nowyczas2010/150/014

Page 1

LONDON 21 September 2010 14 (150) FREE ISSN 1752-0339

Punktem kulminacyjnym wizyty papieża Benedykta XVI na Wyspach była beatyfikacja XIX-wiecznego słynnego teologa i duszpasterza, kardynała Johna Henry’ego Newmana. Papież wskazał go jako wzór świętości i żywotności Kościoła na ziemi brytyjskiej. Jego popiersie w Fawley Court (na zdjęciu) towarzyszyło Polakom w ich emigracyjnych losach. Było też duchową inspiracją wychowanków Divine Mercy College.

Wizyta Benedykta XVI

»4-5 Tragedy and Triumph

»6-7


2|

21 września 2010 | nowy czas

” Wtorek, 21 Września, Hipolita, Mateusza 1932 1997

Polska zawarła umowę z włoskimi zakładami motoryzacyjnymi Fiat na produkcję samochodów ciężarowych i osobowych. Wybory parlamentarne w Polsce wygrała Akcja Wyborcza Solidarność. Premierem koalicyjnego rządu został Jerzy Buzek.

środa, 22 Września, toMasza, Maurycego 1932 1981

W Oberhasli w Szwajcarii przekazano do użytku największą tamę w Europie. Autorem projektu był Gabriel Narutowicz. Otwarto pierwszą linię TGV, francuskich pociągów o bardzo dużej prędkości. Pierwsze TGV pojawiły się na trasie Paryż-Lyon.

czWartek, 23 Września, BogusłaWa, tekli 1976

W Warszawie powstał Komitet Obrony Robotników, z Jackiem Kuroniem, Adamem Michnikiem, Antonim Macierewiczem i Stanisławem Barańczakiem na czele.

piątek, 24 Września, gerarda, teodora 1928 1923

Kościół katolicki w Polsce zmienił formułę ślubną kobiet, która od 1614 roku i zobowiązywała kobietę do posłuszeństwa mężowi. W Berlinie wyemitowano pierwszy film dźwiękowy. Był to „Graczdoktor Mabuse”, w reżyserii Fritza Langa.

soBota, 25 Września, aurelii, kleofasa 1991

W Nowym Jorku podpisano układ o zakończeniu wojny domowej w Salvadorze, trwającej od stycznia 1980 roku. Porozumienie podpisali przedstawiciele rządu Salwadoru i przywódcy Frontu Wyzwolenia Narodowego im. Farabundo Martiego.

niedziela, 26 Września, Justyny, cypriana 1949

Rosjanie dokonali udanej próby z bombą atomową i stali się drugim mocarstwem posiadającym tę śmiercionośną broń.

poniedziałek, 27 Września, daMiana, aMadeusza 1956

1975

Początek procesu oskarżonych o udział w wypadkach czerwcowych 1956 roku w Poznaniu. Robotnicy wyszli na ulicę z żądaniami podwyżek płac i obniżek cen. W trakcie akcji pacyfikacyjnej zginęło ponad 70 osób, rannych zostało kilkaset. W Hiszpanii wykonano pierwsze wyroki śmierci na członkach organizacji terrorystycznych, sprawców mordów na policjantach, żołnierzach i urzędnikach państwowych.

Wtorek, 28 Września, luBy, WacłaWa 1994

Katastrofa estońskiego promu na Bałtyku. Prom „Estonia” zatonął podczas sztormu, zginęło 900 osób.

środa, 29 Września, MicHała, MicHaliny 1913 1936

Układ pokojowy w Stambule pomiędzy Bułgarią a Turcją. Traktat zakończył II wojnę bałkańską. Generał Franco został głównodowodzącym wojsk nacjonalistów podczas wojny domowej w Hiszpanii.

czWartek, 30 Września, zofii, grzegorza 1939 1939

Niemiecki pancernik Graf von Spee zatopił angielski statek pasażerski Clement. Powołanie władz RP na wychodźstwie. Dymisja prezydenta Ignacego Mościckiego, jego następcą został Władysław Raczkiewicz.

piątek, 1 października, danuty, igora 1971 1904

Otwarcie Świata Walta Disneya na Florydzie, olbrzymiego parku z setkami atrakcji przeznaczonych zarówno dla dzieci jak i ich rodziców. Urodził się Vladimir Horowitz, amerykański pianista pochodzenia rosyjskiego; uznany za jednego z najwybitniejszych wirtuozów fortepianu XX wieku.

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaktoR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk) Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz FelIetony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSpółpRaca: Małgorzata Białecka, Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Tomasz Furmanek, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Zbigniew Janusz, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Roma Piotrowska, Fryderyk Rossakovsky-Lloyd

dzIał MaRketIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

Wydanie dofinansowane w ramach zlecania przez Kancelarię Senatu zadań w zakresie opieki nad Polonią i Polakami za granicą w 2010 roku.

listy@nowyczas.co.uk stopy wody pod kilem

Czy w Tamizie faktycznie pływy wodne były przyczyną zmiany „postoju” – cumowania – „Fryderyka Chopina”, co wniosło sporo zamieszania w zaplanowanych przez Klub Turystyki Polskiej imprezach? Czy zmiany pływów wodnych w korycie Tamizy nie mogły być przewidziane przez wytrawnych polskich wilków morskich? Zostawię spekulacje innym. Na zwiedzanie żaglowca „Fryderyk Chopin” jako Ambasador Turystyki Polskiej mogłem dodatkowo zabrać dziewięć osób. Moja międzynarodowa grupa (Litwini, Kanadyjczyk i koledzy z Karlowych Warów) była zachwycona żaglowcem… Najbardziej dociekliwi próbowali się doliczyć lin ożaglowania, ale tutaj z pomocą przyszedł mojej wycieczce nasz przewodnik, podając, że jest ich 194, przy czym najgrubsze to liny cumownicze, a o najcieńsze już nie pytaliśmy. Przewodnik, a raczej przewodniczka, czarnoskóra, świetnie mówiąca po polsku, była zaprzeczeniem „polskiego rasizmu” tak wszędzie podkreślanego przez media – nie polskie oczywiście. Opowiadała o życiu na okręcie, poszczególnych funkcjach różnych przyrządów... Każdy z nas obowiązkowo zrobił sobie zdjęcia przy sterze i dzwonie okrętowym, choć ja byłem niepocieszony, że nie ma dyżurnej czapki kapitańskiej do zdjęć. „Fryderyk Chopin”, będący następcą „Zawiszy Czarnego”, wygląda pięknie w słonecznych promieniach londyńskiego słońca. Czarnoskóra przewodniczka, studentka Wyższej Szkoły Marynarskiej w Szczecinie, opowiadała ciekawie, ale mnie interesowało, jak są przyjmowani kadeci-beani żeglarstwa. Przewodniczka zbyła mnie tym, że są całowane stopy bosmana przebranego za Neptuna i do picia jest podawany mało smaczny napój, po którym nawet ci, którzy nie wiedzą, co to choroba morska, mogą poznać jej skutki. Sobota, pierwszy dzień zwiedzania, był dniem pochmurnym, ale niedziela żegnała pięknym słońcem załogę i „Fryderyka Chopina” o godz. 16.00. Zaskoczył mnie zdyscyplinowany spokój żeglarzy, którzy po odprawie niemal gęsiego udali się do zajęć. Krótkie komendy kapitana były wykonywane bez pośpiechu i zbędnego tupotu bosych stóp młodych żeglarzy o pokład. Dzięki spokojowi i zorganizowaniu załogi „Fryderyk” prawie niezauważenie lekko odchylił dziób od nabrzeża i majestatycznie wysunął się na środek kanału. Załoga na rozkaz kapitana zgromadziła się „na prawej burcie w szeregu do pożegnania żegnających”. Tradycyjne „hip, hip, hura” w dziwny sposób wywołują u mnie dreszczyk wynikający z pożegnań. „Fryderyk Chopin” niczym white swan odpłynął w kierunku dopalającego się słońca nad Tamizą... Szkoda, że nie rozwinął żadnego żagla… JANUSZ FRąCZeK

Czytasz „Nowy Czas”? – Na „Nowy Czas” mam zawsze czas! [zasłyszane]

Droga Redakcjo! Zwabieni opowieściami znajomych o ARTeriach „Nowego Czasu” pojechaliśmy z mężem w piękny wrześniowy wieczór, by po raz pierwszy uczestniczyć w tym wydarzeniu. Wnętrze kościoła St George the Martyr – wydawałoby się surowe – przenikały dźwięki wspaniałej muzyki. I to nie klasycznej, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w takich miejscach. A repertuar był bardzo urozmaicony. To robiło wrażenie na licznie przybyłych słuchających. Dodać też trzeba, że byli to ludzie w różnym wieku, różnych narodowości i o różnych upodobaniach muzycznych. Muzycy – młodzi, bardzo utalentowani – też czuli się dobrze na tej nietypowej scenie, na której doskonale umieli się znaleźć. Po koncertach zaś w kryptach kościoła, a także w jego ogrodzie można było podziwiać sztukę artystów plastyków – różnorodność formy, czasem zaskakującej, w bardzo ciekawej i przemyślanej scenerii. Każdy tam mógł znaleźć coś dla siebie. Miła atmosfera, uśmiechnięci, przyjaźni i wy-

ciszeni ludzie toczący rozmowy w wielu językach – aż trudno było uwierzyć, że gdzieś tam obok, poza tym magicznym miejscem, jest tyle niesnasek i złości. Teraz i my przekonaliśmy się o tym, że koncerty i wystawy ARTeryjne są po prostu wspaniałe. Z niecierpliwością będziemy wyczekiwać następnych. Byliśmy bowiem świadkami, jak „Nowy Czas” wyczarowuje magiczny czas. Ucieszyło nas jeszcze jedno – wszyscy przyzwyczailiśmy się do tego, że są miejsca, w których spotykają się ludzie tych samych narodowości. Jakby przenosili tu ze sobą swoje tęsknoty i ojczyzny, tworząc takie enklawy rodaków. Na ARTeriach jest jednak inaczej. Odnieśliśmy z mężem wrażenie, że organizatorom zależy na integracji tych dwóch środowisk – Polaków i Brytyjczyków. I chwała im za to! Przecież tu mieszkamy i żyjemy, więc przesłanie jest celne. Dotyczy to nie tylko artystów, ale także gości. Uczestniczyliśmy w ARTerii po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni! Pozdrawiamy ARTeryjną brać! LIDIA I ChRIS PReSTON

s a z C na prenumeratę Imię i Nazwisko.......................................................................................

Adres.......................................................................................................

................................................................................................................

Kod pocztowy..........................................................................................

Tel...........................................................................................................

Liczba wydań..........................................................................................

Prenumerata od numeru..............................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

liczba wydań

UK

UE

12

£25

£40

24

£40

£70

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA


|3

nowy czas | 21 września 2010

arteria 2010

Od września do września Roma Piotrowska Nie ma dokładnych danych dotyczących liczby Polaków mieszkających w Londynie, a już na pewno nie wiadomo, ilu polskich artystów mieszka w tym jednym z największych miast świata. Można im tylko pozazdrościć, bo znajdują się w artystycznym epicentrum. Londyn jest bowiem, obok Berlina, europejską stolicą sztuki i to tutaj właśnie organizuje się najbardziej prestiżowe wystawy, konferencje i targi. (Notabene już 14 października rozpocznie się jeden z ważniejszych targów sztuki na świecie Frieze Art Fair.) Samo wyjście na ulicę inspiruje, nie mówiąc już o tym, że wiele można się nauczyć podczas odwiedzania rozmaitych galerii. Co więcej, istnieje tu możliwość zobaczenia sztuki z całego świata, nie ruszając się z jednego miasta. Niezmiernie często wystawia się w Londynie ogromne narodowe przeglądy, m.in. indyjskie, chińskie, arabskie. Mieliśmy także Polska!Year, który pokazał sztukę polską na wysokim poziomie, znajdującą się w czołówce zainteresowań ekspertów z całego świata. Co jednak z artystami, którzy nie odnieśli tak spektakularnego międzynarodowego sukcesu? Do nich należy samoorganizowanie się, czyli zrzeszanie się w nieformalne grupy, tworzenie małych galerii w starych magazynach, barakach, garażach czy nawet kościołach, oraz organizowanie wystaw własnym sumptem. To oni właśnie powodują, że Londyn jest tak barwnym i pełnym życia miejscem. Te małe skupiska są właśnie idealnym inkubatorem dla oryginalnych idei i nowych zjawisk artystycznych. Często powstają spontanicznie i działają w oparciu o entuzjazm i w dużej mierze dzięki bezinteresownemu poświęceniu się kilku lub kilkunastu osób zaangażowanych we wspólną sprawę. Doczekaliśmy się w Londynie także polskiej nieformalnej i niekomercyjnej inicjatywy społeczno-kulturalnej! Już drugi rok z rzędu odbyła się ARTeria, czyli Festiwal Polskiej Sztuki. Inicjatywa wyszła ze strony „Nowego Czasu”, który już wcześniej, bo w kwietniu 2009 roku, zorganizował pokaz polskiej sztuki w Nolias Gallery przy Old Kent Road. Tam Teresa Bazarnik z „Nowego Czasu” spotkała ojca Raya, proboszcza kościoła St George the Martyr, który zachwycony wystawą zaproponował przeniesienie jej do nowo oddanych po trzyletnim remoncie krypt swojego kościoła. W Nolias Gallery wystawiało dziewięciu polskich artystów – rezydentów Southwark. Kiedy zdecydowano się pokazać wystawę w dużych kryptach kościoła – artystów było już dwudziestu. I tak samoistnie narodziła się ARTeria. Pierwsza edycja wystawy połączonej z koncertami cieszyła się ogromną popularnością, dlatego zawitała do kościoła St George the Martyr w Borough kolejny raz. – Zaraz po zamknięciu pierwszej ARTerii ojciec Ray wysłał mi mail ze słowami: This association between St George’s and the Polish artists is very important, and we must do all we can to establish and secure it – wspomina początki Teresa Bazarnik. – Teraz to już tradycja – mamy zarezerwowany termin na następny rok! – dodaje. Gdy usłyszałam o wystawie w kościele, nie byłam przekonana do tego pomysłu. Nie lubię łączenia sztuki i religii, tak samo jak polityki i religii. Polacy zresztą, ku zgrozie znakomitej części agnostyków i ateistów, już wystarczająco mocno są kojarzeni na Zachodzie z wojującymi z liberalną myślą maniakalnymi katolikami. Moje wątpliwości rozwiały się po przekroczeniu progu galerii. Krypty anglikańskiego St George the Martyr przypominają typowy white cube. Popijając wernisażowe winko odnosi się wrażenie, że jest się w neutralnej przestrzeni galeryjnej. Nie mogę jednak tak łatwo odejść od powyższego wątku, jako że wystawy w kościele mają w Polsce znaczącą tradycję zrodzoną w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy często jedyną przestrzenią wolności były przykościelne galerie. W tym nurcie sztuki owych lat osiemdziesiątych, pełnym powagi i ważkich narodowo-chrześcijańskich treści, nie było miejsca na ironię i bluźnierstwa. Sztuka pokaza-

W tym roku ArtErIA WyszłA pozA krypty, zAgospodAroWujĄC przEstrzEń W przykoŚCIElnym ogrÓdku orAz nA jEgo ogrodzEnIu. ChłodnE, stylIstyCznIE WyCyzEloWAnE zdjęCIA noWoCzEsnyCh obIEktÓW urbAnIstyCznyCh mArkA borysIEWICzA, InstAlACjA – koło fortuny – ElŻbIEty ChojAkmyŚko I ImponujĄCA rzEźbA dAnuty sołoWIEj, ktÓrA – jEŚlI znAjdzIE sponsorA – odlAnA z brĄzu, stAnIE sIę mIlCzĄCym ŚWIAdkIEm zWIĄzkÓW tEgo mIEjsCA z polskImI ArtystAmI. A nA tArAsIE prpEd WEjŚCIEm do krypty pAWEł WĄsEk budoWAł CAły dzIEń z odpAdkÓW drEWnA sWojE mIAsto-moloCh

nych na wystawie artystów tego nurtu wkraczała w codzienne życie, podejmowała polemikę z narodowymi symbolami, odwoływała się do rozumienia Biblii i chrześcijaństwa. Grupa skupiona wokół ARTerii na szczęście nie musi walczyć z zastaną rzeczywistością (mimo że mogłaby). Artyści włączeni w wystawę wywodzą się z różnych środowisk, dzieli ich także różnica pokoleń. Niektórzy z nich są w Anglii od wielu lat, inni przyjechali już po 2004 roku. Mimo owych różnic zadziwia spójność pokazanych na wystawie prac, utrzymanych w duchu różnych form modernizmu. Można było tam zobaczyć bowiem dużą dawkę malarstwa, kilka przykładów zgeometryzowanej figuracji (Agnieszka Handzel-Kordaczka, Paweł Wąsek), abstrakcji lirycznej (Maria Kaleta, Carolina Khouri, Pa-

weł Kordaczka, Ania Pieniążek) oraz geometrycznej (Tomasz Stando). Wielu artystów, nie tylko starszego, ale także młodszego pokolenia ma podobne poglądy estetyczne. Znacząca część zaprezentowanych prac nie wyszła daleko poza eksperymenty formalne i powiela tendencje powstałe w pierwszej ćwierci XX wieku. Obrazy Konrada Grabowskiego na przykład czerpią bezpośrednią inspirację z twórczości jednego z ważniejszych polskich artystów przełomu wieków, zmarłego w 1932 roku, Tadeusza Makowskiego. W wystawie wzięli udział także niektórzy członkowie nieformalnej, tworzącej w duchu modernizmu, grupy artystycznej Page 6 (Wojciech Sobczyński, Paweł Wąsek, Agnieszka Handzel-Kordaczka, Paweł Kordaczka). Zagościła tam również tradycyjna rzeźba dzięki Danucie Sołowiej oraz ceramika Joanny Szwej-Hawkin. Producenci projektu, redakcja „Nowego Czasu”, zaprosili do kuratorowania wystawy jednego z jej artystów, Tomasza Standę, który woli nazywać się komisarzem. Postanowił on zadać każdemu artyście pytanie, czym jest sztuka i kim jest artysta? Odpowiedzi stały się osią wystawy, której motto zostało wzięte z Oskara Wilde’a:

>dokończenie na str. 18


4|

21 września 2010 | nowy czas

wizyta Benedykta XVI w Szkocji i Anglii

Wiara i sumienie na forum publicznym Benedykt XVI przemówił do serc i umysłów Brytyjczyków Wojciech Płazak

T

Watykan, słowami papieskiego rzecznika prasowego ks. Lombardii, uznał wizytę Benedykta XVI za wielki sukces duchowy i wspaniałe wydarzenie, które wzbudziło bardzo pozytywny odzew. Premier David Cameron na zakończenie tych czterech – jak mówił – niezwykle wzruszających dla kraju dni podkreślał rezonans papieskiego przesłania zwróconego nie tylko do katolików, lecz również do ludzi innych wyznań, a także niewierzących. Biskupi katoliccy Szkocji, Anglii i Walii czują się wizytą wzmocnieni, choć przestrzegają swych wiernych przed pokusą triumfalizmu; przedstawiciele anglikanizmu podkreślają to, co łączy wyznania. W czołowych dziennikach brytyjskich, w radio i TV, wbrew wcześniejszym przepowiedniom, przewijają się słowa: sukces, niebywały sukces, a nawet tryumf. Przebieg wizyty zmusił media do zmiany tonu, co może też przejdzie do historii.

en ostry zwrot medialnego kursu sam w sobie może być miarą tego, co papież Benedykt zdołał dokonać podczas czterech dni brytyjskiej pielgrzymki. Od miesięcy wiele gazet, bynajmniej nie tylko tabloidów, prześcigało się w krytyce wszystkich aspektów zbliżającej się wizyty. Każdy protest, czy to z pozycji ateistycznych, antypapieskich czy ekstremizmu religijnego, był nagłośniany i – jak się okazało – przeceniony. Przeciwnicy przyjazdu papieża, obficie cytowani w mediach, serwowali znane i nowe mieszanki antykatolickich uprzedzeń, stereotypów i faktów, w tym doniesień o rzeczywistych, ciężkich problemach Kościoła, które w tym kontekście traktowane, robiły wrażenie antypapieskiej amunicji. Kanonada trwała do ostatnich dni. Tak, wielu katolików na pewno nie czuło się dobrze, słysząc o tysiącach nieodbieranych wejściówek na spotkania z papieżem, zapewnienia o tym, że papieża powita chłód i obojętność, że już teraz powinni przygotować się na klęskę. Trywialne incydenty były windowane na pierwsze strony. Ośmieszać papieża (i katolicyzm brytyjski w ogóle) miał zdaniem estetów nawet poziom pamiątek przygotowanych na wizytę, choć nie odbiegały one chyba od normy przyjętej tu przy okazjach innych państwowych wydarzeń. Czytając to, nieraz odnosiło się wrażenie, że chyba jedyną pozytywną rzeczą w tej wizycie będzie solidność papamobilu. Protesty przeciwko wizytom papieskim nie są, oczywiście, niczym nowym. Papież-pielgrzym Jan Paweł II często miał z nimi do czynienia, choć nie pozwalał, by przeciwnicy dyktowali mu program duszpasterski, podróżował nawet w najtrudniejszych sytuacjach i przyczyniał się tym do przemiany świata.

SIła wIary Papież Benedykt VI idzie śladami swego poprzednika. Wizytę Jana Pawła II w Wielkiej Brytanii przed 28 laty, która przeszła do historii jako niebywały sukces duszpasterski, także poprzedziły napięcia i protesty. Nie mówiąc już o spustoszeniach pozostawionych przez prawie trzy wieki poreformacyjnych konfliktów religijnych na ziemi brytyjskiej, ta pierwsza w dziejach kraju wizyta papieska przypadła na czas krwawej wojny o Falklandy. Jan Paweł II przed przyjazdem apelował gorąco o pokój i rozwiązanie dyplomatyczne, co przy poczuciu krzywdy nie trafiało wśród Brytyjczyków na podatny grunt. Każdy z nas, dziennikarzy pracujących przy obsłudze prasowej tej wizyty, zdawał sobie sprawę, że przyjazd papieża (dodajmy: rok po zamachu na placu św. Piotra) do ostatniej chwili był pod znakiem zapytania. Lecz dzięki zdecydowaniu Jana Pawła II, kardynała Hume’a i epi-

skopatu katolickiego w ogóle, dzięki poparciu wielkiego ekumenisty, ówczesnego przywódcy Wspólnoty Anglikańskiej, arcybiskupa Roberta Runcie, przeszła na pewno najśmielsze oczekiwania i jest tu zaliczana do „złotego wieku wiary”. Miarą oddalenia od tego wieku, choć to czas właściwie jednego pokolenia, jest jednak inny i inne natężenie sprzeciwów. Ówczesne protesty wydają się łagodne w porównaniu z tym, co poprzedziło przyjazd Benedykta XVI. Przynajmniej część prasy, i to wpływowej, wyraźnie przyjęła jako pewnik porażkę wizyty, z całymi tego skutkami dla Kościoła katolickiego w Anglii. A jednak papież Benedykt VI, wypełniając swą misję z wielkim spokojem i zdecydowaniem, nie walcząc z poglądami przeciwników, lecz przekonując argumentacją, przemawiając do ludzkich umysłów i uczuć, odniósł wielki sukces. Zupełnie pomieszał szyki swym przeciwnikom. Był szeroko słuchany (premier Cameron zauważył: „Wasza Świątobliwość przemawiał tu do sześciu milionów katolików, lecz był słuchany przez ponad 60-milionowy naród oraz wiele milionów innych ludzi na świecie”). Gratulować trzeba nietracącym ducha organizatorom kościelnym i państwowym, a także planistom radia i telewizji, którzy wbrew negatywnym nastrojom zapewnili tak obszerne, tak integralne transmisje wszystkich publicznych wystąpień papieskich. W rezultacie runęły kolejne antykatolickie stereotypy. „Watykański rottweiler”, którym straszono w mediach, okazał się człowiekiem ujmującej łagodności, być może nawet nieśmiałym, ale imponującym wielką siłą wiary.

MIejSce na foruM Katecheza Benedykta XVI w Szkocji i Anglii dotyczyła wielu aspektów etyki indywidualnej i społecznej, ale kwintesencją było to, co papież mówił – od Glasgow do Londynu – o miejscu i roli wiary w życiu publicznym. A najdobitniej wykład ten zabrzmiał w Westminster Hall, XI-wiecznej auli obrad, tam, gdzie zaczęły się dzieje brytyjskiego parlamentu. Przyjmowany z całym dostojeństwem papież mówił z podziwem o brytyjskiej tradycji parlamentarnej, która „wiele zawdzięcza narodowemu instynktowi umiaru i dążeniu do prawdziwej równowagi między roszczeniami rządu i prawami należnymi rządzonym”. Wynikiem tego jest wyjątkowa stabilność i pluralistyczna demokracja oparta na rządach prawa i wolności słowa. Miejsce to ma znaczenie symbolu. W tej najstarszej na świecie sali obrad kształtowała się historia Anglii, tu rodziła się Wielka Brytania. Tu też w 1535 roku został skazany na karę śmierci, z oskarżenia o zdradę stanu, Tomasz Moore, kanclerz Anglii i jeden z czołowych autorytetów prawnych ówczesnej Europy, za to, że odmówił zaaprobowania rozwodu swego dawnego przyjaciela, króla Henryka VIII, oraz jego zerwania z Rzymem. Papież powiedział, że św. Tomasz Moore jest podziwiany, zarówno przez wierzących, jak i niewierzących, za swą prawość i wierność sumieniu, która nakazała mu słuchać Boga bar-

dziej niż króla. Echem tamtego dylematu – mówił – w dzisiejszych czasach jest debata o miejscu przekonań religijnych w procesie politycznym. Tego przemówienia słuchała w Westminster Hall elita życia publicznego kraju: dwa tysiące przedstawicieli świata polityki, religii, legislatury i sądownictwa, czołowych instytucji państwowych, poprzez media elektroniczne – rekordowe audytorium społeczne. Wydaje się, że na długo zostaną w tej zbiorowej pamięci słowa papieża, że zadaniem religii nie jest proponowanie rozwiązań politycznych, leżących poza jej kompetencją, lecz ustanawianie moralnych zasad życia publicznego. Że religia nie jest problemem, który mają rozwiązywać prawodawcy, lecz musi być istotnym elementem narodowej debaty.

Sekularyzacja życIa Papież Benedykt XVI przestrzegał przed agresywnymi formami sekularyzacji i postępującą marginalizacją religii, zwłaszcza chrześcijańskiej „nawet w krajach akcentujących tolerancję”. Tę ocenę papieża zakwestionował później premier Cameron, zapewniając, że „wiara należy do tkanki narodu brytyjskiego, i tak nadal będzie”. Benedykt XVI sformułował na nowo to, co od dawna jest tematem debat, toczonych jednak dość nieśmiało, z niedomówieniami i tylko w wyjątkowych wypadkach trafiających na pierwsze strony. Na przykład wtedy, gdy ktoś zabrania pracownicy nosić krzyżyka w miejscu pracy, kiedy kolejne sklepy odmawiają sprzedaży kartek świątecznych o treści religijnej lub władze lokalne w jakiejś dzielnicy chcą zmienić słowo Christmas na Winter Festival etc. A przecież jest to tylko warstwa zewnętrzna. Duchowni katoliccy, anglikańscy i inni dają przykłady znacznie groźniejszych form tego agresywnego sekularyzmu: walki ze szkołami wyznaniowymi, mimo ich wielkich sukcesów edukacyjnych, próbach wyeliminowania nauczania religii, a w dalszej kolejności – jeśli kiedyś będzie można przeprowadzić ustawę – nawet przekazywania wiary dzieciom w ogóle, gdyż wiara jest traktowana jako zagrożenie. Nie są to cele tajne. Pojawiają się jako żądania w wystąpieniach skrajnych, na razie, działaczy ateistycznych. Nieraz jest to tworzenie wśród młodych klimatu, w jakim ci, którzy wierzą, boją się lub wstydzą do tego przyznać. Wiadomo, że niektóre programy marginalizacji religii są ukryte pod hasłami wyznaniowej tolerancji („szkoły chrześcijańskie obrażają uczucia muzułmanów, sikhów i innych mniejszości”). Ale jest dość dowodów, że to nie wyznawcy innych religii występują przeciwko szkołom katolickim czy anglikańskim – przeciwnie, wielu chce do nich wysyłać swe dzieci. Papież wiedział, że mówi do ludzi mających różne poglądy także w tej kluczowej dla każdego kraju kwestii: miejsca religii na forum publicznym. Ale tym, którzy podzielają jego wizję czy obawy, dodał otuchy i siły do działania. Wiadomo, że debata będzie teraz głośniejsza. Jednym z najbardziej wymownych


|5

nowy czas | 21 września 2010

wizyta Benedykta XVI w Szkocji i Anglii jedność obu Kościołów jest już w zasięgu ręki, że zaraz wejdą one na wspólną drogę. Dalsze lata jednak przyniosły problemy będące jeszcze dotąd ponad siły. Dla strony katolickiej główną przeszkodą jest dopuszczenie kobiet do anglikańskich święceń kapłańskich, już blisko 20 lat temu i teraz poparcie sprawy święceń biskupich. Strona anglikańska uważa, że otwierając szeroko drzwi przeciwnikom tych święceń wśród anglikańskiego duchowieństwa, Watykan zachęca ich do dezercji. Zaostrzył się język dialogu. I na tym tle tym bardziej uderzała pozytywna, nawet serdeczna atmosfera spotkań, naturalny kontakt tych dwóch intelektualistów kierujących swymi wspólnotami. Obaj uważają, że wiara i rozum, religia i intelekt mogą, a nawet powinny iść w parze, bezkonfliktowo służyć ludziom. Najwyraźniej celem dialogu katolicko-anglikańskiego nie jest już organiczna jedność Kościołów, która wydaje się, przynajmniej teraz, nieosiągalna. Natomiast jak najbardziej realne jest ich współdziałanie, w przyjaźni i szacunku, w motywowanej Ewangelią służbie ludziom w kraju i szerzej, gdziekolwiek jest potrzeba. Duchowni mówią o wspólnym świadectwie chrześcijańskim. Taki ekumenizm ma szersze poparcie, po obu stronach, i jego praktyczne wyniki z czasem mogą się okazać imponujące.

Akt skruchy

sojuszników w tej papieskiej kampanii jest przywódca duchowy Kościoła anglikańskiego, arcybiskup Canterbury, Rowan Williams, który od dawna broni publicznej roli religii: mówi, że wierzący nie domagają się przywilejów, lecz tylko należnego głosu w istotnych dla kraju sprawach.

to, co łączy Do Westminster Hall papież przyjechał z Pałacu Lambeth, siedziby zwierzchników Kościoła anglikańskiego, tuż po drugiej stronie rzeki, gdzie rozmawiał z arcybiskupem Williamsem o tym, co łączy obydwa wyznania w służbie Bogu i ludziom. Wie-

czorem obydwaj uczestniczyli w ekumenicznym nabożeństwie w Opactwie Westminsterskim, świątyni narodowej, która wyrosła z wizji św. Benedykta i modlili się wspólnie, klęcząc obok siebie, w kaplicy św. Edwarda Wyznawcy, XI-wiecznego króla Anglii. Tak samo modlili się, po raz pierwszy w innej słynnej świątyni, katedrze w Canterbury, dokładnie w miejscu męczeństwa arcybiskupa św. Tomasza Becketa, papież i arcybiskup – Jan Paweł II i Robert Runcie. Wtedy w maju 1982 roku, na fali świeżo rozbudzonego entuzjazmu ekumenicznego po obu stronach, wydawało się, że pełna

Dla bardzo wielu katolików i niekatolików najważniejsze było to, czy papież zdoła rozładować narastający ostatnio niemal do punktu wybuchu kryzys zaufania na tle pedofilii wśród księży. Z każdym ujawnianym skandalem pogłębiało się wśród katolików uczucie zawodu, zranienia, bezsilności. Świadomość, że czyny, których pedofile w sutannach dopuszczali się, tak często bezkarnie, wobec swych podopiecznych, obciążają całą wspólnotę. To przypominanie i poczucie zbiorowej winy osłabiało głos Kościoła, rzucało cień na jego misję zwróconą właśnie na dzieci i młodzież. I dlatego londyńskie spotkanie papieża z grupą osób, które w dzieciństwie padły ofiarą księży i wychowawców pedofilów, miało być dla wielu istotnym sprawdzianem wiarygodności duszpasterskiej papieża Benedykta IV, a może i w ogóle Kościoła. Uczestnicy przynieśli świadectwa krzywd, które zdeformowały ich życie: odebranego dzieciństwa, samotności, pogłębionej niedowierzaniem wśród najbliższych, nieraz odrzuceniem ich jako kłamców i wichrzycieli. Choć przybyło tylko pięć osób (zaproszonych było podobno więcej, niektórzy nie mogli przełamać wewnętrznego oporu i przekroczyć progu kaplicy), w imieniu wszystkich pokrzywdzonych domagali się sprawiedliwości: wyznania win, napiętnowania sprawców, przeproszenia i takich decyzji, które pozwolą zapobiec podobnym nadużyciom w przyszłości. Papież Benedykt, który już nieraz potępiał akty pedofilii w Kościele, nie zawiódł ich oczekiwań. Wyraził głębokie ubolewanie i uczucie wstydu za czyny księży, które „rzuciły cień na życie wielu ludzi”. Papież powiedział wyraźnie, że władze kościelne nie były należycie czujne, wystarczająco szybkie i zdecydowane w swych działaniach i zawiodły tym młode osoby powierzone ich trosce. Dodał, że potrzebne jest teraz zadośćuczynienie za grzechy. Chodzi tu zwłaszcza o większą pokorę i skuteczniejszą opiekę nad dziećmi podobnie zagrożonymi. Papież przestrzegał, że nadużycia te podkopują wiarygodność Kościoła. Tego katolicy brytyjscy są bardzo świadomi. Mają nadzieję, że będzie to również punkt zwrot-

ny w życiu tutejszego Kościoła, że wreszcie rany zaczną się goić, że nie będzie już jakiejkolwiek tolerancji wobec przestępstw przeciwko nieletnim.

