nowyczas2010/142/006

Page 1

LONdON 10 kwietnia 2010 iSSN 1752-0339

now y czas wydanie specjalne

nowyczas.co.uk

Tragedia NarOdOwa

Od tej chwili las katyński będzie budził w nas wspomnienie również i dzisiejszej katastrofy – oświadczył Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który zgodnie z Konstytucją przejął obowiązki prezydenta. – Stajemy z pokorą wobec wyroku losu, który w przedziwny sposób powiązał z tym miejscem kolejny dramat naszego Narodu.

Nikt nie przeżył katastrofy samolotu prezydenckiego Tu-154 w Smoleńsku. Na pokładzie był prezydent Lech Kaczyński z żoną, ostatni Prezydent RP na Uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, najważniejsze osoby w państwie oraz przedstawiciele wielu organizacji i stowarzyszeń. Lecieli na uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Wiadomość o tragedii lotem błyskawicy obiega cały świat. Największe stacje telewizyjne podają tę informację, przerywając swoje programy. – To największa katastrofa w historii Polski – pada w komentarzach. Angielskojęzyczna stacja telewizyjna Russia Today zmienia układ programu: Polish Tragedy dominuje sobotni program. Pierwsze informacje o katastrofie pojawiają się tuż po dziewiątej trzydzieści czasu warszawskiego. Lakoniczna pilna depesza prasowa donosi: „Samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim rozbił się przy lądowaniu na lotnisku w Smoleńsku”. Dwie minuty później jest już potwierdzenie rzecznika prasowego rządu: „Samolot zahaczył o drzewo w czasie lądowania, niecałe dwa kilometry od lotniska. Przy prędkości, z którą leciał oznacza to, że zabrakło sekund”. W Londynie Polacy od samego rana dzwonią do siebie i wysyłają SMS-y przekazując wiadomość o tym

tragicznym wydarzeniu. Jedni nie dowierzają, inni pytają dlaczego i jak do tego doszło. Dominuje przerażenie i szok. Polskie kościoły w Londynie przygotowują się do nabożeństw żałobnych. W katastrofie zginął również proboszcz kościoła pw. Andrzeja Boboli ks. prałat Bronisław Gostomski. W POSK-u wyłożono księgę kondolencyjną. Ambasada RP w Londynie udostępni do wpisów księgę kondolencyjną w niedzielę w godzinach 10.00-18.00 oraz od poniedziałku do środy w godzinach 10.012.30 i 14.00-16.00. Premier Donald Tusk o tragedii dowiaduje się w trakcie lotu z Gdańska do Warszawy. Nie dowierza. Tuż po wylądowaniu w stolicy pędzi na nadzwyczajne posiedzenie Rady Ministrów. W tym samym czasie jest już gotowa pełna lista pasażerów rządowego samolotu. Wiadomo, że oprócz pary prezydenckiej na pokładzie znajdowały się inne osobistości w kraju. Niecałą godzinę po katastrofie zgodnie z Konstytucją władzę w Polsce przejmuje Marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski. Rzecznik MSN Piotr Paszkowski mówi dziennikarzom, że na pokładzie znajdowało się 88 osób oraz załoga samolotu. iii

»


