nowyczas2010/148/012

Page 1

LONDON 10 July 2010 12 (148) FREE ISSN 1752-0339

CZaS Na WySPIE

»6-7

Elektryczna wojna Ryszarda W. W dobie wszechobecnego kryzysu nawoływanie do oszczędności może być całkiem chwytliwym hasłem reklamowym. Ale czy rzeczywiście dostawcom energii chodzi o to, byśmy oszczędzali? Przyjrzyjmy się przypadkowi Ryszarda W.

FaWLEy COuRt

»8-9

Walka trwa!!!

Czas na wakacje Podobnie jak w roku ubiegłym zawieszamy działalność wydawniczą na okres wakacji. Powrócimy we wrześniu z większą energią i licznymi planami. Życzymu Państwu udanych i słonecznych wakacji.

»3

List Fawley Court Old Boys do szefa Charity Commission Andrew Hinda, a także tłumaczenie artykułu, który ukazał się w „Henley Standard” na temat procesu o 5 mln funtów wytoczonego obecnej właścicielce (?) Aidzie Hersham przez dewelopera Richarda Butler-Craegha.

DRugI bRZEg

»15

Aneta Naszyńska Śmierć Anety, osoby tak pełnej pasji i radości życia, była czymś niespodziewanym, nagłym i okrutnym. Zabrała ją w momencie, gdy otwierał się przed nią nowy, pełen nadziei rozdział w jej życiu…

kuLtuRa

»21

Wyławianie pereł Żyjąc w Londynie, jesteśmy narażeni na hałas, który zdaje się dobiegać z każdej strony. Budzą nas jazgoty lisów i kotów, dostawcy mleka i irytujące piski śmieciarek. Zaspani wychodzimy na ulice, gdzie rozmaite dźwięki wydawane przez przeróżne maszyny łączą się w niezbyt przyjemny hałas towarzyszący nam przez cały dzień. Czy można polubić cały ten zgiełk? Z całą pewnością nie; można jednak go przerobić, zmieniając irytujące dźwięki w prawdziwą muzykę.

ZDROWIE I uRODa

»25

My tu tylko poprawiamy samopoczucie Zastosowanie toksyny botulinowej w medycynie estetycznej zupełnie zrewolucjonizowało nasze życie. Krótka seria kilku bezbolesnych zastrzyków pozwala na wygładzenie wszelkich bruzd czy zmarszczek mimicznych. Rozmowa z dr Agnieszką Roszyk, specjalistą od zabiegów z użyciem toksyny botulinowej oraz wypełniaczy dermatologicznych w Polskim Centrum Stomatologiczno-Medycznym MEDYK w Londynie.


2|

10 lipca 2010 | nowy czas

” SoBotA, 10 LIpCA, JACKA, AnAtoLA 1559

W turnieju rycerskim zginął król francuski Henryk II. Wydarzenie to przewidział w swych wizjach Nostradamus. Po tym wypadku wprowadzono zakaz urządzania turniejów.

nIEdzIELA, 11 LIpCA, oLGI, CypRIAnA 1903

Paryski dziennik „Temps” nadał telegram, który w ciągu zaledwie 6,5 godziny obiegł dookoła kulę ziemską.

ponIEdzIAłEK, 12 LIpCA, JAnA, BRunonA 1934

Utworzenie obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, w którym władze sanacyjne osadzały w trybie administracyjnym (bez sądu) opozycyjnych działaczy politycznych.

WtoREK, 13 LIpCA, MAłGoRzAty, EuGEnIuSzA 1985

Na zawodach w Nicei rosyjski lekkoatleta Siergiej Bubka przekroczył kolejną granicę ludzkich możliwości, ustanawiając rekord świata w skoku o tyczce – sześć metrów.

ŚRodA, 14 LIpCA, MARCELIny, uLRyKA 1789

Zdobycie Bastylii. Początek Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Święto narodowe Francuzów.

CzWARtEK, 15 LIpCA, WłodzIMIERzA, HEnRyKA 1410

Bitwa pod Grunwaldem zakończona klęską Zakonu Krzyżackiego. Ginie w niej wielki mistrz Ulrich von Jungingen.

pIątEK, 16 LIpCA, Ruty, BEnEdyKtA 1918

Na rozkaz Lenina komuniści wymordowali całą rodzinę carską, cara Mikołaja II, żonę Aleksandrę Teodorownę i ich piątkę dzieci.

SoBotA, 17 LIpCA, AnEty, ALEKSEGo 1997

listy@nowyczas.co.uk Szanowny Panie Redaktorze wychodzący w Londynie od 1940 roku „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” od lat nie informował społeczeństwa o istotnych sprawach Fawley Court, choć niegdyś zachęcał nas do składek na „ratowanie gimnazjum”, gdy marianie już dawno zdecydowali o jego likwidacji. Aż tu raptem dowiadujemy się (24 czerwca), że zbiory ks. Józefa Jarzębowskiego mają wreszcie ujrzeć światło dzienne w muzeum jego imienia w Licheniu. Artykuł wymienia, niestety, tylko zbiory historyczne i nie wspomina o kolekcji meksykańskiej sztuki ludowej zgromadzonej przez ks. Jarzębowskiego jako część jego zbiorów. Co się z nią stało? Szkoda, że szczątki twórcy tej kolekcji miały być wywłaszczone przez marianów z jego Bielan nad Tamizą i przeniesione na cmentarz w Henley. Czyżby dlatego, że ich transport do Lichenia byłby kosztowny? Może to okazać się wielką stratą: ks. Jarzębowski zmarł w opinii święto-

Znane są tysiące sposobów zabijania czasu, ale nikt nie wie, jak go wskrzesić. Albert Einstein

ści i jego grób w Licheniu mógłby zasłynąć (z odrobiną ludzkiej pomocy) cudami, które napełniałyby gotówką worki pazernych „sług Maryi”. Wracając do zbiorów: ks. Jarzębowski darował je wychowankom Kolegium Miłosierdzia Bożego w Fawley Court (obecnie stowarzyszenie Fawley Court Old Boys), a więc zakon marianów nie jest ich właścicielem. Ich obecny kustosz twierdzi, że ks. Jarzębowski „chciał, aby eksponaty były kiedyś pokazywane w Polsce”. Rzeczywiście mogłyby być pokazywane w Polsce jako wypożyczona wystawa, po czym powinny wrócić do Anglii. Ale dokąd? Ks. Jarzębowski nie przewidział, że jego Bielany nad Tamizą zostaną tak bez sumienia roztrwonione przez marianów. Zaufał im tak, jak nasza społeczność, która przez lata łożyła na nasze wspólne dobro, a nie dla napełniania kieszeni marianów. To naiwne zaufanie – bo to przecież księża!!! – spowodowało, że kupno tej posiadłości nie zastało szczegółowo załatwione prawnie, co później pozwoliło marianom manipulować prawem własności. Gdyby ich chciwość nie

prze szko dzi ła Pol skiej Mi sji Ka to lic kiej prze jąć Faw ley Co urt, zbio ry mo gły by tam da lej prze by wać i ich twór ca mógł w spo ko ju spo czy wać w swo ich Bie la nach nad Ta mi zą. Po zo sta ję z po wa ża niem HAN NA ŚWI DER SKA Dro ga Re dak cjo, chcia łam się po dzie lić krót ką re f lek sją w na wią za niu do ar ty ku łu „Or che stra of Li fe? Nie… of Lo ve” [„No wy Czas”, nr 10/147], w któ rym au tor ka wspo mi na o fil mie po ka za nym w BBC o Ni ge lu Ken ne dym. Film nie zwy kle cie ka wy, ar ty sta mó wi o Pol sce i Po la kach z wiel ką mi ło ścią, że daj nam Bo że wię cej tej kla sy am ba sa do rów!!!! Co mnie ude rzy ło, to pol ska fur man ka, któ rej ob raz otwie ra film. Miesz kam tu dość dłu go i przez ca łe la ta fur man ka to był po wszech nie wy ko rzy sty wa ny sym bol na sze go kra ju, tak jak by no wo cze sność i roz wój tech no lo gicz ny omi ja ły nas sze ro kim łu kiem. No cóż – old ha bits die hard – mó wią tu tej si, co po twier dził Alan Yen tob… Z ser decz ny mi po zdro wie nia mi KRY STY NA JO NES

Sekretarz generalny NATO Javier Solana wystosował list do ministrów spraw zagranicznych Polski, Czech i Węgier z formalnym zaproszeniem do negocjacji na temat przystąpienia do Sojuszu.

nIEdzIELA, 18 LIpCA, SzyMonA, KAMILA 1872

W Wielkiej Brytanii została wprowadzona zasada tajności głosowania w wyborach parlamentarnych.

ponIEdzIAłEK, 19 LIpCA, ALfREdA, WInCEntEGo 1553

Na tron angielski wstąpiła Maria Tudor, zwana Marią Katolicką. Tym samym rozpoczęły się represje skierowane przeciwko zwolennikom Kościoła anglikańskiego.

POLSKA MSZA

WtoREK, 20 LIpCA, CzESłAWA, HIERonIMA 1903 1906

Wybuch powstania w Macedonii skierowany przeciw dominacji tureckiej w tej części Europy. Wojska tureckie krwawo stłumiły rebelię. Autonomiczna Finlandia została pierwszym europejskim krajem, w którym kobiety uzyskały prawa wyborcze.

W CENTRUM LONDYNU PRZY WATERLOO

ŚRodA, 21 LIpCA, dAnIELA, pAuLIny 1542

Papież powołał do życia tzw. Święte Oficjum, najwyższą instancję dla sądów kościelnych. Celem Oficjum było wzmożenie walki Kościoła z reformacją i herezjami.

W KAŻDĄ NIEDZIELĘ O GODZ. 17.00

CzWARtEK, 22 LIpCA, MARII, MAGdALEny 1807 1944

Napoleon nadał w Dreźnie Księstwu Warszawskiemu konstytucję i kodeks cywilny. W Lublinie ogłoszono (przygotowany dzień wcześniej w Moskwie) Manifest PKWN.

ZAPRASZAJĄ OO. FRANCISZKANIE PARAFIA ŚW. PATRYKA 26 CORNWALL ROAD LONDON SE1 8TW

pIątEK, 23 LIpCA, BoGny, ApoLInAREGo 1944

1945

Jednostki AK, które walczyły o Lwów, podzieliły los swoich kolegów z Wilna. Po wyzwoleniu miasta zostały otoczone przez wojska NKWD, a następnie rozbrojone i wzięte do niewoli. We Francji rozpoczął się proces marszałka Petaina, głowy państwa z lat okupacji. Sąd zasądził karę śmierci, którą zamieniono na dożywocie.

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaktoR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński; WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz; FelIetony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSpółpRaca: Małgorzata Białecka, Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Tomasz Furmanek, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Zbigniew Janusz, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Roma Piotrowska, Fryderyk Rossakovsky-Lloyd

dzIał MaRketIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

GABRIELA HĘCIAK URODZIŁA SIĘ 2 MAJA 2010. SZCZĘŚLIWYM RODZICOM ANI I MIKOŁAJOWI ORAZ BRATU FRANKOWI GRATULUJEMY!!!

pREnuMERAtĘ można zamówić na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia, należy wypełnić i odesłać formularz na podany poniżej adres wraz z załączonym czekiem lub postal order na odpowiednią kwotę.

www.franciszkanie.co.uk www.stpatrickwaterloo.org.uk

Imię i nazwisko........................................................................... Rodzaj prenumeraty................................................................. Adres............................................................................................. ........................................................................................................

liczba wydań

uK

uE

12

£25

£40

26

£47

£77

52

£90

£140

CzAS puBLISHERS Ltd. 63 King’s Grove London SE15 2nA

Kod pocztowy............................................................................ Tel................................................................................................. Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)


|3

nowy czas | 10 lipca 2010

wybory

Bronisław Komorowski PrEzydEntEM rP Grzegorz Małkiewicz

Szanowni Państwo, Drodzy Czytelnicy, „Nowy Czas” przeszedł przez trudny okres przedłużonej recesji. Przetrwaliśmy kolejny rok (tak się już utrwaliło, że wakacje zamykają nasz rok wydawniczy) dzięki Państwa pomocy i zainteresowaniu naszym tytułem. To, że Czytelnicy czekają na kolejny numer „Nowego Czas” jest dla nas, niewielkiej redakcji i wszystkich naszych współpracowników, największą motywacją. Dziękujemy za słowa uznania i otuchy. Recesja ma więc również swoje dobre strony. W moim przypadku poszerzyła zakres obowiązków redaktora naczelnego. Bardzo sobie cenię obowiązki dystrybutora „Nowego Czasu”. Żadne spotkania z Czytelnikami nie dają takiego bezpośredniego kontaktu i zbierania opinii na temat tego, co robimy. Nasze kłopoty finansowe potwierdziły też potrzebę wydawania tego konkretnego tytułu. Wbrew zwiększającemu się zainteresowaniu mediami internetowymi wydania papierowe nie tracą swoich zwolenników. Podobnie jak w roku ubiegłym zawieszamy działalność wydawniczą na okres wakacji. Powrócimy we wrześniu z większą energią i licznymi planami. Sierpień nie będzie jednak dla nas miesiącem tylko wakacyjnym. Przygotowujemy drugą edycję ARTerii, większą i bardziej różnorodną niż rok temu. Wtedy był to nasz debiut, teraz to prawie tradycja, a ponieważ Brytyjczycy zaczęli mówić o tych kilkudniowych spotkaniach The Polish Art Festival, podejmujemy wyzwanie i zrobimy wszystko, żeby tegoroczna tzw. duża ARTeria przypominała festiwal. Wszystkich Państwa serdecznie zapraszam. Już teraz warto zaznaczyć w kalendarzach datę 9-11 września. Do zobaczenia w kryptach i ogrodzie kościoła St George the Martyr. Życzę Państwu udanych i słonecznych wakacji. 9-11 września Borough High Street London, SE1 1JA (naprzeciwko Borough Station)

w wyborach prezydenckich polacy zdecydowali – to Bronisław Komorowski ma stać na czele naszego kraju. dla kandydata po nie był to jednak spacerek po władzę. elektorat prawa i sprawiedliwości pokazał swoją mobilizację, a niewielka różnica między Bronisławem Komorowskim a jarosławem Kaczyńskim świadczy o tym, że rządzący chyba nie spłacają kredytu zaufania, jaki społeczeństwo udzieliło ugrupowaniu donalda tuska przed trzema laty.

Przemysław Kobus Jaka to będzie prezydentura? Jestem sceptykiem i cudów się nie spodziewam. Przez najbliższy rok z pewnością będzie spokojniej niż w przeszłości, gdy na linii Kancelaria Premiera – Kancelaria Prezydenta dochodziło do licznych sporów, często mało poważnych, czasem kompromitujących. W przyszłym roku natomiast wybory parlamentarne. I historia może się powtórzyć.

wyniKi, poparcie Różnica między uczestnikami wyścigu do Pałacu Prezydenckiego jest naprawdę niewielka. Bronisław Komorowski uzyskał 53,01 proc. głosów, Jarosław Kaczyński wywalczył w drugiej turze 46,99 proc. Biorąc pod uwagę wcześniejsze bardzo dobre notowania PO, czy to pod względem zaufania, popularności, czy też w przypadku wyborów prezydenckich, wynik głosowania winien być dla rządzącej partii czerwoną lampką, alarmem, że coś się dzieje nie tak, jak powinno. Zresztą już głosowanie w pierwszej turze unaoczniło partii Donalda Tuska, że PO ma problem. Na szczęście dla ugrupowania udało się utrzymać pasmo wyborczych sukcesów [2007 – wygrane wybory parlamentarne, 2009 – najlepsze wyniki w wyborach do Parlamentu Europejskiego, 2010 – wybory prezydenckie Red.]. Prawo i Sprawiedliwość jednak nie ma powodów do wstydu. Zmarginalizowane i ośmieszone przed trzema laty teraz pokazało, że jest w stanie szybko odrobić straty. Owszem, pojawia się pytanie, czy to pozyskanie nowego elektoratu, czy znaczne osłabienie aktywności elektoratu Platformy? Problem do rozstrzygnięcia przy innej okazji, ale warto mu się przyjrzeć. Bronisław Komorowski, podobnie jak jego partia, w wyborach parlamentarnych zyskał duże poparcie w większych miastach, wśród ludzi ze średnim i wyższym wykształceniem. Wielu Polaków głosowało na niego poza granicami kraju, ale… Stanów Zjednoczonych i tamtejszej Polonii Komorowski nie porwał. Zgodnie z przewidywaniami tam rządził Jarosław Kaczyński, a więc silna prawica. Chicago, Nowy Jork to bastiony PiS-u – tak można dzisiaj uznać. Komorowski zyskał poparcie na Wyspach Brytyjskich i wśród Polonii na kontynencie. Do Polaków za oceanem nie zdołał przemówić, ale też chyba nikt w sztabie kandydata PO takiego cudu się nie spodziewał i nikt też nie kładł specjalnego nacisku na pozyskiwanie elektoratu w Stanach Zjednoczonych.

żołnierze za KaczyńsKim O ile wyniki w Stanach Zjednoczonych nie były zaskoczeniem dla nikogo, o tyle głosowanie polskich żołnierzy na misjach wojskowych mogło zadziwić. W Afganistanie żołnierze postawili na Jarosława Kaczyńskiego. W sumie ponad 60 proc. Polaków w tym ogarniętym wojną kraju zdecydowało się oddać głos na kandydata Prawa i Sprawiedliwości. Nie pomogła wcześniejsza wizyta w polskich bazach Bronisława Komorowskiego, który zdecydował się niby zupełnie

Bronisław KomorowsKi, podoBnie jaK jego partia, w wyBorach parlamentarnych zysKał duże poparcie w więKszych miastach, wśród ludzi ze średnim i wyższym wyKształceniem. zysKał poparcie na wyspach BrytyjsKich i wśród polonii na Kontynencie

w Kraju Bez zmian przypadkiem przed wyborami odwiedzić żołnierzy. W Afganistanie Komorowski nie składał jednoznacznych deklaracji, ale dawał do zrozumienia, że czas kończyć z naszą misją wojskową w Afganistanie. Zapowiedź ta też zupełnie przypadkiem objawiła się po doniesieniach o dwóch tragicznych wypadkach w tym kraju – podczas ostrzału i w trakcie jednego z patroli zabito dwóch naszych żołnierzy. To wówczas Komorowski zapowiedział, że z misją wojskową czas już kończyć. Deklaracje te spotkały się w kraju z falą krytyki ze strony nie tylko Prawa i Sprawiedliwości oraz lewicy, ale także wojskowych. Co prawda, ci zmuszeni do prezentowania linii zgodnej z oficjalnym stanowiskiem MON nie mówili wprost, że takie deklaracje są zachętą dla talibów do zintensyfikowania ataków na polskie bazy, ale trudno było uniknąć takich komentarzy. W pozyskaniu głosów żołnierzy nie pomogły też obietnice doposażenia wojska. I tu im się nie dziwię. Od początku naszych misji zagranicznych, szczególnie w Iraku i właśnie w Afganistanie, nasi żołnierze przede wszystkim narzekali na stan uzbrojenia. Zdarzało się, że za własne środki kupowali lepsze kamizelki kuloodporne, bo te standardowe nie zabezpieczały przed wszystkimi pociskami. Fakt ten wykorzystywali przeciwnicy.

W Polsce rozłożenie głosów na poszczególnych kandydatów również nie stanowiło zaskoczenia. Ściana wschodnia i część południa opowiedziała się za liderem Prawa i Sprawiedliwości. Pozostała część za Komorowskim. Przy czym poparcie dla kandydata PO mogłoby być większe, gdyby elektorat Platformy był elektoratem twardym, zmobilizowanym, oddanym partii. Na takich ludzi PO nie może liczyć, stąd wiele akcji mających na celu nakłonienie Polaków do udziału w wyborach w ogóle, a jeśli już będą głosować, to niech oddają głos na kandydata PO. Komorowski spektakularnie przed kamerami pobierał zaświadczenie do głosowania poza miejscem zamieszkania, bo Platforma jak ognia bała się rezygnacji Polaków z udziału w głosowaniu w drugiej turze odbywającej się w sezonie wakacyjnym. Istniała realna obawa, że z kraju wyjadą młodzi – np. za pracą, a ci starsi, majętni – na urlopy. Stąd m.in. zorganizowanie obwodów wyborczych m.in. w tunezyjskiej Sousse i egipskiej Hurghadzie. Jeśli w lecie szukać Polaków, to właśnie tam. Przy okazji warto nadmienić, że wczasy w tych krajach są tak samo kosztowne, a czasem nawet tańsze od tygodniowego wypoczynku nad polskim Bałtykiem.

ciąg dalszy > 4


4|

10 lipca 2010 | nowy czas

wybory

Bronisław Komorowski Prezydent rP Ciąg dalszy ze str. 3 Mobilizacja PO w pozyskiwaniu głosów była przeogromna. Prawo i Sprawiedliwość nie musiało czynić tyle zachodu. Miało w garści głosy z USA i Kanady. Wiedziało, że zagłosują za ich kandydatem ofiary powodzi, które rozżalone ogromem tragedii i rozgoryczone jak zwykle w Polsce spóźnioną reakcją władz nie będą popierać obecnie rządzących. Do powodzian, którzy w wielu przypadkach potracili majątki życia, obietnice o szybkiej odbudowie i pomocy nie przemawiały. Na złość pojawiły się proceduralne bariery w wypłacie szybkich z założenia zapomóg. Urzędnicy na szczeblu samorządowym nie chcieli – w obawie o późniejsze ewentualne konsekwencje – przepuszczać pieniędzy bez należytej i standardowej kontroli. To nie pomogło ekipie rządzącej w budowaniu zaufania.

Niemrawe kamPaNie Specjaliści od marketingu politycznego wielokrotnie podkreślali podczas kampanii wyborczej, że bój kandydatów o najwyższy urząd w państwie jest bezbarwny, nie obfituje w walkę na haki, nikt nie wyciąga sobie dziadków z Wehrmachtu, nikt nie oskarża się o wykorzystywanie specsłużb w polityce wewnętrznej. Jednak trzeba pamiętać, że kampania odbywała się w trudnych warunkach, w cieniu tragedii smoleńskiej, w cieniu powodzi. Trudno prowadzić kampanie, nie odnosząc się do starego stylu sprawowania władzy przez przeciwnika, nie mogąc go atakować. PO nie wykorzystywało więc niczego, co mogłoby być kojarzone z jakąkolwiek grą na tragedii smoleńskiej. Wbrew obawom niektórych także PiS zrezygnowało z emocjonalnych wystąpień i nawiązań do wypadku rządowego TU-154. Oba

Pustogłosie Jacek Ozaist Tym razem nie byłem. Nie byłem w stanie. I chyba już się nie wstydzę. Odruch wyborczy jest takim samym wyrazem ducha demokracji, jak odruch niewyborczy. Zmarnowałem swój głos, ale bez pompy, bez napinki, bez fałszywych odruchów obywatelskich. Nie znaczy nie, i już. Gdyby była karta, na której można byłoby skreślić na kogo nie chce się głosować, byłoby dużo prościej. Miałem się fatygować, by oddać głos nieważny? Nie poszedłem w ogóle, bo motywacji mi zabrakło. Kandydata zresztą też. Wiele bliskich mi osób także nie poszło, a i tak frekwencja wyniosła powyżej 50 proc. Im dłużej o tym myślę, tym jestem pewniejszy, że od mojego głosu zależało w istocie niewiele. Tak naprawdę rządzi rząd, a prawo stanowi parlament. Prezydent może przeszkadzać w tym bardziej lub mniej. Ważniejsze jest, by nie przynosił wstydu rodzinie, czyli swojemu narodowi, by reprezentował nas wszystkich na najwyższym poziomie, na jaki go stać. Co do tego wszyscy mamy swoje wątpliwości, więc zostawmy temat piwnym pogaduchom pod sklepem monopolowym. Faktem jest, iż obaj kandydaci nie byli do końca wiarygodni w swoich programach i deklaracjach. Jarosław Ka-

sztaby pochowały też swoich politycznych fighterów. Jarosław Kaczyński dla dobra kampanii i wizerunku zdecydował się zdjąć sprzed kamer zawsze gotowych do udzielania ostrych komentarzy Jacka Kurskiego, Zbigniewa Ziobrę i Tadeusza Cymańskiego. Na scenę wyszły nowe, spokojne postacie PiS: Joanna Kluzik-Rostkowska i Paweł Poncyliusz. Platforma również wycofała (a może ów poseł sam to uczynił) Janusza Palikota oraz Stefana Niesiołowskiego. Ci odsunięci na boczny tor ujawnili się natychmiast po ogłoszeniu wyników drugiej tury. I słodko, i spokojnie być przestało.

Tych obaj kandydaci nie szczędzili, często zapominając, że kompetencje Prezydenta RP nie są tak duże, jak można byłoby sądzić. W przedwyborczych debatach telewizyjnych obaj byli pytani o sprawy gospodarcze, społeczne, o sprawy zagraniczne. I w zasadzie mogli się wypowiadać tylko w tym ostatnim zakresie, ale również z zaznaczeniem, że prezydent nie jest od kreowania polskiej polityki zagranicznej. Mówiąc wprost i brzydko, prezydent w myśl Konstytucji RP winien ładnie wyglądać i nie ośmieszać kraju poza jego granicami (spłycony wątek). Za kadencji Lecha Kaczyńskiego ograniczenia te zdawały się doskwierać PiS-owi, stąd też pewnie pojawiła się koncepcja wprowadzenia zmian w Konstytucji znacznie poszerzających zakres kompetencji prezydenta. Plany storpedowała Platforma, która na domiar złego zaproponowała dodatkowe ograniczenie roli prezydenta kraju. Oba pomysły zostały na razie zamknięte w szufladach. Z racji wygranej Komorowskiego skupmy się teraz na jego obietnicach. To m.in. bardziej przyjazne spojrzenie na refundację in vitro – sprawa ciekawa, bo kandydat PO wypowie-

dział się o niej życzliwie, podczas gdy w samej partii zdania na ten temat są podzielone. Komorowski zapowiedział starania o skrócenie misji polskich żołnierzy w Afganistanie, już wiemy, że MON chce wycofać żołnierzy rok wcześniej. Nadal jednak nie znamy stanowiska w tej kwestii NATO. Komorowski opowiedział się za utrzymaniem przywilejów emerytalnych, tymczasem rząd postulował jeszcze do niedawna reformę systemu emerytalnego, cięcia w przywilejach, podniesienie wieku pracy. O reformie w rolnictwie, a przede wszystkim likwidacji KRUS nie rozmawiano. Rolników nikt nie chciał mieć przeciwko sobie. Nie wiadomo też, jak potoczą się losy mediów publicznych – czy zawłaszczy je Platforma Obywatelska, czy też faktycznie zgodnie z zapowiedzą doprowadzi do ich odpolitycznienia. Wydaje mi się, że nie ma sensu dzisiaj, a w zasadzie nie było sensu już w trakcie kampanii dawać wiary takim obietnicom, bo de facto wszystko zależy od rządu. To w rękach Rady Ministrów leżą najważniejsze sprawy i projekty uchwał. Prezydent może tylko w przyszłości nie blokować takich działań. To jedyny pozytywny przejaw posiadania prezydenta i rządu z jednego ugrupowania. Nie przeszkadzają sobie wzajemnie. O ile, oczywiście, Komorowski nie zapragnie

czyński po tragedii smoleńskiej jakby przestał być sobą, a Bronisław Komorowski w natłoku obowiązków jeszcze nie zdążył właściwego wizerunku wypracować. Zapasy w stylu sumo w wykonaniu dwóch chudzielców nie budzą emocji, lecz śmiech. Dlatego największym wygranym tej kampanii okazał się naturalny i radosny Grzegorz Napieralski. Zresztą sięgnijmy wstecz. Nie chcę prezydenta, którego nie rozumieją nawet jego tłumacze. Nie chcę prezydenta z najbardziej nawet sympatyczną „chorobą filipińską”. Nie chcę prezydenta mówiącego do obywatela swojego kraju: „spieprzaj, dziadu!”. Chciałbym, by mój prezydent zrozumiał, że nie jest od naprawiania szkód, że nie ustanawia praw i obowiązków, że nie odpowiada za stopę bezrobocia, że ma niewielki wpływ na szkolnictwo, służbę zdrowia i budżet państwa. Że nie jest ani zapleczem urzędującego premiera, ani jego adwersarzem. Zresztą jaki on mój, skoro nie poszedłem do wyborów i do tego mieszkam w Anglii? Wielce prawdopodobne jest, że jego kadencja minie – może nawet dwie – a ja wciąż tu będę. Ciągle słyszę, że jestem ambasadorem mojego kraju i cokolwiek czynię na obczyźnie, jakoś tam wpływa na to, jak świat widzi Polskę i Polaków. Zatem po tysiąckroć mocniej dotyczy to prezydenta. Jakoś tym razem nie uwierzyłem, że będzie z tym lepiej, niż było dotychczas. Europa i świat odetchnęły jednak z ulgą. Wygrał kandydat przewidywalny. Na pewno nie będzie przeszkadzał, może nawet w czymś pomoże. Dla Polski widzianej jako partnera, nie

przeciwnika, to chyba dobrze. Nie wiem. Odpłynęła ode mnie polityka, odleciała mnie mara. Chciałem głosować na kogoś innego. Chciałem oddać głos z przekonaniem, nie z obowiązku. Chciałem być za, nie ciągle i ciągle przeciw. Wałęsa narobił głupot i świat się śmieje, więc lepiej Kwaśniewski, Kaczyński to wiadomo, więc lepiej Tusk, drugi Kaczyński też nie, więc Komorowski... Tego modelu mam po prostu dość. Zresztą nie tylko ja. Ale mój kandydat nawet nie przebrnął przez wewnątrzpartyjne prawybory... I zauważyłem (nie tylko ja), że coraz mniej interesuje mnie, gdzie stało ZOMO i kto ile przesiedział za powielanie bibuły. Coraz częściej za to rozmyślam, co będzie z systemem emerytalnym, gdy moje, rozsiane po świecie pokolenie przekroczy próg starości. Coraz bardziej zastanawia mnie, jak poradzimy sobie z EURO 2012, będziemy skutecznie zapobiegać powodziom, wzmacniać gospodarkę i walutę. Wiem, wiem. Te tematy bardziej dotyczą wyborów parlamentarnych, lecz to dobitnie umniejsza rangę wyborów prezydenckich. Obaj panowie w wielkiej polityce funkcjonują ponad 20 lat. Tyle samo, ile liczy sobie wolna Polska. Jeżeli ciągle powołują się na dokonania w walce z komuną, oznacza dla mnie tyle, że przez dwie dekady wolności nie dokonali niczego ważnego lub nawet tego nie cenią. Walka tych przeciw tamtym już mnie nie interesuje. I nie tylko mnie. Wspólnie zobaczymy, co zgoda zbuduje. I ci, co zagłosowali, i ci co nie. A także ci, którzy zmarnowali nieco energii, by oddać głos nieważny.

ObietNice

być wysoce oryginalnym i niezależnym partyjnie prezydentem i o ile, oczywiście, w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych Platforma odniesie sukces. W przeszłości Aleksander Kwaśniewski potrafił pokazać, że ma własne zdanie, że jest prezydentem wszystkich Polaków, a nie swoich wyborców. Komorowski już zapowiedział, że będzie chciał być prezydentem wszystkich, a nie niektórych.

PrzyszłOść Albo pięć lat spokojnej prezydentury, albo zaledwie rok zgody na linii między kancelariami. Nie wiemy, jak Polacy zagłosują w przyszłym roku, nie wiemy, czy wyniki zdobyte dzisiaj przez Jarosława Kaczyńskiego będą się przekładać na poparcie dla partii. Część polityków – zarówno z PiS-u, jak i z PO – wychodzi z założenia, że już w zbliżających się wyborach samorządowych wyniki uzyskane w wyborach prezydenckich bezpośrednio przełożą się na wyniki w samorządach. Nie byłbym tego taki pewien. Polacy inaczej traktują bowiem polityków z Warszawy, tych z telewizora, inaczej tych z własnego podwórka.

Przemysław Kobus

komentarz > 11

UWAGA!!! POLSKA RESTARUACJA PRZENIESIONA Z HOUNSLOW EAST DO GREENFORD JUŻ DZIAŁA!!! Znów podajemy Wasze ulubione dania: Pierś z Kurczaka pieczarkami i serem, Placki zmiemniaczane po zbójnicku, Roladę z kluskami. oferujemy pizzę ze smakowitymi dodatkami a oraz tanie, pożywne obiady abonamentowe.