NowA kArtA Każda wizyta papieska pokazuje w świetle reflektora stan odwiedzanych Kościołów, zmusza do refleksji. Porównanie dwóch wizyt papieskich pogłębia perspektywę. Tak, zmiany są wielkie. Nie tyle w liczbach wiernych. Katolików jest tu sześć milionów: mimo pewnych wahań regionalnych, nadal stanowią około dziesięć procent ludności Anglii, Szkocji i Walii. Natomiast stopień zaangażowania jest znacznie mniejszy niż 28 lat temu. W niektórych diecezjach liczba małżeństw kościelnych spadła o połowę, chrztów o jedną trzecią. Ale oprócz tych znaków słabości wizyta pokazała osiągnięcia i źródła siły, w tym zaangażowanie katolików w różnych dziedzinach życia kraju (znacznie większe niż by to wynikało z ich liczby), udział zwłaszcza w szkolnictwie, akcjach społecznych i charytatywnych na skalę kraju i świata. Mimo kurczących się z wolna parafii i pustoszejących seminariów opinie o „nowej, postchrześcijańskiej erze” wydają się przedwczesne. Papież Benedykt był najwyraźniej pod wrażeniem „głodu Ewangelii Chrystusowej”, jaki dostrzegł podczas swej wizyty. Wie on dobrze, że zawsze obok wiary istnieje świat niewiary, z którym trzeba się liczyć, ale przed którym nie można skapitulować. Dla katolików były to cztery dni odkrywania źródeł swej siły, dni modlitwy, refleksji i radości. Dla innych, co najmniej refleksji. Katolicy świętowali swą wiarę na mszach w parku Bellahouston w Glasgow, w Katedrze Westminsterskiej, na czuwaniu w londyńskim Hyde Parku, a zwłaszcza w Birmingham. Ta msza była dla katolików punktem kulminacyjnym wizyty. Beatyfikując XIX-wiecznego giganta wiary, słynnego teologa i duszpasterza kardynała Johna Henry’ego Newmana, papież wskazał go jako wzór świętości i żywotności Kościoła na ziemi brytyjskiej. Ksiądz Newman łączył dziedzictwo obu wyznań. Jako anglikanin szukał prawdy o Bogu i Kościele, pracował nad radykalną odnową swego Kościoła poprzez Anglokatolicki Ruch Oksfordzki. Poszukiwania doprowadziły go do przyjęcia katolicyzmu. Zachował jednak zawsze wdzięczność za dar wiary otrzymany w Kościele anglikańskim. Kardynał John Henry Newman działał w czasach o tyle podobnych do naszych, że też znaczonych falą kontestacji religijnej. XIX wiek, w którym nienotowane przedtem postępy nauki i techniki sprzyjały negacji Boga, wymagał wielkiego wysiłku duszpasterskiego. Jako teolog, nauczyciel biednej młodzieży, właśnie w Birmingham, jako niebywałej sławy publicysta uniwersytecki, codziennie stawał wobec wyzwań określanych coraz większą popularnością dzieł Darwina i Marksa, za którą szły prognozy szybkiego zmierzchu religii. Kardynał, nazwany „apostołem wątpiących”, nawet w tym klimacie zdołał prowadzić ludzi do Boga. Łączył wiarę z siłą intelektu i odwagi, i ten właśnie przykład pozostawił papież Brytyjczykom na pożegnanie. Wizyty papieskie okazują się często impulsem do odnowy czy wzmocnienia wiary. Na pewno papież zrobił wszystko, co mógł, aby ożywić wiarę mieszkańców Zjednoczonego Królestwa. Na pewno podbudował ich morale. Dzięki temu teraz może rozpocząć się nowy rozdział. Wojciech Płazak jest długoletnim dziennikarzem BBC, przez blisko 20 lat był redaktorem programów religijnych Sekcji Polskiej BBC i relacjonował kilkadziesiąt podróży papieskich.


6|

21 września 2010 | nowy czas

fawley court

CARDINAL JOHN HENRY NEWMAN TO THE RESCUE! So, Pope Benedict XVI has at last visited our shores. Cardinal John Henry Newman has been beatified, and is now one step away from sainthood. This step has great significance for those of us fighting to recover Fawley Court. For Pope Benedict XVI is a great admirer of Cardinal Newman – his interest began as a student seminarist when he chose Newman’s life and philosophy as a specialist subject. But what is both striking and important for us is Cardinal Newman’s association with Fawley Court itself! Set proudly on the east wall by the main Fawley Court building, some hundred yards from Fr. Jarzembowski’s grave – himself a one-time candidate for beatification (!) – rests the stone bust, of a benign, eminent Cardinal Newman, by the sculptor Edward Ryley. Why is it there? Who actually commissioned it? Did Father Jarzembowski know something about Cardinal Newman the educationalist, and his association with Fawley Court that we have missed? Intense researches with the help of English Heritage and others (the said bust is a Grade I listed /protected monument), will reveal all…

IT IS CERTAINLY ONE OF THE MACKENZIE FAMILY, (THE ONE-TIME OWNERS OF FAWLEY COURT FROM 1833 TO 1952), WHO FELT SUFFICIENTLY STRONGLY ABOUT CARDINAL NEWMAN TO HONOUR HIM WITH A STONE BUST BY THE SCULPTOR EDWARD RYLEY IN 1865, WHICH SITS PROUDLY ON THE WALL AT FAWLEY COURT TO THIS DAY, PROTECTED BY ENGLISH HERITAGE TOGETHER WITH ITS GRADE I LISTING.

Tragedy and Triumph By Mirek Malevski It was a cold, peaceful February morning, 1967. A delightful, haunting river mist circled the grounds of Fawley Court (Divine Mercy College), the hoar frost glistening intermittently on the school’s hardened playing fields and lawns – in reply to the sun’s vain attempt to shine. ragedy. A sixteen year old pupil was up before the history master Professor Pawel Schultz in the school ‘barracks’, being told that he had failed abysmally the previous week’s GCE O Level History mock exam. It was a solid failure. In Polish parlance a “dwojka”. In English, marks of barely twenty out of a hundred. Professor Schultz was adamant – no way was he allowing this pupil to sit the real thing, the University of London Board, GCE O Level History Exam, in June. After some discussion, and no mean degree of persuasion Professor Schultz relented. For this pupil – albeit able, but somewhat lazy and distracted – it was all a bit of a shock. True, his interests were mainly in sport; football, volleyball, cross country running, and athletics. Academic ambitions were essentially a secondary pursuit – except for history! This was an entirely different matter, and after some dexterous eloquence Professor Schultz was eventually persuaded that this pupil would pass the history exam proper.

T

J

une, and the big exam day had arrived. The hot summer sun was now finding its target, and the lush green lawns and playing fields, particularly after the (Polish) Whitsun festivities, were scorched barleyyellow in places.

The pupils were sat and invigilated in Fawley Court’s marvellous Drawing (Red) Room. The Drawing Room which faces the ornamental waterway with a view of the river Thames, was converted for a few days into an exam room. On opening the exam question paper, the pupil could not believe his luck! All his favourite topics emerged; the Tudors, the French Revolution, the Napoleonic Wars. But most importantly of all, there was a question on Cardinal John Henry Newman, and the Tractarian movement, and Newman’s anguished conversion from the Anglican faith to Catholicism – a subject then very close to the pupil’s heart. In short, under the gaze of Grinling Gibbons’ amazing ceiling; carvings of sprinting deer, darting rabbits, cranes and swooping pigeons, our pupil reeled off ten pages on the subject of Cardinal Newman; his Apologia pro vita sua, the Tractarian movement, its consequences, the influence of John Keble, and Newman’s run-in with (the Rev.) Charles Kingsley. (It was mystifying for the pupil how and why the author of the splendid Westward Ho or The Water Babies could engage in an argument with the saintly Cardinal Newman). The other exam questions were dealt with much shorter answers. riumph. In August of the same year 1967, the exam results arrived by post to London. There, on something akin to a payslip, glittering like a diamond, amidst the other somewhat poorer results, was a Grade A for the History exam! From zero to hero. That result really made my day. (Yes, it was me all along). I believe it was the only ever History A Grade in Divine Mercy College’s academic ‘history’. (Doubtless a string of Fawley Court Old Boys will call and prove me wrong). Anyway its all thanks to Cardinal John Henry Newman, who came to my (and perhaps now to our?), rescue. Sadly, I never

T

met with Professor Schultz again, having moved on to do my A Levels at Ealing Grammar School. ardinal Newman‘s association with Fawley Court is intriguing, but also mysterious. Again it is thanks to Professor Schultz, who apart from being an inspiring master of British and European history, delved with great passion into Fawley Court’s and its local history. In the last few months of Father Jarzembowski’s life, (spring 1964), when I got to know him quite well, how I now wish to have asked him about the history proper of the Cardinal Newman stone bust at Fawley Court). Cardinal Newman was, it appears, a pastoral visitor in the 1860s to Fawley Court and the Anglican Parish Church in the village of Fawley, higher up in the Chiltern Hills. Whom he befriended at Fawley Court is a little unclear. It is certainly one of the Mackenzie family, (the one-time owners of

C

Fawley Court from 1833 to 1952), who felt sufficiently strongly about Cardinal Newman to honour him with a stone bust by the sculptor Edward Ryley in 1865, which sits proudly on the wall at Fawley Court to this day, protected by English Heritage together with its Grade I listing.

J

ohn Henry Newman was born in Old Broad Street in the City of London in 1801, the son of a banker. His father, also John, worked in Lombard Street for the Bank of Ramsbottom, Newman Co., thereafter moving into the brewery business. Unlike today, both the banking industry and the brewery business championed charitable works and philanthropy. Coming from such a background, coupled to his family’s Anglican mild Calvinism did much to shape Cardinal Newman’s religious and social beliefs. In 1808 Newman (and this should intrigue most West


|7

nowy czas | 21 września 2010

fawley court London Poles) he was sent to a boarding school, Dr Nicholas’s, in Ealing. Under the care of Dr George Nicholas of Wadham College, Oxford, and in the company of over two hundred boys Newman spent eight years at Dr Nicholas’s school, where he “developed his versatility in writing, and a voracious appetite for reading.” Torn between Cambridge and Oxford Universities (his family were Cambridge people) he opted (or rather the decision was made for him by the Curate at St James’s Church, Piccadilly, and Dr Nicholas), for Trinity College, Oxford in June 1817, to read the Classics, Greek, Latin, and History, where he obtained his degree. He then moved to Oriel College where he acquired a fellowship, and by the age of twenty four (1825), had taken Orders in the Anglican Church, accepted a curacy, and became the Vicar of St Mary’s the University church. Here he remained for fifteen years. He then lived at Littlemore, a small village outside Oxford, with friends, and together they cultivated (reluctantly) their distance from the Anglican Church, at the same time embracing Catholicism. Thereafter Cardinal Newman’s life is one extraordinary theological, political, social, academic, and philosophical odyssey. For such a humble man, who by nature would shun the limelight, his life attracted a remarkable amount of controversy. He is perhaps best remembered for; his writings and sermons, his tortuous, highly polemicised conversion from Anglicanism to Catholicism in the 1840-1850s, his role as an educationalist (he set up three schools, the most famous of which is today’s (Brompton) Oratory School in West London, Kensington, and finally a curious court case (libel) with the infamous, convicted rogue priest Cavaliere Achilli. avaliere (an excommunicated priest), thought nothing of breaking the law, commiting adultery, or seducing fifteen year olds (in today’s language of the law he would be guilty of paedophilia). Having been thrown out of the Catholic fold he took it upon himself (from an artificial Protestant stance) to insult and degrade the Catholic faith. Cardinal Newman could stand no more and exposed Achilli through his writings and sermons. Achilli’s ‘friends’ urged him to sue for defamation. Stupefyingly and controversially, Cardinal Newman ‘lost’ the court case (25 June 1853) which the London Times deplored, and which one of Newman’s (many) biographer’s, John Moody denounced, commenting; ”Judge (Lord Campbell) and jury had shown quite outrageous prejudice”. Many women, violated and debauched by Achilli, had confronted him in court from the witness stand. For his part Achilli, by all accounts a vain, sleazy character who wore a curious unbecoming wig, and features betraying “a sort of stealthy grace” dissolved many of his court room assailants into timidity with piercing looks. The judgement against Cardinal Newman was a scandal. Fortunately his wide wealthy and influential circle of friends rallied round him, paid his costs and sought a retrial, particularly with the assistance of the nun Sister Maria Pia who courageously found witnesses to support Cardinal Newman’s case. The law, press, public support, evidence, and ethics were all on Cardinal Newman’s side. Sadly, institutional ‘Court Justice’ sometimes takes a highly perverse view of its cases. Later evidence confirmed unequivocally Newman was right all along. By that time however the future Cardinal had moved onto higher and better things. This included radically paving the way for the de-ostracization of Catholics,

C

combined presence is felt throughout “that little piece of heaven” that is Fawley Court. Their hearts and souls saddened by the criminal folly that a few are (temporarily) perpetrating on this blessed little corner of England.

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys PS. In 2008, Cardinal Newman’s grave at Rednal, Birmingham, was exhumed. He was buried there alongside his good friend and kindred spirit Ambrose Saint John. To the dismay, perhaps horror of the exhumers’ despite digging long and deep, no human remains were uncovered! In fact, Cardinal Newman had left instructions that his body when interred, should thereafter decompose (chemically), beyond recognition. DNA tests will reveal whether the tested earth contains the Cardinal’s human remains. The outcome will, in some measure, determine whether the Cardinal’s remains can be considered as genuine relics, to be accepted for sainthood. Professor Schultz, 1967

freeing them to eventually legally take up posts as doctors, lawyers, academics or MPs – a yoke imposed on Catholics by Henry VIII’s, (matrimonial, self-indulgent) schism in 1532, when the English king ceased paying the pope his annates).

Furthermore, one miracle – that of Jack Sullivan’s recovery from spinal paralysis – has been attributed through prayer to Cardinal Newman. Two miracles are required to proclaim Cardinal Newman a saint. Could the legitimate recovery of Fawley Court by our Polonia – on a par with the wondrous repelling of Soviet forces in 1920, ”The Miracle of the Vistula”, (Cud nad Wisla) – carry the weight of a miracle…?

t was in 1879 that Pope Leo XIII summoned John Henry Newman to Rome to receive the cardinal’s hat. This was a great moment in Newman’s life. Two noble traits define Cardinal Newman; courage and conscience. His readiness to right wrongs and to perceive imposters is always apparent. Here he thus comments in Lover of Souls and Searcher of hearts;

I

“Religious experiences and convictions, when right, come from God – but Satan can counterfeit them, and those may feel assurances to which they have no claim, and, in matter of fact, men who have professed the most beautiful things and with the utmost earnestness and sincerity believed in their union with our Lord, have often slipped away into one or other form of error on the grounds of their new inward experiences and convictions; – not only into one or other form of misbelief, but into scepticism and infidelity.” Today, we can add another soldier of God to that of Father Josef Jarzembowski, and Prince Stanislaw Radziwill, doing sentry duty, and protecting Fawley Court, namely that of Cardinal Blessed John Henry Newman, newly beatified by Pope Benedict XVI. Their

A sixteen year old author (á la Beatle or Rolling Stone) next to the bust of Cardinal Newman at Fawley Court; below – over forty years latter…

Raport Koła Byłych Wychowanków Fawley Court Koło Byłych Wychowanków Fawley Court nadal walczy o unieważnienie sprzedaży Fawley Court z kwietnia 2010 roku, widząc, że odpowiedzialność za doprowadzenie do tego haniebnego aktu zaczyna doganiać sprawców i ich wspólników, a z dnia na dzień wyłaniają się coraz to nowsze fakty. Niedbalstwo i obłuda Charity Commission, która twierdziła m.in., że nie ma powodów do interwencji oraz że nie ma dostępu do pierwszego zapisu notarialnego kupna Fawley Court i że dokument ten otrzymali od Prokuratury Generalnej dopiero po sprzedaży, okazuje się wierutnym kłamstwem, bo otrzymaliśmy niedawno dowody, iż dokumenty te były w posiadaniu Charity Commission już ponad rok temu. Warto też wspomnieć o „bitwie pod Land Registry”, czyli o naszych protestach przeciwko rejestracji notarialnej, wspartych przez inne organizacje walczące o Fawley Court, a także o korespondencji z Watykanem i braku odpowiedzi na Apel do Ojca Świętego z 22 października 2009 roku o uratowanie Fawley Court i o prośbie do Arcybiskupa Anglii o interwencję w tej sprawie oraz o jej naświetleniu podczas niedawnej wizyty papieża Benedykta XVI. W lecie tego roku zaczęliśmy akcję apelacyjną do posłów Izby Gmin w Anglii. Każdy z nich (646) dostał w połowie września już drugi list od FCOB z prośbą o naświetlenie tego skandalu i publiczne dochodzenie. Jesteśmy wdzięczni za poparcie czytelników „Nowego Czasu”, którzy piszą do posłów swojego okręgu, i organizacji Tutkaj News popierającej ten apel. Artykuł opublikowany w „Henley Standard” o sporach między tzw. kupcami Fawley Court wyjawia, że spodziewali się oni olbrzymiego zysku (cytowane 32 mln funtów) po usunięciu „przeszkód” na tej posiadłości, tj. grobu ojca Józefa, dostępu do kościoła św. Anny, dwóch kaplic i sześciu monumentów (o które niepokoi się English Heritage) oraz prawa przechodzenia przez teren – organizacja Rights of Way Campaign informuje nas, że termin składania wniosków upływa w tym miesiącu i prosi czytelników o wypełnienie formularzy. Finansowe zestawienie sprzedaży Fawley Court wygląda mniej więcej następująco: Oszacowanie wartości rynkowej z przeszkodami: 22,5 mln funtów (Marriotts; w 2007 oferta Savills na 20 mln funtów z ograniczoną używalnością kościoła) Wartość po usunięciu przeszkód (np. Rights of Way): 32 mln funtów Wartość Muzeum im. o. Jarzębowskiego: 15 mln (lub więcej) funtów Całość: 69,5 mln funtów Rachunek ten nie uwzględnia możliwości wybudowania mieszkań czy domów na terenie Fawley Court, co może podwoić to oszacowanie. Z dokumentów wynika, że marianie zainkasowali 13 mln funtów za posiadłość o wartości 70-100 mln funtów. Nasza walka o odwrócenie tej podejrzanej transakcji wywodzi się nie tylko z przesłanek prawnych (kwestionujemy ich roszczenia do tej posiadłości zakupionej za pieniądze Polonii w celach edukacyjnych młodego pokolenia) i etycznych (oszukanie tych, którzy dawali na konkretne cele, np. na nasz Divine Mercy College lub Muzeum i na nowy budynek Apostolatu w Fawley Court – nigdy niewybudowany), ale też z oczywistej głupoty zmarnowania dorobku Polonii za te trzydzieści srebrników. Słyszymy głosy, że niektóre organizacje polonijne spodziewają się wsparcia finansowego obiecanego przez marianów. FCOB nawołuje o zamrożenia pieniędzy, odwrót transakcji i rezygnację Andrew Hinda, szefa Charity Commission. Odwrócenie tej haniebnej transakcji leży w interesie i Polonii na Wyspach, i Kościoła katolickiego.

Krzysztof Jastrzębski, Sekretarz FCOB


8|

21 września 2010 | nowy czas

czas na wyspie

Partia Pracy na rozdrożach Adam Dąbrowski Rozmawiają o imigrantach, podatkach i Iraku. Ale rozliczają się też z przeszłością i dyskutują o tym, czy brytyjskiej lewicy potrzebny jest nowy kierunek. Kandydaci na szefa Partii Pracy przygotowują się do ostatniej prostej.

Wszystko zaczęło się 10 maja. Po przegranych wyborach premier Gordon Brown ogłosił swoją rezygnację. Dał tym samym sygnał do poszukiwania nowego lidera – takiego, który przeprowadzi lewicę przez chudszy dla niej okres. Laburzyści rządzili Wielką Brytanią przez 13 lat. Nowa Partia Pracy, bardziej centrowa i mniej dogmatyczna, zmieniła kraj i dała Brytyjczykom zastrzyk energii uosabianej przez marketingowy slogan „Cool Britannia”. Aż do wojny w Iraku przywódca lewicy cieszył się wręcz niewyobrażalną popularnością. „Tony Blair krążył wtedy po okolicy i pukał od drzwi do drzwi, sprawdzając, które się otworzą. W tamtych czasach otwierały się każde” – powie potem Andrew Marr, dziennikarz polityczny BBC. Po tej epoce nie ma już jednak śladu, a na spotkaniach promujących jego autobiografię były premier musi uciekać przed ciskanymi ku niemu jajkami. Stosunek do przeszłości jest ważnym tematem w tej kampanii. Czy lewica chowała głowę w piasek w sprawie imigracji? Czy nie trzeba było otwierać granic z większą ostrożnością? Czy interwencja w Iraku była legalna i moralna? Wreszcie: czy flirt z bankierami z City i wielkim biznesem był oznaką rozsądku i pragmatyzmu czy też paktowaniem z diabłem? To pytania, z którymi zmagają się kandydaci. Wielu uważa, że statek o nazwie Partia Praca powinien dokonać zwrotu przez burtę i pożeglować na lewo, ku wodom dobrze znanym jej z przeszłości. Tacy kandydaci, jak Ed Miliband czy Dianne Abbot, krytykują Blaira i Browna za to, że poprowadzili laburzystów za bardzo na pra-

wo i odcięli partię od problemów jej tradycyjnego elektoratu, rekrutującego się z mniej zamożnych, robotniczych klas. Przekonują, że po krachu finansowym lewica powinna odkurzyć stare hasła i postawić na większą redystrybucję. Ale nie wszyscy się z tym zgadzają. W szeregach laburzystów wciąż jest bowiem żywa pamięć o latach osiemdziesiątych – „ciemnych wiekach” totalnej dominacji torysów prowadzonych przez Margaret Thatcher. Skłócona Partia Pracy wybrała wtedy na swego lidera arcylewicowego Michaela Foota. „Był zbyt miły, szukał w ludziach tego, co najlepsze, i był bardzo lojalny. Tymczasem otaczały go szczury” – wspominał w rozmowie z BBC historyk Peter Hennessy. Szlachetny, stateczny socjalizm nie przystawał do ówczesnego świata yuppies, modnych klubów i szybkich fortun. Wielu uważa, że tym bardziej nie pasuje do XXI wieku. Jaką drogę wybierze dla siebie lewica teraz? Przekonamy się pod koniec miesiąca. Kandydatów jest pięcioro.

Imigracja Napływ imigrantów miał negatywny wpływ na niektóre biedniejsze społeczności Wielkiej Brytanii – pisał Balls w „Observerze”. Uważa, że rząd powinien był wprowadzić przejściowe ograniczenia dla przybyszów z nowych krajów Unii Europejskiej, w tym Polski.

Ed Balls

Wojna w Iraku „To był błąd. […] Informacje, jakie wtedy mieliśmy, nie upoważniały nas do prowadzenia wojny” – mówił w maju dziennikowi „Daily Telegraph”. Stosunek do przeszłości Uważany za „człowieka Browna”. Mimo to dystansuje się od Blairowskiej New Labour. Jest dumny z okresu 1994–2001. Późniejsze lata były według niego mniej udane i to one doprowadziły do niedawnej klęski wyborczej.

DAvID MILIBAND Do niedawna faworyt wszystkich niemal sondaży. Ostatnio jednak coraz częściej zagraża mu jego brat. Kreuje się na rzecznika kontynuacji, a nie zerwania z czasami New Labour. „Jestem kandydatem, który zapewni nam jedność. Popierają mnie bardzo odmienne środowiska w partii” – przekonywał Miliband podczas debaty zorganizowanej przez Sky News. Ale właśnie związki z dzielącymi opinię publiczną Blairem i Brownem mogą być jego piętą Achillesową. To Miliband był jednym z twórców wielkiego sukcesu wyborczego lewicy w 1997 roku. W gabinecie Blaira zajmował się sprawami środowiska. W 2007 roku awansował: został ministrem spraw zagranicznych. Od tego czasu jego pozycja wzrastała. Gdy pod rządami Browna laburzyści gwałtownie tracili poparcie, w partii huczało od pogłosek mówiących, że to Miliband może zająć jego miejsce. Sam polityk oficjalnie się od tego odżegnywał. Część komentatorów sugerowała, że zabrakło mu politycznej odwagi. Ma oficjalne poparcie

Imigracja Zdecydowanie sprzeciwia się wezwaniom do ograniczenia imigracji z krajów Unii Europejskiej. Gospodarka „Zamiast ciąć, należy podnieść podatki” – oświadczył Burnham. Uważa, że niektórych oszczędności nie da się uniknąć, ale służba zdrowia i edukacja powinny być pod ochroną. Andy Burnham

Gospodarka Chce, by brytyjski rząd był bardziej etatystyczny – sugeruje podwyżki podatków i większą pomoc dla najbiedniejszych. Blaira i Browna gromi za „prawicowe odchylenia” w sferze gospodarki. Dianne Abbot

Wojna w Iraku Od zawsze sprzeciwiała się wojnie w Iraku, którą uważała za nielegalną. Podczas parlamentarnego głosowania wyłamała się i oddała głos na „nie”. Stosunek do przeszłości Nowa Partia Pracy „to tylko przebrzmiałe hasło reklamowe” – powiedziała dziennikowi „The Guardian” Abbot, radykalnie odcinając się od przeszłości.

Wojna w Iraku Uważa, że decyzja o podjęciu wojny była słuszna. „Czy teraz kraj ma większe szanse na lepszą przyszłość? […] Uważam, że tak. I mimo kosztów to usprawiedliwia wojnę” Stosunek do przeszłości Lojalny wobec Blaira. Popiera dotychczasowy kierunek, choć przyznaje, że Nowa Partia Pracy „musi zdecydowanie odciąć się od egotyzmu […] i elitaryzmu – swoich najgorszych cech”.

pięciu kandydatów, pięć wizji Imigracja Imigracja przyniosła naszemu krajowi wiele dobrego – podkreśla Abbot i uważa, że granie kartą imigrancką to populizm.

Gospodarka Lewicy potrzeba zupełnie nowego planu: cięcia mają być łagodniejsze nie tylko od tych wprowadzanych przez torysów, ale także od tych, które dziś zalecają laburzyści.

opiniotwórczego, lewicowego dziennika „The Guardian”.

ED MILIBAND Młodszy z braci Miliband nie ma wątpliwości: partia potrzebuje zwrotu na lewo. „Nie jestem kandydatem z establishmentu Nowej Partii Pracy. Chcę ją odmienić” – oświadczył niedawno. W czasach licealnych jego głos można było usłyszeć w młodzieżowej audycji w londyńskim radiu LBC. Do Partii Pracy przystąpił w wieku 17 lat. Studiował potem ekonomię – najpierw w Oksfordzie, potem w London School of Economics. Był bliskim współpracownikiem Gordona Browna. W 2007 roku powierzono mu zadanie napisania manifestu wyborczego partii. Miliband został też pierwszym w historii kraju ministrem ds. środowiska i zmian klimatycznych. Na jego korzyść działają świetne stosunki ze związ-

kowcami. Pod koniec lipca poparła go UNITE, najpotężniejsza organizacja związkowa na Wyspach. Bracia Milibandowie mają polsko-żydowskie korzenie: ich matka, Marion Kozak, urodziła się w Częstochowie.

ANDy BUrNhAM Media ochrzciły go mianem „Pan Przeciętniak”. Do zwykłych ludzi chce też przede wszystkim trafić. „Najważniejszy motyw mojej kampanii to zbliżyć partię na nowo do zwykłego mieszkańca Wysp. Marzy mi się, by młodzi ludzie, którzy chcą zmienić świat, w pierwszej kolejności zwracali się ku Partii Pracy” – mówił, ogłaszając swoją kandydaturę. Burnham chwali się też swoim robotniczym pochodzeniem (które jednak nie przeszkodziło mu studiować w Cambridge). Jest przedstawicielem partyjnej prawicy, mówi się, że pozostał lojalny


|9

nowy czas | 21 września 2010

czas na wyspie wobec Tony’ego Blaira. Dziennik „The Daily Telegraph” w zeszłym roku wytknął mu, że z niezwykłą zaciętością domagał się, by państwo opłaciło mu kupno nowego domu w Londynie. Obecnie Burnham zajmuje się zdrowiem w laburzystowskim gabinecie cieni. Ma 40 lat.

DiannE abbot Była pierwszą czarnoskórą posłanką na Wyspach, teraz chce być pierwszą kobietą na czele Partii Pracy. Jan Singh, bloger publikujący w serwisie Labourhome nie ma wątpliwości: „W tym wyścigu Abbot jest outsiderem. To taka Sarah Palin tej kampanii”. Ale ona sama, córka imigrantów z Jamajki, wcale się tym nie przejmuje. „Jeśli chodzi o wielkie kwestie, takie jak wojna w Iraku, to ja miałam rację, a moi rywale się mylili […]. Inni mogą mieć doświadczenia na stanowiskach ministerialnych, ale ja mam większe doświadczenie życiowe” – mówiła 56-letnia kandydatka podczas debaty wyborczej. Większość obserwatorów jest zgodna: Abbot nieźle przemawia i ma dobry kontakt z mediami, ale mniej wagi przywiązuje do szczegółowych rozwiązań. Nie zna się zbytnio na gospodarce. Broni

polityki otwartych drzwi w stosunku do imigrantów. Gdyby wygrała, zdecydowanie poprowadziłaby laburzystów ku lewemu biegunowi sceny politycznej.

imigracja Podobnie jak jego brat uważa, że problemy związane z napływem imigrantów mają przede wszystkim charakter gospodarczy.

ED balls

Gospodarka Popiera dotychczasowe działania browna, ale chce, by rząd mocniej niż do tej pory ingerował w gospodarkę. Podstawowy problem to coraz większe nierówności społeczne.

Był człowiekiem Browna. W jego rządzie zajmował się edukacją, ale po wyborach wyraźnie dystansował się od byłego szefa. „Często musiałem na niego krzyczeć. To był jedyny sposób, by go uciszyć” – opowiadał dziennikowi „The Daily Telegraph”. Balls, podobnie jak Brown, ma opinię gwałtownego i nerwowego. Przekonuje jednak, że to tylko złośliwa łatka przyczepiona mu przez prawicową prasę. Częściej niż Brown i Blair określa się mianem socjalisty. Za największą postać w historii Partii Pracy uważa Nye Bevana – człowieka, który od zera stworzył na Wyspach system darmowej służby zdrowia. Balls przyznaje się też do fascynacji ekonomistą Maynardem Keynsem i wzywa swoją partię, by skręciła w lewo. Przejawem jego protekcjonistycznych ciągotek jest krytyka liberalnej polityki wobec imigrantów prowadzonej dotąd przez lewicę. Jego zdaniem pogorszyła ona sytuację słabiej wykwalifikowanych Brytyjczyków.

ED Miliband

imigracja W przeszłości lewica często lekceważyła napięcia stwarzane przez napływ przybyszów – mają one jednak charakter ekonomiczny, a nie etniczny czy kulturowy. Usunięcie problemów ekonomicznych złagodzi jednocześnie napięcia.

