrze. Gotująca woda sprawiła jednak, że wnętrze jajka stwardniało. Zmielone ziarnka kawy po wsypaniu do gotującej wody przemieniły samą istotę wody. – Kim każdy z was jest? – spytał chłopców Nauczyciel. – Kiedy przeciwności losu pukają do drzwi, jak reagujecie? Pomyślcie, czy jesteście jak marchew, która wydaje się silna i nieugięta, ale ból i problemy powodują, że mięknie pod ich naporem? Poddajecie się bez walki i padacie od pierwszego ciosu? Czy jesteście jak jajko, z sercem delikatnym i wrażliwym, ale pod wpływem gorąca – mimo że na zewnątrz skorupka wygląda tak samo – na zewnątrz zostajecie tacy sami, a w środku z zatwardziałym sercem i złamanym duchem? A może jesteście jak ziarnka kawy? One zamieniły gorąca wodę w brązowy, aromatyczny płyn. Im więcej bólu zadaje im gotująca woda, tym więcej wydzielają aromatu. Jeśli będziecie jak te ziarnka kawy, to kiedy życie doświadczy was okrutnie, kiedy będziecie na dnie, w najczarniejszej swojej godzinie wyzwolicie w sobie nowe siły i swój prawdziwy potencjał. Im trudniejsze warunki, tym większy w was upór i większy w was bohater. Zuchwale staniecie na wyzywanie losu. – Kim jesteście w starciu z trudnościami zycia? – Stary Mędrzec zwrócił się po raz ostatni do synów samotnych matek i odszedł w stronę swojej pustelni. Popatrzyłam na autorkę listu. Trudności życia nie da się uniknąć. Zmagania z losem to odwieczny taniec człowieka. Jeśli zrozumiesz naturę ziaren kawy, będziesz zdumiewać los blaskiem i brawurą. Ich aromat przeniknie w twój każdy dzień. Od ciebie zależy, czy słońce, które świeci, będzie cię parzyć czy grzać.


28|

6 października 2011 | nowy czas

co się dzieje kino Bitwa Warszawska Od 7 października najnowsza superprodukcja Jerzego Hoffmana, będzie pokazywana w największej brytyjskiej sieci kinowej Cineworld. W opinii Phillipa Bergsona, znanego krytyka filmowego piszącego dla prestiżowego magazynu branżowego „Screen International”, film o tym jak Polacy powstrzymali nawałnicę bolszewicką ma dobre tempo, jest pełen napięć i zaskakujących zwrotów akcji, dostarcza mnóstwo efektów, mimo skromnego budżetu.

szych filmów. O czym? No właśnie, to niespodzianka… Black Narcissus Kontrowersyjny obraz Michaela Powella. Opowieść o pięciu młodych zakonnicach z Wielkiej Brytanii zaproszonych do domu na odludziu, gdzieś w Himalajach. Mają tu założyć szkołę. Z dala od cywilizacji, w kobietach z wolna budzi się represjonowana dotąd natura… Skin I Live In Ekscentryczny hiszpański reżyser tym razem poważnieje. W jego najnowszym filmie – stworzonym napodstawie Tarantuli” Thierry'ego Jonqueta – mniej jest jego dziwacznego humoru, mrugania okiem i stylistyki kampowej. Zaskakująco mroczny i niepokojący jak na Almodovara thriller opowiada o chirurgu plastycznym, który trzyma w zamknięciu w swoim mieszkaniu piękną Ewę. Kim ona jest? Co ich łączy? Odpowiedź na to pytanie okaże się zaskakująca. Niedziela, 9 października, godz. 20.45 Prince Charles Cinema Leicester Place, WC2

Midnight in Paris Bardzo ważne: przed obejrzeniem nowego filmu Woody Allena nie wolno czytać omówień, streszczeń ani recenzji. Każde, nawet najbardziej ogólne podsumowanie fabuły zepsuje wam bowiem niespodziankę. Nowy film Woody Allena, z Owenem Wilsonem, Adrianem Brodym, Marion Cotillard i… Carlą Bruni zaskakuje świeżością. Pod koniec swojej reżyserskiej kariery Woody Allen zrobił jeden ze swoich najlep-

Some Like It Hot Legendarna komedia Billy Wildera z Michaelem Curtisem i Marylin Monroe w rolach głównych. Opowieść o dwóch muzykach jazzowych, którzy zmuszeni są do ucieczki przed policją. Postanawiają wstąpić do żeńskiej orkiestry, przedtem mozolnie charakteryzując się na kobiety. Wkrótce jednak pojawia się problem. Jeden z nich zakochuje się w swojej nowej koleżance…