XXL 4 Ruislip Road UB6 9QN 07882366755


|5

nowy czas | 10 lipca 2010

czas na wyspie

Zabrano im część ich świata Komitet Pomocy Powodzianom przy ZPWB na podstawie danych otrzymanych z Caritas Polska i Caritas Diecezji Sandomierskiej, odnoszących się do terenów dotkniętych powodzią, informuje o podjęciu decyzji dotyczącej beneficjenta akcji. Po ubiegłotygodniowej wizycie w Sandomierzu Prezes ZPWB Heleny Miziniak postanowiono, że zbierane w naszej akcji pieniądze trafią do Ośrodka Rehabilitacyjno-Edukacyjnego „Radość Życia” (dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej)*. Ośrodek ten został zniszczony przez powódź dwukrotnie – w maju i czerwcu 2010 roku. Prowadzone są w nim grupowe zajęcia rewalidacyjno-wychowawcze dla uczniów z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu głębokim. W imieniu Komitetu Pomocy Powodzianom pragnę serdecznie podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do zorganizowania i sprawnego przebiegu koncertów dla powodzian. Słowa wdzięczności należą się przede wszystkim koordynatorowi koncertów Markowi Greliakowi, a także prezesowi Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego drowi Olgierdowi Lalko oraz pracownikom POSK-u, tak bardzo oddanym sprawie. Słowa uznania dla artystów, o wielkim talencie i otwartych sercach, dzięki którym oba koncerty mogły się odbyć. Zaprezentowali oni to, co mają najlepsze, a zgromadzona widownia to doceniła.

Dziękuję także firmom Polprint i Ceprint za druk ulotek i plakatów dotyczących konta akcji, a także firmie Sami Swoi za serdeczność, współpracę i stronę internetową KPP. Pragnę również podziękować Zjednoczeniu Polek w Wielkiej Brytanii, które przekazały na rzecz akcji 50 tys. funtów! Słowa wdzięczności kieruję też w stronę Polskiej Misji Katolickiej, której zaangażowanie pobudza ludzkie serca. W ubiegłym tygodniu miałam okazję spotkać się z księdzem dyrektorem Caritas Diecezji Sandomierskiej, który oprowadził mnie po zalanych terenach. Żadna relacja, telewizyjna transmisja nie są w stanie odtworzyć rzeczywisto-

ści popowodziowej. Z resztą w świetle finałowego etapu kampanii prezydenckiej problemy powodzian zeszły jakby na plan dalszy. A przecież ci ludzie i ich problemy zostały. Wszechobecny szlam i tylko jeden kolor: szarość. Miejscowości, w których życie niby jest, ale tak naprawdę go nie ma. Rozpacz, smutek i żal do natury, że taki kataklizm zesłała. Idąc przez Sandomierz, widzieliśmy ogrom zniszczeń. W wielu domach powybijane szyby, część tynków już skuta, inne czekają na pomocną dłoń. Wzdłuż ulic i chodników również naruszonych przez żywioł piętrzą się sterty rzeczy osobistych, urządzeń gospodarstwa domowego i mebli, których trzeba było się pozbyć. Każdy jednak zadaje pytanie, co dalej? W trakcie wizyty ksiądz dyrektor pokazał mi ośrodki Caritasu, które dotychczas pomagały dzieciom – niepełnosprawnym, bezdomnym i biednym. Teraz obróciły się w ruinę. Jednym z takich miejsc jest Ośrodek Rehabilitacyjno-Edukacyjny „Radość Życia” (dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej). Na widok tego, co ujrzałam, łza zakrę-

ciła mi się w oku. Trudno wyrazić skalę zniszczeń po powodzi, która tym biednym dzieciom zabrała część ich małego świata. Nie wolno nam pozostać biernymi wobec ich losu. Dlatego raz jeszcze apeluję do WAS WSZYSTKICH: POMÓŻCIE! Wszyscy, wspólnymi siłami jesteśmy w stanie w kilka miesięcy przywrócić dzieciakom ich ośrodek. Komitet Pomocy Powodzianom przy Zjednoczeniu Polskim w najbliższym czasie przekaże pierwszą pulę pieniędzy, która pozwoli rozpocząć remont. Ale do października będziemy prowadzić naszą akcję. Ośrodek trzeba wyremontować od podstaw, a następnie go wyposażyć. Tylko od Waszego zaangażowania zależy, jak szybko dzieci do niego powrócą. Odwołuję się więc do Waszych serc i proszę: wspierajcie na wszystkie możliwe Wam sposoby naszą akcję, niech „Radość Życia” znowu będzie radosna!

Helena Miziniak Prezes Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii

* Ośrodek Rehabilitacyjno-Edukacyjny „Radość Życia” pows tał w październiku 1997 roku. Na początku swojej działalności otoczono specjalist yczną opieką dzieci i młodzież z upośledzeniem umysłowym w stopniu umiarkowanym, znacznym i głębokim oraz z dysfunkcjami r uchu. Organizowano zajęcia rehabilitacyjne, świetlicowe, turnusy rehabilitacyjne, spotkania i wyjazdy integ racyjne. Głównym zamierzeniem było przygotowanie środowiska lokalnego do przyjęcia osób niepełnosprawnych i ich akceptacji. Nadrzędnym celem było prowadzenie pracy rewalidacyjnej umożliwiającej uczes tnikom zajęć zdobywanie wiedzy i umiejętności, które pozwoliłyby im na funkcjonowanie w społeczeństwie. W st yczniu 2001 roku Starostwo Powiatowe w Sandomierzu na wniosek dyrektora Caritas Diecezji Sandomierskiej dokonało wpisu Ośrodka Rehabilitacy jno-Edukacyjnego „Radość Życia” dla Dzieci i Młodzieży Niepełnosprawnej do ewidencji szkół i placówek niepublicznych powiatu sandomierskiego. Organem prowadzącym Ośrodek jest Caritas Diecezji Sandomierskiej. Nadzór pedagogiczny sprawuje Świętokrzyski Kurator Oś wiaty. Przed powodzią w ośrodku były prowadzone gr upowe zajęcia rewalidacyjno-edukacyjne dla uczniów z niepełnosprawnością intelektualną w s topniu głębokim.

Z informacji, jakie redakcja otrzymała od Komitetu Pomocy Powodzianom w Wielkiej Brytanii, do tej pory uzbierano ponad 110 tys. funtów. Dwa koncer ty na rzecz powodzian, zorganizowane 2 i 3 lipca, w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie przyniosły 2 tys. funtów. Na zdjęciu Leszek Alexander (pier wszy z lewej), któr y do występu w koncercie dla powodzian zaprosił bryty jskich muzyków, m.in. słynnego Willie Garnetta (dr ugi z prawej). Fot. Ryszard Szydło


6|

10 lipca 2010 | nowy czas

czas na wyspie

Elektryczna wojna W dobie wszechobecnego kryzysu nawoływanie do oszczędności, ot, chociażby w zużyciu energii, może być całkiem chwytliwym hasłem reklamowym. Dostawca energii pokazuje się od humanitarnej strony jako firma, której zależy na dobrej kondycji finansowej klientów. Problem zaczyna się jednak, gdy klient zrobi się naprawdę oszczędny – telefoniczni naganiacze dostawcy prądu i terenowi kontrolerzy zaczynają nagabywać go o wszelkich możliwych porach dnia, a ich podejście przypomina raczej bezwzględnych windykatorów niż zatroskanych konsultantów.

Grzegorz Borkowski Nasz bohater, Ryszard W., mieszka w Southampton od dwóch lat. Zajmuje dwupokojowe mieszkanie (one bedroom flat) z żoną i nastoletnią córką. Z oszczędzania energii nigdy nie zamierzał robić swojego życiowego celu. Kiedy jednak pojawił się na Wyspach, zaskoczyły go wysokie (w porównaniu z polskimi) koszty utrzymania gospodarstwa domowego. – W Polsce taka rodzina jak moja miesięcznie wydawała na prąd około 200 zł. W pierwszym półroczu na-

szego pobytu w Anglii zapłaciliśmy dwukrotnie więcej i nie ukrywam, że bardzo nas to rozczarowało – opowiada. – Dlatego zwołaliśmy naradę rodzinną i postanowiliśmy, że nasze zużycie prądu trzeba znacznie zredukować. Siedliśmy przy stole nad kubkami z parującą kawą i zaczęliśmy wszystko wyliczać. Po pierwsze – bojler elektryczny ciepłej wody. Zużywa na pewno gigantyczne ilości energii. Ale przecież na pewno można coś z tym zrobić... W najgorszym przypadku możemy zrezygnować z codziennych kąpieli na rzecz krótkich pryszniców i uznać, że

Ś.P.

AnetA nAszyŃskA Urodzona w Opatowku, w Wielkopolsce 2 maja 1958 roku. zmarła w Antofagascie, Chile 4 czerwca 2010 roku. Pełna pasji, energii i radości życia. Odeszła od nas nagle i przedwczesnie, pozostawiajac ogromne grono przyjaciół na całym świecie. z wielkim bólem i żalem żegnamy naszą wspaniałą, niezastapioną przyjaciółkę. Msza św. żałobna w intencji Anety odbędzie się w piątek 16 lipca o godz. 12.00 w kościele NMP Matki Kościoła, 2 Windsor Road, Ealing, London W5 5PD (stacja metra ealing Broadway) Po mszy św., upamiętnienie Jej bogatego życia. Prochy zostaną złożone w kolumbarium przy kościele św. Andrzeja Boboli, Leysfield Road, London W12 9JF, gdzie zostaną odprowadzone przez najbliższą rodzinę.

Rodzinie składamy serdeczne kondolencje PRzyJACIeLe W LOnDynIe Hela, Monika, Maryjka, Janusz, Wanda

zmywamy raz dziennie, napuściwszy uprzednio do zlewu ciepłej wody. By mimo to ciepła woda nie kusiła, przełączyli bojler na tryb bez podgrzewacza bieżącej wody. Nauczyło ich to szacunku do wszystkich domowników i solidarności. Jeśli ktoś zużyje za dużo wody, nie starczy dla reszty. Od tego prostego przykładu się zaczęło. Potem – jak to się mówi – jakoś poszło. Państwo W. szybko odkryli, że i na gotowaniu można zaoszczędzić. I że, paradoksalnie, jeśli używamy elektrycznej kuchni wielopalnikowej, to gotujący się kilka godzin rosół z kurczaka niekoniecznie jest tanią potrawą. Szybko opracowali system gotowania nawet skomplikowanych potraw z zastosowaniem tylko jednego palnika. Tu warto udzielić głosu pani domu – Gosi. – Zauważyliśmy, że najwięcej energii zużywamy na rozgrzanie palnika – opowiada Gosia W. – A więc, gotując obiad złożony z kilku dań, musimy wszystko tak zorganizować, by od początku do końca używać tylko jednej fajerki. Pozornie to trudne, ale wykonalne. W ostatnią niedzielę gotowałam pomidorową oraz kotlety mielone z ziemniakami i groszkiem. Oczywiście, odpowiednio wcześniej wstawiłam zupę. Kiedy zdjęłam ją z fajerki, postawiłam obrane już kartofle. Gdy wreszcie te były ugotowane, zestawiłam je na bok, przykryte przykrywką i dodatkowo opatulone ręcznikiem kuchennym. Przyszła kolej na groszek, który po odcedzeniu także zostawiłam w gorącym garnku, by nie wystygł. Na koniec usmażyłam kotlety. Może brzmi to trochę skomplikowanie, ale żużycie prądu tak naprawdę było około dwa razy mniejsze, niż gdybym to zrobiła jednocześnie, podgrzewając wszystkie palniki.

Do oszczęDności przez empiryzm Skuteczność kolejnych oszczędności Państwo W. oceniali drogą empiryczną (wykorzystując proste doświadczenia). Przecież można wyłączyć telewizor, wieżę stereo oraz komputer i upewnić się, że żadne inne znaczące urządzenie elektryczne akurat nie działa, a następnie włączyć pralkę na długotrwały program z wirowaniem i suszeniem, po wszystkim zaś sprawdzić, o ile wzrosło wskazanie licznika. Następnie można spróbować tego samego programu, ale bez suszenia, a pranie po prostu wywiesić na sznurkach w ogrodzie. – Przeżyłam szok, kiedy odkryłam, że każdorazowe włączenie suszarki kosztuje mnie całego funta – mówi dalej Gosia W. – Nigdy się nie spodziewałam, że to aż tak znacząca kwota. Tylko wieszając odwirowanie pranie w ogródku udało mi się zmniejszyć miesięczne zużycie prądu o około pięć funtów.

oszczęDzajmy, oszczęDzajmy, oszczęDzajmy W prawdziwą wesołość wprawiły Państwa W. telewizyjne reklamy ich dostawców energii, w których superkoncern nakłaniał klientów do oszczędzania i zamawiania przez internet poradników, jak na rachunku zaoszczędzić prawdziwą fortunę. – Główne metody proponowane przez dostawców to pilnowanie, by w pustych pomieszczeniach wyłączyć wszystkie żarówki – mówi Ryszard. – No i dodatkowo, by nie zostawiać urządzeń elektrycznych, takich jak telewizor czy wieża stereo, w trybie stand by, bo wówczas sensor podczerwieni i płonąca dioda też zużywają energię. Dość mądra była

rada, by wymienić żarówki na energooszczędne. To w domu zrobiłem dość szybko, jednak reszta porad nie była dla mnie szczególnie odkrywcza. Sądzę, że gdybym napisał podręcznik, jak naprawdę oszczędzać energię na Wyspach, zarobiłbym fortunę. I prawdopodobnie zaskarbiłbym sobie dozgonną nienawiść dostawców energii. Rzeczywiście, przyjrzyjmy się jednej z telewizyjnych reklam. Ojciec pyta syna, czy ten akurat ogląda telewizor, który cały czas jest włączony. Gdy okazuje się, że nie, wyłącza go. Następnie syn, w ramach cynicznego dowcipu, gasi rodzicom światło w pokoju. Bardziej przypomina to zabawę niż rozsądne myślenie o oszczędzaniu.


|7

nowy czas | 10 lipca 2010

czas na wyspie

Ryszarda W. No Nie... oNi zaoszczędzili! Pierwsza angielska zima dość mocno uderzyła naszych bohaterów po kieszeni. Mają w mieszkaniu tylko ogrzewanie elektryczne, a to kosztuje. Może na angielskie pensje trzymiesięczny rachunek rzędu pół tysiąca funtów nie jest aż taki szokujący, jednak gdy przeliczyli, że zapłacili za grudzień, styczeń i luty około dwa i pół tysiąca złotych, miny im zrzędły. Postanowili, że w następnym roku się nie dadzą. I nie dali. Normalnie córka śpi w salonie, jednak na trzy miesiące ostatniej (wyjątkowo chłodnej) zimy ustawili dla niej nadmuchiwane łóżko w swojej sypialni. – Przez całą zimę ogrzewaliśmy jedynie sypialnię na pierwszym piętrze – opowiadają. – Raz w tygodniu, tylko na dwie godziny włączaliśmy grzejnik w salonie na dole, by nie wdarł się grzyb. Uznaliśmy, że kuchnia dostatecznie jest ogrzana, jeśli raz dziennie gotujemy. Przeżyli szok, gdy mimo to dostali w marcu rachunek na pół tysiąca funtów. Szok minął, gdy porównali wskazane na rachunku zużycie energii z rzeczywistym wskazaniem licznika. – W rzeczywistości zużyliśmy dwa razy mniej, niż twierdził zakład energetyczny – mówi Rysiek. – Odetchnąłem z ulgą. Zadzwoni-

łem na infolinię, podałem nasze faktyczne zużycie. Grzecznie przeprosili i obiecali przysłać wkrótce skorygowany rachunek. Rachunek rzeczywiście dotarł niebawem. Poprawiony. Przez chwilę nasi Państwo W. poczuli powiew prawdziwej wolności, w rozmowach ze znajomymi nawet wychwalali ludzkie i życiowe podejście angielskich producentów energii, dla których dobro klienta rzeczywiście jest sprawą pierwszozędną. Szybko się rozczarowali. Przed upływem kolejnego trzymiesięcznego okresu odwiedził ich konsultant dostawcy energii, szczegółówo sprawdzając licznik. – Nie tylko jego wskazanie, ale także plomby – opowiadają. – Robił pomiary, używając dziwnych urządzeń, wreszcie – w dość niegrzecznym tonie – pytał, czy mamy inne niż prąd nośniki energii. Nasze zimowe zużycie prądu – jak wyjaśnił – nie pasowało do angielskich standardów i wydawało się dalece podejrzane. Straciliśmy cierpliwość i – nieco poddenerwowani – zwróciliśmy uwagę, że chyba nie mamy obowiązu zużywać energii więcej, niż musimy. Dodałem też, że za siedzenie w zimie pod kocem chyba żadna opłata się nie należy... Skwitował to półgrzecznym uśmiechem. Poczułem się potraktowany jak złodziej.

Na celowNiku Odkąd Państwo W. wprowadzili w życie swoje zasady oszczędności energii, nieustannie są na celowniku tzw. konsultantów i kontrolerów dostawcy. – Rachunki, które dostajemy, są z reguły zawyżane – opowiadają. – Zużycie według nich jest z reguły znacznie wyższe niż na naszym liczniku, co za każdym razem zmusza nas do reklamacji. Aby to zrobić, musimy łączyć się z płatną i dość drogą infolinią i długo czekać na połączenie. Rozmowa nigdy nie należy do najprzyjemniejszych. Z reguły jesteśmy pytani, czy mamy inne nośniki energii, a na miejsce wysyłani są kontrolerzy. Firma przeszła samą siebie w ostatnim miesiącu [czerwcu – dop. red.]. Po tym, jak zareklamowaliśmy ostatni rachunek z kwoty 190 funtów na 170 funtów, następnego dnia na prywatną komórkę dwa razy dzwonił do mnie konsultant, dopytując się, czy na pewno jestem pewny wskazań mojego licznika i czy nie mamy innych źródeł energii. Wreszcie dostaliśmy pocztą poprawiony rachunek, ale z załączonym listem, który rozbawił nas do łez. Firma energetyczna namawia naszych oszczędnych rodaków do uruchomienia na rachunku usługi

Regulacja wagi ciała: otyłość i niedowaga

Tax Credits

direct debit (stałego zlecenia). Jako argument przytaczają, że przewidziane dla rodziny W. zużycie prądu w następnych dwunastu miesiącach wyniesie ok. 800 funtów. Dzięki direct debit dostaną 5 proc. ulgi, która znacznie zmniejszy rachunki. – Szokiem dla mnie jest, że firma ostatecznie uznała, iż moja rodzina rocznie zużywa prądu za nie więcej niż 800 funtów – mówi Ryszard. – Pytam jednak, dlaczego w tym samym czasie próbowali od nas wyciągnąć – wbrew wskazaniom licznika – 1200 funtów, a kiedy reklamowaliśmy kłamliwe rachunki, byliśmy traktowani niemal jak złodzieje czy dłużnicy. Jak w tej sytuacji mam im zaufać i powierzyć nieograniczony dostęp do mojego kąta? Nigdy! Konsultantka z działu obsługi klienta twierdzi: – Nikt nikogo o nic nie podejrzewa. Mamy pewne reguły działania. W nich są też wskaźniki średniego żużycia energii na osobę. Jeśli rachunek znacznie się różni, podejrzewamy awarię urządzenia pomiarowego, błąd odczytu klienta... To tylko dbałość o interesy. Nam naprawdę zależy, by klienci oszczędzali. Tekst i fot.:

Grzegorz Borkowski

Staááe stawki poáá ączeĔĔ 24/7

Komputewe badanie całego organizmu Wykrywanie alergii środowiskowych i pokarmowych, pasożytów, bakterii. Infekcje i nieżyty, stany zapalne: górnych dróg oddechowych, serca, jelit, erek tarczycy itd.

PILNE!!!

Dla pobierających zasiłek wyrównawczy Tax Credits 31 lipca mija termin zgłaszania wszelkich zmian w sytuacji rodzinnej i finansowej. Przyznawanie Tax Credits nie odbywa się automatycznie. Osoby, które korzystały z tej pomocy powinny już otrzymać tzw. Annual Review. Wypełniony formularz należy przesłać do 31 lipca. W przypadku zaniedbania tej formalności wpłaty zostaną wstrzymane. Steve Lamey, dyrektor ds. zasiłków w HM Revenue & Customs radzi, żeby odnowienia podania nie odkładać na ostatnią chwilę i wypełnione dokumenty odesłać jak najszybciej do urzędu. Aby ułatwić zainteresowanym wypełnienie Annual Review HM Revenue & Customs przygotował film instruktażowy dostępny na stronie internetowej: direct.gov.uk/renewyourtaxcredits Pomoc można także uzyskać pod numerem telefonu: 0845 300 3900

Bez zakááadania konta

Polska

umer Wybierz n a nastĊĊpnie y w o p Ċ tĊ s o d elowy np. n u me r d o c i ZakoĔcz # 0048xxx. ie. a poáączen n j a k e z c o p

Układanie diet i masaże: sportowy, relaksujący, limfatyczny

Polska

2p/min 084 4831 4029

7p/min 087 1412 4029

Irlandia

Czechy

3p/min 084 4988 4029

2p/min 084 4831 4029

Sááowacja

Niemcy

2p/min 084 4831 4029

1p/min 084 4862 4029

www.allmedicaldiagnosis.com URSZULA REŃSKA Tel. 07729968769 Gabinet czynny od 8.00 do 22.00

Auracall wspiera: Polska Obsáuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 8p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.


8|

10 lipca 2010 | nowy czas

fawley court It was Andrew Hind, Chief Executive of the Charity Commission, who declared proudly (after a Section 8 Inquiry into the running of St. John and St. Elizabeth, North London, founded by the Sisters of Mercy in 1856), that when; “a serious problem arises and we have a regulatory role, we act to ensure charity assets are protected and charities are put on a proper footing to continue their work.” And further; “As a result of the Charity Commission’s intervention and the work done by the board of the Ss John and Elizabeth Charity, the charity is better positioned to secure a viable future. “

Andrew Hind Chief Executive The Charit y Commission Westminster London SW1P 4DU 9 July 2010

Dear Mr Hind THE RAPE OF FAWLEY COURT; ITS TRUST, SCHOOL, MUSEUM, CHURCH, CHAPELS AND BURIAL GROUND – AND THE VIOLATION OF THE CY-PRES DOCTRINE (Meanwhile, the two ‘new’ non-owners squabble in the High Court over a bogus valuation, a £5m. ‘fee’, having ‘bought’ property without good title). At long last! A belated reply. Six months (half a year!) after writing and warning the Chief Executive (cf. letter “A Beautiful part of England that is forever Poland” 2 December 2009), about the unlawful and needless sale of Fawley Court, we now have your tardy, troublesome and lamentable response of 3 June 2010! Please note, Her Majesty Queen Elizabeth II, our constitutional Sovereign, graciously responded to our concerns (4 January 2010), taking “careful note” over the “sale and sanctuary” thus the worshipful status of St Anne’s Church, Fawley Court – within a fortnight! Similarly the then Prime Minister, The Rt. Hon Gordon Brown MP also responded (11 December 2009) to our concerns – within five days! Your tardy response is troublesome because the Chief Executive, and the Charity Commission have hitherto chosen to ignore totally for over two years (!), all the pleas and representations made in respect of the Plight of Fawley Court; be it from MPs, Barristers, Solicitors, press, institutions, donors, or equitable beneficiaries. It has further, swept under the carpet, and discarded, FCOB’s timely three interrogatories to the Marians’ solicitors Pothecary Witham Weld, together with our searching four page letter to the Land Registry, dealing inter alia with; bad title, proper valuation, missing funds, and DISPOSALS REQUIRING SUBSTANTIVE COMPLIANCE WITH S 36 OF THE 1993 (CHARITY) ACT. It is lamentable because the Chief Executive’s tardy reply of 3 June is conveniently timed one

day after (2 June), when the defective new registration of Fawley Court, in essence Divine Mercy College, is lodged at the Land Registry. We know that the Trustees of Trust 1075608 (particularly A Gowkielewicz and W Jasinski), for two years, systematically mislead beneficiaries, worshippers and donors/investors alike, announcing publicly that Fawley Court had been sold when quite evidently it had not been. Is this not a breach of the Charity Commission’s own regulations of the highest order?

No such luck it would seem for Fawley Court or its beneficiaries, donors, worshippers or fund and charity workers. No section 8 Enquiry. Nothing. The Charity Commission held out the prospect, and by implication a promise to start a Section 8 Enquiry for half a year. We are still waiting. We now see this prevarication for what it was. Meanwhile, all along the butchering of Fawley Court continued apace, and the sale was it would seem being cobbled together with the Commission’s misguided blessing. A Section 8 Inquiry, given all the other breaches associated with Trust 107508,

should be opened forthwith, as a matter of urgency and natural justice. Again, as if we need reminding. Fawley Court, Divine Mercy College, was bought specifically to be a school for Polish Boys; a point clearly and legally enshrined in emerging documentation. It was purchased largely, if not entirely thanks to the funds from the Poles in exile; Polish, fighter pilots (Battle of Britain...), soldiers (Monte Cassino…), combatants, civilians, Anglo-Polish well wishers, and many others. Through earnest fund raising and an indomitable spirit, the majority shareholders, the civilian folk, sustained Fawley Court financially, and otherwise throughout its lean years, preserving the school, museum, church and chapels. Clearly this gigantic effort, vast sums and energy was not expended to house two of three (Marian) priests in isolated splendour in a vast historic mansion, surrounded by 50 acres of resplendent parkland and gardens. No, Fawley Court was set up with the one specific charitable objective in mind; to house Divine Mercy College, a school, and its sister charity the Fr. Jarzembowski Museum, under the CY-PRES Doctrine. In 1986 everything

All this, amidst growing proof that vital documentary evidence (trust and title deeds, conveyances and correspondence), forwarded on 14 July 2009 to your office by Pothecary Witham Weld, Marian’s Solicitors, has been deliberately suppressed, or perhaps wilfully shunned by some of the caseworkers at the Charity Commission – all in systematic defiance of FCOB’s comprehensively researched, legally sound, and compellingly argued case against the sale of Fawley Court, which we now know from the above priests did not take place until 13 April 2010! This attempted sale and curious registration of Fawley Court by new owners, and five novice trustees (Marian priests) with dubious title, none of whom carry British passports (two if not three live permanently abroad), are not a Charitable Company, hence are not exempt from the Charity Act domicility rules, ‘sell’ to Cherrillow Ltd., a wholly anonymous offshore Jersey registered company, over the heads of legally interested UK beneficiaries, donors and parallel trusts, whilst the Charity Commission idly stands by and naively escorts this Alice in Wonderland ‘transaction’ – simply beggars belief! So much for the transparency and the Charity Commission being an “enabler and policeman”. However one name, that of Aida Hersham, jumps out of this morass, and “pantomime”, as the Daily Mail (5 July) describes the current High Court freud over a £5m. fee over the Fawley Court ‘sale’ between land agent and developer Richard Butler-Creagh, and Aida Hersham herself, the “benefit by contract” owner of Fawley Court. Her name is of course well known to the Chief Executive. Aida Hersham is a Philanthropist and one-time, a non-catholic board trustee, resigned her post in 2008 at the famous Catholic St. John and St. Elizabeth Hospital after her offer of concern to relocate the St John’s Wood Medical Practice for £1m was rejected by the then Archbishop of Westminster, Cardinal Cormac Murphy O’Connor.

BATTLE OF BRITAIN, SUMMER 1940. THEY WILL RETURN WING COMMANDER THOMAS GLEAVE, RAF PILOT, AND COMMANDER OF NORTHOLT, SAID OF THE POLES; “I WONDER IF MANKIND IS YET AWARE OF THE CREDIT THAT IS THEIR DUE. THEY FOUGHT FOR ENGLISH SOIL WITH AN ABANDON, TEMPERED WITH SKILL AND BACKED BY AN INDOMITABLE COURAGE SUCH THAT IT COULD NEVER HAVE BEEN SURPASSED HAD IT BEEN IN DEFENCE OF THEIR OWN NATIVE LAND”.


|9

nowy czas | 10 lipca 2010

fawley court woefully and wilfully crashed. In the mid 1980s Marians, Gerhard Domanski and Czeslaw Pisiak instructed Richard Parkes, a solicitor to “tidy up” and formally register Fawley Court – it had remained ‘ownerless’ for over thirty years – with the Marians as proprietor. Curiously no one from the Polish Community or its institutions, was alerted or invited (!) The school, conveniently, for a future sale, is abruptly and bizarrely shut down in 1986. However, it is Divine Mercy College, (school and land) that is registered with the Land Registry as the formal owner, but through trust deeds varied self-servingly over the years the Marians become bogus proprietors. Many, well documented attempts were made by various parties, to revive the school. But to no avail. Indeed as one ex-Teacher says “our efforts to bring back Divine Mercy College was met with a hostile reception from the Marians in the 1980s”. A new school/college with a re-instated museum, at Fawley Court would have every chance of success today. There is support! And herein we get to the crux of the matter. The CY-PRES Doctrine (French: Cy, here; Pres, near) lies at the heart, soul and governance of all charities and trusts. It is about preserving the integrity and original aim of its founders as CLOSELY as possible. In this case as a school. The Cy-Press credo is enshrined in the Statute of Charitable Uses 1601 (often called the statute of Elizabeth), (1601 Act). Whilst repealed in 1888 its legal force and concept is intact. Its opening preamble is worth noting; “the relief of aged, impotent and poor people; the maintenance of sick and maimed soldiers and mariners (today we would add “pilots”), schools of learning, free schools and scholars in Universities”. Marians and Charity Commission pay heed. How the Chief Executive in his reply of 3 June last, accepts Trust’s 1075608’s migration from the concept of a school at Fawley Court, England to ; “advance the Roman Catholic Religion anywhere in the world”, is baffling. Moreover, given the needless, erroneous deconsecration of St Anne’s Church, wrong both in common and ecclesiastical law, the defiling and wrecking of a blessed grotto, the forced (unlicenced) exhumation of Fr.Joseph, the removal of catholic urns and human remains without licence, to which W Jasinski publicly admits, the prevention of Catholic worshippers to attend and pray at St Anne’s,

congregations insulted by a “Catholic” Marian priest at Ealing, does not inspire one. Hardly the exemplary, satisfactory advancement of the catholic Religion on our own UK shores, let alone in the world! Today, Fawley Court represents both a battleground and a gulag; a ransacked museum, Auschwitz/Belsen style gates, barbed and electric wires, sensors and security guards. Desecrated graves, a “deconsecrated” Church and mutilated grotto. Police and Alsatian guard dogs now greet visitors to the half-century old Whitsun (Zielone Swiatki) Festival. The numerous Public Rights of Way through Fawley Court’s resplendent land, and to the river are blocked – a feature of freedom that the Polish Community insisted on for over half a century. The good people of Henley and in London must be wondering what the hell is going on? Meanwhile, Aida Hersham, an unlikely victim, complains to the Henley Standard of being vexed by planes flying overhead, in the skies of Fawley Court. Maybe these are the ghosts of those brave Polish pilots who helped buy Fawley Court, having first helped save England in the Battle of Britain. Winston Churchill famously commented; Never in the field of human conflict was so

VICTORY! AT LONG LAST THE ORDER OF MARIAN FATHERS HAVE FINALLY VACATED FAWLEY COURT. MEANWHILE, FR. JOSEF JARZEMBOWSKI, OUR FOUNDER (DIVINE MERCY COLLEGE), AND PRINCE STANISLAW A. RADZIWILL, REMAIN LIKE GOOD SENTRY SOLDIERS, AT THEIR POST, PROTECTING FAWLEY COURT AND ST. ANNE'S CHURCH, FROM WITHIN THEIR GRAVE AND TOMB RESPECTIVELY... STILL AT FAWLEY COURT!

FAWLEY FOREVER! The fight continous!!!

DONATI ONS TO : F awl e y Co u rt Ol d Bo y s ( F CO B)

Cheques/ Postal Orders only made payable to Fawley Court Old Boys (FCOB) C/O FCOB, 82 Portobello Road, Notting Hill, London W11 2QD

much owed by so many to so few”. Near two thousand Polish pilots perished in the battle of Britain and other sorties. This heroic sacrifice is best grasped in the words of Wing Commander Thomas Gleave, RAF Pilot, and Commander of Northolt, who said of the Poles; “I wonder if mankind is yet aware of the credit that is their due. They fought for English soil with an abandon, tempered with skill and backed by an indomitable courage such that it could never have been surpassed had it been in defence of their own native land”. Fawley Court, a (tiny) beautiful part of England that is forever Poland.

It is hoped to hear from the Chief Executive at his earliest convenience, hopefully not another six months. Meanwhile an eye must be kept on the vulture-trusts hovering in the wings eyeing the spoils… Yours sincerely Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys PS. This letter is dedicated to Kazimierz Fedorowicz, RAF Pilot, whose love for Fawley Court and inspired letter to our Sovereign, her Majesty Queen Elizabeth II, and her gracious response, gave added succour to Fawley Court Old Boys.

