nowyczas2011/161/004

Page 1

London 28 February – 12 March 2011 4 (161) Free Issn 1752-0339

rePortaż

»7

Dom cudów Michał sędzikowski: Dzień po tym, gdy Krzysztof dołączył do AA, rankiem jego telefon nie przestawał dzwonić. Ludzie, których poznał poprzedniego dnia, pytali go o jego samopoczucie i czy czegoś nie potrzebuje.

In FoCus

»14-15

Matthew Bateson: A rebel with a cause Joanna Mackiewicz-Gemes: The émigrés’ problem is that they belong nowhere, they “missed the boat” totally. Communist Poland disowned them and Britain marginalized them.

Czas to PIenIądz

»18

Emerytura w Wielkiej Brytanii Krzysztof Krupecki: Jak w kontekście

świadczeń, które przysługują nam w rodzimym kraju, kształtują się możliwości spędzenia jesieni życia na Wyspach?

PytanIa obIeżyŚWIata

»21

Czy mennonitom wolno nosić guziki? Włodzimierz Fenrych: Emigrowali do Ameryki, przede wszystkim do Pensylwanii… Są tam natychmiast rozpoznawalni, bowiem zasada prostoty życia powoduje, że noszą oni własnoręcznie szyte ubrania o tradycyjnym kroju, jakby żywcem wzięte z innej epoki.

Krystyna Prońko w Jazz Cafe »21 Zahaczającą o politykę, a jednocześnie pełną wyważonego humoru poezję zaprezentował Wiesław B. Bołtryk

Kawałek podłogi… Takiego święta poezji polski Londyn nie widział od lat. Poezji młodej. Niekoniecznie wiekiem, przede wszystkim jeśli chodzi o świeżość spojrzenia. Poezji zróżnicowanej. Zarówno formalnie,

jak i pod względem poziomu. Poezji recytowanej, śpiewanej..., a także tej bez słów: zagranej. Na fortepianie, gitarze, bębenkach. Trafiającej do odbiorcy na równi z czytanymi wersami. Mój JESTEM

kawałek podłogi zjednoczył wrażliwych na poezję ludzi i, miejmy nadzieję, pchnął na nowy tor polską literaturę nad Tamizą.

»3

Dla czytelników „Nowego Czasu” mamy cztery bilety. Aby wziąć udział w losowaniu prosimy wysłać email z imieniem i nazwiskiem oraz adresem i numerem telefonu do 15 marca na adres: redakcja@nowyczas.co.uk z hasłem „Prońko”.


2|

28 lutego 2011 | nowy czas

” nieDzieLa, 27 LuteGo, anastazji, GabRieLa 1990

Polska i Izrael ponownie nawiązały stosunki dyplomatyczne zerwane wcześniej w 1968 roku.

PonieDziałek, 28 LuteGo, MakaReGo, RoMana 1991

Stany Zjednoczone zawarły rozejm z Irakiem w wojnie w Zatoce Perskiej. Irak zobowiązał się zastosować do rezolucji ONZ w sprawie Kuwejtu i nakazał swoim oddziałom przerwanie ognia.

WtoRek, 1 MaRCa, aLbina, antoniny 1950 1995

Premiera filmu „Koralowy pałac”, pierwszego w historii kolorowego filmu kręconego pod wodą. Waldemar Pawlak ustąpił ze stanowiska premiera rządu polskiego..

ŚRoDa, 2 MaRCa, PaWła, HeLeny 1931 1978

Urodził się Michaił Gorbaczow, polityk, prezydent ZSRR, inicjator pierestrojki, laureat Pokojowej Nagrody Nobla w 1990 roku. Pierwszy Czech w kosmosie – V. Remek.

CzWaRtek, 3 MaRCa, kuneGunDy, HieRoniMa 11934

Urodził się Jacek Kuroń, od 1964 w opozycji do władz PRL; współzałożyciel KOR-u; współtwórca porozumień Okrągłego Stołu, od 1989 poseł na Sejm.

Piątek, 4 MaRCa, kaziMieRza, łuCji 1946

Winston Churchill użył określenia „żelazna kurtyna” podczas przemówienia wygłoszonego w Fulton. Zapowiedź początku „zimnej wojny”.

sobota, 5 MaRCa, FRyDeRyka, aDRiana 1836 1985

Samuel Colt zbudował pierwszy pistolet. W Wielkiej Brytanii zakończyły się trwające blisko rok strajki górników;

nieDzieLa, 6 MaRCa, WiktoRa, Róży 1869 1992

Rosyjski uczony Dmitrij Mendelejew opublikował pierwszą wersję układu okresowego pierwiastków, zwaną później Mendelejewa. W większości zachodnich krajów zanotowano obecność wirusa komputerowego Michał Anioł. W Polsce nie wyrządził on poważnych szkód.

PonieDziałek, 7 MaRCa, toMasza, PaWła 1941 1953

Wykonano wyrok śmierci na Igo Symie, aktorze filmowym. Został skazany przez sąd wojskowy Polski Podziemnej za kolaborację z Niemcami. Dwa dni po śmierci Stalina Katowice zmieniły swoją nazwę na Stalinogród. Nazwa ta obowiązywała do 1956 roku.

WtoRek, 8 MaRCa, beaty, WinCenteGo 1910 1968

W Kopenhadze podczas II Międzynarodowego Zjazdu Kobiet Socjalistek obwołano 8 marca Międzynarodowym Dniem Kobiet. Na Uniwersytecie Warszawskim odbył się wiec studencki, który zapoczątkował tzw. wydarzenia marcowe.

ŚRoDa, 9 MaRCa, FRanCiszki, kataRzyny 1831 1987

Król Francji Ludwik Filip wydał dekret o utworzeniu Legii Cudzoziemskiej. Prezydent USA Ronald Reagan oficjalnie przyznał, że Stany Zjednoczone sprzedają nielegalnie broń Iranowi.

CzWaRtek, 10 MaRCa, MakaReGo, CyPRiana 1952 1955

Na Kubie przejął władzę Fulgencio Batista i obwołał się dyktatorem. Został obalony 1 stycznia 1959 roku. Urodził się Juliusz Machulski, reżyser takich komedii jak „Vabank”, „Eksmisja”, „Kingsajz”, „Killer”.

Piątek, 11 MaRCa, konstanteGo, beneDykta 1985 1990

Michaił Gorbaczow został sekretarzem generalnym KC KPZR. Koniec dyktatury generała Augusto Pinocheta w Chile. Doszedł do władzy w 1974 roku w wyniku wojskowego puczu, który obalił demokratycznie wybranego prezydenta Salvadora Allende.

sobota, 12 MaRCa, GRzeGoRza, beRnaRDa 1999 1999

Zmarł Yehudi Menuhin, amerykański skrzypek i dyrygent; jeden z najwybitniejszych wirtuozów skrzypiec XX wieku. Polska została oficjalnie przyjęta do NATO.

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaktoR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk); Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński; WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz; FelIetony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSpółpRaca: Małgorzata Białecka, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Tomasz Furmanek, Mikołaj Hęciak, Grażyna Maxwell, Michał Opolski, Łucja Piejko, Roma Piotrowska, Fryderyk Rossakovsky-Lloyd, Michał Sędzikowski, Wojciech Sobczyński, Agnieszka Stando

dzIał MaRketIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze, chcę pogratulować Pana gazecie „Nowy Czas” bardzo dobrych artykulów na różnorodne tematy. Z przyjemnością biorę do ręki Pana gazetę, bo tematy, które są poruszane interesują nie tylko mnie, ale – jak wiem – i polską społeczność, zwłaszcza londyńską, o której mało pisze się w innych pismach. Chociażby wiadomości o Fawley Court. Sprawa ciągnąca się od bardzo długiego czasu, przysparzająca wstyd i niesmak, zwłaszcza że dotyczy zakonu księży marianów. Jest prośba, żeby ten temat był przedstawiany również w języku polskim. Słyszę, że pewna część starej emigracji, której jest jeszcze spora liczba, nie zawsze jest zdolna wszystko zrozumieć, a co dopiero młoda, obecna emigracja, która jeszcze nie posiadła doskonale języka angielskiego. Ja osobiście stwierdzam, że artykuł w ostatnim Nowym Czasie [Who owns Fawley Court, NC, nr 3/160) jest pisany ładnym, naukowym językiem. Cieszę się także, że w Pana gazecie jest poruszana sprawa Smoleńska. Uważam, że powinno się pisać wszędzie więcej i częściej na ten temat. Rząd polski i prezydent wszelkimi sposobami starają się zminimalizować katastrofę smoleńską, co jest wręcz ośmieszjące Polskę, iż nie potrafi lub nie chce dociec prawdy niewytłumaczalnej śmierci głowy Państwa oraz wielu bardzo ważnych obywateli. Tylko ludzie nieczuli i obojętni na tak ważne sprawy Państwa Polskiego potrafią mówić, że ta sytuacja ich nudzi, co zresztą jest na rękę rządzącym w Polsce... Serdecznie pozdrawiam DANUTA SZlACheTKO

Szanowna Redakcjo, pilnie śledzę artykuły związane ze skandalem wokół Fawley Court, publikowane na łamach „Nowego Czasu” i zauważam, że sytuacja zaczyna rozwijać się jak w niezłym kryminale. Wydaje mi się, że wszyscy w pewnym momencie zwątpiliśmy, że ta sprawa ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Zresztą trudno się dziwić, skoro polskie organizacje działające tu od lat, będące świadkami tego, czym był Fawley Court przez całe lata dla brytyjskiej Polonii, tak łatwo przystały na dyktat księży marianów. Czy rodzi się nowa świadomość tego, jaką wartość tu zbudowaliśmy, co jest naszym dziedzictwem? Przecież nie stanowimy tu tylko bliżej nieokreślonej masy, tworzącej jedynie tanią siłę roboczą. Mamy tu swoją przeszłość!!! Czy znajdą się inni Old Boys, by walczyć o resztki polskiej spuścizny na Wyspach? Czy może Fawley Court Old Boys tak się wyspecjalizują, że staną się instytucją broniącą polskiego dziedzictwa na Wyspach Brytyjskich, by do takiego skandalu, jak Fawley Court, już nigdy nie doszło? Potrzebne nam są organizacje odpowiedzialne, którym możemy zaufać, skoro te istniejące, z dumnym słowem Polska/skie w tytule – Zjedno-

Największą mądrością jest czas, wszystko ujawni. Tales z Miletu

cze nie Pol skie, Pol ska Mi sja Ka to lic ka, Pol ska Ma cierz Szkol na, Sto wa rzy sze nie Kom ba tan tów Pol skich – za miast go bro nić, li czą tyl ko na mar ny grosz. Aż trud no uwie rzyć, jak z cza sem wszyst kie – ni by tu prze cho wy wa ne – ide ały się zde waluowały. A prze cież jest nas tu co raz wię cej, a nie mniej… Ale z dru giej stro ny – jak wi dać – próż nia nie ist nie je – ro dzą się ta kie inicjatywy, jak Faw ley Co urt Old Boys. Nic, ty lko po gra tu lo wać i ży czyć wy trwa ło ści i nie spo ży tej ener gii. Te go sa me go oczy wi ście ży czę re dak cji „No we go Cza su”. Oby ście się obro ni li przed recesją! Z po wa ża niem Re gi NA KRZySZ TOFiAK

Limitowaną edycję CD+DVD „Prawo do bycia idiotą” wylosował Robert Wezgowiec. Gratulujemy!

Nie możemy dotrzeć wszędzie. Masz trudności ze znalezieniem „Nowego Czasu”? Zaprenumeruj nas!!!!!!

s a z C na prenumeratę Imię i Nazwisko.......................................................................................

Adres.......................................................................................................

................................................................................................................

Kod pocztowy..........................................................................................

Tel...........................................................................................................

Liczba wydań..........................................................................................

Prenumerata od numeru..............................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order.

liczba wydań

UK

UE

12

£25

£40

24

£40

£70

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD

63 Kings Grove London SE15 2NA


|3

28 lutego 2011 | nowy czas

czas na wyspie

Kawałek podłogi dla… poezji Alex Sławiński Grupa artystyczna PoEzja Londyn istnieje zaledwie od kilku miesięcy. Założona została przez ludzi stosunkowo „świeżych” w Londynie. Nie znających jeszcze dobrze tutejszej „bohemy artystycznej Polonii”. A także rządzących nią układów, zależności, sympatii, antypatii, koterii... I – na dobrą sprawę – sprawiających wrażenie niezbyt interesujących się specyfiką polonijnej sadzawki artystycznej. Zabagnionej, prawie wyschłej, w której tylko kilka starych żab zdaje się czuć jeszcze w miarę komfortowo. Przywieźli ze sobą powiew nowego. Oraz wiarę, że można zrobić coś konkretnego, wielkiego i sensownego. Gdy tylko ma się siły i chęć do działania. Zgromadzili ludzi o podobnym sposobie myślenia. Już sama nazwa wskazuje, że grupę interesuje przede wszystkim działanie. Zamiast szumnych Stowarzyszeń, Związków, Associations, Prezesów, Skarbników i Sekretarek jest po prostu Poezja. Bo zorganizowanie jednego chociażby wieczoru poetyckiego prezentującego poezję tworzoną tu i teraz znaczy więcej niż betonowe siedziby i błogosławieństwa ministerstw od kultury. Niedzielny wieczór, 20 lutego, był właśnie świętem słowa. Przygotowywanym długo, z wielkim trudem i dbałością o szczegół. Adam Siemieńczyk, założyciel PoEzji Londyn, spędził kilka miesięcy na organizowaniu imprezy, która przeszła do historii pod nazwą Mój JESTEM kawałek podłogi. Poznawał tutejszych artystów, nawiązywał kontakty z polskimi i brytyjskimi mediami, zapraszał gości z Polski oraz brytyjskiej „prowincji” (o ile reprezentowany przez Piotra Kasjasa półtoramilionowy Birmingham możemy za takową uznać)... Po to, by zaserwować zatłoczonej Jazz Cafe w POSK-u artystyczną wieczerzę na najwyższym poziomie. We wszystkich działaniach wspierała go siostra, Marta Brassart. Propagowanie sztuki i promocja artystów jest nie tylko jej pasją, ale i zawodem. Jestem przekonany, że nawet najbardziej wybredny koneser czy też krytyk poezji miał okazję znaleźć owego wieczoru coś interesującego dla siebie. Albowiem jedno, czego zabrakło owej niedzieli, to monotonii. Bo czego tam nie było… Mieszały się trendy, prądy i style. Począwszy od głęboko osadzonych formalnie w klasyce tekstów Beaty Korabiowskiej (która sama często podkreśla zafascynowanie Kochanowskim). Poprzez bardzo liryczne wiersze Anny Marii Różańskiej. A także egzystencjalne utwory Romana Maciejewskiego-Vargi i zahaczającą o politykę, a jednocześnie

pełną wyważonego humoru poezję Wiesława B. Bołtryka. Skończywszy na nowatorskim, idącym z duchem czasu podejściem Artura Tomaszewskiego czy Łukasza Bieleckiego, debiutujących twórców, zafascynowanych hip-hopowym budowaniem rymu… Pojawiły się też teksty poetek zrzeszonych w innych grupach: Anny Marii Mickiewicz, Dany Parys-White oraz Izy Smolarek. Wspólnie, przed tą samą publicznością, stanęli zarówno poeci uznani, o sporym dorobku literackim, jak i osoby, które dopiero rozwijają skrzydła. Niezależnie od artystycznego doświadczenia i obycia z publicznością, potrafili porwać zebranych i skłonić ich do współdziałania. Do czynnego odbioru. Liczne brawa i krzyki mówiły same za siebie. Tym właśnie ów „kawałek podłogi” poskowej Jazz Cafe różnił się od miękkich, cichych dywanów miejskich bibliotek, towarzyszących setkom nudnych, strupieszałych „wieczorków autorskich”. Swą żywiołową reakcją publiczność przebiła niejeden rockowy koncert. A skoro już jesteśmy przy tematach muzycznych – płynące ze sceny dźwięki instrumentów stanowiły zarówno tło i dopełnienie wiersza, jak też w fantastyczny sposób budowały przestrzeń same w sobie. O ile poeci pokazali mistrzostwo słowa, tak Maciej Pysz i Przemysław Śledź zaprezentowali mistrzostwo gitary. Zaś Agata Rozumek, łącząc słowo (zarówno polskie, jak i angielskie) z muzyką, skradła serca publiczności. Józef Skrzek miał chyba niezłego nosa, proponując Adamowi Siemieńczykowi, że specjalnie na tę imprezę skomponuje utwór (wykonany przez znakomitą pianistkę Ulę Szczepanek). Występujący na „kawałku podłogi” muzycy – mimo że na razie mniej od niego utytułowani – swą duszą artystyczną i talentem już awansują do tej samej co on, muzycznej ligi. Wspólnego grania było tego wieczoru więcej. Do duetu: Dan Mansouri – Sebastian Kwiatkowski dołączył Przemek Śledź. O ile wiem, ich wspólne granie nie było wcześniej zaplanowane. A jednak – trio wypadło świetnie. Dan może po polsku nie mówi, ale za to śpiewa w naszym języku znakomicie. Liczba ponad miliona wejść na jego klipy na Youtube, mówi za siebie. W pełni zasłużył na aplauz zgotowany mu przez publiczność. O ile poeta może swoje słowa zaśpiewać, tak i muzyk często znakomicie sprawdza się w roli recytatora. Monikę Lidke znałem wcześniej jako wokalistkę. Ciężką pracą i talentem zdobywa kolejnych fanów, zarówno tu, w Londynie, jak i w Polsce oraz Francji. Spodziewałem się, że zaśpiewa coś ze swego repertuaru. Tymczasem byłem mile zaskoczony, gdy ujrzałem ją czytającą wiersze. Wystąpiła

Roman Maciejewski i Przemek Śledź

Włodzimierz Fenrych i Monika Lidke

Adam Siemieńczyk i Marta Brassart

Anna Maria Rozanska

w towarzystwie Włodzimierza Fenrycha, kulturoznawcy, podróżnika, pisarza i publicysty (czytelnikom „Nowego Czasu” dobrze znanego z licznych artykułów drukowanych na łamach pisma). Dialog poetycki, jaki zaprezentowali, wywarł na mnie duże wrażenie. Zabrzmiał tak naturalnie, jakby oboje pracowali ze sobą od lat (niektórzy słuchacze nawet się pogubili, sądząc, że są to ich własne utwory, a nie prezentowana przez nich poezja Anny Marii Mickiewicz). O imprezie można by opowiadać godzinami. Bo też trwała do późnych godzin wieczornych. Jednak by poczuć atmosferę wieczoru, należałoby tam po prostu być. Przejść się wśród tłumu

ALekSAndeR nAWRocki: – nie spodziewałem się, że przyjdzie tylu ludzi. Jeszcze dziś informację o wydarzeniu puścimy do internetu, na nasze blogi. Zabrakło mi tylko jednego – naszych oficjeli od kultury. Gdyby taka rzecz działa się w innym państwie, to by przyszedł dyrektor instytutu kultury Polskiej, attaché kulturalny (jeśli nie ambasador). A tutaj nikogo nie było. Po to im płacimy podatki, by pomagali polskiej kulturze. Ale ważne, że poeci dopisali. chciałbym wydać ich wiersze w antologii.

twórców, odtwórców, miłośników poezji, piosenki. Nie jestem w stanie wymienić wszystkich, którzy zaprezentowali tam swą twórczość. I pewnie ich krzywdzę, pomijając milczeniem. Wydaje mi się jednak, że niejednej z owych postaci będę miał jeszcze okazję poświęcić w przyszłości tekst. Mój JESTEM kawałek podłogi przejdzie też do historii jako Prapremiera XI Światowego Dnia Poezji. Światowy Dzień Poezji pod patronatem UNESCO obchodzony jest od lat w wielu krajach naszego globu. Jego data zmieniała się w zależności od miejsca i czasu. Od 1999 roku główne uroczystości odbywają się 21 marca w Paryżu. W Polsce, za sprawą Aleksandra Nawrockiego, znanego poety i wydawcy magazynu „Poezja Dzisiaj”, ma miejsce głównie w Warszawie. Aleksander Nawrocki przyjechał do Londynu na zaproszenie Adama i Marty. Formuła imprezy zainteresowała go na tyle, że jeszcze przed wydarzeniem zgodził się opublikować na łamach kierowanego przez siebie pisma kilka tekstów poetów związanych z PoEzją Londyn. Podczas niedzielnego wieczoru powiedział mi, że nie spodziewał się aż takiego rozmachu i poziomu artystycznego imprezy. W jego ustach takie stwierdzenie było najlepszym komplementem. Czy można też było wymyślić lepszą formułę dla niedzielnego wieczoru? Nie wiem. Pewnie gdyby można, to by ją wymyślono. Organizatorzy naprawdę postarali się, by impreza była na jak najwyższym poziomie. Jednak – kto wie, czy nie wpadli nieco w sidła własnych starań… widziałem, że pod koniec imprezy publiczność już była mocno zmęczona. Dla wielu widzów ów maraton poetycko-muzyczny był zdecydowanie zbyt forsowny. Pogubili się w nadmiarze wrażeń. Szum i hałas, jaki miejscami podnosił się na widowni, nie był przyjemny ani dla odbiorców, ani dla artystów, chyba jednak lepiej odbiera się poezję w warunkach kameralnych. Jest wielka szansa, że dzięki nawiązanym kontaktom tworzący na Wyspach poeci w końcu będą mogli dotrzeć do szerszego odbiorcy. Niedzielne wydarzenie pokazało, że młodzi artyści świetnie odnaleźli się w nowej, niezależnej formule. To ich świat, ich miejsce, tu żyją i tworzą. Czyż więc można było wymyślić dla wieczoru lepsze hasło niż Mój JESTEM kawałek połogi?


4|

28 lultego 2011| nowy czas

czas na wyspie

Na j z d r o w s z a pol onij na o r ga n i z a c j a Polscy lekarze nie muszą się martwić, że ich przyjeżdżający z kraju koledzy pracują poniżej kwalifikacji. trudno byłoby spotkać w Londynie posiadacza dyplomu Akademii Medycznej w roli pomocnika murarza. Jednak nawet w swoim zawodzie można osiągnąć więcej albo mniej. w szeregach Polish Medical Association raczej więcej. Robert Małolepszy Inżynierowie zrzeszeni w Stowarzyszeniu Techników Polskich stale ubolewają, że nowo przybyli absolwenci krajowych uczelni technicznych podejmują zajęcia nieadekwatne do poziomu wykształcenia. STP, które w minionym roku obchodziło 70-lecie działalności, stara się zaradzić temu zjawisku. Organizuje szkolenia, kursy, a członkowie Stowarzyszenia pomagają w zawodowym starcie mniej doświadczonym na Wyspach kolegom. Już za trzy lata na 70. „urodziny” będzie zapraszał Związek Lekarzy Polskich na Obczyźnie (Polish Medical Association). To równie zasłużona emigracyjna organizacja zawodowa z bogatą historią. Dziś licząca ponad 150. członków, aktywna i ciesząca się dużym preztiżem, choć znana głównie w środowisku medycznym. Jak zapewnia prezes dr Stefan Rakowicz, oferta związku adresowana jest do lekarzy, stomatologów oraz farmaceutów, zarówno wykształconych w Wielkiej Brytanii jak i Polsce. Także do studentów oraz osób, które zakończyły już czynną działalność zawodową. Zdaniem doktora Rakowicza, dzięki Polish Medical Association, koledzy z Polski łatwiej mogą wejść w brytyjski system medyczny. Licznie przyjeżdżający z kraju lekarze zazwyczaj nie pracują poniżej kwalifikacji. Trudno byłoby spotkać w Londynie posiadacza dyplomu Akademii Medycznej w roli pomocnika murarza, albo barmana w pubie. Powstało natomiast wiele polskich przychodni i gabinetów specjalistycznych. Z pewnością przynajmniej część spośród przybyłych planuje karierę w brytyjskiej publicznej służbie zdrowia, a może nawet oddanie się pracy naukowej. Tu wiedza, doświadczenie oraz szerokie kontakty członków PMA wydają się być nieocenione. – Trudno zaprzeczyć, że jako urodzeni na Wyspach lub mieszkający tu od wielu lat znamy nieco lepiej język angielski, szczególnie w zakresie fachowej terminologii. Chętnie udzielimy wsparcia kolegom podejmującym kursy albo zdającym egzaminy. Niedawno pomagaliśmy właśnie lekarce, która przystępowała do egzaminu zawodowego. Dziś ma atrakcyjne stanowisko w jednym z londyńskich szpitali – tłumaczy Stefan Rakowicz

wyBItNI I utytułOwANI Związek ma swoją siedzibę w gmachu Instytutu Polskiego i Muzeum im. Generała Sikorskiego przy 20 Princess Gate. Tu raz na kwartał odbywają się spotkania, połączone z wykładami naukowymi. O swoich pracach badawczych, działalności akademickiej, nowych metodach terapeutycznych i osiągnięciach zawodowych mówią lekarze zrzeszeni w Związku i zapraszani goście. Wśród prelegentów był kwiat polskich naukowców w Wielkiej Brytanii, z Sir Leszkiem Borysiewiczem na czele. Wicerektor Cambridge University i dyrektor Medical Research Council zasłynął jako odkrywca szczepionki przeciw wirusowi wywołującemu raka szyjki macicy. Sukces medyczny doceniła królowa Elżbieta II, honorując Polaka tytułem szlacheckim. Sir Borysiewicz nie jest zresztą jedynym polskim leka-

Gra Michał Ćwiżewicz

Zarząd PMA. Od lewej: dr Lidia Siemaszkiewicz, dr Jan Kłosok, dr Stefan Rakowicz, Jerzy Naks (skarbnik) i dr Iwona Szyszko

rzem w Wielkiej Brytanii posiadającym godność szlachecką. Reumatolog, dr Halina Fitz-Clarence, to po mężu Hrabina Munster. Trudno znaleźć w Anglii akademicki szpital, w którym nie byłoby lekarzy polskiego pochodzenia zajmujących eksponowane stanowiska. O naukowo-badawczych osiągnięciach naszych rodaków piszą często branżowe wydawnictwa. Społeczności polskiej są jednak zazwyczaj mniej znani, chyba że komuś zdarzy się zostać ich pacjentem. – To bardzo zajęci ludzie. Nie wiodą życia celebrytów. Czasem trudno im znaleźć czas, żeby przyjechać na nasze kwartalne spotkanie – dodaje dr Rakowicz. W „polskim Londynie” popularna jest niewątpliwie dr Bożena Laskiewicz, przewodnicząca Medical Aid for Poland Fund – fundacji organizującej pomoc medyczną dla szpitali w kraju. Nazwisko dr. Andrzeja Meeson-Kielanowskiego pojawia się w mediach, gdy mowa jest o Zakonie Kawalerów Maltańskich, którego jest członkiem oraz przy tematach związanych z polskim dziedzictwem narodowym w Wielkiej Brytanii – doktor piastuje funkcję wiceprezesa Polish Heritage Society.

roczną powódź. Na widowni zasiadły, m.in. pani ambasador Barbara Tuge-Erecińska i księżna Renata Sapieha, a większość gości stanowili właśnie polscy lekarze z rodzinami. Wśród nich zaś znalazła się dr Zofia Nowiak, absolwentka słynnego Polskiego Wydziału Lekarskiego przy Uniwersytecie w Edynburgu istniejącego w latach 1941-1949.

OtwARcI, tOwARZyScy, POMOcNI Polish Medical Association, co podkreślają zrzeszeni, ma również za zadanie podtrzymywanie i rozwijanie życia towarzyskiego polskiego środowiska medycznego, a także prowadzi działalność społeczną i charytatywną. To wszystko jednocześnie udało się zrealizować ostatnio w Ambasadzie RP w Londynie podczas koncertu na rzecz Ośrodka RehabilitacyjnoEdukacyjnego w Sandomierzu, zdewastowanego przez zeszłoDr Bożena Laskiewicz opowiada o skutkach powodzi w Sandomierzu

O sytuacji i potrzebach odbudowywanego teraz Ośrodka Caritasu mówiła dr Bożena Laskiewicz. Pojechała do Sandomierza niedługo po ustąpieniu wody i na własne oczy widziała rozmiar zniszczeń. Gwiazdą tego wieczoru był znakomity skrzypek Michał Ćwiżewicz, któremu towarzyszył pianista John Paul Ekins. Ponadplanowe bisy wystawiły artystom najlepszą recenzję. Po uczcie muzycznej, nieco strawy dla ciała, lampka wina i okazja, żeby zamienić kilka słów. Miło znaleźć się wśród ludzi, którzy nie mają nawyku narzekania. W zdecydowanej większości nie mają też powodów. W rozmowach podkreślają dobrą sytuację zawodową polskich lekarzy w Wielkiej Brytanii. Dodają zarazem, że to nie przychodzi samo. Na swój sukces pracowali latami. Szczególnie dużo wysiłku musiały włożyć osoby, które ukończyły studia w Polsce. Wejście w brytyjski system opieki zdrowotnej, a przede wszystkim spełnienie licznych wymogów odnośnie kwalifikacji pochłaniało wiele czasu i trudu. – Dzięki naszemu Związkowi, koledzy lekarze przyjeżdżający obecnie z kraju nie muszą już „wyważać otwartych drzwi”. Ci, którzy przebyli tę drogę wcześniej, pomogą ominąć liczne przeszkody i wyboje – zachęca prezes Rakowicz. Strona internetowa Związku Lekarzy Polskich na Obczyźnie: www.polishmedicalassociation.co.uk. Tam również informacje na temat przynależności do tej organizacji.


|5

nowy czas | 28 lutego 2011

czas na wyspie

Krystyna, Christine, Pauline Aleksandra Ptasińska W niedzielę 20 lutego, równocześnie z imprezą w Jazz Cafe POSK (Mój JESTEM kawałek podłogi), w Sali Teatralnej Polskiego Ośrodka SpołecznoKulturalnego Scena Poetycka zaprezentowała program artystyczny o Krystynie Skarbek. Pierwsza część wydarzenia była programem poetyckim wyreżyserowanym przez Helenę Kaut-Howson. W roli Krystyny Skarbek wystąpiła Joanna Kańska, pozostałe role zagrali Zbigniew Grusznic i Wojtek Piekarski. W drugiej części zaprezentowano film dokumentalny w reżyserii Mieczysławy Wazacz pt. Hrabianka Skarbek – No Ordinary Countess (w polsko-angielskiej wersji językowej). Przedstawienie wypadło niestety dosyć blado, właściwie nie zachwyciły ani scenariusz, ani gra aktorska. O wiele ciekawsze mogłoby być spotkanie z twórcami filmu i wciąż żyjącymi świadkami tamtych wydarzeń. Dokument o hrabiance był bowiem wciągający niczym dobre kino akcji. Bo też Krystyna Skarbek była postacią intrygującą, jej życie wypełnione było niebezpiecznymi przygodami, a śmierć wynikiem fatalnego zauroczenia. Wystarczy wspomnieć, że Ian Fleming prawdopodobnie na niej wzorował postać Vesper Lynd – pierwszej dziewczyny Bonda w Casino Royale. Ale Krystyna Skarbek nie była tylko piękną kobietą o zniewalającym uśmiechu – była przede wszystkim jedną z najważniejszych agentek SOE (Special Operations Executive, brytyjskiej tajnej agencji wywiadowczej), kobietą odważną, inteligentną i niezwykle przebiegłą. Jako dziecko otrzymywała lekcje języka francuskiego, niemieckiego i angielskiego, ojciec nauczył ją jazdy konnej , a podczas pobytów w górach również na nartach – to wszystko przydało się Krystynie w pracy wywiadowczej. Mogła łatwo zmieniać tożsamość – występowała raz jako Christine Granville, innym razem jako Pauline Armand. Powierzano jej często

Duszpaterstwo Akademickie w Londynie zaprasza na OstAtki w sobotę 5 marca, od 20.00 do 24.00. Ognisko Polskie, 55 Exhibition Road, London sW7 2PN. Bilety £2 w przedsprzedaży po Mszach Świętych w Duszpasterstwie lub przez email wlodek@hpcc.org.