David Miliband

Gospodarka Dotychczasowe działania browna były skuteczne: trzeba zmniejszyć deficyt o połowę, ale dać sobie na to cztery lata. szybsze cięcia, postulowane przez obecny rząd, mogą zdusić wzrost gospodarczy. Wojna w iraku broni interwencji. Mówi, że nie wiedział, iż w iraku nie było broni masowego rażenia, ale podkreśla, że po obaleniu saddama w kraju żyje się lepiej. stosunek do przeszłości Jako jedyny zdecydowanie broni „osiągnięć z lat blaira i browna”, podkreśla, że uczyniły one kraj sprawiedliwszym i bogatszym.

stosunek do przeszłości Przekonuje, że idea new labour była zbyt drastycznym zerwaniem z lewicową wrażliwością partii. Miliband postuluje skręt na lewo i rozluźnienie więzów, które za czasów blaira połączyły laburzystów z biznesem.

Jak lewica wybierze sobie przywódcę Trzytygodniowe głosowanie rozpoczęło się 1 września. Każdy z kandydatów najpierw musiał uzyskać poparcie przynajmniej 33 kolegów z ław poselskich. Głosy oddają lewicowi parlamentarzyści, europosłowie, członkowie działających przy partii organizacji (np. związków zawodowych) i szeregowi posiadacze partyjnych legitymacji. Razem to ponad trzy miliony ludzi. W 1994 roku, kiedy Tony Blair pokonał Johna Presscota, w wyborach wzięło udział milion uprawnionych. Nowego lidera brytyjskiej lewicy poznamy 25 września podczas dorocznej konferencji partyjnej w Manchesterze.

UWAGA!!!

stoP zaniedbanym ogródkom! Tysiące mieszkańców Londynu będzie zmuszonych do posprzątania swoich frontowych ogródków w wielkiej akcji, która rozpoczęła się w dzielnicy Waltham Forest. Mieszkańcy będą mieli 48 godzin na zrobienie porządków w swoich zaśmieconych ogródkach. Jeżeli nie zmieszczą się w czasie, do akcji wkroczy rada dzielnicy. Minimalna opłata wyniesie jednak 30 funtów. To jest jedna z największych tego typu akcji przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii, jeśli chodzi o utrzymania porządku w przydomowych ogródkach. Członek rady dzielnicy Waltham Forest odpowiedzialny za sprawy środowiska, Cllr Clyde Loakes, przyznaje: „Nie przyjmujemy absolutnie żadnej wymówki na traktowanie własnego ogródka jak wysypiska śmieci. Rezydenci naszej dzielnicy mają po dziurki w nosie mieszkania w sąsiedztwie zaniedbanych posesji. Jeżeli niektórzy nie są zainteresowani utrzymaniem czystości w naszej dzielnicy, to wkroczymy i zmusimy ich do tego siłą. Chcemy, by nasza dzielnica była jedną z najczystszych w Londynie, i zrobimy wszystko, aby cel ten osiągnąć”.

Wojna w iraku Uważa, że interwencja była pochopna, a inspektorzy działający w iraku powinni byli dostać więcej czasu. Wojna sprawiła, że „wielu ludzi bardzo mocno utraciło w nas wiarę” – stwierdził w rozmowie z dziennikiem „the Guardian”.

Ten plan to kontynuacja wielkiej kampanii rady dzielnicy podejmującej walkę z wykroczeniami przeciwko otaczającemu nas środowisku, z którymi musi się borykać większość mieszkańców – rozrzucaniem ulotek i materiałów reklamowych czy nadmiarem śmieci na chodnikach. Mieszkańcy dzielnicy, którzy nie uprzątną swoich ogródków podczas tej akcji, dostaną zawiadomienie (dodatkowe 28 dni) o grzywnie w wysokości 110 funtów oraz wniesieniu sprawy do sądu i karze pieniężnej aż do 2500 funtów, jeżeli przydomowe ogródki nie zostaną uprzątnięte na czas. Miejmy nadzieję, że akcja Waltham Forest Council zostanie podjęta przez inne rady dzielnicowe Londynu i zaśmiecanie naszego środowiska stanie się równie konsekwentnie i skutecznie ściganym wykroczeniem, jak np. niewłaściwe parkowanie, w czym Londyn z pewnością wyprzedza wszystkie inne miejsca na świecie. Gdyby zastosować takie same metody ścigania wykroczeń jak wobec kierowców, stolica brytyjska na pewno lśniłaby czystością. (lp)

POLSKA RESTARUACJA PRZENIESIONA Z HOUNSLOW EAST DO GREENFORD!!! Znów serwujemy Wasze ulubione dania: Pierś z Kurczaka pieczarkami i serem, Placek po zbójnicku, Rolada z kluskami. oferujemy pizzę ze smakowitymi dodatkami oraz tanie, pożywne obiady abonamentowe!

XXL 4 Ruislip Road UB6 9QN 07882366755


10|

21 września 2010 | nowy czas

czas na wyspie

BOgAtsI pOlską kultuRą Polska Szkoła Sobotnia im. Tadeusza Kościuszki na Ealingu, w zachodnim Londynie, największa polska szkoła poza granicami kraju, obchodzi w tym roku jubileusz 60-lecia swojego istnienia. Anna Ryland – Szkoła została stworzona dla dzieci pierwszego pokolenia wojennej i powojennej emigracji, a kontynuowała swoją pracę, ucząc ich dzieci. Robiliśmy wszystko, co można było, aby nasze dzieci wyrosły na Polaków. Chodziło o to, by poznały kraj i język swoich rodziców, uczyły się pisać i czytać, zapoznawały się z literaturą i historią Polski – wyjaśnia Magdalena Tangl, była nauczycielka i kierowniczka szkoły, w wywiadzie udzielonym do jubileuszowej publikacji, która ukaże się w październiku. – Początki nie były łatwe – wspomina Alina Harasimów, która uczyła w szkole przez 49 lat i była jej kierownikiem w latach 1994– 2003. – Nie mieliśmy i nie chcieliśmy korzystać z podręczników z Polski ze względu na to, że wychowywaliśmy dzieci w innej sytuacji politycznej. Oficjalna wersja historii była sfałszowana, geografia była również przeinaczona. Na przykład ziemie wschodnie nie były utracone, ale zrabowane – i my musieliśmy to dzieciom wytłumaczyć. W tej sytuacji nauczycielki robiły konspekty lekcyjne, co pochłaniało im dużo czasu w ciągu tygodnia. Powielane były one na spirytusowej kopiarce z korbką. Bibliotekarka stała i kręcąc korbką, odbijała dziesiątki stron materiałów dydaktycznych. Ponieważ kontakt z Polską był w tym czasie sporadyczny, nauczyciele musieli opowiadać uczniom o kraju, a Polska, którą pamiętali była inna od realiów politycznych i społecznych Polski komunistycznej. W miarę jak szkoła się powiększała, zmieniała swoją siedzibę. Od siedmiu lat szkoła na Ealingu korzysta z gościnności Opactwa Benedyktynów i przy Eaton Rise uczy się w każdą sobotę ponad 600 polskich dzieci z zachodniego Londynu. A początki szkoły były bardzo skromne – w pierwszym roku uczęszczało do niej 19 uczniów.

Nauczycielki Szkoły Przedmiotów Ojczystych im. Tadeusza Kościuszki z arcybiskupem Szczepanem Wesołym

– Opactwo Benedyktynów zawsze udzielało poparcia polskiemu społeczeństwu na Ealingu. Ścisłe więzi między nami zostały zawarte wiele lat temu. Szkoła Przedmiotów Ojczystych na Ealingu rozpoczęła swoje istnienie w domu parafialnym Opactwa Benedektynów Homefield Social Club w 1950 roku – powiedział Andrzej Rumun, prezes zarządu koła rodzicielskiego szkoły, otwierając obchody jubileuszowe. W sobotę 11 września na zaproszenie kierownictwa i zarządu rodziców szkoły przybyło grono dostojnych gości. Wokół arcybiskupa Szczepana Wesołego, który na tę okazję specjalnie przyleciał z Rzymu, oraz opata ojców benedyktynów Fr Martina Shipperlee zgromadzili się byli kierownicy i nauczyciele szkoły, przedstawiciele londyńskiej Polonii, którzy przez wiele lat ze szkołą współpracowali, obecne kierownictwo szkoły sobotniej i szkoły St Benedicts, uczniowie i ich rodzice. Uroczystości rozpoczęły się od poświęcenia nowo posadzonego dębu i odsłonięcia tablicy pamiątkowej, które symbolizują kontynuację tradycji kulturowej oraz religijnej reprezentowanej przez szkołę na Ealingu. Następnie wszyscy uczestnicy przeszli do Ealing Abbey, gdzie odbyła się dziękczynna msza św. koncelebrowana przez arcybiskupa Szczepana Wesołego i opata Fr Martina Shipperlee. W swojej homilii arcybi-

skup Wesoły zwrócił się do uczniów słowami: – Ta szkoła, do której na pewno ciężko wam czasami wstać w sobotę rano, ma wam pomóc odpowiedzieć na pytanie, kim właściwie jesteście, gdzie są wasze korzenie. To dopiero okazuje się jaśniejsze po latach. Nauka dwóch języków i uczestnictwo w dwóch tradycjach często wymaga dużego wkładu pracy. Ale zobaczycie, że było warto, kiedy poczujecie się częścią narodu, który przez tysiące lat stworzył tak wspaniałą kulturę. Bądźcie bogatsi polską kulturą. W czasie mszy również został pobłogosławiony zamówiony w Polsce obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Zawiśnie on w kaplicy szkoły St Benedicts, z której korzystają także uczniowie polskiej szkoły. Na koniec gospodarze zaprosili wszystkich gości na poczęstunek, podczas którego był czas na wspomnienia i żarty. Arcybiskup z sentymentem wspominał swoją wizytę w szkole na Ealingu 10 lat temu podczas obchodów 50-lecia jej istnienia, żartował z nauczycielkami i uczniami. – Dzisiejszy dzień, pierwszy dzień nowego roku szkolnego, który jest sześćdziesiątym rokiem istnienia naszej szkoły, otwiera uroczystości jubileuszowe szkoły na Ealingu. Zostaliśmy uhonorowani obecnością arcybiskupa Wesołego i jego mądrymi słowami do naszych uczniów, obecno-

ścią ludzi, którzy uczyli w naszej szkole przez wiele lat, tych, którzy pracowali dla niej i w różny sposób byli z nią związani, a również naszych absolwentów. To dowód, że tradycja, którą szkoła reprezentuje, jest w dalszym ciągu żywa. Jednocześnie dzień ten jest podziękowaniem z naszej strony za gościnność ojców benedyktynów i ich przychylny stosunek do naszej szkoły – podsumował Andrzej Rumun, prezes zarządu koła rodzicielskiego.

1950

2010 PIELĘGNUJMY

PAMIĘTAJMY

PRZEK AZUJMY

Druga część obchodów jubileuszowych (koncert, wystawa 60-lecia i spotkanie towarzyskie) odbędzie się w niedzielę 17 października. Obchody jubileuszowe zostaną zakończone wielkim Balem Jubileuszowym, który odbędzie się 5 marca 2011 roku w Holiday Inn Hotel, Brendford. Informacje na temat obchodów i bilety na koncert 17 października oraz bal można kupić poprzez szkolną stronę internetową: www.szkola.org.

Pamięci Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego – Wspominamy dziś prezydenta Kaczorowskiego jako harcerza, jako żołnierza, ale też jako „wiernego Polsce wychodźcę w Londynie”– powiedział prezydent Bronisław Komorowski podczas uroczystości odsłonięcia w Alei Niepodległości w Warszawie tablicy poświęconej ostatniemu prezydentowi II RP, Ryszardowi Kaczorowskiemu, który zginął pod Smoleńskiem. W uroczystości wzięli udział między innymi: prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Bronisław

Komorowski, prezydent m. st. Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz oraz prymas senior Józef Glemp. Tablicę poświęcił prymas senior, kardynał Józef Glemp, który podkreślił, że prezydent Kaczorowski potrafił być człowiekiem świeckim, ale jednocześnie „bardzo religijnym”. Ryszard Kaczorowski został zaprzysiężony w Londynie na Prezydenta RP na Uchodźstwie w 1989 roku, po tragicznej śmierci Kazimierza Sab-

bata. Rok później przyjechał do kraju po ponad 50. latach nieobecności. W czasie wizyt w Warszawie zatrzymywał się właśnie w kamienicy, na której została odsłonięta tablica. 22 grudnia 1990 na Zamku Królewskim w Warszawie Ryszard Kaczorowski przekazał insygnia władzy prezydenckiej Lechowi Wałęsie. Prezydent Kaczorowski został odznaczony Orderem Orła Białego i Orderem Odrodzenia Polski. W uznaniu zasług niepodległościowych

papież Jan Paweł II nadał mu Wielki Krzyż Orderu Piano. Uhonorowany wieloma odznaczeniami, m.in., Krzyżem Monte Cassino i Medalem Konfederacji Jasnogórskiej. W 2004 roku prezydent Kaczorowski otrzymał Wielki Krzyż Kawalerski św. Michała i Jerzego. To najwyższe odznaczenie, które można otrzymać w uznaniu zasług dla Wielkiej Brytanii, przyznała mu królowa Elżbieta II za działalność na rzecz polskiej społeczności emigracyjnej.


|11

nowy czas | 21 września 2010

czas na wyspie

P r ze s t ę p c a n a u l i c ę , kon s t ab l n a zas i ł ek… Sta ty sty ki prze stęp czo ści w So uthamp ton do słow nie pę ka ją w szwach. Aż trud no uwie rzyć, że jesz cze kil ka lat te mu miesz kań cy Lon dy nu ucie ka li do So uthamp ton, by od po cząć tu nie tyl ko od zgieł ku sto li cy, ale tak że od co chwi lę wyjących sy re n po li cyj nych ra dio wo zów. Tym cza sem po bar dzo po bież nych, ba! – wręcz sym bo licz nych kon sul ta cjach z do wódz twem po li cji w Hamp shi re rząd – po przez ob cię cie środ ków – zmu sza ją do zwol nie nia oko ło jed nej czwar tej funk cjo na riu szy. Ozna cza to krok w tył do lat dzie więć dzie sią tych...

Grze gorz Bor kow ski Znak czasu – lokalna gazeta „Daily Echo” w numerze z 11 września jednocześnie informuje czytelników o planowanych oszczędnościach i o makabrycznym napadzie rabunkowym. – Oddaj swoje pieniądze albo potniemy twoje dziecko – usłyszała 37-latka pchająca wózek w parku Southampton. Nikt nie obronił jej przed czterema napastnikami. Musiała oddać im portmonetkę ze wszystkimi pieniędzmi i plikiem kart kredytowych. Rozmiaru szkód nie jest na razie w stanie ocenić. Karty zablokowała najszybciej jak mogła, ale pewności, że bandytom nie udało się w międzyczasie czegoś na jej konto kupić, nie ma nigdy. W tym samym numerze dziennika czytamy o planowanych redukcjach. Z powodu kryzysu finansowego policja w mieście cofnie się do poziomu z lat dziewięćdziesiątych. Już zwolniono kilkudziesięciu pracowników cywilnych, jednak mimo to rządowy budżet komendy miejskiej będzie w ciągu czterech kolejnych lat obcięty o następne 70 mln funtów. Oznacza to konieczność zwolnienia około 1400 funkcjonariuszy. Szokują nie tylko planowane zwolnienia, ale także – czy wręcz przede wszystkim – ich styl. Funkcjonariuszy namawia się do „odejścia na ochotnika”, obiecując w zamian... odprawę wysokości tygodniowej pensji za każdy rok służby. „To idiotyzm – czytamy komentarz na jednym z policyjnych forów internetowych – w zasadzie urządzić to może w jakiś sposób tylko funkcjonariuszy z bardzo długim stażem pracy, którym taka odprawa pomoże przetrwać nawet kilkumiesięczny kryzys

rodzinnych finansów. W takim razie autor tego wspaniałego pomysłu musi się liczyć z tym, że odejdą doświadczeni konstable, a zostaną żółtodzioby”.

Z POLICYJNYCH RAPORTÓW PRASOWYCH W nocy z soboty na niedzielę, 19 września, w dzielnicy Shirley (ulubiona dzielnica polskich emigrantów, których w Southampton jest około 20 tys.) doszło do serii podpaleń. Policja wierzy, że są połączone ze sobą. Nieznani sprawcy przeszli przez dzielnicę jak tornado, podpalając kubły na śmieci, stos porzuconych skrzyń, płot i wreszcie... dwa samochody. Policja przypomina, że tydzień wcześniej, także w sobotnią noc, 12 września, płonął samochód w Shirley, wówczas jednak uznano to za pojedynczy i marginalny wypadek. ••• W wydawanym co miesiąc przez policję hrabstwa Hampshire magazynie „Frontline” (numer sierpniowy) do rządowych planów finansowych ustosunkował się Alex Marshall, Chief Constable hrabstwa. „Nowy rząd chce zrobić wielkie zmiany i to w ogromnym tempie – mówi. – Uczestniczyłem w ograniczonych konsultacjach podczas spotkań z przedstawicielami ministra spraw wewnętrznych i policji. Chociaż wciąż nie znamy szczegółów, rząd zadeklarował zmniejszenie biurokracji i ograniczenie liczby sektorów finansowanych z budżetu. Oczekuje się od nas – przy jednoczesnej poprawie obecności funkcjonariuszy na ulicach – obcięcia budżetu o jedną czwartą”. Co to oznacza? Robione wcześniej przez policyjnych ekonomistów wyliczenia wykazały, że ostatecznie jest możliwe ograniczenie budżetu o 10–12 proc. bez zmniejszenia widoczności policji na ulicach (czyli zmniejszenia liczby patroli i interwencji na wezwania). Jednak postawione przez rząd wymagania są dwa razy większe.

Z POLICYJNYCH STATYSTYK Southampton nie jest miastem wielkim. Liczy zaledwie 231 tys. mieszkańców, tworzących około 100 tys. gospodarstw domowych. Przedstawiane w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców wskaźniki przestępczości, zwłaszcza po porównaniu ich ze wskaźnikami ogólnobrytyjskimi, wstrząsają (wskaźniki za lata 2008– 2009): – przestępstwa z użyciem przemocy – 35,6 (krajowa średnia 15) – gwałty – 2,1 (krajowa średnia 0,9) – napady i rabunki – 1,8 (krajowa średnia 1,0) – kradzież samochodu – 3,1 (krajowa średnia 2,3) ••• Statystyki przestępczości w Southampton w połączeniu z planowanymi cięciami policyjnego budżetu muszą wywoływać wśród mieszkańców miasta silne emocje, czego wyrazów nie brak na forach internetowych poświęconych sprawom wspólnoty miejskiej. „Jestem naprawdę wstrząśnięty tymi statystykami – komentuje Steve. – Wyrastałem we wschodnim Londynie, gdzie przestępczość, zwłaszcza uliczna, była na porządku dziennym. Kilka lat temu przeprowadziłem się do Soton [skrót od Southampton – red.], skuszony spokojem. Moje dziecko chodzi do wspaniałego przedszkola i nie zetknąłem się tu jeszcze z przestępczością, ale z doświadczeń znajomych i przyjaciół wiem, że są parki i dzielnice, których lepiej unikać i to nie tylko po zachodzie słońca”. Dave: – Mój syn ma dzisiaj dwa lata i myślę o przeprowadzce do Soton, by dać mu szansę nauki w tamtejszych szkołach i lepszego startu na tamtejszych uniwersytetach. Ale jednocześnie mam obsesję na punkcie jego bezpieczeństwa. Chyba edukacja nie jest jednak aż tak ważna i zostanę na prowincji. James Morgan: – Proszę, miejcie świadomość, że większość tych statystyk dotyczy przestępstw zgłoszonych

i wykrytych. W rzeczywistości liczby powinny być znacznie większe. Eric: – Do mojego samochodu włamywano sie już dwa razy. Raz, bo zostawiłem iPoda na desce rozdzielczej, drugi raz, gdy zostawiłem torbę na siedzeniu. Nie zawiadomiłem policji, bo szkody nie były wielkie, a kłopotów byłoby znacznie więcej z protokołami, przesłuchaniami itp. Generalnie to strata czasu. Ale ciekaw jestem, ilu ludzi myśli tak jak ja. A skoro jest nas więcej, to w takim razie, jakie są prawdziwe statystyki?

Wygląda na to, że zapowiadane przez rząd policyjne cięcia są nieodwołalne. A to znaczy, że nijak nie uda się policji w Southampton, borykającej się ze sporą przestępczością, spełnić wymogów nowego budżetu bez zdjęcia funkcjonariuszy z ulic. Pytanie tylko, jak to się odbije na porządku w uboższych dzielnicach zamieszkałych przez – płacących przecież takie same podatki od zarobków i lokalne – emigrantów, którzy już dzisiaj boją się wyściubiać nos z domu czy wypuszczać dzieci na plac zabaw.

The Metropolitan Police Authority – getting the best out of London’s police

Have YOUR say on policing in London

The Metropolitan Police Authority is consulting on London’s policing priorities We want to know what is important to you

To take part in a short consultation questionnaire please visit: www.mpa.gov.uk/publications/policingplans/ haveyoursay Or call 020 7202 0063


12|

21 września 2010 | nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Krzyżowy szum Krystyna Cywińska

2010

Znalazłam się w krzyżowym ogniu pytań o krzyż. Ten na warszawskim Krakowskim Przedmieściu przed Prezydenckim Pałacem. Czy jestem za, czy przeciw krzyżowi w tym właśnie miejscu? – Ani przeciw, ani za – zapewniałam. Nic mi ten krzyż nie przeszkadzał. W niczym mnie nie utwierdzał. Mówiłam: niech sobie stoi tam, gdzie stoi. Niech przed nim klęczą, jęczą, płaczą, modlą się i Pana Boga wzywają nadaremno. Niech nawet leżą przed nim pokotem, kanapki z kiełbasą spożywając i piwem zapijając modlitewne śpiewania.

Byle by nie zawodzenie naszego hymnu narodowego, na litość boską. Tego naszego laickiego sacrum. Bo wielu z nas to zawodzenie o pusty śmiech przyprawia. A ja, jak wielu z nas, lubię przy tym hymnie się wzruszać i parę łez wylać. Myślałam sobie – niech więc przed tym krzyżem rozgrywa się nieustanna farsa demoniczno-demokratyczna. Ten masowy duet na głosy za i przeciw przy tłumie obojętnych gapiów żądnych widowiska. I dziennikarzy żądnych sensacji, głodnych niestrawnych tematów. Manipulujących faktami, zdjęciami, przypadkowymi czy ustawionymi wypowiedziami. Żyjemy przecież w świecie globalnych manipulacji. Bo to, co widzisz na ekranie, nie zawsze odpowiada temu, co się zdarzyło. Wizja nie zawsze pokrywa się z faktami. Wiedzą o tym politycy, wiedzą księża i biskupi. Wiedzą nadto dobrze autorzy reklam. O tej bujdzie na resorach technologii w eterze i na papierze. Ale my chcemy wierzyć temu co widzimy i słyszymy. Nawet abstraktom z fantazyjnym okryciem. Może teolodzy i psychiatrzy rzuciliby na to zjawisko naszej naiwnej wiary jakieś światło. Przeczytałam, że wyznawanie wiary sprowadza się do zaprzeczania niewierze. Zawsze miałam wątpliwości w tej kwestii. Nawet mój stary katecheta lata, lata temu miał kłopot, jak i czym tłumaczyć wiarę. Czerwony z irytacji krzyczał: – Niech panna siada w oślej ławce. Siedzę w niej do dziś. Przeczy-

tałam też zapis w Talmudzie, że pewnego rzymskiego senatora pewien rabin zapytał dlaczego czci w swoim domu bożków i boginie wyrzeźbione w drewnie czy glinie przez własnych niewolników. Przecież jako człowiek oświecony powinien wiedzieć, że są to tylko martwe figury, niemające żadnej mocy. Na co senator: – No tak, wiem. Ale czasem, kiedy się do nich zwracam o pomoc, pomagają. Jeśli ten krzyż przed Prezydenckim Pałacem pomaga tym, którzy szukają w nim pomocy w bólu czy rozterce, niech tam stoi – powiadałam. Niech deszcz nim siecze jesienny. Niech śnieg go zasypie zimą. Niech z wiosną pędy puści zielone, bo z drzewa jest. Tylko czy ci, którzy przy nim warują, przetrwają deszcze i śniegi, błoto i roztopy? – zastanawiałam się. Racjonalne dno tematu kazało wątpić w taką wiarę. I tak pewnego dnia urzędnicy kancelarii prezydenta ten krzyż przenieśli w miejsce godnego spoczynku. Jacek Żakowski w świetnym i światłym artykule w „Polityce” pisze, że ten krzyż nie jest problemem Kościoła. Ani prezydenta, premiera rządu czy władz Warszawy. Jest on częścią polskiego problemu, problemu stosunków Kościoła z państwem i braku radykalnych reform w Kościele. Czas na reformację. Tak pisze Jacek Żakowski. Czas na autonomię religii i państwa. Kościoła i społeczeństwa. Sacrum i profanum.

A poza tym nie przypisujmy sobie wyłączności na takie czy inne ekscesy demokratyczne. Że przypomnę, iż na placu przed siedzibą brytyjskiego parlamentu i Westminster Abbey od dawna koczują w namiotach demonstranci. Jedzą, piją, lulki palą. Zaśmiecają trawnik, depczą świętą darń zieleni, pozują turystom do zdjęć. Mniejsza o to, o co im chodzi w tym uświęconym historią miejscu. Mają prawo demonstrować. Ani politycy brytyjscy, którym to nie przeszkadza w wchodzeniu do parlamentu, ani tutejsze media specjalnie się tym nie zajmują ani nie przejmują. Wielka Brytania jest kolebką i siedzibą dziwaków, ekscentryków i wyznawców wszelkiej wiary. Wrzask by się wtedy podniósł, gdyby premier czy któryś z ministrów czy burmistrzów próbował tych dziwactw czy demonstracji zakazać czy w nie ingerować. A ponadto jak nudny byłby ten świat, gdyby nie był dziwny. Jak byłby bez dziwaków bezbarwny. Nie ruszam politycznego dna sporu o krzyż, bo jest tak abstrakcyjny jak ten krzyż. A jeśli coś mnie rozjusza, to ten polityczny podtekst. To poletko bitwy pod krzyżem o prymat politycznych racji. O ich sens czy bezsens. Spór w niczym, jak dotychczas, nierozwiązujący doli i niedoli Polaków. To siermiężna szermierka polityczna o rządy dusz społeczeństwa. Krzyża już nie ma, a spór został. Ludzie się

modlą i kłócą. Wyzwiskami i czym innym obrzucają. Czas już przegonić z tego poletka kler, polityków i media tym tłumem manipulujących. Tłum sam się rozejdzie. A wiara, człowiekowi widać konieczna do życia, sama się ostanie. Porzekadło powiada – nie róbcie z igły widły, ani z krzyża politycznego miecza. Przy okazji wizyty Benedykta XVI w tym kraju przeczytałam niekoniecznie á propos anegdotę o byłym brytyjskim ministrze laburzystowskim George’u Brownie. Barwnej postaci, często i gęsto w oparach alkoholu. Kiedyś, w czasie przyjęcia w siedzibie rządu Peru, gdzie był z delegacją, Brown ujrzał wytworną postać spowitą w purpurową, jedwabną szatę. Podszedł do niej chwiejnym krokiem pytając czy może prosić do tanga. Na co owa postać odparła: – Muszę panu odmówić, bo po pierwsze jest pan zalany. Po drugie nie grają tanga tylko nasz hymn narodowy. A po trzecie jestem kardynałem, arcybiskupem Limy. No i jakoś nikt z tego powodu w tym kraju rąk nie załamywał. Że taki despekt, taki skandal naruszył ich dobre imię. Pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim po obu stronach barier sporo osób też alkoholowo szumiało i – choć krzyża już nie ma – nadal szumi. Ludzie lubią się wyszumieć i upoić religijnie czy alkoholowo. I komu to przeszkadza? Mnie nie. Krzyż mógł stać tam gdzie stał.

Kochanek z kartą „Nowy Czas” wszedł z impetem po wakacyjnej przerwie nie tylko trzydniową ARTerią, ale i ciekawym numerem, w którym moja sąsiadka z góry rozpisała się na tyle, że dla takiego biedaka jak ja po prostu zabrakło miejsca. Nie, żebym narzekał, nic bardziej błędnego – ukłony dla damy emigracyjnej felietonistyki. Przyjąłem to ze skruchą, jak prawdziwy mężczyzna. Nie płakałem. Ale zacząłem myśleć o tym, jakie są dzisiejsze dziewczyny… Są przepoczwarzone. Ze spokojnych i dystyngowanych żon, gospodyń domowych czy po prostu młodych panien stają się nie tylko samodzielne, ale również bardziej agresywne. Świadome tego, co chcą. I konsekwentnie dążą do celu. Wielu facetom może się to nie podobać. Wielu nie wytrzyma presji, bo ilu zniesie to, że to kobieta jest szefem a nie jakiś facet? Okazuje się, że to właśnie płeć piękna robi w dzisiejszych czasach najszybciej karierę, pnie się coraz wyżej znacznie łatwiej niż niejednemu z nas mogłoby się wydawać. Nie wspominając o tym, że zaczynają to „szybowanie wysoko” już od najmłodszych lat. W pracy jedna z nich niespodziewanie wkleiła się w tok mojego rozmyślania przyznając, że ona już się z facetami nie całuje. To szczere wyznanie wywołało

wielkie zdziwienie wśród samczej części działu. Mnie też zdziwiło. Taka laska jak Ann Marie nie całuje się w usta? Ann Marie jest atrakcyjną dziewczyną: niecałe trzydzieści lat, wysportowana – dwa lata w brytyjskiej armii zrobiły z niej prawdziwą kocicę, która bez problemów skacze na spadochronie, wspina się po ściankach i skalach, przebiegnie bez problemów kilka mil. Okaz zdrowia i urody. I nagle taki szok: pocałunku nie będzie. To ona dyktuje teraz warunki? Oglądałem w życiu nie jeden amerykański film i jedno wiem na pewno – to od pocałunku w zasadzie wszystko się zaczyna. A przynajmniej zaczynać powinno. W przypadku Ann Marie to jednak nie działa. Setki filmowych scen tracą na znaczeniu. Są ważniejsze rzeczy i moja koleżanka z pracy bardzo chętnie mi to tłumaczy. – Gdy idę z chłopakiem na randkę, nigdy nie zabieram ze sobą pieniędzy. No, przynajmniej nie więcej niż na taksówkę do domu, just in case of.... Już chce powiedzieć „ewakuacji”, ale powstrzymuję się i dodaję spokojnym głosem, że na wypadek gdyby musiała wracać do domu na własny koszt. – Jak to, matka cię tego nie nauczyła? – pyta mnie zdziwionym głosem. – Nauczyła czego, przepraszam?– pytam z niedowierzaniem.