Henley Standard pisze: Kobieta, która przejęła Fawley Court została podana do sądu przez dewelopera. Chodzi o pięć milionów funtów. Ri chard Bu tler -Cra egh twier dzi, że obie ca no mu pie nią dze za prze pro wa dze nie kup na nie ru cho mo ści w imie niu Aidy Her sham. Pa ni Her sham, bo ga ta roz wód ka, któ ra zaj mu je się re no wa cją hi sto r ycz ne go pałacu i oko licz ne go par ku uwa ża, że nie za war ła ta kiej umo wy. W do ku men tach, zło żo nych w lon dyń skim są dzie (High Co urt) pan Bu tler -Cra egh stwier dza, że po sia dał wy łącz ne pra wo do kup na Faw ley Co urt za kwo tę 22,5 mln fun tów. J W paź dzier ni ku 2008 ro ku, tuż przed do ko na niem trans ak cji, skon tak to wa ła się z nim przed sta wi ciel ka pa ni Her sham, któ ra po pro si ła o moż li wość obej rze nia nie ru cho mo ści. Po jej wi zy cie pa ni Her sha m i Ri chard Bu tler -Cra egh uda li się do le żą ce go przy New Stre et Ho tel du Vin, gdzie pa ni Her sham wy ra zi ła chęć za ku pu nie ru cho mo ści. Ri chard Bu tler -Cra egh twier dzi, że po tym spo tka niu pa ni Her sham za dzwo ni ła do nie go i zgo dzi ła się za pła cić 5 mln fun tów w ra zie do ko na nia trans ak cji. Uzgod nio no, że nie ru cho mość zo sta nie za ku pio na przez za re je stro wa ną na wy spie Jer sey spół kę o na zwie Cher ri low. Bu tler -Cre agh chciał w kwiet niu bie żą ce go ro ku prze kształ cić Faw ley Co urt w ho tel i miesz ka nia, jed nak że nie miał na ten cel pie nię dzy. We dług nie go nie ru cho mość by ła war ta znacz nie wię cej niż ce na, ja ką zgo dzo no się za pła cić. We dług je go kal ku la cji po re no wa cji obiekt mógł by osią gnąć war tość 32 mln fun tów. Pa ni Her sham twier dzi, że Ri chard Bu tler -Cra egh mógł li czyć na za pła tę 5 mln fun tów, po osią gnię ciu pla no wa ne go zy sku. Jed nak że we dług jej słów nie ru cho mość ni gdy nie by ła war ta ta kiej su my, któ rą on pro po no wał i że Faw ley Co urt mo że je dy nie po zo stać do mem dla jed nej ro dzi ny. Aida Her sham uwa ża, że pra wa pa na Bu tler -

-Cre agh wy ga sły, gdyż nie po sia dał pie nię dzy na prze pro wa dze nie prze bu do wy i za ła twie nia spraw ad mi ni stra cyj nych, a tak że, że je go ka len darz prac był „bez na dziej nie opty mi stycz ny”. Twier dzi rów nież, że pro jekt wy ma gał by dal szych, spo r ych na kła dów i za prze cza, ja ko by to od niej wy szła ini cja ty wa, jej zda niem to z nią skon tak to wa ła się dru ga stro na. W li sto pa dzie 2008 ro ku ofer ta pa ni Her sham wy no szą ca 16.5 mi lio na fun tów zo sta ła przy ję ta przez ma ria nów. Osta tecz nie nie ru cho mość zmie ni ła wła ści cie la w ma ju 2010, jed nak że w sku tek ne go cja cji, ce nę ob ni żo no o ko lej ne 3,5 mln funtów. Sprze daż po sia dło ści spo wo do wa ła pro te sty pol skiej spo łecz no ści emi gra cyj nej i sto wa rzy sze nia Faw ley Co urt Old Boys. Rzecz nik pa ni Her sham po wie dział, że „za rzu ty Ri char da Bu tler -Cra egha są po zba wio ne pod staw. Z ko lei Ri chard Bu tler -Cra egh oświad czył, że „praw ni cy do ra dzi li mu nie udzie lać ko men ta rzy do pó ki sę dzia nie wy da wy ro ku”. Pa ni Her sham, przed sta wia na ja ko fi lan trop ka, roz po czę ła sze ro ko za kro jo ną prze bu do wę ze spo łu pa ła co wo -par ko we go, któ r y za czął po pa dać w ru inę w cza sie po nad pięć dzie się ciu lat, gdy pieczę sprwowali nad nim ma ria nie. W ubie głym mie sią cu po wie dzia ła ona ga ze cie „Hen ley Stan dard”, że pod czas trwa nia prac na dal bę dzie miesz ka ła w Lon dy nie, jed nak że póź niej chcia ła by prze pro wa dzić się do Faw ley Co urt ze swy mi dzieć mi i part ne rem, Pa tri kiem Sief fem. Aida Her sham stwier dzi ła, że „czu je się wy jąt ko wo szczę śli wa, mo gąc od re stau ro wać Faw ley, na wet je śli nie do je go ory gi nal ne go wy glą du, to przy naj mniej do pięk na, na ja kie za słu gu je. Czu je my wiel ką od po wie dzial ność za ten dom”. Przełożył Alex Sławiński


10|

10 lipca 2010 | nowy czas

publicystyka

Zawód: szpieg (na pół etatu) Adam Dąbrowski Don Heathfield wie, jak promować się w internecie. Chwali się świetnym wykształceniem i kontaktami handlowymi na całym świecie. Niektóre szczegóły zachował jednak dla siebie. Na przykład to, że szpieguje na rzecz Rosji, a prawdziwy Heathfield od dawna nie żyje.

FBI miała ich na oku od ponad 10 lat. Don i dziewięciu jego współpracowników wpadli 27 czerwca. Niektórzy, tacy jak Heathfield, przyjęli nazwiska zmarłych osób, część przybrała zupełnie fikcyjną tożsamość. Zarzuty? Na razie łagodne – „działanie na korzyść innego państwa bez zgody Stanów Zjednoczonych”. Grozi za to najwyżej pięć lat więzienia. Ale niewykluczone, że prokuratura – która musi być bardzo ostrożna ze względu na delikatny kontekst dyplomatyczny – zdecyduje się zmienić kwalifikację czynu i oskarży zatrzymanych o szpiegostwo.

Szpiedzy, tACy jAk my Podejrzanych zatrzymano w różnych miejscach Ameryki: nieopodal Nowego Jorku, w Massachusetts czy pod Waszyngtonem. Jedenasty członek grupy wpadł na Cyprze, ale udało mu się uciec – prawdopodobnie do Rosji. Kim byli – a raczej: za kogo chcieli uchodzić? Żyjącym z dwojgiem dzieci w niepozornym bloku w stanie Virginia Michaelowi Zottoli i Patrici Mills udało się przekonać sąsiadów, że są dość nudnawą parą z klasy średniej. On pracował w firmie telekomunikacyjnej, ona zajmowała się domem i wygrażała palącym na korytarzu sąsiadom. Z kolei wspomniany już Donald Heathfield i jego partnerka Tracey Foley (która korzystała prawdopodobnie ze sfałszowanego brytyjskiego paszportu) mieszkali w willi na przedmieściach Bostonu. Udzielali się w think tanku zajmującym się najnowszymi technologiami. Heathfield był też menedżerem w firmie konsultingowej. Najbardziej znana z tego towarzystwa jest Vicky Pelaez – lewacka dziennikarka pisząca dla hiszpańskojęzycznej gazety „El Diario La Prensa”. Amery-

kański system więziennictwa to nowa forma niewolnictwa – przekonywała w jednym ze swoich tekstów. W innym pisała, jakoby Stany Zjednoczone wpływały na wyniki wyborów w Hondurasie, wysyłając tam swoich… agentów. Oburzające! W całej tej sprawie jest też pewien akcent brytyjski. Chodzi o dwudziestoośmioletnią Annę Kusczenko-Chapman, którą „New York Post” ochrzcił mianem femme fatale siatki szpiegowskiej: burza rudych włosów, sylwetka modelki i zielone oczy. Do tego dyplom magistra ekonomii oraz słabość do Nirvany i metaliki. Przez pewien czas była żoną trenera z Wielkiej Brytanii. Trzydziestoletni dziś Alex Chapman wspomina, że Anna zawsze fascynowała się filmami o Jamesie Bondzie. W wywiadzie z nowojorskim „Daily News” z wyraźnym sentymentem przywołuje też jej skłonność do eksperymentów w łóżku. To przez Annę wpadła cała grupa. Skontaktował się z nią agent FBI, który namierzył ją, podając się za człowieka rosyjskich służb. Dziewczyna nabrała podejrzeń i skontaktowała się z centralą. Gdy zaniepokojeni zwierzchnicy kazali jej niezwłocznie uciekać do Moskwy, kontrolująca cały czas sytuację FBI zadecydowała, że przyszedł czas, by rozbić siatkę. Cele, jakie Moskwa stawiała przed swoimi ludźmi, były ambitne. Mieli oni rekrutować współpracowników, ale też odpowiedzieć na wiele pytań. Jaka będzie taktyka negocjacyjna przed wizytą prezydenta USA w Moskwie w 2009 roku? Co z amerykańską polityką nuklearną? Jakie nastroje panują wewnątrz CIA? Agenci wykorzystywali najnowsze zdobycze techniki. Raporty ukrywali w zdjęciach cyfrowych przesyłanych potem do Moskwy. Wystarczyła niewielka modyfikacja kilku parametrów. W ruch poszły też laptopy i specjalnie zaprojektowane oprogramowanie do przesyłania danych. Ale mimo że czasy się zmieniają, nie wszystkie metody odchodzą do lamusa. Nieznający się nawzajem agenci podczas spotkań musieli się posługiwać sprawdzonym systemem hasło – odzew. Jedno z wywołań miało brzmieć tak: – Przepraszam, czy nie spotkaliśmy się przypadkiem w Bangkoku w kwietniu zeszłego roku? – W kwietniu raczej nie, ale byłem w Tajlandii w maju – brzmiał

KOMUNIKAT Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą

Z dniem 8 czerwca 2010 roku rozpoczęło w Londynie działalność Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą (Association of Polish Writers Abroad) ukonstytuowane jako Non Profit Association. Do grupy inicjatywnej Stowarzyszenia weszły m.in. osoby, które ostatnio zrezygnowały z członkostwa Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Zarząd Stowarzyszenia uformował się następująco: Prezes: dr Alina Siomkajło (Londyn) Sekretarz: Krystyna Kulej (Slough) Skarbnik: Ryszard M. Żółtaniecki (Londyn) Członkowie Zarządu: dr Marek Baterowicz (Sydney) dr Jan Wolski (Rzeszów).

Adresy: sppzg@yahoo.com Stowarzyszenie Pisarzy Polskich za Granicą 238-246 King Street, Hammersmith, London W6 0RF

odzew. Hans Klos czułby się jak ryba w wodzie.

RACzej ClouSeAu niż Bond Ale to nie film. To wszystko dzieje się naprawdę. Gdy 11 września 2001 roku w wieże World Trade Centre wbiły się samoloty terrorystów, jednym z pierwszych gości zaproszonych do studia CNN był Tom Clancy – autor bestselerowych czytadeł. Dziś też rzeczywistość dogania fikcję – doniesienia prasowe przywodzą na myśl filmy sensacyjne Davida Mameta. Dla mediów taka historia to, rzecz jasna, prawdziwa gratka – zwłaszcza że rozpoczyna się właśnie letni sezon ogórkowy. Nie powinniśmy jednak przeceniać znaczenia tego epizo-

składającym się z 27 liter hasłem. Nie mogąc go zapamiętać, dwoje członków grupy – przedstawiający się jako Richard i Cynthia Murphy – zapisali je sobie przemyślnie na karteczce. Agenci FBI, którzy potem przeszukiwali mieszkanie państwa Murphych, musieli im być bardzo wdzięczni. Paul Reynolds złośliwie porównuje dokonania grupy do działalności głównego bohatera powieści Nasz człowiek w Hawanie Grahama Greena. Tytułowy szpieg wysyłał swoim szefom plany odkurzaczy i wmawiał im, że są to projekty tajnej broni. „The Guardian” również jest bezlitosny, pisząc, że gapowatość grupki przywodzi na myśl techniki słynnego inspektora Clouseau. Tyle o samej skuteczności siatki. Ale przecież prawdziwe znaczenie po-

projektowanej tarczy antyrakietowej, której elementy miały zostać zainstalowane w Czechach i Polsce, stały tylko względy militarne. Ale niewątpliwie jego administracja zdawała sobie sprawę, że instalacja działa na Moskwę jak płachta na byka. Kolejny sygnał o topniejących lodach nadszedł w czerwcu. Rosja poparła w ONZ wysuniętą przez Amerykanów propozycję nałożenia sankcji na Iran. Choć wcześniej Moskwa zadbała, oczywiście, by nieco złagodzić ton rezolucji, to przyniesie ona realne konsekwencje, zawężając pole działania Teheranowi, który wciąż nie zgadza się na dopuszczenie niezależnych kontrolerów do swych ośrodków atomowych. „To nasze wielkie zwycięstwo, te sankcje mają zęba!” –

dobnym epizodom nadaje im ich kontekst polityczny.

triumfował potem demokratyczny kongresmen Gary Ackerman. Powodów do radości nie byłoby, gdyby nie porozumienie z Moskwą, tradycyjnie niechętną do zrażania do siebie najbardziej antyamerykańskiego kraju regionu. Fakt, że tym razem się na to zdecydowała, pokazuje, że na Kremlu jest zielone światło dla detente. Biorąc to wszystko pod uwagę, z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że relacjom Waszyngton – Moskwa nie grozi załamanie. Arktyczna zima z okresu wojny w Gruzji raczej nie wróci. Specyficzny charakter świata dyplomacji – z jego teatralnością i przywiązaniem do symboli – sprawia, że w najbliższych dniach można się spodziewać rytualnych gestów oburzenia i zranionej niewinności. Moskwa musi, rzecz jasna, protestować, jej dyplomaci wydali już właśnie groźne pomruki. – Tam u was policja szaleje, ludzi sadzają! – powiedział byłemu prezydentowi Billowi Clintonowi zatroskany demokrata Władymir Putin. Amerykanie natomiast już zasugerowali, że sprawa dziesiątki nie jest odosobnionym przypadkiem. Prokurator Michael Farbiarz stwierdził, że epizod ten to tylko wierzchołek góry lodowej, a agentów jest więcej. Ale potem wszystko wróci do normy. Moskwa i Waszyngton na nowo zaczną ocieplać stosunki, a nasza planeta nie wypadnie z orbity przez kiepską pamięć państwa Murphych i naiwność pani Chapman.

ReSet wStRzymAny? du.

Anna Chapman

Spróbujmy spojrzeć na aferę w odpowiedniej perspektywie. Paul Reynolds, korespondent BBC za oceanem, słusznie zauważa, że siatka nie była wartościowym źródłem informacji. Nawet w samej FSB – następczyni KGB – pojawiały się wątpliwości, czy akcja nie jest wyrzucaniem pieniędzy w błoto. Wiele konkurencyjnych europejskich służb specjalnych mogłoby chyba pomarzyć o otrzymaniu podobnego czeku in blanco na akcję, której koszty musiały być potężne. Cele, jakie Moskwa miała stawiać przed agentami, były imponujące. Rezultaty niemal z pewnością odbiegały od oczekiwań, bo nikt z dziesiątki nie zdołał przebić się do ludzi wysoko postawionych w kręgach rządowych. Żaden z domniemanych rosyjskich szpiegów nie dostał też pracy, a w przeszłości Rosjanom się to udawało. Często szpiedzy byli groteskowo nieporadni. Program komputerowy do szyfrowania danych był zabezpieczony

Jeszcze parę dni wcześniej Barack Obama mówił o resetowaniu stosunków z Moskwą. Rzeczywiście administracja lewicowego prezydenta Stanów Zjednoczonych od początku nastawiała się na ocieplenie relacji z Rosją. Krokiem w tę stronę była – oceniana jako bardzo owocna – wizyta prezydenta Miedwiediewa w Waszyngtonie. Najprawdopodobniej, by nie pogarszać mu humoru, FBI zaczekała z rozbiciem siatki aż do jego wyjazdu. Na detente zależało obu stronom. Stany chciały rozprężenia po okresie praktycznego zamrożenia stosunków wywołanego konfliktem w Gruzji. Kryzys finansowy z 2008 roku sprawił, że Moskwa potrzebowała natomiast dopływu gotówki i zaufania zagranicznych inwestorów. I rzeczywiście: wysiłki były w ostatnich tygodniach widoczne. Oba państwa podpisały kolejną wersję traktatów START, które mają się przyczynić do redukcji arsenałów broni strategicznej po obu stronach Atlantyku. Umowa wprowadza limity między innymi na międzykontynentalne pociski balistyczne zdolne do przenoszenia ładunków jądrowych. Od czasów ostatniego poważnego kroku w tej sferze minęło już 17 lat. Obama może przekonywać, że za decyzją o znaczącym zmniejszeniu skali


|11

nowy czas | 10 lipca 2010

takie czasy Jednak sprawcy zamachów mieszkali od dawna w Wielkiej Brytanii i na pierwszy rzut oka niewiele różnili się od swych sąsiadów. 22letni Shahzad Tanweer był zdolnym uczniem i miłośnikiem sportu. Na ścianie swego pokoju miał portret Mike’a Tysona, uwielbiał futbol i lekką atletykę. Był dumny, że jest Brytyjczykiem. Z kolei 30-letni Mohammed Sadik Chan był nauczycielem niepełnosprawnych dzieci w jednej ze szkół podstawowych w Leeds. Chan miał ośmiomiesięczną córeczkę, a jego żona była w czwartym miesiącu ciąży. Wydawało się, że są normalnymi ludźmi i przyzwoitymi obywatelami. Dochodzenie, jakie przeprowadzono w Leeds, skąd pochodziła trójka terrorystów, wykazało, że nawet najbliżsi sąsiedzi nie mieli pojęcia o powiązaniach ludzi mieszkających za ścianą. Również i rodziny zamachowców nic nie wiedziały o podjętej przez nich misji. Zmianę spojrzenia na życie przyszłych terrorystów przyniósł ich wyjazd do Pakistanu. Ponoć tam właśnie dostali się pod opiekę osób powiązanych z Al-Kaidą i ich obarcza się za to odpowiedzialnością. Do Wielkiej Brytanii powrócili odmienieni. Jednak ich nagła żarliwość religijna i zmiana nastawienia do świata nie wzbudziły podejrzeń najbliższych.

Lekcja na Przyszłość

Hyde Park, pomnik poświęcony ofiarom zamachów terrorystycznych 7 lipca 1995 roku w Londynie

PIĘĆ LAT PO ATAKACH Alex Sławiński Letni, czwartkowy poranek, godziny szczytu. Londyńczycy spieszą do pracy, do szkół. Ci, którzy rozpoczynają wakacje, jadą na dworce i lotniska. Dzień wcześniej Komitet Olimpijski ogłosił, że gospodarzem igrzysk w 2012 roku zostanie Londyn. Z nagłówków gazet bije szczęście i duma. Miasto gna przed siebie jak co dzień. Weekend jeszcze się nie zaczął, więc w metrze i autobusach tłok. I nagle – wszystko staje. Potężne eksplozje zabijają pół setki ludzi. Niszczą też poczucie bezpieczeństwa milionów innych. Nie tylko mieszkańców Wielkiej Brytanii, ale też osób z innych zakątków kontynentu. Ludzi przekonanych o tym, że terroryzm jest czymś odległym. Niezdarzającym się już w starej, cywilizowanej Europie, rządzonej prawami człowieka i unijnymi dyrektywami wykluczającymi wszelkie zabójcze -izmy.

cztery aPokaLiPsy Tuż przed dziewiątą rano następuje wybuch w tunelu metra Circle Line pomiędzy stacjami Liverpool Street i Altgate. Kilkadziesiąt sekund później, na tej samej linii, w pociągu, który właśnie wyruszył z Edgware Road w stronę Paddington, eksploduje kolejny ładunek. Tuż po nim, następna bomba niszczy pierwsze dwa wagony kolejki na Piccadilly Line, pomiędzy King’s Cross St Pancras i Russell Square. W tym wybuchu ginie najwięcej ludzi. W przeciwieństwie do płytko położonych i stosunkowo szerokich tuneli Circle Line, w których dodatkowo znajduje się spora liczba kanałów wentylacyjnych pochłaniających skutki eksplozji, linia metra w tym miejscu znajduje się wyjątkowo głęboko. Energia wybuchu, nie znajdując ujścia na boki, powoduje ogromne zniszczenia. Świadkowie zdarzenia mówią o niesamowitej ilości szkła rozpryskującego się

niczym odłamki granatu. Ci, których nie dosięgła bezpośrednia siła wybuchu, zostają ranieni kawałkami szyb. Niecałą godzinę później, o 9.47, przy Tavistock Square w powietrze wylatuje autobus linii 30. Siła wybuchu jest tak wielka, że zrywa dach doubledeckera. Ginie 13 osób. Są między nimi również ci, którym udało się ujść cało z wybuchu w metrze przy King’s Cross. Łącznie zostaje zabitych 56 osób (7 przy Altgate, 6 przy Edgware Road, 26 przy King’s Cross oraz 4 terrorystów). Kolejnych 700 zostaje rannych.

...a życie toczy się daLej Zanim władze oficjalnie poinformują o ataku terrorystycznym, mówi się o pożarze, eksplozji spowodowanej nagłym wzrostem poboru mocy i innych, bardziej lub mniej enigmatycznych przyczynach. Oprócz sieci telefonicznych, przestaje działać też sieć transportowa. Staje całe londyńskie metro i zatrzymano większość autobusów. – Mieszkałem wtedy w Acton, moja praca zaś była aż w Kingston. Wracałem do domu chyba ze trzy godziny. Nie zapomnę tego do końca życia – opowiada Paweł. Komunikację autobusową przywrócono bardzo szybko. Jednak metro zaczęło jeździć dopiero następnego tygodnia. – Tak sprawnie, jak po ponownym otwarciu londyński transport chyba jeszcze nigdy nie działał – mówi Paweł. – Zarówno władze miasta, jak i pracownicy metra, nie mówiąc już o zwykłych mieszkańcach, byli zdeterminowani, by pokazać światu, że ataki ich nie złamały. Rzeczywiście w prasie codziennej, oprócz doniesień o kolejnych szczegółach zamachów, sporo pisano o niezłomnej woli londyńczyków. Sytuację po 7 lipca często porównywano do tej, jaka panowała w czasie hitlerowskich nalotów. Zrobiono wiele, by pokazać, że społeczeństwa nie da się łatwo sterroryzować. Akcja uspokajania obywateli chyba odniosła skutek. Miejski transport nie zanotował

większego spadku liczby pasażerów. – Gdy dzwoniłam do Polski, rodzina często mnie pytała, czy nie boję się jeździć metrem – mówi Ania, pracująca w jednej z londyńskich restauracji. – Odpowiadałam, że każdego dnia na ulicach Londynu giną ludzie. Wskutek wypadków, napadów czy chociażby chorób serca. Życie w wielkim mieście ma swoją cenę. Prawdopodobieństwo, że zginiemy w wybuchu, jest mniejsze niż to, że przejedzie nas naćpany kierowca. To prawda, że trochę się bałam, ale przecież nie możemy wpadać w paranoję. Datę ataku wybrano nieprzypadkowo. W tym czasie w szkockim Gleaneagles odbywał się szczyt G8. Przedstawiciele ośmiu najbardziej uprzemysłowionych państw skupili na Wielkiej Brytanii uwagę całego świata. Premier Tony Blair przerwał obrady, by przylecieć do Londynu i osobiście zapoznać się z sytuacją. Społeczność międzynarodowa również nie pozostała obojętna na to, co wydarzyło się w brytyjskiej stolicy. W wielu krajach na znak żałoby na budynkach publicznych opuszczono flagi do połowy masztu. Wyłożono księgi kondolencyjne i odprawiono msze w intencji ofiar. Polski Sejm uczcił ofiary minutą ciszy. Nie należy bowiem zapominać, że owego dnia zginęły również trzy Polki. Trzech innych Polaków zostało rannych. – Nie znałam ofiar zamachów – mówi Maria. – Jednak pracuje ze mną kilkoro Polaków. Widziałam, jak głęboko przeżyli to wydarzenie.

skąd Przybywają terroryści... Do zamachów przyznała się nieznana wcześniej Tajna Grupa Dżihadu. Nie ma wątpliwości, że ataki miały podłoże religijne, ich sprawcy zaś mieli bliskowschodnie (lub – jak w przypadku jednego z nich – jamajskie) korzenie. Wydawać by się mogło więc, że za wszystko, co złe, odpowiadają imigranci – jak usiłują nam tłumaczyć przedstawiciele skrajnych organizacji.

Pozornie życie w Wielkiej Brytanii niewiele się zmieniło po 7 lipca. Kraj nie przekształcił się w państwo policyjne, jego mieszkańcy zaś nadal bez większej obawy jeżdżą do pracy i szkół oraz przebywają w tłocznych miejscach publicznych: w knajpach, klubach, stacjach i supermarketach. – Jeśli chcemy zachować człowieczeństwo, musimy żyć jak ludzie. To chyba oczywiste – mówi Maria. – Po to są trudności, żeby je przezwyciężać. Do tej pory żyliśmy w przeświadczeniu, że nic złego nie może nam się stać. Byliśmy jak dzieci. Jednak dokoła dzieje się wiele złego. Jesteśmy tego częścią, chcemy tego czy nie. Ale to właśnie od nas zależy, czy uda nam się wyrwać z szaleństwa, w którym pogrążają się różne części świata. – Nie dajmy się zwariować – dodaje Ania. – Terrorystom zależy właśnie na tym, by zniszczyć nasze życie. Jednak nie możemy im pozwolić, by odebrali nam spokój i podzielili społeczeństwo. Bo to będzie oznaczało, że wygrali. Po części udało się im tego dokonać. Kolejne próby wymuszały na władzach wprowadzanie ograniczeń w swobodach obywatelskich. Przez pierwsze tygodnie po zamachach sprawdzanie zawartości toreb i plecaków przy wejściu do metra było normą. Do dziś zresztą praktykowaną chociażby w londyńskich muzeach i innych budynkach użyteczności publicznej. Wzrosła również kontrola na lotniskach. Próba wniesienia przez zamachowców płynnych substancji wybuchowych sprawiła, że od kilku lat pasażerowie nie mogą wnieść na pokład samolotu nawet butelki wody mineralnej. Stawia się kontrowersyjne bramki „rozbierające” podróżnych i nie wiadomo, jakie jeszcze utrudnienia wymyśli się w imię naszego bezpieczeństwa. Często władza korzysta z zaostrzonego prawa antyterrorystycznego jako swoistego wytrychu, wchodząc w prywatność obywateli i ścigając ich z całą surowością przepisów za najdrobniejsze nawet przewinienia. Dziś nawet piractwo internetowe czy niesprzątanie po psie może być podciągnięte pod antyterrorystyczny paragraf. A jednak to właśnie zaostrzona czujność wywiadu i Scotland Yardu sprawiła, że do kolejnych ataków nie doszło, podejrzanych o terroryzm udawało się schwytać, kolejne próby zaś okazywały się nieudane. Jednak wojna z terroryzmem wciąż trwa. Dziś już nikt na Wyspach nie spekuluje, czy w Wielkiej Brytanii dojdzie do kolejnego zamachu. Pyta się natomiast, kiedy on nastąpi. Od nas samych zależy, byśmy byli na niego przygotowani i potrafili go uniknąć.


12|

10 lipca 2010 | nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

The Untold Battle of Britain Jerzy Hebda

F

2010

ilm dokumentalny pokazany w cyklu Bloody Foreigners w Channel 4 został poświęcony polskim lotnikom, przede wszystkim jednak Dywizjonowi 303 – najsłynniejszemu wśród wszystkich biorących udział w tej bitwie. Film przepełniony był sympatią dla Polaków oraz podziwem dla ich męstwa, szalonej odwagi, dumy, patriotyzmu, pragnienia walki i żądzy odwetu za wrzesień 1939 roku. Co więcej, wykazał zrozumienie dla ich losów: tragedii ich ojczyzny, najechanej przez dwóch wrogów, i ich osobistych dramatycznych przeżyć. I – co rzecz dotąd w brytyjskich mediach prawie niesłychana – pozwolił świadkom tych wydarzeń swobodnie i otwarcie o tym mówić. O uprzedzeniach do polskich lotników. O insynuacjach dowództwa Royal Air Force, że Polacy nie chcą walczyć (they have no stomach for it) – nie bili się o Polskę, więc nie będą bronić Wielkiej Brytanii. O zdradzie zachodnich aliantów. O Jałcie. O niezaproszeniu Polaków na defiladę zwycięstwa. O prześladowaniu ich rodaków wracających do kraju przez reżym PRL. O niechęci do Polaków po wojnie – zrobili swoje, teraz są już tutaj niepotrzebni, niech więc sobie wyjeżdżają do Polski lub innych państw. Słowa pełne goryczy, ale i honoru.

Na temat tej całej epopei mówi m.in. Jerzy Cynk, autor książki Polish Airforce at War. Oglądamy migawki archiwalnych zdjęć z gnębionej przez okupantów Polski – sceny terroru…, egzekucje…, Aushwitz…, Katyń… – takie post scriptum do głównej sagi tego dokumentu. Na ekranie pojawiają się raz po raz nazwiska jej herosów z Dywizjonu 303. Wywiady z jeszcze żyjącymi. Udramatyzowane wyjątki z dzienników zabitych lub zmarłych czytają aktorzy, którzy wcielają się w role autorów. Z jednym wyjątkiem – fragmenty zapisków sławnego Witolda Urbanowicza odczytuje jego syn. Trzeba tych podniebnych rycerzy przypomnieć: Stanisław Nawarski, Franciszek Kornicki, Kazimierz Budzik, Mieczysław Stachiewicz, Jan Zumbach i Józef Frantisek – Czech, który przystał do Polaków. No i Ludwik Paszkiewicz, który samowolnie oderwał się od formacji w czasie lotu ćwiczebnego i zestrzelił pierwszego messerschmitta, tym samym przyspieszając decyzję sztabu RAF-u wprowadzenia do walki lekceważonych polskich eskadr. I tu zaczyna się wyliczanie ich mnożących się sukcesów. W pierwszym dniu akcji strącili sześciu Niemców… W ciągu trzech dni – 24 samoloty… Następnie – 16 hitlerowców w ciągu 15 minut… Dowódca skrzydła Vincent uważa raporty polskich pilotów za przesadzone, leci więc za dywizjonem, żeby go obserwować w starciach. Wraca pełen podziwu dla Polaków: – To niemal nie do wiary, co

oni wyprawiają! 15 października 1940 – nasz dywizjon skurczył się już do tylko pięciu aparatów. Dwóch pilotów ginie. Jednak Polakom udaje się zniszczyć jeszcze 10 niemieckich maszyn. Zanim z angielskiego nieba zniknie teutońska szarańcza, Dywizjonowi 303 zostanie zaliczone 126 zestrzeleń. Oprócz pełnych napięcia momentów znajdują się w tej panoramie również lżejsze. Doświadczeni polscy lotnicy drwią sobie z dowódców brytyjskich, którzy każą im się uczyć latać w kluczu bojowym na… rowerach. Dowódcą Dywizjonu 303 zostaje mianowany Kanadyjczyk John Kent, który nie kryje swojego rozczarowania. Jemu się śniło objęcie dowództwa nad jakąś wyborową brytyjską jednostką, a tymczasem dostaje pod swoją komendę niezdyscyplinowaną hałastrę cudzoziemców, którzy nawet nie mówią po angielsku. Polacy znajdują na to radę: zmieniają mu nazwisko na Kentowski i zaczynają uczyć go języka polskiego. Nasi piloci latali dotychczas na maszynach z nieruchomym podwoziem. Teraz często zapominają wysunąć pod koniec lotu wciągnięte w kadłub koła. I lądują na „brzuchu”, poważnie uszkadzając samoloty. Ich przełożeni nie mają powodu do śmiechu: nosił wilk razy kilka… Miał dotąd szczęście Jan Zumbach, ale pewnego dnia dopadły go germańskie ogary i musiał wyskoczyć z płonącego spitefire’a. Wylądował na spadochronie pośrodku jakiegoś pola i stanął oko w oko z brytyjskim patrolem. Żołnierze zaczęli mu strzelać pod nogi. Zumbach wrzeszczy: – Nie strzelajcie! Ja jestem

polskim lotnikiem! A oni na to: – To ostrzeżenie. Nie ruszaj się z miejsca! Spadłeś na zaminowany teren! Brytyjski weteran Battle of Britain z szacunkiem i podziwem opowiada o brawurowych Polakach, którzy podlatywali do nieprzyjaciela na odległość 100 metrów i prali do niego celnie z broni pokładowej. – My myśleliśmy tylko o strąceniu samolotów, ale Polacy chcieli zabijać jak najwięcej Szwabów (the Huns) – dodaje. Patience Kornicka rozmarza się, gdy wspomina szarmanckich, czarujących, całujących w rękę panienki polskich lotników: – Jaka dziewczyna mogłaby się im oprzeć? Natomiast Józefa Sobieska zawsze czuła się tutaj obco. – Brytyjczycy, tak w rzeczywistości, nigdy nam nie okazali prawdziwej serdeczności – mówi. Dobry, uczciwy, rzetelny obraz zrobili tym razem producenci. I dali trafny tytuł. Bo dotychczas nasz wkład do zwycięstwa aliantów w ostatniej wojnie światowej był przemilczany, ignorowany albo pomniejszany. Jest zresztą nadal – z małymi wyjątkami – przeoczany lub wypaczany. Pa ni Kry st y na Cy wiń ska prze by wa na urlo pie. Au to ro wi dzię ku je my za wspar cie fun du szu wy daw ni cze go „No we go Cza su”. Re dak cja