Krystyna sKarbeK była postacią intrygującą, jej życie wypełnione było niebezpiecznymi przygodami, a śmierć wyniKiem fatalnego zauroczenia. wystarczy wspomnieć, że ian fleming prawdopodobnie na niej wzorował postać pierwszej dziewczyny bonda w casino royale

ku zyn, An drzej Skar bek. Spo tka łam go pod czas po ka zu jed ne go z mo ich do ku men tów, póź niej wi dzia łam pięk ny por tret Skarb ków ny w Instytucie i Mu zeum im. gen. Si kor skie go w Lon dy nie i po sta no wi łam zba dać i opi sać jej hi sto rię. Naj bar dziej za cie ka wi ło mnie jed nak jej skom pli ko wa ne po cho dze nie. [Kry sty na by łą cór ką zu bo ża łe go hra bie go Skarb ka i zamożnej Ży dów ki Ste fa nii Gold fe der. Dzię ki mał żeń stwu hra bia nie stra cił po sia dło ści i mógł na dal pro wa dzić hu lasz cze ży cie, Gold fe de rów na zaś zy ska ła wy so ki sta tus spo łecz ny – przyp. aut.] Ro biąc film za sta na wia łam się, na ile dzia ła nia Skar bek wy ni ka ły z pol skie go pa trio ty zmu, na ile z nie na wi ści do fa szy zmu i Hi tle ra. Bar dzo chcia łam uka zać praw dzi wą hi sto rię Skar bek, po nie waż przez la ta na ro sło wokół jej postaci wie le sen sa cji. Moż na zna leźć na przy kład in for ma cje, że by ła ko chan ką Ia na Fle min ga. Wie lu au to rów pi szą cych o Skar bek sku pia ło się je dy nie na jej ży ciu oso bi stym i licz nych ro man sach, za po mi na jąc wła ści wie o tym, co zro bi ła dla ca łej Eu ro py. Ła two mi by ło do trzeć do osób, któ re zna ły Skar bek i na mó wić je do roz mo wy, po nie waż wszy scy ją po dzi wia li i ko cha li. Im też za le ża ło na tym, że by skoń czyć z fa bry ko wa niem sen sa cyj nych in for ma cji na jej te mat. Męż czyź ni, z któ ry mi roz ma wia łam, pod kre śla li przede wszyst kim jej po świę ce nie, od wa gę, bro ni li jej do bre go imie nia. Kry sty na Skar bek by ła jak na swo je cza sy oso bą spe cy f icz ną, nie przy wią zy wa ła się do je dnej oso by. W ogó le nie zaj mo wa ła się so bą, a swo ją pra cą, bez wa ha nia na ra ża ła swo je ży cie dla do bra pew nych idei. Mo że wła śnie dzię ki te mu by ła tak zna ko mi tą agent ką. Szkoda, że organizatorzy nie skoordynowali tych dwóch dużych wy da rze ń w POSK-u. Mo że wy cho dzo no z za ło że nia, że to, co za in te re su je mło dszych odbiorców (Mój JE STEM ka wa łek pod ło gi), bę dzie nie do znie sie nia dla star szej pu blicz no ści? Al bo że „ci z do łu” za snę li by na fil mie do ku men tal nym o pol skiej hra bian ce, któ ra pod czas II woj ny świa to wej pra co wa ła ja ko szpieg dla bry tyj skie go wy wia du? Efekt był ta ki, że „dół” o „gó rze” na wet nie wie dział (a szkoda, bo to właśnie „ci z dołu” powinni poznać fascynującą postać Krystyny Skarbek). „Gó ra” natomiast ro ze szła się do do mów po za koń cze niu pro gra mu w Sali Teatralnej, nie mając świadomości, co buzowało w podziemiach (słowo, muzyka, energia!). Tyl ko nie licz ni (wśród których byłam i ja), chcąc zo ba czyć tro chę te go, tro chę tam te go, bie ga li w tak cie pół go dzin nym po PO SK-o wych scho dach.

misje bardzo niebezpieczne, wymagające krzepy fizycznej, np. podróż zimą do okupowanej Polski konspiracyjnym szlakiem przez Słowację. Kobieta, która zgłaszając się do SOE spotkała się początkowo z niechęcią, wkrótce stała się jednym z najważniejszych agentów oraz ulubienicą Churchilla. Niejednokrotnie ratowała życie ludzkie, bo była równie odważna jak inteligentna. Schwytana przez gestapo tak mocno ugryzła się w język podczas przesłuchania, że zaczęła pluć krwią (sprytny wybieg kogoś, kto miał zniszczone płuca w wyniku pracy w biurze fabryki Fiata, umieszczonym nad lakierownią). Lekarz bez wahania orzekł, że Krystyna jest w ostatnim stadium gruźlicy i należy ją natychmiast zwolnić. Jednak najsłynniejszą akcją Skarbek było uratowanie trzech aresztowanych szefów siatki sabotażowo-dywersyjnej we Francji. W rozmowie z gestapo „radziła” uwolnienie więźniów bezczelnie twierdząc, że jest żoną jednego z nich – François Cammaertsa www.nowyczas.co.uk NEW TIME i – co więcej – siostrzenicą brytyjskiego generała Montgomery’ego. Była tak przekonująca, że lokalny dowódca Nowy Czas od początku adresowany był do wymagającego gestapo zarządził wypuszczenie pojmanych za obietnicę czytelnika; inteligentnego i wykształconego, o ugruntowanych poglądach, szerokich zainteresowaniach i bogatym darowania mu życia po wkroczeniu aliantów. doświadczeniu, świadomego swojej wartości i praw. Krystyna Skarbek była wolnym duchem, nigdy nieWiemy, że od ponad dwóch lat skutecznie trafiamy właśnie do tego wyjątkowego segmentu polskiej społeczności żyjącej szukała stabilizacji. Jej dwa małżeństwa rozpadły się, ale w Zjednoczonym Królestwie. Publikujemy przede wszystkim wyczerpujące teksty o problematyce społecznej, gospodarczej, na swojej drodze spotkała wielu mężczyzn, z którymi pomultikulturowej, a także autorskie komentarze i felietony oraz łączyło ją nie tylko uczucie, ale przede wszystkim wspólrysunki satyryczne znanych twórców. ne cele – walka za wolność Europy i bezgraniczna Wydajemy nowoczesną i oryginalną gazetę, potrafiącą lojalność wobec aliantów. Choć cieszyła się ogromnymutrzymać uwagę czytelnika na dłuższy czas. powodzeniem – uroda Skarbek była zjawiskowa – za-Po prostu dostarczamy wartość. wsze przedkładała ponad szczęście osobiste losy ojczyzny i ideały, za które walczyła, tak przynajmniej wynika z filmu, który oglądaliśmy. Smutne jest zakończenie historii pięknej agentki – po wojnie nie mogła wrócić do Polski, a rząd brytyjski był bardzo nieprzychylny obcokrajowcom, nawet tak zasłużonym jak Krystyna Skarbek. W końcu znalazła pracę na statku pasażerskim. Tam poznała stewarda, Dennisa Muldowneya, który zakochał się w niej bez pamięci. Kilkakrotnie odrzucany, w końcu zdecydował się na czyn desperacki – w przerwie między rejsami zaskoczył Skarbek w londyńskim hotelu, w którym mieszkała i pchnął ją nożem. Gdy schwytała go policja, prosił o szybką śmierć dla siebie, żeby mógł połączyć się z ukochaną w zaświatach. W tragicznej śmierci Krystyny Skarbek doszukiwano się spisku i zabójstwa na zlecenie, ale tych informacji niPolish Quality Paper in Great Britain gdy nie udało się potwierdzić. O filmie i postaci Krystyny Skarbek rozmawiałam z reżyserką, panią Mieczysławą Wazacz. www.nowyczas.co.uk – Do nakręcenia filmu o hrabiance namówił mnie jej

Myślisz, więc czytasz „Nowy Czas”


6|

28 lutego 2011 | nowy czas

czas na wyspie

Co dalej z multikulti? Wielokulturowość zawiodła – przekonują coraz częściej europejscy politycy. Niedawno dołączył do nich brytyjski premier.

Adam Dąbrowski

meRKel W pieKle DanTeGo

Jest tu dużo Polaków. Ale sklepy sprzedają też artykuły sprowadzone specjalnie dla Litwinów i Rosjan. Czasem kupują oni coś w koszernych piekarniach prowadzonych przez członków licznej tu społeczności żydowskiej. Jidysz miesza się z tureckim, w okolicy osiedliło się bowiem dużo przybyszów znad Bosforu. Restauracje nigeryjskie sąsiadują z knajpkami jamajskimi i chińskimi. Londyńskie Hackney to najbardziej zróżnicowana i wielokulturowa dzielnica Londynu. – Dla mnie to mikrokosmos wielokulturowej Brytanii – pisze na swoim blogu lewicowa posłanka Dianne Abbot. Ale całkiem niedaleko, choć formalnie już poza granicami Hackney, stoi North London Mosque. Meczet, mieszczący się – o ironio! – przy ulicy św. Tomasza, jest uważany za centrum radykalnego islamu na Wyspach. Brytyjska wielokulturowość ma dwie twarze.

Burza wokół multikulturalizmu nie zaczęła się od Camerona i jego głośnego przemówienia podczas monachijskiej konferencji w sprawie globalnego bezpieczeństwa. Pierwszy sygnał dała, w październiku minionego roku, kanclerz Niemiec Angela Merkel. – Społeczeństwo wielokulturowe zawiodło – ogłosiła Merkel członkom konserwatywnych młodzieżówek. I uderzyła w ton, który w dzisiejszej Europie może zaskakiwać: – Czujemy się przywiązani do chrześcijańskich wartości. Kto tego nie akceptuje, ten nie ma tutaj swojego miejsca – powiedziała pani kanclerz. Mocno zabrzmiał głos sprzeciwu Władimira Kaminera, rosyjskiego pisarza, który od niemal dwudziestu lat mieszka w Berlinie. W tekście dla die tageszeitung oskarża on niemieckich polityków o hipokryzję. Pisze, że w czasach kryzysu najdonioślej słychać głos tych, którzy śnią o „społeczeństwie, które pozbyło się ludzi nieprzy-

datnych – nie wytwarzających wartości dodanej, a w dodatku dziwacznie się ubierających i kiepsko władających niemieckim”. A przecież w lepszych czasach Niemcy robiły wszystko, by sprowadzić do siebie słabo opłacanych robotników z Turcji. Dopóki gospodarcze niebo nad Niemcami było bezchmurne, różnice kulturowe nie były jakoś przeszkodą. Może „dyskurs kulturowy” jest tylko przykrywką dla desperackiej polityki gospodarczej? „Silni i słabi będą złączeni ze sobą już na zawsze. Kiedyś nadejdą jeszcze lepsze czasy i docenimy tę symbiozę. Dziś natomiast pojawiają się ludzie, którzy próbują zbuntować te grupy przeciwko sobie. (…) Powinni za to trafić do ósmego kręgu piekła Dantego i dołączyć do reszty fałszywych doradców. A może znajdziemy ich w dziewiątym – ze zdrajcami. Jest tam przecież ponuro i zimno. Lód skuwa wszystko, a żaden z potępionych nie podaje ręki drugiemu” – kończy swój emocjonalny tekst Kaminer.

Dzwoń do Polski za mniej niż 1p Bez przedpłat i abonamentu

Bez kontraktu

Bezpłatny wykaz połączeń online

Zadzwoń do nas na 0800 651 0055 lub zarejestruj się przez internet ZA DARMO! Twoja linia telefoniczna, abonament i numer telefonu pozostaje bez zmian. www.cheapcall1689.co.uk/polska

Polska 0.8p Polska tel. komórkowy Orange, Plus GSM 5p USA 0.8p Kanada 0.8p Czechy tel. stacjonarny 2p Irlandia tel. stacjonarny 1p

CameRon na KRuChym loDZie „Gra w wykluczanie” nigdy nie kończy się dobrze. Nieprzypadkowo Cameron na każdym kroku podkreśla różnicę między islamem, a tym, co postrzega jako jego polityczne wynaturzenie. Brytyjski premier zdaje sobie sprawę, że stąpa po kruchym lodzie, a jeden nieuważny krok wciągnie pod wodę, gdzie czyhają upiory plemiennego nacjonalizmu i rasizmu. Niektórzy komentatorzy już złośliwie wytykali liderowi konserwatystów, że jego monachijskie przemówienie przypadło na ten sam dzień, w którym skrajnie prawicowa English Defence League zorganizowała wielką antyimigrancką demonstrację w Luton. Ale mimo tych przytyków nawet oni przyznają, że Cameron nie gra, rzecz jasna, w jednej drużynie z bandą chuliganów i kiboli piłkarskich,

stał go prowadzić i zamiast tego poszedł do meczetu. Upewnijcie się raczej, że człowiek, który wydał temu sklepowi pozwolenie na handel przestanie istnieć. Wykończcie go.

libeRalny paRaDoKS W swoim przemówieniu Cameron zwraca uwagę na pewien „liberalny paradoks”, jeden z wielkich tematów współczesnej teorii polityki. To pytanie o granice i stabilność wielkiego kompromisu, jakim jest liberalizm. Jak demokracja – najbardziej chwiejny ze wszystkich ustrojów – ma odnieść się do stronnictw, które otwarcie ją podważają? Jak dalece może posunąć się tolerancja dla społeczności nietolerancyjnych? Nienarzucanie danej wspólnocie „zachodnich wartości”, uszanowanie jej odmienności i specyficznej wrażliwości nierzadko jest szlachetnym i dojrzałym gestem. Ale co, gdy ta

David Cameron: Zamiast biernej tolerancji, jak w ostatnich latach, trzeba nam aktywnego, zdecydowanego liberalizmu. Społeczeństwo zadowalające się bierną tolerancją mówi obywatelowi: „dopóki przestrzegasz prawa, damy ci święty spokój”. (…) Kraj prawdziwie liberalny na tym nie poprzestaje. Głosi i promuje określone wartości. Wolność słowa, wolność wyznania, demokrację, rządy prawa. Równość bez względu na rasę, płeć czy preferencje seksualne. Taki kraj mówi obywatelom: „to właśnie określa nas jako społeczeństwo” która zamieniła ulice podlondyńskiej mieściny w arenę rytualnego pokazu jedności i prymitywnej siły. Premier nie wzywa do wojny przeciwko sklepikarzom, u których rano kupujemy gazetę, czy ludziom, którzy co piątek chodzą do meczetu w Regent’s Park, by potem wybrać się na lody w jednej z pobliskich kawiarni. W Monachium Cameron mówił o „gettoizacji” kulturowej, do której – zdaniem niektórych – doprowadził dotychczasowy model wielokulturowości.

mulTiKulTuRaliZm na noWo Coraz częściej w Europie słychać następującą tezę: neutralność – a może jałowość – dotychczasowego modelu współistnienia kultur prowadzi do braku wzajemnego zainteresowania i alienacji mniejszości. Taka sytuacja to zło samo w sobie, a w dodatku tworzy ona podatny grunt dla ekstremizmów. Być może stąd bierze się popularność Abu Hamzy, imama związanego ze wspomnianym już North London Mosque. Od wielu lat – w samym środku jednego z najbardziej liberalnych miast świata – Hamza wzywa wiernych do kulturowego (i nie tylko) dżihadu. Oto parę przykładów: Zabicie niemuzułmanina, który z tobą walczy jest okay. Można powiedzieć, że i zabicie tego, który z tobą nie walczy też jest w porządku. (Zamachy) nie mogą być nazywane „samobójstwem” (…). To poświęcenie, bo to jedyny sposób na zadanie ran wrogom islamu.

Nie idźcie do właściciela sklepu z winami, by namawiać go, by prze-

wspólnota łamie prawa kobiet? Czy uzasadnianie naszej bierności „niewtrącaniem się w inną kulturę” nie jest wtedy tylko marną wymówką? Wielokulturowość nie jest po prostu doktryną polityczną. To nieusuwalna cecha naszych czasów. Nie zniknie, jeśli zamkniemy oczy, jak robią to niektórzy europejscy prawicowcy, marzący skrycie o powrocie do Edenu monokulturowości. Przez wiele lat dominujący model forsował rodzaj cywilizacyjnej doktryny nieingerencji. Poszczególne wspólnoty miały żyć obok siebie, a nie ze sobą. Filozof Chandran Kukathas zalecał nawet, by współczesne społeczeństwa przypominały „liberalny archipelag”, system luźno powiązanych, niezbyt sobą zainteresowanych, centrów kulturowych. Ale czy płonące, emigranckie przedmieścia we Francji nie pokazują, że model potrzebuje korekty? Czy fakt, że zamachów na londyńskie metro dokonali wykształceni, nieźle sytuowani ludzie, a nie – jak głosi pewien nurt lewicowego redukcjonizmu – zdesperowane biedą ofiary bezdusznego kapitalizmu, nie pokazuje, że dzisiejszym społeczeństwom zglobalizowanej Europy potrzebna jest jednak solidniejsza podstawa kulturowa, zjednoczenie wokół jakiegoś minimum wartości liberalnych? Być może. Pytanie: w jaki sposób stworzyć taką wielokulturową wspólnotę? Jak sprawić, by jej budowanie nie zmieniło się w skierowaną przeciwko Obcemu „grę w wykluczanie”? Dyskusja trwa. Cameron i Merkel otworzyli właśnie kolejny rozdział. A epilog przeczytają kiedyś mieszkańcy Hackney.


|7

nowy czas | 28 lutego 2011

reportaż

miejsce, widzę przed budynkiem grupę ludzi, którzy mogliby być choćby i członkami klubu szachowego. Od nastolatków, po osoby starsze. Różnej rasy i narodowości, brzydcy i ładni, nieśmiali i wygadani, zadbani i niechlujni,weseli i przygnębieni, wykształceni i prości. Po prostu ludzie, ludzie, których łączy ich problem i wzajemne wsparcie, jakiego sobie dostarczają. – Nasza organizacja, jest trochę jak włoska mafia – śmieje się Krzysztof – nikogo, kto do nas przystępuje, nie opuszczamy w biedzie. By zaś zostać jednym z nas, wystarczy po prostu przyjść i przyznać się do własnej bezsilności wobec alkoholu i że utraciło się kontrolę nad własnym życiem. To jest krok pierwszy na drodze do duchowego uzdrowienia.

duchowego programu – przyznaje Roman. Gdybym teraz wyjechał, chociażby na święta, spotkać się z rodziną, najprawdopodobniej znowu zacząłbym pić. Sponsorowi należy ufać i nie kwestionować jego decyzji. Oczywiście czasami ludziom jest nie po drodze ze sobą, wówczas mogą starać się o przyznanie innego sponsora. – Jednym z grzechów alkoholika jest jego pycha – mówi Irlandczyk. – Powinieneś stosować się do zaleceń sponsora, nawet jeśli wydają ci się głupie bądź niepotrzebne. Skoro przyznałeś się do własnej bezsilności, nie masz innego wyjścia jak dać sobie pomóc innym. Zanim wszedłem do sali spotkań, zdążyłem już poznać kilkanaście osób. Każdy chce poznać twoje imię i serdecznie wita cię w grupie. Ludzie bez skrępowania opowiadają o swoim problemie i są gotowi usłyszeć o moich perypetiach. Zaczyna mi się robić głupio, że przyszedłem tylko wspierać Romana. Na anglojęzycznym mitingu obowiązuje zasada, iż przy stole siadają tylko osoby, które po-

Dzień po tym, gdy Krzysztof dołączył do AA, rankiem jego telefon nie przestawał dzwonić. Ludzie, których poznał poprzedniego dnia, pytali go o jego samopoczucie i czy czegoś nie potrzebuje. – Dawno nie czułem się tak silny, jak tamtego ranka – mówi – ot, wobec upiora nałogu nie stałem sam, lecz ramię w ramię z ludźmi gotowymi mi w każdej chwili pomóc. Pomoc nie ogranicza się wyłącznie do tej duchowej i emocjonalnej. – Nie oszukujmy się! – mówi Krzysztof. – Ludzie, którzy zapłacili za przynależność do AA wszystkim, co w życiu mieli, potrzebują też materialnej pomocy. Jeśli wykażesz wolę walki z nałogiem, możesz liczyć na jedzenie, dach nad głową, a nawet pracę i drobne na przetrwanie najtrudniejszych dni. Każdy wyciągnie do ciebie rękę, a kilkadziesiąt rąk wyciągnie cię z najgłębszego bagna. Jest jednak jeden warunek: musisz tę pomoc przyjąć, tzn. być gotowym zmienić swoje życie. Przed wejściem do sali spotkań poznaję sponsora Romana. – Jako sponsor przekazuję tylko to, co mi przekazano: „I am just the messenger” – mówi starszy jegomość irlandzkiego pochodzenia. Nadzoruję postępy Romana, przede mną rozlicza się ze swojej przeszłości i jest zobowiązany słuchać moich rad. Rady te są czasami bardzo restrykcyjne. Roman musi każdego dnia zjawiać się na mitingu, czasami nawet kosztem pójścia do pracy. Jeśli sponsor uzna, że to konieczne, Roman nie może nawet opuszczać miasta. – Jestem na samym początku intensywnego

konały odpowiednią ilość kroków. Oni też zabierają głos. Początkujący zajmują miejsca w fotelach, rozstawionych dookoła sali i podczas godzinnej sesji mogą się tylko przysłuchiwać. Rej wodzi raźny starszy pan ubrany w staromodny garnitur, który skojarzył mi się od razu z Panem Kleksem. Sam niewiele mówi, ale koordynuje przebieg spotkania. Dyscyplina i dobra organizacja są konieczne w tak dużej grupie. Naliczyłem prawie 30 osób, a czas jest ograniczony. Siedzę w fotelu i staram się nadążać za programem. Mają mi w tym pomóc książka, która jest tzw. „biblią alkoholika” oraz broszurka z wymienionymi i opisanymi dwunastoma krokami. Uczestnicy nie tylko czytają głośno wybrane ustępy, ale również odnoszą się do nich, dając przykłady z własnego życia. Słucham opowieści Polaka, który mówi o tym, jak sprzedał wszystko co miał, by kupić alkohol. Z niedowierzaniem przyznaje, że był zdolny zimą, w środku nocy, iść szczerym polem kilka kilometrów, by sprzedać ukradzione ojcu-elektrykowi kable. Dobijał się potem do zaprzyjaźnionego złomiarza, by dostać za nie parę złotych. Z nimi w ręku szedł następne parę kilometrów, by w końcu nad ranem w melinie kupić wino. – To nie do wiary – mówi – ale robiąc to, nie wydawało mi się jeszcze, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Chyba myślałem, że po prostu lubię alkohol... Dla alkoholika nie ma czegoś takiego, jak po prostu jeden drink. – Nie piłem całe lata – zabiera głos dobrze ubrany mężczyzna w średnim wieku. Jego spo-

Dom Cudów Michał Sędzikowski

R

oman należy do najbardziej ekskluzywnego klubu na świecie. Wcześniej jednak mieszkał w Budzie. Tak nazywał zapominany miejski szalet, miejsce, w którym schronił się... Kiedy? Gdy próbował sobie przypomnieć, przed jego oczyma przesuwało się pasmo upokarzających obrazów, jak z kroniki filmowej jego osobistego diabła. Oto on, Roman, wczesnym rankiem leży na ławce w parku, otoczony pustymi butelkami, resztkami jedzenia, wystającymi ze splądrowanych przez szczury plastykowych torebek. Nie rozumie, skąd w twarzach pochylających się nad nim policjantów tyle ledwie skrywanego niesmaku. Próbuje ich zapytać, o co chodzi, ale z jego ust dobywa się bełkot. Tknięty nagłym impulsem, zrywa się z ławki i chce uciekać. Podstępne spodnie zaplątane wokół kostek wchodzą w sojusz z grawitacją, co skutkuje rozbitym nosem. Roman nie poddaje się, walczy dalej. Czołgając się w resztkach jedzenia i przewracając puste butelki, usiłuje zbiec przed funkcjonariuszami. Zdobywanie zaopatrzenia było zawsze zadaniem trudnym. Roman wiedział, że gdy tylko wchodzi do supermarketu, zwraca na siebie uwagę. Ludzie odsuwają się, dostrzegając w osobniku chodzący worek problemów, a czujny ochroniarz rusza w ślad za nim. Roman już jednak wie, jak przechytrzyć ochronę. Do czasu. Gdy podstępne spodnie znów powalają go na ziemię, ląduje w areszcie. Trzeźwiejąc wspomina dwójkę dzieci, które zostawił w Polsce, matkę, brata – rodzinę, którą wraz z całym człowieczeństwem zabrał mu alkohol. Gdy na drugi dzień policjanci chcą go wypuścić, pada przed nimi na kolana i błaga, by mógł pozostać w areszcie. Tutaj jest bardziej wolnym człowiekiem niż na ulicy, pozostawiony na pastwę nałogu. Policjanci litują się. Roman dostaje kuratora. Sympatyczna czarnoskóra kobieta pomaga mu nawiązać kontakt z oddziałem AA w zachodnim Londynie. Roman wniósł pełną opłatę za przynależność do tej organizacji. Poza rodziną i przyjaciółmi, w Polsce stracił mieszkanie, pracę, zawalił studia, zniszczył sobie żołądek i reputację. Roman pojawił się nawet w polskiej telewizji jako negatywny charakter w historii, opowiadającej o ohydnej próbie obrabowania staruszka na cmentarzu. Nie ma dokumentów, telefonu ani kontaktów. Ma tylko ubranie na sobie i dwanaście stopni trzeźwienia do pokonania. Gdy się z nim spotkałem, Roman był na trzecim kroku trzeźwienia – powierzył swoje życie i wolę Bogu. Gdy jadę z nim autobusem, by towarzyszyć mu w jego codziennym mitingu, mam obawy, iż atmosfera i uczestnicy spotkań AA wywrą na mnie przygnębiające wrażenie. Wszakże prawie każdy ma w swojej rodzinie takiego wujka Romana, który jest antybohaterem i postrachem dzieci. Niezorientowani mogą wyobrażać sobie, iż na miejscu zastaną towarzystwo przegranych starszych panów, zachrypniętym głosem zwierzających się sobie z trudnego dzieciństwa. Nic bardziej mylnego. Gdy docieramy na

sób wysławiania, jak i słownictwo sugerują dobre wykształcenie. – Raz, zupełnie nieoczekiwanie, przyszło mi do głowy, że po tak długim czasie mogę pozwolić sobie na szklankę piwa do obiadu. Gdy ją wypiłem, uznałem, że szkoda wyrzucać nieopróżnioną butelkę i wypiłem resztę. Nie pamiętam, co myślałem, idąc chwilę później do sklepu po jeszcze jedno piwo. A potem po następne. Nie wiem również, jak to się stało, że znalazłem się w pubie zamawiając whisky. Potem, zataczając się krzyczałem wyzwiska za przejeżdżającymi samochodami. Ale zaraz... gdybym ja wiedział, jaki to był dzień? Wszystkie one zlały się w jedną noc piekła pełnego wymiotów, awantur, bójek. Tej „jednej czarnej nocy” zniknął mój samochód, rodzina, dom i dobra praca. Zrzekłem się tego wszystkiego za szklankę piwa do obiadu. Gdy wychodzimy, zatrzymuje mnie młody chłopak, z wyglądu typowy „hoody”, z takich, których lepiej omijać w ciemnych zaułkach. Pyta mnie o wrażenia z pierwszego spotkania i oferuje pomoc. Wyjaśniam, że jestem tutaj, by wspierać Romana. „Hoody” rzeczywiście nie tak dawno wzbudzał postrach w ciemnych zaułkach. Od kiedy jednak przystąpił do wspólnoty, podjął studia i uprawia sport. Rozmowę przerywa mi Roman, mówiąc, że jest tu pewna starsza pani, którą trzeba odprowadzić do domu. Boi się sama wracać. – Ta młodzież jest dzisiaj taka straszna – narzeka. Hoody uśmiecha się, gotowy również eskortować wystraszoną staruszkę. – To mój dobry uczynek na ten wieczór. Niewiele więcej mogę póki co zrobić dla innych – mówi Roman. Gdy kwadrans później wracamy, na przystanek, spotykamy Pana Kleksa. Chwali Romana za spostrzegawczość. Lisa jest zbyt nieśmiała, żeby sama poprosić o pomoc. – Czy cieszyliście się już dzisiejszym dniem? – pyta. Patrzę zaskoczony. Nie wiem, co ma na myśli. Nagle, razem z Romanem chwytają mnie za ręce i zaczynają podskakiwać, wznosząc radosne okrzyki. Moja konsternacja ustępuje, kiedy zaczynają się śmiać. Proste, ale skuteczne – zauważam. Jest to przykład tego, że wystarczy odrobina chęci, by zmienić dzień na lepszy. Pan Kleks wyciąga brulion i pisze coś z przejęciem. Patrzę pytająco na Romana. Ten daje mi znak, żebym poczekał cierpliwie. Za chwilę starszy mężczyzna wręcza mi zapisaną kartkę papieru. – To wiersz specjalnie dla ciebie – mówi. Jestem tak oszołomiony, że nie wiem, co powiedzieć. Jeszcze nikt nie napisał dla mnie wiersza. Bezbłędnie wyczułem w osobniku z rozwianym siwym włosem duszę poety. – Niesamowici ludzie – stwierdzam. – Alkoholizm to jedyna choroba, którą pokonując, stajesz się lepszy niż byłeś kiedykolwiek wcześniej – zauważa Roman, patrząc w ślad za oddalającym się raźnym krokiem Panem Kleksem. ••• Parę dni później, na skutek zatrucia alkoholem, pogotowie zabrało Romana do szpitala. Podobno trafił na intensywną terapię, kiedy będąc już w szpitalu wypił spirytus do dezynfekcji rąk. Zbiegł parę godzin później i słuch po nim zaginął. Jeśli to przeżył i go spotkam, znowu podam mu rękę – mówi Krzysztof. – My tu wszyscy jesteśmy bardzo wierzący. Nie oceniamy bliźnich. Zamiast tego im pomagamy. Matka Romana nie chce nawet już nawet wiedzieć, co się dzieje z synem. Tam, gdzie się kończy ludzka cierpliwość, tam pozostaje już tylko boskie miłosierdzie. Dlatego w Domu Cudów nie ma ludzi przegranych. Wy kaz pol sko ję zycz nych mi tin gów AA w Wiel kiej Br y t a nii moż na zna leźć pod ad re sem http://www.aa.org.pl/mi tyn gi/swiat/


8|

28 lutego 2011| nowy czas

tragedia smoleńska

Naciski z Moskwy i brakujące zapisy rozmów Kajetan Marzec W stenogramach i kopiach zapisów rozmów z kokpitu Tu-154M brakuje fragmentów, które odnoszą się do skierowania załogi do lądowania od wschodniej, bardziej niebezpiecznej strony lotniska w Smoleńsku. Nie ma też zapisów poleceń wieży naprowadzających samolot według radaru RSP, a takie komendy kontrolerzy musieli wydawać. – W lądowaniu według RSP, jakie obowiązuje na Siewiernym, odpowiedzialność za bezpieczeństwo ponosi wieża – mówił „Gazecie Polskiej” jeden z kontrolerów lotu na Okęciu.

– Fragmenty te musiały zostać wycięte. Nie widzę innego wytłumaczenia – podkreślił kontroler lotów na lotnisku Warszawa-Okęcie, jeden z najbardziej doświadczonych fachowców w branży. Na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj można lądować – jak na każdym lotnisku – z dwóch kierunków, w tym wypadku ze wschodu na zachód (E-W, 259) i z zachodu na wschód (W-E, 79). Chodzi o to, że samolotom łatwiej startować i lądować pod wiatr, w związku z czym przy dobrych warunkach pogodowych to prędkość i kierunek wiatru ma decydujące znaczenie przy wyborze przez wieżę strony lotniska. W stenogramach powinien znaleźć się zapis standardowej rozmowy między załogą tupolewa a kontrolą lotów, dotyczącej wyboru kierunku podejścia. Ani jednak w dźwiękowej kopii rozmów z kokpitu, ani w jej transkrypcji nie ma nawet śladu takiej konwersacji, pomimo że takie rozmowy znajdują się w

opublikowanych rozmowach lotniska w Smoleńsku z innymi samolotami lądującymi tam tego dnia.

TAJEMNICZA ROLA PŁK. NIKOŁAJA KRASNOKUTSKIEGO I NACISKI Z MOSKWY 10 kwietnia 2010 roku polski Tu-154M podchodził do lądowania od strony wschodniej (E-W, 259) – trudniejszej ze względu na nietypowe ukształtowanie terenu (zagłębienia) oraz rozsiane przed pasem budynki i drzewa. Jest to niebezpieczne, gdyż – jak pisał „Nasz Dziennik” (02.02.2011) – w czasie mgły w pobliżu wgłębień terenu od strony wschodniej wytwarzają się specyficzne i bardzo niebezpieczne prądy powietrzne. Dlatego według Siergieja Wieriewkina, byłego zastępcy naczelnika portu lotniczego Moskwa Wnukowo, z którym rozmawiał „Nasz Dziennik”, po katastrofie IŁ-76 10 lat temu w czasie mgły wydano zalecenie, by we mgle nie sprowadzać samolotów po feralnym kursie 259, tylko z kursu przeciwnego, czyli 79 stopni. Jak podawał „Nasz Dziennik”, wiedzieć o tym zarządzeniu musiał obecny 10 kwietnia na wieży płk Nikołaj Krasnokutski, były dowódca pułku gwardyjskiego, który kontaktował się z tajemniczą „Logiką” z Moskwy. W uwagach do raportu MAK polska komisja przy MSWiA badająca przyczyny katastrofy smoleńskiej stwierdza, że na kontrolera lotów ppłk. Pawła Plusnina wywierał naciski zwierzchnik płk Nikołaj Krasnokutski, który też był w wieży. Jednocześnie istotny jest fakt, że jak wykazała polska komisja w swoich poprawkach do raportu MAK, płk Krasnokutski bezprawnie sprowadzał w dniu 10 kwietnia 2010 roku polskiego

Tu-154M, gdyż nie miał prawa rozmawiać z załogą rządowego tupolewa, a jednak to robił. Mimo kilkakrotnych sugestii kontrolera lotów, aby przerwać podejście do lądowania o godz. 08:26:17, a więc 15 minut przed katastrofą, płk Krasnokutski jednoznacznym rozkazem: „Doprowadzamy do 100 m, 100 m i koniec rozmowy” zakończył dyskusję w wieży. Komisja przy MSWiA jednoznacznie stwierdza też, że decyzja Krasnokutskiego zakończyła jakiekolwiek dalsze próby kontrolera lotów odesłania samolotu na lotnisko zapasowe. Jednocześnie płk Krasnokutski siedem minut po wywarciu nacisków na kontrolerów lotniska w Smoleńsku, o godz. 08:33:52 zameldował do tajemniczego generała: „Wszystko gotowe, towarzyszu generale, do trawersu podchodzi, wszystko włączone”. Rozmowę płk. Krasnokutskiego

z tajemniczym generałem nagrał otwarty mikrofon na wieży lotniska w Smoleńsku, ale rozmowa ta nie jest obecna w stenogramach rozmów telefonicznych z wieży, co oznacza, że musiała się odbywać za pomocą innych, nieoficjalnych środków łączności. Pomimo wysłanych przez stronę polską zapytań, Rosjanie nie wyjaśnili, kim jest tajemniczy generał, ani za pomocą jakich środków łączności była prowadzona ta rozmowa.