Niedziela, 9 października, godz. 16.15 Poniedziałek, 26 września, godz. 21.20 Riverside Studios , Crisp Road, Hammersmith, W6 9RL

muzyka

czasie Neil Young i Stephen Stills – była dość burzliwa. Dziś jednak emocje opadły, a Crosby i Nash nagrali nową płytę. Podczas koncertu usłyszymy z niej parę kawałków. Wtorek, 8 listopada, godz. 20.00 Royal Albert Hall, Kensington Gore, SW7 2AP

MACIEK PYSZ QUARTET

Requiem wojenne

Asaf Sirkis: Drums/Percussion Maurizio Minardi: Accordion/Sax Yuri Goloubev: Double Bass Lost Theatre www.losttheatre.co.uk

Londyńska Orkiestra Symfoniczna pod batutą sir Colina Davisa wykona Requiem Wojenn Benjamina Brittena – dzieło napisane dla uczczenia konsekracji katedry odbudowanej w zniszczonym przez nazistowskie bomby Coventry.

Niedziela 16 października , 19.30 208 Wandsworth Road, SW8 2JU

www. maciekpysz.com Pasażerka Polski akcent w Angielskiej Operze Narodowej na Covent Garden. Libretto oparte jest na autobiograficznej opowieści Zoffi Posmysz – więźniarki Auschwitz. Na płynącym do Brazylii statku była oficer SS pracująca niegdyś w obozie koncentracyjnym spotyka niegdysiejszą więźniarkę. Muzykę skomponował Mieczysław Weinberg, rosyjski kompozytor pochodzenia polsko- żydowskiego. English National Opera, St Martin’s Lane, WC2N, 4ES Crosby & Nash Legendarne harmonie dwóch folkrockowych artystów usłyszymy w Royal Albert Hall 8 października. Dwie mocne osobowości, liderzy The Byrds i The Hollies, często się ze sobą w przeszłości ścierały. Dochodziło wtedy do iskrzenia. Wspólna muzyczna historia obu panów – z którymi grali też w swoim

Sobota, 19 listopada, godz. 18.00 HMV Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline Street W6 9QH

Wtorek, 11 października, godz. 19.30 Barbican Centre Silk Street EC2Y 8DS

Bob Dylan i Mark Knopfler „Jaka to melodia?” – tak można podsumować dzisiejsze koncerty Boba Dylana. Nawet najzagorzalsi fani barda mają problemy ze zidentyfikowaniem koncertowych wersji jego kawałków. Głos Dylana, który nigdy przecież wielkim wokalistą nie był, brzmi dziś zupełnie inaczej. W dodatku, pod względem muzycznym Bob zatoczył koło i powrócił ku klimatom, które były mu bliskie na początku kariery: bluesowi i country and western. Dziś odczytuje swoje największe klasyki zupełnie na nowo. Czasem da się je rozpoznać tylko po… tekście. Co jak co, ale o Dylanie nie można powiedzieć, by odcinał kupony od dawnej popularności. Wciąż poszukuje. I wciąż idzie pod prąd. Listopadowy koncert będzie szczególny, bo Bobowi towarzyszyć będzie były lider Dire Straits, Mark Knopfler.

Katy Perry Jedno jest pewne: bilety na koncert Katy Perry rozejdą się w mgnieniu oka. Przyczyni się do tego z pewnością seksowny wizerunek popowej wokalistki, ale także łańcuszek przebojów takich jak Hot’n Cold, I Kissed A Girl, Last Friday Night. Sobota, 15 października, godz. 19.00 Hala O2, Penisula Square, SE10 0DX

Deep Purple Zespół Deep Purple istnieje od końca lat sześćdziesiątych. Po drodze przechodził przez serię niezliczonych zmian personalnych. Jego członkowie kłócili się i godzili ze sobą, przystępowali do grupy, by potem ją opuścić. Od pewnego czasu skład się jednak ustabilizował. Nie ma w nim już legendarnego gitarzysty Richarda Blackmore’a, który wydaje ostatnio płyty z muzyką dawną, ani wielkiego klawiszowca Jona Lorda cieszącego się dziś urokami emerytury. Ale ci, którzy przybędą na koncert grupy w O2 Arena, usłyszą jeden z największych głosów w historii rocka (Ian Gillan wciąż jest w świetnej formie), dudniący bas Richarda Glovera i monumentalne solówki gitarzysty Steve’a Morse’a. Smoke on the Water i Highway Star z pewnością nie zabraknie. Niedziela, 30 listopada, godz. 19.00

teatry The Playboy of The Western World Niamh Cusack, Ruth Negga i Robert Sheean występują w inscenizacji klasycznej, irlandzkiej komedii. Lądujmy w małej wiosce śledząc losy młodego chłopaka z głową w chmurach. Pewnego dnia wkracza on do lokalnego pubu i oświadcza wszem i wobec, ze zabił swojego ojca. Old Vic, The Cut, SE1 8NB