Na pingwinie szaleję Kolega przyznaje otwarcie: – Tobie to już chyba naprawdę odbija! Z pingwinem szalejesz? Ma rację. Zwariowałem. I tłumaczę: jak można nie zakochać się w takim małym uroczym stworzonku jak pingwin. Żółte nóżki i dziobek, czarny kubraczek i milutki śnieżnobiały brzuszek. Mój pingwin nazywa się Ubuntu. Tak samo jak afrykański język, w którym słowo to oznacza mniej więcej tyle: człowieczeństwo dla wszystkich. A tak na serio? Ubuntu na poważnie to system operacyjny, który każdy może sobie w każdej chwili zainstalować na swoim komputerze i szaleć. Każdy, słowo daję. W odróżnieniu od Windowsa czy OS Apple nie kosztuje ani grosza. System jest bezpłatny, legalnie można go ściągnąć z internetu wraz z całym zestawem potrzebnego oprogramowania. Jest tam i edytor tekstów, który poradzi sobie z każdym dokumentem Worda, i arkusz kalkulacyjny. Są gry, programy graficzne, muzyczne, cokolwiek chcesz. I to za darmo. O Linuksie głośno stało się w latach osiemdziesiątych, ale dopiero niedawno system stał się przyjazny dla niewtajemniczonych. Nic więc dziwnego, że coraz szybciej zdobywa rzesze wielbicieli, zwłaszcza wśród tych szczęśliwców, którzy nie mają ochoty zmieniać

swoich kilkuletnich komputerów na nowe. Bo Linux doskonale działa nawet na starych maszynach. Mój kolega mówi, że Linux to cienizna, nic w porównaniu z Windows 7. – Co takiego zrobisz na Linuksie? – pyta zaczepnie i dodaje, że to dla tych, którzy nie dostali się do Microsoftu. Wiem, że nie uda mi się zmienić jego nastawienia, jest fanatycznym wielbicielem Windows i nawet na OS Apple się nie skusi. Zresztą, niechaj mu tam będzie. Ja robiłem swoje: czytałem, testowałem, bawiłem się i znowu to samo: czytałem, testowałem i w końcu uległem. Zainstalowałem. Muszę przyznać, że instalowanie drugiego systemu na dwuletnim laptopie nie było trudne, ale o tym wiedziałem dopiero wtedy, gdy było już po wszystkim. Wcześniej umierałem z przerażenia. Jak poradzę sobie z partycją dysku? Jakim cudem na jednym komputerze mogą być dwa systemy operacyjne? Nie mieściło mi się to w głowie. A jednak! Umierając z przerażenia i ciekawości zapomniałem o najważniejszym: komputer zrobi niemal wszystko za mnie. A ja tylko wcisnę kilka klawiszy. Włączając komputer, mogę wybierać: Windows czy Ubuntu. Ale Ubuntu to tylko jedna z setek różnych wersji Linuksa. Są ich dziesiątki, by nie powie-

dzieć setki. I każdy może coś w systemie zrobić własnego i już jest: zupełnie nowa dystrybucja (tak bowiem nazywa się w Linuksie różne wersje), którą można potem bezpłatnie, legalnie rozpowszechniać. Niby nic wielkiego. Ubuntu, Kubuntu, Fedora, Open Suse, Debian, Mandriva – w sumie to nieważne, jak się to nazywa. Ważne jest zupełnie coś innego – wolność wyboru, świadomość, że już nie jesteśmy jedynie skazani na Microsoft i jego produkty, że możemy być inni, może mniej popularni, ale przecież nie zawsze należy iść z tłumem, prawda? Wiedzą o tym już nawet rządy: niemiecki, francuski, amerykański, portugalski, szwajcarski. I wiele innych, które także działają na Linuksie. Francuska policja, amerykańska poczta, szwedzkie wojsko czy brazylijski system sprawiedliwości. Możesz i ty. Jeśli tylko chcesz. Dlaczego o tym piszę? Czy naprawdę zwariowałem? Szaleję na pingwinie? Tak! Szaleję! I tobie również proponuję spróbować. Szalej. Za darmo. I śpij spokojnie. Nikt nie zapuka do drzwi i nie zwinie twojego komputera za nielegalne oprogramowanie. Z pingwinem zawsze szalejesz za friko. Także po polsku.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|13

nowy czas | 10 lipca 2010

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Po ostatniej dawce polityki czekam jak nigdy na wakacje. Wolne od polityki. Lekce sobie ważę próby maniakalnego powrotu do kabaretu jednego aktora, naczelnego błazna III RP z Lublina, szczególnie po tak spektakularnym sukcesie wyborczym hasła „Zgoda buduje”. No to niech i buduje. Mam jednak mały niepokój. „Zgoda” jako podmiot sprawczy jest, jeśli tak można powiedzieć, podmiotem bezosobowym. Będziemy ścigać „zgodę”, bo nie dotrzymała obietnic? Gdzie ona jest? Jakie ma znaki szczególne? Gwoli prawdy należy dodać, że obydwaj kandydaci na urząd prezydenta obiecywali swoim wyborcom korzyści finansowe, Jarosław Kaczyński nawet więcej. Nikomu z wyborców nie przyszło do głowy, że prezydent nie dysponuje funduszami, że budżet jest domeną rządu, a na rządowych kontach pieniędzy na zrealizowanie wyborczych obietnic nie ma. W tej najważniejszej, jakby się wydawało, sprawie doszło już w czasie kampanii do proponowanej przez prezydenta-elekta zgody. Zgodziliśmy się bowiem na to, że obietnice wyborcze to czysta retoryka. W wakacyjnym słońcu nikt nikogo rozliczać nie będzie, tym bardziej że polityka przez dogrywkę wyborczą wtargnęła do kurortów (nawet zagranicznych), a takie zakłócenie nie sprzyja wypoczynkowi. Do okresu wakacyjnego bardziej pasowała historia szpiegowska. O istnieniu szpiegów i działalności agenturalnej mocarstw w tych demokratycznych czasach już prawie zapomnieliśmy, czego najlepszym dowodem było okazanie zaufania stronie rosyjskiej przez polski rząd po katastrofie smoleńskiej. Pełnego, nawet nie domagamy się zwrotu telefonu satelitarnego Prezydenta RP. No bo jaki inny interes poza wyjaśnieniem przyczyn katastrofy mogą mieć Rosjanie? Opowiedzieli się w końcu za demokracją, co wyklucza działalność agenturalną.

Innego zdania byli Amerykanie. Aresztowali dziesięciu rosyjskich szpiegów, którym groziło wieloletnie więzienie. Byli zorganizowaną siatką kontrolowaną i opłacaną przez rosyjski wywiad. Gorzej ze skutecznością. W przeciwieństwie do swoich kolegów z okresu zimnej wojny nie udało im się przedostać do ważnych strategicznie ośrodków. Ale mocodawcy nie wycofali swojego poparcia. Dobrą zabawę, życie w zachodnim luksusie przerwali im funkcjonariusze FBI. W Rosji, dokąd agenci na mocy porozumienia rządów wrócili, czeka ich życie bardziej prozaiczne. Czy ten incydent wpłynie na zmianę stanowiska polskiego rządu? Czy polski rząd stanie się bardziej sceptyczny w ocenie rosyjskich intencji? Sądząc po kontrowersjach wywołanych rozwiązywaniem WSI (Wojskowe Służby Informacyjne), polskiego wywiadu i kontrwywiadu, którego oficerowie byli powiązani z wywiadem rosyjskim, na taką zmianę liczyć nie należy. Uważamy, nie wiadomo na jakiej podstawie, że Rosjanie mają znacznie więcej do ugrania w Ameryce, a Polska, nie tak dawno jeszcze podporządkowana Moskwie, naszych wschodnich sąsiadów nie interesuje. A miało nie być o polityce. Nie będzie. Przez ponad miesiąc. Do zobaczenia? Usłyszenia? Do czego? W jakiej relacji pozostaje redaktor pisma ze swoimi czytelnikami? Czyli do napisania, odczytania, skomentowania?

kronika absurdu Każdy, kto wybiera się do Moskwy na wakacje, powinien wiedzieć, że „w naszym mieście obowiązują niepisane normy, których należy przestrzegać. Na przykład nie wolno zarzynać baranów na podwórku, smażyć szaszłyków na balkonie czy paradować po ulicach w naszym narodowym stroju. Moskwa jest miastem z wielowiekową rosyjską kulturą i tradycjami. Przyjezdni, którzy chcą się w tym miejscu zatrzymać na dłużej, muszą się z tym liczyć – powiedział radny miasta Michaił Sołomcew. Zaznaczył, że nie chodzi tu o ograniczanie niczyich praw. Radni pracują nad spisaniem tych norm. Poproszony o komentarz radny Londynu uśmiechnął się wieloznacznie… Baron de Kret

Wacław Lewandowski

D… i panowie H… i Ch… Działo się dawno temu w Londynie. W tygodniku „Wiadomości”, po śmierci Mieczysława Grydzewskiego redagowanym przez Michała Chmielowca, z datą 4 stycznia 1970 roku ukazało się kilka fraszek Mariana Hemara, pośród nich i ta: NA URODZIWĄ Polka kiedy urodą Między ludźmi błyśnie, Oczy – czarne jagody A wargi jak wiśnie, Lica niby malina A cera – brzoskwinia, Piersiątka jak jabłuszka A d… jak dynia. Gdyby ktoś pomyślał, że ówcześnie obowiązująca norma obyczajowa nakazała autorowi wykropkować popularny rzeczownik z ostatniego wersu fraszki, spieszę wyjaśnić, że to nie była autorska, lecz redaktorska decyzja. Z Dorking, gdzie mieszkał Hemar, nadszedł więc list do Chmielowca zawierający swoiście wyrażoną autorską pretensję. Redaktor Chmielowiec list Hemara ogłosił w numerze z 1 lutego 1970: NIEPRZYZWOITE KROPKI. Do redaktora „Wiadomości”. Zmartwiony jestem, że uważał Pan za stosowne w jednej z moich fraszek, w nr. 1240 „Wiadomości”, zastąpić kropkami popularny wyraz czteroliterowy i w ten sposób zamienić niewinną wulgarność na wykrętną nieprzyzwoitość. Co gorsza, zrobił Pan to bez śla… …rozumie-

nia ze mną Mam nadzieję że gdyby ktokolwiek chciał kiedy przedrukować fraszkę „Na urodziwą”, nie skorzysta ze wstydliwego przykła… …na Redaktora. Marian Hemar Chmielowiec nie pozostawił listu bez redaktorskiego komentarza, o dość zaskakującym tytule: DU POPRAWIENIA Wyrażając ubolewanie z powo… …skudnego błę… …tologicznie pruderyjnego redaktora, prostujemy, że zamiast „…” powinno być (tłustym drukiem) upa. Taką właśnie zabawną perełkę znalazłem, szperając w rocznikach „Wiadomości” i – jako że czas wakacyjny – postanowiłem się nią z Czytelnikami podzielić, wierząc, że poczucie humoru oraz klasa panów H. i Ch. i po latach potrafią wprawić publiczność w dobry nastrój. Mnie przynajmniej potrafią, wierzę, że nie tylko mnie… Gorzej, gdy ktoś z Państwa pomyśli, że z powodu kanikuły felietoniście nie chciało się wymyślać tekstu, więc się wykpiwa Hemarem i Chmielowcem, żeby zapełnić potrzebną mu ilość miejsca w gazecie. Albo że w ten sposób felietonista chce uciec od poważnych tematów, na przykład od skomentowania wyników prezydenckich wyborów. W takim wypadku nie będę mógł się wyłgać i muszę odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Na podejrzenie pierwsze – że jest słuszne!

Fakt, lato w pełni, duchota, człowiek ledwo zipie, komu by się chciało wymyślać jakieś artykuły, nie mówiąc o wymagającym przecież wigoru i polotu felietonie! Skąd brać ten polot w taki żar?! Co do drugiego podejrzenia – sprawa jest bardziej skomplikowana. Nie jestem Andrzejem Wajdą, więc nie uważam, by każde wybory miały tak wielkie znaczenie historyczne jak wojny. Nie to, by mnie nie obchodziły, ale w granicach rozsądku. Jak każdy, mam swoje zdanie, byłem nawet w honorowym komitecie jednego z kandydatów. Z tej okazji pewna zacna pani, zasiadając do pewnego oficjalnego obiadu, powiedziała, iż ma obawy, że jeżeli zajmie miejsce przy mnie od razu zacznie się kłótnia, gdyż ona popiera tego drugiego kandydata. Uspokoiłem ją, wyznając, iż m.in. po to płacę podatki, by mieć poczucie, że płacę też na to, aby się politycy kłócili i w moim imieniu, zatem ja nie muszę polityków w tym dziele zastępować. I obyło się bez politycznej debaty, a i okazało się, że nie każdy, kto nie unika uczestnictwa w życiu politycznym, musi mieć pasję czy manię agitatorską. Ja nie mam, choć swych poglądów czy politycznych sympatii nie skrywam, co jest zupełnie inną kwestią. Do zagadnień politycznych zatem na pewno wrócimy, ale to może poczekać na po wakacjach, prawda?


14|

10 lipca 2010| nowy czas

wędrówki po świecie

Znaleźli DOM Czego jeszcze potrzebują? Iwona Macałka Kiedy rok temu jako wolontariuszka spędziłam Wielkanoc w Tanzanii – a była to moja pierwsza podróż na Czarny Ląd – żałowałam tylko tego, że nie dotarłam tu wcześniej. W tym roku także postanowiłam pojechać do Afryki. Udało mi się nawiązać kontakt z salezjaninem ks. Ryszardem Józwiakiem, który od 23 lat przebywa na misjach w Ugandzie. Po krótkiej wymianie maili zostałam zaproszona do CALM, czyli Children and Life Mission. Mieszkam w Londynie od ponad 16 lat. Jestem dyplomowaną przedszkolanką. Od kilku lat wyjeżdżam do krajów Trzeciego Świata, by w czasie ferii świątecznych pomagać jako wolontariuszka w domach dziecka. Od wczesnej młodości chciałam wyjechać na misję do Afryki, dlatego też zostałam pielęgniarką. Jednak po bezowocnych próbach nawiązania współpracy z różnymi organizacjami charytatywnymi wyjechałam do Londynu i zmieniłam zawód. Moje życie po wielu latach ciężkiej pracy i doświadczeń zmieniło się na lepsze. Postanowiłam oddać światu to, co otrzymałam. Wyjazdy organizuję sama i zawsze przeżywam cudowną przygodę. Tak było i tym razem. Jak zwykle o tej porze roku, w przedszkolu, w którym pracuję, kończył się semestr, co oznacza więcej pracy, czyli zazwyczaj mam ręce pełne roboty. I tym razem zabrakło więc czasu na dokładniejsze sprawdzenie tego, gdzie jadę. Ważne, że do nowych warunków adaptuję się szybko. O pla-

cówce wiedziałam tyle, że jest wyłącznie dla chłopców, zatem niepokoiło mnie trochę, czy sobie poradzę. Na dzień przed wyjazdem ogarnęła mnie panika: jadę do zupełnie nieznanego mi miejsca. Szybko jednak uporałam się z natrętną myślą. Prawdę mówiąc, to nie pierwszy raz jechałam do celu, o którym nie wiedziałam wiele. Już wcześniej wybrałam się do Indii, docierając do małej wioski, jakiej nie ma na mapie. Trafiłam tam cała i zdrowa, mimo że nie znałam lokalnego języka, a w Ugandzie językiem urzędowym jest przecież angielski. Myśl ta działała pocieszająco. – Co ma być, to będzie! – powiedziałam sobie. Nadszedł dzień wyjazdu. Po ponad 10 godzinach spędzonych w samolocie znalazłam się w Entebee. Czekało tam na mnie dwóch „wujków” (na placówce misyjnej wychowawców nazywa się wujkami). Wujek Josef Wandera przyjął mnie z radością ‒ szerokim uśmiechem i mocnym uściskiem dłoni. Wujek Tomek Kaczmarek (wolontariusz długoterminowy z Polski) witał mnie dość niepewnie, trochę jakby zdziwiony, że przyleciała niewiasta. Szybko jednak pogodził się z tym faktem i zapoznał mnie ze strukturą placówki. Około dwóch do trzech godzin zajęła nam droga do Mulawy – małej wioski oddalonej o 13 kilometrów od Kampali (stolicy Ugandy). Było już późno i tak ciemno, że nie miałam możliwości rozpoznania terenu. Ksiądz Ryszard powitał mnie serdecznie i przedstawił pozostałym wujkom i cioci Angeli! Poczułam się raźniej, nie byłam jedyną kobietą. Ciocia Angela prowadzi kuchnię dla personelu,

Z Józiem, bo tak go nazywałam (Joseph Tete)

W drodze do szkoły

jednocześnie jest higienistką, pielęgniarką i mamą dla 180 chłopców w wieku od 6 do17 lat. Następnego dnia poznałam wychowanków. Każdy z nich ma swoją pełną smutku, żalu i cierpienia historię. Prawie wszyscy są z jakiegoś powodu sierotami. Prawie wszystkich przez jakiś czas utrzymywała ulica. Jednych dłużej, innych krócej. Każdy z nich wie, co to głód, chłód, brak opieki rodzicielskiej i dachu nad głową, ale każdy potrafi się szczerze uśmiechać! I widok ten szczególnie chwyta za serce. Zawsze, kiedy patrzyłam na ich uśmiechnięte i zadowolone z życia twarze, nasuwała mi się refleksja: dlaczego ci, którym niczego nie brakuje, wszystko przeliczają na materialne zyski, ciągle im czegoś mało i nie uśmiechają się tak uroczo? A wystarczyłoby niekiedy uświadomić sobie choćby przez chwilę, jacy jesteśmy szczęśliwi, wybrani i wyjątkowi. Każda chwila spędzona z chłopcami była

pouczająca. Pozwoliła mi doceniać własne położenie i to, co w życiu dane mi było osiągnąć. Dobroczynną placówkę chłopcy nazywają domem. I rzeczywiście jest to dom szczególny, bo przeniknięty prawdziwie ojcowskim duchem ks. Ryszarda. Wujkowie zaś to wzory do naśladowania i prawdziwi przyjaciele. Chlubą domu stała się wybudowana niedawno kaplica. Na coniedzielnej mszy św. rozbrzmiewają więc dźwięki bębnów, perkusji, gitar, organów elektrycznych i rozlega się radosny śpiew w serdecznej podzięce Chrystusowi za dar życia. W domu, zgodnie z formacją salezjańską, każdy uczeń ma okazję odkryć i rozwijać talent wokalny, muzyczny oraz zamiłowanie do sportu lub tańca… Czytając z twarzy chłopców, wydawałoby się, że niczego tam do szczęścia nie brakuje. A niedostatki są jakże poważne. Przede wszystkim nie mają własnej szkoły w Namugongo. Oddalona o kilometry szkoła podstawowa jest nad wyraz mała, więc przepełniona uczniami ponad granice wytrzymałości. Pracując wcześniej w Indiach, spotkałam się z 50-osobowymi klasami. Przeżyłam wówczas szok, kiedy oprowadzana przez zastępcę dyrektora Primary School dowiedziałam się, że jedna z klas liczy ponad 100 uczniów! Odpowiedniejsza szkoła znacznie polepszyłaby trudną sytuację dzieci w dalekiej

Nowa kaplica

Ugandzie. Zbiórkę pieniędzy na ten cel rozpoczęto już w Polsce. Chłopcy z CALM gorąco się modlą i wierzą, że projekt się uda. A wiarę mają mocną jak stal. Ci, którzy zaznali życia na ulicy, potrafią uczyć się dobrze i mają określone, piękne cele: zostać lekarzem, nauczycielem, księdzem, prawnikiem, inżynierem… Wybudowanie szkoły wydaje się dużo łatwiejsze niż spełnienie ich marzeń w obecnych warunkach tamtejszego nauczania. I Ty możesz pomóc. Możesz sprawić, że nie będą musieli chodzić w upale czy deszczu kilka kilometrów do przepełnionej szkoły. I Ty możesz wziąć udział w spełnieniu marzeń. Liczy się każdy grosz! Pie nią dze moż na wpła cać na pol skie kon to: 50 1020 1169 0000 8702 0009 6032 Sa le zjań ski Ośro dek Mi syj ny, ul. Ko ro wo du 20, 02-829 War sza wa, z do pi skiem – Bu do wa szko ły w Na mu gon go, lub kon to mię dzy na ro do we, z do pi skiem – Scho ol in Na mu gon go: Ac co unt na me: DON BO SCO – KI RA Bank: Stan big Bank Ugan da Li mi ted Cor po ra te Br unch Kam pa la -Ugan da Ac co unt no.: 0240053193607 Swift Co de: SBI CUGKX Wię cej in for ma cji: www.calmuganda.com


|15

nowy czas | 10 lipca 2010

drugi brzeg

ANETA NASZYŃSKA Śmierć Anety, osoby tak pełnej pasji i radości życia, była czymś niespodziewanym, nagłym i okrutnym. Zabrała ją w momencie, gdy otwierał się przed nią nowy, pełen nadziei rozdział w jej życiu.

Urodziła się 2 maja 1958 w Opatówku koło Kalisza, do Anglii przybyła w 1981 roku. Ogłoszony w Polsce stan wojenny pozbawił ją – tak jak i tysiące innych Polaków będących w podobnej sytuacji – możliwości powrotu do kraju. Aneta postanowiła związać swoje życie z Londynem. Z zawodu montażystka filmowa. Z powołania i pasji stała się filmowcem: od ślubów i uroczystości rodzinnych, poprzez piękne zapisy filmowe jej częstych podróży, do filmów dokumentalnych o polskiej historii. Przypadek (jeśli wierzymy w ślepe przypadki), z pomocą przyjaciół, doprowadził do jej spotkania z Jagną Wright, która nosiła się wówczas z zamiarem zapisania na taśmie filmowej historii setek tysięcy Polaków zesłanych na Sybir przez Sowietów w 1940 roku i właśnie zaczęła ten zamiar realizować. Dzięki temu spotkaniu powstała Zapomniana Odyseja. Film, zrealizowany dzięki ciężkiej pracy, poświęceniu i wielu wyrzeczeniom Jagny i Anety, był świadectwem prawdy, o której Zachód przez całe dziesięciolecia powojenne nie chciał słyszeć. Dzięki temu obrazowi widzowie na Zachodzie mieli wreszcie szansę prawdę tę poznać. Obie autorki dużo podróżowały ze swoim filmem i na wielu projekcjach w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Polsce organizowały spotkania z widzami, podczas których prowadzono żarliwe dyskusje i rozmowy na tematy poruszone w filmie. Aneta wielokrotnie i ze wzruszeniem opowiadała o reakcjach po obejrzeniu filmu nie tylko byłych zesłańców syberyjskich, ale także pokolenia ich dzieci i wnuków, którzy nagle mogli zrozumieć, przez co przeszli ich rodzice i dziadkowie – oni nie zawsze chcieli o tym opowiadać. Film zainspirował również utworzenie portalu internetowego Kresy – Syberia, czego rezultatem było powstanie w internecie wirtualnego muzeum poświęconego tamtym czasom i wydarzeniom. Zapomniana Odyseja była pokazywana w History Channel w Wielkiej Brytanii i w wielu kanałach

telewizyjnych na całym świecie. Po niewątpliwym sukcesie filmu o Sybirakach Aneta i Jagna natychmiast rozpoczęły prace nad swoim następnym projektem. Druga prawda to trzyczęściowy film dokumentalny o stosunkach polsko-żydowskich na przestrzeni wieków. Projekt tego filmu był zainspirowany często propagowanym, fałszywym i tendencyjnym ujęciem tego tematu w zachodnich mediach. Skrócona wersja Zapomnianej Odysei została zakupiona przez Instytut Pamięci Narodowej i ma być pokazywana w polskich szkołach w ramach programu szkolnego. Niestety, tak owocne partnerstwo twórcze zostało brutalnie przerwane trzy lata temu śmiercią Jagny, która stała się ofiarą raka piersi. Pomimo tego okrutnego ciosu Aneta nie odłożyła kamery filmowej. Miała bardzo różnorodne zainteresowania, ale wszystkie tematy, nad którymi pracowała, były ściśle związane z Polską i Polakami. I tak powstawały bogate materiały filmowe z Monte Cassino, gdzie na miejscu przeprowadzała wywiady z byłymi kombatantami (m.in. z tragicznie zmarłym prezydentem Ryszardem Kaczorowskim); z rozmów (zarówno z prezydentem Kaczorowskim, jak i z panem Andrzejem Przewoźnikiem, także ofiarą katastrofy smoleńskiej) filmowanych na tere-

Jak można pisać wspomnienie o kimś, z kim rozmawiało się tak niedawno... O kimś, kogo numery telefonów ciągle jeszcze są zapisane w twojej komórce, o kimś, kogo e-maile ciągle jeszcze mówią do ciebie z tych ostatnich stron w twojej skrzynce, o kimś, kogo głos ciągle jeszcze dzwoni ci w uszach: – Nie gniewaj się, ale dziś się nie wyrabiam... Już chyba przed wyjazdem nie damy rady, ale jak tylko wrócę, to nad tym posiedzimy... Wiem, że czas ucieka, wiem... No i SMS-y... Tych może nie tak dużo, bo głównie rozmawialiśmy przez telefon. Ale na przykład dwa lata temu: „Jestem w Paryżu, wylatuję o czasie, jestem więc w Londynie o 10.15 See you” – znaczy odbierałem Ją na lotnisku. Ale zaraz potem: „Opóźniony ląduje o 11”... To był czerwiec 2008. A w lipcu tegoż roku: „Aha uśmiałam się serdecznie” – żebym tylko pamiętał, dlaczego... No i te dużo późniejsze, już z Chile. 10 kwietnia 2010: „Ćwiczę intensywnie jogę. Czuję się znacznie le-

nie Cmentarza Pomnika w Katyniu. W Warszawie zaś utrwalała na taśmie spotkania z uczestnikami Powstania Warszawskiego. Podróżowała do Indii, szukając śladów bardzo dla tego kraju zasłużonej Polki, Wandy Dynowskiej, zwanej tam Sri Umadevi, współpracowniczki Ghandiego i Dalajlamy, niesłychanie ciekawej i barwnej postaci. Planowała również przeprowadzić wywiady z lotnikami polskimi walczącymi w dywizjonach RAF-u w czasie II wojny światowej. Przyświecającym jej wówczas celem było wygranie walki z czasem, aby zdążyć zapisać na taśmie filmowej historie i opowieści bohaterów przed ich nieuniknionym odejściem. Zupełnie niedawno udało jej się wydobyć z archiwów brytyjskich materiały filmowe dotyczące udanej polskiej wyprawy w Himalaje: pierwsze wejście na Nanda Devi East w lecie 1939 roku. Wyczyn na owe czasy ogromny. Miała nadzieję zrobić film dokumentalny o tej wyprawie. Mniej więcej dwa lata temu Anetę zafascynowała postać Ignacego Do-

meyki. Kilkutygodniowa wyprawa do Chile była rekonesansem, podczas którego miała zgłębić ten temat. W grudniu ubiegłego roku wróciła tam, aby kontynuować prace nad historią Ignacego Domeyki – Polaka, którego śmiało można nazwać bohaterem narodowym Chile. Jego zasługi dla tego kraju były ogromne. Ta chilijska przygoda, poza pracą, była również czasem osobistego szczęścia u boku jej partnera Edgardo. Wszystko okrutnie przerwała choroba. Pierwsze jej objawy pojawiły się zaraz po lutowym trzęsieniu ziemi w Chile, a wkrótce potem nastąpiły dalsze, początkowo mylnie rozpoznane jako epilepsja. Zalecone leczenie farmakologiczne nie przynosiło pożądanych rezultatów. Kolejne ataki zakończyły się hospitalizacją w Calamie. Tam zdiagnozowano guza mózgu i postanowiono przetransportować ją do dużego szpitala w Antofagaście, gdzie miała być poddana operacji. Jednak wcześniej wykonano jej skan rezonansowy mózgu, który wykazał bardzo zaawansowanego, już

nieoperowalnego raka mózgu. Postęp choroby był nieubłagany i bezlitośnie szybki. Nie dał rodzinie ani przyjaciołom czasu na przygotowanie się na najgorsze. Aneta umarła wieczorem 4 czerwca w szpitalu w Antofagaście. Wiadomość o chorobie i śmierci Anety była szokiem dla jej przyjaciół. I nagle okazało się, jak wielu ich miała. Ogromna liczba e-maili napływających ze wszystkich zakątków świata uświadomiły rodzinie i najbliższym, jak wielu ludzi potrafiła sobie zjednać i zaistnieć w ich życiu. Niech świadectwem tego będzie także ich hojna reakcja na apel o pomoc w pokryciu kosztów leczenia Anety w Chile. Trzy lata temu, po śmierci Jagny, Aneta napisała o niej między innymi takie zdanie: „Jej entuzjazm był zaraźliwy”. Jak bardzo to określenie odnosi się również do niej samej! Aneta wręcz tryskała energią. Żyła pełnią życia, z cudowną niecierpliwością, z ogromną pasją, ciekawa ludzi i świata. I taką ją zawsze będziemy pamiętać. Nie można się pogodzić i trudno zrozumieć jej tak okrutnie wczesne odejście. Ale niech czują się uprzywilejowani ci, którzy mieli szczęście ją znać...

Janusz Guttner

Aneta Naszyńska i Jagna Wright na spotkaniu po projekcji flmu

piej, detale w e-mailu, jeszcze raz wielkie dzięki i buźka”. Jakieś chyba dwa tygodnie po tym ostatnim SMS-ie od Niej rozmawialiśmy telefonicznie i wtedy zaczynałem rozumieć, jak bardzo jest chora – rozmawiałem z dwunastoletnią, zalęknioną dziewczynką... A potem było już tylko gorzej i gorzej, i gorzej. Pamiętam… No właśnie, nie – pamiętam, powinienem powiedzieć – pamiętasz?, wprost do Niej, z kieliszkiem wina w ręku. – Pamiętasz Monte Cassino? Tę naszą wyprawę, na wariackich papierach, ale tak pełną entuzjazmu i zapału. Pamiętasz? Cały nasz czteroosobowy, pożal się Boże, zespół filmowy (tylko Ty jedna byłaś zawodowcem) pełen dobrych chęci i nieporozumień... Zatrzymaliśmy się na jedną noc u szarych urszulanek w Scauri i jakiś ksiądz obsztorcował nas za głośne dyskusje na balkonie po dziesiątej wieczorem. Pamiętasz? I kiedy jeździliśmy po Rzymie i rozpierała mnie duma, bo uznałaś, że jeżdżę jak wariat. I oboje wiedzieliśmy, że po Rzymie inaczej jeździć się nie da.

Nasz kolega na tylnym siedzeniu umierał ze strachu... A myśmy umierali ze śmiechu! Pamiętasz? A na samym cmentarzu Monte Cassino filmowaliśmy różnych naszych dygnitarzy i jakiś staruszek z Kanady wymachujący aparatem fotograficznym próbował przepchnąć się przed naszą filmową grupkę, sapiąc: – Gdzie jest Buzek, gdzie jest Buzek... ja go muszę zdjąć! A ja na to: – Pan tego nie może zrobić, do tego jest potrzebny Sejm! A Ty do mnie: – Przestań, bo mi się kamera trzęsie! – Pamiętasz? A Katyń? Ta długa podróż pociągiem z Warszawy, kiedy opiekowało się nami Wojsko Polskie i jeden z żołnierzy tak był Tobą zauroczony, że podarował Ci swój czarny beret z orzełkiem, co mogło mu grozić poważnymi konsekwencjami – bo gdzie szacunek dla munduru?! I chodziliśmy po tej uświęconej katyńskiej trawie z naszymi małymi kamerami. I było bardzo dużo ludzi, i przemówienia, i msza, a po mszy zabrzmiał dzwon, ten nisko zawieszony,

nisko, żeby Oni go też usłyszeli... I kiedy dzwon zabrzmiał, to milczący dotąd las zaczął się kołysać i szumieć. To było tak, jakby Oni do nas mówili... – Pamiętasz? A Warszawa... Ciepło było i słonecznie, bo rocznica Powstania Warszawskiego, czyli środek lata i w ogródku między Mokotowem i Ochotą zebraliśmy wokół stołu kilku powstańców warszawskich, czyli bardzo starszych panów, a do tego dwóch z nich z Kaliforni. Jak ci starsi panowie młodnieli, opowiadając o tamtych dniach sierpniowych 44 roku! – Pamiętasz? I filmowaliśmy ich rozmowy i opowieści na zmianę, żeby było sprawiedliwie – bo na stole była kawa i ciastka, i wino... I założę się, że oni wszyscy w Tobie się podkochiwali... A już dużo, dużo później, kiedy przyjechał Edgardo, to muszę Ci powiedzieć, że było cudownie patrzeć na Was. I można było patrzeć na Was bez przeszkód, bo nie widzieliście wiele poza sobą. I pojechaliśmy nad Tamizę koło Teddington Lock i coś żeśmy zjedli, i coś żeśmy wypili, i było ciepło, i słonecznie, i tak dobrze… – Pamiętasz? I jak można pisać wspomnienie o kimś, kto był i ciągle jest, i zawsze będzie z nami... Janusz Guttner


16|

10 lipca 2010 | nowy czas

takie czasy

Pozostałości zamku tenczyn, drugiego co do wielkości zamku Małopolski, nazywanego za czasów swojej świetności małym wawelem, powoli znikają z powierzchni ziemi. w palacu Potockich w krzeszowicach sypie się elewacja w stylu renesansu włoskiego, rdzewieją kute zdobienia, straszą wybite szyby w oknach.