PODEJRZANA KOPIA CZARNEJ SKRZYNKI – Przejmując samolot kontrola lotów musi „powitać” załogę i powiedzieć, jaki będzie rodzaj podejścia, określić kierunek, np. pas 26, i rodzaj radaru. Dla kontrolerów to jest jak pacierz. Załoga dzięki takim informacjom może rozplanować dystans i prędkość schodzenia, bo pamiętajmy, że w przypadku podejścia

ze strony przeciwnej do kierunku lotu samolot musi np. okrążyć lotnisko – mówił „Gazecie Polskiej” kontroler lotu na Okęciu, który obsługiwał w swojej karierze zawodowej wiele lotów VIP-owskich, w tym także z głowami innych państw. Z rozmów radiowych wieży z samolotem Ił-76 wynika, że o godz. 06:47:53 (czasu polskiego) załoga Ił-a 76 zapytała się o kierunek lądowania. Po kilku sekundach otrzymała krótką informację o kierunku lądowania „259”, a z dalszej części wynika, że o godz. 06:54:17 kontroler lotniska w Smoleńsku podał dla rosyjskiego Ił-76 komunikat, który zawierał: dane o widzialności, prędkości i kierunku wiatru, ciśnienie i temperaturę oraz – co najważniejsze – kierunek lądowania i rodzaj radaru. Załoga Ił-76 potwierdziła te informacje. O godz. 06:55:51 kierunek lądowania 259 został także podany polskiemu samolotowi Jak-40, który wiózł

Terroryzm w Rosji Stanisław Mickiewicz Ostatni zamach terrorystyczny w Rosji pokazał, że nikt w tym kraju nie może się czuć bezpiecznie. Zamachowcy nie tylko pozostają aktywni na Kaukazie, ale są w stanie zaatakować nawet najbardziej newralgiczne miejsca w Moskwie, tak jak lotnisko czy w zeszłym roku metro. Wiele osób krytykowało niski poziom bezpieczeństwa na moskiewskim lotnisku, ale tak naprawdę problem z terrozyzmem ma bardzo głębokie korzenie, i wiele zależy od rosyjskich władz, czy zamachy terrorystyczne przestaną być realnym zagrożeniem dla mieszkańców Rosji.

Poniedziałek 24 stycznia, lotnisko Domodiedowo niedaleko Moskwy. Rosjanie powoli z powrotem przyzwyczajają się do normalnego trybu życia po dziesięciu dniach wolnych od pracy na początku miesiąca z okazji Nowego Roku i prawosławnych świąt Bożego Narodzenia. Domodiedowo to najbardziej prestiżowe lotnisko w Rosji: nowoczesny terminal, wygodne połączenie kolejowe z centrum stolicy. Jest to dużo lepsza wizytówka Moskwy dla zagranicznych biznesmenów niż siermiężne, pamiętające czasy sowieckie Szeremietowo. Godzina 16:37, w hali przylotów międzynarodowych wysadza się zamachowiec-samobójca. Bilans to 35 ofiar śmiertelnych, i według niektórych danych aż 180 rannych. Prezydent Mie-

dwiediew opóźnia wyjazd na forum ekonomiczne w Davos, a w kraju zostaje ogłoszona żałoba narodowa.

MULTI-ETNICZNA ROSJA Przed II wojną światową oficjalna sowiecka propaganda szczyciła się wieloetnicznym modelem społeczeństwa, który panował w Związku Sowieckim. Zgodnie z doktryną Lenina, rewolucja miała zapanować na całym świecie. Plakaty pokazywały uśmiechnięte twarze wielu narodowości; miało to silną propagandową wymowę szczególnie w porównaniu z narastającym rasizmem w Niemczech. Natomiast w rzeczywistości Stalin zafundował swoim mniejszościom etnicznym prześladowania i przesiedlenia, np. przesiedlenie Tatarów krymskich.

Kiedy Związek Sowiecki rozpadł się w 1991 roku, wiele z tych narodowości postanowiło stworzyć własne państwa. Niemniej jednak nie wszystkim udało się uzyskać niepodległość; Czeczenia także ogłosiła oddzielenie się od Rosji. Skończyło się to pierwszą wojną czeczeńską, pełną brutalnych rzezi po obu stronach i uzyskaniem szerokiej autonomii od Rosji.

TAJEMNICZE WYBUCHY Rok 1999 był dla Borysa Jelcyna przełomowym. Od jego decyzji zależało jak dalej potoczą się losy kraju. Schorowany prezydent wiedział, że trzeba działać szybko. Rodacy po prostu się go wstydzili; za granicą miał opinię alkoholika, w kraju pamiętano źle przeprowadzone reformy gospo-

darcze, które skończyły się powszechną biedą i rekordową hiperinflacją. Najważniejsze zaplecze gospodarki: surowce naturalne, przejęła powiązana z władzą grupa oligarchów, mieli oni już także w rękach wiele ważnych instytucji, np. media. Pierwsza wojna w Czeczenii skończyła się dla Rosjan porażką i upokorzeniem. Naród potrzebował zjednoczyć się wokół przywódcy, który przywróciłby Rosji honor i pozycję na świecie. Wybraniec Jelcyna, Władimir Putin, były oficer KGB i urzędnik z Petersburga, nadawał się do tego idealnie, ale był z nim jeden problem; był mało znany. W sierpniu 1999 roku czeczeńscy partyzanci zaatakowali sąsiadujący Dagestan, na co Rosjanie odpowiedzieli wkroczeniem do Czeczenii. Tak zaczęła


|9

nowy czas | 28 lutego 2011

tragedia smoleńska polskich dziennikarzy. Zarówno w stenogramach, jak i kopii pliku audio (polska strona nie ma oryginałów) rozmów załogi Tu-154M nie ma żadnej informacji na temat kierunku lądowania i systemu wykorzystywanego w lądowaniu (RSP z OSP). W stenogramach z 10 kwietnia 2010 roku znajdujemy tylko dwa fragmenty odnoszące się do kierunku lądowania, ponadto żaden z nich nie jest zapisem rozmów z kontrolerami lotu. Najpierw, o godz. 8:10 (czasu polskiego), czyli 31 minut przed katastrofą, ktp. Arkadiusz Protasiuk mówi: „Ustawiamy sobie, 259 [kierunek ze wschodu na zachód – przyp. red.] z tamtej strony”. Dziesięć minut później, o godz. 8:20, padają słowa świadczące o tym, że załoga nie otrzymała jeszcze z wieży wytycznych w sprawie kierunku podejścia. II pilot Robert Grzywna mówi: „Tu jakby było 259, byłoby nawet lepiej, bo by było nie pod słońce”. Tryb przypuszczający jednoznacznie wskazuje, że piloci czekają na decyzję kontrolerów. Ostatecznie podejście nastąpiło właśnie z kierunku 259, ale w kopii rozmów nie znajdziemy nawet jednego słowa mówiącego o decyzji wieży w tej sprawie! – Po słowach „Tu jakby było 259, byłoby nawet lepiej, bo by było nie pod słońce” spodziewamy się, że w dalszych minutach usłyszymy dyskusję na temat kierunku lądowania pomiędzy załogą Tu-154 a kontrolerami lotu oraz dane z wieży na temat wiatru i inne informacje, dzięki którym załoga Tu-154 będzie mogła przyjąć kierunek lądowania zapewniający maksymalny zakres bezpieczeństwa. Nic takiego jednak nie ma. O godz. 8:23 piloci nawiązują kontakt z wieżą i kilka minut później dowiadujemy się, że lecą już na wschodnią stronę lotniska, aby lądować od wschodu na zachód. Nie pada ani jedno słowo mówiące o podjęciu takiej decyzji. Co ciekawe, minister Jerzy Miller w wystąpieniu sejmowym dotyczącym raportu MAK w styczniu 2011 roku kilkakrotnie powiedział, że polska strona bada 30-minutową wersję kopii zapisu rozmów załogi Tu-154M, która nie powinna obejmować fragmentu z godz. 08:10, gdyż katastrofa zdarzyła się o godz. 08:41. Zapis pliku audio z godz.

się druga wojna czeczeńska. Miesiąc później nastąpił pierwszy wybuch w bloku mieszkalnym, w Bujnansku w Dagestanie. Był to dopiero początek krwawej serii zamachów na bloki w Rosji; dwa kolejne miały miejsce w Moskwie i jeden w Wołgodonsku. Łącznie zginęło prawie 300 osób, a drugie tyle zostało rannych. Władze natychmiast winą obwiniły czeczeńskich terrorystów. W kraju zapadła panika i antyczeczeńska nagonka. Największe podejrzenia wzbudził jednak nieudany wybuch w bloku w Riazaniu. Jeden z mieszkańców zauważył kilka osób wnoszących worki do piwnicy. Po interwencji Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB) stwierdzono, że cała ta akcja to tylko ćwiczenia, a podejrzanych wypuszczono.

Fala zamachów Pacyfikacja Czeczenii przebiegała wyjątkowo bezwględnie, zginęło tysiące cywilów, a kraj został ponownie doszczętnie zniszczony. Wiele informacji na ten temat zawdzięczamy słynnej nie-

08:10 nie został przedstawiony ani w prezentacji komisji MAK w Moskwie ani w prezentacji komisji Jerzego Millera w Warszawie. W obu przypadkach zapis audio zaczynał się od późniejszych fragmentów. Należy przypomnieć, że czerwcowa informacja o opublikowaniu 38-minutowej wersji stenogramów z czarnej skrzynki Tu-154M wywołała spore zdziwienie wśród specjalistów, gdyż wszystkie czarne skrzynki samolotów są wyposażone w 30-minutową taśmę. Strona rosyjska wyjaśniała pózniej, że w Tu-154M została umieszczona cieńsza taśma, jednak nie ma żadnych dokumentów potwierdzających umieszczenie w czarnej skrzynce polskiego Tu-154M niestandardowej taśmy, choć w przypadku wymiany takie dokumenty powinny być bezwzględnie obecne.

obiektów zachodniej strony lotniska zostały opublikowane przez S. Amielina dopiero w pazdźierniku 2010 roku tylko dlatego, że polscy internauci (związani z wojskowością) dwa miesiące wcześniej, w sierpniu 2010 roku odkryli zdjęcia przedstawiające radar ustawiony na zachodnią stronę lądowania, co wskazywało, że ta strona jest czynna. Tajemnica zachodniej strony lądowania, choć dotyczy najprostszych spraw, zawiera najwięcej białych plam, niedopowiedzeń i niejasności.

Tajemnica zachodniej sTrony lądowania Dopiero w raporcie końcowym komisja MAK po raz pierwszy informuje, że urządzenia naprowadzające systemu naziemnych radiolatarnii NDB (Non-directional Beacon) są w tej chwili tylko po stronie wschodniej. Dziennikarz rosyjski S. Amielin pisał, że urządzenia te zostały zdemontowane w okresie jesienno-zimowym 2009 roku, czyli w czasie, gdy rosyjska i polska prasa oraz radca ambasady Rosji mówili o planowanej wizycie w kwietniu 2010 polskiej delegacji w Katyniu koło Smoleńska. Sprawa jest o tyle dziwna, że z rozmów załogi Tu-154M 10 kwietnia 2010 oraz z publikacji prasowych bezpośrednio po katastrofie wynika, że nikt w Polsce nie wiedział o rzekomych zmianach w wyposażeniu lotniska w Smoleńsku, choć takie informacje bezwzględnie powinny być przekazane przez stronę rosyjską. Zamiast tego pojawiały się wielokrotnie tytuły prasowe, np.: Dlaczego lądowali od wschodu? lub 7 kwietnia lądowano też od wschodu. Oficjalne wypowiedzi osób związanych z śledztwem nic nie wspominały o zdemontowanych urządzeniach NDB od zachodniej strony. Przez dziewięć miesięcy nikt oficjalnie nie potwierdził, że nie można było lądować od zachodu. Zdjęcia rzekomo zniszczonych

„na kursie i ścieżce” Kolejna zastanawiająca sprawa to brak w kopiach dźwiękowych rozmów i w stenogramach fragmentów dotyczących korygowania lotu przez kontrolerów. Na lotnisku w Smoleńsku – od wschodu (E-W, 259) – podchodzi się według radaru i dwóch radiolatarni prowadzących (NDB). Potwierdzają to sami Rosjanie: „Na lotnisku Smoleńsk „Północny” system podejścia do lądowania RSP z OSP dla KM=259° składa się z radiolokacyjnego systemu lądowania RSP-6m2, bliższej radiolatarni prowadzącej PAR-10 i dalszej radiolatarni prowadzącej PAR-10 oraz markerów” (str. 140 polskiej wersji raportu MAK). Przypominam, że informacja o tym systemie RSP+OSP (ang. PAR+NDB) jest obecna także w rozmowach kontroli w Smoleńsku z rosyjskim Ił-76, który podchodził do lądowania w tym samym dniu co Tu-154M. – Radar RSP, odpowiednik polskiego RSL występującego na lotniskach wojskowych, to radar precyzyjny. Oznacza to, że odpowiedzialność leży całkowicie po stronie rosyjskiej, bo podejście według takiego radaru wymaga ciągłej współpracy wieży z załogą samolotu – mówił ekspert „GP”, kontroler lotu z Okęcia. Według niego przerwa w tym, co mówi do załogi wieża, nie może być dłuższa niż kilka sekund. Kontrolerzy muszą cały czas naprowadzać samolot. – Pracownik wieży lotów jest w tym wypadku członkiem załogi – twierdził ekspert „GP”. Dziwi więc, że uwagi kontrolerów zapisane na taśmie dźwiękowej są szczątkowe, a wieża powtarza tylko, że samolot jest na ścieżce i kursie, choć –

zależnej dziennikarce Annie Politkowskiej, która regularnia opisywała zbrodnie rosyjskich wojsk w Czeczenii. W tym czasie niezależne media w Rosji zostały zamknięte i Rosjanie mieli tylko dostęp do oficjalnej propagandy. Co prawda Rosjanom udało się przywrócić kontrolę nad Czeczenią już w połowie 2000 roku, ale walka partyzancka trwała jeszcze prawie dziesięć lat, a najgroźniejsze bojówki organizowały krwawą zemstę na Rosjanach. Pierwszy potężny cios w sercu Rosji po zakończeniu wojny nastąpił w październiku 2002 roku. Czeczeńska bojówka terrorystyczna zajęła teatr na Dubrowce w Moskwie. Po trzech dniach siły specjalne wpuściły gaz usypiający na salę, po czym przeprowadziły szturm w celu uwolnienia zakładników. Podczas akcji zginęło ponad sto ludzi. Niecałe dwa lata później, przywódca czeczeńskich terrorystów, Szamil Basajew, związany z al-Kaidą, zorganizował kolejny atak; tym razem

na szkołę w Biesłanie w Północnej Osetii. Rosyjskie służby kolejny raz przeprowadziły szturm i w wyniku strzelaniny zginęło aż 334 osób, w tym 186 dzieci. Nienawiść do Czeczenów wzrosła do poziomów wcześniej niespotykanych. W następnych latach miały miejsce większe i mniejsze zamachy w Rosji, które z czasem się nasiliły; pod koniec 2009 roku terroryści wysadzili Newski Express, który łączy Moskwę z Petersburgiem. W zamachu zginęło 28 pasażerów, a 96 zostało rannych. W marcu zeszłego roku tzw. „czarne wdowy” z Kaukazu wysadziły się w moskiewskim metrze – zginęło 40 osób. Zamach w Domodiedowie najprawdopodobniej przeprowadziła bojówka przywódcy kaukaskich terrorystów; Doku Umarowa, który mianował się emirem Kaukazu i ma zamiar stworzyć w regionie radykalne państwo islamskie, na wzór Talibów. Przejął przywództwo nad islamskimi terrorystami po

przypomnijmy – w trakcie padania tych komend Tu-154M nigdy w rzeczywistości na ścieżce i kursie nie przebywał. Wręcz przeciwnie, z niewyjaśnionych dotąd przyczyn znajdował się najpierw zbyt wysoko, potem zbyt nisko. Jednocześnie, jak przyznała nawet sama komisja MAK, wszystkie komunikaty o odległości od pasa startowego były podawane z błędem ok. 600-1000 metrów, co oznaczało, że załoga miała prawo myśleć, że jest bliżej lotniska niż była w rzeczywistości. – Mój kolega z wieży lotniska Okęcie sprowadził na radarach RSL ponad dwa tysiące samolotów i nigdy nie spotkał się z sytuacją, w której maszyna byłaby zawsze idealnie na ścieżce i kursie. W każdym przypadku lot trzeba było mniej lub bardziej korygować, np. nakazać obniżenie lub podniesienie lotu lub odbicie lekko w lewo lub prawo. Tutaj albo poprawki kontrolerów zostały wycięte, albo w ogóle nie padły – uważał rozmówca „Gazety Polskiej”. Zastanawia też, dlaczego na taśmach nie słychać, jak załoga „kwituje”, czyli potwierdza komendy wieży. Kpt. Arkadiusz Protasiuk przed tragicznym lotem aż sześć razy lądował w Smoleńsku i doskonale znał rosyjskie procedury. Jednocześnie z zapisów rozmów załogi Tu-154M wynika, że załoga polskiego tupolewa uzgodniła, że nawigator będzie czytał wysokość po odległości, a więc tak jak przewiduje tzw. „kwitowanie”. Prawdopodobnie więc wycięto część ważnych rozmów polskiej załogi ze smoleńską wieżą.

Odpowiedzi na te pytania nigdy nie uzyskamy, jeśli Rosja nie zwróci nam oryginałów polskich czarnych skrzynek. Oryginały czarnych skrzynek Tu-154M wciąż są w rękach rosyjskich, pomimo zakończenia dochodzenia komisji MAK (październik 2010) oraz pomimo opublikowania raportu końcowego (13 styczeń 2011). Zgodnie z przepisami, według których odbywało się badanie katastrofy polskiego rządowego Tu-154M, wrak samolotu oraz wszystkie dowody rzeczowe, w tym czarne skrzynki, powinny wrócić do Polski w chwili zakończenia dochodzenia komisji MAK. Polska prasa oraz polski rząd codziennie powinny dopominać się o polską własność. Materiały te mają ogromne znaczenie, gdyż nawet polska prokuratura wojskowa w swoich ostatnich wypowiedziach dała do zrozumienia, że dopuszcza możliwość tego, że polska strona otrzymała sfałszowane lub niepelne kopie czarnych skrzynek. Jednocześnie dzień po publikacji artykułu „GP” – MAK zmanipulował zapis czarnych skrzynek? – polska komisja badająca katastrofę Tu-154M przełożyła o sześć tygodni publikację swoich ustaleń, tłumacząc się bezwględną koniecznością przeprowadzenia eksperymentu na drugim Tu-154M, dotyczącego tego, w jaki sposób są rejestrowane na czarnych skrzynkach poszczególne działania załogi. O tym, dlaczego i jakie wątpliwości popjawiają się w związku z tym zagadnieniem w następnym artykule.

Podejrzane koPie czarnych skrzynek

Autor, wykorzystując swoje doświadczenie z pracy w obsłudze radiolokacyjnej cywilnych i wojskowych statków powietrznych, od wielu miesięcy prowadzi niezależne analizy faktów związanych z katastrofą smoleńską. Jest w stałym kontakcie z pilotami, fizykami, matematykami, inżynierami i innymi osobami, które swoją wiedzą i doświadczeniem starają się bronić honoru żołnierza polskiego i godności Tych, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie rządowego Tu-154M w Smoleńsku.

Jakie są brakujące polecenia i informacje, które wydawali polskiej załodze rosyjscy kontrolerzy naprowadzający Tu-154 M101? Dlaczego samolot lądował od strony wschodniej i z jakiego powodu mimo precyzyjnego podejścia z pomocą radaru, doszło do katastrofy? Dlaczego wywierał naciski i z kim rozmawiał rosyjski płk Krasnokutski? Za pomocą jakich środków łączności rozmawiał z tajemniczym generałem, skoro rozmowa nie została nagrana w rozmowach wychodzących z wieży lotniska w Smoleńsku?

tym, jak Rosjanie zabili Basajewa w 2006 roku. Umarow przyznał się, w filmie umieszczonym w internecie, do zorganizowania zamachu w Domodiedowie i ogłosił, że ten rok będzie dla Rosjan „rokiem krwi i łez”.

niesPokojny kaukaz Władimir Putin ogłosił, że Czeczeńcy nie są odpowiedzialni za zamach w Domodiedowie. Ma zapewne rację, ponieważ Czeczenią rządzi twardą ręką namiestnik Moskwy, Ramzan Kadyrow, który przywrócił w kraju spokój i szybką odbudowę, w zamian za totalitarne rządy. Natomiast sytuacja wygląda zupełnie inaczej w sąsiednich regionach. W zeszłym roku na Kaukazie doszło do tysiąca zamachów. Dotychczas najbardziej niespokojny był Dagestan, ale po brutalnej reakcji władz, zamachy przeniosły się do Kabardo-Bałkarii. Władze obwiniają szerzenie się terrozyzmu popularnością bojówek islamskich. Przyczyną ich popularności jest wyjątkowo niski po-

Kajetan Marzec

english translation @ www.nowyczas.co.uk

ziom życia; bieda, bezrobocie oraz korupcja lokalnych urzędników. Pieniądze przysyłane z Moskwy giną wśród lokalnych władz. Sprawę też komplikuje niechęć Rosjan do narodowości kaukaskich. W Moskwie i Petersburgu nierzadkie są rasistowskie napady i morderstwa na przybyszy zarówno z tego regionu, jak i z Azji Środkowej, które milicja bagatelizuje i rzadko kiedy winni zostają ukarani. Widać już, że polityka Kremla wobec Kaukazu nie przynosi żadnych pozytywnych rezultatów. Samą przemocą nie stłumią bojówek terrorystycznych. Szansą na stabilizację jest rozwój gospodarczy na Kaukazie i większa akceptacja narodowości kaukaskich w Rosji. Jeśli problem nie zostanie rozwiązany, zamachy na terenie Rosji raczej nie ustaną.

Stanisław Mickiewicz Autor jest analitykiem ds. politycznych i ekonomicznych Europy Środkowo-Wschodniej


10|

28 lutego 2011 | nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Donos na rednacza Krystyna Cywińska

2011

Stary człowiek, a może. Donoszę, że tak pomyślałam po przeczytaniu w „Dzienniku Polskim” refleksji Szymona Zaremby. Refleksji dotyczących kolaboracji i kolaborantów. Tematyki nieustającej w kraju i za granicą. Szymon Zaremba jest jednym z ostatnich londyńskich działaczy niepodległościowych. Czyli prawie historyczny mamut. Z definicji powinien być skostniały i zesztywniały w swoich poglądach. A nie jest. Choć jest już w wieku matuzalowym.

Stara się, jak może, ten stary człowiek dotrzymać kroku przemijaniu. Bo wszystko przemija, a czas przynosi inne, zrewidowane poglądy. Źle to czy dobrze? Grzech to czy cnota? Szymon Zaremba, prezes wydawnictwa londyńskiego „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, dziwi się pomawianiu i oskarżaniu różnych osób o kolaborację z ubecją. Głównie na tzw. emigracji. Dziwi się, jak rozumiem, nagonce na różne osoby, którym może można by coś udowodnić, choć nie wiadomo dokładnie co. A jeśli wiadomo, to niewiele. W tych refleksjach na łamach swego „Dziennika” prezes Zaremba dokonuje swego rodzaju analizy kolaboranctwa. Świadomie czy nieświadomie, z takich czy innych powodów. A powody zawsze są różne. No i pan Szymon Zaremba wzbudził ostrą reakcję redaktora naczelnego „Nowego Czasu” Grzegorza Małkiewicza. – O co tym Polakom chodzi? – pyta Zaremba. Czy chodzi im o to, czy ubecja była polską organizacją? Nim ktoś napisze, że żydowską, niech sprawdzi w osobowych danych ubecji. Okaże się, że po 1968 roku znaczną większość ubeków stanowili rdzenni Polacy katolicy. Można by wtedy twierdzić, ryzykownie, że ubecja była polską organizacją. Skoro jednak – jak wiadomo – ubecja była ramieniem KGB, definicja się komplikuje. Skomplikowany jest, na dodatek, stosunek do PRL. Czy

był ten PRL, czy nie był prawdziwą Polską? Dla wielu, którzy PRL przeżyli, był. A byli członkowie jej czołowej partii – PZPR, i to na wysokich szczeblach – są nadal wybitnymi politykami w naszym wolnym kraju. Niektórzy z nich, może nawet wielu, mieli też zapewne takie czy inne powiązania z ubecją. Czyli mamy popularnych polityków, których można by było uznać za kolaborantów. Choćby w cudzysłowie. Tak zrozumiałam wywód Szymona Zaremby. Nie jako odstępstwo czy sprzeniewierzenie się ideałom niepodległościowym. A tak właśnie wypowiedź prezesa Zaremby zrozumiał Grzegorz Małkiewicz. Ja jego wypowiedź uznałam raczej za racjonalną ocenę rzeczywistości. Nie zawsze należy okładać kamieniami tych, którzy coś przeskrobali, podpisali czy nagadali pod presją. Lech Wałęsa też coś podpisał i coś tam nagadał. No i co z tego? Jego wielkości w niczym to nie ujmuje. Ujawniać kolaborantów, pociągnąć ich do odpowiedzialności to jedno, ale czepiać się o kolaborację podejrzanych, to drugie. Parafrazując Mrożka – donoszę, że ochotniczo zakończyłam tępienie kolaborantów w mojej wiosce Clapham w Londynie. Jednemu z nich przyłożyłam torebką, a innemu wałkiem do ciasta. Ale nie zamierzam wsiadać na wysokiego konia i z lancą w dłoni bić się o definicję niezłomności. Bo czas na pstrym koniu jedzie.

Co piszę, darząc wielkim szacunkiem opinie niezłomnego Grzegorza Małkiewicza. Choć niekoniecznie je podzielam. Grzesiu kochany, zirytowało cię nawiązanie przez Szymona Zarembę do czasu konspiracji w okresie niemieckiej okupacji. Jak prezes Zaremba napisał, nie piętnowano tych, którzy się załamywali w śledztwie czy w przesłuchaniach. Ostrożność i wyrozumiałość była wpisana w system konspiracyjny. Kolaborantami byli ci, którzy świadomie, dla zysków współpracowali z gestapo. Nie ci, których gestapo łamało. Niestety, wiele polskich wsi, miast i miasteczek miało kolaborantów. Wśród nich i takich, którzy dla zysku wydawali i mordowali siekierami Żydów. Kolaborantami bywali też i Żydzi. Tropili swoich rodaków, pobierali od nich haracz, wydawali ich w niemieckie ręce. Znany i opisany jest przypadek tzw. Grupy Blauweiss. Organizacji składającej się z osób pochodzenia żydowskiego zajmujących się tym procederem. Mój mąż wykonał na przywódcy tej grupy i kilkorgu jego współtowarzyszach wyrok śmierci. Strzelał do nich w Warszawie w biały dzień. Wyrok był w Podziemiu prawomocny. Myślę o tym, oglądając świetny telewizyjny serial „Czas honoru”. Serial o tamtych strasznych czasach i ludziach strachem wyniszczanych. Czas strachu, wyniszczania i de-

prawowania nie skończył się wraz z końcem wojny. W więzieniach ubecji ludzie się załamywali, sypali, podpisywali różne rzeczy. Kolaborowali także, żeby lepiej żyć, dostawać talony i kupony, a także wyjeżdżać za granicę. Byli tacy, którzy wierzyli w system, i tacy, którzy za opór przeciw systemowi ponosili śmierć. Po co o tym piszę? O tych znanych sprawach, przynudzając przeszłością młode pokolenia? Piszę po to, żeby dokonać we własnym odczuciu, bo nic tu po sumieniu, pewnej analizy złożoności naszego życia w kraju i za granicą. Być wiernym swoim zasadom to piękne. I łatwe, kiedy nic to nie kosztuje. A na emigracji wierność zasadom niepodległości i nieprzejednania nic nie kosztowała. Poza składkami na organizacje tę wierność podtrzymującymi. Donoszę, za Mrożkiem, że ogólnie żyło nam się tu dobrze. I będzie się żyło jeszcze lepiej, jak się nie będzie nikogo pociągało za każdą wypowiedź. No chyba że w celach polemiczno-dydaktycznych. Co też starałam się zrobić w tym felietonie, dziękując za temat panom Szymonowi Zarembie i Grzegorzowi Małkiewiczowi. A już myślałam, że będzie tematyczna klapa i klops. Z pozdrowieniami, Wasza staruszka, która jeszcze co nieco może. Dodaj swój komentarz na www.nowyczas.co.uk

Życie jak burleska We dwoje czy na singla? – pyta koleżanka, która nie może się zdecydować. Wychodzić za mąż, czy nie. Ostatnio odesłała z kwitkiem kolejnego kandydata. Czwartego. – Jeszcze nie teraz – przyznała. Kandydata zrobiło mi się żal. Fajny chłopak. Uczynny, pracowity, spokojny, a nader wszystko – przystojny. W skrócie: bardzo dobry materiał na męża. Koleżanka zresztą nie jest wcale gorsza. Dobra praca w City, już drugie własne mieszkanie (kupiła ruderę, którą przez kilka miesięcy sama remontowała, tak dla frajdy) i uroda, że nie można przejść obojętnie. A jednak – mimo prawie trzydziestu pięciu lat – wcale jej nie śpieszno na ślubny kobierzec. Może nawet nigdy się na niego nie zdecyduje. – Po co? – pyta przewrotnie. Muszę przyznać, że postępowanie Bożeny trochę mnie dziwi. Gdy poznała swojego ostatniego chłopaka, była taka happy, że nikt ze znajomych nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Kilka tygodni wcześniej odprawiła z kwitkiem poprzedniego, przyznając że nie jest jeszcze gotowa na małżeństwo. Gdy przedstawiała nam Patricka, twierdziła, że tym razem chyba ulegnie. Że to już po raz ostatni, że już czas się ustatkować, pomy-

śleć poważniej o przyszłości. – Zobacz, jaki on słodki – przekonywała. Czy już wtedy wiedziała, że i tego odprawi? Tego nie wiem. Ale przyznaję, że gdy odprawiła, nikogo to nie zaskoczyło. A wszystko było dobrze między nimi aż do momentu, gdy biedaczyna nie wytrzymał i postanowił poprosić ją o rękę. Gdyby tego nie zrobił, pewnie nadal byliby razem. Znowu pojechaliby na szalone wakacje, razem mieszkali. Wszystko byłoby po staremu. Głupek! Powinien wiedzieć! Hm, widocznie nie wiedział... Co takiego jest w małżeństwie, że coraz mniej osób decyduje się na zmianę stanu cywilnego? Jaka jest różnica pomiędzy małżeństwem a życiem w związku, który nigdy się nie kończy? Wspólny dom, mieszkanie. Wspólne wakacje. Tylko tego jednego papierka brak? Wśród moich znajomych pełno jest takich, co to niby na kocią łapę: nieoficjalnie, na szaro, a jednak na pierwszy rzut oka widać, że są szczęśliwi, że im tak dobrze, wygodnie, fajnie. Że można i tak, inną drogą, być razem. I to przez lata, wiele lat. Albo, jak Bożena, samemu. Teraz przekonuje, że ma dosyć chłopaków, partnerów. Chce trochę sama pobyć. Ja jej nie wierzę.