King James Bible Mija czterysta lat od czasu ukazania się słynnego, angielskiego przekładu Pisma Świętego – King James Bible. Od stworzenia świata, przez ucieczkę z Egiptu, Pieśń nad Pieśniami,


|29

nowy czas | 6 paĹşdziernika 2011

co się dzieje zwątpienie Koheleta, historię Jezusa z Nazaretu aş po Apokalipsę – wszystkie te sceny zostaną przetłumaczone na język teatru. National Theatre zaprasza na kilkanaście spektakli poświęconych jednemu z fundamentalnych tekstów zachodniej cywilizacji. National Theatre South Bank SE1 9PX

The Kitchen Najnowsza inscenizacja niezwykle popularnej sztuki Arnolda Weskera zabiera nas do Londynu lat pięćdziesiątych. A dokładniej – do kuchni jednej z tutejszych gigantycznych restauracji. Obserwujemy zamęt, chaos i ciągły pośpiech, jaki szefowie kuchni na co dzień skrzętnie ukrywają przed klientami siedzącymi w głównej sali. National Theatre South Bank, SE1 9PX

Yes, Prime Minister

Yes Minister, klasyczny angielski serial komediowy, wziął szturmem serca Brytyjczyków na początku lat osiemdziesiątych. Potem doczekał się kontynuacji: Yes, Prime Minister. Pokazywał sekretną, śmiertelnie na co dzień powaşną politykę w krzywym zwierciadle. Sprawiał, şe mieszkańcy Wysp zaczęli się zastanawiać: a co, jeśli tak jest naprawdę? Dziś teş moşemy nabrać podobnych wątpliwości. Za kulisy wielkiej polityki przy Downing Street zajrzymy dzięki przedstawieniu w Gielgud Theatre. Shaftesbury Avenue W1D 6AR

wystawy

Ĺ›wiatĹ‚em (po cóş innego Monet malowaĹ‚ by tyle razy katedrÄ™ w Rouen?), Degas fascynowaĹ‚ siÄ™ ruchem. PragnÄ…Ĺ‚ uchwycić ruch naturalny, zarejestrować go mimochodem, z dala od sterylnych, starannie zaaranĹźowanych scenerii, jakie znajdujemy chociaĹźby na obrazach !. To dlatego Degas tak lubiĹ‚ zaglÄ…dać za kulisy teatrĂłw, barĂłw i kabaretĂłw. Podczas jesiennej wystawy w Royal Academy of Arts zobaczymy obrazy, pastele, rysunki i szkice, ktĂłre Ĺ‚aczy jeden temat: baletnice uchwycone w ruchu. NiektĂłre nerwowo krÄ™cÄ… siÄ™ po garderobie, inne poprawiajÄ… sukienki albo podnoszÄ… upuszczony but‌ Royal Academy of Arts Piccadilly, W1J 0BD

John Martin Do Tate Britain dotarła Apokalipsa. Czas najwyşszy, moşna by powiedzieć, bo monumentalne dzieła Johna Martina długo nie mogły doczekać się porządnej wystawy. Niezmiernie popularny w czasach królowej Wiktorii straszył współczesnych sobie dziewiętnastowiecznymi odpowiednikami naszych filmów katastroficznych. Potęşne płótna przedstawiały katastrofy naturalne albo złowrogie scenerie, w których na człowieka czaiła się śmierć. Martin zasłynął teş serią The Great Day of His Wrath, przedstawiającą koniec świata. Gdy XIX wiek zmierzał ku końcowi, a zbiorową wyobraźnią zawładnęli wielcy malarscy dekonstrukcjoniści – od impresjonistów, przez van Gogha po przedstawicieli ekspresjonizmu abstrakcyjnego - Martyn stał się zdecydowanie mniej popularny. Dziś przypomina o nim galeria Tate Britain. Tate Britain Millbank, SW1

Charles Matton SpecjalnoĹ›ciÄ… Mattona sÄ… miniaturowe pudeĹ‚ka, w ktĂłre artysta wciska kawaĹ‚ek Ĺ›wiata: wnÄ™trze mieszkaĹ„, sklepĂłw, studio Francisa Bacona. Wszystko zaaranĹźowane z podziwu godnÄ… dbaĹ‚oĹ›ciÄ… o szczegóły. Matton zaprasza nas w podróş do Ĺ›wiata w miniaturze. Uwaga! Wystawa trwa tylko do 7 paĹşdziernika All Visual Arts, 2 Omega Place N1 9DR