Mały Wawel i przewrócona komoda Aleksandra Ptasińska

Z

abytkowy, XIX-wieczny pałac projektu Franciszka Marii Lanciego w podkrakowskich Krzeszowicach popada w ruinę. Sypie się elewacja w stylu renesansu włoskiego, rdzewieją kute zdobienia, straszą wybite szyby w oknach. W środku butwieją drewniane boazerie, blakną malowidła na ścianach, a pozostałe po dawnych mieszkańcach meble i dokumenty przechodzą zapachem stęchlizny. Parkowe aleje, niegdyś dębowe, poprzeplatane rzadkimi w Polsce okazami drzew (miłorząb, tulipanowiec amerykański, platan, korkowiec amurski, katalpa, leszczyna turecka) zarastają samosiejkami pospolitych gatunków. Kilka kilometrów dalej, we wsi Rudno, pozostałości zamku Tenczyn, drugiego co do wielkości zamku Małopolski, nazywanego za czasów swojej świetności małym Wawelem, powoli znikają z powierzchni ziemi. Dziedziniec zarasta trawą i krzakami, spomiędzy których wyzierają rozbite butelki, papiery i kubeczki po lodach. Dziś nawet ciężko stwierdzić, jaki kształt pierwotnie miał zamek. Z jedynej w Polsce warowni, wybudowanej na stożku wulkanicznym, niegdyś dobrze widocznej z okolicznych wsi, goszczącej i Mikołaja Reja, i króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, ongiś będącej więzieniem dla najważniejszych jeńców spod Grunwaldu – pozostały dziś jedynie okazałe ruiny. Losy pałacu w Krzeszowicach (który pomimo swego uroku po wybudowaniu był porównywany przez miejscową ludność z przewróconą komodą) i zamku w Rudnie podzielają tysiące innych zamków, dworków i pałaców w Polsce. Dawniej centra kultury i życia politycznego, dowody świetności polskiej magnaterii, świadkowie historii, placówki tradycji i postępu zarazem, dziś są przedmiotem sporów między byłymi a obecnymi właścicielami i najczęściej popadają w ruinę. Jak to możliwe? Przyjrzyjmy się historii.

zabrać bogatyM… Już 6 września 1944 roku Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o przeprowadzeniu reformy rolnej, która objęła nieruchomości ziemskie pozostające w posiadaniu Skarbu Państwa, będące własnością Niemców lub Polaków narodowości niemieckiej, osób skazanych za przestępstwa przeciwko Państwu oraz „stanowiące własność albo współwłasność osób fizycznych lub prawnych, jeżeli ich rozmiar łączny przekra-

cza bądź 100 ha powierzchni ogólnej, bądź 50 ha użytków rolnych”. Wraz z nieruchomościami przejęto cały inwentarz żywy, wyposażenie domów, zgromadzone kosztowności i dzieła sztuki, a nawet przedmioty osobiste. Reforma rolna uderzyła przede wszystkim w polskie ziemiaństwo, które było uważane za największego wroga nowego ustroju, posiadając większość środków produkcji w swoich rękach. Przymusowa parcelacja skonfiskowanego majątku była tylko jednym z wielu działań podejmowanych w celu wprowadzenia w Polsce ustroju komunistycznego. Wszelkie oznaki sprzeciwu były brutalnie tłumione (art. 2 o ochronie państwa brzmi: „Kto udaremnia lub utrudnia wprowadzenie w życie reformy rolnej, albo nawołuje do czynów skierowanych przeciw jej wykonywaniu lub publicznie pochwala takie czyny, podlega karze więzienia lub karze śmierci”). W latach 1944-1948 znacjonalizowano w sumie 9707 majątków ziemskich, o łącznej powierzchni 3,49 mln ha. Prawie jedną trzecią rozparcelowano pomiędzy 387 tys. rodzin, część przeznaczono na ośrodki szkoleniowe i placówki wzorcowe, resztę stanowiły grunty leśne i gospodarstwa wodne.

czekając na ustawę Mimo że w ubiegłym roku świętowaliśmy już dwudziestą rocznicę obalenia komunizmu i transformacji ustrojowej w Polsce, nowym, demokratycznym władzom nadal nie udało się uregulować niektórych spraw z niechlubnej przeszłości. Większość państw postkomunistycznych przeprowadziła reprywatyzację już we wczesnych latach dziewięćdziesiątych (Czechosłowacja – 1990 i 1991, Litwa, Łotwa i Estonia – 1991 2011, Bułgaria – 1992, Węgry – 1991, Rumunia – 2001). Polska od ponad dwudziestu lat jest niemalże w punkcie wyjścia. Od 1989 roku każdy z kolejnych rządów zajmował się tematyką reprywatyzacji. Początkowo udało się zwrócić majątek kościelny oraz mienie związków zawodowych, ale na tym etapie reprywatyzacja w Polsce się zakończyła. Jedyną możliwością odzyskania utraconego majątku były i nadal pozostają indywidualne procesy sądowe wytaczane przez coraz to większą liczbę poszkodowanych bądź ich spadkobierców. Mnożą się również przypadki dochodzenia swoich praw przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Najbliżej uchwalenia stosownej ustawy byliśmy w 2001 roku. „Rządowy projekt ustawy o reprywatyzacji nieruchomości i niektórych ruchomości osób fizycznych przejętych przez Państwo lub gminę miasta stołecznego Warszawy oraz o rekompensatach” wpłynął do Sejmu 20 września 1999 roku. Projekt uzyskał pozytywną opinię co

do zgodności z prawem unijnym i – choć sprawy tego typu nie należą do kompetencji Unii Europejskiej – podkreślano wagę prawa własności w całej jednoczącej się Europie. Zastrzeżenia skierowano jedynie wobec art. 3, w którym regulowane są kwestie obywatelstwa osób mogących się ubiegać o odszkodowanie na niekorzyść osób nieposiadających obywatelstwa polskiego. 7 marca 2001 roku Sejm RP przyjął ustawę reprywatyzacyjną, którą dwa tygodnie później, 22 marca, zawetował prezydent Aleksander Kwaśniewski.

MiMo że w ubiegłyM roku świętowaliśMy już dwudziestą rocznicę obalenia koMunizMu i transforMacji ustrojowej w Polsce, nowyM, deMokratycznyM władzoM nadal nie udało się uregulować niektórych sPraw z niechlubnej Przeszłości. jedyną Możliwością odzyskania utraconego Majątku były i nadal Pozostają indywidualne Procesy sądowe wytaczane Przez coraz to większą liczbę Poszkodowanych bądź ich sPadkobierców.

Porażka ta nie spowodowała zaniechania tematu reprywatyzacji, tym bardziej że w procesach indywidualnych już wtedy zwrócono majątek o wartości ponad 2 mld zł i wypłacono kilkaset milionów złotych odszkodowań. W grudniu 2002 roku przedstawiciele resortu Skarbu Państwa zaprezentowali Sejmowej Komisji Skarbu założenia do nowej ustawy reprywatyzacyjnej. Wielkość roszczeń, które mogłyby podpaść pod ustawę, oszacowano na ponad 35 mld zł. W celu ich pokrycia planowano uruchomienie rezerwy reprywatyzacyjnej, wykorzystanie mienia Skarbu Państwa, wykorzystanie środków zgromadzonych w funduszu reprywatyzacyjnym, emisję papierów dłużnych oraz rekompensaty w naturze. Na tym jednak temat się zakończył, a poszkodowani, którzy z nadzieją przyglądali się pracom nad ustawą, znów musieli indywidualnie sądzić się o każdy hektar zagrabionego majątku.

Przez kilka kolejnych lat nic się w tej kwestii nie działo. Co prawda, często pojawiały się głosy o założeniach do ustawy, ale konkretów brakowało. Dopiero 9 lutego 2009 roku udało się stworzyć „Projekt ustawy o świadczeniach pieniężnych przyznawanych niektórym osobom, których dotyczyły procesy nacjonalizacji”. Przez pojęcie to rozumiano poszkodowanych zarówno w wyniku dekretów PKWN z lat 1944-1962, jak i przez ustawy wydane przez Sejm PRL oraz ich spadkobierców. W projekcie ustawy przewidziano przede wszystkim rekompensaty w postaci pieniężnej lub przeniesienie własności nieruchomości za dopłatą, ale tylko w przypadku, gdy ta nieruchomość nadal znajduje się w rękach Skarbu Państwa, gminy lub osoby prawnej. Na wypłatę ewentualnych rekompensat trzeba by było jednak poczekać do 15 lat, ponieważ Skarb Państwa będzie na bieżąco gromadził środki na świadczenia. Sprzeciw wobec projektu zgłosiły gminy, które obawiały się konieczności partycypacji w finansowaniu odszkodowań. Zastrzeżenia do nowego projektu mieli również sami poszkodowani, którzy mogliby zostać objęci ustawą. Przede wszystkim w projekcie jest mowa o „rekompensacie”, co oznacza niepełne odszkodowanie, mające tylko złagodzić doznane krzywdy, a nie oddać rzeczywistą wartość utraconego majątku. Ustawa właściwie nie ma charakteru reprywatyzacyjnego, ponieważ nie przewiduje zwrotu mienia w naturze, a jedynie świadczenia pieniężne oraz możliwość odpłatnego przeniesienia własności z zastosowaniem ulg. Zadowolona jest natomiast bardzo liczna grupa poszkodowanych, którzy nie mają polskiego obywatelstwa. Projekt bowiem zakłada, że o rekompensatę będą mogły ubiegać się nawet osoby, które miały obywatelstwo polskie tylko w momencie utraty mienia lub ich spadkobiercy (poprzedni projekt zawężał grupę do obecnych obywateli polskich).

oddać czy Może nie? Konieczność uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej jest niezaprzeczalna. Znacjonalizowany majątek jest przedmiotem wielu sporów, a nieuregulowany stan prawny powoduje powstawanie dodatkowych kosztów (sądowych, na utrzymanie obiektów, z tytułu utraconych korzyści itp.), blokuje inwestycje zainteresowanych podmiotów oraz utrudnia renowację i zagospodarowanie obiektów. Niszczeją części zabytkowych majątków, które nie tylko mają wartość sentymentalną dla byłych właścicieli, ale także ogromną wartość kulturową i historyczną dla całego narodu. Po transformacji ustrojowej w 1989 roku Polska powinna dołożyć wszelkich starań, aby odciąć się od komunistycznej przeszłości i zbudo-


|17

nowy czas | 10 lipca 2010

takie czasy

Lista dłużników będzie większa Od 14 czerwca funkcjonują w Polsce przepisy, które upraszczają procedurę wpisywania osób na listę dłużników. Do tej pory na listę Krajowego Rejestru Długów mogły zgłaszać potencjalnych kandydatów tylko przedsiębiorstwa, a teraz mają taką możliwość również osoby prywatne. Przemysław Kobus

wać silne, demokratyczne państwo prawa. Reprywatyzacja przysłużyłaby się z pewnością tej sprawie. Warto się przyjrzeć jednak również argumentom wysuwanym przez przeciwników reprywatyzacji. Przerażający jest ogromny koszt całego przedsięwzięcia (szacuje się, że roszczenia wszystkich poszkodowanych mogłyby sięgnąć 140 mld zł), którego nie da się pokryć ani z funduszu reprywatyzacyjnego, ani z budżetu państwa. Nie można też zwrócić części majątków, które obecnie nie znajdują się już w rękach Skarbu Państwa czy samorządów, lecz prywatnych właścicieli. Próby podejmowania działań reprywatyzacyjnych w przypadku takich obiektów niosłyby ze sobą ryzyko pokrzywdzenia nowych właścicieli i ich prawa do własności. Słuszne obawy mają samorządy, ponieważ w ich przypadku odebranie niektórych obiektów oznaczałoby utratę lokali dla urzędów, szkół, organizacji, ośrodków itd. W końcu groźba pojawienia się ogromnych komplikacji formalnych i niebezpieczeństwa nadużyć, ze względu na niepełną – a w niektórych przypadkach zupełnie brakującą – dokumentację poświadczającą utratę majątku na rzecz Skarbu Państwa.

CZas Na ZadoŚĆuCZyNieNie Reforma rolna, ponad 65 lat od wejścia w życie, nadal jest powodem burzliwych sporów i procesów sądowych, a także podziałów w społeczeństwie. Pozbawienie majątków polskich rodów było niemalże aktem wandalizmu, ponieważ odbywało się bez poszanowania nie tylko prawa własności, ale także godności osobistej (rodziny wypędzano często w hańbie, ograbiano z kosztowności i dzieł sztuki oraz pamiątek rodzinnych), a w dekrecie z 1944 roku zrównano tę bardzo niepopularną wówczas grupę społeczną posiadaczy ziemskich z wywłaszczonymi obywatelami niemieckimi i zdrajcami wojennymi. W czasach PRL-u z oczywistych przyczyn rody nie mogły liczyć na przychylność władz, natomiast od 1989 roku, kiedy to zaistniała możliwość rozprawienia się z przeszłością należycie, rząd zrobił bardzo niewiele w kwestii

reprywatyzacji i zadośćuczynienia byłym właścicielom lub ich spadkobiercom. Konkretnych rozwiązań nadal brakuje, a jednocześnie mnożą się procesy sądowe, w których byli właściciele lub ich spadkobiercy zaskarżają decyzje wywłaszczające i domagają się zwrotu majątków od przerażonych i najczęściej niechętnych ugodom obecnych właścicieli. Jak podaje „Rzeczpospolita”, w latach 2008-2009 zostało zakończonych prawie 1800 spraw reprywatyzacyjnych, ponad 400 z nich z korzyścią dla dawnych właścicieli, choć nie prowadzi się statystyk, ile z tych spraw rzeczywiście miało związek z reformą rolną. Czy po tylu latach wolnej Polski nadszedł wreszcie czas, by pomyślnie rozwiązać ten bolesny dla wielu problem? Tekst i zdjęcia:

Aleksandra Ptasińska

Wystarczy kilkaset złotych długu, tytuł wykonawczy i niesolidny kontrahent trafia na listę. Jest to informacja ważna także dla tych, którzy w pogoni za pracą opuścili kraj, zostawiając tu czasem niewielkie długi. Po powrocie do Polski może się okazać, że przykładowy Kowalski, który przyjechał z Londynu, nie dostanie żadnego kredytu czy pożyczki, bo jego nazwisko figuruje w rejestrze. W związku ze zmianami pojawiają się pytania – czy przypadkiem lista nie wydłuży się do gigantycznych rozmiarów, czy lista ta nie będzie nikogo krzywdziła? Według ustawodawcy celem wprowadzenia zmian jest zmobilizowanie niesolidnych dłużników, którzy zdając sobie sprawę z przeciągających się procesów sądowych czy też zwykłej niemocy odpowiednich organów w ściąganiu zaległości, mieli w tzw. głębokim poważaniu regulowanie należności. Wpis na listę ma być straszakiem, bo powoduje dość nieprzyjemne konsekwencje. – Efektem wpisania dłużników mogą być problemy z zaciągnięciem kredytu czy robieniem zakupów na raty – wyjaśniał w mediach prezes Krajowego Rejestru Długów Adam Łącki. Prócz tego informacja o dłużniku będzie dostępna nie tylko w Polsce, ponieważ zmiany idą dość daleko i pozwalają na wymianę takich informacji między odpowiednimi rejestrami Unii Europejskiej, Konfederacji Szwajcarskiej i krajów EFTA, co oznacza, że potencjalnego kredytobiorcę będzie można sprawdzić niemal na całym świecie.

W przekonaniu Biura Informacji Gospodarczej to doskonałe narzędzie mobilizacji dłużników. Jak to wszystko może działać? Są zapewnienia, że jakiekolwiek pomyłki będą wykluczone. Przypadkowe osoby do rejestru nie trafią, wyklucza się również wpisanie kogoś na listę ze zwykłej ludzkiej złośliwości. Osoba prywatna musi posiadać bowiem tytuł wykonawczy i to uzyskany w sądzie. Żeby taki tytuł otrzymać, należy mieć zaświadczenie o udzieleniu komuś pożyczki. Koszt tego przedsięwzięcia nie jest zbyt wysoki ‒ od 30 złotych wzwyż. Samo postępowanie może jednak potrwać kilka tygodni. Pokazuje to więc, że zmiany dotyczą dłużników notorycznie i z premedytacją uchylających się od regulowania rachunków. Nowe prawo jednak – jak wskazują specjaliści – nie jest doskonałe. Na listę dłużników będzie można trafić za niezapłacone rachunki oraz zaległości ratalne. Nie trafi się tam jednak, jeśli ma się problemy z uregulowaniem składek ZUS czy podatków gminnych. Przepisy nie wprowadziły możliwości wpisywania na listę za takie przewinienia. Nawet zaległe mandaty od policjantów nie będą ścigane pośrednio dzięki rejestrowi. – Pominięcie tych rozwiązań powoduje, że system informacji gospodarczej jest wciąż nieszczelny – podkreślał w jednym z wywiadów Mariusz Hildebrand, szef Biura Informacji Gospodarczej InfoMonitor. Warto jednak podkreślić, że choć zmiany te są jeszcze niedoskonałe, to stanowią jakiś przejaw wzmocnienia pozycji szarych Kowalskich wobec niesolidnych i sprytnych dłużników. Dodajmy tylko, żeby zgłosić osobę prywatną do rejestru długów, kwota, której się domagamy, musi być wyższa od 200 złotych. W przypadku przedsiębiorstwa zaś to co najmniej 500 złotych długu.

ARTERIA ZAPRASZAMY 9-11 WRZEŚNIA!!! KRYPTY KOŚCIOŁA ST. GEORGE THE MARTYR, BOROUGH HIGH STREET. TRZY DNI ZE SZTUKĄ I MUZYKĄ POLSKICH ARTYSTÓW MIESZKAJĄCYCH W LONDYNIE!!!


18|

10 lipca 2010 | nowy czas

wędrówki w czasie i przestrzeni

Na ścieżce mokrej od rosy Włodzimierz Fenrych

Dary każdy potrafi przynieść. Ja chciałbym znaleźć kogoś, kto mógłby je zabrać. Maulana Rumi

C

hodź, pokażę ci dzielnicę rozkoszy – mówi Richie i zapuszczamy się w mroczne uliczki, by zobaczyć tętniące życie Taipei o północy. Za budynkiem zabytkowej buddyjskiej świątyni, pośród zabudowanych ciasno uliczek, bujnie toczy się życie mimo późnej pory. Sama świątynia już jest zamknięta o tej porze w nocy, zasunięte kraty, zapach kadzidełek się rozwiał, ale o kilka ulic dalej lśnią okna nocnych lokali, tłumnie kręcą się ludzie. Różowe węże odarte ze skóry wiszą w witrynach, zaduch, zapach żółwiowej zupy, czosnku i w ogóle dymy chińskiej kuchni. Żółwie – w jednej z restauracyjek pije się ich krew, rozkrawa terrapiny żywcem, nożem przygważdżając głowę do deski, odrzyna się resztę i z tej reszty do dwóch szklaneczek wlewa gęstą ciecz, dla pani i dla pana, to podobno na miłość. Mój znajomy Chińczyk powiada, że wzwód po tym jest jak siekiera. Tylko dwie restauracje z terrapinami są otwarte, pary tłoczą się przed nimi, czekając na swoją szklaneczkę wzmacniającego napoju, podczas gdy terrapiny, powoli ruszając łapkami, czekają na swoją kolejkę, tłocząc się w wielkim słoju. – Chodź teraz tutaj – mówi Richie. Wchodzimy w labirynt zaułków i zakamarków. Tu w pomarańczowym blasku latarń, w pomalowanych na czerwono bramach tajemniczych przybytków stoją śliczne dziewczyny, naprawdę śliczne chińskie buzie, nastolatki. W za ciasnym zaułku zaduch jeszcze większy, ale to już nie zupa żółwiowa, tylko pot i coś jeszcze. Przemykamy się szybko, uliczka jest tak ciasna, że niemal ocieramy się o te dziewczęta, widzę ich twarze z bliska. W przeciwną stronę przeciskają się faceci w białych koszulach i krawatach. Znów wychodzimy na szerszą ulicę z zapachem zupy żółwiowej. Tam na rogach też stoją dziewczyny, ale już nie takie młodziutkie i nie takie śliczne. – Dziwne wibracje tam wśród tych burdeli – mówię. – Miałem wrażenie, jakby mnie coś bolało. – Masz rację, też mi się zdawało, że mnie zaraz ktoś dźgnie nożem – mówi Richie, a ja sobie myślę, z niemałą domieszką poczucia lepszości, że nie o to mi chodziło i że nie można ludzi tak mechanicznie z góry klasyfikować. A przecież przedwczoraj byłem na świętej górze Szytou Szan, celu pielgrzymek tajwańskich buddystów, w żeńskim klasztorze

Przechodzili obok mnie, ale nie sPoglądali na mnie – długowłosego i obdartego włóczęgę – z krytycyzmem, Przeciwnie, uśmiechnęli się i Powiedzieli „dzień dobry”. uszedłszy kilkadziesiąt metrów Przystanęli i Pani nagle zawróciła, Podeszła znów do mnie i wyjąwszy z Portfela tysiąc tajwańskich dolarów drżącym głosem Powiedziała: – na Pewno nie masz za dużo Pieniędzy, ja mam ich dużo, Proszę Przyjąć ode mnie ten Podarek.

ogolonych na łyso i zapewne cnotliwych mniszek recytujących przed brzaskiem sutrę Brzeszczot Diamentowy Przekraczającej wszystko Mądrości do rytmu wystukiwanego na drewnianej rybie, a wczesnym przedpołudniem przez całą godzinę bijących pokłony przez ołtarzem Amidy, baaardzo powoooli, jaaakby w zwolniooonym fiiiilmie i śpieeewająąących róóównie powoooli „Naaamooo Aaammmiiitooofooo”, czyli „Czczcześśść Niiiezzzmmmiiierzrzrzooonnneeejjj Śśświiiaaatłłłooośśściii”, wszystko to wśród dymu kadzidełek i w promieniach ukośnie wpadającego łagodnego słońca. Przez całe przedpołudnie słońce było łagodne, jeśli w ogóle było, bo górę spowijała gęsta mgła, i przemieszczałem się od klasztoru do klasztoru niemal po omacku, właściwie nie wiedziałem, gdzie idę. Znienacka wyłaniało się przede mną z obłoku tysiąc plastikowych bodhisattwów albo jakaś świątynia bez żywego ducha, albo i świątynia z żywym duchem mówiącym po angielsku i mogącym mi wyjaśnić, o co tu chodzi. Na Szytou Szan jest wiele klasztorów, ale nie prastarych jak na świętych górach kontynentu – tutaj wszystkie są nowe, betonowe, zbudowane po ostatniej wojnie. Mimo to pielgrzymi przybywają licznie

i mnisi żyją z tego, co pielgrzymi im uiszczą. Żebrać mnisi nie wychodzą, w Chinach ten zwyczaj wyszedł z użycia, choć w innych buddyjskich krajach jest on uważany za bardzo ważny. Chodzi o to, że buddyzm nie głosi doktryny, lecz Drogę, czyli praktykę, a pierwszym krokiem na drodze „z płonącego domu na ścieżkę mokrą od rosy” (że użyję obrazu z przypowieści zawartej w Sutrze Lotosu) jest bezinteresowne dawanie. Chodzi też o to, by mnisi uczyli się pokory i nie uważali się za lepszych niż inni, a jeśli żyją z tego, co im inni dadzą, to jest szansa, że im się to uda. Mnisi na Szytou Szan nie żebrzą, ale i tak żyją z tego, co im inni przyniosą. Mgła zaczęła się rozwiewać około południa, a ja, oparty o murek na tarasie jednego z klasztorów, spoglądałem na drugą stronę doliny, gdzie wyłaniał się ledwo jeszcze widoczny zarys wielopiętrowej pagody. Mgła opadała, bambusy wokół klasztoru ociekały rosą, krople kapały na mech. Drogą w górę doliny jechało jakieś auto, taksówka z Taipei. Zatrzymało się na małym parkingu obok mojego tarasu i wysiadła z niego para turystów. Wyglądali na bogatych Amerykanów – drogi aparat fotograficzny dyndający na brzuchu, twarz pod jaskrawym makijażem próbującym zakryć zmarszczki,

typowe cechy. Zwiedzali sobie świątynię, podczas gdy ja stałem oparty o murek i mierzyłem ich wzrokiem, a przez głowę przepływały mi myśli pełne krytycyzmu względem takich bogatych amerykańskich turystów zwiedzających świat w sposób, w jaki go zwiedzają. Potem ruszyli ścieżką ułożoną z kamieni w kierunku następnego klasztoru. Przechodzili obok mnie, ale nie spoglądali na mnie – długowłosego i obdartego włóczęgę – z krytycyzmem, przeciwnie, uśmiechnęli się i powiedzieli: – Dzień dobry! Uszedłszy kilkadziesiąt metrów, przystanęli i pani nagle zawróciła, podeszła znów do mnie i wyjąwszy z portfela tysiąc tajwańskich dolarów, drżącym głosem powiedziała: – Na pewno nie masz za dużo pieniędzy, ja mam ich dużo, proszę przyjąć ode mnie ten podarek. – Ależ nie – zacząłem protestować. Sarmacka duma odezwała się we mnie. – Poradzę sobie, przecież o nic nie prosiłem. – Nie szkodzi, na pewno ci się przyda. Proszę to przyjąć. Ja wczoraj byłam w kościele i przeżyłam coś bardzo ważnego i koniecznie chciałabym ci coś dać. Nad ścieżką pochylały się mokre bambusy, a ja nie wiedziałem, czy odmówić.


|19

nowy czas | 10 lipca 2010

kultura

Cieślewicz w Londynie 15 lipca w Royal College of Art zostanie otwarta retrospektywna wystawa prac jednego z najwybitniejszych polskich artystów, a jednocześnie najbardziej wpływowych grafików i projektantów europejskich XX wieku – Romana Cieślewicza Agnieszka Stando Jest to pierwsza tak rozbudowana retrospektywa tego artysty w Wielkiej Brytanii, koncentrująca się na jego życiu i twórczości. Obejmuje ponad 150 jego najważniejszych prac, głównie plakatów. Większość z nich pochodzi z najbogatszych i najistotniejszych zbiorów w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Na ekspozycji znalazły się też prace z Muzeum Sztuki w Łodzi oraz prywatnej kolekcji Cezarego Pieczyńskiego. Projekt jest częścią Polska! Year – Roku Polskiego w Wielkiej Brytanii. Nazwisko Cieślewicza pojawia się w różnych kontekstach – gdy mowa o europejskim pop-arcie, surrealizmie, dziedzictwie konstruktywistów, o sztuce plakatu, polskiej szkole plakatu, projektowaniu reklamowym itd., co świadczy o wszechstronności artysty i różnorodności jego prac. Są one jednocześnie dobrze rozpoznawalne i lubiane, jego plakaty sprzedawane w galeriach i przez internet osiągają bardzo wysokie ceny. Roman Cieślewicz urodził się 13 stycznia 1930 roku we Lwowie. Po dyplomie w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych w 1955 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie w latach 1959–1962 był dyrektorem artystycznym awangardowego miesięcznika „Ty i Ja”, kreującego nowoczesny styl w polskim projektowaniu graficznym. W 1963 roku wyjechał

na stałe za granicę, a w 1971 roku uzyskał obywatelstwo francuskie. W Paryżu został redaktorem artystycznym tygodnika „Elle”, współpracując jednocześnie z francuskim „Vougue” (pracował m.in. z Guyem Bourdinem i Helmutem Newtonem). W tym okresie był również członkiem elitarnej grupy surrealistów Panique założonej przez Rolanda Topora wraz z Fernando Arrabalem i Alejandro Jodorowskym. Na początku lat osiemdziesiątych zaprojektował dekoracje gmachu francuskiego parlamentu dla uczczenia Rewolucji Francuskiej oraz udekorował paryski ratusz z okazji setnej rocznicy urodzin Charlesa de Gaulle’a. Największe sukcesy we Francji przyniosły mu plakaty i projekty katalogów do prestiżowych wystaw Paryż–Berlin i Paryż–Moskwa w Centrum Pompidou, z którym współpracował od jego otwarcia, tworząc prace nawiązujące do realizacji radzieckiej awangardy lat dwudziestych XX wieku. Cieślewicz brał udział we wszystkich najważniejszych prezentacjach plakatu na świecie. Jednocześnie jego grafiki, kolaże, plakaty i fotografie były pokazywane na ponad stu wystawach indywidualnych. Prywatnie Roman Cieślewicz był mężem wybitnej rzeźbiarki Aliny Szapocznikow. Najpierw w Warszawie, potem w Paryżu znajdował się w centrum życia artystycznego i towarzyskiego, był osobą niezwykle twórczą i krytyczną. Jego surrealistyczna wyobraźnia wzbogaciła środki wyrazu artystyczne-

go w komunistycznej Polsce, potem, mieszkając na Zachodzie, często w swoich pracach wyrażał ostrą krytykę konsumpcjonizmu. Projekty Cieślewicza nierzadko przyjmowały formę wystąpień w obronie godności człowieka w obliczu niesprawiedliwości, np. w projekcjach na najważniejszych zabytkach Paryża zorganizowanych w 1989 roku dla uczczenia dwusetnej rocznicy Rewolucji Francuskiej. Ulubionymi narzędziami artysty były nie pędzel czy ołówek, ale nożyczki i skalpel do papieru. Pracując techniką kolażu, budował niezwykłe prace powstałe z fragmentów mniej lub bardziej znanych obrazów oraz z elementów własnych rysunków, grafik i fotografii. Jego pełne ekspresji prace zwracają uwagę przejrzystym przekazem plastycznym – artysta często używał form geometrycznych, lubił zestawienia mocnych, żywych kolorów z czarno-białą kreską rysunku lub grafiki. „Zawsze stawiałem na maksymalny obraz i maksymalną dawkę informacji. Wyobraźnia powinna mieć maksymalne bodźce” – wyznał w jednym z wywiadów. W ciągu ostatnich dziesięciu lat swojego życia Cieślewicz szczególnie krytycznie odnosił się do współczesnych środków masowego przekazu. Dał temu wyraz m.in. w przenikliwym studium w formie wystawy i publikacji zatytułowanych Pas de Nouvelles – Bonnes Nouvelles (Brak wiadomości to zła wiadomość).

Na londyńskiej wystawie można zobaczyć plakaty filmowe powstałe w Polsce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, m.in. plakat do Zawrotu głowy Alfreda Hitchcocka. Są tu także kolaże będące ilustracjami klasyków literatury XX wieku, np. Ulica Krokodyli i Sanatorium pod Klepsydrą Brunona Schulza oraz Bogowie są spragnieni Anatola France’a, a także okładki magazynów, w tym wykonany dla Opus znany na całym świecie wizerunek Supermanów-bliźniaków CCCP/USA. Można również obejrzeć plakaty zaprojektowane dla paryskiego Centrum George Pompidou. Roman Cieślewicz należał do europejskiej czołówki artystów tworzących nowoczesną kulturę wizualną i nowy język reklamy. Język skrótów myślowych, skojarzeń, ekspresyjnych zestawień formalnych i treściowych. Tworzył obrazy zbudowane z różnorodnych elementów naszego kolorowego świata.

ROMAN CIEŚLEWICZ Wystawa jednego z najciekawszych grafików XX wieku Royal College of Art Gulbenkian Galleries Kensington Gore Londyn SW7 2EU 16 lipca – 7 sierpnia 2010 Poniedziałek – sobota 11.00 - 19.00 Piątek 16 lipca 11.00 - 17.30 Wstęp wolny

www.PolskaYear.pl www.PolishCulture.org.uk

© ADAGP,


20|

10 lipca 2010 | nowy czas

rozmowy na czasie Z Maciejem Pyszem rozmawia Tomasz Furmanek

Sły chać o to bie co raz wię cej w śro do wi sku mu zycz nym, jednak wciąż nie wie le o to bie wie my.

– Pochodzę z Rybnika niedaleko Katowic, mieszkałem tam do 19 roku życia, potem przeniosłem się do Wrocławia, gdzie (taka ciekawostka) przez dwa lata studiowałem prawo. Przez cały ten czas, oczywiście, grałem, gdyż granie na gitarze zawsze było moją pasją. W 2003 roku przyjechałem do Londynu, żeby tę pasję kontynuować i realizować w życiu. Kie dy za czą łeś grać?

G i t a rz y s t a

– Moj starszy kuzyn grał na gitarze w zespole rockowym, zafascynowało mnie to, ja też tak chciałem. To był ten pierwszy moment. Miałem jakieś 11 lat, pamiętam, że powiedziałem rodzicom, iż chciałbym uczyć się grać na gitarze. Zacząłem chodzić na lekcje, przez dwa lata miałem zajęcia z nauczycielem, który pomógł mi opanować podstawy gry na gitarze. Po tych dwóch latach miałem wrażenie, że dalej muszę już uczyć się sam.

Czy li wła ści wie moż na cię na zwać sa mo ukiem…

– Wydaje mi sie, że nigdy nie lubiłem tzw. autorytetu czy sytuacji, w której ktoś mi coś narzucał. Szkołę kojarzyłem z zasadą, że coś się robi w taki, a nie inny sposób, a ja zawsze chciałem się uczyć z różnych źródeł, różnych podejść do gry na instrumencie. Być może zauważyłem, że osoby, które chodzą do szkoły czy kończą szkołę muzyczną, w pewien sposób grają podobnie... Być może obawiałem się, że szkoła stłumi moją oryginalność? Grasz na bar dzo wy so kim po zio mie, udo wad niasz więc, że nie szko ła czy ni mi strza. Wy da je się, że mia łeś świa do mość te go w bar dzo mło dym wie ku.