Na stronie internetowej The Single Life znaleźć można setki opowieści o tym, dlaczego ludzie decydują się na życie w pojedynkę. Opowieści są różne: od tragicznych rozstań z ukochaną (nikt nie chce tego przeżywać po raz kolejny), poprzez opowieści tych, którzy lubią polować w barach, na koncertach, w kinach, internecie, parku (zdziwilibyście się, wiedząc, w jakich to miejscach ludzie potrafią polować!) – tylko po to, by przez noc lub dwie cieszyć się zdobyczą i polowanie zacząć od nowa. Dla samej frajdy polowania. Trafiony, znaczy się zatopiony. Następny proszę. Są również i tacy, którzy dzięki swojemu ekscentrycznemu zachowaniu nie znajdą nikogo, kto by z nimi kiedykolwiek wytrzymał dłużej niż dzień. Może dwa. Ale są również i tacy, dla których bycie na kocią łapę, bez małżeńskiej smyczy, jest jedyną możliwą drogą, którą da się iść przez życie. W której czują się dobrze, bezpiecznie, szczęśliwie. Wiem coś o tym. Sam taki jestem. Przekonania nie zmienię.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 28 lutego 2011

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Już myślałem, że temat kolaboracji odrobiłem, a tu donos o mojej niezłomności, więc wyjścia nie mam, muszę bronić owej niezłomności, tej podłej cnoty, która – jak sugeruje Krystyna Cywińska – utrudnia rewidowanie poglądów i racjonalne widzenie świata. Sądząc po wstępie, racjonalizm ten przychodzi z wiekiem, czego wyrazem były opublikowane w „Dzienniku Polskim” refleksje prezesa Szymona Zaremby, z którym w ostatnim numerze „Nowego Czasu” pozwoliłem sobie na polemikę. Poczułem się jak żółtodziób, do czego pretensji nie mam, bo w moim wieku z każdej dawki eliksiru należy się cieszyć. Sprawa wydaje się jednak bardziej trywialna. Nie chodzi o wiek adwersarzy, nie chodzi o przekonania i niezłomność, ale o zestaw założeń wyjściowych. To one decydują o konkluzji. W historii liczą się fakty, a okoliczności mogą być co najwyżej tłem. Mówienie o ich funkcji łagodzącej nie ma z racjonalizmem nic wspólnego, może być tylko błyskotliwą, jak w przypadku Krystyny Cywińskiej, publicystyką. Niestety, debata na temat najnowszej historii Polski, jej okresu komunistycznego zniewolenia, od dwudziestu lat jest domeną publicystyki. Historyków porównuje się do zajadłych tropicieli haków na uczciwych ludzi. Publicystów ich broniących, w towarzystwie kulturalnym, nazywa się niezłomnymi, w mniej kulturalnym – oszołomami. Bardzo sobie cenię, i piszę to bez ironii, że przebywam w towarzystwie kulturalnym. Do Polski, jak zwykle, nowe idee docierają poniewczasie. Koniec ideologii obwieszczony na Zachodzie w latach osiemdziesiątych miał krótki żywot. W Polsce, z wiadomych względów, trafił na podatny grunt polityczny, pozwolił zrewidować, jak to określa Krystyna Cywińska, poglądy, a ostatnim działaczom niepodległościowym ułatwił dotrzymanie kroku przemijaniu. Z końcem ideologii wiązała się deklaracja końca historii. Na deklaracji zostało, ale nie w Polsce. Jak się niedawno dowiedziałem, nauczanie historii w szkołach w ostatnim dwudziestoleciu tak było pomyślane, że nauczycielom nie starczało czasu na naukę współczesnej historii Polski, czyli okresu PRL. Dużo miejsca poświęcało się natomiast nauce o legionach rzymskich czy niemieckiej reformacji. Nieświadome zaniedbanie? I jak w takiej sytuacji reagować na rażące nadużycia? Czy można potępiać nauczycieli w komunistycznej Polsce, którzy uczyli oportunizmu, a Katyń ewentualnie przerabiali, ale na lekcjach geografii, a nie historii. Co z tej debaty trafia do młodego Polaka, który po prostu nie zna historii swojego kraju? I dowiaduje się od działacza niepodległościowego, że Urząd Bezpieczeństwa był polską organizacją. Nawet nie w znaczeniu narodowościowym, ale sugerowanej ciągłości historycznej polskiego państwa. Naprawdę nie o to chodzi, że „na emigracji wierność zasadom nie-

podległości i nieprzejednania nic nie kosztowała”. Taką opinię słyszałem od dziecka z komunistycznych mediów. Emigracja miała dać świadectwo niezgody na zniewolenie narodu, dlatego ze zdumieniem czytam oświadczenia ostatnich działaczy niepodległościowych, że PRL był prawdziwą Polską. I tu tkwi sedno sprawy, reszta to didaskalia, nieistotne przypisy, substytut naszej historii, ale nie historia, którą mamy prawo poznać. Przy takim założeniu również sprawa kolaborantów wygląda inaczej. Napisałem o tym wyraźnie w poprzednim felietonie, z czym zresztą zgadza się Krystyna Cywińska, pisząc: „Ujawniać kolaborantów, pociągnąć ich do odpowiedzialności to jedno, ale czepiać się o kolaborację podejrzanych to drugie”. Ktoś jednak zadbał o to, żeby tych podejrzanych, niesłusznie oskarżonych było jak najwięcej, żeby skompromitować jakiekolwiek próby rozliczenia. W zgiełku medialnym postanowiono ukryć odpowiedzialnych nawet za zbrodnie. Włodarze PRL wydawali rozkazy strzelania do Polaków, ale do tej pory nikt jeszcze za te czyny nie odpowiedział. W lustracji i dekomunizacji, których nie było, słabi i złamani nie byli celem ponurych odwetowców. Kolaborantom powojennym i funkcjonariuszom reżymu nie grozi też kara śmierci, jak było w czasie wojny, a jedynie śmierć cywilna. O czym pisałem bez irytacji. Krysiu, nie wszystko przemija. Relatywizm sprawdził się w fizyce, doprowadził do nieoczekiwanego w dziejach skoku cywilizacyjnego i technologicznego. W życiu społecznym jest narzędziem pauperyzacji człowieka, poniżaniem jego godności, narzędziem manipulacji, jest wywracaniem wszystkich tych wartości, wokół których społeczności i wspólnoty narodowe powstały. Można, oczywiście, relatywizować, pod jednym wszakże warunkiem: wtedy gdy zgodzimy się, że wspólnota jest przeżytkiem do niczego nam niepotrzebnym, a do poczucia tożsamości wystarczy nam bigos i flaszka czystej. Dla mnie to trochę za mało, tym bardziej że za bigosem nie przepadam, a po czystej chciałbym się pojedynkować z inaczej myślącymi. Choć właściwie pojedynek – bo w argumenty nikt się już nie wsłuchuje – pozostał może jedynym rozwiązaniem.

Wacław Lewandowski

Czego chcą? „Zima ludów” w Afryce północnej i na Bliskim Wschodzie została początkowo przyjęta przez komentatorów z entuzjazmem, zwłaszcza przez niektórych arabistów, którzy twierdzili, że w dobie globalizacji społeczeństwa arabskie nie chcą już znosić uciążliwych dyktatur i niskiego standardu życia, upominają się więc o demokrację i prawa człowieka. Nie można bowiem w dzisiejszym świecie zataić przed tymi ludźmi dobrodziejstw, które swoim obywatelom gwarantują zachodnie demokracje, jest zatem zrozumiałe, że i Arabowie analogicznych dobrodziejstw dla siebie pragną i o nie się upominają. Zrazu wydawało się, że rozszerzająca się z kraju na kraj fala obywatelskiego protestu gładko zniesie dyktatury, nigdzie nie napotykając stanowczego oporu. Pierwszym podważeniem tych przypuszczeń było długie wahanie Mubaraka, który nie od razu zdecydował się na odejście; drugim, poważniejszym, jest oświadczenie Kadafiego, że władzy nad Libią nie odda, a z przeciwnikami będzie walczył na śmierć i życie, do ostatniego pocisku, złożone w imieniu dyktatora przez jego syna. Tu żarty się kończą, a biorąc pod uwagę wiadomości o licznych już ofiarach śmiertelnych wypada powiedzieć, że już się skończyły. Trud-

no, oczywiście, o sympatię dla Kadafiego czy innego arabskiego satrapy, jasne więc że opinia światowa sympatyzuje z protestującymi. Pytanie jednak, na ile sytuacja jest prosta. Pamiętam przecież, jak światowa opinia sympatyzowała z irańskimi studentami, którzy wzniecili rewolucję celem obalenia Szahinszaha. Wydawało się wówczas, że ci studenci chcą „prawdziwej demokracji” i chcą dla siebie praw obywatelskich, jakimi cieszy się człowiek Zachodu. Rychło jednak okazało się, że w wyniku rewolucji powstał model państwa islamskiego, antydemokratycznego i antyzachodniego, marzącego o broni jądrowej i unicestwieniu Izraela. Nic przeto dziwnego, że w obecnej chwili „zimą ludów” najbardziej zaniepokojeni są Izraelczycy. Nikt bowiem dziś nie zagwarantuje, że potężny ruch obywatelskich buntów nie przerodzi się w nową, nieobliczalną, antyzachodnią i zabójczą dla państwa żydowskiego fundamentalistyczną międzynarodówkę islamską. Na razie niczego nie wiadomo i wszystko może się zdarzyć. Na razie można przypisywać manifestującym tłumom dążności i pragnienia jakie nam tylko przyjdą do głowy. Warto jednak pamiętać, że każda rachuba może być zawodna. Nie ma żadnej

pewności, że ideały demokracji są dla tych zbuntowanych kuszące i powabne. Nie ma pewności, że nie są one im nienawistne. Na izraelskie obawy trzeba spojrzeć poważnie i bez lekceważenia, bo przecież w wyniku tego, co się teraz w bezpośrednim otoczeniu Izraela rozgrywa, możemy wkrótce obudzić się w świecie dalece odmienionym. I nie – odmienionym na lepsze… Świat wyczekuje i zdaje się pocieszać nadzieją, że to wszystko ku lepszemu poprowadzi. Być to może. Chciałoby się jednak móc mieć nadzieję, że najwięksi polityczni gracze naszego globu zdają sobie sprawę, że istnieją i działają siły, które gotowe są pchnąć energię arabskich rewolt w bardzo niepożądanym przez nas kierunku. Mało tego – chciałoby się móc wierzyć, że owi gracze mają jakieś scenariusze zapobiegania złemu obrotowi spraw na Bliskim Wschodzie. Chciałoby się, jednym słowem, nie mieć obaw, że Zachód znów okaże się naiwny i zbyt optymistyczny w swych rachubach. Chciałoby się i to bardzo… Protestującym chciałbym życzyć jak najlepiej, gdybym tylko mógł wiedzieć, że na pewno ich marzenia nie godzą w nasz świat i nasze życie. Brak mi danych, by o tym orzekać. Nie wiem, jakie są ich marzenia. Czy ktoś to dzisiaj wie?


12|

28 lutego 2011| nowy czas

drugi brzeg

Romuald Wernik

ŚP

ROMUALD WERNIK

Zmarły w Londynie Romuald Wernik całe swoje życie poświęcił jednej idei – bolesnej historii Kresów. Urodził się w 1924 roku na Wołyniu. W czasie II wojny światowej wysiedlony z rodzinnych stron, nigdy o nich nie zapomniał i konsekwentnie w licznych publikacjach książkowych i artykułach w prasie emigracyjnej, a po roku 1989 również krajowej, przypominał, wbrew panującej koniunkturze politycznej, ludobójstwo

dokonane na Polakach przez ich ukraińskich sąsiadów. W 1940 roku wraz z matką, babką i siostrą został zesłany na Syberię. Ojca, aresztowanego wcześniej, Sowieci, rozstrzelali pod Kijowem, o czym rodzina dowiedziała się po 50 latach. Po ,,amnestii” wstępuje do 5 Dywizji Kresowej. Z Armią Polską w ZSSR ewakuuje się na Bliski Wschód. W Palestynie kończy gimnazjum Junackiej Szkoły Kadeckiej. Po wojnie przybywa do Wielkiej Brytanii i studiuje historię sztuki na uczelni angielskiej. Po studiach pracuje jako projektant wnętrz i prowadzi na Portobello galerię sztuki polskiej. Bierze czynny udział w życiu politycznym i społecznym emigracji. Należał do Komitetu Wykonawczego Ligi Niepodległości Polski, był posłem do Rady Rzeczypospolitej. Wchodził w skład władz Związku Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej Polskiej. Wielokrotnie pełnił funkcję prezesa Koła Junackiej Szkoły Kadetów. Był prezesem Towarzystwa Uczczenia Ofiar Ukraińskiego Ludobójstwa i Związku Ziem Wschodnich II Rzeczypospolitej,

członkiem władz Towarzystwa Pomocy Polskiemu Uniwersytetowi w Wilnie, krajowego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą. Publikował w londyńskich „Wiadomościach”, w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”, w „Tygodniu Polskim”, „Orle Białym”, „Gazecie Niedzielnej”, i w wychodzącym w Toronto „Głosie Polskim”. Od 1999 do 2005 redagował „Głos Emigracji”. Zajmował się głównie tematyką stosunków polsko-rosyjskich i polsko-ukraińskich, ale ogłaszał też artykuły o sztuce. Łącznie pozostawił ponad 1300 artykułów. Równie imponujący jest dorobek książkowy Romualda Wernika, w tym 15 książek kresowych w których przedstawia losy Kresów od Powstania Styczniowego do czasów współczesnych ze szczególnym uwzględnieniem okresu II wojny poświęconym ofiarom sowieckich deportacji i ludobójczej akcji Ukraińskiej Powstańczej Armii. W swojej twórczości podtrzymywał stanowisko nienaruszalności polskich granic.

Pisarz kresowy Ur. 23 grudnia 1924 roku w Zdołbunowie na Wołyniu. Zmarł 16 Lutego 2011 roku w Londynie. W zsyłce r. 1940 wywieziony przez Sowietów pod Archangielsk. Po tzw. Amnestii (1941) z Armią Andersa ewakuowany do Iraku. Wychowanek Junackiej Szkoły Kadetów w Palestynie. Autor 15 książek, dziennikarz, redaktor „Głosu Emigracji i Kwartalnika Kresowego”, wieloletni współpracownik „Dziennika Polskiego”. Członek krajowego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą, członek KC Ligi Niepodległości Polski, najmłodszy członek Rady Rzeczpospolitej, jeden z założycieli Koła Junackiej Szkoły Kadetów i jego kilkakrotny prezes, ostatni prezes Związku Ziem Wschodnich II RP. Całe życie służył sprawie Kresów.

Jerzy Nowosielski

Był jeden z najwybitniejszych polskich malarzy o międzynarodowej sławie. Urodził się w Krakowie 7 stycznia 1923 roku z matki katoliczki i ojca unity, pochodzącego z ruskich Łemków. Wcześnie wykazywał plastyczne, a także muzyczne uzdolnienia. Początkowo pasjonował się impresjonizmem i ekspre-

sjonizmem, potem zainteresował go kubizm. Wojna przerwała jego gimnazjalną naukę. W 1940 roku podjął naukę w Instytucie Sztuk Plastycznych, tzw. Kunstgewebeschule. Traktowany przez Niemców jak szkoła zawodowa, instytut był zakonspirowaną ASP, gdzie nauczali profesorowie krakowskiej uczelni. W 1945 roku, po wojnie, Nowosielski podjął studia na krakowskiej ASP u profesora Eibischa. Został przyjęty od razu na trzeci rok. Po półtorarocznej nauce zarzucił jednak studia. Nowosielski nigdy nie malował niczego z natury, a dla studenta ASP to była podstawa edukacji. W tym czasie związał się z działającą w Krakowie grupą tzw. Nowoczesnych. Wystawiał z Kantorem, Brzozowskim, Mikulskim, Skarżyńskim, lecz ciągle był niezadowolony z własnych osiągnięć. Przełom nastąpił w 1947 roku, kiedy Nowosielski odkrył „uduchowioną formę abstrakcji”. „Z jednej strony interesowała mnie abs-

trakcja geometryczna, z drugiej zaś pewne elementy figuracji… Ikona uświadomiła mi, że te dwie tendencje w sztuce się nie wykluczają, a wręcz przeciwnie, w każdym dobrym obrazie muszą ze sobą współistnieć” – mówił artysta o znalezieniu swojej drogi. Pozostał jej wierny do końca życia. Taki wybór nie sprzyjał karierze w okresie dominującego socrealizmu. Nowosielski nie szuka jednak kompromisów. W 1949 roku na Zjeździe Związków Plastyków Nowosielski wystąpił przeciwko naginaniu sztuki do politycznej idei. Zrezygnował też z udziału w wystawach, a następnie z posady w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, przeniósł się do Łodzi, zaczął pracę jako kierownik artystyczny Państwowej Dyrekcji Teatrów Lalek. Utrzymywał się głównie z polichromowania cerkwi i kościołów. Uczestniczył w blisko 100 wystawach indywidualnych, ponad 250 zbiorowych w Polsce i poza granicami.

Żałobna Msza św. w kościele pw. św. Andrzeja Boboli: 1 Leysfield Rd, London W12, czwartek: 3 marca o godz. 12.00. Spopielenie w Mortlake Crematorium o godz. 13.30. Ukochany Mąż i Ojciec w głębokim smutku i żalu pozostawia Żonę Elżbietę, Synów - Jaremę i Stefana z Lisą, Wnuczki Kasię i Minkę, Siostrę Halinę z Rodziną oraz Rodzinę w Anglii, Polsce i Australii. Zamiast kwiatów prosimy o ofiary na Komitet Pomocy Polakom Na Wschodzie, 238/246 King Street, London W6 0RF

Śp.

Karin Stanek

ROMUALD WERNIK 23 XII 1924-16 II 2011

W latach 60. należała do najpopularniejszych polskich piosenkarek, znana m.in. z piosenek „Jedziemy autostopem” i „Chłopiec z gitarą”. Urodziła się 18 sierpnia 1943 (lub 1946) roku w Bytomiu w rodzinie górniczej. Po ukończeniu siedmiu klas szkoły podstawowej pracowała jako goniec. Na scenie zadebiutowała w 1962 roku piosenką „Jimmy Joe”. W tym samym roku, po zwycięstwie odniesionym w konkursie „Czerwono-Czarni szukają młodych talentów” w Zabrzu i Krakowie, została wokalistką grupy. Występowała z nią do roku 1969.

Wraz z grupą występowała na festiwalach w Sopocie (1962 i 1964) i w Opolu (1963-1966), gdzie została wyróżniona m.in. za wykonanie piosenek „Jedziemy autostopem” i „Chłopiec z gitarą”. Po odejściu od Czerwono-Czarnych występowała solo, a także z grupami: The Samuels, Aryston, Inni oraz Schemat. Wylansowała m.in. takie przeboje jak: „Malowana lala”, „Tato, kup mi dżinsy”, „Trzysta tysięcy gitar”. W 1976 roku wyjechała z Polski do Niemiec, gdzie mieszkała do śmierci. Zmarła 15 lutego 2011 w niemieckim szpitalu na zapalenie płuc.

Z wielkim żalem żegnamy wyjątkowego Pisarza i naszego Laureata Jego Małżonce, Synom i Bliskim składamy wyrazy głębokiego współczucia Cześć Jego Pamięci! Prezes i Zarząd Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą


|13

nowy czas | 28 lutego 2011

fawley court

FAWLEY COURT, our “little piece of heaven”, our rights of way J C ust picture this. You turn up with friends to your home. To your alarm your way is blocked by an unknown nasty alien gate. You manage a perfectly legal way in. You try to go down along the garden path, leading to your beloved riverside country house, of over half a century. Suddenly, your route is barred by ferocious Alsatian dogs. Straining at the leash, these trained creatures are barely restrained by equally rabid security guards. Then, even worse, you find that your very own senior butler, valet and servants, (‘compatriots’ if you will), as if triggered by one command, are now hostile, and also shooing you away… Incredible. This is my home. My sanctuary. What in hell’s name is going on you ask. What is this? Squatters, an occupation, some snooty new owner, bailiffs, some ill-conceived police protection programme, an absentee landlord, or some new unclear ownership…? What in heaven’s name have my butler and valet been up to? Surely they haven’t gone behind my back and sold the place!? Perplexed, surely – you demand – there is some proper, authoritative explaining to be done, by someone, somewhere ? You want your home, land AND RIGHTS OF WAY BACK! ad, vexed, but patient, you turn repeatedly to the authorities. The highest in the land. You write; from Her Majesty The Queen Elizabeth II, to one Prime Minister, (Gordon Brown), to a new, second Prime Minister, (David Cameron) and his Deputy Prime Minister (Nick Clegg), the Cabinet, to all MPs (646 – twice) at the House of Commons, Parliament. The response is mixed but by and large positive. Perhaps it begins to dawn on the authorities whether this Kafkaesque pantomime…is really England? But you begin to take heart, the British Law Courts – even the Police Authorities – start to listen, and begin to act… This wretched scenario has confronted many unsuspecting Anglo-Polonia visitors and worshippers to that unique sanctuary. Many innocently arrive to see or to pray at Fawley Court’s (mercifully not yet deconsecrated by Peter Doyle, Bishop of Northampton), main-building Chapel, Father Josef Jarzembowski’s grave, St Anne’s Grade II listed Church, with its famous royal Prince Stanislaw Radziwill tomb, the blessed Grotto of our Lady. Some arrive hoping to view Fawley Court’s six Grade II listed monuments, or simply to enjoy the protected parkland, waterway, riverside walks, or even – however vainly at present – to inspect Father Josef Jarzembowski’s cultural and military Museum painstakingly and uniquely assembled in Britain.

S

ince 1953, many of these visitors, part of an army of legal historic important donors, (embracing three generations of UK Polish exiles!), contributed and invested heavily in the original purchase and upkeep of Divine Mercy College, Fawley Court. As one Private Eye contributor (readers letters), “dispossessed youth” aptly puts it, we “…contributed to the purchase of THAT LITTLE PIECE OF HEAVEN…”. Today, shamefully, those same three generations of UK Polish exiles!), who made possible the purchase of “THAT LITTLE PIECE OF HEAVEN” are totally ignored. They have not even had extended to them the basic courtesy by the ‘modern’ imported Marian trustee-priests, of being properly advised on their rights, or the legally required “resolution”, (Fawley Court ‘sale’ mandate), on the curious, un-vetted structure of the Marian trusts, or had lucidly explained to them the current ‘new’ ownership – if such there really is. A truly dull-headed Charity Commission, outrageously announces that these same, still allegedly non-UK citizens (which in this case, runs counter to the legal requirement to run a Trust/Charity in England and Wales), and Polishpassport-carrying, country-hopping, institution-wrecking Marian Trustee-Priests, are now free to use their ill-gotten gains from England, to promote ‘Catholicism’ worldwide, (including Poland!). And how is the UK based Charity

S

Commission supposed to internationally oversee and check all that? Its difficult to know who is mocking who. In any event its bad news for Polonia’s UK registered vulture trusts. The funds £13m etc should be frozen and put on deposit in the UK.

onfronted in November 2010, by his Ealing parishioners on this scandalous issue, and of Fawley Court’s valuable land, its true worth, its development potential, its true identifiable ownership, and the laughable £13m ‘transaction’, with the alleged £9.5m shortfall, one of the five trustee-priests, a red-faced Andrzej Gowkielewicz said enigmatically; ”To jest wszystko tajemnica”, (“It is all a secret”). Oh no, its not! This opaque behavior is utterly unacceptable. This is not how regulated trustees behave or conduct themselves in today’s open Britain. (Remember both; the Marian’s repeatedly publicly promised £22.5m for Fawley Court, and the Charity Commission’s own laws, which insist that the highest price/tender must be accepted for a genuinely, independently valued, transparently “armslength” disposal of trust property/land asset(s). And so to Fawley Court, and OUR (public) rights of way. The need for a ‘formalised’ public rights of way through and around Fawley Court, while now a necessity, is a misnomer, an oddity. The existence of St Anne’s Church and burial ground to which all have a right of access in perpetuity – particularly Fawley Court Old Boys together with Catholic (Christian) worshippers – is a huge stumbling block for the Marians. This right of access to St Anne’s has been in place and practiced for near forty years (!), since the church’s inauguration of 15 August 1971, when together with Fawley Court it was especially hailed and blessed by none other than two exceptional worldwide luminaries; Cardinal Karol Wojtyla (Pope Paul John II), and His Eminence, Cardinal Stefan Wyszynski. The Marians are perfectly well aware of this restrictive covenant (and others), favouring our rights of way, and our right of access, all enshrined in existing tort and land law. arriots of Oxford, the original ‘sales’ agents, appear to try and skirt round this issue (possibly misinformed – no surprise there of course – given the Marians shady property deals), by referring obliquely on access to St Anne’ in their sales literature of June 2008 by saying; “RESTRICTIVE COVENANT; The vendor ‘may’ (sic) require a restrictive covenant ‘limiting future uses’ (sic) of St Anne’ Church.” A lot of lawyers and the Land Registry, have a lot of explaining to do here. (There are also legal issues of “easements, wayleaves, profits a prendre, and quasieasements to consider. But that’s all for another day. Remember Savills, the highly respectable London Agents, whose client Spink offered £20m for Fawley Court? Both parties were perfectly aware of the restrictive covenant making permanent access to St Anne’s Church binding on any party wanting to ‘buy’ Fawley Court. Moreover, both Savills and Spink were also very correct in accepting that any ‘sale’ involving Fawley Court required the Vatican’s (Pope Benedict XVI’s) permission/blessing. This in itself is impossible, given the prohibitive “sanctuary status” enjoyed by Fawley Court and St Anne’s; granted/imposed by the Polish Church and Papacy itself ! Any sale is precluded by these considerations alone. The Marians know this. They should learn that theology, church matters, and property big business just do not mix. They appear to have been running Fawley Court – allegedly with family members – as if were their own private fiefdom.

M

mportant consideration should be given to the history of Zielone Swiatki (Whitsun), organized largely by Polonia and many outside helpers since 1953. This festivity was never the exclusive preserve of the Marians. No one needed an invitation to attend. Attended by thousands annually, Zielone Swiatki set the important precedent over half a century, of free, unhindered use of the public routes, and pathways. The many thousands who attended this festivity

I

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: kristof.j@btinternet.com

over the years should write and protest to Helen Beevers at Bucks County Council over their violated rights. There is a vast difference between cordoning off for reasons of Health & Safety regulations, (licenced) land, for parking fees, festivals, craft or antique fairs, marathons, film locations (Sky), private functions (Ambassador) or weddings, (incidentally has all this surplus income been correctly accounted for?), and the use (our) of public rights of way. Adjacent to Fawley Court is a nature area of special importance, Temple Island Meadows; an SSSI, (Site of Special Scientific Interest), it covers some fifteen acres and is extremey important for the preservation and observation of wildlife, birds, flowers, hedgerows, reeds and trees. It is a valuable protected area which everyone has a right to walk to. In place for over twenty years it is visited by public walkers who access and exit via Fawley Court. Its preservation, and protection is of the utmost importance. n summary, there is much to fight for in protecting all of the Fawley Court public, and OUR rights of way; six English Heritage designated monuments, SSSI, access to St Anne’s Church with burial ground, and Father Josef’s grave, St. Faustina’s Apostolate chapel (in unfinished flint form), the protected Capability Brown parkland, special protected trees not to be seen anywhere in Britain. All this should be accessed by us and the public by the North andSouth Lodge gates, by a road via Toad Hall, by two pathways alongside the magical waterway (to the main redbrick Fawley Court building), leading from the already existing and protected Thameside public pathway. Encouragingly in talks with FCOB Helen Beevers of Bucks Country Council has confirmed that evidence will be collated until the end of March. An independent recommendation either for or against public rights of way through Fawley court will be put to a commitee (eight independent local country councillors) in May this year. If the decission is not in our favourthe matter can be appealed to the Secretary of State. Here at long last we have an open democratic process. This was denied us by Wycombe District Council in its handling of Fawley Court’s dreaded ”Auschwitz Belsen” gates. Remember your actions and words count!

I

Mirek Malevski Chairman FCOB To further register your interest and protest in our Fawley Court Public Rights of Way Campaign contact Helen Beevers, Senior Definitive Map Officer, Buckinghamshire County Council, Planning, Environment & Development, County Hall, Walton Street, Aylesbury, Buckinghamshire, HP20 1UY, tel. 01296 387123, email hbeevers@buckscc.gov.uk if you submitted an application and did not receive a letter recently. For application forms, these can be downloaded from www.fawleycourt.info/pdf/form.pdf or contact ROW at savefawley@hotmail.com. Contact us at the FCOB on our new email fawleyoldboys@gmail.com; The FCOB have joined the Ramblers (www.rambers.org.uk, email ramblers@ramblers.org.uk.

TO WHOM IT MAY CONCERN Re: FAWLEY COURT, HENLEY This notice is directed to any parties who may consider that they have a beneficial interest in Fawley Court, Henley. They should note that the sale of the property by the Marian Fathers to the new owners may be defective and that any new title may be vulnerable to challenge. Patrick Streeter and Co, Chartered Accountants 1 Watermans End, Matching, HARLOW, Essex CM17 ORQ Tel: 01279 731 308 email: sptstreeter@aol.com


14|

28 lutego 2011 | nowy czas

|15

nowy czas | 28 lutego 2011

in focus

in focus

MATTHEW BATESON:

A rebel with a cause appeared to be a completely different painting, full of colour and light. It is hard to escape the feeling of religious connotations in any of Bohusz-Szyszko’s paintings, including landscapes, knowing the artist’s religious devotion. However, once this subject matter is put aside it is difficult not to immerse oneself in the seductive surface of paint. The solid, ‘old school’ training (mostly Cracow or Warsaw Art Academy) comes through when one encounters most of the Polish émigré artists in Matthew’s collection, like Henryk Gotlib, Zdzislaw Ruszkowski, Josef Herman or Stanislaw Frenkiel. Amongst around 600 pieces of, what Matthew believes, best quality paintings and drawings, the majority are Polish artists. One of Matthew’s Gotlib paintings, Torso completed in 1963,

when approaching matthew’s house, one is surprised by its unassuming and modest character, especially knowing that it contains one of the major collections of central european émigré artists in the uK. the interior, cluttered with seemingly unrelated objects, ranging from items found in junk shops, garden centers, reclamation yards to artistic ceramics, exotic masks and touristy decorative objects, confuses the eye.

shame as Matthew feels it is important to acknowledge those artists as being part of British history of art. It could be that a smaller British institution would be a better choice. Matthew feels that this difficulty exists largely because the profile of the artists remains low without a major exhibition at a prestigious space and a commercial impetus. However, he hopes that with the progress in Poland’s economy the taste for collecting will grow and may be one day will reach those forgotten few artists as well. The émigrés’ problem is that they belong nowhere, they “missed the boat” totally. Communist Poland disowned them and Britain marginalized them. Thanks to “outsider” collectors like Matthew, however, not only has Polish art heritage been preserved but also a piece of British art history which one day might be recognized and accepted.

clockwise from the left: mathew bateson at home; marian bohuszszyszko poręba, forest clearing, 1965; jankel Adler, the Actors, 1942; stanisław frenkel, self portrait, 1978; photos: wojciech A. sobczyński

Joanna Mackiewicz-Gemes

I

t takes a while to concentrate on the walls covered with paintings. And concentrate one must because next to the paintings of highly accomplished émigré artists hang Matthew’s own paintings, often of mixed quality. This idiosyncratic display gives the first clue to Matthew’s passion for the art of Central European émigré artists. He explains that what initially inspired him to collect the paintings was the desire to imitate their style. He is still working at it and believes he’s getting better. He even started to exhibit his own works. Matthew’s collecting adventure began more then 20 years ago when he was 21. He chanced upon an auction of art at Covent Garden where he spotted a drawing by French born Peter de Francia, one of the émigré artists that he had never heard of. As it had the artist’s phone number on the back, Matthew contacted him, and the rest, as the cliché says, is history. De Francia generously shared with Matthew his knowledge of art and introduced him to other émigré artists living in London. Soon afterwards Matthew started to frequent auction houses, particularly Philips in Bayswater, called the “Abattoir” by the dealers, from the way the items for sale were piled up. That is where Matthew managed to salvage a lot of “unloved” paintings and drawings, often neglected, within broken frames. What appealed to Matthew were the use of heightened colours and the expressionistic treatment of paint, so alien to the English psyche and aesthetics. Matthew is quick to admit that it is very ‘un-English’ of him to be attracted to this émigré art. Many of his English friends still find it problematic to relate to this style of painting.

D

ouglas Hall in his book Art in Exile suggested that the term ‘Expressionism’, as understood by Polish artists, had much broader character then that understood in the West, and it defined “any departure from naturalistic depiction” that was expressive and subjective. This highly subjective, “expressionistic” style was so contradictory to the English taste that it has been largely marginalized. An apt illustration of the prevailing attitude to émigré art amongst the English could be the advice of Kenneth Clark, then director of the National Gallery, to Joseph Herman in 1948 after his exhibition at London’s Lefevre Gallery. Clark famously told Herman: “Mr Herman, you are a very talented painter but my

advice to you is to go back to Europe. We English have a great sense of nature but not of humanity” (James Hyman, The Battle for Realism). It is therefore surprising that a British collector like Matthew Bateson, with no Polish roots, feels such an undying passion for this kind of art. Matthew describes his passion for collecting as an “obsession” and “sickness”, a neurosis and this uncontrollable compulsion to buy having an effect similar to a “drug”. It served him as a source of great pleasure and an antidote to his work in the insurance industry, “cheaper then drugs” as he described it, a form of antidepressant. By buying art he was rewarding himself for “suffering” in a boring City job. The buzz of a good find is similar to striking a good deal, when a feeling that one’s own judgement is well exercised. The first purchase was followed by the works of Stanislaw Frenkiel, again encountered in one of the lowly auctions. After contacting the artist and visiting him, Matthew picked up another 20 works dating back from the 70s and 80s. As Matthew got to know more artists personally, he had a chance to buy directly from them. As a consequence, he didn’t need a lot of money; the art he liked was cheap and so he felt blessed.