II|

10 kwietnia 2010 | nowy czas

tragedia narodowa

Ryszard Kaczorowski ostatni Prezydent II RP na uchodźstwie

Ryszard Kaczorowski (ur. 26 listopada 1919 roku w Białymstoku) – ostatni Prezydent RP na Uchodźstwie od śmierci swego poprzednika Kazimierza Sabbata, zmarłego nagle 19 lipca 1989 roku w Londynie, do 22 grudnia 1990 roku, gdy przekazał insygnia władzy prezydenckiej Lechowi Wałęsie (wśród nich insygnia Orderu Orła Białego i Orderu Odrodzenia Polski) w dniu jego zaprzysiężenia na prezydenta III RP. Równolegle z Ryszardem Kaczorowskim funkcję prezydenta (w kraju) pełnił generał armii Wojciech Jaruzelski. Był młodszym synem Wacława i Jadwigi z Sawickich Kaczorowskich. Przed wojną instruktor harcerski w Białymstoku. Po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną tworzył Szare Szeregi, gdzie pełnił funkcję komendanta okręgu białostockiego. Aresztowany w 1940 roku przez NKWD, skazany na karę śmierci, zamienioną na dziesięć lat łagrów. Wywieziony na Kołymę, odzyskał wolność po podpisaniu układu Sikorski-Majski. Wstąpił do Armii Polskiej w Związku Sowieckim formowanej przez generała Władysława Andersa. Przeszedł szlak bojowy 2. Korpusu, walcząc m.in. pod Monte Cassino. Po wojnie pozostał na emigracji w Wielkiej Brytanii, gdzie ukończył Szkołę Handlu Zagranicznego. Ryszard Kaczorowski aktywnie działał w ZHP na emigracji. Był naczelnikiem harcerzy w latach 1955-1967, a następnie przewodniczącym Związku Harcerstwa Polskiego na uchodźstwie w latach 1967-1988. Pełnił też funkcję komendanta reprezentacji polskiej na Międzynarodowym Jubileuszowym Jamboree 1957 oraz komendanta Światowego Zlotu Harcerstwa na Monte Cassino w 1969 rokui w Belgii w 1982 roku. Działał na forum Rady Narodowej (parlament emigracyjny). W 1986 roku w rządzie na emigracji został ministrem do spraw krajowych. W 2004 roku został mianowany przez królową Elżbietę II honorowym kawalerem I klasy (Rycerzem Krzyża Wielkiego) brytyjskiego Orderu św. Michała i św. Jerzego. Wyróżnienie to otrzymał za wybitne zasługi dla brytyjskiej Polonii. Był postacią symboliczną dla kilku pokoleń Polaków. Pomimo ukończenia 90 lat nadal uczestniczył w licznych spotkaniach emigracyjnych. Często był obecny w kraju, gdzie patronował wielu wydarzeniom. Zginął w trakcie podróży do miejsca szczególnie mu bliskiego, miejsca mordu polskich oficerów, o których pamięć walczył przez całe swoje emigracyjne życie. Rząd emigracyjny nigdy nie przyjął sowieckiej wersji zbrodni katyńskiej. Przypominał światu, kto był jej sprawcą przez długie lata podtrzymywania cynicznego kłamstwa. Ryszard Kaczorowski był przedstawicielem tej niezłomnej postawy. Cześć Jego pamięci.


|III

nowy czas | 10 kwietnia 2010

tragedia narodowa – Dramat ludzi, dramat rodzin, dramat w państwie - mówi Józef Oleksy. – To może zaszkodzić sprawności niektórych służb przynajmniej na jakiś czas – dodaje. – Dlaczego tak się działo, że te maszyny latały, skoro było wiadomo, że są w fatalnym stanie. Marek Jurek przyznaje, że „oni nie powinni lecieć razem”. Polska armia została bez dowodztwa. Zginął Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Franciszek Gągor. Dowódca Wojsk Lądowych gen. Tadeusz Buk, dowódca Marynarki Wojennej wiceadmirał Andrzej Karweta, dowódca sil specjalnych gen. Włodzimierz Potasiński oraz szef dowództwa operacyjnego polskiej armii gen. Bronisław Kwiatkowski i dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik. Zginął też wiceminister obrony narodowej Stanisław Komorowski, były ambasador RP w Londynie, a także biskup polowy Wojska Polskiego gen. Tadeusz Płoski. W jednej chwili polska została pozbawiona całego dowództwa armii. Punktualnie w południe na krakowskim Wawelu dzwon Zygmunta obwieścił Krakowowi i Polsce żałobę. – Co nam pozostaje? Wielki ból i żałoba – powiedział metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz. Pełniący już obowiązki głowy państwa marszałek Bronisław Komorowski ma dwa tygodnie na ogłoszenie nowych wyborów prezydenckich. – Dzisiaj jesteśmy zjednoczeni, razem. Nie ma lewicy, nie ma prawicy – mówi dziennikarzom załamującym się głosem. Ogłasza tygodniową żałobę narodową. Tuż po czternastej premier Doland Tusk oznajmia dziennikarzom, że leci do Smoleńska. Chwilę potem pojawia się informacja, że leci tam również premier Rosji, Władimir Putin. Planowane jest spotkanie obu premierów. Prezydent Rosji Dimitrij Miedwiediew i premier Władimir Putin modlą się w intencji ofiar katastrofy. Wiadomo już, że prezydent Miedwiediew przygotowuje odezwę do narodu polskiego na 12 kwietnia ogłosi żałobę narodową w Rosji.