Dla niej to proste: ona jest dziewczyną, facet jest od tego, by ją podejmować i traktować. By jej kupować, stopy masować, włosy myć, zakupy robić, zachcianki spełniać, podarunki sprawiać i Bogu dziękować, że go takim szczęśliwcem uczynił. Ann Marie umówiła się na randkę. Mieli iść do kina, potem na kolację, potem – być może – jeszcze na drinka. Opowiadała o tym cały piątek pełna wiary, że wreszcie spotkała prawdziwego dżentelmena, który będzie ją odpowiednio traktował – jak prawdziwą damę. W poniedziałek o zdarzeniu nie będzie już chciała opowiadać. Potem przyzna, że byli i w kinie, i na kolacji, i nawet na drinka mieli ochotę. On oczywiście płacił. Za wszystko. Ale zbuntował się biedaczyna, gdy Ann Marie zachciało się jeszcze zrobić małe zakupy. – Przecież nie zaprosiłam go na zakupy po to, by mi towarzyszył, ale by płacił. Mama go widocznie tego nie nauczyła – przyznaje oburzona. Chłopak zapłacił, rzucił jej w twarz rachunkiem i powiedział, żeby spadała. I wcale mu się nie dziwię. W końcu nie po to była ta cała emancypacja, prawda? Chciałyście drogie panie równouprawnienia, to macie. Rachunki płaćcie same.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 21 września 2010

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

W politologii scena polityczna jest pojęciem przenośnym, w Polsce zaś – dosłownym. Główni aktorzy (politycy) tracą swoje role, scenarzyści gubią wątek, reżyserzy (PR) liczą, że coś się jednak wypali i odzyskają swoją władzę. A scena rośnie w siłę. Takie są prawa demokracji – słyszymy od obserwatorów walczących o zachowanie spokoju. Mówią o technologicznej mobilności społeczeństwa. Teraz pospolite ruszenie ma swoje nowe narzędzia – SMS-y, e-maile, Facebooki. W kilka godzin przestrzeń sceniczna może zostać zagospodarowana pod takim czy innym hasłem. A główną sceną polityczną w Polsce jest obecnie Krakowskie Przedmieście, przed Pałacem Prezydenckim (Namiestnikowskim – jak złośliwi dodają – czyli namiestnika cara w Warszawie). Nie sejm, nie korytarze władzy, nie konferencje prasowe polityków, które zaczęły spełniać funkcję budki suflera, dostarczają wiadomości bieżących. Życie polityczne w Polsce toczy się na Krakowskim Przedmieściu, i tak już pozostanie. Pytanie, na jak długo? W budce suflera (zgodnie z demokratycznym zwyczajem) pojawiają się różne postaci reprezentujące różne opcje sceniczne/polityczne. Po drugiej stronie mają uczestników zagubionych w rozdanych im rolach. A kiedy dochodzi do kompromisu, jedna strona, nie uzgadniając wcześniej imponderabiliów drugiej (albo je ignorując), zamiast tablicy wiesza tabliczkę. Jedna strona i druga pragnie pojednania, ale obie są w kleszczach wzajemnych podejrzeń. Sytuacja patowa dla oblężonych – nie trzeba było wspominać o swoich zamiarach, w ogóle należało zaniechać jakichkolwiek zamiarów. Pozostawić inscenizację w miejscu bez czasowej cezury. Ale jak to w prawdziwej tragedii bywa, bohaterowie nie odpowiadają za swoje czyny – inicjatywę przejął los. Najwyższy czas, żeby wkroczył trzeci gracz – specjalista od losu, a on milczy. Co myśli hierarchia, nie wiadomo. Wszyscy domagają się zajęcia stanowi-

ska przez niewidocznego gracza. Cisza autorytetu, harmider na Przedmieściu. Pozbawieni najważniejszego głosu uczestnicy wydarzeń są zdani na własne domysły. Nie sprzyja temu dezorientacja antagonistów, agresja, którą ktoś włączył i o niej zapomniał. – Wstyd i hańba – usłyszałem w bardzo poufnej rozmowie. – Cały świat na nas patrzy. Zaskoczyła mnie megalomania przyjaciela, który nie tak dawno określał się jako „ja skromny chłopak z Krowodrzy”. Cały świat? Mieszkam trochę bliżej tego „świata”, a presji nie czuję. Może trochę w spotkaniach prywatnych. Ale też coraz mniej. Znalazłem bowiem sposób na opowiadanie o sytuacji politycznej w Polsce. „W Polsce, czyli nigdzie”, bo Polska chce być przede wszystkim częścią Unii Europejskiej – zagajam temat. W tej Polsce liczy się przede wszystkim scena polityczna, ale nie szukaj polityków, szukaj antagonistów i protagonistów i czytaj didaskalia. Czyli polską prasę. Genialna intuicja Alfreda Jarry’ego. „W Polsce, czyli nigdzie”. Czysty teatr, o czym marzyła polska awangarda ubiegłego stulecia. Nasi partnerzy powinni to docenić: naród idealny, spolegliwy, wielkości średniej, przeprasza za odsiecz wiedeńską i inne winy, przeżył kolejną tragedię, której przyczyny bada obce mocarstwo. Dlaczego mają się śmiać?

kronika absurdu Trwają wypłaty odszkodowań dla powodzian. W nadwiślańskiej wsi Siarzewo, gmina Raciążek, ucierpiało 16 gospodarstw, w maju jej mieszkańcy musieli do swoich domów pływać łódkami. W czerwcu gmina miała dostać na pomoc poszkodowanym 50 tys. zł. Rzeczoznawcy ocenili, że należy im się pięć razy mniej. Ale po podsumowaniu wszystkich algorytmów wyszło, iż gminie pomoc nie przysługuje w ogóle, bo kwoty ewentualnego wsparcia dla najbardziej poszkodowanych gospodarzy oszacowano tam na mniej niż 750 zł. Sąsiednia Nieszawa też miała obiecane 50 tys. zł, po zmianach zostało z tego... 2,9 tys. zł. Kto układał algorytmy? Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Kłopotliwy, ale gość! Na czwartek 16 września zapowiedział swój przyjazd do Polski Ahmed Zakajew, premier rządu Czeczenii na uchodźstwie. Wtedy miał się rozpocząć bowiem w Pułtusku III Światowy Kongres Narodów Czeczenii, państwa nieuznawanego przez społeczność międzynarodową, przecież jednak aspirującego do niepodległości i próbującego poprzez swych licznych przedstawicieli na emigracji przekonać tę właśnie społeczność, że problem Czeczenii nie jest „wewnętrzną sprawą Rosji”. Szef polskiego MSZ oświadczył we wtorek, że Polsce nic do Zakajewa, bo jego sprawa to kwestia do rozwiązania pomiędzy Rosją a Wielką Brytanią, która udzieliła czeczeńskiemu premierowi azylu. Rzecznik tegoż MSZ oświadczył, że polski rząd nie ma żadnego powodu, by ingerować w wizytę. Ale jest w Warszawie ambasador, którego głos brzmi szczególnie doniośle i potrafi zmieniać stanowisko polskich władz. Ów wpływowy dyplomata – ambasador Rosji Aleksiejew – przemówił i przypomniał, że Rosja widzi w Zakajewie terrorystę, wysłała za nim międzynarodowy list gończy, więc gdy tylko Zakajew przekroczy polską granicę, Moskwa będzie się domagać jego zatrzymania i ekstradycji. Przemowa ambasadora zmieniła warszawską

rzeczywistość. Z policji i prokuratury popłynęły sygnały dla prasy, że Polska będzie zmuszona zatrzymać Zakajewa, bo musi uznawać ów międzynarodowy list gończy. Minister Sikorski natomiast, tak beztroski we wtorek, już w środę nabrał wody w usta i pytany o sprawę Zakajewa odesłał dziennikarzy do „niezawisłej prokuratury”. Ta nagła zmiana nie dziwi. W końcu to Sikorski potrafił jednego dnia grozić Moskwie potęgą NATO, by w dniu następnym bredzić o perspektywie przyjęcia Rosji do NATO i UE. Nikt zatem nie oczekuje od szefa MSZ konsekwencji czy niewzruszonego stanowiska… Dziwi co innego. To mianowicie, że Ahmed Zakajew wielokrotnie w Polsce bywał i nikomu dotąd nie przyszło do głowy go zatrzymywać czy dyskutować o liście gończym. Wszyscy przecież wiedzą, że rosyjskie zarzuty i próba uczynienia z Zakajewa „międzynarodowego terrorysty” to lipa, co wcześniej uznał wymiar sprawiedliwości w Danii, a dobitnie wykazał proces w Londynie, po którym Home Office przyznało Czeczenowi paszport uchodźcy na mocy konwencji genewskiej. Sąd brytyjski dowiódł zarówno bezpodstawności rosyjskich zarzutów, jak i tego, że zeznania przeciw Zakajewowi wymuszano w Rosji torturami. W świetle

tego stanowisko polskiej prokuratury oraz nagła zmiana stanowiska polskiego rządu są wręcz zdumiewające! Po ich nagłośnieniu dziennikarze pytali czeczeńskich działaczy niepodległościowych, dlaczego swój kongres organizują w Polsce. Odpowiedzi były jednoznaczne: bo uważaliśmy Polskę za kraj przyjazny – do dziś! Ostatecznie Zakajew do Polski przyleciał i sam chciał się stawić przed prokuratorem. Uniemożliwiono mu to, zatrzymując na ulicy i dostarczając prokuraturze. A potem sąd zdecydował, że Czeczen może poza aresztem oczekiwać na decyzję ekstradycyjną, co czynniki rządowe przyjęły z radością, chwaląc mądrość i niezawisłość sądu. Chciałbym przypomnieć fragmencik starej polskiej sztuki, której bohater, myśląc o wizycie swojego antagonisty, modli się tymi słowy: „Nie wódź mnie na pokuszenie,/ Ojców moich wielki Boże!/ Wszak gdy wstąpił w progi moje,/ Włos mu z głowy spaść nie może”. Był to wyraz tradycji, którą niejaki Aleksander Fredro, słabo widać pamiętany w polskim MSZ, przypominał, jak o tym pisał w latach pięćdziesiątych XX wieku Marian Hemar: „Czterowierszem starej sztuki,/ Którą znaliśmy od dziecka./ Sztuka owa była polska./ Europejska. Nie sowiecka”. Ano właśnie, taki wybór!


14|

21 września 2010 | nowy czas

kultura Konstanty Ildefons Gałczyński został, w sierpniu 1939 roku, skierowany do 15 Baonu Korpusu Ochrony Pogranicza, na wschodnich terenach Polski. Po napaści Sowietów 17 września, dostał się do niewoli w Kozielsku. Pod koniec października został wymieniony, jako szeregowiec, na obywateli sowieckich, którzy znaleźli się po niemieckiej stronie Bugu. W ten sposób został jeńcem III Rzeszy aż do wyzwolenia przez Brytyjczyków. Wrócił do kraju w 1946 roku.

JENIEC

Wenecki tryumf po 17 latach! Jacek Ozaist Od bardzo dawna żaden polski reżyser nie odniósł spektakularnego sukcesu na arenie międzynarodowej, a już na pewno nie na liczącym się festiwalu filmowym. Przyznać trzeba, że w takim przypadku sukcesem byłaby chociaż nominacja. Tymczasem doczekaliśmy się dwóch nagród dla najnowszego obrazu Jerzego Skolimowskiego „Essential Killing” – Nagrody Specjalnej Jury pod przewodnictwem bijącego owacje na stojąco Quentina Tarrantino oraz za najlepszą rolę męską dla Vincenta Gallo. I pomyśleć, że minęło aż 17 lat od weneckich sukcesów Krzysztofa Kieślowskiego... Skolimowski, który niemal po dwóch dekadach tułaczki (zarówno w sensie dosłownym, jak i artystycznym) po Europie Zachodniej i Ameryce zaskoczył wszystkich skromnym, ale godnym filmem „Cztery noce z Anną”, teraz wziął szturmem festiwal w Wenecji. Najnowszy film mieszkającego na Mazurach reżysera w przewrotny sposób wciąga widza w sytuację, gdy musi on kibicować złemu. To dość rzadkie w kinie w ogóle. Jesteśmy zmuszeni do trzymania kciuków za uciekającego przez zaśnieżone góry i lasy terrorystę, który zabija wszystkich ludzi, jakich napotka na drodze. Tylko to umie, tylko tyle potrafi...

GAŁCZYŃSKI Maja Elżbieta Cybulska

W niewoli Gałczyński napisał kilka wierszy, które są znane. Natomiast nikt, oprócz żony Natalii, a po wielu latach również córki Kiry nie wiedział, że poeta jest autorem „Notatnika spisanego w dniach 18 sierpnia – 18 listopada 1941 r. w Altengrabow”. „Notatnik” ogłosiły wspólnie, w ubiegłym roku, wydawnictwa Aspra i Bellona. I jest to pod wieloma względami lektura zadziwiająca, ponieważ odzwierciedla stan psychiczny poety-jeńca, który z jednej strony dzielił los ogromnej rzeszy pozbawionych wolności, skazanych na niewolniczą pracę żołnierzy, a z drugiej był tak bardzo od nich inny. Na uznanie zasługuje rozległa erudycja autora; znajomość języków obcych (obszerne fragmenty pisane są po łacinie, niemiecku czy francusku), odniesienia biblijne. Wydawałoby się, że człowiekowi wykańczanemu codzienną fizyczną harówką nie starczy energii do intensywnej pracy umysłu. Tymczasem dzieje się dokładnie na odwrót. Gałczyński cały czas pozostaje w regionach sztuki wysokiej i obcuje z nią tak swobodnie jakby nie był ograniczony warunkami, na jakie został skazany. Czytelnik nie odnosi wrażenia, że poeta coś sobie narzucił, że zaprogramował wewnętrzny opór. Na podstawie tego jak definiował swoje potrzeby wynika, że traktował niewolę jako dokuczliwą okoliczność, której nie zamierzał akceptować. W konsekswencji uzewnętrzniał nurtujące go myśli i pragnienia w sposób odbiegający od przyjętych schematów. No bo któż, do kogo odnoszono się z pogardą, rozważałby napisanie rzeczy o Orfeuszu, czy snuł rozważania na temat czynników demoralizacyjnych epoki, planował studiowanie kompozycji w konserwatorium, jak gdyby podobne ambicje można było zaraz spełnić, czy bez wahania oświadczył: „Sztuka jest żyć w złym świecie i – śpiewać.” A już zupełnie nie możemy oprzeć się zdumieniu czytając: „Półtorej godziny przesiedziałem w stogu przy lucernie. Ułożyłem piosenkę, z której wynika, że świat jest piękny”. To nie zgadza się z niczym co wiemy o odczuciach ludzi, którzy doświadczali na co dzień przemocy. Kondycja fizyczna poety wydaje się bardzo dobra. Wysiłek mięśni go nie przeraża, raczej podtrzymuje na duchu: „Im rękom i barkom ciężej – tym sercu lżej”. Modli się, dużo rozmyśla o religii, a w ubliżającym godności ludzkiej stalagu, dostrzega szansę zmazania grzechów. Spogląda na gwiazdy, księżyc, na „Ciemne niebo Tacyta”. Kto o takim niebie słyszał? Musiało być bardzo specjalne, zarezerwowane wyłącznie dla Gałczyńskiego. Często utrwala nastrojowe

momenty: „Rano sam poszedłem do Birkholz we mgle, do której można się było przytulić. Czym jest takie półgodzinne przejście się w kochanej mgle, to zrozumie tylko ten, kto poznał taką jak ja niedolę”. Ktoś przyniósł mu czysty ręcznik, z kawałkiem chleba z serem w środku. Rozkoszuje się „cudowną niespodzianką dobroci” i w ogóle cieszy go otaczająca natura, dar życia. Rozmyśla o wojnie, ale nie w kategoriach zagłady krajów i ludzi. Jej bezsens sprowadza do znanego sobie kontekstu kultury: „Ta cała wojna (...) nie jest warta funta kłaków z brody Tadeusza Zielińskiego, jednej strofy Horacjusza, jednej jednomilimetrowej zadumy filologa nad jednym zdaniem – trudnym jak wszystko, co cudowne, cudownym jak wszystko, co trudne”. Czeka aż mu dostarczą rozprawyKanta i Leibniza, czyta „Mein Kampf” i zapewnia, że „z tej książki można się dużo nauczyć”. Nie wyjaśnia czego konkretnie można się nauczyć z „Mein Kampf”, podobnie jak nie wyjaśnia wielu innych przypadkowo rzuconych uwag i wątków. Luksus rozwijania myśli nie mieścił się w rutynie niewoli. Niekiedy wymienia imiona swoich towarzyszy. Jest mocno osadzony w życiu stalagu. Zwraca władzom niemieckim uwagę na Konwencję Genewską, zgodnie z którą polscy jeńcy wojenni zostali zrównani w prawach z jeńcami wojennymi należącymi do suwerennych państw. A to oznacza wybór mężów zaufania, których zadaniem jest reprezentacja jeńców przy niemieckich władzach wojskowych. W listopadzie 1941 roku Gałczyński trafia do karnej kampanii Altengrabow, głównie za sprzeciw wobec nacisku Niemców, żeby jeńcy przeszli w stan cywilny. Wtedy mogliby wykorzystywać i znęcać się nad nimi bez żadnych ograniczeń. Kira Gałczyńska, w oszczędnej nocie objaśniającej okoliczności powstania „Notatnika” wyszczególnia miejscowości, do których jej ojciec był przenoszony. Wędrował z jednego karnego komanda do drugiego. Najwyraźniej dawał się we znaki zwierzchnikom. Zaganiano go do pracy w odlewni żelaza, w fabryce amunicji. Trudno chyba powiedzieć, w jakim stopniu treść zapisków poety odnosi się do pozostałych lat jego pobytu w stalagu. Ale na podstawie ogłoszonego materiału czytelnik wnioskuje, że w przetrwaniu pomogły mu wyobraźnia i bogate życie wewnętrzne. Szczodre wyposażenie duchowe było tarczą obronną przeciw poniżeniu i rozpaczy. Czym była przemoc wobec wspaniałej wiedzy profesora Zielińskiego, wobec cudownego świata, który roztaczał się dokoła, wobec książek i wyimaginowanych kompozycji, wobec miłości do żony i córki? Z tych źródeł promieniowało pokrzepienie i wyłoniła się wymarzona wolność.

Kadr z filmu „Essential Killing” w reż. Jerzego Skolimowskiego

Skolimowski opowiada Tadeuszowi Sobolewskiemu w wywiadzie, że mieszkając niedaleko lotniska w Szymanach, jeżdżąc po okolicznych lasach, często przystawał i zastanawiał się: a gdyby naprawdę wozili tędy jeńców z Afganistanu, a jeśli przejeżdżali tędy i auto wpadło w ten wykrot, i jeśli jeden z więźniów uciekł... Tak powstawała wizja scenariusza, który wkrótce potem zamienił się w dwukrotnie nagrodzony w Wenecji film. Specjalna nagroda jury to nagroda uznania, ale i pocieszenia. Nie wiadomo, jak nagrodzić dzieło, które nie sięga po żadne laury, lecz jednocześnie jest warte podkreślenia i uznania. Wtedy jury zwykle wyciąga ją z rękawa. Kolejny skromny, tani film, bez efektów specjalnych niemal bez dialogów świadczy o niezwykłym wyczuciu filmowego opowiadania. Zresztą Skolimowski zawsze miał talent do reżyserki, choć często zbyt duży budżet i ograniczenia wolności twórczej bywały przeszkodą w realizacji dobrego filmu. Najlepiej wychodziły mu niskobudżetowe produkcje bez wielkich gwiazd i fajerwerków formalnych. Jak „Rysopis”, jak „Fucha”, jak ostatnie „Essential Killing”. Bo Skolimowski jest przede wszystkim autorem. Żadna adaptacja cudzego scenariusza czy nawet arcydzieła literatury światowej (Nabokov, Turgieniew, Gombrowicz) nie wytrzymuje w jego przypadku porównania z oryginalnym dziełem autorskim. Oba filmy zrobione po powrocie z emigracji świadczą o tym, że reżyser jest w genialnej formie i wcale nie chce uchodzić za weterana kina. Podśmiewujemy się w gronie przyjaciół, że lepiej, by nikt więcej nie kusił Skolimowskiego pieniędzmi na produkcję filmu, by nie narzucał mu tematyki ani sposobu realizacji scenariusza. Niech dalej zastawia domy i inne kawałki majątku, niech bierze kredyty w banku i niech reżyseruje to, co czuje. Wtedy może doczekamy się jakiejś głównej nagrody, takiej jak Złote Lwy, które po raz kolejny zgarnęła Soffia Coppola. Coraz częściej wspomina się o potencjalnej nominacji do Oscara dla „Essential Killing”. Sukces filmu Skolimowskiego w USA wcale nie musi być mrzonką. Choć on sam odżegnuje się od antywojennej publicystyki, jego najnowsze dzieło jest metaforą współczesnej wojny z terroryzmem, a to temat bardzo nośny w świecie, jaki zostawił po sobie George W. Bush.


|15

nowy czas | 21 września 2010

arteria

Multicultural dynamism The Maciek Pysz Trio at ARTeria Polish Art Festival To mark the opening of a three-day festival showcasing the work of Polish artists based in the UK, ARTeria played host to an inaugural concert by London based jazz ensemble, the Maciek Pysz Trio.

By James Savage-Hanford

Now in its second year, ARTeria has constantly sought to promote Polish culture in London while engaging as wide and as diverse an audience as possible. Tomasz Stando, the festival’s curator, has written that this was to be ‘an open event in which we could interest London and Londoners… to be realised in the context of the city, with its diversity and cultural richness’. Objectively, then, the Maciek Pysz Trio seemed like the ideal headliners for such an advertisement in multicultural dynamism and creativity. Comprising the eponymous Pysz on acoustic guitar, along with Israeli Asaf Sirkis on drums and Japanese bassist Mao Yamada, the group offers a collaborative blend of influences and styles, drawing predominantly upon jazz, flamenco and world music. Melodically, as well as harmonically, this music is often deceptively simple (and not without danger of very occasionally falling into monotony). It is largely ostinato-driven, replete with repetitive bass-line riffs often structured around just three or four notes, and for the most part based on fairly commonplace chordal progressions. At its best, however, this melodic and harmonic simplicity masks a rather more complex and deep-seated rhythmic vibrancy together with a technical prowess that is particularly captivating when experienced live. The trio’s third number, entitled Those Days, was a particularly good example of pulsating and climactic ensemble playing, full of Latin rhythms and North Africansounding scale patterns during the build-ups. Similarly, The Things I Miss worked very well as an opener to the concert, although I wasn’t entirely convinced by the bowed bass solo. The real talents here are undoubtedly Pysz, with his often-mesmerising technical control and acute musical sensitivity (notwithstanding the slight tuning issues in his solo number), and Sirkis, whose audacious drum solos won the audience over, particularly in the latter half of the concert. And crucially so: winning the audience over must have been playing on the minds of the musicians, especially given the rather unconventional setting. It’s not the first time I’ve been to listen to jazz in a church, although then it took place in the crypt: low vaulted ceilings, tightly cramped audience, dim lighting. This concert undoubtedly had a rather more formal air attached to it, the trio performing just in front of the altar while its audience congregated in the pews. The ever-present dilemma that makes itself known with jazz concerts concerns itself with how the audience ought to react, especially with regard to such issues as clapping after instrumental solos or even talking between songs (and sometimes during). I had the feeling, at some points, that the setting prevented a largely receptive audience from expressing its obvious enthusiasm. On the other hand, while this concert did prove to be successful on its own merits, it also served a greater cause in the context of the art festival that it was inaugurating. The formality of the setting arguably allowed for a greater focus (or at least a different sort of focus) on the music on the part of the listeners, and it was the abounding introspective quality of this generically diverse music in particular that I took with me into the art exhibition. I found myself brushing past fellow onlookers trying to find the piece of art that, for me, best complemented what I had just heard. Surely this, if nothing else, is indicative of the potential that this (and arguably

Maciek Pysz (guitar), Asaf Sirkis (drums/percussion), Mao Yamada – double bass at the opening night of ARTeria 2010

Polish Connection

any) music has for encouraging social and cultural diversity, by simultaneously emphasising the sheer range of art on show. Indeed, it is this sort of inwardlooking approach that Stando demanded of the artists involved when he asked participants to consider ‘who is an artist?’ and ‘what is a work of art?’. If ARTeria’s aim was to offer Londoners the opportunity to experience the work of a community of individuals questioning their own artistic identity, then the Maciek Pysz Trio certainly provided cause for consideration.

I love this time of year. It is a time of homecoming. The summer has ended and it ended here at St George’s with ARTeria’s Festival of Polish Art and Culture. This was its second year. It was exciting, vibrant and new, with a warm sense of familiarity and homecoming. The qualities of a tradition. We are already a tradition! The Festival will be reviewed by others better qualified and more able to do so than me, but I just want to reflect here on a dimension of the Festival that is very personal to me. I hope you will indulge me – I will be brief. Many of the people who organise, participate in and visit the Festival, are very generous in their expressions of appreciation of the venue, the church, and me the host. And my genuine response is that they are welcome. But to see my Polish friends, and

others, relaxed and happy in this place that I am able to offer, gives me more pleasure than I can fully express. You see, although I try to offer a space that is free from any religious pressures or associations, the inescapable reality is, I am a priest and the venue is a church. I know nothing about your individual experiences of God, Church or priests, unless you choose to tell me. But what I believe I can assume is that many of my new Polish friends will have been wounded, disappointed, angered or disillusioned by religion. And yet, they have allowed me to welcome them into this place of God, and into this heart of priest. At a time when the failures, frailties and inadequacies of the Church are rightly being exposed, the Polish Connection at St George’s reaches across nationality, culture and religion, to a kind of loving. A loving that is, for me, a true reflection of God. Welcome home.

Father Ray Andrews Parish Priest of St George the Martyr, Southwark


16|

21 września 2010 | nowy czas

arteria

arteria 2010

Niejednorodna przestrzeń plastyczno-muzyczna stała się specyfiką ARTeryjnych spotkań. I tak już pewnie pozostanie. Monika Lindke, znana niektórym z wcześniejszych występów, np. w Jazz Cafe POSK, coraz lepiej radząca sobie na londyńskim rynku muzycznym wokalistka, zaskoczyła nie repertuarem, lecz akompaniamentem. Zaśpiewała z Maćkiem Pyszem. Po swoim inauguracyjnym występie Pysz miał już pokaźną grupę fanów. Kogo słuchali, Maćka czy Monikę? Chyba jednak słuchali duetu, który – miało się wrażenie – gra razem od zawsze. A był to dopiero ich drugi występ. Pysz bez problemu zmienił rolę: z solisty na akompaniatora, wchodząc w subtelną narrację z łagodnym, wibrującym głosem Moniki. Czy Monika śpiewa jazz? Śpiewa głównie własne kompozycje, w których mieszają się elementy bliskich jej kultur – przede wszystkim polskiej, francuskiej i angielskiej. Prawdziwą rewelacją trzydniowych występów był specjalny gość ARTerii – angielski wokalista i gitarzysta Jake Shaw. Jake śpiewa klasyczny zestaw przypominający w jego wykonaniu największych wykonawców muzyki folkowej z jej wszystkimi (głównie bluesowo-rockowymi) odmianami. Finalista konkursu BBC New Talent stawia głównie na własny repertuar przeplatany utworami będącymi kanonem tego rodzaju muzyki. Jakby mówił: to jest klasyka, a to ja – porównaj. I widz mimo woli porównuje, z dużą korzyścią dla Jake’a. Warto śledzić karierę Jake’a Shawa i zapraszać go częściej. Dominika Zachman to już prawie ARTeryjna dama. Wybierający się na ARTerię najczęściej pytali, czy Dominika będzie i kiedy wystąpi. Nie mogło jej nie być. Tym razem nie musiała błagalnym wzrokiem prosić obecnych muzyków o akompaniament. Słyszałam nieraz Dominikę w takich improwizowanych sytuacjach i jest to w swoim rodzaju ciekawe, bo nie chodzi przecież o perfekcję, lecz radość wspólnego muzykowania. Ale w osobowości scenicznej Dominiki wyraźnie rysuje się perfekcjonizm.

Obecnie śpiewa wspomagana grą dwóch bardzo dobrych muzyków (Francuza Oli Arlotto na saksofonie i japońskiego gitarzysty Yujiro Wada). Dzięki temu powstała nowa jakość. Nie ma już improwizacji niekontrolowanej, dźwięków przypadkowych, które może się sprawdzą. Muzycy zmieniają tło muzyczne, różnicują napięcia, wchodzą w dialog z wokalistką, i nie zapominają, że ona jest najważniejsza. Dominika sama nie komponuje, ale to, co śpiewa, jest z najwyższej półki jazzowej. Każda interpretacja jest nową próbą głosu, aranżacji, nowego przeżywania znanych skądinąd standardów. Charakterystyką muzycznej strony ARTerii jest wielokulturowość – przewijająca się nie tylko w repertuarze, ale także osobowości muzyków, z którymi współpracują polscy artyści w Londynie. Aneta Barcik wystąpiła brawurowo w kabaretowym repertuarze starych polskich szlagierów międzywojennej przy akompaniamencie powściągliwego Dhevdasa Naira. Aleksandra Kwaśniewska, mieszająca folk z łagodnymi jazzowymi brzmieniami, delikatnym głosem zaśpiewała piosenki ze swojej płyty Island Girl oraz utwory, które wejdą do nowego dysku. Aleksandrze akompaniowała Boglarka Gerstner (keyboard). W ARTeryjnym progra-

mie wystąpiła po mocnym uderzeniu znakomicie rozwijającego się Groove Rasors – dynamicznego kwintetu grającego muzykę fusion, założonego przez Tomasza Żyrmonta. Zagrali repertuar ze swojej nowo wydanej płyty, objętej patronatem JazzFM. W ubiegłym roku wystąpili na zewnątrz krypt, przyciągając swoim graniem okolicznych mieszkańców i przypadkowych przechodniów. W tym roku kapryśna pogoda i brak zabezpieczenia przed deszczem powstrzymało nas do wyjścia na zewnątrz. Deszczu, co prawda, nie było, ale zagrożenie wisiało w powietrzu. Profesjonalny sprzęt akustyczny, udostępniony przez niezwykle życzliwą ARTerii Jazz Cafe POSK, działający pod precyzyjnym okiem i uchem niezastąpionego Leszka Alexandra nie mógł być narażony nawet na jedną kroplę deszczu. W przyszłym roku musimy pomyśleć o odpowiednim zadaszeniu, bo jednak granie na zewnątrz wytwarza specyficzną aurę. W ostatni wieczór dołączyli do nas bluesmani i rockowcy z Luton (Emigration Blues Romana Iwanowicza) w towarzystwie znanego czytelnikom „Nowego Czasu” obieżyświata Włodka Fenrycha. Było głośno, co podzieliło publiczność na tych, którzy uważali, że było za głośno, i tych, którym liczba decybeli nie przeszkadzała. Jednak pierwsza grupa miała ważny argument – nastrojowe, z wiodącym tematem, ballady Tadeusza Nalepy zagłuszyły instrumenty, a wokalista ginął w kaskadzie dźwięków. A potem jammowaniu nie było końca… Do zobaczenia za rok! Teresa Bazarnik


nowy czas | 21 września – 1 października 2010

|17

arteria


18|

21 września 2010 | nowy czas

kultura

Od września do września Dokończenie ze str. 3 „Artysta jest twórcą piękna… Możemy komuś wybaczyć, że stwarza coś użytecznego, dopóki dzieła swego nie podziwia. Jedynym usprawiedliwieniem dla człowieka, który stwarza coś bezużytecznego, jest wielki podziw dla swego dzieła”. Definicje sztuki i artysty zaproponowane przez członków pokazu można znaleźć w katalogu. Przekonujemy się, jak bardzo zakorzenione w tradycji są poglądy większości zaproszonych twórców. Ich przekonania co do statusu sztuki i artysty kultywują pojęcie sztuki jako piękna oraz romantyczną wizję artysty jako jednostki wyjątkowej. Konrad Grabowski pisze: „Artysta to ktoś, kto jest w stanie znaleźć piękno w codziennych przedmiotach i sytuacjach i jednocześnie jest w stanie wybrać, którą ich część zaprezentować w swojej sztuce...”. Maria Kaleta twierdzi zaś, że „sztuka jest wytwarzana dzięki technice udoskonalanej przez całe życie”. Znalazło się jednak na wystawie także kilka prac, które świadczą o tym, iż polskie środowisko artystyczne jest świadome skomplikowanej drogi, którą przeszła sztuka od Duchampa przez Beyusa aż po Barneya czy Hirsta. Przecież artyści w XX wieku w przeróżny sposób udowadniali, że sztuka nie musi być piękna. Może być brzydka, transgresyjna, szokująca, konceptualna, a nawet użyteczna. Prace wykraczające poza tradycyjne myślenie o sztuce, nadal jednak skupiające się na eksperymentach formalnych, to instalacje Elżbiety Chojak-Myśko czy Beaty Kozłowskiej. Interesujące były dla mnie prace fotograficzne (Ryszard Szydło, Marek Borysewicz), zwłaszcza reportaż fotograficzny z zakładu fryzjerskiego Elżbiety Piekacz. Fotografie skupiające się na szczególe oraz portrety staruszków doskonale przeniosły ulotną, bliską wyginięcia atmosferę tradycyjnego zakładu fryzjerskiego dla mężczyzn. Spodobały mi się także rysunki Agnieszki Stando oraz pełen humoru, nieco absurdalny stół/instalacja Basi Lautman. Znaczące jest, że artyści ARTerii w przeważającej części kultywują tradycyjne spojrzenie na sztukę. Zastanawia mnie, jak to możliwe, skoro Londyn jest miastem, w którym człowiek jest bombardowany najnowszymi trendami w każdej dziedzinie. Jestem zwolenniczką innego rodzaju sztuki, który jest bardziej zakorzeniony w kontekście, a szczególnie w sytuacji społeczno-politycznej. Wolałabym zatem zobaczyć na wystawie innych artystów, których praktyka jest oparta bardziej na teorii, a także na tym, co nas otacza. Podziwiam natomiast zapał do tworzenia i do życia ze sztuką wszystkich biorących w wystawie artystów. Cieszę się, że polskie środowisko artystyczne się konsoliduje i jest zdolne do bezinteresownej pracy we wspólnym celu. Takie właśnie inicjatywy są ożywcze i zmuszają inne kreatywne jednostki do działania oraz myślenia. Już czekam na kolejną edycję ARTerii, a spory dotyczące sztuki niech tylko wyjdą nam na dobre. Zresztą spory te nie są zjawiskiem nowym, bo różne kuriozalne polemiki odnajdujemy w historii. Leonardo da Vinci pisał: „Malarstwo jest doskonalsze i przewyższa muzykę, gdyż nie umiera ono bezpośrednio po swym powstaniu, jak to czyni nieszczęsna muzyka”. Leonardo uważał także, że malarstwo przewyższa rzeźbę i za przykład podawał malarza, który wykonuje swe dzieła z większym wysiłkiem umysłowym, a nieszczęsny rzeźbiarz musi pracować fizycznie. W swoim „Traktacie o malarstwie” umieścił złośliwą uwagę skierowaną do swojego rywala Michała Anioła: „[rzeźbiarz] z twarzą powalaną i cały umęczony pyłem marmuru wygląda jak piekarz, [...] całkiem inaczej jest z malarzem, ponieważ porządnie odziany siedzi on bardzo wygodnie przed swym dziełem i wodzi leciutkim pędzlem, kładąc piękne kolory”. Możliwe, że obecny spór także zostanie kiedyś uznany za kuriozalny, czego wszystkim artystom ARTerii życzę.