Victoria & Albert Museum Cromwell Road, SW7 2RL

Degas and The Ballet Podczas gdy inni impresjoniści zaaferowani byli przede wszystkim

Exceptional People: How Migration Shaped Our World and Will DeďŹ ne Our Future W czasach, gdy politycy wszystkich barw zaczynajÄ… patrzeć podejrzliwie na napĹ‚yw imigrantĂłw, warto przypomnieć sobie, Ĺźe w przeszĹ‚oĹ›ci

to właśnie imigracja bywała kołem zamachowym cywilizacji. Tak przynajmniej uwaşa profesor Ian Goldin z University of Oxford. Nic dziwnego, şe nie ma dobrego zdania o polityce ograniczania migracji. Co na to Cameron i Milliband? Środa, 11 października, godz. 18.30 LSE, Honk Kong Theatre WC2A 2A

Nagroda Literacka za rok 2011

Rothko in Britain Fotograficzne wspomnienie pierwszej brytyjskiej retrospektywy słynnego amerykańskiego artysty. Oprócz zdjęć znajdziemy tu teş jego listy oraz nagrania wspomnień tych, którym dane było w 1961 po raz pierwszy zetknąć się ze sztuką Rothko. Whitechapel Gallery, 77-82 Whitechapel High Street E1 7QX

/./() %) * )!*) + %) .% )#- !, 0%)#-

Jury Nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za granicą (w składzie: dr Marek Baterowicz – Sydney, prof. dr hab. andrzej Biernacki Warszawa, kr ystyna kulej – Slough, przewodnicząca Jury dr alina Siomkajło – Londyn) podaje do wiadomości, şe nagroda za całokształt twórczości dla polskiego pisarza stale mieszkającego poza granicami kraju przyznana została

Andrzejowi Doboszowi z Paryşa krytykowi literackiemu, autorowi publikacji ksiąşkowych, erudycie, koneserowi ksiąşek, który prowadził w Par yşu polską księgarnię. Wręczenie Nagrody fundowanej przez Stowarzyszenie Polskich kombatantów w Wielkiej Brytanii nastąpi 21 października 2011 (piątek, godz. 18:30) podczas Wieczoru Laureata w Sali Malinowej PoSk-u. Po uroczystości Laureat wygłosi prelekcję „Moi nauczyciele i mis trzowie�. Lampka wina. Wstęp – wolny. zapraszamy! PoSk 238-246 king S treet, metro: ravenscourt Park, W6 0rF)

+( $" *,.% * )%#$.- %'' "-. *,0**! ,% & +*,.% *# ''",1 *,# /&

LonDon FiLm FestivAL Londyn wkracza w jesień na filmowo. Na Southbank rozpoczyna się właśnie 55 festiwal filmowy.

Postmodernism Postmodernizm przypomina rozbite lustro. Odbija ciÄ™ w tysiÄ…cu maĹ‚ych fragmentĂłw – mĂłwi Glenn Adamson, kurator otwartej niedawno w wystawy „Postmodernismâ€?. W Muzeum Wiktorii i Alberta zapanowaĹ‚ wĹ‚aĹ›nie jeszcze wiÄ™kszy chaos niĹź zwykle. O naszÄ… uwagÄ™ bijÄ… siÄ™ zdjÄ™cia z Las Vegas teledyski Klausa Nomi plakat Andy Warhola, dziwaczne meble wĹ‚oskiej grupy Memphis i‌ strĂłj sceniczny Annie Lennox. Trudno siÄ™ dziwi, biorÄ…c pod uwagÄ™ temat wystawy. – Panuje tu wielka róşnorodność. PeĹ‚no tu kolorĂłw i wzorĂłw. Jeden pomysĹ‚ odbija siÄ™ od drugiego. Chodzi tu o pluralizm, a nie o staĹ‚ość – tĹ‚umaczy Adamson.

wykłady/odczyty

Inauguracja we środę, 12 października uroczystą galą i pokazem naszpikowanego gwiazdami filmu 360�. Na ekranie zobaczymy między innymi Anothony Hopkinsa, Jude’a Lawa i Rachel Weisz. Jak co roku, nacisk połoşono na film brytyjski. Tym razem zobaczymy intrygujący obraz Dreams of A Life, opowiadający o kobiecie odnalezionej w jednym z londyńskich mieszkań w trzy lata po swojej śmierci. Troszkę społecznego realizmu zafunduje nam Sket Nirphala Bhogali. Blokowiska, przemoc, narkotyki, gangi‌ Słowem stara, dobra tradycja brytyjskiego kitchen sink drama, kontynuowana równieş przez młodsze pokolenie. Onirycznie będzie natomiast w filmie Strawberry Fields, gdzie wątki z Tramwaju zwanego poşądaniem przeszczepione zostaną w sielankowy krajobraz hrabstwa Kent. Przeniesiemy się teş na drugą stronę kanału La Manche (English Channel! – gniewnie zawołają w tym miejscu londyńczycy). W cyklu French Revolutions obejrzymy animowany film A Cat in Paris, opowiadający o podwójnym şyciu pewnego francuskiego kota, coś z serii Francuz w Ameryce (film Americano dokumentuje wizytę Mathieu Demy w