T

he majority of the Polish émigré artists never really established themselves in London, in spite of the efforts of a couple of Polish galleries in the 60’s and 70’s. The support of some critics and writers, notably JP Hodin who owned Frenkiel’s Horsmen of the Apocalipse, couldn’t persuade the English, famous for their repression of emotion and “stiff upper lip”, to be more responsive to the Expresssionist style of painting. The Polish émigré artists were not an exception. Matthew is quick to point out that Max Backmann’s Tate exhibition in 1965, was poorly received and Oscar Kokoschka, who lived in London for several years, was not highly regarded either.

Amongst Around 600 pieces of whAt mAtthew believes best quAlity pAintings And drAwings, the mAjority Are polish Artists.

To understand better the motivation of a collector like Matthew and his attraction to the art of the “outsider” émigré artists, it is important to have a look at his background. Born into a middle-class, conventional British family, his father was a banker, his mother a housewife who died when Matthew was very young. He was not exposed to art at home. His love for art was awakened at school where it was his favourite subject. From childhood he felt rebellious against authority. His feeling of being a misunderstood outsider was compounded by the fact that he was gay. Even now he still feels this rebellious feeling when buying yet another one of the old, ‘unloved’ émigré artist’s paintings. One of Matthew’s favourite finds are paintings of Marian Bohusz-Szyszko, an important figure amongst Polish artists in the UK, as he was a great teacher, having run a long established art school in London. Although a great master of paint, Bohusz-Szyszko’s choice of a narrative, religious subjects, combined with his “expressionistic”, highly subjective style ostracised him from the local artistic community. Those choices spelt a death knell to any artist in the post-war era. To Matthew though it is not the subject matter that is important (not being an overtly religious person), but the amazing virtuosity of the artist in his handling of the paint. The artist’s religious fervour precipitated in pigment with an intensity that matches the emotional impulse to be found in a Van Gogh. It is hard not to be impressed by the skill of the painter when confronted with one of Bohusz-Szyszko’s works. The passion and joy of paint seems to speak volumes, something that is rare to encounter amongst British painters. One painting of Bohusz-Szyszko’s, Forest Clearin 1965, seems to be particularly close to Matthew’s heart. A depiction of woodland scattered with logged trees, a big red bird, like an otherworldly apparition, hovering above. When Matthew bought it, it was so dirty that having spent weeks cleaning it, it

created using mostly the edge of a palette knife, suggesting a reclining female nude, has a certain frisson, as if almost falling apart, not quite controlled. It edges between success and failure, is somewhat off kilter and without any sense of formula. A “painters’ painting”, as described by Matthew, it is difficult and very strong. Matthew is convinced it would not sell at auction for those reasons. Matthew is very proud to present, what he believes, one of the best oil paintings by Felix Topolski, created in 1945. Using typical quick, light brush strokes and agitated lines, the artist depicts the English military ritual disturbed by the turbulance of war. It symbolizes the defiance of the British in the face of adversity and their unwavering resolve to display the pageantry as the sign of the nation’s resistance, strength and identity. Often dismissed as a caricaturist and facile illustrator for doing a lot of commercial work, one forgets what an accomplished painter and draughtsman Topolski was. Testifying to the artist’s skills is a masterful portrait of Aldous Huxley drawn by Topolski during one of the writer’s TV interviews, hanging in Matthew’s hallway. To Matthew’s astonishment Tate dismissed Topolski’s portrait drawings as caricatures. Famous in the 40s, 50s, 60s and once the toast of British high society and an official war artist, he is now dismissed as irrelevant.

M

atthew confesses that finding a home for his collection is a huge problem. He promised Douglas Hall, when still the director of the Museum of Modern Art in Edinburgh, that he would leave it to the museum. Matthew, however, is concerned that the danger of leaving his collection to a large institution like this is that they would either sell it off or bury it in storage and never show it. It is after all a collection of good examples of the best quality work by overlooked émigré artists. Giving it to a Polish museum, where many donations have already been made, would be a

the émigrés’ problem is thAt they belong nowhere, they “missed the boAt” totAlly. communist polAnd disowned them And britAin mArginAlized them.


16|

28 lutego 2011 | nowy czas

rozmowa na czasie

SKIBA W MuZEuM O happeningach, akcjach artystycznych i Muzeum Polskiego Rocka z KRzysztOfeM sKibą rozmawia Lucyna Kwas. Zaczynałeś w Pomarańczowej Alternatywie. Stąd Twoja skłonność do ekscentrycznych akcji i happeningów?

– Mam to we krwi. Lata 80. to były smutne czasy, w których każda osoba odbiegająca wyglądem czy myśleniem od przyjętych norm stawała się automatycznie podejrzana. Wszystko musiało być podporządkowane systemowi i przez niego kontrolowane. Waldemar Fydrych „Major” – inicjator Pomarańczowej Alternatywy – wymyślił malowanie krasnoludków na murach i władza zastanawiała się, co też takiego te krasnoludki mogą oznaczać. Obawiano się, że krasnoludki mogą być przeciwko władzy. Gdy w formie akcji ulicznych przebierańcy krasnoludkowi pojawili się na ulicy, byli ścigani jak najwięksi zbrodniarze. Totalny absurd! System, który przy pomocy policji goni się z krasnoludkami po ulicach musi upaść. Dziś absurdów wokół nas też nie brakuje!

– Oczywiście. Dlatego nadal czasem robimy happeningi, takie jak Lepper Party, podczas którego blokowaliśmy ulicę Tkacką za pomocą papieru toaletowego, Łapówa Party, kiedy to domagaliśmy się legalizacji łapówek, czy Międzynarodowy Dzień Blondynki, podczas którego domagaliśmy się wprowadzenia na terenie Unii Europejskiej oraz reszty świata nowego święta. Mam wrażenie, że wasze stare happeningi i akcje z lat 80. były bardziej polityczne, zaangażowane i ideowe, a te obecne są nieco bardziej rozrywkowe, może nawet nieco komercyjne. Mam na myśli zarówno Twoje dawne akcje w łódzkiej Galerii Działań Maniakalnych, jak i boje Konja w gdańskim Totarcie. To była rewolucja, a to, co teraz robicie, to raczej tylko zabawa…

– To mylne wyobrażenie. Oczywiście wspólnie z Konjem, między innymi dzięki programowi telewizyjnemu „Lalamido”, który był hitem w latach 90. i do dziś jest uważany za program kultowy, jesteśmy postrzegani jako postacie ze świata rozrywki. Wiele osób nie ma pojęcia, czym zajmowaliśmy się w latach 80. Przy okazji imprez w Rock Cafe i w klubie Yesterday w Gdańsku, które słusznie są kojarzone z naszymi postaciami, zdarzało nam się robić programy i happeningi czysto rozrywkowe, takie jak Festiwal Zer naśmiewający się z gwiazd festiwalu w Opolu, happening Pozwólcie Utyć Małyszowi, szydzący z polskiej mody na Małysza, czy wyśmiewający bazarową kulturę Międzynarodowy Dzień Dresiarza. Jednak wiele happeningów to komentarze do politycznej rzeczywistości, na przykład Skok na kasę, który odbył się w zeszłym roku na plaży w Brzeźnie przy okazji otwarcia wystawy poświęconej Pomarańczowej Alternatywie, czy naprawdę udany happening pod tytułem Muzeum III Wojny Światowej, który zorganizowaliśmy jako „stara” Pomarańczowa Alternatywa w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu. Rozdawaliśmy słoiki z popiołem i nazwami miast: Londyn, Nowy York, Warszawa, Kutno i Tokio, sugerując, że tylko to z nich pozostanie, gdy kolejne kraje zaczną wzbogacać uran i gromadzić w wiadrach ciężką wodę. To zdarzenia mocno zaangażowane, którym trudno zarzucić rozrywkowość. Dziś na Krakowskim Przedmieściu ciężko byłoby zorganizować tego typu akcję pacyfistyczną.

– Przez te histerie z krzyżem to miejsce jest rzeczywiście dla happeningu spalone. To się zamieniło w cyrk i cokolwiek byś tam teraz zrobił, zostanie wpisane w wojnę religijną, a tego nie mamy zamiaru robić. Akcja artystyczna Jeden Dzień z Życia Konspiry zorganizowana w rocznicę Sierpnia’80 to także nieco nowa jakość w waszych poczynaniach. Kto by się spodziewał, że Konjo i Skiba zrobią happening edukacyjny?

– Chcieliśmy pokazać, że o wielkiej historii można mówić bez zadęcia i na wesoło. Akcja miała rzeczywiście charakter edukacyjny, bo dla wielu młodych ludzi pewne fakty z niedalekiej przecież przeszłości wydają się czymś niesamowicie odległym i nieznanym. W dobie laptopów i internetu, kiedy to nikt nie wychodzi na ulicę bez trzech telefonów komórkowych, zaprezentowaliśmy stare maszyny, na których drukowało się bibułę w latach 80. Ten skok cywilizacyjny i techniczny, który się dokonał jest niesamowity. O pewnych rzeczach szybko się zapomina, na przykład o tym, że za komuny buty były na kartki, po meble stało się w kolejkach, a za wolne słowo szło

BIG CYC na żywo! Koncert, który będzie powtórką z bombardowania Londynu! Sobota, 26 marca O2 Shepherd's Bush Empire Shepherds Bush Green, W12 8TT Dla czytelników Nowego Czasu mamy 10 biletów, szczegóły w następnym numerze Support : Zespół Czarno-Czarni Drzwi otwarte od godz. 18.00; Start : 19.30 Bilety : £23.00 w przedsprzeday, £28.00 w dniu koncertu dostępne online www.ticketweb.co.uk

Oficjalne punkty sprzedaży biletów: POLISH DELI EALING 33 High Street, W5 5DB; POLISH DELI HAMMERSMITH 163 King Street, W6 9JT; POLISH AIR BUS Shop 4, 44 The Mall Ealing Broadway W5 3TJ; BASIA POLISH FOOD 190 High Road, Willesden NW10 2PB; MORAWSKI DELI 157 High St., Harlesden NW10 4RT;

GOSIA TRAVEL, Unit 16 164 Victoria Street, SW1E 5LB; GOSIA TRAVEL EALING BROADWAY 48 Haven Green, W5 2NX; GOSIA TRAVEL TOOTING BEC – POLONEZ TRAVEL 16 Trinity Road, London SW17 7RE; POLSMAK, 39 Balls Pond Rd., Hackney N1 4BW; POSK, Kasa Business, 238-246 Kings Street, W6 0RF; W&A DILIGENT LTD POLSKI SKLEP 65 Westbury Avenue, Wood Green N22 6SA SKLEP WAWELSKI 360 Regents Park Rd. Finchley Central N3 2LJ STYL ULICY, 237-239 Neasden Lane, London NW10 1QG KLUB POLONIA, 1a Sheen Road, Richmond TW9 1AD


|17

nowy czas | 28 lutego 2011

kultura się do paki. Chcieliśmy to przypomnieć w formie żywego muzeum. Skoro mówisz coś o muzeum, to zapytam przewrotnie. Czy muzyka rockowa jest rzeczywiście już tak stara, że potrzebne jej muzea?

– W dzisiejszych czasach wszystko, co jest starsze niż 50 lat, uważa się za obiekt muzealny. Tak traktują to nawet odpowiedne zapisy i regulacje Ministerstwa Kultury. My jednak nie taką motywacją się kierujemy, tworząc od ponad jedenastu lat Muzeum Polskiego Rocka. Odchodzą kolejni mistrzowie muzyki rockowej lat 60. i 70. Nie ma już Klenczona, Nalepy, Kubasińskiej, Niemena… Mam wrażenie, że Gdańsk, w którym ten polski rock się zaczął, jest szczególnym miejscem, aby to właśnie tu – wzorem Muzeum The Beatles w Liverpoolu – urządzić podobną placówkę, w której gromadzilibyśmy pamiątki po naszych muzykach rockowych, przy czym tak naprawdę to nie będzie żadne nudne muzeum, tylko klub muzyczny tętniący życiem, w którym każdy chętny będzie mógł przy okazji poznać trochę polskiego rockandrolla i… historii Polski. Chcemy bowiem opowiedzieć młodym ludziom o czasach PRL-u poprzez historię piosenki. Zmaganie się długowłosych muzyków z aparatem administracyjnym świetnie tłumaczy, czym był poprzedni system. Dla dzisiejszej młodzieży to szokujące, że zespoły z Jarocina musiały zanosić teksty swoich numerów do cenzury, a w tamtych czasach to było normalne. Muzeum w Rock Cafe działa już od wielu lat. To wam nie wystarcza?

– Dokładnie 10 października 1999 roku Franciszek Walicki, ojciec polskiego rocka, przeciął symbolicznie papier nutowy otwierając naszą placówkę rockowo-muzealną. Do dzisiaj wystąpiło tu ponad sto zespołów i wykonawców rockowych. Nie brakowało starych legend, jak Robert Brylewski, John Porter, Józef Skrzek czy Tomek Lipiński, grup takich jak Oddział Zamknięty, Róże Europy, Kobranocka, KSU, Kryzys, Moskwa, Sedes, Farben Lehre, Czarno-Czarni i wiele innych, ale przede wszystkim prezentowali i prezentują się tutaj artyści alternatywni i zdecydowanie młodsi. Rock Cafe jest przedsięwzięciem prywatnym i takim samym jest zgromadzona przez nas kolekcja pamiątek zwana Muzeum Polskiego Rocka. Nadszedł czas, aby ten czysto klubowy i imprezowy pomysł podnieść na nieco wyższe piętro – muzeum z prawdziwego zdarzenia. To powinna być zawodowo zarządzana, nowoczesna placówka miejska wyposażona w sprzęt komputerowy i wszelkie cuda techniki, z pracownikami na etacie. Tylko taki obiekt pełen różnych atrakcji i możliwości przyciągnie turystów i publiczność. Obecne Muzeum jest może i sympatyczne, wiele się tu dzieje, ale to tylko kolejny happening Konja i Skiby. W celu zrealizowania tych marzeń założyliście więc Stowarzyszenie Instytut Polskiego Rocka. Nie za naukowa nazwa jak na sferę waszych działań?

– Nazwa jest dobra, bo nieco intrygująca, a my lubimy wszystko, co niepokoi. Nie jest to też nazwa pozbawiona sensu. Zapraszam na cykl naszych imprez w październiku i w listopadzie pod tytułem Akademia Polskiego Rocka. To seria wykładów i spotkań, które zmienią wasze myślenie o muzyce rockowej. W roli wykładowców gwiazdy dziennikarstwa muzycznego i gwiazdy scen rockowych. Stowarzyszenie jest inicjatywą obywatelską i jako takie dążyć będzie do stworzenia odpowiedniego klimatu, aby budowa w Gdańsku Muzeum Polskiego Rocka przyćmiła swą dynamiką muzea światowe oraz budowy wielkich stadionów sportowych. Tak naprawdę nie będzie to przecież kolejne muzeum z wypastowaną do bólu podłogą i babciami pilnującymi martwych eksponatów, tylko miejsce, w którym oprócz koncertów i happeningów będzie można także dowiedzieć się wiele o historii rocka. Jedną z dróg prowadzących do tego celu jest organizacja cyklicznych imprez, takich jak Akademia, oraz budowa strony internetowej, na którą serdecznie zapraszam: www.muzeumpolskiegorocka.pl.

Zjem to senne miasto Aleksandra Junga

Wyobraź sobie, że schodzisz do podziemnych korytarzy, twój wzrok powoli przyzwyczaja się do otaczających cię ciemności. Oczy błądzą bez celu, jednak chwila po chwili zauważasz coraz więcej szczegółów. Cienie ogromnych stalaktytów, ukazujące się zza fantastycznych ścian, w tle dźwięk jak z gwiezdnych opowieści. Podążając dalej korytarzem odkrywasz światło w tunelu, drogę do wyjścia z tego podziemnego świata. A tam twoja wyobraźnia i zastana rzeczywistość zabierają cię w podróż po galaktykach i wszechświecie. A gdyby tak w pewnym momencie okazało się, że czarna dziura obrazu wsysa cię do swojego wnętrza i nie pozostaje ci nic innego, jak zgoda na podróż w głąb obrazu, czarnym korytarzem? Gdy przezwyciężysz swoje obawy przed wycieczką w nieznane, otworzy się przed tobą szansa odkrycia ukrytej krainy sztuki filmowej. Czy są to historie wyciągnięte z kart powieści science-fiction, gdzie podziemia i galaktyka, w mgnieniu oka, ułamku sekundy, jedno po drugim stają się osiągalne? Nic z tych rzeczy. To tylko moje subiektywne opisy dwóch prac Marcina Dudka, z których jedną I Will Eat This Sleepy Town przez pięć tygodni można było oglądać w galerii Waterside Project Space. Wystawa była efektem współpracy dwóch artystów, Marcina Dudka, absolwenta Central Saint Martins College of Art & Design, który od dobrych kilku lat tworzy w Londynie oraz Brytyjczyka Bena Washingtona, którego prace to głównie architektoniczne modele. Idea instalacji, jak mówi Marcin, zrodziła się w powiązaniu z jego przeszłością i pochodzeniem z rodziny górniczej. – Inspiracje te są dla mnie nowo odkryte. Wcześniej do nich nie nawiązywałem. Podświadomie było to gdzieś zakodowane, ale nie pojawiało się bardzo wyraźnie w moich pracach. Ten fakt otworzył nowe możliwości – mówi artysta. – Skąd nazwa wystawy I Will Eat This Sleepy Town? – pytam autora. – Tytuł nawiązuje do miast, które w pewnym okresie przeżywały rozkwit, jednak już w czasie swojej świetności podkopywały własne fundamenty, rozkładały się. Wybrałem Katowice, które są przykładem takiego sennego miasta. Mieszkańcom pozostawiło po sobie spuściznę architektury na powierzchni, a pod ziemią pozostałości w postaci wydrążonych tuneli, które konsumują to miasto. Przemysł kopalniany dawał temu miastu witalność, środki na rozwój, ale w tym samym czasie również je zjadał. Jest to pewna metafora tego, co działo się na i pod powierzchnią, i jak te dwa światy na siebie oddziaływały. Instalacja Marcina Dudka robiła niesamowite wrażenie. Był to długi korytarz zbudowany z posklejanego ze sobą celofanu i pasm taśmy izolacyjnej, które jako całość tworzyły fantastyczne kształty. Doznania potęgowane były słabymi snopami światła, które rzucały cienie na niewielkie wnęki zbudowane w ścianach tunelu. Zgodnie z założeniami twórcy, wzrok widza był stopniowo przyzwyczajany do mroku, tak, by nie czuł się on przytłoczony otaczającymi go ciemnościami i klaustrofobicznymi przestrzeniami. Wychodząc z tunelu odbiorca miał wrażenie wszechogarniającego go światła, a na ogromnym ekranie ukazywała się projekcja przedstawiająca katowicki Spodek (centrum kulturalnoartystyczne), wyglądający jak obiekt z innej galaktyki. Obok tunelu Dudka na wystawie prezentowane były niewielkie modele, obiekty architektoniczne Bena Washingtona, nawiązujące głównie do wspinaczek wysokogórskich, kosmicznych podróży. Zainteresował mnie bardzo sam proces tworzenia podobnych instalacji, szczególnie ze względu na fakt, iż projekt był wynikiem współpracy dwóch artystów. – Ben tworzy w całkiem innej sferze sztuki niż ja – opowiada Marcin Dudek – więc współpraca z nim była dla mnie bardzo inspirująca. Najciekawszym elementem była wspólna praca nad przygotowywaniem komputerowego modelu instalacji. Technologia dała nam nieograniczone możliwości kreowania przestrzeni, włączania nowych pomysłów bez jakichkolwiek ograniczeń, budowania czterometrowych korytarzy w zaledwie kilka sekund. Wersja komputerowa była jednak tak perfekcyjnie wykonana, że narzucała już estetykę, formę całej instalacji. Dlatego rozpoczynając pracę w galerii próbowałem zerwać kompletnie z modelem i zacząć proces tworzenia od początku. Moim zamierzeniem było stworzenie tunelu, który prowadzić miałby do określonego celu. Archeolog, kopiąc pod ziemią, działa w poczuciu głębszego sensu. Tak i w przypadku tej instalacji chciałem, by wystawa Bena była dla odbiorcy skarbem, który odnajduje po przebyciu moich tuneli. Sztuka bez odbiorcy nie istnieje, odbiorca bez sztuki da sobie radę. Co więc robi artysta, by przyciągnąć uwagę widza, by zainteresować go swoimi dziełami? Jako odbiorca sztuki nie lubię czuć nachalności ze strony artysty, natarczywości jego kuratorów. Lubię być pozostawiona z dziełem sama sobie, ze świadomością, że artysta bawił się w twórcę nie tylko

Marcin Dudek przy wejściu do swojego Tunelu

dla siebie, ale i dla mnie jako odbiorcy. Od przyjazdu do Londynu „konsumuję” instalacje, które zbudowane zostały z myślą o tym, by widz pozostawił w nich jakąś cząstkę siebie, współtworzył je razem z artystą. Moje pierwsze zetknięcie z instalacjami, w ramach których kreowane są całe wnętrza, to wystawa Mike’a Nelsona Coral Reef w Tate Britain, a potem I Will Eat This Sleepy Town. A co mówi artysta na temat kontaktu ze swoim odbiorcą? – W galerii istnieje wiele elementów wpływających na odbiór dzieła, takich jak światło, ściany, które w jakiś sposób niszczą więź między odbiorcą a obrazem. W swojej instalacji staram się kreować coś w rodzaju kolażu obejmującego całą przestrzeń, żeby odbiorca czuł, że jest odizolowany od rzeczywistości. W ten sposób chcę nawiązać bezpośredni kontakt z osobą zwiedzającą. Próbuję w jakiś sposób zamknąć całą przestrzeń, wykreować ją od ścian do sufitu, ale też otwieram ją specjalnie dla widza. Materiał, z którego zrobiona jest instalacja, jest delikatny. Reaguje na wszelkiego rodzaju ruchy, dotyk ze strony odbiorcy. Wystawa reaguje na widza i widz reaguje na wystawę. Inspiracje przeszłością górniczą są dla Marcina Dudka tematem nowo odkrytym, obecnym tylko w kilku jego wcześniejszych pracach, ale już wiadomo, że idea ta będzie wpływać na jego kolejne pomysły. – Pierwsze moje prace nawiązują bezpośrednio do kopalni, ale już następne będą luźno związane z tym tematem. Interesuje mnie wpływ przestrzeni podziemnej na ludzką świadomość – jak reaguje człowiek, przebywając w takich warunkach przez pewien czas. Inspiracje dla moich przyszłych prac czerpię z przestrzeni podziemnych, takich jak np. nielegalne tunele na granicy Meksyku z Ameryką bądź tunele w Wietnamie. W maju tego roku chciałbym również przygotować w Wiedniu instalację nawiązującą do historii Józefa Fritzla, który w piwnicy swojego domu w Amstetten przez 24 lata więził własną córkę. To dość ciężki temat, jednak również niezwykle inspirujący, z którym będę próbował się zmierzyć. Kto nie miał okazji zobaczyć prac Marcina w Londynie, może w kwietniu udać się do Warszawy, w maju do Wiednia bądź poczekać na kolejny pokaz w Londynie. W przypadku twórczości Marcina, każda wystawa jest swoistą kontynuacją poprzedniej, również w formie dosłownej. Fantastyczne korzenie-stalaktyty zwisające ze ścian galerii były zbudowane z elementów poprzedniej instalacji. Jednym słowem, ten kto nie zdążył przybyć do Waterside Project Space na I Will Eat This Sleepy Town będzie mógł w kolejnej prezentacji podjąć próbę wyszukania elementów „zjedzonych” i przetworzonych na potrzeby nowej wystawy. Czytelnikom życzę więc powodzenia w poszukiwaniu, a Marcinowi sukcesów w tworzeniu.


18|

28 lutego 2011 | nowy czas

czas pieniądz biznes podatki nieruchomości

Emerytura w Wielkiej Brytanii Znając już historię świadczeń emerytalnych, ich genezę oraz przeobrażenia, jakim podlegały, czas zastanowić się, co czeka nas w Wielkiej Brytanii. Jak w kontekście świadczeń, które przysługują nam w rodzimym kraju, kształtują się możliwości spędzenia jesieni życia na Wyspach? Zanim bliżej przyjrzymy się brytyjskiemu systemowi emerytalnemu, na którego temat pośród Polaków po dziś dzień krążą rozmaite mity, rozstrzygnijmy kwestie wypłaty świadczeń pochodzących z więcej niż jednego kraju jednocześnie.

W myśl przepisów obowiązujących w Unii Europejskiej (Wielka Brytania w 1973 przystąpiła do European Communities, dopiero jednak traktat z Maastricht, podpisany w 1993 roku, formalnie stworzył Unię Europejską) każdy, kto pracuje lub pracował na terenie Wielkiej Brytanii ma prawo do otrzymania świadczeń emerytalnych. Jednocześnie prawo w zakresie emerytur nie jest jednolite we wszystkich krajach członkowskich, zatem osoba ubiegająca się o wypłatę emerytury z któregokolwiek spośród krajów EU musi skontaktować się z urzędem odpowiadającym za wypłatę tych świadczeń w kraju, w którym pracowała w ostatniej kolejności. Zatem przechodząc na emeryturę w Wielkiej Brytanii zobligowani jesteśmy, aby poinformować Department for Work and Pensions (DWP) o tym, jak długo i na jakich warunkach pracowaliśmy w Polsce. DWP skontaktuje się wówczas z z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych (ZUS) i na tej podstawie obliczona zostanie wysokość świadczenie. Obecnie stosowane są dwie alternatywne metody obliczania świadczenia, gdzie pierwsza jest zazwyczaj etapem przejściowym, swoistą poczekalnią do czasu zastosowania metody drugiej. Na wstępie każde spośród państw, w których pracowaliśmy odprowadzając podatki i płacąc ubezpieczenie oblicza przysługującą nam wysokość emerytury zgodnie z obowiązującymi w tym kraju przepisami. Natychmiast też rozpocznie się wypłata świadczenia. Następnie każde państwo dodaje wszystkie składki emerytalne opłacone we wszystkich krajach, w których opłacane były składki, i na tej podstawie oblicza, jaka wysokość świadczenia przysługiwałaby, gdyby opłacane były one tylko w jednym. Pomimo że tak obliczone świadczenie mogłoby znacznie przewyższać sumę świadczeń z wielu państw, każdy kraj ma obowiązek wypłacić tylko część świadczenia, odpowiednią do uiszczonych w tym kraju składek. Po zakończeniu procesu osoba ubiegająca się o wypłatę emerytury automatycznie otrzyma wyższe spośród świadczeń. Każde państwo wypłaca świadczenie metodą odpowiednią do obowiązujących tam przepisów. Mieszkając w Wielkiej Brytanii możemy otrzymywać emeryturę również z innych państw UE. Ważne, aby upewnić się, że w wyniku pobierania

świadczeń z innych krajów nie stracimy praw do UK Pension Credits czy Income Support. Na system świadczeń emerytalnych w Wielkiej Brytanii składa się szereg równolegle funkcjonujących programów. W wyniku reformy przeprowadzonej 6 kwietnia 2010 znakomita większość mieszkańców Wysp opłacających National Insurance Contributions po osiągnięciu wieku emerytalnego zakwalifikuje się na Basic State Pension. Ci spośród nich, którzy są osobami zatrudnionymi i zarabiają powyżej 4524.00 funtów (dane na rok podatkowy 2007/2008) otrzymają również dodatkowe świadczenie tzw. Second State Pension. BASic StAte PenSion w pełnej wysokości przysługuje każdemu kto przez 30 lat lub więcej odprowadzał składki na National Insurance Contributions (przed wprowadzeniem reformy w przypadku mężczyzny było to 44 lata a kobiety 39 lat). Istotny jest fakt, że każdy pełny rok składkowy skutkuje przyznaniem na poczet przyszłej emerytury 1/30 pełnego świadczenia. Można to wyrazić prostym wzorem: około 3,25 x liczba przepracowanych lat = wysokość wypłacanego świadczenia tygodniowo. Np. 3,25 x 10 lat = 32,50 tygodniowo. Maksymalne świadczenie z tytułu Basic State Pension to w chwili obecnej 97,65 tygodniowo. Do kwietnia 2011 Basic State Pension rosła wraz ze wzrostem cen. Od kwietnia 2011 stosowana jest tzw. potrójna gwarancja. Basic State Pension zwiększane będzie co roku o większą spośród cyfr: średni wzrost płac, średni wzrost cen lub 2,5%. Warto zauważyć, że ostatnia spośród wymienionych wartości jest znacznie niższa od obecnego poziomu inflacji. Jakkolwiek w kontekście „wypracowywania” przyszłej emerytury reforma jest niezwykle korzystna, o tyle zmiany dotyczące wieku emerytalnego już niekoniecznie. Od grudnia 2018 roku wiek emerytalny dla kobiet i mężczyzn zacznie się podnosić, aby w 2020 osiągnąć 66 lat. Rozważane jest też dalsze podniesienie wieku emerytalnego do 68 lat. Niezależnie od tego, kiedy rozpocznie się wypłata emerytury, już dziś możemy sami sprawdzić, w jaki dzień tygodnia będziemy ją otrzymywać. Jest to uzależnione od ostatnich dwóch cyfr w naszym National Insurance Number.

AdditionAl StAte PenSion znana również jako

SERPS (jest to nazwa stosowana do 6 kwietnia 2002 roku) lub S2P (Second State Pension) nie jest już świadczeniem przysługującym każdemu. Aby otrzymać dodatkowe pieniądze po przejściu na emeryturę, należy spełnić jeden z poniższych warunków: twój roczny dochód przekracza 4525.00; opiekujesz się jednym lub kilkorgiem dzieci w wieku poniżej dwunastego roku życia i otrzymujesz child benefit przez cały rok podatkowy; opiekujesz się osobą niepełnosprawną przez cały rok podatkowy; jesteś niezdolny do pracy w następstwie przewlekłej choroby lub niepełnosprawności i otrzymujesz zasiłki z tym związane przez cały rok podatkowy, jednocześnie pracowałeś odprowadzając składki przez minimum 1/10 swojego życia. Obecnie nie można łączyć poszczególnych warunków, aby zbudować większy kapitał, w jednym roku podatkowym tylko jeden spośród wymienionych powodów będzie wpływał na wysokość przyszłej S2P. Second State Pension, jeśli jesteśmy do tego świadczenia uprawnieni, oblicza się w następujący sposób: EARNING BAND

dzonego NIC raz do roku przetransferuje do tego programu. Zainwestowana zostanie również ostatnia roczna składka na S2P licząc od daty „wypisania się” z państwowego programu. Brytyjski system państwowych świadczeń emerytalnych jest zatem nader złożony i obecnie podlega licznym przeobrażeniom. Niezmiennie jednak niemalże każda informacja dotycząca zmian w wypłatach emerytur na Wyspach, a pochodząca ze źródeł rządowych, opatrzona jest charakterystyczną uwagą końcową. Państwo brytyjskie nieprzerwanie wzywa, aby nie liczyć na opiekę systemu socjalnego, a samemu zadbać o swoją przyszłość. Prognozy są niezwykle zróżnicowane, ale wszystkie mówią o spadającej wraz z biegiem lat realnej wartości wypłacanych świadczeń. Według najnowszego raportu przeprowadzonego przez brytyjski urząd statystyczny około 80 proc. osób, które przeszły w Wielkiej Brytanii na emeryturę w ciągu ostatnich 10 lat z trudem zaspokaja nawet najbardziej egzystencjalne ze swoich potrzeb. Nawoływania do odbudowania w obywatelach kultury oszczędzania dochodzą zewsząd. W świetle prognoz dotyczących polskiego systemu emerytalnego, niezależnie czy myślimy o po-

YEARLY EARNINGS

% OF EARNINGS S2P

Less than LEL (Lower Earnings Limit)

£0 - £4,524

0

LEL to LET (Lower Earnings Threshold)

£4,524 - £13,000

40

LET to UET (Upper Earnings Threshold.)

£13,000 - £30,000

10

UET to UEL (Upper Earnings Limit)

£30,000 – £34,840

20

Oznacza to, że jeżeli przykładowo dochód znalazł się w przedziale 4524.00 do 13 000 (jeśli dochód niższy był niż 13 000 to na potrzeby obliczeń wykorzystana zostanie kwota 13 000) otrzymasz po przejściu na emeryturę dodatkowo około 65.00 tygodniowo. Będąc emerytem żyjącym w Wielkiej Brytanii w latach 2010-2011 można dodatkowo otrzymać „uzupełnienie” do otrzymywanego świadczenia, aby osiągnęło poziom: 132,60 dla osoby samotnej, 202,40 dla osoby, która ma partnera. Będąc w wieku powyżej 65 lat dodatkowo można zakwalifikować się na 20,52 tygodniowo dla osób samotnych lub 27,09 dla par. Do 6 kwietnia 2012 roku istnieje możliwość przeniesienia gromadzonych na S2P środków na poczet prywatnego programu emerytalnego. Państwo wówczas kwoty pobrane z odprowa-

wrocie do kraju, czy spędzeniu jesieni życia w Wielkiej Brytanii musimy podążać za tymi głosami i stawiać na siebie. W ten sposób wykorzystując znacznie wyższe niż w kraju zarobki możemy efektywnie i z powodzeniem zadbać o to, aby po zakończeniu aktywności zawodowej uśmiech nie schodził nigdy z naszej twarzy. ••• W następnym artykule przyjrzymy się bliżej alternatywnym sposobom budowy kapitału na przyszłość i rozwiązaniom dostępnym na rynku. Omówimy ich zalety oraz pokażemy słabe strony. Sprawdzimy, czy emerytura jest radosną nowiną czy przykrą koniecznością.