Roma Piotrowska Artyści, którzy wzięli udział w wystawie ARTeria 2010: Marek Borysiewicz, Elżbieta Chojak-Myśko, Konrad Grabowski, Agata Hamilton, Agnieszka Handzel-Kordaczka, Maria Kaleta, Karolina Khouri, Paweł Kordaczka, Beata Kozłowska, Basia Lautman, Elżbieta Piekacz, Ania Pieniążek, Olga Sienko, Elżbieta Sobczyńska, Wojciech Sobczyński, Danuta Sołowiej, Agnieszka Stando, Tomasz Stando, Joanna SzwejHawkin, Ryszard Szydło, Paweł Wąsek

Festiwale, festyny, fety... „Lato minęło, lecz uczucie ogniem płonie” – śpiewały niegdyś Wały Jagiellońskie. U progu kalendarzowej jesieni to samo możemy powiedzieć o naszej tęsknocie za minioną porą roku. Z pewnością mamy co wspominać. Bo ileż się wydarzyło w ciągu kilku miesięcy... Paradoksalnie – jeśli chodzi o życie kulturalne w Londynie – najwięcej działo się właśnie w samej końcówce lata. Festyny, festiwale, imprezy wszelakiej maści przeleciały przez miasto niczym huragany pustoszące właśnie Karaiby.

Alex Sławiński

Akurat od karaibskiej imprezy się zaczęło. Notting Hill Carnival ma już bardzo długą tradycję. Od wielu lat stanowi nieodłączny punkt w imprezowym kalendarzu stolicy Wielkiej Brytanii. Dawniej impreza odbywała się w styczniu. Jednak po pewnym czasie przeniesiono jej termin na długi weekend w końcówce sierpnia. I nic w tym dziwnego: gorąca krew organizatorów pochodzących z okolic zwrotnikowych nie najlepiej znosi chłody. Uchodzący za drugi największy na świecie festiwal uliczny (po Trynidad and Tobago Carnival), przy którym chowa się nawet parada w Rio, przyciąga do półtora miliona uczestników. W czasie karnawałowego weekendu wypija się morze karaibskiego rumu, pożera tony kurczaków i kukurydzy oraz rozłupuje tysiące kokosów. Na dziesiątkach scen umieszczonych na ciężarówkach – niczym na paradzie miłości – stoją DJ-e i dziewczyny przebrane w karnawałowe stroje. Obecnie jednak impreza zdaje się jakby przygasać. W tym roku przybyło na nią niewiele ponad połowę spośród tej półtoramilionowej rzeszy, jaka przez Notting Hill przewinęła się dziesięć lat temu. Niektórzy za obecny stan rzeczy winią kryzys. Inni – brak poczucia bezpieczeństwa. Od 1987 roku w czasie karnawału zamordowano pięć osób. Jeśli doliczyć do tego setki burd, rozrób i awantur, w których poszkodowani bywają nawet policjanci, nie ma się co dziwić, że coraz więcej osób odwraca się plecami do imprezy. Zresztą z przemocą wiążą się również początki festiwalu. Oficjalna wersja głosi, że był on odpowiedzią na liczne rasistowskie ataki, na które na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia była narażona czarna mniejszość zamieszkująca Londyn. Jej szczyt przypadł na rozruchy, do jakich doszło w sierpniu i we wrześniu 1958 roku w okolicach Notting Hill, który w tym czasie był dzielnicą imigrantów z Jamajki. Dziś jednak źródłem problemów podczas imprez na Notting Hill nie są teddy boys (których później zastąpili skinheadzi), lecz właśnie gangi rekrutujące swych członków spośród kolorowych mniejszości. Szczęśliwie – tegoroczna impreza przeszła do historii jako relatywnie spokojna. Oczywiście, jeśli nie liczyć coraz głośniejszych słów krytyki, jakich nie szczędzą jej przeciwnicy festiwalu uważający, że zbyt wiele kosztuje (mówi się o sumie w granicach sześciu milionów funtów). Wprawdzie inni argumentują, że zyski potrafią być nawet kilkunastokrotnie wyższe od nakładów, jednak coraz wyraźniej widać, że

mieszkańcy miasta – a zwłaszcza okoliczni rezydenci – zaczynają być po prostu nieco zmęczeni (wielu z nich wyjeżdża wtedy na wakacje). Jednak Notting Hill Carnival, jakkolwiek wciąż wielki, był tylko preludium do kolejnych imprez. Ledwie na północnym zachodzie zakończyło się jedno wydarzenie, tuż obok siedziby burmistrza Londynu rozpoczęło się kolejne. Gościem honorowym, a jednocześnie jedną z największych atrakcji tegorocznego Thames Festival był polski jacht szkolny „Fryderyk Chopin”. Przybył on do Londynu w ramach obchodzonego właśnie Roku Chopinowskiego. Pobyt w stolicy Wielkiej Brytanii jest jednym z ważniejszych punktów emigracyjnej przeszłości wielu naszych rodaków. Był nim też w życiu polskiego kompozytora. Wprawdzie zniknęło wiele szczegółów upamiętniających jego pobyt tutaj (o „zaginionym” i cudownie odnalezionym pomniku Chopina pisaliśmy


|19

nowy czas | 21 września 2010

kultura wcześniej w „Nowym Czasie”), lecz inne – takie jak na przykład tablica pamiątkowa w miejscu jego ostatniego londyńskiego koncertu niedaleko Sloane Square – znajdują się tu do dziś. Jeśli chodzi o polskie akcenty w czasie Thames Festival, to oprócz podziwiania (i zwiedzania) jachtu, mieszkańcy Londynu mogli brać udział w malowaniu symbolicznych fortepianów. A także uczestniczyć w koncertach chopinowskich w ogromnym namiocie postawionym w St Katherine Dock’s przy Tower Bridge. Przy samym moście stanęła również ogromna rzeźba przedstawiająca Chopina wkomponowanego w symbolizujące angielski klimat parasolki. Polacy mogą uznać imprezę za bardzo udaną. Wprawdzie brytyjskie media na jej temat nie piały z zachwytu, jednak tutejsza prasa dość szeroko informowała o wydarzeniu. Jeśli chodzi zaś o promocję polskiej kultury w Londynie, sporo wniosły pojawiające się w różnych miejscach miasta ogromne plakaty mówiące o polskim udziale w Thames Festival. Jednak prawdziwie polskie imprezy dopiero miały nastąpić. Odbywały się one nie tylko w stolicy brytyjskiego imperium. 9 września był początkiem czterodniowej imprezy w Southend, największym mieście Essex. Już od samego początku było wiadomo, że impreza to nie byle jaka. W jej otwarciu wzięła udział przewodnicząca rady miasta. W Metal Gallery Space już od 8 września można było oglądać wystawę polskich artystów. Z kolei w piątek, o godz. 18.00, odbył się pokaz niezwykłego filmu o Polakach, którzy w czasie II wojny światowej trafili do Iranu. Dwie godziny później zaś rozpoczął się pokaz polskich filmów krótkometrażowych autorstwa twórców z Trójmiasta. Kolejne, pomniejsze imprezy miały miejsce również przez cały piątek i sobotę. Zakończenie odbyło się w niedzielę w Priory Park, gdzie – począwszy od średniowiecza – znajdowała się siedziba jednego z zakonów. Pamiątką po tym pobycie zakonników jest spory skrawek ziemi kilkadziesiąt lat temu zamieniony w park-ogród. Na lokalnej scenie często odbywają się występy orkiestr. Niedawno zaś pojawiły się w tym miejscu również urządzenia do ćwiczeń, z których – niczym na siłowni – można korzystać, poprawiając tężyznę fizyczną. Tam też rozstawiono liczne namioty i sporą scenę, na której – jako gość specjalny – miała wystąpić Orkiestra Świętego Mikołaja. W imprezie wzięła też udział polska społeczność romska, bardzo licznie reprezentowana w

Southend. Koncert Romany Diamonds cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Festival w Southend nie był jednak jedyną polską imprezą owego weekendu. W sobotę, w parku przy Haven Green na Ealing Brodway, odbył się Ealing Festival. Jednak – mimo że imprezę tę wypadałoby nazwać raczej festynem (nazwanie tego festiwalem byłoby nieco przesadne) – setki przybyłych zdecydowanie nie miały powodu do narzekania. Na rozstawionej tam scenie występowały liczne zespoły. Było też czym się posilić – na paru stoiskach promowało się kilka polskich sklepów i knajpek, wystawiając swoje najlepsze produkty. Dla publiki bardziej spragnionej polszczyzny przygotowano również stoisko z polskimi płytami. Wybór bogaty – od Smolenia po kapele rockowe i punkowe. Dla dzieci była ściana wspinaczkowa i tor kartingowy. Nad wszystkim powiewała polska flaga zwisająca z jednego z okolicznych counsilowskich bloków. Podczas gdy na pokładzie „Fryderyka Chopina” usiłowano pobić rekord Guinnessa w liczbie par tańczących poloneza (niestety, nie udało się), w Southend i na Ealingu zaś odbywały się polskie imprezy, w innym miejscu Londynu zatętniła ARTeria, która w kalendarz dorocznych imprez kulturalnych wpisała się już na całego, albowiem jej organizatorzy na brak uczestników nie musieli narzekać. Ale też zapracowali sobie na to spore zainteresowanie zarówno Polaków, jak i Brytyjczyków. Również i w samej Polsce nie próżnowano. W Zielonej Górze, stolicy polskiego winiarstwa, w pierwszy weekend września – jak co roku – rozpoczęło się trwające przez cały tydzień winobranie. Niezależnie więc, czy byliśmy w tym czasie w kraju czy za granicą, w Londynie czy na prowincji, każdy mógł znaleźć dla siebie coś ciekawego. Wygląda na to, że lato rzeczywiście pożegnaliśmy hucznie. Nawet ci, których masowe, publiczne spędy niezbyt bawią, mieli okazję poimprezować chociażby w gronie znajomych w przydomowym ogródku. Czy jesień będzie równie interesująca? Wszystko wskazuje, że tak. Po wakacyjnej przerwie, „Nowy Czas” wystartował na wysokich obrotach. Jeśli tylko gdziekolwiek będzie działo się coś ciekawego, postaramy się tam być. I o każdym balu, festiwalu, imprezie i wydarzeniu donosić, donosić, donosić...

Tekst i fot. Alex Sławiński

zaprasza na uroczysty

WIECZÓR LITERACKI Anny Marii Mickiewicz i dŽŵĂƐnjĂ BLJĐŚŽǁƐŬŝĞŐŽ

KďůŝĐnjĂ ƉƌnjLJũĂǍŶŝ PrzedsƚĂǁŝŽŶĞ njŽƐƚĂŶČ͗ ͣWƌŽƐĐĞŶŝƵŵ͟(Wydawnictwo Norbertinum), tomik Anny Marii Mickiewicz oraz ͣDŽũĂ ĚƌŽŐĂ ŶĂ ŬƐŝħǏLJĐ͟; ŝďůŝŽƚĞŬĂ /ďĞƌLJũƐŬĂͿ͕ ŬƐŝČǏŬĂ dŽŵĂƐnjĂ BLJĐŚŽǁƐŬŝĞŐŽ Utwory recytuje Dana Parys-White ĂƉƌĂƐnjĂŵLJ ƌſǁŶŝĞǏ ŶĂ Koncert jazzowy w wykonaniu Moniki Lidke (wokal) i Macieja Pysza (gitara) Prowadzenie Ambasador Andrzej Krzeczunowicz ϭϭ ƉĂǍĚnjŝĞƌŶŝŬĂ ϮϬϭϬ͕ ŐŽĚnj͘ ϭϴ͘ϯϬ Instytut i Muzeum im. gen. Sikorskiego, ϮϬ WƌŝŶĐĞ͛Ɛ 'ĂƚĞ͕ >ŽŶĚŽŶ ^tϳ 1PT Po spotkaniu organizatorzy zapraszaũČ na lampkħ wina

3 FeSTiwAl JAzzu wSchodnioeuropeJSkiego pAŹdziernik – liSTopAd 2010 www.jazzcafeposk.co.uk Jazz Cafe POSK już po raz trzeci organizuje Festiwal Jazzu Wschodnioueropejskiego, kontynuując zainicjowany dwa lata temu program popularyzacji muzyki jazzowej z krajów Europy Wschodniej. Celem tej imprezy jest pokazanie publiczności londyńskiej, jak znakomicie rozwinął się ten gatunek muzyczny w krajach, które przez wiele lat traktowano jako europejskie ubocze kulturalne. Jazz był grany w Polsce i w krajach sąsiednich od lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, często w ukryciu, powoli torując sobie drogę, poprzez studenckie kluby, na wielkie estrady muzyczne. W latach siedemdziesiątych w krajach wschodnioeuropejskich nastąpił dynamiczny rozwój tego gatunku muzycznego, który zaowocował znakomitymi festiwalami, takimi jak warszawskie Jazz Jambore, Praski Festiwal Jazzowy, Bratysławskie Dni Jazzowe czy Skopje Jazz Festival. Dzisiaj w Polsce, Czechach czy na Bałkanach jazz przeżywa eksplozję rozwoju, czego dowodem jest liczba nowo powstających klubów jazzowych, gdzie gra się jazz na najwyższym światowym poziomie. Tegoroczny festiwal będzie przebiegać pod hasłem „Inspiracje Chopina w muzyce jazzowej” i temu tematowi będzie poświęcony główny koncert festiwalu 30 października, w którym weźmie udział słynny pianista Leszek Możdżer, prezentując swoje impresje jazzowe na temat Chopina. Festiwal poprzedzą trzy specjalne koncerty pod nazwą „Wschód spotyka Zachód”,

w których pokażemy dwóch młodych polskich muzyków jazzowych znakomicie współpracujących z brytyjskimi i międzynarodowymi kolegami, a także spektakularny koncert polsko-hinduskiej grupy „Indialucia”, która w niezwykle oryginalny sposób łączący dwa style muzyczne: hiszpańskie flamenco i tradycyjną muzykę hinduską. Zespół ten stworzył zupełnie nowy gatunek artystyczny, jaki nie ma odpowiednika w dzisiejszym świecie muzycznym, a nazwa zespołu znakomicie oddaje charakter muzyki, którą usłyszymy w ich wykonaniu. Liderem zespołu jest wirtuoz gitary Michał Czachowski, a stronę hinduską reprezentuje jeden z najwybitniejszych mistrzów hinduskiego sitaru – Avaneendra Scheolikar. W tegorocznym festiwalu wyjątkowo licznie będzie reprezentowany jazz z Macedonii i Serbii – zobaczymy niegdyś najpopularniejszą wokalistkę w dawnej Jugosławii Nadę Kneźewicz oraz wybitny macedoński duet braci Tavitjan, a także gitarzystę Vladimira Cetkara i perkusistę Marco Djordjevica. Wśród pozostałych wykonawców, obok muzyków polskich, znajdą się artyści z Litwy, Łotwy, Rosji i Węgier.

„Wschód spotyka Zachód”– przedfestiwalowa prezentacja polskich i międzynarodowych zespołów

zespół krzysztofa webba Sobota, 2.10, godz. 20.30 Bilety: £5 www.myspace.com/chrisbassmusic Młody polski basista Krzysztof ma już spore

sukcesy na londyńskiej scenie jazzowej. Jego współpraca z saksofonistą Robem Hugh zaowocowała znakomitą płytą, która po raz pierwszy była prezentowana w prestiżowej Pizza Expres kilka miesięcy temu, zyskując pochlebne opinie publiczności i krytyków.

groove razors, grupa Tomasza Żyrmonta niedziela, 3.10, godz. 19.00 Bilety: £5 www.myspace.com/grooverazors Tomasz – absolwent wydziału jazzowego w Katowicach – przyjechał na studia podyplomowe do londyńskiej Guildhall School of Music, gdzie wspólnie z kolegami założył międzynarodową grupę funkową Groove Razors. Zespół przygotował na festiwal swa pierwszą płytę, której oficjalna premiera odbędzie się właśnie w Jazz Cafe.

indialucia Sobota, 9.10, godz. 20.30, Bilety £8 www.indialucia.com „Indialucia” to jeden z najbardziej oryginalnych i interesujących zespołów, jakie się pojawiły na międzynarodowej arenie muzycznej w ostatnich latach. Polscy i hinduscy muzycy w niezwykle atrakcyjny sposób łączą pozornie odległe style muzyczne: hiszpańskie flamenco i tradycyjną muzykę hinduską, tworząc spektakl dźwięków i rytmów, który nie ma odpowiednika w dzisiejszym świecie muzycznym. Liderem zespołu jest wirtuoz gitary Michał Czachowski, a stronę hinduską reprezentuje jeden z najwybitniejszych mistrzów hinduskiego sitaru – Avi Schoelikar.

indialucia – polska/indie niedziela, 10.10, godz. 19.00 wstęp: £10

koncert inauguracyjny festiwalu: Vladimir cetkar piątek, 15.10, godz. 20.30 Bilety: £10 www.vladimircetkar.com Macedończyk Vladimir to wszechstronny muzyk: doskonały gitarzysta, wokalista, aranżer, kompozytor i producent muzyczny. Występował aktywnie na wszystkich ważniejszych scenach europejskich i amerykańskich, dzieląc deski sceniczne z takimi artystami, jak Maceo Parker, Matt Bianco, Jestofunk i innymi. Jego album "We Will Never End" został entuzjastycznie przyjęty przez krytykę muzyczną na całym świecie. Krytycy podkreślają nadzwyczajną pasję muzyczną Vladimira, porównując jego styl gry na gitarze do George Bensona, sposób aranżacji swych utworów do Quincy Jonesa i Mauro Malavasiego, a styl śpiewania do brzmienia Earth Wind & Fire i Jamiroquaia.

Marko djordevic & Sveti Sobota, 16.10, godz. 20.30 Bilety: £10 www.myspace.com/svetimarko Serbski perkusista Marko Djordjevic to jeden z najbardziej zaskakujących i nowatorskich muzyków jazzowych na świecie. Komponując muzykę dla swojej grupy SVETI, artysta często czerpie inspiracje od takich artystów, jak Coltrane, Weather Report, Frank Zappa czy grupa

Police, jednocześnie nie zapominając o swoich bałkańskich korzeniach. Zarówno krytycy muzyczni, jak i koledzy Marko podkreślają jego mistrzowskie opanowanie instrumentu oraz wspaniałą, kreatywną wyobraźnię muzyczną.

niMo4 group piątek, 22.10, godz. 20.30 Bilety: £7 www.myspace.com/nimojazz Grupa NiMo powstała w 2008 roku w Rydze z inicjatywy kanadyjskiego saksofonisty Nicka Gothama i łotewskiego DJ-a Monsta. Obaj artyści występują jako duet i kwartet jazzowy, często z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Nick Gotham jest znanym w Kanadzie saksofonistą i kompozytorem, a jego dorobek obejmuje tak słynne projekty, jak Gotham City, 40 Palcy, Abi Gali i inne. DJ Monsta (znany również jako Monster lub Uldis Cirulis) zaczął komponować muzykę, mając 7 lat, i ma w swym dorobku zarówno muzykę klubową, jak i żywy jazz.

zespół bluesowy „Queen Bee” Sobota, 23.10, godz. 20.00 Bilety: £5 Znakomita polsko-brytyjska grupa bluesowa prowadzona przez gitarzystę Jacka Zaitza zagra własne kompozycje oraz znane i lubiane standardy bluesowe.

Ciąg dalszy porgram fesiwalu w kolejnym wydaniu „Nowego Czasu” lub na:

www.jazzcafeposk.co.uk


20|

21 września 2010 | nowy czas

kultura

Ex p l o r i n g Wh i t e Angelina Kornecka White; an absolute associated with the beginning and the end, it is, in Schelling’s words a “continuous act of reinterpretation of that which is both material and form, and of a process in which it is forever becoming wholly an idea, pure existence, reality, form and once again transforms itself as form [...] for its existence is form, and form its existence.” Reflecting on these words, the exhibition at the Rickshaw House Gallery explores that which is complete in its infinite incompletion as an existence, and infinitely incomplete in its completeness as a form. A variety of artists, in a variety ways show together that in their difference they create undeniably one whole, and harmonise with their emotions, as with the visual formpainting, sculpture... some weave their nothingness [Abigail Dace]; others subtly step over the filigree ceramic piano keys of our imagination [Kasia Kałdowska]; or poetic interpretation ,lirycal configuration of the subject [Anna Levy]... others touch on the themes of its symbolism, expressively as well as enigmatically [Angelina Kornecka]; others in symbolic way explore humanity - “heads” [Shivashtie Poonwassie]; and some as melancholic landscapes/gardens [Mariusz Kałdowski] evoking the nostalgia of reality/ the unique atmosphere of the passing moment; [Jolanta Jagiełło] “inspired by metal as a material to create and transform into an object of desire, masking its original native function”; instigator [Lorenzo Belenguer] who reworks metal objects into sculptures, creating conceptually minimal works; for [Enam Gbewonyo] installation “undresses” space/ nature of its decorational aspect; whereas in the painting „striptease/striptiz” [Elżbiety ChojakMyśko] with brutal directness discovers RICkShaw hOuSE nudity in her process GallERy while getting to the 16-22 SEPTEMBER root of the theme; 13.00 – 20.00 embedded in white as a symbol of innocence; [Maria Kaleta] and her “imagined space” fulfils and completes the symbol of White, defining it as a Game of the Imagination. White as a symbol of perfection, praise, rebirth, purity, measure, sincerity, nobility, arbitration, peace, truth, knowledge, reason, enlightenment, selflessness, empathy, gaiety, atemporality, mouring... In similarly the range of works presented by [Alex Halfin], [Nick Baelz], [Wit Bogusławski], [ Dawn Stringer], [Marta Fuks–Frankiewicz], [Robert Frankiewicz] complete this statement by underlining the unifying aspect within their differentiation as artists... further the concept of unification through difference...we thus see that everything around us touches on the algorithmic problem of man’s existence, regardless of culture, colour or creed. The artists partaking in the exhibition too belong to the world of Art and their expression is likewise timeless. All of this we can observe by exploring Elżbieta Chojak-Mysko’s exhibition at the Rickshaw House Gallery. A woman whose idea in creating this exhibition was essential... was form, placed in our surrounding reality, white as absolute. One can observe truths in the fact that white reflects light, fulfilling itself in it, being its visual imitation, a summation of colour- as is the colour white; and using the metaphor white as white light, one can equally say that it is the summation of our emotions, thus ourselves and our existence. The painting of a white wall [Kasia Kałdowska] ends the exhibition and brings to mind the words of Miłosz, ....“ it is like gazing at a piece of white paper”. Everything at once exists and coexists.

Translated by K. Lachowicz

Voicech Zuromskas w układzie „Charlie"

Cracow Centre Ballet at POSK By James Savage-Hanford

Incambel Thoughts, Elżbieta Chojak-Myśko

Just Nodding Off, Shivashtie Poonwassie

There seems to be no end to the number of Chopininspired concerts and productions designed to mark the bicentenary of the composer’s birth. Most recently, it was the turn of Svetlana Gaida’s youthful, enthusiastic and colourful Cracow Centre Ballet, who performed an intriguing programme at the Polish Theatre in POSK. I was particularly interested by what the first half had to offer: a conceptual miniature ballet combining classical choreography with Chopin’s music, a combination that I regarded with curiosity, and not without a degree of uncertainty. Objectively, of course, there should be no reason why ballet and Chopin couldn’t work together: the composer’s oeuvre is littered with dance genres in the form of the waltz, mazurka and polonaise (which together comprised virtually all the accompanying music). Indeed, watching the five undoubtedly talented dancers that comprised this company performing as soloists, in duets or all together made me realize just how eminently danceable this music can be. The changes in mood found in the C-Sharp minor waltz, Op. 64, No. 2, for instance, were exploited with an abundance of character and enthusiasm, along with a more stylized, classical fluidity and grace in the slower sections. Similarly, the beginning and end of the Third Ballade, Op. 47 (which effectively acted as bookends for this mini production), afforded some rather innovative and emotive interpretations, inspired by the choreography of Russian masters Mikhail Fokin and Victor Litvinov. However, I thought the jazz number ‘In The Mood’ created a rather jarring juxtaposition of musical styles (along with unadventurous choreography), although the recording of the E minor Prelude with added string accompaniment worked to better effect. Generally speaking, the use of recorded music struck me as somewhat contentious, particularly since one of the three recordings was a piece for solo piano (another waltz). Surely, if a recording is able to fulfill the function of a live pianist then one necessarily has to consider the importance of having a pianist in the first place. Paul Ulman’s playing was technically flawless, to be sure, but I often got the feeling that his playing was somewhat stifled, or reined in – necessarily so, since it had to be in strict time for the dancers’ benefit (especially so, as the choreography was very classical in style). It should not be surprising, then, that Ulman’s best playing came with his solos, in both halves of the concert. These gave him the opportunity to open up, be more


|21

nowy czas | 21 września 2010

kultura

Wariacje na puentach Grażyna Maxwell Sezon ogórkowy już się skończył, a sezon baletowy właśnie nadciąga. Przynajmniej w kalendarzu artystycznym Londynu. Ironiści, którzy od dawna głośno orzekają, że balet klasyczny rozpoczął swój marsz po równi pochyłej, muszą sobie znaleźć innego kozła ofiarnego. Moskiewski Bolshoi Ballet właśnie opuścił Covent Garden ze spektakularną inscenizacją „Don Quichote”, a temperaturę w POSK-u podniósła wizyta Teatr Baletu Svetlany Gaidy z nie mniej imponującym repertuarem – Chopinowskim „Grand Pas” i „Impresjami baletowymi”. Kiedy takie zjawisko baletowe, jak Svetlana Gaida i jej zespół, pojawia się na firmamencie teatralnym Londynu, nie da się przejść koło niego obojętnie, zwłaszcza po tak szerokiej reklamie z przyciągającymi oko kolorowymi plakatami, ciekawymi zaproszeniami podawanymi przez lokalną prasę i portale internetowe. Nic więc dziwnego, że widownia licznie odwiedzała teatr POSK-u przez kilka kolejnych wieczorów. Prapremiera jednoaktowego baletu „Vita Nuova” do muzyki Fryderyka Chopina – 5 września – była olśniewającym wydarzeniem artystycznym, ambitnym i oryginalnym. A program ten jest baletową metaforą życia Chopina. Svetlana Gaida – eksprimabalerina Opery Wileńskiej – pokazała, że jest nie tylko dużej klasy choreografem, ale także wytrawnym znawcą i muzyki, i życia polskiego kompozytora. Otworzyła nam okno na świat Fryderyka – ten realny i ten wyobrażony. Pokazała muzykę geniusza fortepianu w różnych przetworzeniach i współczesnych aranżacjach – jazzowych, bluesowych i orkiestrowych. Osiem miniatur choreograficznych zaprezentowanych przy akompaniamencie pianisty Pawła Ulmana to wyzwanie dla tancerzy i widzów. Bez czytelnego libretta nie jest to balet, który można opowiedzieć. Jego treścią jest nastrój muzyki, w który można wkomponować wątki biograficzne z życia Chopina. Pojawiające się na scenie baletnice tańczące do walca, adagia, tarantelli czy ballady łatwo przywoływały znane postacie kobiet, z którymi kompozytor był związany: młodziutkie przyjaciółki z wczesnej młodości – Konstancję Gładkowską, Marię Wodzińską – i późniejsze – George Sand, Paulinę Viardo – ilustrując przełomy w jego krótkim, ale burzliwym życiu. Spektakl wciągał widza przez różnorodność muzyki i intensywność tańca. Zmieniający się nastrój, tempo, napięcie w poszczególnych scenach i obrazach tanecznych zarazem interpretowały i komentowały biografię Chopina.