Kalifornii) oraz komedię The Fairy opisywaną przez organizatorów jako „anarchistyczną, ale wyrafinowną�. Trochę gotyckiej atmosfery zapewni nam natomiast ambitny horror The Monk reşyserii Dominka Mola. Aby obejrzeć najbardziej kasowe obrazy będzie moşna się wybrać na Leicester Square. W cyklu Film On the Square zobaczymy między innymi nowy film z niezawodnym Jackiem Blackiem, Bernie, Fausta po rosyjsku, odczytanego przez Aleksandra Sokurova, film You Betcha, poświęcony postrachowi liberalnej Ameryki – Sarze Palin, i radykalną przeróbkę Wichrowych Wzgórz, w której rolę Heathcliffa gra dwóch czarnoskórych aktorów. Niewątpliwą atrakcją będzie teş zapewne film Crazy Horse weterana filmu dokumentalnego Freda Wisemena. Wiseman zabiera swoją kamerę do legendarnego paryskiego klubu ze striptizem. Podgląda to, co dzieje się na scenie, ale równieş widoki na co dzień przed naszymi oczami – nomen omen – zakryte: kulisy, charakteryzatornie i garderoby. Zwraca uwagę cykl Cinema Europa, a w nim filmy z Iranu (This Is Not a Film Jafara Panahiego), Włoch (Seven Acts of Mercy), Hiszpanii (Amador Fernando Leona de Aranoi) i Czech (Walking Too Fast Radima Spacka). W programie równieş Gorzki smak wolności – dokument poświęcony zamordowanej pięć lat temu rosyjskiej dziennikarce Annie Politkowskiej – jednej z nielicznych, którzy otwarcie pisali o wojnie w Czeczenii.

Swoje okienka będzie teş miała klasyka („Treasures from the Archives�), film eksperymentalny („Experimenta�) i kino krótkometraşowe („Short Cuts & Animation�). Festiwal rozpocznie się dwunastego października i potrwa do 27. Z rezerwowaniem biletów trzeba się pośpieszyć. Juş teraz wiele seansów jest wyprzedanych. Szczegóły znajdziemy na stronie http://www.bfi.org.uk/lff/.

Adam DÄ…browski


30|

6 października 2011 | nowy czas

czas na relaks

Świat idzie z duchem czasu Żyjemy w czasach, w których przeciętny obywatel z trudem nadąża za nowinkami technologicznymi. Wciąż pojawiają się coraz to nowsze maszyny, komputery, roboty. W fabrykach już od dawna używa się przenośników taśmowych (conveyor belts), znajdują się tam też linie montażowe (assembly lines). Nie mówiąc już o przedmiotach codziennego użytku, takich jak telefon komórkowy (mobile phone) czy odtwarzacz mp3 (mp3 player). Nic dziwnego więc, że temat postępu technologicznego tak często pojawia się na różnego rodzaju egzaminach sprawdzających znajomość języka, takich jak matura, FCE, CAE, CPE czy TOEFL. O technologii mówić nie jest łatwo, równie trudno jest zapamiętać długie listy słówek związanych z tematem. Dlatego warto sobie takie pojęcia podzielić zależnie od kontekstu, najpierw do tabelek, a następnie wypisać krótkie zdania czy teksty dotyczące danego zagadnienia. Jednym z takich bloków tematycznych mogą być ujemne strony rozwoju technologicznego (disadvantages of technological development). Tu na pewno warto wspomnieć o: • zagrożeniu bezrobociem (unemployment threat) w przypadku zastąpienia siły roboczej (workforce) nowoczesnymi maszynami (modern machines) • rozbudowie miast (urban sprawl), która prowadzi do zanieczyszczeń (pollution), korków ulicznych (traffic jams) i przeludnienia (overpopulation) • konsumpcyjnym charakter społeczeństwa (consumer society). A jakie nowinki techniczne czekają nas w przyszłości? Tu można spekulować, podając takie przykłady, jak komputer, z