Krzysztof Krupecki Profit tree


|19

nowy czas | 28 lutego 2011

czas to pieniądz

Portfel polskiego emigranta O tym, czy Zielona Wyspa rzeczywiście tonie i co na to pracujący tam emigranci, jak unikać zgubnych prowizji bankowych i mądrze inwestować pieniądze oraz co będzie przyszłością płatności w internecie rozmawiamy z Pawłem Stosikiem, ekspertem rynków walutowych i hedgingu oraz specjalistą w firmie CurrencyFair, która właśnie wchodzi na polski rynek.

ful”. Mimo że moment największego szoku związanego z obniżką cen mieszkań już chyba minął, rynek nadal jest w fazie, w której – używając powiedzenia Warrena Buffetta – „others are fearful”. Teraz jest na pewno dobry moment na zakup mieszkania np. w Irlandii. Ceny w Dublinie spadły o średnio 35-40 procent, a w niektórych miejscach poza centrum można znaleźć okazje o połowę tańsze niż przed kryzysem. Jeżeli więc ktoś planuje zostać w Irlandii jeszcze kilka lat i nie chce płacić landlordowi 1000 euro miesiecznie do kieszeni, to opcja zakupu własnego kąta jest bardzo opłacalna. A w Polsce?

– W naszym kraju sytuacja jest trochę podobna do Wysp, mimo że nie odnotowano aż takiego spadku cen jak w Irlandii czy Wielkiej Brytanii. Tak naprawdę do prawdziwego „boomu” na rynku wynajmu mieszkań dopiero dojdzie. Według statystyk GUS, co roku coraz więcej ludzi przenosi się do dużych aglomeracji i zdecydowana większość z nich wynajmuje tam mieszkania. W wielu dużych miastach, np. w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu, relacja potencjalnego zarobku z wynajmu i kosztu spłaty kredytu jest pozytywna. Zakup własnego mieszkania często równa się wzięciu wieloletniego kredytu. Po ostatnich wahaniach na rynkach walutowych, wiele osób przeklinało kredyty we frankach szwajcarskich. Lepsze są pożyczki w złotówkach?

Od pięciu lat pracujesz w Irlandii. Czy rzeczywiście Zielona Wyspa jest w tak złym stanie, jak donoszą media? I co z mieszkającymi tam Polakami?

– Do połowy 2008 roku wszystkim w Irlandii żyło się świetnie. Praca właściwie leżała na ulicy. To był typowy rynek pracownika: jeżeli w jednej pracy ci się nie podobało, odchodziłeś i od następnego dnia zaczynałeś gdzie indziej. Polak z doświadczeniem w finansach, budowlance czy IT był na wagę złota. Zdążyliśmy sobie wyrobić opinię dobrze wykwalifikowanych i ciężko pracujących. Koniunkturę napędzało między innymi budownictwo, stąd Dublin zaczął kojarzyć się z widokiem wszechobecnych żurawi budowlanych. I co się stało?

– Irlandczycy, jak się później okazało, żyli na kredyt: mieszkania kupowane po horrendalnych cenach i wystawne życie, a wszystko dzięki kartom kredytowym. Polscy emigranci byli bardziej ostrożni i nie włączyli się do tej kultury wydawania. Dlatego chyba kryzys bardziej odczuli Irlandczycy niż Polacy. Ale część emigrantów zaczęła wracać do Polski.

– To prawda. Pierwsi ucierpieli architekci. Kilku moich znajomych straciło pracę już na początku 2008 roku, kiedy ich firmy przestały otrzymywać zlecenia, a istniejące projekty opóźniały się z powodu braku funduszy. Nastepni w kolejce byli pracownicy branży budowlanej. Media zaczęły wieszczyć masowy powrot Polaków do kraju, bo „Zielona Wyspa tonie”. Zgadza się, część wyjechała, ale wielu pozostało, bo jak powiedział mi niedawno polski taksówkarz: „Lepiej przetrzymać kryzys w Irlandii niż wracać do Polski”. Część Polaków, którzy stracili pracę, stara się teraz przeczekać ciężkie czasy, korzystając ze stosunkowo wysokich zasiłków. Ty zajmujesz się finansami: jesteś udziałowcem irlandzkiej firmy CurrencyFair, której doradzasz, jak podbić polski rynek wymiany walut online. Czy kryzys to dobry moment na inwestycję w Polsce?

– Polacy pracujący za granicą słyną z oszczędności: przez ostatnie pięć lat wysłali do kraju ponad 70 mld złotych! W 2007 była to rekordowa suma 4,5 mld. euro, w następnych latach około 3,5 mld. euro rocznie. Ten strumień pieniędzy między krajami Unii wciąż płynie i będzie dalej płynął, zwłaszcza że już od maja Polacy będą mogli swobodnie pracować w Niemczech. Nowoczesne sposoby przesyłania gotówki będą więc świetnie prosperować. A jak to jest z tą przysłowiową „skarpetą”. Wciąż większość oszczędności przekracza granice w ten sposób, czy Polacy zaufali już pośrednikom?

– Trudno powiedzieć, ile z tzw. remittances, czyli pieniędzy przesyłanych z zagranicy do kraju, przekroczyło do tej pory granicę drogą bankową, a ile dojechało do Polski w „skarpecie” i zostało wymienione na złotówki w kantorach. Pewnie sporo, ale nie sposób tego zbadać. Domyślamy się za to, ile Polacy mogli przy tym stracić – na prowizjach, różnicach walutowych i opłatach za przelewy. Średnio licznąc, rok w rok na przesyłających pieniądze kantory i banki zarabiały ponad 50 mln. euro! To dopiero jest suma. 50 mln euro, które przecież można było podzielić między sobą. Albo zainwestować...

– W czasie kryzysu, kiedy o podwyżkę, a często i pracę cięż-

Paweł Stosik

ko, ludzie bardziej myślą o tym, w jaki sposób bez ryzyka maksymalizować wykorzystanie posiadanych środków i obniżać koszty. Zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Irlandii, większość rachunków bieżących jest nieoprocentowana. Natomiast w Polsce, gdzie w latach 2009-2010 trwała między bankami zażarta „wojna depozytowa”, nawet na rachunkach bieżących można zarobić. Trzeba jedynie mądrze i tanio przetransferowac funty czy euro do i z Polski. I znów wracamy do kwestii: bank, pośrednicy wymiany walut czy kantor?

– Są już na szczęście alternatywy. Jedną z nich jest CurrencyFair, wymiana peer-to-peer, czyli rodzaj giełdy walut, na której każdy może ustalać własny kurs albo szukać najlepszych dostępnych ofert i wymieniać się między sobą. Tu nie ma formalnych pośredników. Ale nie każdy wie, że takie usługi istnieją. Mój przyjaciel, finansista z londyńskiego City, co miesiąc wysyła trochę funtów do Polski. Za każdy taki przelew musi zapłacić bankowi około 20-25 funtów. Kursem wymiany kiedyś się nie przejmował, bo, jak twierdził: „co to niby jest 2, 3 procent”. Dopiero kiedy miał do przelania dużą kwotę, troche go to zabolalo, bo prowizja wyniosła nawet kilkaset funtów. A jak to jest z mieszkaniami, na Wyspach i w Polsce? Coraz więcej emigrantów decyduje się na zakup własnego M – na inwestycję lub dla siebie na przyszłość. Kupować czy nie kupować? I jeśli już tak, to gdzie?

– Warren Buffett, amerykański inwestor giełdowy i trzeci najbogatszy człowiek świata, powiedział kiedyś: „Be fearful when others are greedy and be greedy when others are fear-

– Zdecydowanie nie. Ze względu na stopy procentowe, które w Polsce już raz w tym roku wzrosły i prawdopodobnie wzrosną jeszcze kilkakrotnie, wciąż atrakcyjne wydają się kredyty walutowe we frankach i euro. Oczywiście nie można tu zapominać o ryzyku kursowym, które sprawia, że spłacane raty są często wyższe niż oczekiwaliśmy. A więc euro czy frank? W dłużej perspektywie to euro może być najlepszym rozwiązaniem, bo kurs złotówki do euro powinien charakteryzować się większą przewidywalnością niż inne pary walutowe. Głównie dlatego, że Polska najprawdopodobniej za kilka lat wejdzie do strefy euro, a to gwarantuje, że kurs złotówki względem unijnej waluty bedzie stabilny. Dodatkowo, tak jak to miało miejsce w zeszłym roku, jeśli kurs złotego za mocno sie odchyli od oczekiwań, rząd będzie musiał interweniować. A to jest dodatkowe zabezpieczenie. Idea wymiany walut online, którą promuje CurrencyFair, wymaga zaufania do nowoczesnych technologii. Czy nie jest tak, że Polacy wciąż boją się nowości?

– Polacy są bardzo ciekawi nowinek, ale jednocześnie podchodzą do nich z dystansem. To samo dotyczy usług finansowych świadczonych przez internet. Zanim zaczniemy obracać oszczędnościami, lubimy najpierw przetestować daną usługę korzystając z małych kwot. Sytuacja wygląda inaczej w przypadku Irlandczyków i Brytyjczyków. Nic zresztą dziwnego. Na Wyspach większość spraw, także finansowych, załatwia się przez internet, stąd większe zaufanie do takich usług niż w Polsce. Do tego dochodzi lepszy dostęp do internetu, no i na pewno mentalność. Wyspiarze są po prostu bardziej „easy-going”. Żyjemy w czasach, kiedy większość czynności wykonuje się w przestrzeni wirtualnej. Wypłaty z bankomatu i płacenie gotówką odchodzą powoli do przeszłości. Co nas czeka?

– Karty płatnicze nie wyjdą pewnie z obiegu przez najbliższe kilka lat, ale coraz rzadziej będziemy nosić przy sobie gotówkę. Zwiększą się też warunki bezpieczeństwa. W niektórych krajach już teraz wprowadza się bankomaty, w których pieniądze można pobrać przez przyłożenie kciuka do specjalnego czytnika linii papilarnych. Takie rzeczy kilka lat temu to było science fiction. Sam się zastanawiam, co będzie następne. Może obsługa kont za pomocą myśli? Na razie takie rzeczy możliwe są tylko w filmach...


20|

28 lutego 2011 | nowy czas

spacery po londynie

Spitalfields Od połowy lat dziewięćdziesiątych, wschodni Londyn jest na fali wznoszącej. Na Shoreditch, Bethnal Green czy Hackney ściągają imigranci, artyści i studenci. Tak też jest na Spitalfields.

Adam Dąbrowski Spitalfields to jedno z najstarszych przedmieści Londynu. W dwunastym wieku znajdował się tu duży szpital, a od czasów Karola II – aż do 1970 – w okolicy odbywał się duży targ. Również w siedemnastym wieku na Spitalfields rozkwitło jedwabnictwo. Wszystko za sprawą francuskich Hugenotów, którzy przybyli na Wyspy uciekając przed prześladowaniami w swoim kraju. Dorobili się tu fortuny. Warto poszukać kilku ich imponujących, marmurowych domów, które przetrwały do dziś na Elder Street, Folgate St, Fournier Street i Spital Square.

BangLatown Sercem okolicy jest Brick Lane. Nieprzypadkowo na ulicy wita nas orientalny łuk – lustrzane odbicie tego, jaki znajduje się przy wejściu do chińskiej dzielnicy nieopodal Leicester Square. Brick Lane to bowiem „mała ojczyzna” imigrantów z Bangladeszu. Pierwsi zaczęli przybywać nad Tamizę w chwilę po odłączeniu się ich kraju od Indii w latach siedemdziesiątych. Brytyjskie prawo ułatwiało mieszkańcom byłych kolonii wjazd do kraju, a Bangladesz był w owym czasie targany serią katastrof naturalnych (tak jest zresztą do dziś). Mieszkańcy Bangladeszu zajęli miejsce po mieszkających dotąd przy Brick Lane przedstawicielach mniejszości żydowskiej. Wielu Żydów decydowało się bowiem w tym okresie na wyjazd do Izraela. W latach osiemdziesiątych władze dzielnicy Tower Hamlets wprowadziły dwujęzyczne oznaczenia na okolicznych ulicach. Potem latarnie

Spitalfields Market

przemalowano na kolory narodowe Bangladeszu. Zmieniła się nawet nazwa tutejszego okręgu wyborczego: na „Spitalfields and Banglatown”. Pod wieloma względami „Banglatown” jest dziś ciekawsze, bardziej kolorowe i autentyczne niż dzielnica chińska. Ta wielokulturowość nie wszystkim się podobała. W 1999 roku przez dwa tygodnie okoliczni mieszkańcy żyli w strachu. Prywatną wojnę przeciwko czarnoskórym, imigrantom znad Indusu i homoseksualistom wydał bowiem niejaki David Copeland, który podkładał bomby w miejscach, gdzie przebywali przedstawiciele tych mniejszości. Jeden z zamachów miał też miejsce w Banglatown. Obyło się bez ofiar, a tylko sześć osób zostało rannych. Powód? Copeland pomylił się, sądząc, że na Brick Lane główny dzień targowy wypada w sobotę. Gdyby odpalił ładunek w niedzielę, rozmiary tragedii byłyby większe.

zagłęBie curry Od początku lat dziewięćdziesiątych na Brick Lane ściągają smakosze. Liczba egzotycznych restauracji jest wręcz niesamowita. Co druga obsypana jest przeróżnymi nagrodami kulinarnymi Ceny nie są zwykle zawrotne, a jedzenie jest wyśmienite (choć natarczywość kelnerów „zaganiających” klientów do środka może drażnić). Kierując się na północ, ku Bethnal Green trafimy do otwartej podczas weekendów ogromnej hali magazynowej, w której rozsiadły się stoiska z jedzeniem z całego świata. Dominują rzecz jasna potrawy z Azji. Zapachy są kuszące, a ceny jeszcze niższe od tych w okolicznych knajpach.

Brick Lane

Znajdzie się też coś dla tych, którzy od orientalnych smaków chcieliby odpocząć: słynna piekarnia z bajglami. Z zewnątrz wygląda dość obskurnie, ale jest otwarta 24 godziny na dobę i oferuje podobno najlepsze buły w mieście. Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych okoliczne Shoreditch stało się mekką klubowiczów i artystów, przed Beigel Bake (159 Brick Lane) –nierzadko o dziwacznych porach – zaczęły się ustawiać wielkie kolejki. Nie zniknęły do dziś. Deser spożyć można w jednej z niesamowicie kolorowych cukierni, które zebrały się przy południowym krańcu ulicy. Wybór ciastek, baklav i Turkish Delights jest oszałamiający. Po zaspokojeniu głodu koniecznie trzeba przejść się wzdłuż ulicy. Najlepiej w niedzielę, bo odbywa się tu wtedy pchli targ. Występują artyści – od klownów przez połykaczy ognia, po muzyków. Ulica słynie też z graffiti. Uważni czytelnicy wypatrzą tu dzieła D*Face’a, Bena Einego i Banksy’ego. Miłośnicy tego ostatniego znają też coś dla siebie w The Brick Lane Gallery pod numerem 196. Nad Brick Lane góruje duży budynek, w którym niegdyś mieścił się browar. Powstał w osiemnastym wieku i rozruszał miejscowy handel, by w sto lat później stać się największym tego typu przybytkiem na świecie. Black Eagle Brewery Bena Trumana przetrwał aż do lat osiemdziesiątych minionego wieku. Dziś znajdują się tu lofty i biura.

kuBa rozpruwacz i kapSuła czaSu Jednym z serc „nowego wschodniego Londynu” są okolice Commercial Street, stworzonej w latach 1843-45 w ramach akcji „usuwania slumsów”. Łączyła Spitalfields Market z dzisiejszym City. Dziś to ruchliwy zakątek pełen ciekawostek i dziwactw. Jak głosi legenda to tutaj – w pubie Ten Bells pod numerem 94 – swoje krwawe morderstwa planował Kuba Rozpruwacz. Naprzeciwko, na Fournier Street mieściła się kawiarnia, w której przez trzy dekady, niemal każdego ranka śniadanie jedli słynni artyści Gilbert i George znani z potężnych, popartowych „ołtarzy” (niektóre można oglądać w Tate Modern). Panowie wciąż zresztą mieszkają w okolicy (ich studio znajduje się pod numerem 12), choć kawiarni już nie ma. Na tej samej ulicy mieści się meczet. Za czasów hugenockich był to kościół ekumeniczny: jedyny poza Jerozolimą budynek, w którym spotykali się wyznawcy trzech głównych religii monoteistycznych. Fantastyczny jest budynek przy znajdującej się nieopodal Folgate Street (numer 18). Należał do ekscentrycznego artysty Dennisa Seversa, który wymyślił sobie, że jego dom będzie kapsułą czasu. Wchodząc do środka trafiamy do mieszkania z początku osiemnastego wieku. Stoły, książki, dywany, obrazy zabierają nas w podróż ku czasom Oświecenia. Se-

vers mieszkał tu do swej śmierci w 1999 roku wierny swemu postanowieniu by żyć tak, jak ówcześni hugenoci. Składający się dziesięciu pokojów dom można oglądać tylko w niedziele i dwa poniedziałki miesiąca. Towarzyszyć nam będzie przewodnik.

SpitaLfieLdS Market Docieramy do Spitalfields Market przy Lamb Street. Jak już wiemy handlowano tu od siedemnastego wieku. Dziś na miejscu targu znajduje się centrum pełne niezależnych sklepików i kafejek. Na próżno szukać tu marek znanych z głównych ulic handlowych. To królestwo sklepów artystycznych i designerskich. Przykłady? Onedeko, sklep z minimalistycznymi meblami, Wood’n Things z ręcznie robionymi zabawkami z drewna i butik Absolute Vintage z ciuchami i dodatkami z lat 1930 – 1980. Dla par lubiących poczuć gotyckie klimaty jest też FairyGothMother, słynny sklep z luksusowymi gorsetami. Zajść można również do pijalni chińskiej herbaty. Kelnerka poda nam ją w trzech miniaturowych filiżankach. We wszystkich znajdować się będzie mieszanka trzech ziół. Smaki napoju w każdej z nich będą się subtelnie różniły, bo w każdym przypadku nacisk położono na inny składnik. To zupełnie, jak wizyta w wielokulturowym, kolorowym wschodnim Londynie, który przyciąga właśnie precyzyjnym zmieszaniem różniących się od siebie komponentów.


|21

nowy czas | 28 lutego 2011

pytania obieżyświata

Czy mennonitom wolno nosić guziki? Włodzimierz Fenrych

W Pensylwanii i w południowym Ontario widoczne są czasem znaki drogowe informujące, że w tej okolicy można się natknąć na powozy ciągnione przez konie. Można się oczywiście natknąć również na same powozy z siedzącym na koźle brodatym mężczyzną odzianym w staromodny ubiór. Jeśli woźnica ma towarzyszkę, to i ona będzie odziana w ubiór nie z tej epoki, przypominający postacie z holenderskich obrazów z XVII wieku. Można tych ludzi spotkać na rynkach warzywnych jak sprzedają swe organiczne produkty. Do klienta zwracają się po angielsku, ale między sobą rozmawiają w języku zwanym „Pensylvania Dutch”. Mówi się o nich czasem „the simple people” – ludzie żyjący w prostocie. Oficjalnie jest to grupa religijna – mennonici – składająca się z kilku podgrup, z których najbardziej znani są amisze. Kto to są ci mennonici? Czemu się tak dziwnie ubierają? Dziś pewnie trudno w to uwierzyć, ale mennonici to pozostałość kontrkulturowego ruchu, odrzucającego władzę państwową i kościelną, dążącego do rewolucji obyczajowej, a niekiedy także politycznej. Wszystko zaczęło się w Zurychu 21 stycznia 1525 roku. Tego dnia w domu Feliksa Mantza spotkali się zwolennicy radykalnej reformacji zniecierpliwieni polityką Zwinglego, próbującego reformować kościół od góry, przejmując najpierw władzę. Radykałowie zgadzali się ze Zwinglim, że katolickie obrzędy to albo szarlataneria, albo czczy zabobon, ale jego politykę małych kroków, przejmowania władzy i stopniowego wprowadzania zmian w obrzędach uważali za kunktatorstwo. Postulowali natychmiastowe stworzenie wspólnoty, która odetnie się od zepsutego świata, a w swych obrzędach i organizacji będzie się wzorować na kościele pierwszych chrześcijan. Wszelkie praktyki religijne, o których nic nie mówi Biblia, należy uznać za zabobon i odrzucić. Przede wszystkim odrzucić należy chrzest niemowląt. Chrzest to jest znak nawrócenia, a tylko dorosła osoba może świadomie się nawrócić. Dlatego tylko dorosła osoba może przyjąć chrzest. Zwingli owych radykałów dobrze znał, niektórzy z nich to byli do niedawna jego uczniowie. Tym niemniej rada miasta Zurychu taki radykalizm uważała za wichrzycielstwo i owym buntownikom zakazała propagowania swych idei. Ci natomiast uznali, że postawiono ich pod murem, a przecież nie po to się jest radykałem i buntownikiem, by podkulać ogon, kiedy władze czegoś zakażą. 25 stycznia 1525 roku Feliks Mantz zwołał w swoim domu spotkanie kilku osób. Wśród zebranych był Konrad Grebel – człowiek z uniwersyteckim wykształceniem i syn patrycjusza, a także Georg Balurock – do niedawna katolicki ksiądz. W czasie tego spotkania Blaurock poprosił o chrzest, Grebel go ochrzcił, a następnie Blaurock ochrzcił wszystkich zebranych. Mogłoby się wydawać, że to drobny incydent – ot grupka dziwaków polewa się wzajemnie wodą.

Jednakże praktyka powtórnego chrztu okazała się popularna. Można by pomyśleć – niegroźne dziwactwo, ale najwyraźniej nie tak to widzieli współcześni. Już w 1526 roku protestanckie władze Zurychu za udzielenie powtórnego chrztu wyznaczyły karę śmierci. Co oczywiście ruchu nie powstrzymało. Mantz nadal chrzcił nowych adeptów, w związku z czym został aresztowany i 5 stycznia 1527 roku skazany na śmierć. Wyrok wykonano natychmiast, przywiązawszy go do kija utopiono w lodowatej rzece. Podczas egzekucji Mantz śpiewał psalm „In manum Tuam Domino commendo spiritum meum”. Jego matka i brat obecni przy egzekucji wspierali go duchowo. Aresztowany w tym samym czasie Blaurock skazany został tylko na chłostę i wygnanie, ponieważ nie udowodniono mu dokonywania nowych chrztów. Chłostano go przez całą drogę od targu rybnego do bramy miejskiej, gdzie otrzepał pył Zurychu ze stóp i odszedł w dal. Konrad Grebel już w tym czasie nie żył – zmarł na dżumę poprzedniego lata. Zamiast niego ścięto jego ojca. Już się wydawało, że zaraza została w zarodku zdławiona. Wkrótce jednak okazało się, że te egzekucje to była oliwa, którą próbowano zgasić ogień. W ciągu kilku miesięcy wspólnoty ponownie ochrzczonych (zwani z grecka anabaptystami) zaczęły pojawiać się w Niemczech jak grzyby po deszczu. Nowy ruch, w opozycji do wszelkiej władzy, rozprzestrzeniał się podziemnymi kanałami jak kontrkultura. Co rusz pojawiali się nowi przywódcy z nowymi ideami. Niektórzy zakładali komuny bez własności prywatnej. Inni chcieli do tego dołączyć wspólnotę żon. Większość głosiła pacyfizm, a władzę państwową odrzucała jako źródło przemocy. Ale nie wszyscy. W styczniu 1534 roku w Münsterze nastąpiła rewolucja, władzę w mieście przejęli anabaptyści i wprowadzili rządy świętych, którzy nie mają własności prywatnej, pracują zupełnie za darmo, i nie grzeszą – nawet za lekkie grzechy, jak przeklinanie i narzekanie na los (a więc i na władzę) karano śmiercią. Wprowadzono również poliga-

mię. Eksperyment nie potrwał długo, bowiem miasto zostało oblężone i w czerwcu 1535 roku upadło. Ale nie był to bynajmniej koniec ruchu. Większość anabaptystów odrzucała przemoc, a więc również rewolucjonistów z Münsteru. Najbardziej elokwentnym krytykiem przemocy był Menno Simmons, pierwotnie katolicki ksiądz, który przyłączył się do anabaptystów w rok po upadku tego miasta. Był to okres, kiedy najbardziej ich prześladowano, obawiając się powtórki krwawych wydarzeń. W swoich licznych pismach Menno podkreślał ewangeliczny pacyfizm (kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie), a zatem odmowę służby w armii, a także odmowę składania przysiąg (mowa wasza niech będzie tak-tak, nie-nie, a co nadto jest, od złego pochodzi) i generalnie odcięcie wspólnot nowo ochrzczonych od grzesznego świata. Nawróceni mieli unikać grzechu, ale jedyną sankcją było wykluczenie ze wspólnoty. Wszelkie chrześcijańskie rytuały uproszczono, komunię z chlebem i winem organizowano tylko raz w

roku na Wielkanoc, w ciągu roku było tylko czytanie Pisma i głoszenie kazań. No i wierni mieli prowadzić proste życie i rzetelnie na nie pracować. Menno pisał wiele i w końcu do tych pacyfistycznych anabaptystów przylgnęła nazwa mennonitów. Ekskomunika była główną bronią mennonitów, ale w związku z tym pojawiały się nowe problemy. Za jakie przewinienia ekskomunika ma być nakładana i jak egzekwowana? Czy z wykluczoną ze wspólnoty osobą można zjeść wspólny posiłek? Czy z wykluczonym współmałżonkiem można dzielić łoże? Czy tylko nie dopuścić do udziału w sakramencie komunii? Jak nietrudno się domyślić – opinii było wiele, a różnice w opinii prowadziły do – jakżeby inaczej – wzajemnej ekskomuniki. Jeden z takich rozłamów nastąpił w Szwajcarii w 1693 roku, a doprowadził do niego niejaki Jakob Amman. Głosił on, że komunia powinna być dwa razy w roku (drugi raz jesienią), a łamaniu chleba i piciu wina towarzyszyć winno wzajemne mycie stóp. Amman ekskomunikował wszystkich, którzy uważali inaczej. Uważał on także, że wykluczyć ze wspólnoty należy osoby przyłapane na kłamstwie, a także tych, którzy nie przestrzegają zasady prostoty życia i na przykład noszą guziki przy ubraniach. Prawdziwy chrześcijanin powinien mieć ubranie zapinane na skobelki. Zwolennicy Ammana nazwani zostali amiszami i generalnie z innymi mennonitami bardzo się nie lubią. Podobno kiedy emigrowali do Ameryki, nie chcieli wsiadać nawet na ten sam statek. Można zaobserwować tu ciekawy proces petryfikacji – ruch zapoczątkowany przez buntowników głoszących rewolucyjne idee, po dwóch stuleciach prowadził spory dotyczące szczegółów ubioru. I mennonici, i amisze emigrowali do Ameryki, przede wszystkim do Pensylwanii, gdzie z założenia panowała tolerancja religijna. Są oni tam natychmiast rozpoznawalni, bowiem zasada prostoty życia powoduje, że noszą oni własnoręcznie szyte ubrania o tradycyjnym kroju, jakby żywcem wzięte z innej epoki. I oczywiście nie jeżdżą samochodami. Ale guziki mennonici nosić mogą, tylko amisze mają w tej materii obostrzenia.


22|

28 lutego 2011 | nowy czas

co się dzieje

jacek ozaist

WYSPA [39] Początkiem 2010 roku było już naprawdę bardzo źle. Z pubem, z restauracją, ze wzajemnymi stosunkami, ze wszystkim. Podjąłem kilka prób dotarcia do sumienia, a zwłaszcza mózgu Marka, by ratować sytuację, ale jego bierność zatrzymywała we mnie wszelkie dobre odruchy. Zwykle nadawał się do życia, gdy wracał od dziewczyny z Polski lub parę dni po jej wizycie w Londynie. W pozostałe dwieście kilkadziesiąt tylko łut szczęścia gwarantował w kontaktach z nim jakiekolwiek sukcesy. A przecież zależeliśmy od siebie, byliśmy naczyniami połączonymi, pracowaliśmy razem na wspólny rachunek. Tak mi się przynajmniej wydawało. – Chyba zredukuję godziny pracy pubu – zagaił kiedyś w przedsionku między salą a kuchnią. – Być może zamknę w poniedziałki. Skrzywiłem się, kręcąc z dezaprobatą głową. – Na pewno jest inne wyjście. Nasze kelnerki mogą obsługiwać obie sale – odpowiedziałem rzeczowo. – No, nie wiem. Zbyt dużo mi ginie piwa. Nie ufam twoim dziewczynom. Ręce mi opadły. Nigdy wcześniej nikt nie mówił mi o takich podejrzeniach. W pubie mrowiło się od różnego autoramentu personelu, u nas kelnerki były dwie, a ostatnio właściwie już tylko jedna. Ale to ona miała zebrać cięgi za cały syf. Tak mnie zaskoczył, że nawet nie podjąłem walki o prawdę. Odwróciłem się na pięcie i zniknąłem u siebie. U siebie? Koń umarł ze śmiechu. Wszystko, co byłem w stanie wynieść, było moje, lecz żadną miarą nie mogłem powiedzieć, że jestem u siebie. Powiedziałem o jego zarzutach Kamili, naszej ostatniej kelnerce. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Posłała mi smutny uśmiech, wzruszając ramionami. – Nie potrzebuję jego piwa. – Wiem. – Co my teraz zrobimy? – Nie wiem. Oboje liczyliśmy, że Mark rozważy propozycję objęcia przez nią stanowiska wahadłowego pomocnika między salami. Wczesnym popołudniem bywali u niego raczej przypadkowi przechodnie, u nas raczkował dopiero ruch w tzw. lunch time. Jedna osoba spokojnie mogła obsłużyć wszystkich. Mark nie był już tym samym człowiekiem, co cztery lata temu, gdy razem zaczynaliśmy rozruch Duke’a. Ja też nie byłem. Podskórnie czułem, że trochę mu namieszałem w życiu i sprawy nie poszły tak, jak chciał. Nie znał Polaków, bo przed akcesją nie było nas w Anglii zbyt wielu. Gdy zjawił się Grześ, a potem ja, całe rzesze rodaków przewinęły się przez pub oraz pokoje na górze, nie zawsze pozostawiając po sobie dobre wrażenie. Kilku kolesi nigdy nie uregulowało zaległości za pokój, a jeden chodził za Markiem, łkając, że potrzebuje 500 funtów na operację żony, i ten łatwowierny pacan mu pożyczył. Oczywiście, facet więcej się nie pojawił. Często, po naszych piątkowych imprezach były burdy, ba, ziomale tłukli się między sobą nawet świętując zwycięstwo drużyny narodowej. Mark musiał nas mieć

za dziwaków. Trochę szalonych, bezsensownie romantycznych, niezbyt wiarygodnych, ale zawsze absurdalnie dumnych z siebie oraz z własnych dokonań. Wszedłem cicho do kuchni, gdzie Aneta kończyła zaplanowany na ten dzień żurek z kurkami. Często sam tak planowałem menu, żeby zjeść coś niezwykłego lub przypomnieć sobie zapomniane przysmaki. Miałem kuchnię, miałem kucharzy. Kto mógł zabronić mi marzyć? Jedynie Mark! – Anetko, stało się – powiedziałem tylko. Doskonale wiedziała, o co mi chodzi. Rozmawialiśmy o tym tysiące razy. – Cieszę się – odparła. – Chętnie się stąd wyniosę. Nie lubili się z Markiem ani trochę. On tolerował ją, bo musiał, ona nie musiała go tolerować, bo dbałem, by nie miała z nim kontaktu. Czasem mnie nie było i wtedy naprawdę iskrzyło. Kłócili się o takie duperele, jak źle zaparkowany samochód, krzywo ustawione stoły i krzesła na sali, czy sposób zapłaty za czynsz. – Naprawdę się cieszysz? Nawet jej powieka nie drgnęła. – A coś ty myślał!? To przecież dziura, rudera, syf i mogiła!!! Pociągnąłem nosem, by uciszyć natrętnie pchającą się łzę. – Może dla ciebie. Ja tu trochę zdrowia zostawiłem. – A ja nie? Porzuciłam lansową fuchę nad Tamizą, żeby grzebać w twoich garach. Los mnie pokarał... Pokiwałem ze złością głową. Miała sporo racji. Niespodziewanie objęła schedę po marnym kucharzu-pijaku i wyprowadziła naszą kuchnię na prostą. Wkrótce potem razem zmodyfikowaliśmy menu, starając się przyciągnąć nowych klientów i przez okrągły rok mieliśmy w knajpie pełno ludzi. Parę lat wstecz też ludzie marudzili, że Duke to melina, ale na imprezy zaglądało sporo ludzi. Restauracja również nie prezentowała się najlepiej, jednak najważniejsze było to, co wychodziło z kuchni. Smaczne, świeże obiady. To już i tak nie miało znaczenia. Imprezy od dawna były martwe. Mimo prób wskrzeszenia. Czas nadchodził także na naszą restaurację. Nie byłem pewien, czy Mark tego chce, my chcieliśmy tego na pewno. Od paru miesięcy rozglądaliśmy się za czymś nowym. Stawaliśmy do konkursów na biznesplan, składaliśmy bezpośrednie oferty, aplikowaliśmy u pośredników, jeździliśmy po całym Londynie, szukając czegoś ciekawego do wzięcia. Byliśmy ledwo żywi, załamani nerwowo, lecz pełni pasji. Mark był stąd, my stamtąd. Jemu wszystko szło łatwo, nam jak po grudzie. To nas jeszcze bardziej motywowało. W końcu dałem mu znać, że w ciągu paru tygodni zwijamy żagle. Miałem nadzieję, że coś zrobi, podejmie walkę, sprawi, że zewrzemy szeregi, jak dawniej. Nic z tego. Pasowało mu to. – W takim razie, w porządku, facet – mruknąłem po nosem. – Jeszcze zatańczę na twoim grobie.