– Tak, miałem. I miałem też świadomość, że granie na gitarze jest tym, co w życiu chciałbym robić najbardziej. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, czy to będzie możliwe. Było to w sferze marzeń, ale wiedziałem, że sam chcę odkrywać muzykę. Czy my śla łeś wte dy, że trze ba mieć ja kiś tzw. so lid ny za wód, a mu zy ka to ta ka pa sja, coś do dat ko we go?

– To było trochę takie racjonalizowanie pod wpływem rodziny, znajomych i środowiska, w którym byłem. Próba podjęcia studiów pomogła mi zrozumieć, że muzyka jest dla mnie tak ważna, że nie mogę traktować jej drugoplanowo, że ni-

W Londynie nie ma rzeczy niemożliwych Zespół Dobra Mind po raz pierwszy ujrzałem podczas londyńskiej edycji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Publiczność przyjęła muzyków bardzo serdecznie. Potężna dawka pozytywnej energii będącej wypadkową rockowego zacięcia i folkowego bujania znakomicie trafiła do słuchaczy.

Dobra Mind już wkrótce, bo 19 lipca, zagra kolejny duży koncert, tym razem w Cargo. Klubie dobrze znanym Polakom, gdyż wielu wykonawców znad Wisły miało okazję tam się prezentować. Zespół wystąpi jako support Orkestra Del Sol, szwedzko-szkockiego zespołu o bałkańskim zacięciu. Obok Dobra Mind na scenie ze swoim zespołem pojawi się również Aneta Barcik, znana czytelnikom „Nowego Czasu”, zdobywająca w Londynie coraz szerszą grupę fanów. Dobra Mind to szóstka muzyków: Ewa Zborowska – śpiew; Tadeusz Palosz – śpiew, instrumenty perkusyjne; Marek Waskiewicz – gitara basowa; Jakub Brodziak – drums; Krystian

Data – śpiew, gitara; Hubert Ignatowicz – śpiew, gitara. Huberta, Marka i Ewę (reszta na krótkich wakacjach w Polsce) spotykam w knajpce przy Wood Green. Za cznij my więc od po cząt ku…

Hubert: – Założyliśmy zespół bodajże na początku 2007 roku z Tadeuszem, który jest również współtwórcą części utworów. Oprócz tego, że gra na instrumentach perkusyjnych, także śpiewa. Zespół przechodził przez kolejne fazy rozwoju. W składzie, w jakim gramy obecnie, występujemy od jakichś 10 miesięcy. Marek: – Ja chyba jestem najświeższym nabytkiem.

Wa sze pierw sze wy stę py?

H.: – Często zaczynało się to od takich open mic sessions. Na początku było nas trzech: Tadeusz, ja i basista. Chodziliśmy na kameralne imprezy, gdzie ludzie zbierali się, by posłuchać muzyki i wypić piwo. W stycz niu wy stą pi li ście na lon dyń skim WOŚP -ie.

H.: – Tadeusz zawsze chciał wystąpić na Orkiestrze i dziwił się, jak to jest, że w Londynie jej nie ma. M.: – Próbowaliśmy w Brighton. Chcieliśmy załatwić transport, ale okazało się, że będzie z tym problem. I to chyba Tadek jako pierwszy dowiedział się, że jednak Orkiestra odbędzie się w Londynie.

WOŚP od był się pół ro ku te mu. Co od tej po ry dzia ło się w ze spo le?

Za gra li ście m.in. kil ka kon cer tów cha ry ta tyw nych...

H.: – Zagraliśmy kilka koncertów. Nagraliśmy też wideo. M.: – Wzięło ono udział w konkursie muzycznym. Jesteśmy również w trakcie nagrywania demo. Dobra Mind pracuje nad tym od dłuższego czasu. Skupiamy się nad dograniem kilku utworów. Już niewiele nam brakuje. Chcemy, by materiał składał się z czterech utworów. Szukamy wydawcy i osób, które by nam pomogły częściej grać. To jest ważne dla nas. Zespół rozwija się, gdy gra koncerty.

H.: – Idea koncertów charytatywnych chyba najbardziej przemawiała do mnie. Dlatego też postanowiłem zorganizować koncert w polskiej parafii, wiedząc, że jest tam sporo znajomych i przyjdzie wielu ludzi. Podobne występy odbywały się tam już wcześniej. Dlatego gdy Haiti nawiedził kataklizm, wyszedłem z pomysłem, by zorganizować większą imprezę, której nasz koncert mógłby być uwieńczeniem. Oprócz koncertu była tam jeszcze aukcja. Ludzie wystawili stoły i sprzedawali różne rzeczy... M.: – Ważne w tej imprezie było uczestnictwo CAFOD, katolickiej or-

Ale wy nie cze ka cie na to, aż ktoś do was przyj dzie. Sa mi już or ga ni zu je cie swo je wy stę py.


|21

nowy czas | 10 lipca 2010

kultura gdy nie będę mógł ze spokojem wykonywać innego zawodu. Właściwie już po pierwszym roku studiów zrozumiałem to i z perspektywy czasu uważam, że wyjazd do Wrocławia i rozpoczęcie studiów to było dobre posunięcie. Byłem sam w dużym mieście, zacząłem się utrzymywać, miałem czas na to, żeby spojrzeć w głąb siebie (bez presji innych) i zdać sobie sprawę, jak ważna jest dla mnie muzyka. Ćwiczyłem wtedy bardzo dużo, grałem, uczyłem się komponowania. Wtedy też powstały moje pierwsze kompozycje. Kie dy zde cy do wa łeś się na wy jazd do Lon dy nu, mia łeś trochę ponad 20 lat, zo sta wi łeś stu dia i Pol skę. Co siedziało ci w gło wie?

– Podążałem za swoim głosem wewnętrznym, chciałem być w miejscu, gdzie będę zdany sam na siebie, bez opieki czy nawet pieniędzy, chciałem, żeby to była dla mnie próba charakteru. Miałem szkolę językową opłaconą na trzy miesiące i mieszkanie zapłacone za dwa tygodnie z góry. Podjąłem, oczywiście, pracę, potem zacząłem chodzić na jam sessions, przeglądać ogłoszenia, poznawać muzyków. W tej chwili utrzymuję się z muzyki, Dojście do tej komfortowej dla muzyka sytuacji

ganizacji charytatywnej, która objęła nad nią patronat. H.: – Mieliśmy tam przedstawiciela tej organizacji. Ona działa na podobnej zasadzie jak Caritas. Zresztą obie współpracują ze sobą. Działają na całym świecie. Mó wi li ście, że pra cu je cie nad no wym ma te ria łem. Czy w Car go usły szy my no we utwo ry?

H.: – To nie będzie zupełnie coś innego, ale teraz zagramy więcej. Będą te same utwory co wcześniej, a oprócz nich kilka nowych. M.: – Przez pół roku, od czasów Orkiestry, powstało kilka nowych kompozycji, ale głównie pracowaliśmy nad stworzeniem brzmienia, naszego klimatu. H.: – To będzie dla nas bardzo ważne wydarzenie. Może nawet przełomowe. Wiadomo, że Orkestra Del Sol nie jest zespołem komercyjnym, ale ma on już sporą renomę. Dla nas ważne jest, by nawiązać kontakt z publicznością. By ludzie, którzy przyjdą na koncert, byli po prostu zadowoleni. Na koncercie będziemy mieli też specjalnego gościa. Świetnego akordeonistę Krzysztofa Jakubowa. Doda on element etniczny do naszego występu. Może będzie takim mostem łączącym to, co my gramy, z tym, co robi Orkestra Del Sol. Czy mie li ście już oka zję po znać człon ków te go ze spo łu oso bi ście?

H.: – Ja byłem na ich koncercie. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Nie przypuszczałem, że kiedyś przed nimi zagram. Owszem, z Krystianem pomyśleliśmy, że fajnie by było zagrać support przed takim zespołem. Jakieś oczekiwania się spełniły... Ewa: – W Londynie nie ma rzeczy niemożliwych... Każ dy ze spół ma swo ją gru pę fa nów, któ rzy przy cho dzą na kon cer ty. Jak wy glą da wasz kon takt z ludź mi, któ rzy was słu cha ją?

H.: – Oczywiście my też mamy taką grupę osób. Koncerty nie odbywają

zajęło mi jednak parę lat. Uczę muzyki, występuję na różnych scenach trzy, cztery razy w tygodniu. Wy stę po wa łeś już w wie lu pre sti żo wych miejscach (Ron nie Scott’s, Char lie Wri ght’s, Jazz Ca fe POSK, Piz za Express...). Gra łeś też we Wło szech i w Ho lan dii. Czy działasz jako swój im pre sa rio?

– Pracuję sam dla siebie. Mogę powiedzieć, że wszystkie moje działania są związane z muzyką – albo gram, ćwiczę czy uczę, albo organizuję koncerty. W najbliższym czasie chciałbym nagrać płytę z moim obecnym składem – po pierwszych próbach już wiedziałem, że jest to idealny skład do tego projektu – i grać jak najwięcej, pojawiać się na festiwalach, poszerzać grono słuchaczy. Rozmawiam obecnie z paroma promotorami; granie jak największej liczby koncertów, promocja i poznawanie ludzi jest dla mnie w tej chwili najważniejsze. Jak du żo ćwi czysz?

– Najczęściej od około dwóch do pięciu godzin codziennie. Nigdy mniej niż dwie godziny. Musi się dziać coś naprawdę wyjątkowego, żebym nie grał w ogóle w ciągu dnia. Jest to przymus wewnętrzny, rezultatem tego jest pewność, że jestem dobrze przygotowany, a to z kolei owocuje

się zbyt często, ale ludzie przychodzą. Już wkrótce wasze demo ujrzy światło dzienne. Czy planujecie w związku z tym więcej koncertów? M.: – Na pewno. Gdy powstanie demo, chcielibyśmy zainteresować nim kogoś, wytwórnię, promotorów... Roześlemy je do stacji radiowych. Oprócz tego demo chcielibyśmy również zarchiwizować więcej utworów. H.: – Chodzi o to, by lata spędzone przy tych utworach i na próbach nie poszły na marne. Jak wy glą da ją wa sze in spi ra cje mu zycz ne? W ja kim spek trum mie ści się Do bra Mind?

większą pewnością siebie na scenie. Uważam, że jeżeli ktoś chce działać czynnie jako artysta, to niezbędne jest systematyczne ćwiczenie. Nie dzielę jednak muzyków pod kątem tego, jak dobrzy są technicznie, ważniejsze dla mnie jest how connected they are – jak są połączeni z muzyką.

Frederick Rossakovsky-Lloyd

Ja ka jest two ja mu zy ka?

– Ogólnie mówiąc, jest to połączenie world music, jazzu, flamenco, są nawet elementy rocka. Chciałbym wspomnieć o jeszcze jednym bardzo ważnym momencie, który spowodował, że zacząłem gitarę traktować bardzo poważnie – było to uważne wsłuchanie się w Al Di Meole. To bardzo ważny muzyk w moim życiu, słucham go właściwie codziennie i zawsze mnie inspiruje. Mój sposób grania jest na pewno emocjonalny, płynie z serca. Trzeba pozwolić, żeby muzyka sama grała, żeby przechodziła przez nas, być pewnego rodzaju medium. Nie starać się być najlepszym, po prostu stać się graniem. Nie tak dawno uświadomiłem sobie, że tak się dzieje, kiedy nawiązuję silny związek z publicznością podczas koncertu. To jest całość. Ma ciej Pysz za g ra 14 lip ca w Char lie Wr i ght's In ter n a tio nal, 45 Pit field S t, N1 6DA, tel. 020 7490 8345

H.: – To fuzją rocka i muzyki świata. Jest taki zespół, który mnie zawsze inspirował. Nazywają się Tinariwen i pochodzą z Mali. Grają muzykę etniczną, ale jest ona przearanżowana na gitary elektryczne. To stwarza bluesową fuzję. M.: – Mnie po głowie chodzi Peter Gabriel. Ja bym chciał wprowadzić trochę elektroniki do tego, co robimy. E.: – Moje inspiracje? Przede wszystkim Tori Amos, Björk, Dead Can Dance... Chciałabym przenieść więcej duszy do tego rocka, którego gramy.

Wyławianie pereł Żyjąc w Londynie, jesteśmy narażeni na hałas, który zdaje się dobiegać z każdej strony. Budzą nas jazgoty lisów i kotów, dostawcy mleka i irytujące piski śmieciarek. Zaspani wychodzimy na ulice, gdzie rozmaite dźwięki wydawane przez przeróżne maszyny łączą się w niezbyt przyjemny hałas towarzyszący nam przez cały dzień. Czy można polubić cały ten zgiełk? Z całą pewnością nie; można jednak go przerobić, zmieniając irytujące dźwięki w prawdziwą muzykę. Udało się to grupie muzyków/tancerzy, która wykorzystała hałas do tworzenia niezwykłej muzyki, posługując się przedmiotami codziennego użytku. Grupa muzyczna Stomp, bo o nich piszę, znana jest z odważnych eksperymentów muzycznych oraz ze scenicznej improwizacji. Za każdym razem grają bowiem inaczej, wykorzystując: zapalniczki, butelki, puszki, miotły czy kosze na śmieci. Żadne przedstawienie nie jest takie samo, każde jednak niewiarygodnie interesujące i odkrywcze. Zespół

ne przedmioty oraz na otaczającą go cywilizacyjną wrzawę w zupełnie inny sposób po to, by zrozumieć, że we wszystkim, co nas otacza, tkwi ogromny potencjał. Wszystko zależy od tego, czy będziemy w stanie ten potencjał wydobyć. Stomp udowadnia, że nie jest to takie trudne. Po raz kolejny byłem zachwycony przedstawieniem. Zresztą nie tylko ja, bo publiczność dosłownie szalała. Widzowie bili brawo przez dobre piętnaście minut, domagając się kolejnych bisów, i mimo wielu powtórek opuścili teatr nienasyceni. Miarą sukcesu tego przedsięwzięcia artystycznego są niezliczone nagrody i rewelacyjne recenzje prasowe. Stomp jest zwycięzcą Oliver Award za najlepszą choreografię i za „najbardziej wyjątkowe przeżycie teatralne”. „Evening Standard” podsumował grupę trzema słowami: Endlessly Inventive Awesome, pod czym i ja się podpisuję. Grupa występowała na wszystkich kontynentach świata, przełamując wszelkie różnice

Rozmawiał:

Alex Sławiński

STOMP dzięki niezwykłemu dopasowaniu stanowi jeden wielki organizm. Od pierwszej sekundy oddziałuje na publiczność, pulsując nieznaną energią, dzięki czemu widzowie stają się częścią tanecznej grupy poruszającej się w rytmie coraz szybszych i głośniejszych bitów. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego zjawiska. Na przedstawieniu, w szalonym rytmie, wśród migających świateł i w kłębach kolorowego dymu tańczy cała publiczność. Wszyscy klaszczą, krzyczą i otwierają usta ze zdumienia, ponieważ to, co dzieje się na scenie, przechodzi wszelkie wyobrażenie, w dodatku przecząc prawom fizyki. Grupa wykorzystuje wszystko, poza konwencjonalnymi instrumentami muzycznymi, do wypełniania przestrzeni dźwiękami, których nie można usłyszeć w żadnym innym miejscu. Jednocześnie udowadnia, że muzykę można znaleźć wszędzie oraz że dla prawdziwych artystów nie istnieją żadne bariery czy ograniczenia. Uczestnicząc w przedstawieniu, widz jest zmuszony do spojrzenia na codzien-

kulturowe i zdobywając serca ludzi niezależnie od ich poglądów czy pochodzenia, ponieważ uniwersalne przesłanie, które mówi, że „otaczająca nas przestrzeń jest kreatywna na tyle, na ile my sami jesteśmy”, jest zrozumiała dla każdego. Przedstawienie można zobaczyć w Ambassadors Theatre, West Street, London WC2. Tańsze bilety są dostępne we wszystkich punktach sprzedaży w okolicach Leicester Square. Prze pra sza my ki no ma nia ków i au to ra, że w ostat nim wy dniu „No we go Cza su” w ar ty ku le Wył aw ai nie per eł nie zo sta ła wy dru ko wa na waż na część in for ma cji: „Sieć kin ci ne world pro wa dzi uni kal ną sprze daż unli mi ted card za nie ca łe 14 fun tów mie sięcz nie. W ra mach tej mie sięcz nej opła ty (kon trakt mi ni mum na rok) moż na oglą dać fil my bez żad ne go li mi tu. Ki na tej sie ci znaj du ją się w cen trum mia sta oraz na Wo od Gre en, En field, Il ford, Ham mer smith, Fel tham, Hay mar ket, Wand sworth, Be xley he ath oraz na West In dia Qu ay. To naj lep szy de al w Lon dy nie. Po le cam wszyst kim mi ło śni kom ki na.


22|

10 lipca 2010 | nowy czas

agenda

Ten, który widział i słyszał więcej „Nie chcę być na okładce. Weźcie dziewczynę albo coś w tym stylu. Może mlecz, jakąś grafikę” – miał powiedzieć podczas pracy nad okładką do albumu Strange Days Jim Morrison, lider zespołu The Doors. Poeta, symbol kontrkultury lat 60. ubiegłego wieku, legenda, której moc inspiruje kolejne pokolenia.

9

lipca w londyńskiej galerii Idea Generation została otwarta wystawa poświęconażyciu i twórczości The Doors, jednej z najbardziej kontrowersyjnych, a jednocześnie innowacyjnych grup w historii muzyki popularnej. The Doors: When you’re Strange, dokumentuje krótką, lecz niezwykle intensywną drogę, jaką członkowie grupy – Jim Morrison, Ray Manzarek, Robby Krieger i John Densmore – przebyli razem od momentu pojawienia się na scenie Los Angeles w 1965 roku do dnia tragicznej śmierci Morrisona w 1971. Wystawa oferuje intymną podróż w świat barwnej psychodelii, nieskrępowanego artyzmu i intelektualnej rewolty lat 60. ubiegłego wieku. We współpracy z Morrison Hotel Gallery twórcy wystawy zdołali zebrać prace czterech artystów fotografów, którzy w różnych odstępach czasu pracowali z muzykami. Zarówno wystawa, jak i film When we’re Strange,

mający w zeszłym tygodniu swoją premierę na Wyspach, są unikatowym zapisem sześcioletniej kariery grupy The Doors, celebrując jednocześnie piękno i naturalność fotografii, z których większość na stałe wpisała się do kanonu sztuki ubiegłego wieku. Taką perełką jest niewątpliwie pierwszy promocyjny portert The Doors autorstwa Bobby’ego Kleina. Fotografia wykonana w jaskiniach Bronson, niedaleko kanionu Beechwood, ukazuje naturalność i ciekawość, z jaką muzycy patrzyli na świat. Jaskinie, jak wspomina Klein, zaintrygowały tę młodą wówczas grupę, wydobywając na świat wagę poetyckiego geniuszu Morrisona. Proste w kompozycji fotografie Kleina zdają się ciekawie kontrastować z bardziej złożonymi i odważnymi portretami autorstwa Joela Brodsky’ego. Zdjęcie z nominowanej do nagrody Grammy okładaki albumu pt. The Doors to czysty prototyp współczesnego photoshopu. Zachwycając jakością i intrygując kompozycją, prace

jacek ozaist

WYSPA [28] Maszynka do produkcji kasy funkcjonowała wspaniale. Zyski miałem niezłe, Aneta była zadowolona. Uznałem, że czas najwyższy zrobić coś dla siebie. Zainwestować, zaryzykować, zyskać coś więcej niż pieniądze – ot, choćby satysfakcję. Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł mi Grześ. Zaczęło się jednak smutnie. Widząc go pijanego na londyńskiej ulicy, poczułem to samo ukłucie w sercu, gdy kilka lat temu, po ledwie paru miesiącach pracy ze mną, przyłapałem go w knajpie za rogiem. Zupełnie jak wtedy coś do mnie bełkotał, a ja odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Wytrzymał zaledwie trzy tygodnie. Bardzo się tego obawiałem, bo emigracja sprzyja rozwijaniu własnych słabości. Z dala od kraju, od rodziny i środowiska, które nas kontroluje, pozwalamy sobie na więcej. A do tego na alkohol bardzo łatwo zarobić. Wystarczy godzina, dwie byle jakiej pracy, by móc kupić dwie butelki taniej wódki lub kilkanaście piw. Co wieczór obserwowałem Polaków pod sklepami i na ławkach z butelką albo puszką w dłoni. Czerwoni na twarzach, upojeni wolnością, łatwym życiem i alkoholem chłonęli każdą chwilę swojego londyńskiego eldorado. Ale rano szli do pracy, a ja byłem pewien, że Grześ któregoś dnia odpuści. On był trochę inny. Był klasyczną ćmą barową. Gdy pił, przesiadywał w

knajpach, bo bardzo wtedy potrzebował kontaktu z ludźmi. Zawiązywał najbardziej absurdalne przyjaźnie, dyskutował, zarzucał kotwicę czasu. Robotę u Andy’ego udało nam się skończyć, mimo iż kilka razy nie przyszedł do pracy lub zjawił się w stanie nienadającym się do niczego. Później pozwoliłem mu swobodnie dryfować i umyłem ręce. Drugi raz nie mógł liczyć, że będę mu zmieniał pieluchy. Rozeszliśmy się w zgodzie. Miał szukać pracy, zmienić pokój na lepszy, pozbierać się, ale całymi dniami przesiadywał w pubie we wschodniej części dzielnicy. Któregoś dnia spotkałem go przypadkiem i w przypływie natchnienia podzieliłem się z nim marzeniami o zrobieniu czegoś polskiego w Hounslow. – Stary – rzekł jowialnie – „Duke” to najlepsze miejsce. Na tej samej ulicy jest już polski salon fryzjerski. – Co to jest „Duke”? – „Duke of Cambridge”. Pub w pobliżu zajezdni autobusowej. Z tego, co wiem, jest tam sala z nagłośnieniem, ale nie mam pojęcia, czy jest kuchnia. Umówię cię z właścicielem i pogadacie. Tak poznałem Marka. Grześ opowiedział mu swoją łamaną angielszczyzną, że jestem kopalnią dobrych pomysłów i mam plan, jak podnieść jego zyski. Mark podnajął ten pub całkiem niedawno, więc był otwarty na propozycje. Całą noc nie spałem, próbując przygotować się jak najlepiej do tego spotkania na szczycie, a potem w zdenerwowaniu zapomniałem zabrać z domu swój wychuchany biznesplan. Musiałem improwizować. Opowiedziałem Markowi o setkach, może tysiącach Polaków w dzielnicy jako o potencjale, który trzeba jak najszybciej wykorzystać. Za przykład podałem niezliczone hinduskie sklepy przynoszące dzięki Polakom

niebotyczne zyski. Mówiłem o sprowadzeniu polskich alkoholi, urządzeniu polskiego klubu i restauracji. Na koniec oświadczyłem, że wszystkim się zajmę za procent od zysków lub posadę menedżera. Siwawy pięćdziesięciolatek w okularach i spłowiałej dżinsowej bluzie wcale nie wyglądał mi na biznesmena. – No, nie wiem – stwierdził po chwili namysłu. – Skąd pewność, że aż tylu tu Polaków? – Obserwuję ich od miesięcy – odparłem ze spokojem, choć czułem podskórny dreszcz, że mi odmówi. – Wielu z nich przybyło na parę miesięcy, wielu zostanie. Przydałoby im się miejsce, gdzie mogliby potańczyć, zjeść, spotkać się. No, chyba że masz coś przeciwko Polakom. Mark uśmiechnął się krzywo. – Jestem trochę kosmopolityczny. Urodziłem się w Anglii, wiele lat mieszkałem w Australii, a potem pracowałem w Japonii. Nie mam nic przeciw nikomu. Po prostu oceniam ryzyko. – Ok. Pozwól mi spróbować. Dam ci namiary na polskie piwo. Zamów Żywca, Tyskie i Lecha na początek. I obowiązkowo wódkę Wyborową. Ja zajmę się organizacją imprez. Myślę, że w piątki i soboty możesz zgarnąć parę tysięcy. – Z sobotą będzie problem. Niedawno przeprowadziła się do mnie ekipa z Pitt Rocks. To rockmeni i metalowcy, którzy organizują sobotnie imprezy dla swoich ludzi. Zostaje nam ewentualnie piątek. – Cóż, dobre i to. Dość szybko dograliśmy szczegóły, dokonaliśmy podziału obowiązków i wyznaczyliśmy datę pierwszej imprezy. Mark zgodził się płacić mi działkę oraz procent od każdego sprzedanego piwa. Ja zobowiązałem się zadbać o promocję i reklamę. Kto miał grać, co miał grać i dla kogo,

nie ustaliliśmy. Kwestię ochrony także odłożyliśmy na później. Przez cały czas miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje i jest bardzo wrogo nastawiony. Obróciłem głowę, napotykając pełne nienawiści spojrzenie estońskiej barmanki Evy. Uśmiechnąłem się lekko. Nie zareagowała. – Grześ, co to za baba? – Eva. Fajna dupa. I ostra. Żebyś widział, jak potrafi machać kijem bejsbolowym, kiedy kogoś wyrzuca. Teraz patrzy spod byka, bo wie, że tu Polska rządzi. Zarechotałem nerwowo i przeniosłem spojrzenie na twarz Marka. – Mark, czy jest możliwe, abyśmy mieli polską obsługę? – Hm… – Mark poprawił okulary i odruchowo zerknął w kierunku Evy. – Może na razie tylko w piątki. Nagle wstał, pokazując nam przetarte dżinsy i stare buty. Przez moment ogarnęło mnie zwątpienie. Facet miał podobno dwa puby, a wyglądał niczym włóczęga dziesięć lat po rozwodzie połączonym z eksmisją. Lokal też pozostawiał wiele do życzenia. Ściany i sufit pokrywały plamy nikotyny oraz tłuszczu, dywany były tak poplamione, jakby wytarzało się tam stado prosiaków, ubikacje żywcem przypominały te, które widywałem w komunistycznych barach. To mąciło moją pewność siebie. – Czego się napijecie? – zapytał Mark. – Spróbuj Newcastle albo Fiddler’s Elbow – podsunął Grześ. – A które lepsze? – jęknąłem. – Zdążysz spróbować obu – rzekł pojednawczo Mark i zniknął za barem. Moje oczy napotkały pełne pijackiego wzruszenia spojrzenie Grzesia. – A nie mówiłem! Uścisnąłem jego wyciągniętą dłoń i podparłem


|23

nowy czas | 10 lipca 2010

agenda

Zobaczyć siebie w lustrze

Brodsky’ego udokumentowały dziką seksulaność i uzależniającą wręcz wzrok charyzmę Morrisona. Legendarna sesja zdjęciowa z 1967 roku, znana jako The Young Lion, podkreśliła fenomen Morrisona, a jednocześnie uhonorowała go mianem symbolu seksu. Wiele lat później Brodsky wyznał, iż Morrison już nigdy potem „tak nie wyglądał”, i dodał: „Myślę, że uchwyciłem go u szczytu formy”. Z fotografii autorstwa Kena Regana czy Henry’ego Diltza, z lat 1969-1970, można odczytać natomiast bagaż, jakim Morrison obarczył siebie i zespół. Żywa wciąż kreatywność muzyków i ich wieczne poszukiwania prawdy coraz mocniej są wypierane jednak przez narkotycznoalkoholowe szaleństwo, tak widoczne w zmienionej fizjonomii Morrisona. Wystawa, będąc rarytasem dla oka, nakłania do przemyśleń nad zależnościami

sławy i zjawiskiem kultu. Geniusz artystyczny grupy The Doors, wciąż owiane tajemnicą okoliczności śmierci Morrisona, brak sekcji zwłok niewątpliwie pobudzają wyobraźnię kolejnych pokoleń. A dzięki fotografiom: Brodsky’ego, Kleina, Regana i Diltza, The Doors zapisali się w zbiorowej świadomości jako synonim nieposkromionej wolności. Wolności, która wydała na świat jednego z ostatnich wielkich bunotwników, wiernego swoim wizjom artysty, który jeszcze za życia zasiadł na piedestale siódmej Muzy. I choć stał się ofiarą swoich czasów – czyż nie widział i słyszał więcej?

Kiedy artysta uprawia różne gatunki sztuki, istnieje ryzyko, że zechce je połączyć. Co z tego wyjdzie? I ta niepewność jest główną motywacją. Tak też było w przypadku Fredericka Rossakovsky-Lloyda – poety i malarza. Spotkania ARTeryjne zwykle są multimedialne, jest obraz, poezja, muzyka. Ale są to wystawy zbiorowe, a wspólny efekt osiągają artyści nieświadomi założeń pozostałych uczestników. Frederick nie miał tego problemu, nad całością panował sam i korzystając ze swoich artystycznych działań, postanowił skonfrontować się z widzem i słuchaczem, wydobywając ten obecny zawsze, ale trochę wstydliwy aspekt twórczości – ekshibicjonizm. W celu uniknięcia nieporozumień zaznaczył (tak też nazwał tomik poezji), że będzie to ekshibicjonizm emocjonalny. Po przejściu z sali wypełnionej jego obrazami uczestników wieczoru zaatakowały dyskotekowe

dźwięki i równie rytmicznie zmieniające się kadry filmu. Jego bohaterem i autorem był Frederick. Wstęp zrobił swoje – wyrwał obecnych z błogostanu, z wcześniejszego, konwencjonalnego przyglądania się obrazom. W ekshibicjonistycznym akcie odsłaniania i ujawniania prywatności widz jest wciągany w pogranicze popkultury i kultury, sztuki i kiczu, w świat nieostry, domagający się nazwania. Banalne czynności, powtarzane codziennie, raz zapisane, stają się znakami, które tworzą mapę czasowoprzestrzenną. Przez działania multimedialne artysta dokonał skutecznej inwazji, przebił się przez ścianę braku zainteresowania. Zobiektywizował swoją prywatność w kadrze, poezji i obrazach. Na wynik wpływ miała recytacja wierszy autora przez przypadkowo spotkanych ludzi na londyńskiej ulicy. Kadr nie ilustrował wierszy, one z niego powstawały.