którym będzie można przeprowadzić prawdziwą rozmowę (a computer that can hold a proper conversation), szczepionki na choroby, które do dziś pozostają śmiertelne (a vaccine against diseases that are fatal today), wyprawa ludzi na Marsa (a manned mission to Mars), wakacje na Księżycu (holiday on the moon) czy wynalazki w genetyce i biologii molekularnej (genetics and molecular biology). Skoro już mowa o postępie i nauce, istnieje kilka bardzo ciekawych idiomów związanych z tą tematyką. Na przykład to blind someone with science oznacza tyle, co „namieszać komuś w głowie uczonymi słowami”. Może tak postąpić polityk, który będzie chciał udzielić wymijającej odpowiedzi i zdezorientować dziennikarzy. Postępowe osoby często pragną wyzwolić się z ogólnie przyjętych schematów i zrobić coś szalonego czy oryginalnego. O kimś takim powiemy: He breaks the mould. Różnego rodzaju wynalazki albo odchodzą w zapomnienie, albo zdają test czasu (to stand the test of time). A znacie polskie wyrażenie „odkryć Amerykę”? Po angielsku powiedzielibyśmy: to reinvent the wheel. Na koniec warto wspomnieć, że w Wielkiej Brytanii urodziło się wielu wynalazców. Najciekawsze brytyjskie wynalazki to: silnik parowy (steam engine) – Thomas Savery; parowóz (steam locomotive) – George Stephenson; korkociąg (corkscrew) – Samuel Henshal; termos (vacuum flask) – Sir James Dewar; odkurzacz elektryczny (electric vacuum cleaner) – James Spangler; muszla klozetowa ze zbiornikiem (flush toilet) – Joseph Bramah; światła odblaskowe (cat’s eye) – Percy Shaw.

Autorem tekstu jest JustynA KułAKowsKA, filolog angielski. Jako lektor angielskiego pracuje od 2005 roku, w Edoo.pl od 2010 roku. wśród swoich pasji wymienia języki obce oraz literaturę – szczególnie współczesną polską, amer ykańską i skandynawską.

Rubr yka j es t częś cią kamp anii e dukacyj nej Enj oy English, Enjoy Living, która odbywa się pod hasłem Język to podstawa. Zacznij od pods taw. więcej na temat kampanii znajdziesz w ser wisie: www.edoo.pl/enjoy oraz na s tronie projektu na Facebooku!

k krzyżówka z czasem nr 31

Poziomo: 1) polska aktorka, zagrała w filmie Cwał, w którym wcieliła się w postać Idalii Dobrowolskiej; 8) kamień jubilerski; 9) uprawnia do zajęcia oznaczonego miejsca siedzącego w pociągu, 10) urządzenie służące do rozminowywania terenu, 12) sterta, 15) garbate bydło w Azji, 16) głos słowika, 17) komedia Gabrieli Zapolskiej, 20) rzymski bóg miłości; 23) Polak, który zaprojektował transandyjską linię kolejową (łączącą wybrzeże Oceanu Spokojnego z wnętrzem Peru); 24) miejsce zespawane; 25) polski aktor, który odtwarzał rolę chłopaka w filmie Romana Polańskiego Nóż w wodzie.

Pionowo: 1) azjatycki napój z mleka klaczy; 2) prosto od krowy, 3) odtwarzał w polskiej telewizji postać Zulu Guli; 4) ptak żyjący w pobliżu zabudowań ludzkich; 5) wyrośnie na dłoni niedowiarka; 6) galaretowata substancja uzyskiwana z wodorostów; 7) z powyłamywanymi nogami; 11) arabskie imię męskie; 13) polski aktor i satyryk, odtwarzał główną rolę w filmie Miś; 14) pożywienie; 15) zagroda z ciernistych krzewów, chroniąca obozowisko przed napaścią dzikich zwierząt, stosowana w Afryce; 18) japoński skoczek narciarski; 19) płonie na grobie; 20) niechęć waćpanny; 21) halucynacja; 22) śpiewał piosenkę Już taki jestem zimny drań. Rozwiązanie krzyżówki z czasem nr 31: Zofia Nałkowska

sudoku

łatwe

8

średnie

3 7 5

6 4 9 2 5

9 6 1 5 4 9 8 1 7

7 3 5 6 1 4 7 9 2

8

7 6 4 8 7 2 6 3

9 4 5 3 7 5 8 7 6 6 3 4 9 7 3 9 3 9 1 2 2 5 6 5 1 4 8 4 6 9 1 2

trudne

4 3 6 1 2 8 7 4

9

4

5 1

6

8

2

2

1 3

2

9 3 5 8 6 5 9 4

8


|31

nowy czas | 6 października 2011

LONDYN

Wyrównany poziom Daniel Kowalski Rozgrywki stają się coraz bardziej wyrównane. W pierwszej lidze zanotowaliśmy dwa remisy, a w drugiej aż trzy mecze zakończyły się minimalnym zwycięstwem.