cdn poprzednie odcinki

@

www.nowyczas.co.uk/wyspa JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN, Z SERCA KRAKOWIANIN, Z DESPERACJI LONDYŃCZYK. ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ, POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE

We just give thanks that we are safe Last Monday I was standing at the dentist and chatting to the new receptionists with a deceptive singing lilt in her accent. ‘Are you from new Zealand?’ I asked, ‘I have a very good fr iend over there.’ ‘Where in New Zealand’ she asked, I come from Auckland. ‘They are in Chr istchurch’ I said. On Tuesday the ear th shook. I knew my friend’s daughter Ngaire, had her own vet practice in the middle of Chr istchurch. Dear Joanna – they got back to me immedietly – thank you so

much for your email; it is really greatly appreciated. We are fine. David was in Auckland and I was in Queenstown, but Ngaire was driving in Christchurch when the ear thquake struck. Ngaire and our car which she was driving were skewed across the road and ended on the other side of the road. She wondered if she had a blown a tire until she saw the others cars in the same position, and the cracks in the road! Cell phone coverage went down though she was able to text her husband Paul, who got in touch

with me. It was about 40 minutes later that I managed to reach her by phone to find her going back into Christchurch to check that the staff in her vet practice were OK. She also wanted to check on her friend from England who was at a Conference in the centre of the town. She couldn’t reach her staff because of damage to the roads, but ascer tained that they were all OK, though t he building has been badly damaged and with liquefaction (where underground water bubbles up through the

kino Black Swan Autor wstrząsającego „Requiem dla snu” tym razem zabiera się za thriller psychologiczny. Nowojorska tancerka baletowa (grana przez Natalie Portman) marzy o zdobyciu głównej roli w przedstawieniu „Królowa łabędzi”. Żeby ją dostać jest gotowa na wiele wyrzeczeń. Ma jednak rywalkę – Lilly (Mila Kunis). Nina coraz bardziej zapada się w swoją postać sceniczną. Wkrótce okazuje się, że granica między fikcją a rzeczywistością staje się coraz bardziej płynna… Blue Valentine Cichy, smutny, stonowany – te przymiotniki nie pasują do każdego amerykańskiego filmu. Ale „Blue Valentine” jest bliższe refleksyjnemu kinu europejskiemu niż „Avatarovi”. To portret rozpadającego się związku. Cindy i Dean myślą o rozstaniu. Dają sobie ostatnią szansę i próbują wskrzesić atmosferę z czasu, gdy się poznali. Ale czy powrót do tego, co minęło, jest możliwy? Paul Dwóch facetów przeżywa bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Obcy, którego ochrzczą imieniem Paul, nie jest na szczęście niebezpieczny. Nie wyrywa mieszkańcom Ziemi serc, nie ostrzeliwuje ważnych budynków. Zamiast tego lubi sobie popalić, wypić i poimprezować. „Paul” to kolejna slapstickowa komedia duetu Simon Pegg / Nick Frost. Podobno – w swojej, dość specyficznej kategorii – całkiem udana. Double Bill: Magdalene Sisters and Of Gods and Men Dwa poruszające filmy zobaczymy w marcu w Riverside Studios. „Siostry Magdalenki” opowiadają o zakładzie dla „trudnych dzieci” prowadzonym przez siostry zakonne. Pod hasłem „trudne dzieci” kryją się młode, niezamężne matki, ofiary gwałtów, a także po prostu zbyt żywotne i nieszablonowe. By dziewczęta trafiły do zakładu, wystarczyło, by skierował je tam miejscowy proboszcz, uznając, że grozi im „moralne niebezpieczeństwo” Francuski dramat “Of Gods and Men” opowiada o bractwie mnichów żyjących w Algierii.

ground like boiling mud, as par t of the ear thquake forces) coming through the floor, the building may well have to be condemned. She found her English friend walking back into the city centre to get his passport from his hotel, which according to the police had been totally flattened. He was left with only the clothes he stood up in. Ngaire said the devastation, the amount of buildings that were flattened totally, the number of buildings which had been destroyed to the ground and the number of absolutely, totally terrified dejected people on the streets is something she will never forget in all her life.

Klasztor otoczony jest przez osiedla muzułmańskie. Przez wiele lat ludzie obu wyznań żyli ze sobą w harmonii. Mnisi znają doskonale Koran i tradycje Islamu. Ale wkrótce wybucha wojna domowa – rozpoczyna się krwawa droga Algierii do niepodległości. Bracia próbują balansować między dwiema stronami konfliktu. Ale czy to możliwe? Poniedziałek, 7 marca, godz. 18.20 Riverside Studios , Crisp Road, Hammersmith, W6 9 RL

Pulp Fiction Z pozoru zwariowana komedia gangsterska. Ale nie dajmy się zwieść! Jest tu miejsce na dysputy teologiczne („Bóg potrafi zmienić pepsi w Colę!”), znajdziemy tu szkice kulturoznawcze ( „Wiesz, jak w Paryżu nazywa się ćwierćfunciak z serem? Royale z serem! – A jak mówią na Big Maca? – Le Big Mac”). W polskiej wersji są też fragmenty dla miłośników historyka Johana Huizingi (choć konkretny cytat tym razem pominiemy…). Kultowa komedia Quentina Tarantino. Sobota, 5 marca, godz. 15.10 Prince Charles Cinema, Leicester Place, WC2

muzyka Maciek Pysz Quartet Znakomity polski gitarzysta mieszkający w Londynie wystąpi tym razem z Dado Pasqualini: instrumenty perkusyjne; Mao Yamada: kontrabas; Maurizio Minardi: akordeon/ saksofon. Polecamy! The Ritzy, Brixton Coldharbour Lane SW2 1JG CZwartek, 3 marca godz. 20.00. Wstęp wolny

Recital Magdaleny Filipczak

Niezwykle uzdolniona skrzypaczka, absolwenetka Guildhall School of Music, wystąpi z recitalem w Christ Church w Spitalfields.

She stayed with friends overnight, and arrived back in Queenstown today, ver y very thankful to be safely home. As I write t he death toll stands at 75, but with 300 known to be missing, is likely to rise. Specialist teams are flying in from all round the world, but wit h each passing hour, things star t to look ver y depressing. The T V coverage is q uite horr ifying and we just give thanks that we are safe and well. Our hearts go out to the families of those lost, trapped or dead, and t he wreckage, which was once a ver y proud city, where I was brought up, is absolutely unbelievable.


|23

nowy czas | 28 lutego 2011

co się dzieje Piątek, 4 marca, godz. 13.00 Christ Church, Spitalfields Commercial Street, E1 6LY Wstęp wolny

Madam Buterfly Opera Pucciniego zainscenizowana w japońskim ogrodzie. Royal Albert Hall, Kensington Gore, SW7 2 AP

Alanis Morisette i lukrowanej, popowej Britney Spears. Ale na parkietach to chyba nie przeszkadza. Swoje zrobiła też zapewne seria bardzo apetycznych zdjęć ze skąpo odzianą Katy w roli głównej. I pomyśleć, że zaczynała wykonując psalmy… Czwartek – sobota (17-19 marca) HMV Appolo Hammersmith,

Wieczór z Kid Circus

Ta znakomita wokalistka wystąpi w repretuarze jazzowym jako gwiazda urodzinowego wieczoru! Usłyszeć ją będzie można też w niedzielny wieczór. Jazz Cafe POSK King Street, W6 0RF Sobota, 19 marca, godz. 20.30 Niedziela, 20 marca, godz. 19.30 Bilety (£10) w dniu koncertu lub w przedsprzedaży na koncert 19 marca: jazzcafe@posk.org

Kenton Jazz Orchestra W hołdzie Eddiemu Mordue

Rezydent klubu Ladybird gra funk, disco i electro

Noc studencka

Koncert poświęcony zmarłemu w styczniu wybitnemu saksofoniście brytyjskiemu Eddiemu Mordue, który rozpoczął swą muzyczną karierę mając 13 lat. W ciągu swego muzycznego życia Eddie koncertował z najbardziej znanymi i popularnymi orkiestrami i solistami jazzowymi jak Nat King Cole, Frank Sinatra, Billy Holiday, Dusty Springfield, Alexis Corner i Shirley Bassey.

Klub Ladybird, Upper Street, N1 0NY Każda sobota, godz. 21.00

Jeden z najmodniejszych klubów w mieście organizuje noc dla wszystkich studiujących w Londynie.

Van der Graaf Generator

Klub „Oxygen” 17-18 Iriving Street, WC2H 7AZ Każdy poniedziałek, godz. 21.00

Piątek, 4 marca, godz.20.30 Jazz Cafe POSK, King Street, W6 0RF

Juliet Kelly Wokalistka jazzowa odda w Jazz Cafe w POSK-u hołd największym damom światowego jazzu. Juliet współpracuje z najwybitniejszymi brytyjskimi muzykami a w swym dorobku ma 3 znakomite albumy entuzjastycznie przyjęte przez krytykę muzyczną. Choć znana jest przede wszystkim jako wokalistka i kompozytorka wykonująca własne oryginalne utwory to w jej programie zawsze znajdują sie popularne standarty śpiewane w hołdzie tym wielkim muzykom jazzowym, którzy wywarli wpływ na jej artystyczny rozwój.

Atonalne, awangardowe brzmienia, imponująca erudycja muzyczna i poetycka – to znaki rozpoznawcze grupy Van Der Graff Generator. Zespół Petera Hamilla nigdy nie przebił się do głównego nurtu, nawet w czasach, gdy gatunek, jaki reprezentował – rock progresywny – przeżywał złote lata. Pewnie dlatego, że – obok Emerson, Lake and Palmer czy Gentle Giant – to najbardziej bezkompromisowi przedstawiciele nurtu. W Polsce, głównie dzięki trójkowym audycjom Tomasz Beksińskiego, zespół ma grupę oddanych fanów. To muzyka hermetyczna, trudna, ale absolutnie fascynująca. No i ten niesamowity głos Hamilla! Niedziela, 27 marca, godz. 20:00 Barbican Centre Silk Street EC2Y 8DS

Sobota 5 marca, godz. 20.30 Jazz Cafe POSK, King Street, W6 0RF

Dezerter Słynny polski zespół punckrockowy, działający na scenie niezależnej od 1981 roku, wystąpi w klubie Underworld w Camden. 5 marca, godz. 19.30 The Underworld 174 Camden High Street, NW1

Katy Perry Firework”, “Teenage Dream” i “California Gurls”. W BBC 1 czy Capital Radio nie ma chyba godziny bez piosenki Katy Perry. 26 letnia Amerykanka zrobiła na brytyjskiej scenie prawdziwą furorę. Co złośliwsi krytycy nazywają ją hybrydą rockowej

The sprit of Christchurch and New Zeland is one of brave acknowledgement of shocking disaster. The determination to rescue those who are still able to be rescued, to bur y those for whom rescue was not possible and t hen to get on and rebuild and restore the city, is something which is truly amazing, and makes us all ver y proud to be par t of this countr y. Thank you for your concern, its thoughts like yours that will get us all t hrough. Stay well. Peace and love Anne and David

URODZINY JAZZ CAFE POSK – Koncert Krystyny Prońko!

teatry

Mąż idealny

Zaklęty Kensington Palace

Oscar Wilde zabiera nas w podróż na Grosvenor Square. Poznajemy czcigodnego brytyjskiego posła, sir Roberta i jego żonę, Lady Chiltern. Podczas przyjęcia w ich domu on pada ofiarą szantażu: niejaka pani Cheveley chce by wsparł ją w podejrzanej z prawnego punktu widzenia inwestycji w kanał w Ameryce Południowej. Gdyby ten się nie zgodził, urocza pani Cheveley ujawni, że poseł dorobił się swej fortuny nielegalnie. Przyparty do ściany musi powiedzieć „tak”. Ale w chwilę później, nieświadoma ciemnej przeszłości męża żona zmusza go do odrzucenia oferty. Czy to już koniec kariery pana Roberta?

Wystawa poświęcona sławnym mieszkankom pałacu – księżniczkom Marii, Annie, Karolinie, Charlotte, Wiktorii, Małgorzacie i Dianie. Zobaczymy ich suknie, osobiste przedmioty i pamiątki a także scenki teatralne odtwarzające najważniejsze wydarzenia z czasu ich pobytu w tym budynku. Kensington Gardens, W8 4PX

Polish Affordables

Vaudeville Theatre 404 Strand, WC2R 0NH

Sen nocy letniej We Will Rock You Do lata jeszcze trochę, ale za to wiosna na horyzoncie. Oczekiwanie na cieplejsze dni umili nam adaptacja sławnego szekspirowskiego dramatu w reżyserii Matthew Evansa. Broadway Theatre, Rushey Green, SE6 4RU

Mamma Mia Beztroska komedia w rytmie przebojów legendarnej szwedzkiej grupy popowej. Była inspiracją dla filmu z Meryl Streep i Piercem Brosnanem. Prince of Wales Theatre, Coventry Street, W1

Brian May, Roger Taylor, John Deacon i Freddie Mercury stworzyli jeden z najpopularniejszych zespołów rockowych wszechczasów. W Londynie od kilku sezonów sukcesy święci musical poświęcony kapeli. Z rock and rollowego etosu zbyt wiele się w nim nie ostało, ale podobno zabawa przednia. Dominion Theatre Tottenham Court Road, W1T 7AQ

galerie/wystawy

Zapraszamy na ciekawą wystawęart fair, organizowaną przez sześciu artystów, członkow APA w galerii POSK. Celem jest sprzedaż jak największej liczby prac, za bardzo dostepne ceny. Od 6-18 marca, godz. 11.00-20.00 Galeria POSK. 238-246 King Street W6 0FR

wykłady/odczyty Wielka Brytania podzielona? „Sprawiedliwość”, „Równe szanse”, „Wielkie społeczeństwo” – retoryka obecnego rządu na Wyspach wręcz ocieka „postępowymi” hasłami. Ale jak właściwie mierzyć sprawiedliwość?

Vernon God Little

Elliot Erwitt

Piętnastoletni chłopak z małej mieścinki w środku Teksasu musi pewnego dnia spakować swoje rzeczy i uciekać. Padło na niego straszne podejrzenie. Jego najlepszy przyjaciel niedawno zabił kilkunastu łobuzów, którzy prześladowali go w szkole, po czym popełnił samobójstwo. Ludzie zaczynają szeptać, że swój udział w tym wszystkim miał też Vernon. Chłopak jest więc zmuszony uciekać do Meksyku. A to dopiero początek. Inscenizacja obsypanej nagrodami satyry DBC Pierre’a.

Elliot Erwitt to wielki podglądacz. Wyłapuje z codziennego życia dziwaczne scenki, groteskowe postaci i wydarzenia.

Czwartek, 3 marca, godz. 18.30 LSE, Honk Kong Theatre WC2A 2AE

Galeria Atlas, Dorset Street, W1U 7NF

Historia sztuki w pigułce

Niech żyje Overground! Wystawa poświęcona londyńskiej kolejce naziemnej

Od średniowiecznego ołtarza, przez harmonijny pejzaż Tycjana po mroczne portrety Rembrandta i świat roztopiony światłem u Moneta. W National Gallery jest niemal wszystko. Podczas godzinnych sesji przewodnicy związani z galerią poprowadzą nas przez historię sztuki.

Young Vic, 66 The Cut, Waterloo, SE1 8LZ

London Transport Museum Covent Garden, WC2

We Are Here Zdjęcia z obozów uchodźców na całym świecie. 12star Gallery, Smith Square, SW1P

Codziennie, godz. 11.30 i 14.30 National Gallery, Trafalgar Square, WC2N 5DN

LONDYN NA FOTOGRAFIACH Od najstarszych, pożółkłych, dokumentujących świat, którego już nie ma, po zrobione całkiem niedawno – Museum of London chwali się swoją kolekcją fotografii. Jest ich ponad dwieście, ale wszystkie mają wspólny temat: Londyn. Młodzi chłopcy siedzą na chodniku zaśmiewając się i wpatrując prosto w obiektyw. Eleganccy angielscy gentelmani suną wolno ulicą, nad którą zaległa londyńska mgła. Dwie kobiety oglądają z zaciekawieniem ubrania na targu nw Walthamstow. Ekspozycja, która od 18 lutego otwarta jest w Museum of London pokazuje, że nie ma jednego Londynu. Jest Londyn

tajemniczy, zatopiony w zadumie i Londyn nudnawy, złożony z mieszczańskich domków jednorodzinnych. Jest Londyn monumentalny, nad którym unosi się duch wiekowej brytyjskiej monarchii i Londyn młody, dynamiczny. Jest Londyn imigrantów z Somalii i Londyn bankierów ze szklanych pałaców w City. A jednak z tych tak odmiennych elementów można ułożyć jeden obraz: kolorowego, fascynującego miasta, które swój urok czerpie z różnorodności. Wielu ludzi uchwyconych na tych fotografiach już nie ma. Budynki i ulice często bardzo się zmieniły. Ale nawet najstarsze zdjęcia pokazują to samo magiczne miasto, którego ulicami przechodzimy dziś. Swoje spojrzenie na stolicę Wielkiej Brytanii oferują nam tacy artyści jak Paul Martin (jeden z dziewiętnastowiecznych pionierów fotografii), zakochany we

wschodnim Londynie Paul Trevor czy współczesny fotograf Nick Turpin. Z wystawą związany jest szereg wydarzeń towarzyszących. W piątek 25 marca muzeum zaprezentuje nam swoją kolekcję „starszych braci fotografii”: obrazów i szkiców pokazujących londyńskie ulice. Pięć dni później, 30 marca przyjść będzie można na spotkanie z kuratorem wystawy, Mike’m Seabornem, który opowie trochę o zdjęciach składających się na ekspozycję. W czerwcu amatorzy fotografii będą mogli zapisać się na warsztaty, na których pod okiem fotografa Paula Baldesare’a będą mogli szlifować swoje umiejętności w uchwytywaniu na kliszy ducha miasta. Kurs potrwa dwa dni. Po wprowadzeniu teoretycznym jego uczestnicy opuszczą mury muzeum, by poćwiczyć fotografowanie w City i okolicach Baribican Estate.

www.museumoflondon.org.uk/English /EventsExhibitions/Special/LondonStreet-Photography/Default.htm

Adam Dąbrowski


24 |

28 lutego 2011 | nowy czas

czas na relaks

Trzeba lubić GoToWać » Spotykam się dzisiaj z Tomkiem Frydrychem – wschodzącą gwiazdą

mania

polskiej gastronomii. Choć Tomek zastrzega, że to dopiero początki, ale trzy lata spędzone w restauracji z gwiazdką Michelina mówią same za siebie. Rozmawiamy w jednym z licznych pubów w City. Tomek pochodzi z Kurowa, ja z Siedlec. Choć obaj studiowaliśmy na różnych uczelniach, łączy nas postać pani prof. Elżbiety Smalec, z którą mieliśmy wykłady z genetyki. Łączy nas też zawód kucharza.

GoToWania Mikołaj Hęciak Jak się czujesz, gdy nie musisz wstawać na szóstą rano do pracy w kuchni?

– Świetnie, aczkolwiek długo bezczynnie nie usiedzę, zaraz znajduję sobie jakieś zajęcie. Teraz, korzystając z wolnego tygodnia, zabrałem się za remont swojej kuchni... Studiowałeś w Polsce agronomię. Jak to się stało, że w Londynie zostałeś kucharzem?

– Myślę, że losy wielu młodych ludzi, którzy wyjechali do Anglii po przystąpieniu Polski do UE potoczyły się podobnie do moich. Ja po prostu wyjechałem na wakacje zarobić trochę kasy na studia i niestety, a może stety, już do Polski nie wróciłem... Trafiłeś do Rhodes24?

– Tak. Dużym plusem tej restauracji (oprócz serwowanego tam jedzenia) jest jej położenie, znajduje się ona na 24 pietrze Tower42, skąd klienci mają doskonały widok na panoramę Londynu, jak również i kucharze, ponieważ cała boczna ściana kuchni w Rhodes24 to okna, więc nawet siekając cebulę czy oprawiając turbota można sobie popatrzeć na Londyn z lotu ptaka. Pracowałeś z samym Gary Rhodesem?

– Gary Rhodes jest właścicielem tej restauracji i jak każdy celebrity chef bywa w kuchni bardzo rzadko, pojawia się tam tylko na specjalne okazje albo gdy kręci swój kolejny program kulinarny. Częściej bywa po drugiej stronie jako gość, choć po kolacji zawsze wstępuje do kuchni powiedzieć czy wszystko było ok... Za całą kuchnię odpowiada head chef Adam Gray, i właściwie ta gwiazdka Michelin to jego sprawka. A wracając do pytania, to oczywiście, jeżeli chef Gary robił service, to jako członek załogi pracowałem razem z nim. Jak to się stało, że Adam Grey, zaproponował ci miejsce w Westminster Kingsway College?

– Zacząłem pracę w Rhodes24 jako pomocnik kucharza, czyli kitchen porter, ale jako że w kuchni było zawsze dużo pracy, kucharze zaczęli dawać mi coraz więcej i więcej zadań, nie związanych z moim posadą. Gray zauważył, że daję sobie z tym świetnie radę i pewnego dnia zaproponował mi studia kulinarne. Nie mogłem zostać kucharzem w restauracji Michellin Star nie mając papierów ukończenia szkoły kucharskiej. Zacząłem więc studia na Westminster Kingsway College na wydziale Cullinary Art, kurs profes-

sional Chef Scholarship. Polegał on na tym, że trzy tygodnie spędzałem w kuchni jako apprentice, i jeden tydzień w szkole na intensywnym kursie kulinarnym. To czego nauczyłem się w college’u, musiałem prezentować chefowi Adamowi, a z tego, co robiłem w restauracji, rozliczał mnie mój head chef w college’u, Stefan Groubell, niemiecki masterchef.

kuchni i właściwie tyle. Jeśli chodzi o dyscyplinę i gotowanie to nie dawał rady, w konsekwencji chef go zwolnił... Dowiedziałem się później, że ów kucharzyna dostał pracę w Fat Duck Hestona Blumenthala, (trzy gwiazki Michellin), a aktualnie pracuje w Danii w Noma (aktualnie najlepszej restauracji na świecie). Tak więc – dla chcącego nic trudnego....

Czyli przez dwa lata studiowałeś w tym samym miejscu co Jamie Oliver czy Anthony Worrall Thompson. Nadal można tam spotkać ciekawych ludzi?

Marzysz o własnej restauracji?

– Wydaje mi się, że każdy kucharz wcześniej czy później zaczyna myśleć o uniezależnieniu się i możliwości sprzedawania własnych pomysłów. Ja poważnie na ten temat jeszcze nie myślałem, być może ciągle chcę podnosić swoje umiejętności pod okiem doświadczonych kucharzy, ale zobaczymy, co czas przyniesie...

– Tak, ci znani kucharze ciągle utrzymują kontakt z uczelnią, urządzają pokazy gotowania dla studentów lub zasiadają w jury przeróżnych konkursów, dzięki czemu mogą wyłapać młodych, dobrze zapowiadających się kucharzy i dać im miejsce w swojej kuchni.

Zdecydowałeś się jednak zmienić restaurację. Szef kuchni i załoga zgotowali ci miłe pożegnanie. Nie załowałeś, że odchodzisz?

I pracodawca opłacał twoje studia?

– Tak, na tym ten projekt polegał. Byłem sponsorowany przez restaurację, i musiałem w niej pracować, czyli obustronna korzyść.

– To była trudna decyzja, aczkolwiek potrzebna, ponieważ wkrótce moja rodzina się powiększy, więc musiałem dla niej zorganizować trochę więcej czasu. Od poniedziałku zaczynam pracę w nowej restauracji, prezentującej tak samo wysoki poziom co Rhodes, niestety już tylko dla „membersów”.

Co dała Ci szkoła, czego nie nauczyłbyś się jedynie pracując w kuchni?

– Poznałem podstawy kuchni brytyjskiej, i generalnie na studiach poruszaliśmy się w szerszym spektrum zagadnień kulinarnych niż w restauracji, gdzie jesteś ograniczony przez menu i nie ma czasu na nic więcej. W szkole, dzięki Stefanowi Groubelowi, poznaliśmy również inne zagadnienia związane z gotowaniem, tajniki różnych kultur kulinarnych, wiesz, co mam na myśli...

Gdzie więc teraz będziesz szlifował to, co już umiesz?

– George Club, nie daleko stacji Hyde Park Corner. Powodzenia w nowej pracy! Czy na koniec mógłbyś zdradzić jakiś ciekawy przepis czytelnikom „Nowego Czasu”?

A jak wygląda dzień, a właściwie tydzień pracy w restauracji Michelina?

– Kucharz zaczyna zmianę o 6 rano i wychodzi z kuchni około 23, tygodniowo robi się około 76 godzin. Jak jesteś w miarę dobrze zorganizowany, możesz sobie pozwolić na przerwę około godz. 15, czyli zaraz po lunchu. Dzień wygląda przeważnie tak samo: przygotowanie do serwisu, wszystkie dania są przyrządzane od podstaw, nie używa się żadnych półproduktów, bulionów z kostki itp., zawsze najlepszej jakości produkty, mięso i ryby. Ze swoim mise en place musisz się wyrobić przed 12, bo o tej godzinie zaczyna się lunch. Jeżeli nie jest bardzo busy, możesz sobie coś przygotowywać na wieczorną zmianę. Nie ma miejsca na pomyłki, albo że czegoś zabraknie, wszystko musi być tip top. Jakie cechy charakteru trzeba posiadać, by wytrwać w takim środowisku pracy?

Tomasz Frydrych

– Trzeba lubić gotować, być pracowitym, szybkim, odpornym na stres, posiadać silną wolę i samozaparcie. Jaką sekcję lubiłeś najbardziej?

– Ryby, zdecydowanie. Dużo się tam nauczyłem. Ale coraz bardziej ciągnie mnie w stronę deserów, być może dlatego, że jako kucharz mam mało czasu na słodkości... Oprócz potu i łez, pamiętasz jakieś śmieszne momenty?

– Nie wiem, czy to jest zabawna historia, ale wiadomo, że w restauracjach Michelin jest masę roboty i ciężko się utrzymać. Do mojej restauracji pewnego dnia chef przyjął kucharza, który niczym szczególnym się nie wyróżniał, poza tym, że ciągle chodził uśmiechnięty i zawsze sobie coś podśpiewywał, generalnie robił dobrą atmosferę w

– Oczywiście, jako że my Polacy kochamy zupy, zaproponuje może krem Minestrone, myślę, że świetnie się sprawdzi na pochmurne londyńskie popołudnia. Życzę smacznego.

zupa-Krem minesTrone 1,5 pomidorów koktajlowych, 3 laski selera naciowego, 3 średnie marchewki, 2 średnie cebule, 2 ząbki czosnku, 2 liście laurowe, 1,5 l wywaru warzywnego 1/2 pęczka estragonu. Cebule obrać i pokroić w piórka. Marchewkę obrać umyć i pokroić w cienkie plasterki. Seler umyć i pokroić w cienkie plasterki. Pomidory umyć i pokroić na połówki, czosnek posiekać. W rondlu rozgrzać oliwę, następnie dodać do niej pokrojoną cebulę, marchewkę, seler, czosnek i liść laurowy. Warzywa zeszklić bez nadawania im koloru. Gdy uznamy, że warzywa są wystarczająco podduszone, dodajemy przepołowione pomidorki i dusimy dalej, aż pomidory puszczą sok i zaczną się rozgotowywać, wtedy dodajemy gorący wywar warzywny i gotujemy, aż warzywa będą miękkie. Zdejmujemy garnek z ognia, wyjmujemy liście laurowe i dodajemy estragon pozostawiając trochę do dekoracji. Wszystko miksujemy bardzo dokładnie za pomocą miksera, i przepuszczamy przez sitko, aby zupa była naprawdę jedwabista, doprawiamy solą i pieprzem. Zupka świetnie smakuje sama, jak również z dodatkiem zblanszowanych warzyw (groszek, mini kukurydza, brokuły, mini karczoch, fasolka szparagowa, ziemniaki, mini cebulki lub – dla bardziej odważnych – posiekana papryczka chilly).


|25

nowy czas | 28 lutego 2011

czas na relaks

W taki deszcz bez parasola oBraZek sZÓsty

Spragniona nowych wrażeń i w poszukiwaniu pokus przyjęłam zaproszenie od starej znajomej, która teraz obraca się na wyżynach towarzyskich sfer. Z zawodu projektantka meblościanek i szaf, obecnie prezentuje programy telewizyjne „Przemień swój dom w świątynię”. Jej drugi zawód to obnoszenie swojego statusu gwiazdy. Ona wybrała restaurację. Przez koneserów podniebienia okrzyczaną londyńskim La grande bouffe, gdzie wszystkie zmysły stymulowane są do granic estetycznych i fizjologicznych możliwości. Epoka obfitości i marnotrawstwa w całej swojej krasie. Architekci zachowali industrialną przeszłość byłej tkalni; wysokie palmy w kwadratowych donicach sięgają do nieba, a tafla szklanego sufitu jest jednym wielkim oknem, przez które widać wędrujące chmury. Jak kiedyś, tak i teraz, odbywa się tam przędzenie i nawijanie na wielkie szpule nitek interesu. Weszła. Była kobietą o dziwnej fizjonomii. Mała twarz, którą jak się raz zobaczy, nigdy się nie pamięta. Figura źle skomponowana. Jej strój jakby projektowany w burzy, a ubierany na drabinie strażackiej. Była całkowicie zrobiona za pomocą przemysłu kosmetycznego. Nawet głuche ucho mogło wyczuć dysonans w całej jej osobie. Miała na sobie garsonkę w niemodnym kolorze musztardy sarepskiej, która ciasno opinała jej szczupłą sylwetkę. Linia dekoltu i krótkiej sukienki prawie się spotykały. Kokieteryjnie wachlowała ciężkimi rzęsami, jakby podnosiła kurtynę na scenie teatru. Rytuał powitania był głośny i aktorski. Wyśpiewałam zgrabny madrygał na jej cześć, który przyjęła bez krygowania, jakby jej się zwyczajowo należał. Zamawia Kir Royal. – To dla podsycenia apetytu – mówi. – Aperitif ma być cool and dry, żebyśmy mogły jeść i jeść – i prowadzi mój wzrok w stronę długiego stołu szwedzkiego, który mógłby opasać całą kulę ziemską. Wyglądał jak żniwa i dożynki, plony chłopów przybrane w burżuazyjnym guście. Menu było starannie zaaranżowane według

Maciej Będkowski

Co to są CZakry Jak ciało ludzkie jest zbudowane, każdy wie. Jednak coraz częściej słyszy się o aurze, energii, energetyzacji, czakrach, ciele energetycznym, biopolu. Co to właściwie jest? Jak wygląda? Czymś, czego nie widać ludzkim okiem, są czakry, ośrodki wirującej energii. Znajdują się w ciągłym ruchu wirowym i temu zawdzięczają swą nazwę (czakra w sanskrycie oznacza koło). Czakry kontrolują i energetyzują największe i najważniejsze części ciała widzialnego.

sezonów kalendarza i geografii pochodzenia dań. Delicje, specjały, frykasy były fantazyjną manifestacją sztuki kulinarnej. – Wiesz – mówi Ona – fascynuje mnie nasza cywilizacja konsumpcji, jestem jej pierworodnym dzieckiem. Chcieć i mieć! Czy to nie podniecające? Mam prosty gust, zadawała mnie tylko to, co najlepsze. Świat ciasny, monotonny i prozaiczny nudzi mnie – wyrecytowała jak papuga swoje motto. – Myślałam, że mamy kryzys konsumpcji i szukamy prawd wyższych – przerywam jej. – Nie tylko bogaci są szczęśliwi. Wymieniamy całkiem nieważne myśli, nie te z rozdroży etyki i filozofii. Ona na pewno nie szuka przygód wśród arcydzieł tego świata, a ja złapałam się sama w pułapkę jej przeciętności. Pestki wiśni w głowie… – Jestem głodna jak wilk, mogłabym zjeść konia z kopytami – wchodzi mi w myśl. Nie miałam przeczucia, że ta metafora to omen! Podchodzimy do tego gastronomicznego ołtarza. Ja robię misterną kompozycję z zakąsek, kawior i bliny, mus z łososia i przepiórcze jaja wplątane w gniazdko atramentowych spagetti. Ona nie dba o logiczny ciąg smaków, nie używa mapy podniebienia; na jej talerzu piętrzą się mięsa, pasztety i słodkie naleśniki. – Widzę, że nie hołdujesz żadnym nakazom dietetycznym. – Jestem śmiertelnie zmęczona udawaniem, że się jest normalnym – mówi Ona i szybko dodaje: – Każdego odmieńca ludzie uważają zaraz za świra. Nie słyszę jej dobrze, bo mlaska, wpycha widelcem i łyżką jedzenie do ust. Biedny kelner się waha, co jej nalać, bo wino było tak starannie dobierane do potraw. Ona macha ręką, że to wszystko jedno, i głośno siorbie raz białe, raz czerwone. – Lecę znowu do korytka – śmieje się Ona. Wróciła z kopiatą tacą jadła, jakby miało reprezentować Narody Zjednoczone na igrzyskach. Zachłannie upycha jedzenie w odkształconych policzkach, poci się i głośno sapie. Wyciąga z torebki jakieś pigułki i połyka ze wstrętem.