Svetlana Gaida świeci jasnym światłem na mapie artystycznej i kulturalnej Krakowa. – Życie jest pasją – podkreśla z uśmiechem Svetlana – a klasyczny balet jest moim uzależnieniem. Jej dążenie do perfekcji jest obsesyjne, ale i powszechnie znane. Obcowanie z panią dyrektor to dla tancerzy pełne wysiłku, powolne zbliżanie się do doskonałości. Svetlana, posługując się metaforą, o sztuce i życiu mówi: – Z ziarnka kukurydzy nie wyrośnie różany krzew. W tańcu, podobnie jak i w innych dziedzinach sztuki, musi zaistnieć warsztat, metoda i konwencja. Dlatego starannie dobiera narybek do swojej szkoły baletowej i założonego w ubiegłym roku teatru. A utrzymanie teatru baletowego w dzisiejszych realiach jest niezwykle trudne, w Krakowie też. – Jestem jednak pełna optymizmu, mając w Fundacji Krakowskiej Kultury Baletowej oddanych pasjonatów i wizjonerów w osobach: Andrzeja Madeja i Reginy Taylor. Doświadczony nauczyciel i pedagog docenia wartość edukacji i treningu. – Tancerz przypomina winorośl – im trudniejsze warunki, tym lepsze grona. Kontynuując swoje artystyczne credo, Svetlana Gaida dodaje (wyjaśniając tym samym, jak ogromną i ciężką pracą dochodzi do, zdawałoby się, zwykłego piruetu czy arabeski): – Dobry tancerz nie wyrasta na żyznej glebie, ale na kamienistym podłożu. Niezmiennie zachwyca mnie estetyka tańca klasycznego i jego forma, elegancja, czystość linii ruchu. Tak jak światło jest językiem fotografa i duszą jego zdjęć, tak ręce są mową tancerza – i tylko

flexible with tempi, and at times produce some real virtuosity, particularly in his E minor waltz, Op. Posth. And although I could have done with the middle section of the Op. 53 Polonaise being a touch faster, I’m sure the very dim lighting on stage didn’t help matters. The fact that the playing in the combined numbers may not have done the music enough justice (and that, again, is through no fault of Ulman’s) reveals a rather crucial aspect about Chopin’s dance forms. Namely, that over the course of his development as a composer, these genres became so much more than the rudimentary models from which they originally drew inspiration. Rather than mere dances, they became self-contained art works in their own right. Far from being bound by rigidity, they invite a whole gamut of creative interpretations. For that reason I often felt that in terms of the relationship between music and dance, the

music was subservient to the dance instead of its equal (the ‘Little A Major’ Prelude, for instance, was repeated at least three times for one number). The second half had no such problems, and in fact both the solo piano interludes and the dances seemed to take on a more vivacious and freer character, one not bound by the other. Agnieszka Narewska’s ‘The Dying Swan’, which opened the half, was mesmerizing, while the ‘Panaderas’ from Glazunov’s ballet ‘Raymonda’ (danced by Anna Panas and Voicech Zuromskas) was a potent mix of virility and sensitivity. Stealing the show, Zuromskas’s solo Charlie Chaplin impression was wonderfully executed. All in all, it was a very interesting evening. The first half may have left me doubtful as to what exactly was being achieved conceptually, but it was the six talented performers who without doubt shone on the night. I

Anna Panas i Voicech Zuromskas w układzie z baletu „Vita Nuova"

TAk jAk świATłO jesT jęZykiem fOTOgrAfA i dusZą jegO Zdjęć, TAk ręce są mOwą TANcerZA

wszyst kim za ko micz ną ro lę Cha pli na, uj mu jąc wi dza swym wdzię kiem i do sko na łą tech ni ką. Szcze gól nie pas de deux z An ną Pa nas po ka za ło do sko na łą har mo nię i zgra nie sce nicz ne pa ry. Jaz zo wy po kaz „In the Mo od” był do brym prze ryw ni kiem na stro ju, sty lu i tem pa. W ży wym pol skim „Ma zur ku” ze „Strasz ne go dwo ru” Mo niusz ki, koń czą cym pro gram, prze wi nę ła się peł na gra cji i o uj mu ją cym uśmie chu Ba sia Kop ce wicz. In te re su ją ce ukła dy ta necz ne po ka za no w prze pięk nych ko stiu mach ba le to wych, wy ko na nych w naj lep szych pra cow niach Miń ska. Bra wo! Bra wo tan ce rze i bra wo dla pia ni sty Paw ła Ulma na, któ ry ze zro zu mie niem i na tu ral no ścią akom pa nio wał tan ce rzom, od da jąc się tej nie ła twej sztu ce po raz pierw szy w swo jej ka rie rze. I jak by te go by ło ma ło – oto po po łu dnie z Cho pi nem i Adamem Zamoyskim w so bo tę, 11 wrze śnia. Zna ko mi ty po mysł Re gi ny Wa siak -Tay lor, se kre ta rza Związ ku Pi sa rzy Pol skich na Ob czyź nie, aby po łą czyć w jed ną mi ster ną ca łość re f lek sje nad pol sko ścią Cho pi na w ar cy cie ka wym wy kła dzie Ada ma Za moy skie go, pło mien ną de kla ma cję po ema tu Ar tu ra Op p ma na w wy ko na niu Wojt ka Pie kar skie go, ba let „Vi ta Nu ova” do mu zy ki Cho pi na i pie czo ło wi cie wy eks po no wa ne szo pe nia na z im po nu ją cej pry wat nej ko lek cji Zbi gnie wa Cho ro szew skie go. Wy stę py Te atru Ba le tu Sve tla ny Ga idy Cra cow Cen tre Bal let by ły pew ną for mą ini cja cji dla pu blicz no ści w Lon dy nie, któ rą prze ży li z róż ny mi wra że nia mi. Jed no jest pew ne, nie ma pla sti ko wej uczu cio wo ści, kie dy ob cu je my z au -

Adam Zamoyski podpisuje swoją książkę Albinowi Ossowskiemu

klasyczny trening pozwala opanować tę sztukę. Pytam Svetlanę, co dla dzisiejszego widza klasyczny balet ma do zaoferowania? – Muzyka i taniec powinny najzwyczajniej towarzyszyć naszej codzienności, niekoniecznie w napuszonych salach koncertowych. Zacytowałabym słowa Jana Szczepańskiego, że „każde obcowanie ze sztuką – jest szkołą wyobraźni dla doznającego”. Celem mojej artystycznej działalności jest wzruszanie pięknem tańca i rozbudzanie wrażliwości widza. Po nastrojowym balecie „Vita Nuova” na drugą część programu złożyły się solowe popisy młodych adeptów sztuki baletowej doskonale dobrane do indywidualnych możliwości i temperamentu tancerzy. Zobaczyliśmy znane i lubiane wariacje choreograficzne, m.in.: taniec cygański z baletu „Don Quichote” w porywającym wykonaniu Anny Panas, radosną wariację Kitri zaprezentowaną z werwą przez Lizzy Taylor, „Umierający łabędź” w lirycznej interpretacji Agnieszki Narewskiej. Zasłużone owacje dostał Voicech Žuromskas nie tylko za szkocki taniec z baletu „Selfida”, ale przede

ten tycz ną sztu ką. Mi chał Kul czy kow ski po wie dział: – Przy pad ko wo zna la złem się na spek ta klu ba le to wym. Ko cham od lat fut bol, a te raz na rów ni z fut bo lem ko cham ba let! Ma larz Ser giusz Pa pliń ski pa trzył z za chwy tem na po zy tan ce rzy jak by uchwy co ne w ka drze fil mo wym, ko ja rzą ce mu się z se kwen cja mi mi nio bra zów. Sal ly Wil kin son by ła praw dzi wie po ru szo na, pod kre śli ła, że oglą da nie ba le tu w ka me ral nych wa run kach da je moż li wość uchwy ce nia fi ne zji ar ty stów, ich mi kro ge stów, eks pre sji i si ły wy ra zu, co jest pra wie nie moż li we w Roy al Ope ra Ho use czy w Al bert Hall. Ty go dnio wa obec ność w POSK -u kra kow skie go ze spo łu ba le to we go da ła się za uwa żyć i wszyst kim od czuć. Dłu go jesz cze w mu rach pol skie go ośrod ka bę dzie brzmieć śpiew na, wi leń ska pol sz czy zna Sve tla ny Ga idy. – Co dnia za da ję so bie py ta nie, co mo gę jesz cze z sie bie dać i jak mo ją pa sją do sztu ki mo gę słu żyć in nym. We co me he re with mu sic to play – ak tor sko wy re cy to wa ła do mnie na do wi dze nia Sve tla na. – Nie chcia ła bym odejść z te go świa ta z nie wy śpie wa ną pie śnią. I


22|

21 września 2010 | nowy czas

podróże

D

o Japonii leci się 12 godzin. Mieliśmy szczęście, że po naszej stronie przez cały czas lotu mogliśmy obserwować niekończący się wschód słońca. Ten widok, delikatnie różowej kuli wynurzającej się zza horyzontu na zawsze pozostanie w mej pamięci jako jedno z najpiękniejszych zjawisk, jakie udało mi się widzieć. Na lotnisku długa kolejka. Japońscy urzędnicy są bardzo skrupulatni. Zadają mnóstwo pytań i żądają kilku dokumentów, które wypełnia się już w samolocie. Pracują w rękawiczkach i przypominają roboty, ponieważ każdego turystę obdarzają tym samym rodzajem uśmiechu. W końcu wklejają turystyczną wizę i wykonują powitalny, nieco przesadny ukłon, który oznacza koniec formalności. Z lotniska udaliśmy się do centrum Tokio, gdzie znajdował się nasz hotel. Jedziemy shinkansenem, superekspresowym pociągiem, który dosłownie w kilka minut pokonał dystans kilkudziesięciu kilometrów. Każdemu krajowi życzę takiego transportu: komfortowe i sterylnie czyste pociągi są punktualne co do sekundy. I w tym, co piszę, nie ma żadnej przesady. W ciągu ostatnich dziesięciu lat suma wszystkich opóźnień wyniosła mniej niż pięć minut. Nasz pierwszy hotel, tak jak wszystkie późniejsze, był dobrze ukryty. Japończycy nie nadają swoim ulicom nazw. Uliczki są wąskie i wysoko zabudowane, a każda wolna przestrzeń maksymalnie zagospodarowana. Wszędzie błyskają neony z nieczytelnymi znaczkami, co niewątpliwie jest niebywałym doznaniem estetycznym, jednak bezużytecznym drogowskazem. Błądziliśmy więc z plecakami, zwiedzając okolicę, starając się metodą prób i błędów trafić do miejsca zaznaczonego na mapie. W końcu okazało się, że hotel znajduje się nad butikami i restauracjami, a żeby do niego dotrzeć, trzeba wejść do centrum handlowego i skorzystać z windy. Recepcja znajdowała się na szóstym piętrze.

TOKIO I OKOLICE Pierwsze pięć dni spędziliśmy w Tokio. Nie jest to wystarczający czas, aby zwiedzić miasto, ale udało nam się zobaczyć większość atrakcji. Zaczęliśmy od sławnej dzielnicy Ueno, z rozrzuconymi wśród zieleni chramami i świątyniami budowanymi przez siogunów Tukugawa. Dawniej było to ulubione miejsce arystokracji zbierającej się na hanami (podziwianie kwiatów). Brzmi to subtelnie i elegancko, ale taka właśnie jest Japonia i taka z pewnością była w okresie Edo. Arystokraci biesiadowali na trawie oprószani jasnoróżowymi płatkami wiśni. Taki widok na pewno był natchnieniem dla wielu artystów. Obecnie w hanami biorą udział tysiące ludzi, biesiadując w parku do późnego wieczora. Park jest ogromny i urzekający – można się w nim zakochać, niezależnie od pory roku. Wśród drzew i niezliczonych kwiatów co chwilę napotyka się małe fontanny i studzienki. Znajduje się tu także ogromny ogród zoologiczny z unikatowymi gatunkami zwierząt.

J a p o n i a i a

japońskich zabytków, ale to, co zobaczyliśmy, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Gdy przeszliśmy przez piękny, rzeźbiony Święty Most, znaleźliśmy się w innym świecie, pełnym jezior, wodospadów i gorących źródeł, pośród których dumnie wspinały się niezliczone świątynie, chramy i pagody. Bogactwo rzeźb zdobiących budowle przekracza granice wyobraźni, staliśmy jak urzeczeni, nie chcąc już nigdzie dalej jechać. Jednak musieliśmy trzymać się naszego planu.

SERCE JAPOŃSKIEJ KULTURY

Frederick Rossakovsky-Lloyd

Dalej wychodzimy na przepiękny budynek Tokijskiego Muzeum Narodowego, wewnątrz którego można podziwiać najlepszy na świecie zbiór dzieł sztuki japońskiej. W Ueno znajduje się jeszcze wiele godnych polecenia obiektów, takich jak m.in. Narodowe Muzeum Nauki czy Muzeum Sztuki Zachodniej, lecz wszystkich nie sposób tu opisać. Wieczory spędzaliśmy najczęściej w dzielnicy Shinjuku. Nigdy nie widzieliśmy takich tłumów. Na ulicach fale ludzi zdążających w różnych kierunkach przyprawiają każdego o zawrót głowy. Niejeden turysta mógłby uznać dzielnicę tę za miejsce grzechu, ale Japończycy nie wierzą w grzech. Jak we wszystkich dzielnicach rozrywki spotyka się tu przyjemności każdego rodzaju: jedzenie, picie, kina, teatry, gry hazardowe i w końcu seks. Jest tu wiele domów publicznych, przed którymi stoją naganiacze w smokingach lub skąpo ubrane „dziewczyny-reklamy” zachęcające przechodniów do wejścia do środka. Nie skorzystaliśmy, jednak jedliśmy i piliśmy bez umiaru, a każda następna potrawa wydawała się smaczniejsza. Spróbowaliśmy też różnego rodzaju gier, a najbardziej spodobało nam się łowienie misia, którego – po wydaniu fortuny na żetony – nie udało nam się wyłowić. Zabawa jednak była niezapomniana. Niedaleko Tokio leży malownicza miejscowość Kamakura, o której muszę napisać, ponieważ w tym małym i spokojnym mieście jest tyle zabytkowych budowli, że grzechem byłoby o tym nie wspomnieć. Zaczęliśmy od Świątyni Engakuji założonej w 1282 roku dla upamiętnienia Japończyków poległych w wojnach z Mongołami. Wokół świątyni rozciąga się przepiękny park-cmentarz, gdzie setki cykad zagłuszają dźwięki cywilizacji. Chodziliśmy wąskimi uliczkami, zupełnie zapominając o czasie. Podobnych wrażeń doświadczaliśmy jeszcze kilkakrotnie, odwiedzając kolejne świątynie i chramy znajdujące się na naszym szlaku. Smutny jest fakt, że Kamakura bardzo ucierpiała podczas II wojny światowej; reszty dokonały liczne trzęsienia ziemi i to, co widzieliśmy, w większości było repliką wcześniejszych oryginalnych budowli. Punktem kulminacyjnym naszej wyprawy był posąg Wielkiego Buddy Daibutsu. Jest to jeden z dwóch największych posągów Buddy z brązu. Ma 11 metrów wysokości i został odlany w 1252 roku. Szliśmy do niego przez wiele godzin, przez wzgórza i doliny, odwiedzając po drodze dziesiątki świątyń. Było to wielkie wyzwanie i fantastyczna przygoda. Kolejną miejscowością w pobliżu Tokio jest Nikko, gdzie również trzeba pojechać. W przewodniku przeczytaliśmy, że znajdują się tam jedne z najwspanialszych

Kolejnym celem naszej wędrówki było Kansai, czyli Prowincja Zachodnia, która jest sercem starej, japońskiej kultury. Tam właśnie ukazała nam się prawdziwa dusza Japonii. Zatrzymaliśmy się w Osace, trzecim pod względem wielkości mieście japońskim. Nie ma tu wielu zabytków; miasto jest bardzo nowoczesne, a największą atrakcją jest Osakajo, imponująca betonowa kopia dawnego zamku Osaka, z którego szczytu można podziwiać panoramę miasta. Tutaj prawie zasłabłem. Ponad 50-stopniowy upał dał mi się w końcu we znaki. Dobrze, że wnętrza wszystkich japońskich budynków są klimatyzowane. Następnego dnia wyruszyliśmy do Nara, małego miasta, w którym czas płynie wolniej niż w jakimkolwiek innym miejscu. Gdybym mógł, spędziłbym tam rok, ponieważ nie ma drugiego tak pięknego miejsca na ziemi. W największym japońskim parku miejskim znajdują się unikalne skarby, żyją tam też oswojone daniele, z którymi nie mogliśmy przestać się bawić. Po kilkugodzinnej wędrówce po parku, idąc wzdłuż starych, porośniętych mchem, kamiennych latarni, doszliśmy do największej na świecie rzeźby z brązu. Naszym oczom ukazał się wykonany 1200 lat temu posąg Buddy. Siedzący kolos waży 495 ton, a na jego pozłotę zużyto 132 kilogramy tego cennego kruszcu. Wielkość Buddy robi wrażenie, wywołując uczucie nabożnej czci, niezależnie od wyznania patrzącego mu w oczy. W drodze powrotnej zwiedzaliśmy dziesiątki imponujących świątyń, największe jednak wrażenie wywarła na nas fauna i flora parku, po którym chodziliśmy. Trudno opisać różnorodność kwiatów i ich barwę, a jeszcze trudniej – niespotykanej wielkości motyle, które siadały nam na ramionach. Czuliśmy się jak w raju. Kolejnego dnia, gdy z Osaki jechaliśmy do Kioto, wątpiliśmy, że możemy ujrzeć coś równie pięknego. Japonia jednak zaskoczyła nas po raz kolejny. Na zwiedzanie wszystkich zabytków w Kioto nie starczyłoby nawet kilka miesięcy. Było tam wszystko, czego jako turyści mogliśmy oczekiwać: prawie 2000 świątyń, setki chramów, słynne ogrody, zabytkowe budowle i urzekające miejsca wśród zadrzewionych wzgórz. Zobaczyliśmy tak dużo, jak mogliśmy, i wróciliśmy do Osaki z uczuciem wielkiego niedosytu. Na szczególną uwagę zasługuje świątynia Kiyomizudera poświęcona buddyjskiej bogini Kannon o 11 twarzach. Główny Pawilon znajduje się na górze bardzo wysokiej skały, dzięki czemu z tarasu rozciąga się niesamowity widok na dachy Kioto. Drugim polecanym przez nas zabytkiem z pewnością jest Świątynia Daitokuji znajdująca się na sztucznym jeziorku w centrum niezwykle zadbanego japońskiego parku. Patrząc na złoty budynek, na jednej z mniejszych wysepek, piliśmy zieloną herbatę serwowaną przez gejszę. Pamiętam, jak po raz kolejny doświadczyłem raju na ziemi. Przez kilka kolejnych dni zwiedzaliśmy liczne wioski, widzieliśmy stare samurajskie domy, chodziliśmy po niezliczonych parkach, z których każdy kolejny był piękniejszy od poprzedniego, pływaliśmy łódkami po płytkich jeziorach pełnych kolorowych ryb i zajadaliśmy się sushi, zapijając je różnego rodzajami sake.


|23

nowy czas | 21 września 2010

podróże HiRoSHiMa i naGaSaKi Kilka dni później znaleźliśmy się w Nagasaki. Zobaczenie tego miasta było moim odwiecznym marzeniem, a marzenia powinno się spełniać. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Muzeum Bomby Atomowej. Pochodzę z Polski i widziałem mnóstwo strasznych śladów II wojny światowej. Mój dziadek był gnębiony w Oświęcimiu, duża część mojej rodziny została zamordowana w Katyniu. Myślałem, że przywykłem do takich scen, ale chyba do okrucieństwa nie da się przyzwyczaić. Spalone i skręcone szczątki oraz przerażające filmy zrobiły na nas ogromne wrażenie. Kilka dni wcześniej zwiedzając Hiroszimę i jej słynną Kopułę Bomby Atomowej, poczuliśmy dreszcze, a filmy i zdjęcia martwych dzieci spowodowały, że odczuliśmy aż nadto dotkliwie ludzkie cierpienie. Nagasaki słynie z widoków. Aby zobaczyć podobno najpiękniejszą panoramę świata, wjechaliśmy kolejką na wzgórze Inasa, by później wspinać się jeszcze po schodach obserwatorium. Zobaczyliśmy góry i doliny, rzeki i jeziora, zatokę i morze oraz niezliczoną wielość wysp z błyszczącymi w słońcu dachami świątyń. Dla samego tego widoku warto było polecieć do Japonii. Tego samego wrażenia zachwytu doświadczyliśmy, płynąc statkiem z Hiroshimy na wyspę Miyajima, która przez samych Japończyków jest uznawana za jedno z trzech najpiękniejszych miejsc w kraju. Krajobrazy Miyajimy są piękne o każdej porze roku. Wiosną kwitną wiśnie, latem niezliczone gatunki kwiatów, jesienią płoną klony. Małe miasteczko ciągnie się wzdłuż wybrzeża i jest po prostu urocze. Tutaj właśnie zjedliśmy najsmaczniejszy w życiu obiad i zakupiliśmy mnóstwo pamiątek, ponieważ wyspa jest również ośrodkiem rzemieślniczym wyrobów z drewna zarówno toczonych, jak i rzeźbionych. Po obiedzie zaczęliśmy się wspinać, chcąc zobaczyć słynną pagodę Tahoto. Po dwóch godzinach marszu dotknęliśmy jej bram. Widok na zatokę był prawie tak piękny jak na Morze Żółte z Nagasaki.

Z poŁudnia na pÓŁnoc Z odległego południa pojechaliśmy na północ, korzystając z niezawodnych japońskich ekspresów. Najszybszym pociągiem jest nozomi, który niemalże frunie po torach, pokonując 1200 kilometrów w czasie około czterech godzin. Zatrzymaliśmy się w stolicy prefektury Miyagi, w Sendai. Jest to bardzo nowoczesne miasto z licznymi drapaczami chmur, mnóstwem pasaży i największą dzielnicą rozrywki w północnej Japonii. Ale nowoczesne miasta nie były dla nas tak atrakcyjne jak odkrywanie przeszłości, dlatego szybko pojechaliśmy do Matshushimy, trzeciego miejsca określanego przez Japończyków jako najpiękniejsze w kraju. XVII-wieczny poeta Basho, gdy zobaczył to miejsce, napisał haiku „Matsushima, ach matsushima, matsushima, matsushima”. Nie jest to może najpiękniejszy wiersz na świecie, jednak z całą pewnością obrazuje, że poeta na widok zatoki po prostu oniemiał. Także my, używając

Stałe stawki połączeń 24/7

Gdy pRZeSZliśMy pRZeZ pięKny, RZeźbiony święty MoSt, ZnaleźliśMy Się w innyM świecie, peŁnyM jeZioR, wodoSpadÓw i GoRącycH źRÓdeŁ, pośRÓd KtÓRycH duMnie wSpinaŁy Się nieZlicZone świątynie, cHRaMy i paGody

Dobra jakość

Polska 2p/min

Bez nowej kart SIM

Wyślij smsa o treści NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + stand sms)

Wybierz 020 8497 4029 a następnie numer docelowy np. 0048xxx i zakończ #. Proszę czekać na połączenie.

DARMO A Z u t y d y TRA kre 15% EX tel. komórkow aniu) na oładow md ierwszy (przy p

2p

Polska (tel. stacjonarny) Słowacja (tel. stacjonarny)

7p

Polska (tel. komórkowy)

1p

Niemcy (tel. stacjonarny) Irlandia (tel. stacjonarny) Czechy (tel. stacjonarny) USA

mniej cenzuralnych słów, których nie będę tu przytaczał, wyraziliśmy swój zachwyt. Porośnięte sosnami wysepki... setki wysepek, wyłaniają się ze spokojnych lazórowych wód. Większe wyspy, połączone czerwonymi, rzeźbionymi, drewnianymi mostami stoją otworem przed zwiedzającymi. Mieliśmy wielkie szczęście, bo trafiliśmy w mało turystycznym momencie, dlatego też zwiedzając liczne chramy na wielu wyspach, byliśmy zupełnie sami. Tylko my i dźwięk cykad, które zastępowały muzykę. W przedostatnim dniu naszego pobytu w kraju kwitnącej wiśni wybraliśmy się na wulkan Fudżi, najpiękniejszy wulkan świata, którego zarys niemal każdy natychmiast rozpoznaje. Droga na szczyt trwa około siedem godzin i jest bardzo trudna dla osób z nizin. Gdy przekracza się wysokość 2500 metrów, pogoda zmienia się co pięć minut: pada deszcz, świeci ostre słońce, wieje zimny lub gorący wiatr. Czym wyżej, tym mniej roślin, w końcu zostaje tylko brązowy żwir. Czym wyżej, tym duszniej, coraz szybsze i głośniejsze bicie serca, nasilający się ból mięśni i głowy. – Jeszcze tylko sto metrów do kolejnej stacji – przekonywaliśmy się wzajemnie. I w końcu nadeszła radość. Chmury nad nami spowodowały, że poczuliśmy się jak bogowie Olimpu. To wspaniałe uczucie towarzyszy nam do dzisiaj. Jest to piękny kraj, który warto odwiedzić. Aby jechać do Japonii, nie trzeba mieć wizy. Dobrze jest wybrać się wiosną lub jesienią, ponieważ latem panują tam nieznośne upały. Trzeba pamiętać, że transport w tym kraju jest bardzo drogi, dlatego najlepiej kupić rail pass w Londynie. Posiadając go, możemy korzystać z pociągu bez ograniczeń przez okres maksymalnie trzech tygodni. Na miesięczny pobyt we dwoje potrzeba około 15 tys. funtów, ale warto, bo przeżycia są bezcenne.


24|

21 września 2010 | nowy czas

agenda

Spełnione marzenie Teresa Bazarnik

Listopad 1991. – Byłam zafascynowana zarówno architekturą budynku, jak i historią parlamentu brytyjskiego jako instytucji – mówi Beata. – Chodziłam tam bardzo często, przysłuchując się debatom parlamentarnym z galerii dla publiczności, na którą wtedy mógł wejść bez problemu każdy, oczywiście, w określonych godzinach. Ochroniarze w budynku parlamentu mówili o mnie: – That Polish girl, our regular. – Późny wieczór, prawie noc. Wychodzę z parlamentu. Widzę, że jej samochód odjeżdża nie w kierunku Eaton Square, gdzie mieszkała, ale Great College Street, gdzie była Prime Minister miała swoje biuro, którego użyczył jej na okres przejściowy przyjaciel. Postanowiłam tam podejść. Mała uliczka. Ciemno, cicho, ani żywej duszy, ani jednego samochodu. Ale widziałam, że ona tam przyjechała. Podeszłam do drzwi biura, wyszedł jej sekretarz John Whittingdale, późniejszy poseł konserwatywny. – Kim jesteś? – pyta. – My cię tu widzimy, ale nie wiemy, skąd jesteś, jak się nazywasz? Co tu robisz? – zadaje pytanie po pytaniu. – Jutro mija rok, odkąd Margaret Thatcher przestała być premierem. Na pewno jest to dla niej smutna rocznica, chciałabym przynieść jej kwiaty. – Jak przyjdziesz jutro o dziesiątej, to gwarantuję ci, że znajdzie dla ciebie czas. – Przyszłam punktualnie, ona też punktual-

jacek ozaist

WYSPA [30] Lecę na chmurze dymu w srebrzystej stroboaureoli – zanotowałem po ciemku na obdartym z wartościującej folii pudełku po marlboro. Miał to być wstęp do wiersza, piosenki lub czegoś podobnego, co, oczywiście, nigdy potem nie miało być kontynuowane. Ale zapisałem, bo byłem szczęśliwy i uważałem, że warto. I zawsze można było zrymować z boli. Ukryty w mroku sceny pubu Duke of Cambridge – na której onegdaj zagrał sam Jimmy Hendrix – z bijącym sercem patrzę na kołyszących się bezładnie ludzi. Jeszcze parę tygodni temu nie miałem pojęcia, kim są: Pakito, Tiesto, C-Bool, Kalwi&Remi... Bawią się – tętni mi w głowie radosna myśl – tańczą jak szaleni. Spaliłem pierwsze dwa, trzy piątki, bo chciałem, żeby było jak w krakowskiej Rotundzie – ostro, rockowo, metalowo. Zresztą profil Duke’a predysponował mnie do tego, bym uderzył w mocne tony. Przecież to tu w każdą sobotę zbierała się szalona gromada wielbicieli ostrego grania, a sala prawie pękała w szwach. Ale „moi” Polacy chcieli disco polo, techno, dance. Pukali się w głowę, pokazywali mi różne brzydkie gesty, pluli, szarpali się, wychodzili, gdy

nie podjechała pod biuro w swoim samochodzie. Oddałam kwiaty sekretarce. – Good morning – usłyszałam w drzwiach, które szybko się zamknęły. No to po wizycie – pomyślałam. Po chwili jednak te same drzwi znów się otwierają, wystaje z nich palec i zgina się ruchem przywołującym. Był listopad, byłam skostniała z zimna i emocji. Weszłyśmy do pokoju. Patrzyłyśmy na siebie z niedowierzaniem. Ona charyzmatyczna, wyniosła postać, piękne ręce, włosy, wytworny kostium, biżuteria. Ja w rozciągniętym swetrze, dżinsach. Dwa odległe światy. Podeszła do kominka, rozpaliła ogień i powiedziała: – A teraz mi opowiedz więcej o sobie.

Listopad 1980. Beata była dwunastoletnią dziewczynką, kiedy zobaczyła ją w telewizji po raz pierwszy. – Piękna, stanowcza kobieta wśród europejskich przywódców. Nie ugięła się, powiedziała im „nie” – wspomina Beata swoje pierwsze wrażenia. Od tej pory zaczęła zbierać wszystkie dostępne materiały na temat brytyjskiej Prime Minister i jej kraju. Wynosiła z piwnicy stare książki ojca i wymieniała się z kolegami na magazyny i gazety. Ojciec, który wychowywał swoje córki twardą ręką, w tym wypadku zdobył się na wyrozumiałość. Tak samo zachowała się nauczycielka rosyjskiego, która idąc do szkoły, zauważyła Beatę w kolejce po gazety przed kioskiem Ruchu. Beata na lekcję nie zdążyła, nieobecność została jednak usprawiedliwiona. – Znalezienie informacji na temat Zachodu było w tamtych czasach niezmiernie trudne, wszystko było przekręcane, pokazywane w innym świetle – wyjaśnia Beata. – Uczyłam się sama angielskiego (w szkole miałam rosyjski i niemiecki), by móc zdobywać informacje z Zachodu. Nauczyła się pisać i czytać, z

proponowałem im Metallikę, Acid Drinkers, Vadera, Kata, Theriona, Cradle of Filth... Dwie młode Francuzki ratowały nieco sytuację, od czasu do czasu wyskakując na parkiet, by potrząsnąć przebarwionymi na czerwono czuprynami. To zatrzymało kilku kolesi i około północy, po wypiciu hektolitrów piwa, wszyscy bawili się świetnie. Ale do domu wracałem z opuszczoną głową. Przez całe studia chodziliśmy z Matusiem w każdy piątek do Rotundy. Nieraz był taki tłok, że trzeba było czekać, aż słabsi się upiją i pójdą spać, by dopchać się na parkiet. Ile ja tam widziałem koncertów! Acid Drinkers, Dżem (z Dewódzkim), Closterkeller, Piwo, Artrosis, Bakszysz, Golden Life... – więcej nie pamiętam, choć było tych kapel wiele. O północy zawsze puszczali nam „We will rock you” Queen, żebyśmy wiedzieli, że jeszcze sześć godzin balangi przed nami, a o szóstej rano, kiedy Luis Armstong nucił swój „Wonderful world”, to był znak, że już świt i trzeba iść do domu. W Rotundzie leczyłem się z emocjonalnych ran zadanych przez przypadkowo spotkane kobiety, które uważałem za kobiety życia. Tam odpoczywałem po trudach każdego tygodnia i świętowałem udane sesje. Bardzo chciałem przenieść tego ducha młodzieńczego szczęścia i niczym nieskalanej, spontanicznej radości do Duke’a, lecz okazało się to niemożliwe. Kraków 1997 i Londyn 2006 to były dwa różne wszechświaty. W trzeci piątek mojej daremnej, rozrywkowej krucjaty dla emigrantów jakiś młody, nieco pulchny chłopak wskoczył mi na scenę i zawołał: – A nie masz Pakito?!

Bywało, że kiedy zauważyła mnie przed biurem swojej fundacji, wybiegała znienacka, wprawiając w przerażenie ochroniarzy, którzy w samych koszulach i z paniką w oczach wybiegali za nią. – Hello Beata! How is work, how is live, how is your family? Are you still in the same hospital? Krótkie pytania, zdawkowe odpowiedzi. Wracała do biura. Ochroniarze oddychali z ulgą.

– Czego?! – Tiesto nie masz?! – Co?! Spojrzał na mnie niczym cierpliwe dziecko na swego mało rozgarniętego tatusia. – Tu trzeba techno zapodać. Ludziska chcą tańczyć, nie czarną mszę odprawiać. Jak nie masz, to ja ci przyniosę. Nawet teraz mam... Sięgnął do kieszeni i podał mi pudełko z płytą CD. – Kumplowi nagrałem. Bierz i graj! Po kolei!!! Zmieniłem muzykę, zmieniłem sposób myślenia, zapełniłem salę. Odtąd nikt nie wychodził obrażony ani nie pokazywał mi, gdzie mam się popukać, żeby jutro było lepiej. I zaczęło ludzi przybywać. W pewnym momencie przestraszyłem się, że nie dam rady. Nie miałem skąd brać muzyki. Z pomocą przyszedł mi mój młody szwagier, który okazał się wielbicielem techno i bywalcem klubów, o jakich nigdy wcześniej nie słyszałem. Przesłuchiwaliśmy, nagrywaliśmy, porównywaliśmy klimaty i bity. Po tygodniu sieczka w moich uszach przybrała kształt wysublimowanej rozrywki dla mas. Miałem tyle muzy, że mogłem grać imprezę przez tydzień. Pytanie, czy się do tego nadawałem, delikatnie pominę. Praca to praca. Przygotowałem się, najlepiej jak umiałem, i w niektóre piątki było w Duke’u naprawdę tłoczno. Do pierwszej bijatyki, pierwszych straconych zębów, pierwszych ran zadanych tępym ostrzem nienawiści. Wiele razy słyszałem, że ostra, ciężka muzyka wzbudza agresję. Tymczasem w klubie, który stworzyłem, Polacy bili innych Polaków bez mrugnięcia po-

wieką. Jednemu z nich uratowałem tyłek, trzymając go przez całą noc pod nogami w didżejce. Później okazało się, że to on zawinił. Podobno nasłał na porządnego człowieka bandę naćpanych kolesi, którzy wytłukli mu zęby i połamali żebra. Do końca życia nie zapomnę uścisku jego palców zaciśniętych na moich łydkach, gdy bardzo umięśnieni i zezłoszczeni mężczyźni szukali go po całym klubie. Był siny, prawie zielony, gdy barmanka zamknęła wszystkie drzwi i mógł nareszcie wypełznąć na wolność. Początkowo pracowaliśmy we troje. Przypadkowo złowiona Kasia objęła w posiadanie bar, ja wziąłem salę, a mój – znowu pijący – przyjaciel Grześ pracował jako ochroniarz. Cwana była z niego bestia. Od progu mówił ludziom, że bardzo ceni tę pracę i prosi, by nie wszczynać burd, bo inaczej ją straci. – Słuchajcie, spójrzcie na mnie. Nie jestem kozakiem. Wyświadczcie mi przysługę, proszę. Zachowujcie się przyzwoicie. Jestem niskiego wzrostu, porządnym gościem. Jeśli będą zadymy, zwolnią mnie. Rozumiecie? Działało. Przez długi czas działało. Wszyscy zarabialiśmy przyzwoite pieniądze i tak powinno pozostać. Ale inni zamarzyli o czymś podobnym, a nasz klub na drodze do tego zawadzał. Coraz więcej kolesi napastowało mnie, że ch...wo gram, Grześ dwoił się i troił, by był spokój, lecz obaj wiedzieliśmy, że przestajemy dawać radę. Wskakiwał taki na scenę i walił do mnie wprost: – Jimmy tu grał? A może Bitelsi też? – Nie wierzysz, nie wierz. Ale zaraz po wylądowaniu na Heathrow Hendrix trafił do Duke’a i tu zagrał. Na tej scenie.


|25

nowy czas | 21 września

agenda rozmową po angielsku było zdecydowanie gorzej. Zapisała się do międzynarodowego klubu korespondencyjnego, korespondowała z młodymi ludźmi praktycznie z całego świata, z niektórymi z czasem się zaprzyjaźniła. Sporo z tych przyjaźni przetrwało do dziś. Marzyła o tym, żeby wyjechać do Anglii. W kuchni z mamą i siostrą przepytywały się nawzajem z brytyjskiej historii i geografii, piły w filiżankach zdobytą po znajomości angielską herbatę. Śledziły biografie sławnych Brytyjczyków. – W szarym, komunistycznym Dęblinie, podzielonym wtedy na dwie strefy: dla uprzywilejowanych – żołnierzy stacjonujących w okolicznych jednostkach i ich rodzin – oraz dla szarej masy zamieszkującej ponure, komunistyczne bloki. Dla nich specjalne, świetnie zaopatrzone sklepy, dla nas puste półki. Po naszej stronie 90 procent mężczyzn, którzy regularnie pili, i zmęczone kobiety, wystające po pracy w długich kolejkach po kawałek mięsa dla swojej rodziny.