Pomijając wyraźne triumfy Scyzoryków nad Białą Wdową (12:2) oraz Niepokonanych (dawne Inko Team FC) z Kelmscott Rangers (9:1) pozostałe mecze były w miarę wyrównane. To dowód na to, że poza ścisłą czołówką reszta ligowej stawki prezentuje zbliżony poziom, co z pewnością cieszy wszystkich kibiców, bo wyniki spotkań nie są przewidywalne. Pewnego rodzaju niespodzianką jest remis Piątki Bronka z TBS Janosiki. Bronki mają wysokie aspiracje, a straty punktów z niżej notowanym zespołem mogą być w dalszej części sezonu trudne do odrobienia. Na czele tabeli umocnił się mistrz ligi, który pożegnał się z Krzysztofem Wiciakiem oraz swoją długoletnią nazwą – Inko Team FC. Na tą chwilę zespół przyjął nazwę Niepokonani Porażka, jednak znalezienie sponsora nie powinno być zbyt trud-

ne, więc w najbliższym czasie powinniśmy spodziewać się kolejnej zmiany. Wyniki 5. kolejki:

Piątka Bronka – TBS Janosiki 2:2

White Wings Seniors – PCW Olimpia 1:1

Niepokonani Porażka – Kelmscott Rangers 9:1 Scyzoryki – Biała Wdowa 12:2

KS04 Ark – Inter Team 4:2

Giants – FC Cosmos 5:2

Zestaw par 6. kolejki:

12:30 Piątka Bronka – Biała Wdowa

12:30 PCW Olimpia – Kelmscott Rangers

13:20 White Wings Seniors – KS04 Ark

13:20 Niepokonani Porażka – TBS Janosiki

14:10 Giants – Scyzoryki

14:10 FC Cosmos – Inter Team

W drugiej lidze w meczu na szczycie FC Falcon wygrał nieznacznie z MK Team 3:1 i wraz z ekipą Prestigekm.co.uk otwiera ligową tabelę. Na drugim froncie nie ma już drużyn bez punktów. W piatej kolejce swój pierwszy triumf zanotowali Finansiści, wygrywając – chyba jednak niespodziewanie – z The Plough 6:3. Pierwsze trzy oczka mogą też zapisać na swym koncie piłkarze Warriors of God po minimalnym zwycięstwie nad Milioner Club 4:3.

Na górze ligowej tabeli coraz większy ścisk, ale wydaje się że za dwa–trzy tygodnie lista ekip walczących o awans powinna się już wyraźnie wyklarować. Tymczasem w dolnej części tabeli zapowiada się ciekawa walka, bo róznice punktowe między outsiderami a środkiem tabeli są minimalne. Wyniki 5. kolejki:

KS Pyrlandia – Made in Poland 10:3 FC Falcon – MK Team 3:1

Czarny Kot FC – Prestigekm.co.uk 1:9 Warriors of God – Milioner Club 4:3

FC Przyszlim Pograć – FC Polska 4:3

Finansiści – The Plough 6:3

Zestaw par 6. kolejki (09/10/2011):

10:00 The Plough – MK Team

10:00 Prestigekm.co.uk – Warriors of God

10:50 Czarny Kot FC – Finansiści 11:40 KS Pyrlandia – FC Polska

11:40 FC Przyszlim Pograć – FC Falcon

BIRMINGHAM

Dwadzieścia goli Szerszeni Daniel Kowalski Czterdzieści osiem bramek w pięciu meczach padło w minioną niedzielę na boiskach polonijnej ligi w Birmingham. Prawie połowa tego padła łupem snajperów Szerszeni, którzy rozgromili Gold Paw 20:0!

Drużyna Gold Paw nie zdobyła nawet bramki honorowej, jednak duża w tym zasługa Przemysława Makowskiego, który prezentował wyśmienitą formę między słupkami Szerszeni. Worek z bramkami już po trzydziestu sekundach otworzył Krzysztof Kokociński, a sześć razy wpisywał się na listę strzelców Adam Nowaliński. Na uwagę zasługuje jednak fakt, iż po tej kolejce FC Gol Paw jest liderem klasyfikacji Fair– Play i jest jedyną ekipą w lidze bez żółtej kartki. W najciekawszym meczu piątej kolejki FC Mazowsze minimalnie pokonało The Patriots PL 3:2. Mecz od początku do końca trzymał kibi-