Teresa Bazarnik

Anna Gałandzij Idea Generation Galler y, 11 Chance Street, London E2 7JB Do 27 sierpnia; od poniedziałku do piątku: 10.00-18.00, sobota, niedziela: 12.00-17.00. Wstęp bezpłatny

głowę łokciem. Wśród przechodniów na ulicy nie było widać Polaków, ale wiedziałem, że tu są, tylko ciężko pracują od rana do nocy, więc siłą rzeczy nie mogą wałęsać się po ulicach w środku dnia. – Trzeba coś zrobić z tą ruderą – mruknąłem. – Inaczej dupa blada. – Facet jest otwarty. Zgodzi się. – Oby. Mark wrócił z dwoma butelkami piwa i kieliszkiem białego wina w ręce. – Australijskie. Reserve. Edycja specjalna. Cheers! Dostałem ciemne Newcastle. Uśmiechnąłem się w duchu na myśl, co Mark powie o naszym piwie. – Trzeba by coś zrobić z wyglądem pubu – zagaiłem ostrożnie. – Cały czas o tym myślę. Przejąłem ten pub w bardzo złym stanie, z zaledwie kilkoma stałymi bywalcami. Nie chcę przeinwestować na początku. – Ja mogę pomalować ubikacje nawet jutro – zaproponowałem. – Niezła myśl. Farby gdzieś tu mam. – Chętnie pomogę – włączył się Grześ. – A tak w ogóle, mogę się wprowadzić? Okazało się, że na piętrze jest mnóstwo pomieszczeń do wynajęcia. Tylko jeden pokoik zajmowała barmanka. – Nic prostszego. Mnóstwo Polaków szuka pokoju. Wystarczy dać ogłoszenie! – wykrzyknąłem. – Zapełni się w parę dni. Gawędziliśmy coraz bardziej swobodnie. Piwo rozwiązało nam języki do tego stopnia, że Mark zwierzył nam się z kłopotów z żoną, a ja opowiedziałem o swoim polskim bankructwie. Grześ milczał, bo coraz mniej rozumiał. Przez te kilka godzin zapomniałem o Bożym świecie i domniemanych kłopotach z konwersa-

Frederick Rossakovsky-Lloyd po multimedialnej prezentacji podpisuje tomiki swoich wierszy

cją po angielsku. Mark mówił bardzo wolno i wyraźnie, świetnie akcentował. Rozumiałem wszystko i miałem czas przygotować w miarę poprawną odpowiedź. Po raz pierwszy w Londynie ktoś potraktował mnie jak partnera, nie pachołka, z którym wprawdzie wypada chwilkę pogadać, ale zaraz potem trzeba zagonić go do roboty. Chyba to spowodowało, że zatraciłem poczucie czasu i niczym mistrz Grześ siedziałem w pubie do samego końca. I dobrze się stało, bo przypadkiem zlikwidowałem jeszcze jeden drobny problem. Kiedy wszyscy wyszli, Eva zatrzasnęła drzwi i gniewnie wróciła za bar. Po chwili usłyszałem jej głos: – Wy sobie tu polską imprezę urządzacie, a co będzie ze mną? – Uspokój się, Eva – poprosił grzecznie Mark. – Co uspokój się?! – wrzasnęła. – Chcę wiedzieć! Podniosłem się ciężko i podreptałem koślawo w jej stronę. – Hej, o co ci chodzi? Czy to moja wina, że Estończycy nie organizują tu imprez? Ja tylko myślę o swoich. Ktoś powiedział, że nie ma tu dla ciebie miejsca? – A w piątki? Nie wiem, ale pewnie jakąś naszą zatrudnimy. Eva spojrzała mi przez ramię. – Mark! Nie życzę sobie, żeby jakieś Polki pracowały tu zamiast mnie. Ja tu rządzę i użeram się z twoimi menelami. Lekko zawiany Mark tylko uśmiechnął się lekko. – A spadajcie, frajerzy! – usłyszeliśmy. Trzasnęły drzwi na zapleczu i zapadła cisza. Pierwszy zareagował Mark, pytając czy coś jeszcze pijemy. – Widzisz, Mark, teraz napiłbym się Tyskie-

go – zaśmiał się Grześ. – A ja Żywca – dodałem. – Ale daj cokolwiek. Mark podążył niepewnym krokiem w kierunku baru, a ja trąciłem Grzesia łokciem jak za dawnych lat. Pijackie łzy cisnęły mi się do oczu. Tworzyliśmy zgrany zespół. On parł jak lokomotywa, ja uzupełniałem luki. Później ja byłem taranem, on asekurował. Mogliśmy wiele zdziałać, gdyby nie jego choroba. – Wiesz, Jac – zamruczał – ja znowu piję. Nie umiem inaczej. Ale bardzo jestem wdzięczny, że zobaczyłem Londyn. – A co? Wyjeżdżasz już? – Nie. Boję się, że długo nie pociągnę. Za łatwo tu pić. Każdy w tym pubie upije mnie, nawet gdy będę bez kasy. Codziennie Habba, Levi czy Ralf zamawiają mi drinka. I następne. – To raj – zaśmiałem się cicho. – Tak, jedyny, z którego tak blisko do piekła... Nadszedł Mark z kolejną porcją alkoholu. – Chyba ją zwolnię – sapnął, siadając ciężko. – Nie lubię tego robić. – Ty jesteś szefem – mruknąłem. – Masa Polaków pracuje w pubach, kafejkach i kofiszopach. – Nie ma dnia, żeby ktoś nie pytał. Prawdopodobnie większość to Polacy. – No widzisz! Potrzebujemy ładnej, miłej dziewczyny. Reszta przyjdzie sama. Większość emigrantów jest tak spragniona kontaktu z kobietami, że będą tu siedzieć przez cały tydzień. – Lubię twój optymizm. Zerknąłem na ekran telefonu. Osiemnaście nieodebranych! Wyłączyłem przed spotkaniem dźwięk, żeby nic nie zakłócało nam rozmowy. Natychmiast oddzwoniłem do Anety, jednak nie odebrała. – Muszę lecieć – powiedziałem.

Byli tak ululani, że żaden się nie ruszył. Uniosłem po indiańsku dłoń i już mnie nie było. Wędrówka pustą High Street w środku nocy zdała mi się całkiem surrealistycznym zajęciem. Żywej duszy, jakieś papierzyska targane przez wiatr i cierpliwie penetrujące okolicę kamery. I ja. – Siema, Wielki Bracie – pomachałem do jednej z nich, ale wzgardliwie odwróciła oko. Długo trwało, zanim dotarłem pod dom. Minąłem przejście dla pieszych i potknąłem się o krawężnik. Uratowała mnie barierka tuż pod naszymi oknami, w którą tak chętnie walili niewprawieni londyńscy kierowcy. Wtem, jak spod ziemi, wyrosło koło mnie trzech barczystych policjantów w odblaskowych kamizelkach. – Dobry wieczór, sir. Co pan tu robi? – Mieszkam – wybełkotałem i pokazałem drzwi. – Proszę otworzyć. Włożyłem klucz do zamka i przekręciłem. – Dziękuję. Proszę się wyspać, sir. Dobranoc. – Dobranoc, sirowie – odburknąłem, ale już ich nie było.

cdn

@

xxpoprzednie odcinkix

www.nowyczas.co.uk/wyspa JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE


24 |

10 lipca 2010 | nowy czas

czas na relaks o zdrowiu z Natury czerpaNym

NajTrudNiejszy jesT pierwszy raz

»

maNia gOTOwaNia

Dawno już nie było takich upałów w Anglii. Gdy robi się ciepło, szukamy ochłody w zimnych napojach i w lodach, a te mogą być przeróżne: brzoskwiniowe, czereśniowe, morelowe, miętowe, kawowe, czekoladowe, orzechowe, o smaku zielonej herbaty, pistacjowe, truskawkowe, waniliowe i jeszcze wiele, wiele innych, wśród których są też te nasze ulubione.

Nadzieja dla chorego serca

GłóG Żyjemy w czasach, w których z powodu zawału serca i »innych powikłań związanych z niewydolnością krążenia umiera coraz więcej osób. Nie musimy być jednak bezradni wobec zatrważającej statystyki medycznej. Oprócz zmiany nawyków żywieniowych i aktywności ruchowej warto skupić uwagę na roślinach leczniczych, które od lat słyną ze swojego dobroczynnego działania na serce i w ogóle na cały układ krążenia. Takim pożytecznym krzewem (niskim drzewem) jest głóg.

mikołaj Hęciak Początki przyrządzania lodów giną w mrokach dziejów. Obecnie każdy kraj chciałby sobie przywłaszczyć zaszczyt wynalezienia lodów idealnych. Ale, co wiadomo z historii, produkcja lodowych napojów i deserów, podobnie jak wiele innych wynalazków, wywodzi się z Chin. W jakiś sposób wiedza ta została przekazana Arabom, którzy za pomocą śniegu chłodzili słodkie syropy i nazywali je sharbets (stąd mamy nazwę sorbet). I chociaż na dworach cesarzy rzymskich znano ten sposób ze śniegiem, to dopiero w XIII wieku Marco Polo dzięki swoim podróżom do Chin udostępnił Europie sposób chłodzenia bez śniegu. Nie dziwi więc, że to właśnie we Włoszech rozpoczęła się wielka moda na zimne desery. Za sprawą królowej Katarzyny Medycejskiej moda ta dotarła do Francji. I już w XVIII wieku w samym Paryżu można było kupić lody w 250 punktach prowadzonych przez tzw. limonadiers. W tym stuleciu nastąpił zdecydowany rozwój produkcji lodów w Europie. Pojawiły się też takie lody, jakie znamy dziś – na bazie mleka, jaj i śmietany. Chociaż tutaj, gwoli ścisłości, trzeba dodać, że po raz pierwszy lody takie przyrządził francuski kucharz na angielskim dworze za czasów Karola I. Stany Zjednoczone Ameryki też miały swój udział w lodowych wynalazkach. To dzięki Amerykanom znane są takie desery, jak sundaes – lody udekorowane sosem, bitą śmietaną i kruszonymi orzechami lub owocami; milkshakes – lody zmiksowane z mlekiem i dodatkowym syropem smakowym; czy ciasto z dodatkiem lodów à la mode. Maszyna do robienia lodów wydaje się do tego celu najbardziej adekwatna, ale nie jest ona niezastąpiona. Roboty kuchenne o odpowiedniej mocy też mogą tutaj być pomocne, a w ostateczności można obyć się bez żadnych urządzeń i przygotować wszystko ręcznie. Tajemnica polega na tym, że w tym wypadku należy zamarzającą masę kilkakrotnie wymieszać, możliwie najlepiej rozbić kryształki lodu powstające podczas zamrażania, bo wiadomo, czym gładsza masa, tym lepsze lody. Zacznijmy od najprostszych sposobów na domowe lody i sorbety.

sOrbeT OwOcOwy Oryginalnie przepis ten pochodzi z książki kucharskiej niemieckiej firmy Thermomix. Ta rodzinna firma oferuje inteligentne urządzenie, w którym można przyrządzić wszystko, począwszy od zup, a skończywszy na lodach lub ulubionej kawie. Jedyne, czego to urządzenie nie potrafi, to samodzielnie smażyć albo piec. 400 g mrożonych owoców (mogą być truskawki, jabłka, morele), 200 g mrożonych bananów, 50 g cukru, sok z 1–2 cytryn. Za pomocą termomiksa albo innego robota kuchennego zdolnego do rozkruszenia lodu lub zamarzniętego owocu rozdrabniamy owoce razem z cukrem i sokiem z cytryny na

Janusz Frączek Krzew głogu zaczyna kwitnąć w pierwszej dekadzie maja. Kwitnienie trwa aż do czerwca, zwłaszcza w lasach, gdzie wiosną jest trochę chłodniej niż w miastach. Śnieżnobiałe kwiaty pokrywają krzewy głogu bardzo obficie. Wydzielają, niestety, duszący i niezbyt lubiany zapach.

KwiaTy i OwOce głOgu najwyższych obrotach, a potem mieszając jeszcze przez chwilę już na mniejszych obrotach.

LOdy śmieTaNKOwe Tym razem potrzebujemy 120 g cukru (możliwie najdrobniejszego), 4 jajka, pół litra śmietany (double cream). Białka oddzielamy od żółtek i ubijamy na sztywną pianę (w połowie ubijania podgrzewając na parze do 70°C) i studzimy. Teraz należy utrzeć lub ubić żółtka z cukrem na parze (70°C) i studzić. Ubić dobrze schłodzoną śmietanę. Dodać białka i żółtka, mieszając razem. Zamrażać przynajmniej 4 godziny, mieszając od czasu do czasu. W prosty sposób lody śmietankowe możemy zamienić na lody o dowolnie wybranym smaku. Przepis ten też jest zaczerpnięty z termomiksowej książki, ale proszę spojrzeć na następny, trochę bardziej skomplikowane przepisy.

LOdy TrusKawKOwe Masę jajeczno-mleczną przyrządzamy z 500 ml mleka, 6 żółtek, 125 g cukru caster i odrobiny esencji waniliowej, 450 g truskawek i 4 łyżek cukru pudru. Trzeba wspomnieć o tym, że masa mleczno-jajeczna z dodatkiem cukru w języku angielskim zwie się custard. Pod tym słowem kryje się bardzo szeroka gama sosów. Najbardziej znane to creme anglaise, sabayon czy creme patissiere. Wszystkie te sosy mogą posłużyć za podstawę do przyrządzenia lodów. Jeżeli nie używamy urządzeń, takich jak termomiks, które niejako same za nas zrobią sos typu custard, możemy posłużyć się łaźnią wodną. Sekret polega na tym, by nie przegrzać masy jajecznej lub nie ubijać jej za długo, aby się nie zważyła. Ale niech to nas nie zniechęca. Najtrudniejszy jest pierwszy raz. W naszym przepisie oddzielnie podgrzewamy mleko (do zawrzenia) i schładzamy do temperatury ciała (36°C), ale nie niższej. W tym czasie ubijamy żółtka z cukrem i dodajemy powoli do mleka, ciągle mieszając. Podgrzewamy powoli na łaźni wodnej, aż masa zaczyna gęstnieć. Jeżeli masa na tylnej ścianie łyżki raczej się zatrzymuje, niż spływa, znaczy to, że osiągnęliśmy dobrą konsystencję. Pęcherzyki powietrza lub kłębki mleka oznaczają przegrzanie lub zważenie. Zamiast esencji waniliowej możemy użyć świeżej wanilii i zagotować ją z mlekiem. Miksujemy truskawki z cukrem pudrem i dodajemy do masy. Zamrażamy. Smacznego!!!

Właściwości lecznicze mają kwiaty i owoce głogu. Dobroczynne związki chemiczne zawarte w kwiatach i owocach skutecznie rozkurczają mięśnie gładkie naczyń krwionośnych, w tym naczyń wieńcowych serca. Powodują ich rozszerzanie oraz udrożnienie. Zwiększa się też siła pojedynczych jego skurczów na minutę. Skutkiem działania substancji z głogu jest to, że serce ekonomiczniej pracuje, staje się bardziej ukrwione, otrzymuje wraz z krwią zdecydowanie większą dawkę tlenu i energii. Głóg sprawia, że serce staje się mocniejsze, szybciej regeneruje się po wzmożonym wysiłku, dobrze wypoczywa i nie jest tak przeciążone na przykład na skutek stresu. Często zdarza się, że badania EKG nie wykazują zmian w pracy serca, a serce nam dokucza bólami, które są najczęściej natury psychosomatycznej. Leki z głogu są niezwykle przydatne również u osób ze stwierdzoną chorobą niedokrwienną (wieńcową) serca, z objawami bólu za mostkiem i duszności pojawiających się podczas chodzenia czy wykonywania codziennych czynności.

Leczy Tzw. sTarcze serce Głóg okazuje się także nieoceniony w objawach tzw. starczego serca. Daje też znaczną poprawę u osób cierpiących z powodu niewydolności prawej komory serca. O wyciągu z kwiatostanu głogu powinni pamiętać ludzie znajdujący się w grupie ryzyka wystąpienia zawału serca lub ci, którzy go już przechodzili. Nie stwierdzono niepożądanych działań preparatów głogowych, nawet przy spożywaniu ich przez dłuższy czas. Preparaty z głogu powinni stosować mężczyźni po 40 roku życia, u których podnoszą one ogólną wydolność organizmu i ‒ co najważniejsze – działają ochronnie na serce i naczynia krwionośne.

reguLuje ciśNieNie Ksiądz Klimuszko nazywał głóg „walerianą serca”. Bardzo dobrze w różnych stanach chorobowych serca działa popijanie dwa razy dziennie naparu z dwu łyżeczek kwiatu

głogu na szklankę wrzątku. Można również zalać dwie do trzech łyżeczek rozdrobnionych owoców głogu letnią wodą na noc, a rano po odsączeniu zagotować z małą ilością wody. Uzyskany wywar należy podzielić na dwie porcje i wypić jedną rano, drugą zaś wieczorem. Niedawno przeżyłem ogromny stres i oprócz popijania głogu postanowiłem żyć mądrzej i nakreśliłem sobie pewien sposób reagowania na sytuacje stresowe i tak: – mów wolniej – kiedy działamy pod wpływem stresu, zaczynamy szybciej mówić. Powolne wypowiadanie zdań zmniejsza szybkość bicia serca, spowalnia puls i oddech; – działaj małymi kroczkami – zacznij od wyznaczenia realistycznych celów życiowych, nie bierz na siebie zbyt wiele; – planuj każdy dzień – unikniesz niepotrzebnego chaosu i zdenerwowania; – WZMACNIAJ POCZUCIE WŁASNEJ WARTOŚCI; – miej zainteresowania i hobby – naucz się rozmawiać o swoich problemach; – stosuj witaminy i minerały – zafunduj sobie masaż; – bądź aktywny fizycznie; – z dystansem podchodź do siebie, innych i całego świata Zmniejszając oczekiwania od świata i od innych, a zwiększając wymagania w stosunku do samego siebie unikniesz niepotrzebnych rozczarowań... Popijając napary z głogu unikniesz niepożądanego działania duszności wysiłkowej i nie „zasilisz” statystyki umieralności z powodu niewydolności serca.

Z domowej apteki Zbigniewa T. Nowaka >>Wino głogowe z dodatkiem chmielu<< Składniki: 5 czubatych łyżek sproszkowanych kwiatostanów głogu, 5 łyżek szyszek chmielu i 5 łyżek kwiatostanu lipy zalewa się 1 litrem gronowego wina (wytrawnego bądź półwytrawnego). Po upływie dwóch tygodni zioła odcedzamy przez gęstą gazę i wyciskamy. Napój przechowujemy w butelce z ciemnego szkła. Wino z głogiem zażywa się 2-3 razy w ciągu dnia po 1 łyżce przy problemach z zasypianiem, wyczerpaniu nerwowym, nerwicy, chorobie wieńcowej serca i nadciśnieniu.


|25

nowy czas | 10 lipca 2010

zdrowie i uroda

My tu tylko poprawiamy samopoczucie Z dr AgniesZką RosZyk, specjalistą od zabiegów z użyciem toksyny botulinowej oraz wypełniaczy dermatologicznych w Polskim Centrum stomatologiczno-Medycznym MeDyk w Londynie rozmawia Łucja Piejko Wydaje się, że ludzkość odnalazła receptę na wieczną młodość…

– Wieczna młodość to może za dużo powiedziane, ale faktem jest, że zastosowanie toksyny botulinowej w medycynie estetycznej zupełnie zrewolucjonizowało nasze życie. Krótka seria kilku bezbolesnych zastrzyków pozwala na wygładzenie wszelkich bruzd czy zmarszczek mimicznych. Botoksem można potraktować więc pionową zmarszczkę na czole, tzw. lwią zmarszczkę, zmarszczki poziome, powstające od dziwienia się, kurze łapki wokół oczu, zmarszczki powieki dolnej, tzw. zmarszczki palacza czy zmarszczki królicze, które powstają od marszczenia nosa do góry. Botoksem można unieść brwi, czubek nosa, zrelaksować brodę, podbródek. Poza zastrzykami z botoksu szerokie zastosowanie ma również wypełnianie zmarszczek kwasem hialuronowym. Jest to szczególnie zalecane w przypadku korekcji bruzd nosowo-wargowych, korekcji kształtu nosa, zmarszczek uśmiechu, powiększania ust czy modnych ostatnio policzków.

Gabinet zabiegowy (BotoxWrinke Treatment) w Centrum Stomatologiczno-Medycznym MEDYK w Londynie

Toksyna botulinowa, zwana powszechnie botoksem, to jednak nie tylko likwidowanie zmarszczek?

– Botoksem oprócz zmarszczek możemy leczyć wiele rzeczy. Bez problemu można zredukować uśmiech dziąsłowy czy niezwykle uciążliwe zgrzytanie zębów. Zastosowanie zastrzyków botulinowych zaleca się w leczeniu schorzeń związanych z kurczami mięśni i tikami, w leczeniu spastyczności u dzieci z porażeniem mózgowym, przy bólach migrenowych czy wreszcie – co może zainteresować osoby borykające się z tym problemem szczególnie latem – w leczeniu nadpotliwości. każdą formę nadpotliwosci można leczyć botoksem?

– Czynnikiem kwalifikującym do leczenia nadpotliwości jest okres jej trwania. Na pewno nie zrobię zabiegu osobie, u której nadaktywność gruczołów potowych pojawiła się nagle i stosunkowo niedawno, gdyż może się to wiązać z wystąpieniem innej choroby ogólnoustrojowej, takiej jak choćby nadciśnienie czy nadczynność tarczycy. Warto więc najpierw skonsultować się ze swoim lekarzem, by wyeliminować inne ewentualne przyczyny nadpotliwości i dopiero wtedy, jeżeli nie ma żadnych przeciwwskazań, zgłosić się do mnie. Jak długo możemy cieszyć się efektem botoksowych zastrzyków?

– Wszystko zależy od okolicy, w której zabieg był wykonywany. Jeśli robimy obniżenie uśmiechu, to zabieg wystarczy na dwa, trzy miesiące. Jeżeli jest to czoło czy oczy, to efekt widoczny będzie do około sześciu miesięcy. Leczenie nadpotliwości wystarczy na jeszcze dłużej. Zastrzyki z botoksu stają się powoli dość powszechnym zabiegiem kosmetycznym wśród coraz młodszych pacjentów…

Najlepsi kandydaci na botoks, co może wydać się dość szokujące, to kobiety i mężczyźni w wieku od 20 do 40 lat! I co może jeszcze bardziej zdziwić, pacjentów w tym właśnie przedziale wiekowym mam zdecydowanie najwięcej. Jeżeli się nad tym jednak dobrze zastanowić, to tak naprawdę ma to sens. Jednorazowa kuracja kwasem botulinowym to sześć miesięcy wyłączonych z życia zmarszczki. To czas, gdy zmarszczka będzie się wygładzała i odbudowywała, a nie pogłębiała, co działoby się w naturalnych warunkach. Starzenie związane z grawitacją, gdy pewne partie ciała zaczynają tu i tam nieładnie obwisać, dostrzegalne po około 50 roku życia, to już, niestety, nie materiał na kuracje botoksem. Wtedy, gdy chcemy cokolwiek poprawić, pozostaje tylko skalpel chirurga… Do botoksu łatwo się przyzwyczaić…

– Fizycznie nie, ale psychicznie może być to uzależniające. Bo gdy ma się świadomość, że wyglądało się dobrze, a teraz trochę gorzej, że zaczynają przeszkadzać nam zmarszczki, od których już się odzwyczailiśmy, i że za niewielkie pieniądze można to wszystko naprawić i znów czuć się pięknie w swojej skórze, to jest to rzeczywiście kuszące. Czasem pacjentki przychodzą i pytają, co jeszcze można by poprawić… I to wtedy zaczyna być niepokojące. Bo trzeba sobie uświadomić, że nigdy nie będziemy idealne i zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Dlatego zawsze powtarzam, że tu nie chodzi o leczenie ciężkiej choroby, tylko o to, by poprzez korektę drobnych niedociągnięć natury, zwyczajnie poprawić sobie samopoczucie.

Je stem klient ką Katherine Corbett Clinic od 15 lat, są ni mi tak że mo je ko le żan ki. Kli ni ka ist nie je od 1953 roku, ma zna ko mi t ych spe cja li stów – wy so ko kwa li f i ko wych le ka rzy, pie lę gniar ki i te ra peu tów. Tym róż ni się od in nych, że kła dzie du ży na cisk na po cząt ko we kon sul ta cje oraz in dy wi du al ne po trze by i oczek i wa nia pa cjent ów. Kli ni ka ofe ru je naj now sze za- bie gi i pro ce du ry ko sme t ycz ne, szcze góln ie w sto ma to lo gii ko sme t ycz nej, za bie gach ko sme t ycz no -es te t ycz nych twa rzy, aku punk tu rze, pi lin gach, elektrotera pii. Ma wy jąt ko wo dob re wy ni ki i re pu ta cję w za bie gach z użyciem wypełniaczy dermatologicznych i botoksu. Usłu gi kli ni ki są pro wa dzo ne w at mos fe rze przy ja znej i życz li wej dla klien ta, ce ny nie są wy gó ro- wa ne, a lo ka li za cja w cen trum Lon dy nu. Chęt nie słu żę po ra dą! Gra ży na Ma xwell


26|

10 lipca 2010 | nowy czas

profile

Polish Sabbath czyli integracja Polaków w londyńskim City Z założycielem klubu MICHAŁEM FRYSEM rozmawia Agnieszka Engelien – Na liście jest 500 maili. Oceniam, że około 50–70 to mogą być tzw. martwe dusze – maile zduplikowane, niedziałające etc. Jak docieracie do nowych osób?

– Wszyscy, którzy przychodzą i kiedykolwiek przyszli na sabat, dowiedzieli się o nim metodą word of mouth od jakiegoś swojego znajomego. Sabat nie jest i nigdy nie był reklamowany ani publicznie ogłaszany. Miało to i ma tę zaletę, że każdy, kto tam przychodzi, zna przynajmniej jedną osobę (tę, która go zaprosiła). Jaki jest profil członków klubu?

Fridays… W ostatnie piątki miesiąca odbywają się spotkania Polish Sabbath, grupy spontanicznie stworzonej przez Michała Frysa w 2005 roku. Tradycyjnym miejscem spotkań jest The Counting House w pobliżu stacji Bank. Stary, angielski pub z zabytkowym drewnianym barem i przeszkolonym dachem robi wrażenie. Wewnątrz głównie Anglicy w towarzystwie ekspatów wymieniają wrażenia z dnia pracy w londyńskim City. Na piętrze słychać język polski... Spotkanie rozpoczęło się wśród ogólnej wesołości, bo w końcu to spotkanie Polaków pracujących w City. Założyciel klubu Michał Frys jest szczególnie zaangażowany w regularne, comiesięczne organizowanie grupy, która drogą mailową otrzymuje informację dotyczącą dnia, godziny i miejsca kolejnego zlotu. Podziwiam Polaków, którzy znaleźli się w obcym dla siebie miejscu i robią coś dla innych. Spotkania Polish Sabbath to świetny sposób na nawiązywanie znajomości, zwłaszcza dla nowo przyjezdnych, którzy poza tym, że mają satysfakcjonującą, dobrze płatną posadę, czują się osamotnieni w wielkim mieście... Michał, skąd wziął się pomysł stworzenia klubu Polish Sabbath w Londynie?

– Nie było to zaplanowane. Kiedy przyjechałem do Londka w 2004 roku, było nas tutaj jeszcze niedużo. Kończyłem na SGH program wymian międzynarodowych CEMS (wtedy Community of European Management Schools) i wiedziałem, że w Londynie jest jeszcze około 15–20 innych Polaków, którzy robili ten program w tym samym czasie co ja lub we wcześniejszych latach. Było miło się spotkać. Ale ze względu na to, że chcieliśmy się spotkać wszyscy jednocześnie, ustalenie jednego terminu było po prostu niemożliwe. W końcu trochę tym podirytowany zarezerwowałem stolik w The Old Bank of England na Fleet Street i wysłałem maila z terminem i prośbą, aby przyszedł ten, kto może. Okazało się, że przyszło dziesięć osoób.

Czy to tylko sfera finansowa, czy może należeć do niego każdy zainteresowany?

– Nigdy nie było tutaj żadnych ograniczeń, selekcji czy bramkarzy przy wejściu. Wszyscy przychodzący zostali zaproszeni przez swoich znajomych. Rzeczywiście większość osób trafiających na sabat pracuje w biznesie i finansach, ale głównie wynika to z tego, że osoby, które dostały oryginalnego maila, studiowały ten kierunek, no i naturalnie ich znajomi też często pracowali w bankach, blue-chipach czy konsultingu.

Czy jesteś członkiem innych polskich organizacji?

– Nie. Przychodzę czasem na jakieś imprezy, jeżeli coś mnie interesuje. Jak widzisz rozwój klubu w przyszłości i swoją w nim rolę?

– No cóż, co do mojej roli to ona się raczej już kończy. Na pewno wpadnę jeszcze w przyszłości na jakiś sabat i jeżeli będę przylatywać do Londka, to spróbuję to z nim skorelować. No i biorąc pod uwagę, że już trochę sabatowiczów wróciło do Polski, to może zorganizuję tam dla nich jakieś spotkanie...

przedstawia balet

A dlaczego taka nazwa?

– Nazwa wzięła się od zdania, które napisałem w pierwszym mailu: „Naprawdę niedobrze jest, że tylu nas w małym mieście, a nie możemy się dogadać, żeby się wreszcie zobaczyć. Dlatego też WOŁAM NA SABAT!” Kiedy powstał klub?

– Pierwsze spotkanie odbyło się 20 października 2005 roku. Był to czwartek, potem sabaty zaczęły się odbywać już regularnie co 4–5 tygodni w piątki.

Vita Nuova z muzyką Fryderyka Chopina oraz

Impresje baletowe 2010

Ile członków obecnie liczy?

4 września (sobota), godz. 19.00 5 września (niedziela), godz.16.00 10 września (piątek), godz. 19.00 11 września (sobota), godz. 19.00

w Teatrze POSK-u

(POLSKI OŚRODEK SPOŁECZNO-KULTURALNY, POSK, 238-246 King Street, London W6 0RF, metro: Ravenscourt Park) www.szkolabaletowa.art.pl Bilety £10, zniżki dla grup młodzieży £5, rezerwacja email: baletkrakow@hotmail.co.uk , od 25 sierpnia u Niny Hollis, w godz. 9.00-13.00, tel. 0208 992 0202 oraz wieczorem w godz. 18.00-20.00 w kasie teatru w POSK-u, tel. 0208 741 0398


|27

nowy czas | 10 lipca 2010

czas na relaks sudoku

łatwe

średnie

3 9 5 6 7 8

8 5 2 7 9 3 2

3 7 4 2

2 4 9 6 2 9 6 4 6 7 8

7 4 3 6 8 7

2 1 6 9 5 1 5 2

trudne

8 7 2 4 9 3 5 3 9 5 7 3 9 1 3 6 5 4 8 1

6 9

3 8 9 4 1

3 1 2 8 4

2 6 8 7 7 4

8 6 5 7 5 2

8 3

4 9 8 5 2 5 7 1

krzyżówka z czasem nr 10

aby język giętki powiedział wszystko, co… przyjdzie palcom do głowyi

Uskrzydlone słowa? Każdy z nas na co dzień używa tysiąca słów. Jeśli nawet nie jesteśmy pewni ich znaczenia, możemy bez trudu odnaleźć je w słownikach danego języka. Każdy do każdego coś mówi, o czymś komunikuje, używając słów. Nie może być inaczej – wszak na tym polega podstawowa funkcja języka – właśnie komunikacja. Skąd zatem biorą się nieporozumienia lub zupełne niezrozumienie? Przecież używamy słów, które tworzą logiczne ciągi. Przecież rozumiemy znaczenie każdego użytego w tym ciągu słowa. I tu właśnie zaczyna się cała zabawa. Ktoś komuś dał słowo, a potem się z tego wycofał. I cóż wielkiego się stało? Słowo jak słowo. Ponoć tylko zwierzęta nie zmieniają poglądów. Ktoś komuś coś obiecał, ale – okazuje się – nie musi tej obietnicy dotrzymywać. Wystarczy z tego zgrabnie wybrnąć, mówiąc: – Musiałem zostać źle zrozumiany, lub: – Miałem co innego na myśli, albo też: – Żartowałem, przecież nie mogłem tego mówić poważnie itp. itd. Słowa, słowa, słowa – kto by się nimi do końca przejmował, wszak to tylko słowa… Dodać należy, gwoli sprawiedliwości, że niekiedy i my nie mamy gwarancji, iż nasza myśl ubrana w słowa zostanie odpowiednio odebrana. I możemy się zdziwić, gdy usłyszymy jej interpretację, która ma się nijak do rzeczywistości. Można tu, oczywiście, sporo napisać o intencji mówiącego, bo nie zawsze musi

być ona zła czy pokrętna. Nie zawsze ktoś chce coś na nas wymusić. Nie zawsze ktoś chce nas zranić, a jeśli nawet tak się stanie, nie musi być to jego świadome działanie. Czasami ktoś plecie, co mu ślina na język przyniesie – ot, tak, żeby coś mówić, nawet bezmyślnie, po prostu żeby nie milczeć. Ale jak można mówić bezmyślnie – choć słysząc niektórych, myślę, że można. A jak myśleć bez słów. I tu też na chwilkę należałoby się zatrzymać i zastanowić, co było pierwsze – myśl czy słowo (podobnie jak jajko czy kura), ale przecież myślimy słowami, więc… Lepiej zatem będzie pozostawić te dywagacje na inną okazję. Kiedy oglądam reklamę telewizyjną na przykład proszku do prania i słyszę, że jest najlepszy na świecie, a z doświadczenia wiem, że tak nie jest – żeby nie powiedzieć, że to po prostu kłamstwo – nie mam prawa się denerwować czy zżymać. Przecież nikt mnie nie zmuszał, aby go kupić. Ot, takie to prawo reklamy – ona zachwala, a ja mogę wybierać i podejmować decyzję. Mogę dać się ponieść temu, co słyszę, albo też zachować rozsądek i mieć swoje zdanie. Niepokojące jest jednak to, że te reklamowe zwyczaje są przenoszone do życia. Ludzie mówią, mówią, mówią i to, co mówią, też jest najlepsze z najlepszych. Chodzi o to, aby słuchający w to uwierzył, aby wziął to za prawdę, aby go przekonać, a co za tym idzie – mieć

go po swojej stronie. Wszystko wszystkim można wmówić za pomocą odpowiednio dobranych słów, a i – parafrazując Goethego – zadusić prawdę tymi słowami. Nawet jeśli te słowa nie miałyby odbicia w rzeczywistości. No i co z tego? Wszak to tylko słowa! Przeczytałam kiedyś napis na murze (bo trudno to byłoby nazwać graffiti): Mówisz, mówisz, kłamiesz… – i wcale mnie on nie rozbawił. Może po prostu nie mam poczucia humoru. Jakże jednak celnie i prosto napis ten określa niektórych mówców karmiących nas słowami. Mówią pięknie, płynnie i poprawnie – rzec by można, aż słuchać się chce. Tylko co z tego wynika? Dobrze by było, aby za pięknym słowem stała równie piękna intencja w towarzystwie prawdy. O treści nie wspomnę. To oczywiste! Kiedyś mój syn – wówczas jeszcze kilkuletnie dziecko – zapytał mnie, czy skrzydlate słowa to takie, które fruwają. Wtedy wyjaśniłam mu znaczenie tego frazeologizmu. Dziś jednak, słysząc różnych ludzi mówiących z różnych miejsc różne słowa, zastanawiam się, czy rzeczywiście te ich wzniosłe, prawie skrzydlate słowa zatrzymują się na chwilę tu na dole, przy zwykłych ludziach, czy też ulatują natychmiast niczym słowa rzucane na wiatr…

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz


28|

10 lipca 2010 | nowy czas

jak zamieszczać ogłoszenia ramkowe?

ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD

GABINET mASAżU poleca: mASAżE LEcZNIcZE I REHABILITAcYjNE mASAżE KAmIENIAmI • masaże solankowe stóp • zabiegi likwidujące celulit • zabiegi ujędrniające skórę REfLEKSjOLOGIĘ z zastosowaniem naturalnych produktów i kosmetyków z polskich uzdrowisk Adres: 252 Bethnal Green Road, London E2 Tel: 020 7729 1385 Elwira: 0795 799 9849 janusz: 0789 543 5476 Dojeżdżamy również do klienta

TEL: 020 7935 6650 lub po polsku: Iwona – 0797 704 1616 25-27 Welbeck Street London W1G 8 EN

NAUKA

(University of Westminster)

prosimy o kontakt z

Działem Sprzedaży pod numerem 0207 358 8406 ogłoszenia komercyjne

komercyjne z logo

do 20 słów

£15

£25

do 40 słów

£20

£30

PRZEPROWADZKI • PRZEWOZY TEL. 0797 396 1340

WYWóZ śmIEcI przeprowadzki, przewóz materiałów i narzędzi. Pomoc drogowa, auto-laweta, Złomowanie aut – free

SPRAWNIE • RZETELNIE • UPRZEjmIE

TRANSPOL Tel. 0786 227 8730 lub 29 ANDRZEj

Staááe stawki poáá ączeĔ Ĕ 24/7

Bez zakááadania konta

KUcHNIA DOmOWA POLSKI KUcHARZ

prywatne przyjęcia, domowe uroczystości, gotowanie na miejscu lub pomoc w gotowaniu, układanie menu. Kuchnia polska, kontynentalna i angielska. Przyjęcia duże i małe. TEL.: 0772 5742 312 www.mylondonchef.co.uk

jĘZYK ANGIELSKI KOREPETYcjE ORAZ PROfESjONALNE TłUmAcZENIA Absolwentka anglistyki oraz translacji

ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD

TRANSPORT

ZDROWIE

LABORATORIUm mEDYcZNE: THE PATH LAB Kompleksowe badania krwi, badania hormonalne, nasienia oraz na choroby przenoszone drogą płciową (HIV – wyniki tego samego dnia), EKG, USG.

ABY ZAmIEścIć OGłOSZENIE RAmKOWE

Polska

umer Wybierz n Ċpnie astĊ Ċpowy a n dostĊ elowy np. numer doc i ZakoĔcz # 0048xxx. . poáączenie a n j a k e z c po

Polska

2p/min

084 4831 4029

7p/min 087 1412 4029

Irlandia

Czechy

3p/min 084 4988 4029

2p/min 084 4831 4029

Sááowacja

Niemcy

2p/min 084 4831 4029

1p/min 084 4862 4029

DOmOWE WYPIEKI na każdą okazję. Gwarancja jakości i niskie ceny.

TEL.: 0785 396 4594 ewelinaboczkowska@yahoo.co.uk

Auracall wspiera: Polska Obsáuga Klienta: 020 8497 4622 AGATA TEL. 0795 797 8398

www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 8p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.


|29

nowy czas | 10 lipca 2010

ogłoszenia Polish speaking Sales Person needed for Walthamstow based Furniture Design Company Native Polish speaker with sales experience, required to represent Tidy Books as it develops its export business.

job vacancies POLISH AND GERMAN SPEAKING PERSON Location: STOCKPORT, CHESHIRE SK7 Hours: 5 DAYS Wage: £7.00 to £7.50 Per Hour Closing Date: 03 August 2010 Employer: Jobwise Stockport Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

The right person will be professional in approach, with computer skills (word/excel), and an excellent telephone manner. You will be articulate, confident, self motivated and have good writing skills. Fluent spoken and written English is also essential. This opportunity is initially offered on a flexible freelance basis (approx 6-8 hours per week). Pay will be dependent on experience, but will be no less than £8 per hour.

be offered to the successful applicant if they are relocating to the area, subject to charges, terms and conditions. How to apply: For further details about job reference CRY/70294, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am - 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255

SYSTEMS ANALYST

QC TECHNOLOGIST

Location: LONDON SW19 Hours: 40 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £35000 PER ANNUM Closing Date: 09 August 2010 Employer: Sourcecode UK Limited Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Location: GREENFORD, MIDDLESEX UB6 Hours: 45 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £6.40 PER HOUR Employer: Wealmoor Ltd Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: Wealmoor Ltd is a dynamic, fast-paced, privately owned FMCG Food business, which is currently looking for a Graduate QC Technologists with a Food Science or other Food related degree, interested in pursuing their career in a Technical environment within the food industry.Reporting directly to the QC Supervisor, you will have responsibility for undertaking QC. checks at Intake, Production and Despatch. In addition you will be responsible for the compilation of Technical Data using Excel and PowerPoint, which will be used to improve both technical and production efficiencies.Applicants need to be confident, articulate, tenacious, and possess a real desire to work hard and be successful. This is a factory based role, requiring a pro-active individual who is able to add significant value to the qualitytechnical process. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Asmat Hussain at Wealmoor Ltd, Wealmoor Ltd, Unit 5, Greenford Park, Middlesex, UB6 0AZ or to asmat.hussain@wealmoor.co.uk. CHEFS AND COOKS

RECEPTIONIST Location: CROYDON, SURREY CR9 Hours: 40 PER WEEK, 7AM-3PM / 3PM-11PM 5 DAYS FROM 7 Wage: 5.80 PER HOUR Closing Date: 10 August 2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: A Receptionist is now being recruited to join Aerodrome Hotel. Duties will include: check-in/out of hotel guests, greeting customers and visitors, assisting with customer queries; taking reservations; cash handling; switchboard duties; general administration. Meals on duty provided Uniform. Previous customer service/reception experience essential. Accommodation will

— — — — —

In the first instance sending a cv and covering letter to pat@tidy-books.com

Description: This role is being advertised on behalf of Jobwise who are operating as a business. IMMEDIATE START Are you bilingual in Polish or German We have a role which is based in Hazel Grove which is available on a temporary basis. The role is conducting market research questionnaires with business and consumers. You need to be fluent in Polish or German as all of. the questionnaires will be conducted in the language. Hourly rate 7.00 per hour. Please contact Jane Gaskell on 0161 474 7888 or email jane.gaskell@jobwise.co.uk. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Jane Sturgess at Jobwise Stockport, jane.sturgess@jobwise.co.uk.

Description: Job Title: K2 Consultant Systems Analyst. Duties: Typical systems analyst functions including planning, analysis, design, installation, development, testing and documentation of business process implementations. Location: Offices are in Wimbledon, London. Work is performed on customer sites throughout UK and EU. Skills required: Extensive experience in K2. product including K2 blackpearl 4.5 and K2 2003. Experience in Microsoft .NET development and .Net 3.0 plus. Extensive experience in Microsoft SQL Server 2005 and 2008 database design, programming and administration. Plus experience in development or configuration in Microsoft SharePoint Server 2007 and 2010. Strong communication, customer facing presentation skills. Salary: 35,000.00 pounds per annum plus bonus. Applications will be accepted until 9 August 2010. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Lauren Joubert at Sourcecode UK Limited, 26 Worple Road, London, SW19 4EE or to lauren@k2.com.

— — — — —

Location: LONDON NW10 Wage: Exceeds National Minimum Wage Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: Chefs and Cooks required to work in Nursing and Residential Care Homes. Food and hygiene certificates would be advantageous. Duties would include: cooking and preparing food, opening and closing the kitchen, dealing with kitchen documentation and maintaining a clean and tidy kitchen. Jobs can be allocated within your locality. Basic training available. Wages paid weekly and promptly. How to apply: For further details about job reference WLA/18573, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines

are open 8.00am - 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255. TECHNICAL SERVICES COORDINATOR Location: LONDON WC1V Hours: 40 HOURS A WEEK OVER 5 DAYS Wage: EXCEEDS NATIONAL MINIMUM WAGE Closing Date: 02 August 2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: We are currently looking for a dynamic individual to join our engineering team as an office administrator. In this busy role you will be expected to assist with the daily running of a busy engineering dept and take charge of all administrative duties. The Renaissance London Chancery Court is a stunning five star hotel in the heart of London. As part of the. Marriott chain we offer a competative salary as well as a number of fantastic benefits. To find out more and to apply, please visit www.marriott.comcareers reference UKI1701 How to apply:For further details about job reference IKC/20134, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am - 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255. CARE WORKERS Location: ACTON, LONDON W3 Hours: 36.25 OVER 5 DAYS Wage: £14797 TO £15683 PER ANNUM Closing Date: 16 July 2010 Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: Residents enjoy homes with a good atmosphere, thoughtful care, excellent food, and a wide range of stimulating activities. We are committed to helping our residents retain their independence whilst providing support and always focusing on an excellent quality of life. The role is to assist older people in all aspects of daily living, engage in fulfilling . activities, promote independence and to take part in staff training programmes. We are looking for Care Workers who are caring, enthusiastic, willing to learn and team players. Must understand the needs of older people, be committed and have a positive attitude. .An NVQ 2 in Health and Social Care is desirable but the ability to learn is a must. www.viridianho-

using.org.ukjobs. Successful applicants are required to provide an enhanced disclosure. Disclosure expense will be met by employer. How to apply: For further details about job reference ACQ/10402, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am - 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255. STAFF NURSE IN UROLOGY Location: LONDON W1G Wage: £27543 to £30179 Per Annum Closing Date: 03 August 2010 Employer: London Clinic Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: RNA or RGN Level 1 required. Our Urology department is looking for a Staff nurse to join their friendly team. You will be responsible for the delivery of the highest standards of care and service to the patients. You will have post registration experience in acute area of. surgery and experience of preceptorship of students. You will have knowledge of caring for acute surgical patients. You will be trained in IV administration and have basic computer skills. You will be a Registered General Nurse and ideally have ENB 998, or equivalent.You will possess a pleasant manner and good communication and interpersonal skillsPrevious experience with urologyrenal nursing, Epidural management, ECG recordings, Venepuncture-cannulation are also desirable. . How to apply: You can apply for this job by visiting www.thelondonclinic.co.uk and following the instructions on the webpage. SALES MANAGER Location: CROYDON CR0 Wage: £14000 PER ANNUM PRO RATA Employer: Curtain Village Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: Shop floor manager,customer care,customer advising,till operator,experience in fabric or curtains sale will be preferred. . How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Zameer Hassan at Curtain Village, admin@larkrose.u-net.com. OPTICAL SALES ASSISTANT Location: ACTON/LONDON W3

Hours: 40 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £17000 TO £25000 PER ANNUM Closing Date: 28 July 2010 Employer: Glory Worldwide ltd Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description:Products Ophthalmic lenses and optical glasses frame from the market leader in South Korea. Candidates Must have had experience in ophthalmic lenses sales and customer service. -Must be literate of using Excel program.- Must be friendly with receiving telephone calls from optician customers.- Must expect order updates by phone, fax and e-mails. Key . responsibilities will include: Receiving telephone orders and must provide advice to claims from opticians regarding products - mainly optical lenses. Must manage stocks by system and update them constantly. Professional manner of receiving customers phone call is crucial with knowledge of optical products. Key Skills: The successful candidate must be ambitious, well presented, articulate, computer literate and a team player. Ability to manage and organize own work load. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Moo Choi at Glory Worldwide ltd, moo@gloryworldwide.co.uk. POLISH SPEAKING CUSTOMER SERVICE Location: SUNBURY-ON-THAMES, Middlesex TW16 Hours: 8 hour shifts - inc. weekends; No nights Wage: £6.75 to £7.80 Per Hour Closing Date: 12 July 2010 Employer: Aston Recruitment Ltd Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: Polish Speaking Customer Service phone-based 6 months Sunbury-on-Thames. Full training is offered for these positions You will have the following experience:Fluent Polish and English skillsStrong Customer Service FocusExcellent team commitment and loyaltyExcellent Team Working SkillsInitiative to work unsupervisedExcellent Timekeeping Attendance. The. role requires you to provide support to a wide range of people, so patience, excellent communication and good people skills are essential. Some shift work is required but there are no nights. Working a 5 out of 7 days, inc. some weekends and bank holidays. Rotating 8-hour shift patterns, covering hours between 06:00 to 23:00. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Dawn Calverley at Aston Recruitment Ltd,


30|

10 lipca 2010 | nowy czas

port

Redaguje Daniel Kowalski d.kowalski@nowyczas.co.uk info@sportpress.pl

Mundialowy przegląd nieju w RPA. Nowozelandczycy sprawili nie lada sensację, remisując 1:1 najpierw ze Słowakami, a później z aktualnymi mistrzami świata Włochami. W ostatnim meczu grupowym nie dali się pokonać również ekipie Paragwaju, która wygrała grupę F. Reasumując, reprezentacja „Kiwi” zanotowała trzy remisy i zajęła trzecie miejsce w grupie, wyprzedzając tym samym Włochów, którzy zdobyli tylko dwa punkty.

Maciej Ciszek Pomimo iż do zakończenia afrykańskich mistrzostw pozostały jeszcze dwa najważniejsze spotkania, czas zacząć pierwsze podsumowania. Kto zawiódł oczekiwania kibiców? Kto pokazał się z dobrej strony i sprawił miłą niespodziankę? Zapraszam do lektury mojego przeglądu najciekawszych wydarzeń podczas XIX piłkarskich Mistrzostw Świata.

POZYTYWNE ZASKOCZENIE Sąsiedzi z południa – Któż by przypuszczał, po pierwszym meczu grupowym (remis 1:1 z Nową Zelandią), że to właśnie słowacka drużyna odeśle do domu Włochów i zagra w 1/8 MŚ. Drużyna Weissa pokazała charakter i to, że w RPA znalazła się nieprzypadkowo. Dla Słowaków afrykański turniej piłki nożnej był pierwszym w historii, na który udało się im zakwalifikować.

Bilety na Speedway Grand Prix w Cardiff wygrali: Marzena Bialas Monika Bykowska Ryszard Florkowski Szymon Bisikiewicz Rafał Ławniczak DVD: Tadeusz Mocek

nowy czas &

Latino podbija świat – Już przed mundialem fachowcy oceniali, że drużyny ze strefy CONMEBOL na turnieju mogą sprawić niejedną niespodziankę. Jednak mało kto się spodziewał, że wszystkie pięć reprezentacji (Paragwaj, Urugwaj, Chile, Brazylia, Argentyna) dojdzie do fazy pucharowej. Drużyny z Ameryki Południowej prawie w komplecie zameldowały się też w ćwierćfinałach, tylko Chile odpadło z dalszej gry na rzecz Brazylii. W ćwierćfinale z turniejem pożegnała się Brazylia oraz Argentyna, co można uznać za zawód. Paragwaj zaś zaprezentował się bardzo dobrze, ulegając nieznacznie aktualnym mistrzom Europy Hiszpanom w stosunku 1:0. Ostatni z reprezentantów Ameryki Południowej – Urugwaj – jest już w najlepszej czwórce drużyn świata. Podopieczni Oscara Tabareza mają za sobą świetny turniej. Niezwyciężone „Kiwi” – Reprezentacja Nowej Zelandii sklasyfikowana na 78 pozycji w rankingu FIFA nie przegrała ani jednego spotkania podczas tur-

Niemiecka maszyna – Nawet Franz Beckenbauer, który jest działaczem niemieckiego związku piłki nożnej, nie spodziewał się tak dobrego występu reprezentacji Niemiec. Przed mundialem mówił, że awans z grupy przy kontuzjach najważniejszych graczy, m.in. Ballacka, będzie można uznać za sukces. Niemcy w fazie grupowej zwyciężyli Australię i Ghanę oraz odnieśli porażkę w meczu z Serbią. W 1/8 finału Niemcy rozgromili Anglików 4:1, w ćwierćfinale ich wyższość musiała uznać naszpikowana gwiazdami kadra Argentyny. Niemcy upokorzyli podopiecznych Diego Maradony, zwyciężając 4:0. „Czarne Gwiazdy” – Reprezentacja Ghany jako jedyna ekipa afrykańska nie zawiodła swoich kibiców i wyszła z fazy grupowej mistrzostw. Ghańczycy awansowali do 1/8 finału MŚ, gdy po dogrywce pokonali USA 2:1. W meczu ćwierćfinałowym Ghana przegrała po serii rzutów karnych z Urugwajem. Warto podkreślić, że drużyna „Czarnych Gwiazd” na mundialu grała bez swojej największej gwiazdy – Micheala Essiena, gracza Chelsea Londyn. Podopieczni serbskiego szkoleniowca Milovana Rajevaca w przeciwieństwie do swoich kolegów z Czarnego Lądu nie powinni się wstydzić swojego występu na MŚ w RPA.

ROZCZAROWANIA Brazylia i Dunga – Ostro krytykowany przed mundialem Dunga nie będzie miał łatwego życia w swojej ojczyźnie. Brazylia na mundialu grała po europejsku – czyli topornie i defensywnie. Trener Brazylijczyków dobrze poukładał grę obronną, jednak – jak pokazał czas – sama defensywa to za mało. Po porażce w ćwierćfinale z Holandią trener „Canarinhos” został zwolniony w trybie natychmiastowym, Przypomnijmy, że powołań na mundial nie dostali m.in. Ronaldinho, Adriano, Ronaldo i Pato. Szachy czy futbol? – Zachowawcza gra, murowanie własnej bramki, gra na „zero z tyłu” – tak można opisać taktykę większości ekip biorących udział w XIX finałach MŚ. W rozegranych do tej pory 63 spotkaniach zanotowano 36 spotkań poniżej 2,5 gola. Mało tego! W 27 meczach padł maksymalnie 1 gol, w

Olbrzymia zasługa w dojściu przez Hiszpanów do finału leży po stronie jednego piłkarza – Davida Villi. Na swoim koncie ma pięć goli. Czy zdobędzie koronę króla strzelców MŚ?

tym mieści się 8 bezbramkowych remisów (stan przed finałem). Jabulani – Piłka przygotowana specjalnie na tegoroczne MŚ przez firmę Adidas od początku budziła wielkie kontrowersje. Narzekają na nią zarówno trenerzy, piłkarze z pola, jak i bramkarze. Do wymiany i bojkotu piłek Jabulani wzywał nawet trener Wybrzeża Kości Słoniowej Sven Goran Ericksson. Według piłkarzy futbolówka w powietrzu zachowuje się co najmniej dziwnie, przy strzale z dalszej odległości nie sposób określić, gdzie wyląduje. Julio Cesar porównał ją nawet do najtańszych piłek z supermarketu. Skłóceni trójkolorowi – Być może Francuzi nie byli stawiani w gronie faworytów MŚ jednak z turniejem pożegnali się jeszcze szybciej, niż zakładali najwięksi pesymiści. Fatalna, nieudolna gra, konflikty wewnątrz zespołu i słaby trener – tak pokrótce można scharakteryzować reprezentację Francji w RPA. Ribery i spółka zremisowali bezbramkowo z Urugwajem oraz przegrali 2:0 z Meksykiem i 3:1 z RPA.

Arrivederci Italia – „Azurri” grali fatalnie i takie same mieli wyniki. O ile remis w pierwszym meczu przeciwko Paragwajowi przyjęto z umiarkowaną radością, o tyle remis przeciw Nowej Zelandii (państwo, które nie ma nawet własnej ligi piłkarskiej) został uznany na totalną kompromitację i hańbę dla całego włoskiego calcio. Czara goryczy przelała się po porażce w ostatnim meczu grupowym 3:1 ze Słowacją. Po raz kolejny zdobywca mistrzostwa świata nie jest w stanie obronić tytułu. Synowie (marnotrawni) Albionu – Po wielkich męczarniach reprezentacja Anglii zdołała wyjść z grupy C. Anglicy nie przegrali spotkania, jednak remisy 1:1 z USA oraz 0:0 z Algierią chwały im nie przynoszą. Awans zapewnili sobie w ostatnim meczu grupowym, szczęśliwie ogrywając Słowenię 1:0. W 1/8 na ich drodze stanęli jednak Niemcy, którzy nie pozostawili Wyspiarzom żadnych złudzeń. Fabio Capello i jego piłkarze wrócili na stary kontynent z bagażem czterech straconych goli. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co stało się z drużyną angielską, która tak dobrze


|31

nowy czas | 10 lipca 2010

sport radziła sobie w eliminacjach do afrykańskiego mundialu. Po raz kolejny potwierdził się fakt, że kiedy Wayne Rooney nie strzela bramek, to Anglia nie wygrywa spotkań.

boisku i wyniku, nie słychać nic oprócz jednostajnego męczącego uszy wycia w trąbkę. Zero dopingu, zero emocji, zero atmosfery meczu piłkarskiego. Nuda!

Serbia – Podopieczni Radomira Antica przeszli jak burza eliminacje do afrykańskiego turnieju, a w kadrze panował porządek i dobra atmosfera. Wielu wydawało się, że to jest właśnie ten moment, kiedy Serbowie są w stanie odnieść wielki sukces. Niestety, wszyscy, którzy wierzyli w Serbów, znów się pomylili. Naszpikowana gwiazdami serbska kadra pokonała Niemców 1:0, lecz przegrała z Ghaną oraz w decydującym meczu z Australią. Szkoda, potencjał, który drzemie w Serbach, jest na pewno dużo większy niż osiągane wyniki (Kolarov – Lazio Rzym, Ivanovic – Chelsea Londyn, Zigic – Valencia, Pantelic – Ajax Amsterdam, Kuzmanovic – Vfb Stuttgart, Kacar – Hertha Berlin, Krasic – CSKA Moskwa, Stankovic – Inter Mediolan, Subotic – Borussia Dortmund, Vidic – Manchaster United).

Komedia pomyłek – Być może tegoroczne mistrzostwa nie obfitują w taką liczbę pomyłek, z jaką mieliśmy do czynienia w 2002 roku w Korei i Japonii, jednakże arbitrzy pomylili się przynajmniej dwa razy i to bardzo spektakularnie. Na ich nieszczęście obie pomyłki zostały popełnione w ten sam dzień, podczas dwóch spotkań 1/8 finałów. Najpierw urugwajski arbiter Jorge Larrionda nie uznał prawidłowo zdobytego gola przez Anglików (przy stanie 2:1 dla Niemców), a kilka godzin później Roberto Rosetti uznał pierwszego gola dla Argentyny w meczu z Meksykiem. Bramkę zdobył Carlos Tevez, będąc na kilkumetrowym spalonym. Z całą pewnością decyzje sędziów w jakimś stopniu wypaczyły wyniki tych spotkań. Wydarzenia te sprowokowały znów odwieczny spór z FIFA o wprowadzenie powtórek z zapisów wideo.

Niewykorzystana szansa Helwetów – Reprezentacja Szwajcarii rozbudziła nadzieję swoich kibiców, pokonując w pierwszym spotkaniu mistrzów Europy Hiszpanów 1:0. Już po tym meczu Szwajcarów widziano na turniejowej drabince w 1/8 finału. Następne mecze mocno zweryfikowały te plany. Podopieczni Otmara Hitzfelda przegrali z Chile i zremisowali bezbramkowo ze słabiutkim Hondurasem. Zamiast świętować, Helweci pakowali walizki. Afrykańskie drużyny – Prorokowano, że pierwszy mundial rozgrywany na Czarnym Lądzie zdominują reprezentacje afrykańskie. Nic takiego się nie stało, wręcz przeciwnie – afrykańskie ekipy były rozczarowaniem tych mistrzostw. Spośród pięciu afrykańskich drużyn tylko Ghanie udało się wyjść ze swojej grupy. Pozostałe cztery zespoły (Nigeria, RPA, Kamerun, Wybrzeże Kości Słoniowej), licząc łącznie, wygrały tylko 3 na 12 spotkań. Z trąbką na stadion? – Afrykańskie wuwuzele zabiły doping na trybunach. Niezależnie od sytuacji na

Porażka boskiego Diego – Według argentyńskich dziennikarzy drużyna Albicelestes jeszcze nigdy w historii piłki nie była tak mocna jak teraz. Takie opinie mają swój ciężar gatunkowy, biorąc pod uwagę, że Argentyna to dwukrotny mistrz świata (1978 i 1986). Cel piłkarzy był zatem jeden – zdobyć puchar świata, a każdy inny rezultat byłby rozczarowaniem. Argentyna na mundialu prezentowała się bardzo dobrze i nic nie zwiastowało porażki, która miała nadejść. Siła ofensywna ekipy z Argentyny była ogromna. Z przodu Messi, Tevez, Higuain, a na ławce rezerwowych Aguero i Diego Milito. Gorzej prezentowała się linia obrony, co miało konsekwencje w ćwierćfina-

SPROSTALI OCZEKIWANIOM „La Furia Roja” i Villa – Piłkarze hiszpańscy udowodnili, że porażka w pierwszym spotkaniu grupowym nie wyklucza z dalszej gry na mundialu. Pomimo przegranej ze Szwajcarią Hiszpanie pokazali mocny charakter i rzutem na taśmę wywalczyli pierwsze miejsce w swojej grupie. Piłkarze z Półwyspu Iberyjskiego nie grają już tak efektownie jak podczas Euro 2008. W ich grze brakuje wiele do doskonałości, jednak – co najważniejsze – Hiszpania wygrywa! Olbrzymia zasługę w dotychczasowych wynikach drużyny ma jeden piłkarz – David Villi. Świeży nabytek Barcelony podczas niemocy strzeleckiej Torresa wziął na swoje barki ciężar zdobywania bramek. Na swoim koncie ma ich pięć i jest wielce prawdopodobne, że zdobędzie koronę króla strzelców MŚ. Pomarańczowa siła – Forma Holendrów rośnie z meczu na mecz. Holandia w fazie grupowej odniosła trzy zwycięstwa, jednak styl, w którym zwyciężali, nie rzucał na kolana. Dopiero od 1/8 finału, kiedy po kontuzji na boisku pojawił się Arjen Robben, gra Holendrów nabrała odpowiedniego tempa i rozmachu. W meczu ze Słowacją od razu zanotował gola, a jego zespół wygrał 2:1 i awansował do 1/4 finału. W ćwierćfinale przeciwnikiem „Oranje” była faworyzowana Brazylia. Holendrzy pomimo straty gola w pierwszej połowie nie poddali się. Po zmianie stron zdołali odrobić straty i wyeliminować Brazylię, sprawiając tym samym jedną z większych niespodzianek mistrzostw. W półfinale Holendrzy pokonali Urugwaj 3:2. I znowu jedną z bramek strzelił Robben. Tym samym pomarańczowi zakwalifikowali się jako pierwsi do finału, w którym zmierzą się z Hiszpanią. Hiszpanie pokonali Niemców 1:0, byli zdecydowanie lepsi, ale ich dominacja nie przełożyła się na zdobyte bramki. Jedynego gola zdobył głową Puyol.

Angielska niemoc Przełom czerwca i lipca to dla fanów sportu w Anglii niezwykle interesujący okres. Piłkarskie Mistrzostwa Świata w RPA, tenisowy turniej na kortach Wimbledonu, żużlowe Grand Prix w Cardiff, F1 w Silverstone, a dla bardziej wymagających wyścigi konne na królewskich torach — Royal Ascot. Lepszego kalendarza sportowy kibic nie może sobie wymarzyć. W tym roku najprawdopodobniej wszystko zakończy się jednak na marzeniach, angielscy sportowcy zawodzą bowiem z niezwykłą regularnością. W piłkarskich Mistrzostwach Świata Anglia zakończyła swój występ wielką porażką z Niemcami. Jak zauważyli dziennikarze, kadrowicze Anglii zarabiają tygodniowo ponad milion funtów! Pieniądze jednak nie grają. Synowie Albionu zawiedli na całej linii i wszystko wskazywało no to, że niezbyt długa przygoda Fabio Capello z reprezentacją zakończy się zaraz po powrocie ekipy z turnieju. Kibice, dziennikarze, a nawet piłkarze coraz głośniej mówili o zatrudnieniu rodzimego selekcjonera, bo tylko taki jest, ich zdaniem, gwarantem sukcesu. Największym faworytem był Harry Redknapp. Na spekulacjach się jednak zakończyło, bo działacze postanowili dać Capello jeszcze jedną szansę. Gdyby zdecydowali inaczej, włoski szkoleniowiec zainkasowałby sześć milionów funtów odszkodowania. Obie strony doszły więc do porozumienia. Capello przyznał, iż niepotrzebnie przemęczał swoje gwiazdy po niezwykle wyczerpującym sezonie. Zapowiedział też spore zmiany w składzie. Kadra ma być odmłodzona i uboższa o najbardziej leniwych piłkarzy. Ze starej ekipy mają pozostać Ashley Cole, Wayne Rooney oraz kapitan zespołu Steven Gerrard. Ze składu mają zniknąć takie gwiazdy, jak John Terry, Frank Lampard czy Joe Cole. Czy tak się stanie? Przekonamy się już niebawem, bo za kilka tygodni rozpocznie się walka o przepustki na Euro 2012. Na pocieszenie piłkarskim fanom pozostaje fakt, iż finał mistrzostw będzie sędziować ich rodak Howard Webb. Ostatni raz angielski arbiter miał taką możliwość w 1974 roku, a był nim Jack Taylor. Kilkadziesiąt godzin po katastrofie futbolistów humory kibiców miał poprawić szkocki tenisista Andy Murray. Miał być pierwszym Brytyjczykiem od 96 lat, który zwycięży w wielkoszlemowym Wimbledonie. Niestety, Rafael Nadal był tego dnia całkowicie poza jego zasięgiem. Hiszpan wygrał w trzech setach (6:4, 7:6 i 6:4), jeszcze bardziej pogrążając kibiców gospodarzy. W najbliższą sobotę kolejne dwie wielkie imprezy oraz duża szansa na rehabilitację. W Cardiff na Millenium Stadium kilkadziesiąt tysięcy fanów czarnego sportu będzie podziwiać najlepszych żużlowców naszego globu. Brytyjczycy będą kibicować aktualnemu mistrzowi świata, który urodził się w Bristolu. Jason Crump – bo o nim mowa – reprezentuje jednak barwy... Australii. Tak czy owak, łatwego zadania mieć nie będzie, bo po ostatnich sukcesach naszych żużlowców właśnie w Polakach upatruje się głównych kandydatów do zwycięstwa. Tomasz Gollob, Jarosław Hampel oraz Rune Holta będą mięli spore wsparcie na trybunach, bo do Walii wybierają się tysiące fanów żużla z Polski. Wśród nich będą również nasi czytelnicy, dla których wraz z organizatorami przygotowaliśmy 10 wejściówek. W niedzielę na torze w Silverstone wyścig Formuły1. Murowani faworyci to Jenson Button oraz Lewis Hamilton, tu jednak również wystąpi nasz rodak. Robert Kubica już nieraz potrafił krzyżować szyki nawet najlepszym.

Maciej Ciszek

Daniel Kowalski

Jesteśmy esteśm my takż także że na Wyspach W h

CZERWIEC NR 6/2010 (44) CENA 9,95

Najdroższy piłkarz świata? – Podczas meczów z mocniejszym rywalem Christiano Ronaldo nie istnieje na boisku. Który to już raz ta reguła znalazła swoje potwierdzenie na zielonej murawie. Boski Christiano czarował podczas spotkania z Koreą Północną, natomiast w pojedynkach z Brazylią, WKS i Hiszpanią był bezradny jak dziecko.

le, kiedy Argentyna uległa rozpędzonym Niemcom 4:0. Plany o zdobyciu mistrzostwa świata trzeba przełożyć na później.

zł (w tym 7% VAT)

MAGAZYN MAGAZY N FUTBOL TRENERZY Z CHARYZ MĄ

ŁCE NA J...

A LECHA

POZNAŃ

STRZ

LE J O R Z

FELIETO N JANUSZA PANASEWI CZA KOBIETY ZNÓW MĄ W FUTBOLCĄ U

kultowy ultowy polski polski miesięcznik miesięcznik poświęcony poświęcony piłce piłce nożnej nożnej jest jest dostępny dostępny w prenumeracie prenumeracie także akże w Wielkiej Wielkiej Brytanii. Brytanii. Już Już za za 175 175 PLN PLN otrzymujesz otrzymujesz prenumeratę prenumeratę roczną roczną (cena cena zawiera zawiera koszty koszty pocztowe) pocztowe)

Chcesz mieć Magazyn M F b l w sw Futbol swojej ojjejj skrzynce krzynce y pocztowej p pocz towej każdego ażżd dego miesiąca? miesi i iąca??

To T o pr proste oste e!

Nie cz czekaj, zekaj, złó złóżż zam zamówienie: mówienie: >>> dr drogą ogą elektr e elektroniczną oniczną www.prenumerata@sportlive24.pl www.pren numerata@sportlive24..pl www.magazynfutbol/prenumerata www.mag gazynfutbol/prenumerata >>> tele telefonicznie: fon nicznie: +48 22 7027077 70 027077

Prenumer Prenumerata merata to to pewność pewność otrzymania o trzym mania ulubionego tytułu wraz wr az z prz przewidzianymi ewidzianymi dodatkami. doda atkami. Chcesz cesz wiedzieć więcej? Odwiedź Odw wiedź sstronę tronę ZNĄ C O ATĘ ZA R www.magazynfutbol.pl/ ww ww.magazynfutbol.pl/ PLN NUMER PRE prenumerata pr en numerata

175


9 september 7pm (opening night)

20 10 a i r

10 -11 september 1pm till late

e t r a

IN BANKSIDE

paintings photography sculptures poetry live music admission free

THE POLISH ART FESTIVAL IN THE CRYPT OF ST GEORGE THE MARTYR Borough High Street London, SE1 1JA (opposite Borough Station)


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.