Listopad 1992. Szkoła języka angielskiego na Shepherd’s Bush, Advanced Class. Siedzimy w ustawionych na przeciwko siebie ławkach. Obserwujemy się na wzajem. Na wprost mnie siedzi Beata. Cicha, pracowita, bardzo nieśmiała, nawet wtedy, kiedy odpowiada na zadane na lekcji pytania. Nigdy nie zostawała po zajęciach. Nie chodziła z nami na piwo. Któregoś dnia zauważyłam, że ma dziurawe buty. W Londynie? Wracają wspomnienia z kraju – kiedy chciałam sobie kupić modne w połowie lat osiemdziesiątych oficerki, musiałam w kasie zakładowej najlepszego wtedy teatru w Polsce wziąć 15 tys. pożyczki, a potem przez kolejny rok ją spłacać. Jako redaktor wydawnictw teatralnych zarabiałam – jak zwykła mówić moja mama – na kawę i bilet autobusowy w jedną stronę. Czy w drugą jechałam na gapę? – nie pamiętam. Tutaj, po czterech godzinach sprzątania, mogłam sobie kupić wymarzoną parę butów. Miałam ich więc pod dostatkiem. Taka mała rekompensata za bieganie z miotłą po za-

jęciach w szkole językowej. Nie oszczędzałam. Chciałam nauczyć się angielskiego i wrócić do Polski. Beata przeciwnie. Przyjechała tu, by zrealizować marzenie swojego życia. Rano chodziła do szkoły angielskiego, potem biegła na praktyki do szpitala, co miało jej umożliwić nostryfikację dyplomu pielęgniarki. Na płatną pracę zostawało bardzo mało czasu. Zarabiała niewiele. A przecież musiała się utrzymać, zapłacić za szkołę full time, by uzyskać wizę studencką, za przejazdy. Dziurawe buty tak bardzo by jej nie przeszkadzały, gdyby nie deszczowa jesień i ciągłe przeziębienia. Nie wiedziałam, czy się odważę. W końcu się odważyłam, a ona się nie obraziła. Wzięła ode mnie buty, ciut za duże, ale za to prawie nowe. – Chyba w tych butach poszłam na to pierwsze spotkanie z Margaret Thatcher – śmieje się Beata, kiedy wracamy do tamtych chwil. Odprowadzałam ją czasem do metra. Opowiadała mi o Dęblinie, fascynacji Wielką Brytanią, Margaret Thatcher… Jej opowieści były przygwożdżone determinacją pozostania tutaj. Nie chciała być sprzątaczką czy opiekunką do dzieci. Była przecież dyplomowaną pielęgniarką. W czasie praktyk zorientowała się, że jej wiedza i umiejętności są znacznie większe niż przeciętnych pielęgniarek pracujących w tutejszych szpitalach. Jeśli zdobędzie uprawnienia, będzie tu kiedyś mogła pracować w swoim zawodzie. Co tam dziurawe buty... Przebrnęła przez wszystkie niezbędne praktyki i egzaminy językowe, dostała pracę w szpitalu na stały etat. Natychmiast wzięła pożyczkę i kupiła jednosypialniowe, przytulne mieszkanie w Palmers Green w północnym Londynie. W szpitalu wkrótce awansowała.

Listopad 1988. Margaret Thatcher przyjechała pierwszy raz do Polski w ramach wizyty rządowej. Hala Mirowska

– I ty tu teraz... te łubyduby puszczasz? – No, tak jakby. – A pieśń „Kalina Malina” znasz? Dałbyś radę zmiksować? Dziwaków miałem w bród. Cała ta nasza emigracja wydała mi sie nagle narodowym zrywem bez wspólnego celu, zbieraniną przypadkowych ludzi, którzy w jednym czasie stłoczyli się w poczekalni życia. Tomek okazał się ratunkiem, lekiem na większość dolegliwości. To on wparował na scenę pierwszy i powiedział mi, że: – Tu techniawy trzeba! Łapał za mikrofon, wrzeszczał: – Cała sala zapie...a! Cieszyło go to i cieszyło ludzi. Przypominał mi duże, pulchne dziecko, które przedwcześnie dojrzało i żądało dostępu do wszystkiego, co było nam, dorosłym, dane. Z czasem zacząłem wycofywać się z tej sceny. Nigdy nie czułem się tam dobrze, chociaż poczytywałem sobie za skromny sukces dzikie tańce klientów, gdy po północy włączałem Dżem, Perfect czy Lady Pank. Wyglądało to jak poweselne, pijackie pseudokaraoke pociągające za sobą nieodwracalne skutki, a jednak takiej miękkości w okolicach serca nie czułem nigdy wcześniej i później. Było fajnie i było warto. Wszyscy o tym wiedzieliśmy. My, obsługa, i oni, klienci. Około pierwszej w nocy wszyscy tłoczyliśmy się w jednej, zadymionej i zatęchłej sali klubowej, za diabła ciężkiego nie chcąc wyjść z Duke’a na wolność.

cdn xxpoprzednie odcinkix

@

www.nowyczas.co.uk/wyspa

JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN, Z SERCA KRAKOWIANIN, Z DESPERACJI LONDYŃCZYK. ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ, POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE

w Warszawie. – Udało mi się do niej przecisnąć – wspomina Beata. Poprosiłam ją o autograf. To był mój pierwszy osobisty kontakt z brytyjską premier. Potem Wybrzeże. Pociąg do Gdańska był tak zapchany, że stałam na jednej nodze. Przy kościele św. Brygidy w Gdańsku milicjanci otoczyli nas barierkami. Przedzierałam się pod nimi. Bałam się, że mnie aresztują. Kiedy dochodziłam do stacji, już bili ludzi, już używali gazu łzawiącego. – Margaret Thatcher lubi Polaków – kontynuuje Beata. – W swojej pierwszej książce bardzo pozytywnie wyraża się o nas jako harworking, patriotic people. W drugiej wspomina mszę świętą w kościele św. Krzyża w Warszawie, kiedy ludzie uczestniczący w nabożeństwie mimo skupienia cały czas ją obserwowali i uśmiechali się do niej. Wtedy nasunęła jej się taka myśl, że w życiu popełniła wiele błędów, ale jak już stanie przed obliczem Stwórcy i będzie za swoje życie sądzona, z pewnością ci Polacy, którzy modlili się razem z nią w kościele św. Krzyża, będą po jej stronie. Czuła, że była wśród przyjaciół, czuła ciepło od nich bijące, w katolickim kościele, ona, anglikanka.

Lipiec 2007. Jedna z niewielu słonecznych sobót minionego lata. Siedzimy w ogródku, nad stertą albumów fotograficznych, które Beata przywiozła z sobą. Nie pracuje już w szpitalu. Chroniczna choroba nie pozwala jej na to. Jest teraz pielęgniarką środowiskową. Odwiedza ludzi chorych, potrzebujących pomocy w ich domach. Od niełatwej codzienności ucieka, kiedy tylko zdrowie jej na to pozwala, w odległe zakątki świata. Do Kambodży, Peru, Maroka, Wenezuelii, Islandii, Syrii i wielu innych, nie-

zwykłych miejsc. Niekiedy znacznie bliższych. Właśnie wróciła z krótkiego pobytu we Francji – odwiedziła dom Moneta. – Ogród przy jego domu jest imponujący, nie dziwię się, że on tak malował – śmieje się Beata, która sama też w wolnych chwilach maluje. Nawet udało jej się sprzedać kilka olei w lokalnej galerii. Sprzedała jednosypialniowe mieszkanie w Londynie i na jego obrzeżach kupiła mały dom z ogrodem, który zamieniła w kwitnący eden. I trzy razy w roku odwiedza lady Thatcher, przynosząc jej zawsze piękne kwiaty. Na jej urodziny, na Boże Narodzenie i Wielkanoc. – Nigdy nie rozmawiamy na temat polityki – mówi Beata – chociaż przeczytałam wszystkie możliwe książki na jej temat, a moją główną fascynacją są właśnie jej polityczne dokonania. Niezłomna kobieta, która zawsze kierowała się swoim instynktem politycznym. Reformowała kraj pomimo krytyki i często otwartej nienawiści wpływowych publicystów. Ostatni polityk wielkiego formatu, z którym liczyli się najwięksi wrogowie. To w końcu Sowieci nadali jej przydomek żelazna dama, z którego była dumna. Ale do tych czasów już nie wraca. Teraz żądzą inni, a była premier, na którą powołują się nawet laburzyści, zgodnie z niepisanym zwyczajem w życiu politycznym już nie uczestniczy. Kiedy przyszłam tam ostatni raz, zdumiał mnie jej widok: szary kostium, szara chustka na głowie, szare pończochy, Taki kamuflaż, żeby w spokoju, nierozpoznana przez nikogo mogła pospacerować w parku. Cieszę się, że mogę spędzić z nią nawet krótką chwilę. Jest chyba dosyć samotna. Miała tylu przyjaciół, ale może w polityce nie ma prawdziwych przyjaźni...

Dzwoń do Polski za mniej niż 1p Bez przedpłat i abonamentu

Bez kontraktu

Bezpłatny wykaz połączeń online

Zadzwoń do nas na 0800 651 0055 lub zarejestruj się przez internet ZA DARMO! Twoja linia telefoniczna, abonament i numer telefonu pozostaje bez zmian. www.cheapcall1689.co.uk/polska

Polska 0.8p Polska tel. komórkowy Orange, Plus GSM 5p USA 0.8p Kanada 0.8p Czechy tel. stacjonarny 2p Irlandia tel. stacjonarny 1p


26 |

21 września 2010 | nowy czas

czas na relaks o zdroWiu z natury czerpanym

Jesień Z latem Lato skończyło się szybciej, niż się zaczęło. Chłód »opanował już wieczory i czyha zachłannie na poranki.

mania

A i dzień za dniem coraz krótszy i oddaje swe blaski we władanie zmroku. Co tu robić, gdy za oknem ciemno i zimno? Na szczęście, jesień nie szczędzi nam warzywno-owocowych dobrodziejstw. Chociaż tegoroczne dożynki były mniej obfite nie tylko tutaj, ale także w Polsce, możemy znaleźć pociechę w jedzeniu i chociaż na krótko nacieszyć się dobrym jadłem, póki jest w zasięgu naszej ręki i w przystępnej cenie.

gotoWania mikołaj hęciak Zacznijmy to jesienne gotowanie z Delią Smith, legendą wręcz i prekursorką dobrego gotowania Wielkiej Brytanii. Na początek danie pochodzące z Francji – boeuf bourgignon. Jak nazwa podpowiada, jest to danie treściwe i pełnomięsne, więc by zwolennicy diety roślinnej nie czuli się poszkodowani, mam też przepis na danie całkowicie bez mięsa, ale piekielnie gorące i pomarańczowe w każdym swoim calu – najbardziej pomarańczowe tagine, jakie znam. Obydwa dania pasują na chłodne i coraz dłuższe wieczory, chociaż tagine nazwałbym wspomnieniem lata.

naczyniu. Bogaci mogli więcej, ale ubodzy musieli zadowolić się czymkolwiek. I pamiętajmy, że północna Afryka nie należy do terenów rozpieszczających swoich mieszkańców. Oczywiście, znajdują się tam urodzajne tereny, ale pustynia czeka już za progiem. Pozwalając sobie na porównanie Anglii i np. Tunezji, to tutaj na wyspie mamy eden (i proszę już nie narzekać na pogodę). W wypalonych słońcem pustkowiach nie łatwo było o produkty spożywcze (i nadal nie jest), takie jak baranina, oliwa, suszone owoce i bakalie, cytrusy, warzywa, np. cebula, drób czy o ryby na wybrzeżu. Chodzi mi o to, że spartań-

bouef bourgignon Na 4–6 porcji potrzebujemy: około 900 g wołowiny (braising steak), kilka łyżek oliwy, 1 cebulę, 1 czubatą łyżkę mąki (plain flour), 400–500 ml czerwonego burgunda (ale inne czerwone wino wytrawne albo nawet wytrawny cider będą dobre), 2 ząbki czosnku, 2 gałązki świeżego tymianku, 1 liść laurowy, 350 g szalotki, około 250 g boczku (streaky bacon), 110 g grzybów (chestnut mushrooms), sól i pieprz do smaku. Rozgrzewamy patelnię, garnek lub najlepiej żeliwne naczynie do pieczeni i na minimalnej ilości oliwy obsmażamy pokrojoną w grubą kostkę wołowinę, kilka kawałków jednocześnie, by nie przeładować naczynia, co obniży temperaturę i zamiast obsmażania zaczniemy podduszać. Zbrązowione kawałki mięsa odkładamy na bok. Następnie podsmażamy cebulę pokrojoną w piórka. Gdy ta się zazłoci i trochę zeszkli, dodajemy mięso oraz łyżkę mąki i wszystko razem mieszamy. Kiedy mąka wchłonie soki z podsmażania, stopniowo dodajemy wino, mieszając i uważając, by nie powstały grudki. Dodajemy rozkruszony czosnek, tymianek i po raz pierwszy doprawiamy do smaku solą i pieprzem. Całość przykrywamy pokrywką i wkładamy do piekarnika nagrzanego na 140°C. I tak pozostawiamy na 2 godziny. Teraz mamy czas na przygotowanie ziemniaków lub ryżu, z którymi będziemy podawać ten wyśmienity gulasz. I właśnie ziemniaki, ryż czy nawet makaron, np. tagiattelle, wystarczą do tego dania, chociaż Delia proponuje, aby dodać zieloną sałatę lub inny francuski przysmak, jakim jest ratatouille. Po dwóch godzinach podsmażamy na patelni szalotki (obrane, ale w całości) i dodajemy z grubo pokrojonymi grzybami. Wstawiamy na następną godzinę do piekarnika. Jeżeli nie dysponujemy piecem, możemy gotować na bardzo małym ogniu. I klasyczne boeuf bourgignon jest gotowe. Jeśli zamierzamy zaprosić gości i planujemy podanie kilku dań, w tym jarskiego, mamy wystarczająco dużo czasu, by po wstawieniu wołowiny do piekarnika przygotować nie tylko dodatki, ale też i danie jarskie, które obiecałem. Warzywne tagine zawdzięczamy ludom północnej Afryki i chociaż najpopularniejsze są tagine z Maroka, równie znane są z Tunezji, Algierii czy Libii i nie tylko nazwa tego dania pochodzi od glinianego naczynia zwanego właśnie tagine. Naczynia te, choć proste, same w sobie są małymi cudeńkami sztuki ludowej. Można by je nazwać wolnowarami, gdyż służą do powolnego duszenia całej zawartości. Zanim zaczniemy mówić o tagine, proszę wyobrazić sobie, co miejscowi ludzie mogli ugotować w takim

skie warunki wpłynęły na prostotę gotowania. Warto wspomnieć o oleju arganowym – pomimo niesprzyjających warunków klimatycznych można tam znaleźć taką perełkę, jak argania (Argania spinosa), z której owoców otrzymuje się bardzo szlachetny i drogi olej. Niemniej jednak handel i turystyka zawsze wzbogacały kuchnię północnej Afryki, co najlepiej widać na przykładzie Maroka. Rzadko w której części świata można znaleźć taką różnorodność potraw jak tam. Brzmi to jak paradoks czy całkowita sprzeczność, ale tagine powstawało z tego, co udało się uzbierać, wyhodować lub złapać, a to właśnie lądowało w garnku doprawione mniejszą bądź większą liczbą przypraw, zresztą kolorystycznie bardzo pasujących do miejscowego krajobrazu. Historycznie więc rzecz ujmując, podstawą klasycznej tagine była baranina, ale dzisiejszy przepis jest lamb-free. I co więcej, jest też tomato-free.

PomarańcZoWa tagine beZ mięsa Z kuskusem Dla 4-6 osób potrzebujemy: kilka łyżek oliwy, po 2 łyżeczki zmielonego kminku i kolendry, 2 ząbki czosnku, 1 łyżeczka harissy (pasta z ostrych papryczek), 1 mała dynia piżmowa (butternut squash), 4 duże marchewki, wywar z warzyw około 600 ml, 75 g suszonych moreli, 1 puszka 400 g cieciorki (chick peas), pół wiązki pietruszki naciowej i świeżej kolendry. Na kuskus potrzebujemy: 250-300 g kuskusa, 2 łyżki oliwy, 360 ml wywaru warzywnego, 50 g płatków migdałowych. Najpierw około 10 minut podsmażamy cebulę. Na następną minutę dodajemy rozgnieciony czosnek i przyprawy, a na kolejne 2 minuty – harissę. Wsypujemy pokrojoną w cząstki dynię i marchew, mieszamy dokładnie oraz zalewamy wywarem, dodajemy posiekane morele i na bardzo małym ogniu (lub w piecu) prażymy około 25–-30 minut. W międzyczasie zalewamy kuskus z odrobiną oliwy lub masła wywarem warzywnym bądź wrzącą wodą, przykrywamy na około 10 minut. Po tym czasie mieszamy całość, by nie było grudek, i posypujemy prażonymi płatkami migdałów. I tak przygotowaliśmy całkiem przyzwoite dwa klasyczne dania. Smacznego!!!

Wrzenień to dobra pora

pomyŚl o nogach Jesień to najlepsza pora na pozbycie się »szpecących nogi pajączków i żylaków. Wybierz się właśnie teraz na wizytę do specjalisty i omów z nim swoje problemy i poczytaj na temat wodnych i alkoholowych wyciągów z kasztana Janusz Frączek Kłopoty z krążeniem w nogach to niestety przede wszystkim problem płci pięknej. Kobiece hormony – estrogeny – osłabiają sprężystość ścian naczyń żylnych, które stają się bardziej podatne na rozciąganie. Ryzyko pojawienia się żylaków jest jeszcze większe, jeśli miał je już ktoś w rodzinie. Gdy było to jedno z rodziców, prawdopodobieństwo rozwinięcia się tej choroby u dziecka wynosi 70 proc., aż 90 proc. – kiedy skarżyli się na nie i ojciec i matka. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy z góry „skazani” na żylaki. Wprost przeciwnie – doskonale wiadomo, że największy wpływ na sprawne krążenie w nogach ma tryb życia. By krew bez problemów przepływała od ud do kostek i z powrotem, musimy być jak najczęściej w ruchu. To pracujące mięśnie nóg wypychają krew do góry, w kierunku serca. Sama nie dałaby rady popłynąć pod górę, pokonując siłę grawitacji. Dlatego warto postawić na gimnastykę, spacery, masaże. Dla naszych nóg nie jest to wcale zbędny luksus czy kaprys.

Z WiZytą u flebologa Tak nazywa się specjalista od leczenia żylaków. To jego powinniśmy odwiedzić, gdy zauważymy na naszych nogach żylaki lub choćby popękane naczynka krwionośne. Zwłaszcza jeśli odczuwamy także inne dolegliwości. Zmęczone, „ciężkie” nogi, wieczorem po trudach dnia, obrzęki wokół kostek, kurcze i bóle łydek to najczęściej pierwsze – wydawałoby się niewinne – objawy niewydolności żylnej. Zbyt sucha, łuszcząca się skóra również może wskazywać na kłopoty z odprowadzeniem krwi z żył nóg. Lekarz obejrzy nogi i wykona badania, by sprawdzić stan położonych głębiej żył. Im wcześniej poszukamy pomocy, tym większą dajemy sobie szansę na uniknięcie skalpela. Flebologia proponuje bowiem sposób podejścia do problemów żylnych podobny do stomatologii. Należy kontrolować stan swoich nóg co pewien czas, likwidować powstałe zmiany, stosować się do zasad profilaktyki, a mamy ogromną szansę na utrzymanie swoich nóg w zdrowiu. Polecam niemal codzienne masaże stóp, za pomocą bioenergizera i roztworów solankowych.... Następnie nim zaczniesz zażywać DETRALEX zapoznaj się co można kupić z wodnych i alkoholowych wyciągów kasztanowca. Roślina kasztanowca działa przeciwzapalnie, przeciwbakteryjnie, rozkurczająco, przeciwkrwotocznie, uszczelnia naczynia krwionośne.

lecZnicZa moc kasZtanoWca Wyciąg z kasztanowca ma takie samo działanie jak witamina P (rutyna, bioflawonoidy). Uszczelnia i uelastycznia

ścianki naczyń krwionośnych, zapobiega ich pękaniu, wzmacnia i udrożnia. Jest to szczególnie ważne u ludzi cierpiących z powodu żylaków, krwawych wybroczyn podskórnych (często towarzyszących zaawansowanej otyłości), tzw. zastoju żylnego (zastój krwi w żyłach spowodowany niewydolnością krążenia krwi), hemoroidów, a także rozszerzonych i pękających naczynek krwionośnych (tzw. pajęczynek). Kasztanowiec to znakomity środek w zapobieganiu zakrzepom krwi. Usprawnia krążenie obwodowe i mózgowe krwi, usuwa obrzęki wywołane poważnymi schorzeniami serca, obrzęki pooperacyjne i występujące np. po kontuzjach, stłuczeniach itd. Wyciąg z kasztanowca leczy pozakrzepowe zapalenie żył i uaktywnia ukrwienie narządów wewnętrznych. Leki z kasztanowca podaje się także przy obrzękach mózgu i płuc. Są pomocne w leczeniu odmrożeń i poparzeń. Usprawniają dotlenienie komórek mózgowych, łagodząc np. demencję (otępienie starcze), zawroty głowy spowodowane postępującą miażdżycą. Nasiona kasztanowca – kasztany skutecznie unieszkodliwiają promieniowanie żył wodnych oraz emitowane przez telewizor czy komputer. Nosząc kasztany np. w kieszeniach można sobie ulżyć w bólach reumatycznych, nerwobólach, bólach mięśniowych. Wyciąg z nasion kasztanowca (intractum Hippocastani seminis) jest składnikiem preparatu venoforton (firmy Leki Natury). Wewnętrzne zastosowanie wodnych i alkoholowych wyciągów z kasztanowca to właśnie leczenie wszelkiego rodzaju pajączków na nogach, ale też przy leczeniu hemoroidów, zaburzeniach krążeniach krwi, zapaleniu żył, miażdżycy, stanów zapalnych wątroby, przy odmrożeniach, obrzękach (dotyczy to głównie okolic kostek nóg), krwiakach, zapaleniu scięgien. Świeżymi wyciągami z niedojrzałych owoców leczy się zakrzepy i zastoje żylne, nadmierną przepuszczalność naczyń krwionośnych. Są tez stosowane w stanach zapalnych i nieżytach żołądka i jelit. Zewnętrznie przetwory z kasztanowca podaje się w postaci okładów w leczeniu oparzeń, odmrożeń, ubytków naskórka, zapaleniu naczyń włosowatych skóry.


|27

nowy czas | 21 września 2010

twoje zdrowie O tym jak bardzo technika ułatwia życie można przekonać się na każdym kroku. O tym, ile dodaje radości, można dowiedzieć się w gabinecie ginekologicznym dr. Grzegorza Szymczyka. To wlasnie tam, w MEDYKU, jednym z najlepszych polskich centrow medycznych w Londynie, pacjentki oczekujące dziecka mogą zobaczyć swe nienarodzone jeszcze maleństwo na ekranie i wyjść z gabinetu z plytąDVD i dużym pamiątkowym zdjęciem A4 z buzią dziecka. I pomyśleć, że naszym mamom i babciom takie cuda nawet się nie śnily...

Zobaczyć uśmiechniętą twarz pacjentki Z dr Grzegorzem Szymczykiem rozmawia Łucja Piejko. Wydaje się, że dwuwymiarowe badania USG powoli odchodzą do lamusa...

– Procedurą podstawową w badaniu ultrasonograficznym jest badanie dwuwymiarowe. Narządy jamy brzusznej i miednicy, w przypadku ginekologicznym, czy płód, w przypadku położniczym, są rzutowane na ekran monitora i pokazane w postaci 2D. Jednakże coraz więcej nowoczesnych gabinetów na świecie oferuje swoim pacjentkom USG trójwymiarowe. Badanie to pozwala z wyprzedzeniem zobaczyć czy dziecko nie ma rozszczepu wargi lub innych widocznych deformacji na twarzy, pokazać ciągłość kręgosłupa i prawidłowość struktur powierzchownych u płodu. W którym tygodniu ciąży można z całą pewnością określić płeć dziecka?

– Podanie określonego tygodnia, w którym bez wahania można określić płeć jest dość ryzykowne. Rodzi to bowiem określone oczekiwania. Dla asekuracji podaje się, że płeć dziecka widać w połowie ciąży. Aczkolwiek czasem już nawet w dwunastym tygodniu można z całą pewnością stwierdzić, że będzie to chłopiec. Jest jednak i druga strona medalu. W niektórych kulturach, matki, gdy dowiedzą się, że nienarodzony maluch jest płci żeńskiej, zabiegają o usuniecie ciąży. Dlatego też w części brytyjskich szpitali, ultrasonografista nie podaje płci dziecka, nawet na życzenie. Bo jeśli nie można udokumentować płci na zdjęciu, to lepiej nie spekulować. Zawsze decyzję o przekazaniu rodzicom, jaka jest płeć dziecka, należy dobrze przemyśleć. Zdumiewają mnie określenia, używane przez niektórych polskich lekarzy, że np. będzie to na 76 procent chłopiec. Skąd oni biorą te procenty? Czy badanie trójwymiarowe jest dla płodu całkowicie bezpieczne?

– Dawka stosowana w USG trójwymiarowym jest całkowicie bezpieczna dla płodu. Nie ma udokumentowanych przeciwskazań do stosowania badania 3D, nawet we wczesnej ciąży. Do tej pory nie udowodniono bowiem szkodliwego działania ultradźwięków użytych w dawkach diagnostycznych na zwiększoną częstość występowania wad rozwojowych, która w każdej populacji i tak wynosi dwa procenty. Badania w trójwymiarze pozwalają na znacznie dużo większą precyzję w wykrywaniu wielu wad u rozwijającego się płodu. Jest to zatem prawdziwy krok milowy w położnictwie.

– Nawet 3D nie daje gwarancji, że z dzieckiem wszystko będzie w porządku. Są pewne schorzenia, jak choćby niektóre wady nerek, które ujawniają się dopiero po porodzie lub nawet po kilku latach. USG 3 i 4D to po prostu bardziej atrakcyjna forma badania dla

pacjentki i – nie wolno o tym zapominać – nieoceniona pamiątka dla całej rodziny. Pacjentka dostaje od nas za darmo płytę DVD i duże pamiątkowe zdjęcie A4 z buzią dziecka. Sam chciałbym mieć takie zdjęcie z czasu, kiedy jeszcze byłem „po tamtej stronie brzucha mamy”. Pojawił się też czwarty wymiar...

– Badania 4D to nic innego jak przedstawienie obrazu 3D w ruchu. Jest to po prostu film, na którym rodzina pacjentki ma możliwość zobaczyć swoje nienarodzone dziecko tak, jak by to było pokazane za pomocą kamery wideo. Nie jest to jednak obraz rzeczywisty, lecz stworzony sztucznie, przez komputer, na podstawie fal ultradźwiękowych wysyłanych pod różnym kątem. Dlatego też i kolory są kolorami sztucznymi. Prezentowane na ekranie dziecko ma zazwyczaj barwę żółtą, co jest domyślnym kolorem aparatu USG, a nie ma nic wspólnego z rodowodem płodu. Nie bez powodu mówi się o zupełnie nowym wymiarze ginekologii?

– Biorąc pod uwagę wszystkie aspekty badań 3 i 4D muszę przyznać, że rzeczywiście jest to pewna forma nowatorstwa w badaniu medycznym. Nie jest to jednak coś zupełnie nowego. Tak naprawdę badania 3D funkcjonują na rynku medycznym już od dobrych kilkunastu lat. Co trzeba jednak z dumą powiedzieć, Medyk, to jedna z nielicznych polskich przychodni w Londynie, która może pochwalić się bardzo wysokiej klasy sprzętem, Voluson 730 Pro. Czy badania 3 i 4D są wykonywane w ramach podstawowego pakietu usług Medyka?

– Nasze pacjentki otrzymują pakiet wszystkich badań USG w jednej cenie. To, co uda nam się uchwycić w trakcie badania, jest często unikatowe. Czasem dziecko ziewa, ssie kciuk, niekiedy pokazuje zebranym przed monitorem środkowy palec. Raz wywołało to błogi uśmiech satysfakcji na twarzy tatusia dziecka...

Dr Grzegorz Szymczyk z Centrum Stomatologiczno-Medycznego MEDYK w Londynie

Albo płód zasłania sobie twarz czym może, raczkami, pępowiną czy nawet nóżkami. Obserwowanie tego to bez wątpienia wielkie przeżycie dla pacjentek. Zwykle w ciągu tych kilku, kilkunastu minut badania pacjentki z zachwytem na twarzy i w pełnym oczekiwania milczeniu obserwują swoje dziecko. Pamiętam zdarzenie z jednego z angielskich szpitali, w których miałem przyjemność pracować, gdy jedna z pacjentek przyniosła zdjęcie płodu 3D do porodu. Postawiła je na biurku i w momencie, gdy pojawiały się skurcze i gdy było widać, że te chwile są dla niej niezwykle trudne, patrzyła się na zdjęcie i uśmiechała się do niego.

Takie momenty muszą być dla Pana najcenniejszą nagrodą?

– Badanie 3D/4D to czas, w którym można wprawić pacjentkę w zachwyt. Panie, pary lub całe rodziny (rekord liczby członków rodziny obecnych w czasie badania wynosi u mnie osiem) wychodzą z gabinetu zadowolone i to jest dla mnie, jako lekarza, największa nagroda. W takich chwilach mam zawsze ogromną satysfakcję z tego, że jestem specjalistą ginekologii i położnictwa. Gdy się widzi uśmiechniętą, rozpromienioną pacjentkę, człowiek uświadamia sobie, że te wszystkie lata spędzone na nauce, często pełne poświęceń i wyrzeczeń jednak nie poszły na marne.