ców w wysokim napięciu, a rezultat spotkania nie był oczywisty aż do ostatnich sekund spotkania. Decydująca o zwycięstwie bramka padła na krótko przed ostatnim gwizdkiem arbitra, a jej autorem był Edi. To były pierwsze stracone punkty “patriotów” w tym sezonie, aż nadto widoczny był brak Patryka Kisiela, który musiał pauzować za czerwoną kartkę Tylko początek meczu Revolution MOPS – PL Squad był w miarę wyrównany. Po pięciu minutach Revolution zdobyli jednak dwie bramki i od tego momentu kontrolowali już sytuację na boisku. Ostatecznie MOPS rozgromił rywala w rozmiarach dwucyfrowych. Ciekawe było również spotkanie FC Polonia z No Name. Pojedynek był bardzo zacięty o czym świadczyć może fakt, iż pierwsza bramka padła dopiero w ostatniej minucie pierwszej połowy. W drugiej odsłonie Polonia uzyskała przewagę, którą udokumentowała dwoma golami na wagę trzech punktów. W ostatnim meczu piątej kolejki Olimpia pokonała wyraźnie FC

Sandwell 6:2, choć przyznać trzeba, iż wynik nie odzwierciedla sytuacji na boisku, bo przez większą część spotkania Wyniki 5. kolejki:

FC Gold Paw – Szerszenie 0:20 (0:9)

FC Mazowsze – The Patriots PL 3:2 (1:2)

FC Revolution Mops – PL Squad 10:1 (4:0)

FC Polonia – No Name 3:1

Olimpia – Sandwell FC 6:2 (2:1)

Zestaw par 6. kolejki (09/10/2011):

14:00 FC Revolution MOPS – The Patriots PL

14:00 FC Mazowsze – FC Gold Paw

15:00 Sandwell FC – No Name

15:00 FC Polonia – Szerszenie

Tomasz Gollob deklaruje, że nie zamierza zmieniać barw klubowych w nowym sezonie. Z powodu zmian regulaminowych w zespołach ekstraligi w sezonie 2012 będzie mógł jeździć tylko jeden uczestnik cyklu Grand Prix. W przypadku Stali Caelum oznacza to pożegnanie z jednym z liderów – Tomaszem Gollobem lub Nickim Pedersenem.

Boniek bezkonkurencyjny Po dziewięciu kolejkach rozgrywek typerskiej Ligi Vipów na prowadzeniu jest Zbigniew Boniek. Ubiegłoroczny zwycięzca serwisu typerfan.pl – Jan Bocheński – zajmuje dziesiąte miejsce.

Po bardzo dobrym początku Jan Bocheński notuje ostatnio nieco słabsze pozycje, co odzwierciedla ligowa tabela. Do zakończenia rozgrywek jest jednak jeszcze wiele kolejek, tak więc w klasyfikacji generalnej może dojść do sporych przetasowań. Klasyfikacja 9. kolejki: 1. Jerzy Engel 25 pkt, 2. Zbigniew Boniek, Dariusz Szpakowski po 24 pkt, 4. Jarosław Idzi, Andrzej Twarowski po 23 pkt, 7. Piotr Salak, 8. Antoni Piechniczek, Wojciech Sodzawiczny, Michał Listkiewicz po 16 pkt, 11. Czesław Michniewicz 13 pkt, 12. Michał Olszański, Włodzimierz Lubański, Jan Tomaszewski, Jan Bocheński po 12 pkt, 16. Tomasz Zimoch 4 pkt.

Klasyfikacja generalna po 9. kolejkach: 1. Zbigniew Boniek 182 pkt, 2. Bożydar Iwanow, Antoni Piechniczek 153 pkt, 4. Wojciech Sodzawiczny 152 pkt, 5. Michał Listkiewicz 150 pkt, 6. Jarosław Idzi 150 pkt, 7. Michał Olszański 148 pkt, 8. Włodzimierz Lubański 147 pkt, 9. Andrzej Twarowski 141 pkt, 10. Jan Bocheński 141 pkt, 11. Jerzy Engel 139 pkt, 12. Jan Tomaszewski 136 pkt, 13. Piotr Salak 132 pkt, 14. Tomasz Zimoch 126 pkt, 15. Dariusz Szpakowski 119 pkt, 16. Czesław Michniewicz 111 pkt. Liga Vipów to najbardziej prestiżowe rozgrywki typerów w Polsce. Organizatorem rywalizacji jest Tygodnik Kibica. W tym sezonie wśród najbardziej znanych postaci świata futbolu w naszym kraju znalazł się również zwycięzca minionej edycji serwisu typerfan.pl - Jan Bocheński. Adam Wójcik



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.