Główne czakry przypominają działaniem elektrownię, gdyż dostarczają organom niezbędną do ich funkcjonowania żywotną energię. Gdy ta elektrownia pracuje tak jak należy, a energia jest dostarczana w odpowiedniej ilości, poszczególne części ciała bardzo dobrze wykonują przypisaną sobie funkcję. Natomiast gdy energii jest za mało, dany organ lub część ciała zaczyna odczuwać jej brak. Skutkiem tego są choroby. Czakry kręcą się przemiennie w prawo i w lewo. Kierunek obrotu zmienia się z czakry na czakrę. Ruch obrotowy tych kół powoduje, że energia jest wciągana do wnętrza czakr, jeśli kierunek się zmienia następuje wypromieniowanie energii. Według moich nauczycieli oraz zachowanych pism, liczba czakr w ludzkim ciele sięga tysięcy. Jednak podstawowych ośrodków energetycznych, na których opiera się czakroterapia, jest siedem. W każdym z nich obecne są wszystkie kolory, jednak zawsze jeden z nich dominuje. Jest to kolor odpowiadający głównemu zadaniu czakry. Im bardziej człowiek jest świadomy swojej budowy energetycznej, potrafi z nią współpracować, zwiększa się częstotliwość ich wibracji, a ich barwy stają się jaśniejsze i bardziej promienne.

– Idę przypudrować nos – oznajmia i wychodzi. Wraca blada, drżąca, jej włosy w nieładzie. – Jeśli wierzyć poetom, że każdy z nas jest opowieścią – zwracam się wesoło do niej – to ty na pewno jesteś książką kucharską z czasów króla Sasa. – Ja żyję po to, by jeść! – oznajmia. – To chyba jakiś geniusz inżynierii fizjologicznej cię skonstruował. Masz metabolizm jak górski potok. – Zgłodniałam – oznajmia i wyrusza w następną pielgrzymkę. I już stoi przed nią stos pieczeni, rolad i krokietów. Wiosłuje po talerzach łyżką i widelcem i zapija głośnymi haustami. Znowu wybiera z torebki garść pigułek i połyka. – To takie drobne wspomagacze – krzywi się – środki wymiotne, przeczyszczające, popychające i wypróżniające. To moje codzienne używki. Ona połączona jest ze światem przewodem pokarmowym i przepuszcza jedzenie przez żarna swojego żołądka. Jej apetyt nie jest sublimacją głodu i poszukiwaniem rozkoszy podniebienia. Chyba zapędziła się w jakąś ślepą uliczkę ewolucji. Pokaż mi ile jesz, a powiem ci, kim jesteś. – Muzyka wzmaga apetyt – mówi moja nie koronowana królowa obżarstwa i każe orkiestrze grać tarantelę. W szybkim rytmie kręci się jak fryga, donosząc do stołu kopiaste talerze ciast, kremów i tortów. Więcej i szybciej. Łakomie konsumuje, otoczona paterami jadła niczym wierną gwardią przyboczną. – Proponuję ci model zdrowego żywienia – zagajam prostacko-dietetyczny reżim – świeże powietrze i zioła, dużo, dużo ziół. Ona w odpowiedzi kieruje się znowu w stronę gastronomicznej spiżarni białek, tłuszczów i cukrów, wypełniając swój szaleńczy obrzęd jedzenia. Muzyka nagle wspięła się w jakąś homofoniczną frazę. Niewidzialny komandor stołu szwedzkiego machnął czarodziejską różdżką i... zwinął całe jadło ze stołów. Rewolta węglowodanów i protein. Kunsztowne dania zaczęły się przeobrażać w swoje pierwotne formy bycia. Na łodziach odpływają

Czakra pierwsza położona jest u podstawy kręgosłupa w okolicy kości ogonowej. Kontroluje, energetyzuje i wzmacnia całe ciało fizyczne, zwłaszcza układ mięśniowy i kostny, w tym również kręgosłup. Pobudza proces wytwarzania krwi. Wpływa na ogólną witalność, ciepłotę ciała oraz rozwój niemowląt i dzieci. Czakra podstawy łączy nas ze światem fizycznym, to fundament życiowy i źródło sił witalnych dla wyższych ośrodków. Kolorem czakry podstawy jest jasna, czysta czerwień. Czakra druga, płciowa, znajduje się w okolicy kości łonowej. Kontroluje i energetyzuje narządy płciowe i pęcherz moczowy. Nieprawidłowe jej funkcjonowanie prowadzi do zaburzeń w życiu seksualnym. To siedlisko emocji, energii seksualnej i sił twórczych. Harmonijne funkcjonowanie czakry powoduje, że człowiek jest wobec innych ludzi otwarty i naturalny, szczególnie dla płci przeciwnej. Kolorem tej czakry jest pomarańczowy. Czakra trzecia, zwana także czakrą splotu słonecznego znajduje się w okolicy pępka. Sprawuje kontrolę nad dolną partią pleców, jamą brzuszną, układem trawiennym, wątrobą, śledzioną, woreczkiem żółciowym oraz wegetatywnym

jesiotry na Morze Kaspijskie, łososie, kraby, raki i setki ruchliwych krewetek. Stado owiec nakręciło kompas na północną Walię, a krowy i prosiaki w amoku tratują stoły i krzesła. Nawet warzywa i owoce ułożyły się posłusznie w wiklinowych koszach. Przepiórki, gęsi i kaczki prostują skrzydła i wznoszą się do lotu. W bajecznym transie przeobrażenia porządek naturalny został przywrócony. – Jak to ? Gdzie się podziało jedzenie? – krzyczy Ona z przerażeniem. Leci do pustych stołów i rzuca się z otwartą jamą ustną na wazony z kwiatami. Najbardziej zagrożone goździki i bratki wycofują się pod osłonę kolczastych róż. Królestwo obfitości, jak każde inne królestwo musi się bronić. Co nie jest dobre dla jednej pszczoły, jest z pewnością szkodliwe dla całego roju, a gdziekolwiek jest choroba, lekarstwo leży w zasięgu. Modlę się o nadprzyrodzoną interwencję w obronie religii jedzenia i picia. Intuicyjnie wiem, że samo życie jest wystarcząjaco pomysłowe i ma swoje sztuczki w zanadrzu. Ona stoi zahipnotyzowana, patrzy na przesuwający się korowód cieni bulimii i anoreksji, i powoli mierzy egipską ekierką świat swoich demonów. – Siedzę tu spokojnie, ale jeśli to jest zaraźliwe? – spłoszyłam się. – Nie dam jej jeść z mojej ręki, bo mi ją jeszcze odgryzie. Nagle, jak na planie filmowym, pojawia się Hannibal Lecter. Sprytne owieczki, nawet w ucieczce zdążyły rozpalić jego naturalną ciekawość. Wysublimowany esteta przybył na swoją ucztę. – Jak się na nią zapatrzy, to może będzie miał na nią apetyt – przebieram w regułach prawdopodobieństwa. Z tym silikonowym biustem wylewającym się poza burtę smukłego ciała wygląda całkiem apetycznie. Dla mnie więcej wina! – wołam, niech pomąci mi umysł. Jest siedemdziesiąt tysięcy zasłon prawdy, piękności i rozumu. W fantastycznym świecie nieograniczonych możliwości niech rozum odsłania, co ludzkie, i to, co uniwersalne.

układem nerwowym. To w niej przyjmujemy energię słoneczną, która odżywia nasze ciało energetyczne, co ma równomierny wpływ na nasze ciało fizyczne. Jest ona siedliskiem osobowości człowieka. Kolorem tej czakry jest żółty. Czakra czwarta, zwana sercową, stanowi centrum systemu czakr, jest położona na środku klatki piersiowej. Odpowiada za oddanie oraz poświęcenie, zdolność wczuwania się, współodczuwania, zestrojenia. Na poziomie fizycznym jest odpowiedzialna za obszar serca, klatkę piersiową, dolną cześć płuc, krew, funkcje grasicy. Prawidłowo zharmonizowana czakra sercowa powoduje, iż promieniujemy naturalnym ciepłem, serdecznością i radością. Kolorem tej czakry jest jasnozielony. Czakra piąta, zwana gardłową, znajduje się w gardle w okolicy krtani. To bardzo ważny ośrodek odpowiedzialny za wyrażanie swoich emocji, umiejętność komunikowania się i porozumiewania ze światem zewnętrznym. Na poziomie fizycznym odpowiada za obszar gardła, tarczycy, oskrzela, górny obszar płuc, ramiona oraz zmysł słuchu. Kolorem tej czakry jest jasnoniebieski. Czakra szósta, zwana czakrą trzeciego oka, znajduje się na środku czoła,

Grażyna Maxwell

pomiędzy brwiami. Według wielu przekazów sprawuje kontrolę nad czynnością przysadki mózgowej i innych gruczołów dokrewnych. Zasila je, oraz w pewnym stopniu pobudza do działania mózg. Ma bardzo duży wpływ na prawidłowe funkcjonowanie pozostałych czakr głównych, jak również postrzeganie pozazmysłowe. Kolorem tej czakry jest indygo. Czakra siódma, zwana czakrą korony, mieści się na czubku głowy w okolicach ciemiączka. Jest ona skierowana ku górze i jest uznawana za siedzibę najwyższej doskonałości w człowieku. Odpowiada za prawidłową pracę mózgu oraz szyszynki. Symbolizuje rozwój duchowy człowieka. Jej kolorem jest fioletowy lub biały. W kolejnych artykułach opiszę proste i szybkie sposoby podnoszenia własnej wibracji, które z pewnością pomogą w życiu codziennym. Jestem pewien, że okażą się one pozytywnym doświadczeniem. Zainteresowanych spotkaniem zapraszam na stronę internetową www.bedkowskitherapy.com; kontakt mailowy: bedkowski.mv@gmail.com lub telefoniczny: 077681 72181


26|

28 lutego 2011 | nowy czas

czas na relaks

Nie karmić trolla Od kilku lat obserwuję w internecie to samo zjawisko. Jest temat do dyskusji, są dyskutanci i są... no właśnie, sam nie wiem, jak ich nazwać. Coś wtrącą, przekręcą, dodadzą, a w końcu wszystko zohydzą. Najpierw myślałem, że to przypadkowe kolizje rozumu i rynsztoka, efekty tragicznego nieporozumienia, czy też limitowanego przenikania profanum w sferę sacrum, ale nie. To dzieje się zbyt często, więc musi być działaniem zamierzonym. Najgorsze w tym całym chłamie jest to, że ludzie tak łatwo ulegają wpływowi internetowych antymoderatorów. Antymoderatorzy? Hm, zbyt ładne. Wyzwalacze emocji? Zbyt wyszukane. Trolle. Tak! To jedyne słowo, już przyjęte w środowiskach blogerskich, które przychodzi mi na myśl gdy po raz kolejny czytam „brudną” dyskusję na jakiś temat. Jest wyjątkowo adekwatne i wyraziście pogardliwe wobec procederu wkurzania zwykłych ludzi za pomocą metod podłych. Nie wiem, czy ktoś im za to płaci, przeczuwam jednak, że nie robią tego bezinteresownie. Czytałem ostatnio artykuł o tym, jak korporacje posługują się podstawionymi zachwalaczami ich produktów. Loguje się taki na serwer, daje się poznać jako fajny człowiek i czeka na okazję. Nie jest nachalny, nie zajmuje się reklamą bezpośrednią, subtelnie kształtuje swój wizerunek w sieci, aż pewnego dnia zagaja na

temat danej marki i mieniąc się jej użytkownikiem, powoli zmiękcza innych forumowiczów. Sprzedaż wzrasta, koleś inkasuje marżę. Jest dobrze. I w sumie nie dzieje się nic złego, a przynajmniej nikt o tym nie wie. Gdy Adam Małysz upada w trzecim z zakopiańskich konkursów Pucharu Świata, jeden z troli pisze: Adam, ty nielocie. Przynosisz wstyd wszystkim Polakom – Ela z Anglii. Do wieczora temat gromadzi ponad 2920 postów, a u Eli z Anglii (będącej zapewnie gówniarzem w spuszczonych do połowy tyłka dżinsach) kipi gniew i wzburzenie. Ludzie obrzucają biedną Elę stekiem wyzwisk, lżą jej rodzinę do trzeciego pokolenia, obiecują zrobić jej to i owo młotem pneumatycznym, i tylko jeden trzeźwo myślący internauta pisze: ludzie, to prowokacja, nie róbcie z siebie idiotów. Jego głos ginie w tłumie. Nikt tego nie czyta, a nawet jeśli czyta, nie umie wziąć go na poważnie. Całkiem poważnie walczy za to z Elą z Anglii. Dlaczego Ela jest z Anglii? Ano dlatego, że trole dawno temu rozpoczęli wojnę z emigrantami i nic tak nie rozgrzewa forum, jak celna zaczepka wobec Polaków z Wysp Brytyjskich. Kiedyś wystarczało, by Magister Zenon Kiszka napisał: do wszystkich angielskich zmywaków, nie wracajcie tu. Jestem dyrektorem, mam 30 tysięcy na miesiąc i

żyje mi się lepiej, odkąd tłumy nieudaczników pojechały do Londynu. Ostatnio już nie działa, choć co dnia można znaleźć prowokacyjny wpis: niech chociaż jeden nieudacznik z Anglii napisze, że widział Big Bena. Setki wesołych, burzliwych pogadanek przebiegały też pod auspicjami linii Ryanair. Słuchajcie, matki-beneficiary. Jutro o 6.30 lecę do Szczecina. Nie życzę sobie, by wasz wrzeszczący bachor zakłócał mi podróż. Zakneblujcie go na koszt NHS albo przebukujcie bilet. Albo: Hej, klienci Marianaira, nie wiecie przypadkiem czy Mariolka upieczona na beżowo w angielskim solarium będzie lecieć jutro do Poznania? To jest dość prymitywne i proste. Gdy umiera papież, piszemy, że nareszcie odszedł zrzędzący starzec, gdy upada Małysz, wyzywamy go od nielotów. O Smoleńsku, PIS-ie i innych łatwych łupach z litości nie będę wspominał. Odpowiadając na takie zaczepki, legitymizujemy je, dajemy im szansę na coś więcej, niż krotochwilne zaistnienie, przedłużamy ich żywot, przenosząc dalej niczym wirus. Niestety, pisząc odpowiedź, przenosimy temat na szczyt wszystkich aktualnie dyskutowanych. Czemu ludzie to kupują? Nie wiem. Lubimy się wkurzać, lubimy konfrontacje. Mnie także kiedyś to spotkało. W prasie ukazał się materiał o knajpce, za którą odpowiadałem. Sporo było

miłych tekstów i sensownych postów krytycznych, aż tu nagle jakiś trol zaczął pisać, że są u nas karaluchy, szczury, a kucharz ma wrzody na rękach i bród pod paznokciami. Zacząłem walczyć. Unosiłem się, odpowiadałem na każdą zaczepkę, raz za razem niwecząc dobrą wolę ludzi, którzy chcieli mi pomóc. Pewna pani z dzieckiem ciągle pisała, że lubi do nas przychodzić, że jej maluch chce jeść tylko i wyłącznie kotlecika od nas i że chętnie dziecko do nas zabiera. Ten post ciągle lądował na górze dyskusji, a ja, głupi, pisząc różne bzdury, spychałem go na dalsze pozycje. Tamta pani go wrzucała ponownie, sytuując na samej górze. I tak to trwało. Pod koniec dnia ochłonąłem na tyle, by zorientować się, że sam pod sobą dołek kopię. Na domiar złego ktoś podpisał się pod postem tak samo jak ja, podważając moją wiarygodność. I co ja mogłem zrobić? Doszło do tego, że w sieci przestawałem być sobą. Chciałbym uczulić wszystkich, by mieli więcej zdrowego rozsądku i nie dawali się tak łatwo podejść. Gdy przestaniemy nerwowo reagować, zaczepki będą musiały być bardziej wyszukane i kultura na forach nieco wzrośnie. Nie karmić trolla, to jedyny sposób.

Jacek Ozaista

krzyżówka z czasem nr 21

Poziomo: 1) odtwórca roli Andrzeja Kmicica w filmie „Potop”, 7) sztywna taśma przyszywana do spódnicy w pasie lub wszywana do pasków, 8) sportowiec uprawiający konkurencję składająca się z trzech dyscyplin, 11) ślad pozostały po zagojeniu się uszkodzenia skóry, 12) miasto, które było siedzibą polskich królów, 15) ozdoba w kształcie małej obręczy ze szlachetnych metali, drogich kamieni lub ich imitacji, noszona zwykle przez kobiety, 16) w tytule filmu z Januszem Gajosem nazywało się „Wolność”, 17) brak możliwości poradzenia sobie, bezradność.

Pionowo: 1) jacht Leonida Teligi, który w latach 1967-69 opłynął jako pierwszy Polak kulę ziemską w samotnym rejsie, 2) płytkie miejsce rzeki, jeziora lub stawu, przez które można przejść na drugi brzeg, 3) kamasznik, wytwórca cholewek, 4) polski dowódca wojskowy, generał, walczył między innymi pod Arnhem, 5) miejsce zwycięstwa wojsk polskich pod dowództwem gen Prądzyńskiego nad korpusem rosyjskim w 1831 r., 6) dziewczyna towarzysząca pannie młodej do ślubu, 9) ręczne narzędzie ogrodnicze, 10) sanki sportowe składające się z siodełka osadzonego na płozach nart i kierownicy umożliwiającej sterowanie, 13) sprzeciw, 14) lek do smarowania.

sudoku

Rozwiązanie krzyżówki z czasem nr 20: Monika Brodka

łatwe

średnie

6 9

4 9

7

2 8

8 3

7 4 9 2 5 6 4 3 7 9 1 6 6 7 8 2 5 3 9 9 3 2 7 4 5 8 1

5

trudne

6

1

9 3 2

4

2 5 8 7 1 2 5 9 7 4 2 2 9 3 4 7 1 2 5 9 5 7 2 3 2 6 8 4 7

5

6

1

2

4 2 9 5 8

5

4 8

4 7

1 6 3

3 1 5

4

1

5

7

3 8 2


|27

nowy czas | 28 lutego 2011

sport

Medale Polaków 9. Anders Bardal (Norwegia) 232,6 (97,0/98,5); 10. Anssi Koivuranta (Finnland) 231,9 (98,5/94,0);

Daniel Kowalski Brąz Adama Małysza oraz srebro Justyny Kowalczyk to największe osiągnięcia naszych sportowców podczas mistrzostw świata, które rozgrywane są w norweskim Oslo. To już szósty krążek naszego eksportowego skoczka w mistrzostwach świata, ale dopiero pierwszy z brązowego kruszcu. Na mniejszej skoczni w Holmenkollen lepsi byli jedynie bezkonkurencyjny Thomas Morgenstern oraz Austriak, Andreas Kofler. Bardzo dobre szóste miejsce zajął Kamil Stoch. Po pierwszej serii był zaledwie dziesiąty, w drugiej zaprezentował jednak pełnię swoich możliwości i przy odrobinie szczęścia mógł się pokusić o pozycję w strefie medalowej. W czołowej dwudziestce znalazł się również Piotr Żyła. Najgorzej z naszych reprezentantów zaprezentował się Tomasz Byrt, którego sklasyfikowano na pięćdziesiątym miejscu. Wyniki: 1. Thomas Morgenstern (Austria) 269,2 (101,5/107,0), 2. Andreas Kofler (Austria) 260,1 (99,5/105,0),

...19. Piotr Żyła (Polska) 224,0 (93,5/96,0); 50. Tomasz Byrt (Polska) 76,9 (80,5). Nie zawiodła również Justyna Kowalczyk. Rywalizację na dystansie piętnastu kilometrów w biegu łączonym przegrała jedynie z odwieczną rywalką, Marit Bjoergen. W grupie pięćdziesięciu pięciu zawodniczek trzydzieste drugie miejsce zajęła Agnieszka Paulina Maciuszek.

3. Adam Małysz (Polska) 252,2 (97,5/102,0); 4. Simon Ammann (Szwajcaria) 247,6 (97,5/101,5) 5. Tom Hilde (Norwegia) 244,8 (94,0/101,5); 6. Kamil Stoch (Polska) 240,5 (94,0/101,0); 7. Severin Freund (Niemcy) 239,2 (95,5/100,0); 8. Gregor Schlierenzauer (Austria) 235,2 (93,5/98,0);

...32. Paulina Maciuszek (Polska) 3.42,6.

p a1

Polsk Bez zakładania konta

Wyniki biegu łączonego na 15 km (7,5 km techniką klasyczną i 7,5 km techniką dowolną): 1. Marit Bjoergen (Norwegia) 38.08,6; 2. Justyna Kowalczyk (Polska) strata 7,5; 3. Therese Johaug (Norwegia) 8,8; 4. Charlotte Kalla (Szwecja) 53,9; 5. Marianna Longa (Włochy) 1.08,4; 6. Maria Rydqvist (Szwecja) 1.08,8; 7. Nicole Fessel (Niemcy) 1.08,8; 8. Aino-Kaisa Saarinen (Finlandia) 1.11,3; 9. Kristin Stoermer Steira (Norwegia) 1.16,0; 10. Anna Haag (Szwecja) 1.38,2;

Stałe stawki połączeń

24/7

Polska Obsługa Klienta

/min

Z tel stacjonarnego wybierz 084 4862 4029 a następnie numer docelowy np.: 0048xxx. Zakończ # i poczekaj na połączenie.

1p

Wybierz 084 4862 4029

5p

Wybierz 084 4545 4029 Polska tel. komórkowy

Polska tel. stacjonarny USA Niemcy tel. stacjonarny

Orange, Plus GSM

6p www.auracall.com/polska

Wybierz 087 1518 4029 Polska tel. komórkowy Era

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. BT call setup fee applies. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Prices to other Poland’s mobile networks will be charged at 20p/min. Prices correct at time of publishing: 13/09/2010. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.

Legia traci punkty Po trzymiesięcznej przerwie na ligowe boiska powrócili piłkarze polskiej ekstraklasy. Nasi futboliści wzorowali się chyba na klubach z polonijnej ligi w Londynie, bo aż cztery z pierwszych pięciu spotkań zakończyło się remisem. Zwycięstwo zanotowała jedynie krakowska Wisła, która minimalnie wygrała z Arką Gdynia 1:0. Warto zaznaczyć, iż decydująca bramka padła dopiero w osiemdziesiątej dziewiątej minucie meczu, a jej autorem był Patryk Małecki. To już piąte z rzędu zwycięstwo Białej Gwiazdy w ekstraklasie, której głównym celem jest odzyskanie mistrzowskiej korony. Najwięcej emocji przyniósł pojedynek Cracovii z Legią Warszawa. Dziesięciotysięczna publiczność zoba-

czyła niezłe widowisko okraszone sześcioma bramkami, a oba zespoły sprawiedliwie podzieliły się punktami. Dla klubu z Krakowa jeden punkt to cenna zdobycz, dająca nadzieję na walkę o utrzymanie się w gronie pierwszoligowców. Inaczej do tego wyniku podchodzą natomiast legioniści. Chcąc liczyć się w walce o mistrzowski tytuł nie mogą sobie pozwolić na straty punktów z outsiderami, dlatego dla nich remis oznacza faktycznie porażkę. Bezbramkowy remis zanotowano w Chorzowie, gdzie tamtejszy Ruch podejmował zawsze groźną Lechię Gdańsk, bez zwycięzcy zakończył się też mecz walczącej o utrzymanie Polonii Bytom z PGE GKS Bełchatów (1:1). Pozostałe spotkania rozegrane zostały już po zamknięciu bieżącego numeru.

Daniel Kowalski


28|

28 lutego 2011 | nowy czas

port

Redaguje Daniel Kowalski d.kowalski@nowyczas.co.uk info@sportpress.pl

POLSKA LIGA PIĄTEK PIŁKARSKICH

Kolejka remisów Aż pięć spotkań inauguracyjnej kolejki w Londynie zakończyło się podziałem punktów. Daniel Kowalski Inko Team oraz Piątka Bronka zgodnie wygrały swoje mecze, powiększając tym samym przewagę nad goniącym ich peletonem. Liderom sprawę ułatwił remis Scyzoryków z KS04 Ark. Mecz był niezwykle emocjonujący, oprócz sześciu bramek kibice obejrzeli ciekawe widowisko. Nadal bez punktów jest ekipa Buduj, która podczas zimowej przerwy bardzo poważnie przeme-

blowała swój skład. Zmiany na razie nic nie dały, a po porażce 3:7 z Janosikami outsider przekroczył psychologiczną barierę stu straconych bramek. W drugiej lidze z sześciu rozegranych meczów aż cztery zakończyły się wynikami remisowymi. Dzięki temu w tabeli niewiele się zmieniło. Swoją pozycję umocnił lider, który rozgromił Pyrlandię 12:0. Mały awans zaliczyli również piłkarze Made in Poland po skromnym zwycięstwie nad Biała Wdową.

I LIGA 1

Inko Team FC

14

40 129-22

Scyzoryki

14

31

2

Piątka Bronka

4

KS04 Ark

3 5

White Wings Seniors

7

PCW Olimpia

6 8

You Can Dance Motor

9 Jaga 10 Słomka Builders Team 11 Janosiki 12 Inter Team 13 Giants 14

Buduj.co.uk

14 14 14 14 14 14 14 14 14 14 14 14

36

70-29

29

47-27

26 25 20 18 15 14 12 11 8 0

70-30 51-31 60-63 50-51 55-60 40-77 46-74 47-61 31-62 36-72

Wyniki czternastej kolejki: Buduj.co.uk – You Can Dance 3:7, PCW Olimpia – Giants 7:2, Motor – White Wings Seniors 5:4, Scyzoryki – KS04 Ark 3:3, Janosiki – Słomka Builders Team 7:3, Inko Team FC – Jaga 10:0, Piątka Bronka – Inter Team 4:2 Zestaw par piętnastej kolejki: Scyzoryki – PCW Olimpia, KS04 Ark – Piątka Bronka, Inter Team – Giants, White Wings Seniors – Słomka Builders, Motor Font – Janosiki, Jaga – You Can Dance

29-102

II LIGA 1

Kelmscott Rangers

14

40 104-30

3

North London Eagles

14

32

2 4 5

FC Cosmos

Prestigekm.co.uk The Plough

6

Czarny Kot FC

8

Panorama

7

Biała Wdowa

9 Made in Poland 10 Somgorsi 11 KS Pyrlandia 12 MK Seatbelt 13 Parszywa Trzynastka 14

Warriors of God

14 14 14 14 14 13 14 14 14 14 14 13

33

66-39

26

74-37

25 24 19 18 15 13 12 11 7 6

58-30 57-37 71-40 47-60 46-39 44-61 38-71 41-76 33-47 19-79

Wyniki czternastej kolejki: North London Eagles – MK Seatbelt 2:2, Somgorsi – Parszywa 13 2:2, KS Pyrlandia – Kelmscott Rangers 0:12, The Plough – Czarny Kot FC 3:3, FC Cosmos – Prestigekm.co.uk 4:4, Biała Wdowa – Made in Poland 0:2 Zestaw par piętnastej kolejki: Biała Wdowa – KS Pyrlandia, Prestigekm.co.uk – MK Seatbelt, Paryszywa 13 – Warriors od Gos, FC Cosmos – North London Eagles, Made in Poland – The Plough, Kelmscott Rangers – Czarny Kot FC, Somgorsi – Panorama

24-76

Transferowy zawrót głowy Za nami pierwsze spotkania rundy wiosennej Polskiej Ligi Piłki Nożnej SAMI SWOI. Podczas zimowej przerwy panował spory ruch transferowy. W kadrach zespołów obu lig zanotowaliśmy blisko sto zmian! Największe roszady panowały u pierwszoligowego outsidera, który zmienił prawie cały swój skład. Karol Śledź oraz Michał Duszyński zasilili szeregi Inter Team, Szymon Duszyński grać będzie w The Plough, a oprócz nich kadrę opuściło jeszcze siedmiu innych piłkarzy. W ich miejsce włodarze zespołu zakontraktowali dziewięciu nowych zawodników. Jak na razie kadrowe ruchy na niewiele się zdały. W pierwszym meczu rundy wiosennej „budowlańcy” przegrali 3:7 z You Can Dance. Na uwagę zasługuje również transfer Adriana Żelaznego, który w rundzie jesiennej walczył o punkty z liderem (Inko Team), a od wiosny wzmocnił szeregi wicelidera (Scyzoryki). W poniższym zestawieniu prezentujemy pełną listę zmian w kadrach ekip pierwszej i drugiej ligi.

Daniel Kowalski THE PLOUGH PRZYBYŁ: Szymon Duszyński (Buduj.co.uk) KS04 UBYLI: Jacek Stankiewicz, Rafał Woronowicz, Tomasz Żywiecki PRZYBYLI: Rafał Woliński (transfer z White Wings Seniors), Piotr Glazer, Radosław Borowski PARSZYWA 13 UBYLI: Andrzej Drabik, Piotr Treger, Stewart Burgass, Atilla Fodor PRZYBYLI: Kamil Strzelecki, Łukasz Kubit, Łukasz Kwiek, Wojciech Kościarz SŁOMKA BUILDERS PRZYBYŁ: Artur Szczepaniak

LICZBA TYGODNIA

102

Tyle bramek w czternastu dotychczasowych spotkaniach straciła ekipa Buduj.co.uk

NORTH LONDON EAGLES PRZYBYŁ: Marek Sokołowski PANORAMA UBYLI: Damian Zalewski, Michał Szyszka PRZYBYLI: Krzysztof Moliński, Robert Nędza (transfer z Piątki Bronka),

INTER TEAM UBYLI: Bartłomiej Barcikowski, Clayton Cesar, Guillermo Cuevas, Michał Chowaniec PRZYBYLI: Paweł Duda, Karol Śledź (transfer z Buduj.co.uk), Michał Duszyński (transfer z Buduj.co.uk), Michał Jacewicz, Karol Kondziolka, Marek Kłodnicki OLIMPIA PRZYBYŁ: Robert Sztuba (transfer z Janosików) MOTOR PRZYBYŁ: Marek Barbarewicz MK SEATBELT UBYLI: Wasyl Advydas, Krzysztof Wilkowski PRZYBYLI: Ryszard Sokołowski, Mariusz Wiktor JAGA UBYLI: Adam Lasota, Paweł Ciemnach, Paweł Walerinczyk, Paweł Wozniewski, Rafał Kuznicki PRZYBYLI: Szymon Rybinski, Dariusz Bystrzycki JANOSIKI PRZYBYŁ: Robert Sztuba (transfer z Olimpii) PRESTIGEKM.CO.UK PRZYBYŁ: Mariusz Rybak PIATKA BRONKA UBYLI: Robert Nędza (transfer do Panoramy), Adrian Kapuściński, Andrzej Sokalski PRZYBYLI: Adrian Zelazny (transfer z Inko Team), Jan Barczyk. WHITE WINGS SENIORS UBYLI: Rafał Woliński (transfer do KS04), K. Karpowicz, L. Bartosiewicz. PRZYBYLI: Łukasz Alwingiera, Marcel Dziamecki WARRIORS OF GOD UBYLI: Maciej Jakubowicz (transfer na pozycje trenera), Jakub Szlachtowski PRZYBYLI: Rafał Krokos, Marcin Zając, Mirek Zioła. GIANTS UBYŁ: Kamil Koltan PRZYBYŁ: Artur Stała SCYZORYKI PRZYBYŁ: Rafał Sulewski KELMSCOTT RANGERS PRZYBYŁ: Krzysztof Sobczak (transfer z KS Pyrlandia) INKO TEAM FC UBYŁ: Adrian Żelazny (transfer do Piątka Bronka) KS PYRLANDIA UBYŁ: Krzysztof Sobczak (do Kelmscott Rangers)


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.