28|

21 września 2010 | nowy czas

czas na relaks sudoku

łatwe

6 1 4 7

średnie

2 9 8 7 5 9 2 4 6 1 3 2 6 8

8 2 5 1 6 2

4 7 2 3

4 9 1 2 3 5

3 4 6

5 6 8 4 3 4 2 5 7 5 9 1 6 8

trudne

8 1 9 7 5

7 9

1

3

6

7

9 6 1 4

9

5 6 9 7 4 3 9

3

2

7 6 2 4

8

5 4 8 5

5

8

6

3

1

8

1 5 8 4

6

krzyżówka z czasem nr 12

aby język giętki powiedział wszystko, co… przyjdzie palcom do głowyi

Czytając gazetkę przy porannej kawce Obcokrajowca, który uczy się naszego języka lub choć trochę go zna, może zadziwić wielość zdrobnień używanych przez nas na co dzień – i to w kontekście zupełnie dla niego niezrozumiałym. Oczywiście, mogą się zdarzyć uzasadnione sytuacje, na przykład gdy o szczenięciu powiemy piesek, o niewielkich rozmiarów domu – domek czy o małym kocie – kotek itd. W ten sposób określamy wielkość czegoś, o czym mówimy, i nasz komunikat jest jasny. Niepoprawne natomiast jest używanie form: mały piesek, nieduży domek czy malutki kotek – to już znaczeniowy nadmiar. Bywają także zdrobnienia, które określają stosunek emocjonalny mówiącego do otaczającej go rzeczywistości, co również może być dla nas czytelne. Takie wypowiedzi, jak: – Zarabiam na życie, robiąc różne interesiki; – A może by tak donosik na sąsiada?; – Dzień bez świństewka to stracony dzień!, też doskonale odzwierciedlają, o czym tak naprawdę mówi nadawca, odkrywając przy tym swoje intencje. Łatwo możemy odczytać bowiem, że interesik to nie mały interes tylko nielegalne przedsięwzięcie. Sąsiad też pewnie jest uczciwy, więc donos nic nie da, lecz donosik i owszem – choć jest kłamstwem, to urząd ma obowiązek sprawdzić, a sąsiad niech się trochę podenerwuje. Świństewko również nie powinno być takim zwykłym utrudnieniem życia – musi być przemyślane i dotkliwe. Czasem też użycie zdrobnienia podkreśla pejoratywny charakter nazwy będącej określeniem kogoś lub czegoś, na przykład kiedy o dorosłej kobiecie ktoś mówi dziewczynka albo panienka, o

nieudolnym szefie – dyrektorek czy – bardziej po europejsku – bossik, o nielojalnej przyjaciółce lub koleżance – przyjaciółeczka bądź koleżaneczka itd. Przyznać trzeba, że to bardzo wygodna forma. Nikt nikomu nie może zarzucić, iż powiedział o kimś coś obraźliwego. A czymże miałby go obrazić? Pieszczotliwym określeniem? Zdrobnieniami można wyrazić również lekceważenie czegoś, choćby w tego typu wypowiedziach: – A jaka to rewolucja?! To zwykły buncik!; – To ma być samochód? Przecież to takie autko!; – Nazywasz to wielkim przyjęciem, a to tylko imprezka! itp. itd. Pogarda jest jasna, a zatem intencje autorów tych zdań też są czytelne. Formy zdrobniałe oddają także nasz ciepły stosunek do kogoś, a wtedy mnożą się: mamulki, tatuśki, córusie, synusie, żoneczki, mężulkowie, misiaczki, pysie, rybeńki, skarbeńki, o pieszczotliwych wersjach imion nie wspomnę. I dodawać tu niczego nie trzeba, gdyż są aż nadto oczywiste. Kiedy już wreszcie ów obcokrajowiec przebrnie przez te zawiłości i ma nadzieję, że pojął ich mechanizmy, pojawiają się pułapki. Słyszy coś, co trudno jest mu sklasyfikować. Panie umawiają się bowiem na kawkę, herbatkę, ciasteczko, ploteczki, zakupki, bo uwielbiają wydawać pieniążki. Podziwiają swoje fryzurki, buciki, torebeczki… Panowie zaś proponują sobie piwko, drineczka, wódeczkę, częstując się papieroskiem, cygarkiem czy też wspólnie wypalając fajeczkę. Rano ubierają się w garniturki, jedzą śniadanko, kupują gazetkę… W kawiarni kelnerka zachęca do zjedzenia pyszniutkiego deserku, w sklepie ekspedient poleca klientom świeżutką wędlinkę lub mięsko, a

konduktor w pociągu prosi o bileciki do kontroli… I tu rzeczywiście obcokrajowiec może się czuć zagubiony, bo nie wie, jaki podtekst mają takie sytuacje i dlaczego takich form używamy. Mnie zaś zadziwia inna rzecz – a zadziwienie to często graniczy ze zdumieniem. Co prawda, dotyczy to trochę innych zjawisk językowych, ale nadal pozostających w kręgu zdrobnień. Chodzi mi mianowicie o język, którym rodzice zwracają się do swych pociech. Dzieci uczą się języka ze słuchu od nas, od mówiących do nich dorosłych. Oczywiste jest, że na początku z różnych przyczyn nie potrafią jeszcze oddać wszystkich dźwięków, czyli wyartykułować wyrazów, które słyszą. Tworzą zatem swoje neologizmy. A co robią dorośli? Utrwalają je! Zamiast nadal mówić do dziecka językiem, którego przecież ono się uczy, zaczynają używać swoistego dziecięcego kodu. Młoda mama wybiera się ze swym synkiem na spacer. Ubiera pociechę i mówi: – A teraz idziemy ajci. Na ulicy zwraca uwagę dziecka na ciężarówkę: – O, jaki duzi brum, brum. Potem na placu zabaw ostrzega: – Nie wchodź tam, to ziazi. Zrobisz sobie bubu i będzie ała!. Chwilę później zaprasza malca na posiłek: – Chodź do muni. Munia da amci. Słysząc to, myślę sobie, że owszem, warto pielęgnować dziecko w sobie – do czego namawiają wszyscy zajmujący się ludzką psychiką. Chyba jednak nie o taką kreatywność i spontaniczność im chodzi. Na szczęście, nawet jeśli dotyczą one języka, to na pewno nie w takiej formie.

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz


|29

nowy czas | 21 września 2010

ogłoszenia

job vacancies

Caring for 50 years

Carers Required nationwide Pro-Force Ltd poszukuje osób na następujace stanowiska:

ASySTENT/KA w DzIELE REKRUTACjI ASySTENT/KA KOORDyNATORA PAKOwALNI Wymagania: – angielski komunikatywny, rosyjski mile widziany; – wĹ‚asny transport – znajomość obsĹ‚ugi komputera – gotowość do pracy w róşnych godzinnach – odporność na stres i zmianÄ™ warunkĂłw pracy WiÄ™cej informacji moĹźna uzyskać dzwoniÄ…c pod 01227733880 moĹźna rĂłwnieĹź przesĹ‚ać swoje CV: paula@pro-force.co.uk PRACOwNICy PAKOwALNI PILNIE POSzUKIwANI!

Country Cousins are one of the UK’s leading introduction agencies of temporary or long-term live-in care and companionship for the elderly and those convalescing in their own homes.

As a self-employed Cousin you have the freedom to FKRRVH ZKHQ DQG ZKHUH \RX ZRUN DQG ZH ÀQG WKDW PDQ\ RI RXU &RXVLQV JR EDFN WLPH DQG WLPH DJDLQ to Clients with whom they forge real friendships.

We are currently recruiting carers (Cousins) and QHHG FDULQJ Ă H[LEOH DQG UHOLDEOH LQGLYLGXDOV WR DVVLVW RXU &OLHQWV ZLWK WKHLU SHUVRQDO QHHGV RQ D GDLO\ EDVLV ,Q UHWXUQ ZH DUH DEOH WR RIIHU \RX Ă H[LEOH HQMR\DEOH live-in caring assignment with our Clients, nationwide.

6R LI \RX KDYH FDUH ZRUN H[SHULHQFH DQG D JHQXLQH ZLVK WR GHOLYHU D ÀUVW FODVV VHUYLFH WR RXU &OLHQWV SOHDVH FRQWDFW XV DQG ÀQG RXW MXVW KRZ HQMR\DEOH DQG UHZDUGLQJ FDULQJ IRU RWKHUV FDQ EH

All applicants will be required to complete a Criminal Records Bureau Disclosure. Part of the Nestor Healthcare Group, an equal opportunities employer.

T:

0845 6014003

LANGUAGE TUTORS Location: LONDON EN2 N9 Wage: ÂŁ15.00 to ÂŁ30.00 Per Hour Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: Language tutors required to teach and support small groups of children at our Out of School Club, at beginners to intermediate level languages. You will be required to: 1. Provide a stimulating learning style and environment for children to develop and stretch themselves. 2. Maintain classroom control through positive behaviour management. 3. Play a role in. the development of appropriate specifications, resources, schemes of work, assessment and teaching strategies in the club. Experience is desirable but not essential. Applicants must be fluent in both English and one of the following languages: Arabic, Polish, German, French, Mandarin-Chinese, or Spanish. Successful applicants are required to provide an enhanced disclosure and 2 references. Disclosure expense will be met by employer. How to apply: For further details about job reference EDM/25097, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearingimpaired people is 0845 6055 255.

CAFE SUPERVISOR Location: TUNBRIDGE WELLS, KENT TN1 Hours: 5/6 OUT OF 7 Wage: ÂŁ5.80 TO ÂŁ6.80 PER HOUR

Closing Date: 10 October 2010 Employer: Muffin Break (MB Cafes Ltd) Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: We are looking for people that can lead and give exceptional customer service to join our friendly team in Tunbridge Wells. You should want to work well within a team and want to give great service to our customers. You should have had experience leading a team before but cafe experience is not necessarily a prerequisite. Our approach is that we can teach . you everything you need to know, except how to have a brilliant and outgoing personality. We are offering 35-45 hours, working 5 or 6 of 7 days. We are a seven day business so weekend work is required.We supply a uniform and training and as much free coffee as you can drink. We will also pay you, min wage to start but if you are the person we are looking for we would increase this quickly based on your performance. It's in your hands. So, if you are friendly and have a good attitude, apply . How to apply: You can apply for this job by obtaining the employer's application form by telephoning 01892 514191 ext and asking for Manager or alternatively by emailing the employer at anna.mcg86@gmail.com and returning it to Manager at Muffin Break (MB Cafes Ltd), anna.mcg86@gmail.com.

PRESS BREAK SETTER / OPERATOR Location: COLCHESTER, ESSEX CO4 Hours: 48.00 OVER 5/6 DAYS Wage: ÂŁ7.00 TO ÂŁ9.50 PER HOUR Employer: Acoustica Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

info@country-cousins.co.uk www.country-cousins.co.uk E:

Description: An opportunity has arisen for a Press Brake Setter Operator in the Colchester, Essex area. The main purpose of this role is to manufacture sheet metal components using mechanical drawings, engineering standards and accepted engineering principles. Applicant must have experience using CNC press break machines. Due to the nature of this role candidates would . ideally have previous experience in the manufacture of sheet metal components using CNC press break machinery, Edward Pearsons machines an advantage, and have worked within a manufacturing environment. Hours: of work between 40-60 hours week. Rate: 7-9.50hr. depending on experience. Please send your CV to mohamedzakaria212@gmail.com or call 07908 770399 leaving your name and number. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Russell Wheeler at Acoustica, mohamedzakaria212@gmail.com.

MICROSOFT DEVELOPER Location: HARROW, MIDDLESEX HA1 Hours: 37.5 HOURS OVER 5 DAYS Wage: NEGOTIABLE Closing date: 11 November 2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: GamCom Solutions Ltd seeks a flexible, knowledgeable and hungry Microsoft Developer to work in a fast paced work hardplay hard environment. You must have proven development experience and must have a good Engineering, Mathematical, Accounting or Computer Science Degree. Hands on and proficient in .NET development C, ASP.NET, Web Services and XML. andor

Kierownik Biblioteki Polskej Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Londynie zatrudni kierownika Biblioteki Polskiej, odpowiedzialnego za całokształt pracy biblioteki; sprawy organizacyjno-aministracyjne, zbiory i archiwa, czytelnię i informację naukową, wypoşyczalnię, biblioteki ruchome. Po dalsze informacje patrz: http://www.posk.org/index.php/pl/informacje/bibliotekapolska/z-ycia-biblioteki

SQL SQL Enterprise Manager, SQL Query Analyzer, T-SQL, DTS, SSIS, SSAS, SSRS. Experience of BizTalk, Sharepoint, Team System and financial services would be advantageous. Good verbal, written communication skills and client facing skills are required. Flexibility to be based at various locations in the South East and South West is essential. How to apply: For further details about job reference HKH/12709, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am - 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearingimpaired people is 0845 6055 255.

RESTAURANT MANAGER Location: BERKHAMSTED, HERTFORDSHIRE HP4 Hours: 5 DAYS OVER 7, SPLIT SHIFT

Wage: ÂŁ16000 TO ÂŁ25000 Employer: Reed Specialist Recruitment Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: This Vacancy is being advertised on behalf of Reed Specialist Recruitment who is operating as an employment agency. A Local Italian restaurant with a Fire oven on site, require a Restaurant Manager with previous experience to manage the on site staff and host the guests to their table.The restaurant provides light lunches, Ala Carte menus and Pizzas baked . in the traditional Pizza Oven .Providing food 7 days a week, Lunch and dinner times, you will be required to work 5 days of 7.The current manager has created this new role to take on the management as the business has grown and is growing rapidly.Full of character, elegance and good customer service skills, able to resolve queries and tend to customers making them feel at home. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Paula Butterwick at Reed Specialist Recruitment, paula.butterwick@reedglobal.com.


30|

21 września 2010 | nowy czas

ogłoszenia jak zamieszczać ogłoszenia ramkowe?

ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD

Aby zAmieścić ogłoszenie RAmKoWe prosimy o kontakt z

Działem sprzedaży pod numerem 0207 358 8406 ogłoszenia komercyjne

komercyjne z logo

do 20 słów

£15

£25

do 40 słów

£20

£30

job vacancies zDRoWie

LAboRAToRiUm meDyczne: THe PATH LAb Kompleksowe badania krwi, badania hormonalne, nasienia oraz na choroby przenoszone drogą płciową (HIV – wyniki tego samego dnia), EKG, USG.

TeL: 020 7935 6650 lub po polsku: iwona – 0797 704 1616 25-27 Welbeck street London W1g 8 en

UsłUgi FinAnsoWe RozLiczeniA PoDATKoWe (onLine), zWRoTy PoDATKU, Promocyjne ceny do 31.10.2010 PRoFesjonALnA obsłUgA (AgenT HmRc) PÓłnocny LonDyn joAnnA mobiLe:

0790 886 6672

nAUKA

jĘzyK AngieLsKi KoRePeTycje oRAz PRoFesjonALne TłUmAczeniA Absolwentka anglistyki oraz translacji (University of Westminster)

PRzePRoWADzKi • PRzeWozy TeL. 0797 396 1340 sPRAWnie • RzeTeLnie • UPRzejmie

...FoR enViRonmenT FRienDLy DUsT FRee ALLeRgy Design Żyj i mieszKAj zDRoWo... Polecamy usługi w zakresie: •malowanie i odnawianie wnętrz •montaż nowych podłóg, w tym parkietów •bezpyłowe cyklinowanie podłóg •renowacja schodów (remont i odnawianie) •woskowanie, olejowanie desek podłogowych... •montaż ogrodzeń w ogrodach (pielęgnacja ogrodów)

www.fromax.co.uk

p a1

Polsk

24/7 Stałe stawki połączeń

Polska Obsługa Klienta

/min

Z tel stacjonarnego wybierz 084 4862 4029 a następnie numer docelowy np.: 0048xxx. Zakończ # i poczekaj na połączenie.

TeL.: 0785 396 4594 ewelinaboczkowska@yahoo.co.uk

1p

Wybierz 084 4862 4029

5p

Wybierz 084 4545 4029 Polska tel. komórkowy

KUcHniA DomoWA PoLsKi KUcHARz

Polska tel. stacjonarny USA Niemcy tel. stacjonarny

Orange, Plus GSM

6p prywatne przyjęcia, domowe uroczystości, gotowanie na miejscu lub pomoc w gotowaniu, układanie menu. Kuchnia polska, kontynentalna i angielska. Przyjęcia duże i małe. TeL.: 0772 5742 312 www.mylondonchef.co.uk

Location: CHATHAM, KENT ME4 Hours: 40 PER WEEK, MONDAY TO FRIDAY, 8AM - 4:15PM Wage: CIRCA £13,000 PER ANNUM Closing Date: 30 September 2010 Employer: European Active Projects Ltd Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: This vacancy is being advertised on behalf of European Active Projects Ltd who is operating as an employment agency. The ideal candidate will be fluent in Polish and be experienced in: Email, Excel, I.T, Computer skills. Excellent communication skills, organised and flexible. Training will be in the Leicester offices. Duties are to help book travel, arrangements, talking to clients, being a link for the workers to the agency, answering phone calls, dealing with post and all related tasks. You can also email steve@eap-ltd.co.uk How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Maggie at European Active Projects Ltd, malgorzata.patryn@eap-ltd.co.uk.

PoLisH sPeAKing cUsTomeR seRVices

ARAnŻAcjA WnĘTRz z zAsTosoWAniem nATURALnycH sKAł soLnycH

Bez zakładania konta

oFFice ADminisTRAToR PoLisH sPeAKing

www.auracall.com/polska

Wybierz 087 1518 4029 Polska tel. komórkowy Era

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. BT call setup fee applies. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Prices to other Poland’s mobile networks will be charged at 20p/min. Prices correct at time of publishing: 13/09/2010. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.

Location: MILTON KEYNES, BUCKINGHAMSHIRE MK9 Hours: 40 PER WEEK, MONDAY - FRIDAY, 7:00AM - 7:00PM Wage: £7.55 to £8.46 Per Hour Closing Date: 29 November 2010 Employer: tempingdirect.com Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: This vacancy is being advertised on behalf of not4profitpersonnel who is operating as an employment agency. Previous telesales customer services experience is essential. You must be able to speak and write fluent Polish. Duties involve taking inbound telephone calls dealing with customer queries, updating internal systems and all associated tasks. . How to apply: You can apply for this job by telephoning 0152 5383983 ext 0 and asking for Rachel Hill.


|31

nowy czas | 21 września 2010

sport Górnik Zabrze

Możemy być rewelacją Dariusz Czernik Przed sezonem Górnik Zabrze to była wielka niewiadoma. Z jednej strony klub zaczął sezon jako beniaminek, który w Pierwszej Lidze nie zachwycał. Z drugiej zaś – latem wymieniono w zespole połowę składu, a w sumie pożegnano lub odsunięto od zespołu 13 piłkarzy.

– W tym nie ma sprzeczności. Wiedzieliśmy, że awansował zespół, który nie dawał gwarancji gry w Ekstraklasie na wysokim poziomie, a my drugi raz nie chcieliśmy przeżywać tego samego. Zmiany były konieczne, a mnie cieszy, że zaskoczyło. Co nie znaczy, że popadamy w euforię – przyznaje prezes Górnika Łukasz Mazur. Tymczasem zabrzan czeka jedno z trudniejszych zadań pierwszej części sezonu, na Roosevelta zawita bowiem wicelider z Bełchatowa. – Ogólnie rzecz biorąc, zaczynamy serię bardzo

trudnych meczów, bo przecież czekają nas pojedynki z Lechem, Legią i Wisłą. Wiem, że są dziś w tabeli za nami, ale przecież to wciąż uznane firmy – dodaje Tomasz Wałdoch, dyrektor sportowy Górnika, który pierwszy mecz w lidze przegrał, ale potem trzy

że same sparingi to za mało, by zobaczyć, ile jesteśmy warci. Wygrane dodają spokoju. Dziewięć punktów już mamy i nikt ich nam nie zabierze – przyznaje trener Adam Nawałka, który może chodzić z podniesioną głową. O takim starcie pewnie marzył w bardzo

razy wygrał. Szczególnie dwie ostatnie wygrane są dla Górnika bezcenne. — Zespół dociera się w lidze. Wiedziałem,

optymistycznych myślach. – Ważne, że nie zagraliśmy jeszcze słabego meczu. W każdym jest granie

piłką. Oczywiście, że raz wychodzi to lepiej, a raz gorzej, ale jest dobrze. Paradoksalnie, przegraliśmy tej jesieni mecz, w którym graliśmy najlepszą piłkę, czyli z Arką w Gdyni. Dziś mielibyśmy może... Nawet nie chcę głośno tego mówić. Powoli, spokojnie, ważne, że poszliśmy latem w dobrą stronę — dodaje Mazur. Faktycznie wielu sprowadzonych latem piłkarzy ma dziś miejsce w składzie. Bramkarzem numer jeden został Adam Stachowiak – bohater meczu z Cracovią. Prawą obronę zmonopolizował Michał Bemben, były kolega Wałdocha z Bochum. Miejsce na środku zajął z kolei Mariusz Jop, poza meczem z Pasami bardzo pewny w defensywie. – Najważniejsza zmiana jakościowa zaszła w środku pomocy — uważa Mazur. – Myślę o Kwieku i Gierczaku. Obaj świetnie się uzupełniają, potrafią grać w piłkę i wnieśli do zespołu nową jakość. W ataku wciąż gra Tomasz Zahorski, który na razie wygrywa rywalizację z napastnikami sprowadzonymi do Zabrza latem. W tym z Dawidem

Sikorskim, który ma za sobą wiele lat gry w rezerwach Bayernu Monachium. W Zabrzu siedzi na ławce. Co ciekawe, w niedzielnym meczu drugiej drużyny Sikorski strzelił Cracovii cztery gole. Czyli wszystkie. – Daniel był w Monachium i najlepiej wie, co to jest konkurencja. Zresztą o to nam chodziło. Tylko taka sytuacja pozwala rozwijać się drużynie – przyznaje spokojnie Wałdoch, który był wielkim zwolennikiem sprowadzenia Sikorskiego do Zabrza. – Bełchatów to na razie największa pozytywna niespodzianka ligi. Prowadzi Jagiellonia, ale ona wygrała Puchar Polski i już poprzedni sezon miała świetny. A z Bełchatowa odeszła cała grupa najlepszych piłkarzy. Za kilka dni możemy mieć jednak tyle punktów co oni, a więc może to o nas ktoś powie, że jesteśmy rewelacją ligi – kończy Piotr Gierczak, 34-letni pomocnik Górnika. W Zabrzu założono przed sezonem miejsce w górnej części tabeli. Na razie zabrzanie są nad kreską. I choć sezon jest jeszcze długi, to w klubie panuje umiarkowany optymizm.

W poszukiwaniu kupca Czesław Ludwiczek Jeśli spojrzeć na tabelę ligi angielskiej, to można doznać swoistego rodzaju szoku, bo oto w jej czołówce trudno szukać drużyny, która gościła tam przez kilkadziesiąt lat. Chodzi oczywiście o osiemnastokrotnego mistrza Anglii i pięciokrotnego triumfatora Ligi Mistrzów drużynę Liverpool FC.

Już w poprzednim sezonie zjechała stosunkowo nisko, bo zajęła dopiero siódme miejsce w Premier League, a teraz, po czterech kolejkach, znajduje się dopiero na trzynastym miejscu z dorobkiem pięciu punktów i ze stratą do prowadzącej Chelsea siedem oczek. W ostatnią niedzielę Liverpool zremisował w wyjazdowym meczu z Birmingham, a ten podział punktów uratował – jak donoszą media angielskie – cudem, głównie dzięki bardzo dobrej postawie bramkarza Reiny. Aż się wierzyć nie chce, że jest to ta sama firma, która w 2005 roku okazała się najlepsza w Europie, a w sezonie 2008/2009 niemal o włos przegrała z Manchesterem United walkę o koronę mistrza Anglii. Angielscy kibice tego klubu uważają, zresztą już od mniej więcej dwóch lat, że za trudną sytuację Liverpoolu, który był niegdyś chlubą owego wyspiarskiego kraju, odpowiadają jego nowi właściciele, amerykańscy przedsiębiorcy Tom Hicks i George Gillet. Próbowali więc wykupić od nich klub, tworząc spółkę akcyjną z udziałem kilkudziesięciu tysięcy fanów. No, ale było to przedsięwzięcie zbyt wielkie, aby drobnym ciułaczom mogło się udać, więc zostało po pewnym czasie zarzucone. Problem istnieje jednak nadal, bo pod rządami amerykańskich właścicieli klub ugina się nie

tylko przed ligowymi rywalami, ale także pod ciężarem długów. Od 2007 roku, kiedy Tom Hicks i George Gillet kupili Liverpool, jego zadłużenie wzrosło do prawie 270 milionów euro. To jest suma funkcjonująca w obiegu publicznym, ale podobno księgowi klubu wyliczyli, że zadłużenie to sięga 350 milionów i to nie euro, ale funtów, co stawia pod znakiem zapytania przyszłość stowarzyszenia założycielskiego klubu. Ta trudna sytuacja powstała z powodu nie najlepszego gospodarowania od lat, ale i dlatego, że Amerykanie prawie nic nie zainwestowali w rozwój klubu, a wręcz przeciwnie, pogłębili jego długi. I to między innymi było przyczyną skromnych transferów zarówno w ubiegłym, jak i bieżącym roku. Liverpool sprzedawał dobrych i drogich zawodników, takich jak Xabi Alonso, Arbeloa, Javier Mascherano, i kupował tanich, z wyjątkiem Fernando Torresa, który jednak miał pecha, bo przez znaczną część ostatniego sezonu cierpiał na kontuzje. Ten nieszczęśliwy proces transferowy doprowadził do słabszej postawy zespołu w lidze, a co równie ważne, nic drużynie nie pomogła zmiana trenera. Innymi słowy, amerykańscy przedsiębiorcy źle gospodarowali, a do tego otrzymali groźny dla nich cios, bo w ubiegłym roku stracili 42,6 miliona funtów (75,9 miliona dolarów) z powodu konieczności spłacenia tej części długu, do której zobowiązali się w kontrakcie kupna klubu w 2007 roku. W tej sytuacji Hicks i Gillet postanowili pozbyć się ciężaru, jaki stanowi dla nich Liverpool. Najpierw sami przemierzali świat w poszukiwaniu kupca, a następnie zaangażowali do tego celu menedżera brytyjskich linii lotniczych Martina Broughtona, który stał się faktycznym zarządcą klubu. W sferach biznesowych świata szybko

rozeszła się wieść, że Liverpool jest do kupna. Wkrótce też tym kupnem klubu znad rzeki Mersey zainteresował się chiński miliarder z Hongkongu Kenny Huang. Ten człowiek interesu proponował przyzwoitą cenę, bo sięgającą 300 milionów euro, a następnie zobowiązywał się do zlikwidowania długów i wyłożenia grubszej koperty, choć nieokreślonej kwotowo, z przeznaczeniem na transfery. Kontrakt miał być zawarty do 31 sierpnia, wszakże już nieco wcześniej Martin Broughton oświadczył, że studiuje jeszcze inne propozycje potencjalnych nabywców klubu i dlatego też trzeba poczekać na finalizację rokowań. Wyglądało to tak, jakby zarządca klubu chciał nieco zaszantażować Chińczyka i wycisnąć z niego jeszcze grubszą forsę. Okazało się jednak, że Huang po wspomnianym oświadczeniu

zmienił zdanie i nie chce już nabywać pakietu większościowego Liverpoolu. Podobno znudziło go – jak wynika z oświadczenia jego firmy – przedłużanie się negocjacji. Mimo twierdzenia głównego zarządcy klubu o tym, że istnieją inni potencjalni nabywcy Liverpoolu, do wiadomości publicznej nie przedostają się jakiekolwiek informacje na ten temat. A tymczasem sytuacja drużyny staje się coraz trudniejsza, bo Gerrard jest cieniem samego siebie, a i Torres nie jest w najlepszej formie. Pretensje wysuwa się także pod adresem kilku innych zawodników. Potrzebne byłyby więc nowe zakupy, ale obecni właściciele klubu na taki wysiłek finansowy się nie zdobędą. W tej sytuacji najlepszym wyjściem byłaby sprzedaż klubu, ale skąd wziąć nabywcę?


32|

21 września 2010 | nowy czas

port

Redaguje Daniel Kowalski info@sportpress.pl d.kowalski@nowyczas.co.uk

Polonijna Liga Piłkarska

Inauguracja w Coventry Po Londynie, Birmingham oraz Luton teraz przyszedł czas na Coventry. To właśnie tam przed kilkoma dniami swoje rozgrywki zainaugurowała kolejna polonijna liga piłkarska w Wielkiej Brytanii.

Do rozgrywek pierwszego sezonu zgłosiły się cztery zespoły, a sezon potrwa do końca tego roku. W tym okresie będzie rozegranych pięć kolejek w systemie każdy z każdym (mecz i rewanż). Pierwszym liderem została ekipa Black Horse z Hunckley, która rozgromiła Coventry International 4:1. Wynik mógł być lepszy, ale na przeszkodzie stanął bramkarz Coventry, który był w świetnej formie. Bardziej wyrównany był pojedynek FC Krówka Vitamin Leamington Spa z Coventry Sharks zakończony minimalnym zwycięstwem tych pierwszych – 2:1. Wynik pierwszej połowy był bezbramkowy, co w rozgrywkach minipiłkarskich nie zdarza się często. W drugiej połowie emocji było jeszcze więcej. Prowadzenie objęli piłkarze z Leamington, rywal nie pozostał jednak dłużny i już po dwóch minutach był remis. Rezultat meczu ustalił Daniel Adamek. Wyniki pierwszej kolejki:

Black Horse Hunckley – Coventry International 4:1 (2:0) Bramki: Dziadziuś 2, Kordyjaczni, Filipiec – Iskrzyński FC Krówka – Coventry Sharks 2-1 (0-0) Bramki: D. Adamek 2 – T. Marek 1 Wyniki drugiej kolejki:

Coventry Sharks – Black Hourse Hinckley 0-5 (0-1) Bramki: V.Zaharihins 2, M. Dziadus 1, M. Filipiec 1, A. Kokorevics 1 Coventry International – FC Kruwka 3-1 (1-1) Bramki: M. Iskrzynski 2, V. Sokol 1 - L. Mostkowski 1 Rozgrywki trzeciej kolejki 26.09.2010

Daniel Kowalski

Coventry International

Piłkarska jesień Zakończyła się piłkarska kampania wrześniowa. Pierwsza reprezentacja zremisowała z Ukrainą 1:1 i przegrała z Australią 1:2, reprezentacja B, czyli zespół do lat 23, wygrał z Uzbekistanem 2:0 i przegrał z Iranem 0:2, inny rocznik młodzieżówki (do lat 21) nie dał rady Finlandii (0:1) i Hiszpanii (0:2). Nieźle wypadli dwudziestolatkowie – 1:1 z Uzbekistanem-23 i 1:0 z Włochami, juniorzy do lat 19 ulegli 1:2 i zremisowali 3:3 z Norwegią, osiemnastka przegrała z Białorusią 1:3, siedemnastka wygrała z Bułgarią 1:0, ale przegrała z Danią 0:2 i Białorusią 1:3, wreszcie drużyna do lat 16 pokonała na wyjeździe Walię 2:1 i zremisowała 2:2 w rewanżu. Mimo kilku sukcesów (zwycięstwo U-20 nad rówieśnikami z Włoch) bilans jest negatywny, co znów dało okazję do narzekań różnym domorosłym naprawiaczom rodzimego futbolu. Są jednak i pozytywy. Nie zauważyłem, by nawet w gazetach sportowych zamieszczono wcześniej powyższe zestawienie. Gdy się kryty-

kuje, to nikt nie będzie przytaczał argumentów strony przeciwnej, a tu niewątpliwym plusem dla PZPN i zasługą związku jest ów szeroki reprezentacyjny front. Grały bowiem reprezentacje aż na ośmiu poziomach: od rocznika 1995, czyli U-16, po seniorów, a dodać warto, że trwa już proces selekcyjny rocznika 1996, szuka się więc talentów wśród chłopaków, którzy dopiero w przyszłym roku mieć będą po 15 lat. Pod tym względem nieróbstwa nie można zarzucić (oprócz szerokiego przeglądu piłkarstwa krajowego z udziałem trenerów okręgowych szuka się też przecież młodych Polaków za granicą), choć, oczywiście, do efektów można mieć różne zastrzeżenia. Porażkami w eliminacjach turniejów mistrzowskich w poszczególnych kategoriach chwalić się też nie można, ale zawsze trzeba pamiętać, że zdobycie mistrzowskiego tytułu wśród juniorów nie jest celem samym w sobie, a jeszcze jednym oczkiem selekcyjnego sita. Reprezentacja Niemiec na przykład wygrała

poprzednie Mistrzostwa Europy do lat 21, ale w bieżących przepadła z kretesem w eliminacjach, ustępując w grupie Czechom i Islandii. Nie sądzę, by ktoś w niemieckim związku miał pretensje do szkoleniowca tej drużyny, zwłaszcza gdy okaże się, że dwóch lub trzech zawodników trafi wkrótce do pierwszego zespołu narodowego.

Współpraca trenerów wymaga zawodowej lojalności i wyzbycia się prywatnych ambicji u szkoleniowców Śledząc wydarzenia piłkarskie na różnych szczeblach reprezentacyjnych, dostrzegam jedną podstawową wadę: brak koordynacji działań i współpracy trenerów poszczególnych zespołów. Logika wskazywałaby, że w rocznikach od dwudziestolatków

wzwyż najważniejszy powinien być Franciszek Smuda, a powoływania do kadry – z nim konsultowane. Tymczasem Smuda dość lekceważąco wypowiadał się o kadrach Stefana Majewskiego, który prowadzi zespoły do lat 23 i 20, chociaż już przy drużynie do lat 21, którą kierował w eliminacjach ME Andrzej Zamilski, pozytywnym elementem było skierowanie na mecz z Hiszpanią Artura Sobiecha z kadry A, o którym wiadomo było, że przeciwko Australii nie zagra. Nie licząc trzonu seniorskiej reprezentacji, pozostała pula kilkudziesięciu kadrowiczów w wieku 20–23 lat powinna być wspólna: powoływana przez bezpośrednich trenerów po konsultacji ze Smudą i na jego sugestie. Nie rezygnowałbym też łatwo z wyśmiewanego zespołu do lat 23 – wszak istniała kiedyś kadra B składająca się z zawodników bezpośredniego zaplecza z szansami na awans do pierwszego zespołu. Grupa ta niekoniecznie musi być ograniczana wiekowo, bo na przykład ostatnio trafił do

reprezentacji Dariusz Pietrasiak, który z trudem mieści się już w kategorii… U-30. Skoro trener Smuda twierdzi, że powołuje zawodników do reprezentacji z klubów, a nie z kadr młodzieżowych, to skąd ma wiedzieć, jak dany piłkarz wypada w drużynie skompletowanej doraźnie, w której gra się inaczej niż w klubie, bo oprócz wyszkolenia technicznego i ogólnej znajomości taktyki są potrzebne jeszcze takie cechy, jak umiejętność współpracy i podporządkowania się innym (albo przeciwnie – cechy przywódcze), zdolność do improwizacji i dostosowania się do odmiennych stylów gry? Taka współpraca trenerów wymaga, oczywiście, zawodowej lojalności i wyzbycia się prywatnych ambicji u szkoleniowców, słowem – profesjonalizmu, także u samych zawodników i ich szefów w klubach, którzy też powinni traktować obowiązki wobec reprezentacji jako wspólny interes nas wszystkich.

Wojciech Filipiak


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.