TEN PRZE KLĘ TY KA TYŃ Do katastrofy lotniczej dochodzi w momencie, gdy w warszawskich studiach telewizyjnych trwały ostatnie przygotowania do relacji z Katynia. To ważne wydarzenie przyciągało uwagę opinii publicznej od wielu dni. Gdy pojawia się pierwsza wiadomość, nikt nie dowierza. Relacje z miejsca wypadku przerywane są wypowiedziami ważnych osób w kraju. Aleksander Kwaśniewski mówi: – Chciałbym złożyć kondolencje rodzinom wszystkich ofiar. Nie znajduję słów, by wyrazić żal. Kwaśniewski mówi o „przeklętym Katyniu”, w którym wymordowano elitę II RP. – Teraz, ci którzy zginęli, nie zdążyli nawet oddać im hołdu. To jak cios nożem, uderzenie w serce. Na temat tragedii wypowiada się także Lech Wałęsa: – To jest nieszczęście drugie po Katyniu, tam nam próbowano głowę odciąć i teraz też zginęła elita naszego kraju, uzupełnić to, to trochę potrwa. Niezależnie od różnic, strata intelektualna wielka dla narodu – dodał były prezydent. – Wyrwano nam po raz drugi część elity tego kraju, będziemy długo uzupełniać, długo szkolić, to już nie będzie to, co było. Musimy jednak widzieć jak nasze życie jest mało ważne – dodał Wałęsa.

OD RA DZA NO LĄ DO WA NIE Od samego początku pojawiają się spekulacje, że do katastrofy doszło z winy pilota. Źródła wojskowe podają, że 15 minut przed lądowaniem samolotu prezydenckiego służby kontrolne lotniska zabroniły lądować rosyjskiemu samolotowi wojskowemu Ił-76 ze

względu na złe warunki. On odleciał gdzie indziej. Pilotowi prezydenta też nie zalecali lądować. Ale zabronić mu nie mogli. Na pół godziny przed lądowaniem samolotu prezydenckiego na lotnisku Siewiernyj miał wylądować wojskowy Ił-76 z Moskwy, który wiózł oddział fynkcjonariuszy Federalnej Służby Ochrony (odpowiednik BOR-u). Pilotował lotnik ze Smoleńska dobrze znający miejscowe warunki. Dwa razy podchodził do lądowania. W końcu zawrócił na moskiewskie Wnukowo. Kontroler lotów radził pilotowi samolotu prezydenta, by ten ze względu na mgłę lądował w Mińsku. Lotnisko w Smoleńsku nie ma automatycznego systemu naprowadzania. Do grudnia było to lotnisko wyłącznie wojskowe, przede wszystkim dla samolotów transportowych, które są tu remontowane. Dopiero od tej pory jest lotniskiem wojskowo-cywilnym.

TU -154 Jest też druga hipoteza, dotycząca stanu technicznego prezydenckiego samolotu. Pytanie, czy Tu-154 był sprawny pojawia się we wszystkich światowych serwisach informacyjnych. Mało która głowa państwa na świecie podróżuje tak starymi samolotami, jakie miał na swoim wysposażeniu prezydent i premier w Polsce. Co prawda generał Gromosław Czempiński przyznaje, że chociaż maszyn tych się już nie produkuje, to przechodzą one systematyczne remonty i stale są usprawniane. – Nie da się powiedzieć, jaki sprzęt był na pokładzie samolotu, którym leciał prezydent. Nawet najlepsze oprzyrządowanie nie starcza, potrzeba też sprawnego lotniska. Tutaj nasuwa się wątpliwość: skoro samolot podchodził kilka razy do lądowania, to oprócz ciężkich warunków lotniczych wysoce prawdopodobne jest, że lotnisko nie miało specjalnego oprzyrządowania pomagającego pilotowi w bezpiecznym podejściu do lądowania – mówił gen. Czempiński. – Sądzę, że lotnisko w Smoleńsku, typowo o przeznaczeniu wojskowym, miało system elektronicznego naprowadzania samolotu, który w zasadzie pomaga obsłudze naziemnej, jednak system ten jest bardzo nieprecyzyjny. Przy takim sprzęcie samolot może nie być w stanie trafić w lotnisko – tłumaczył Czempiński. – Żaden samolot pasażerski, nawet świetnie wyposażony, nie byłby w stanie sobie poradzić bez specjalnego oprzyrządowania – dodał. Generał spekulował, że pilot chciał wylądować: – Jak się leci z taką delegacją, to się chce wylądować w miejscu przeznaczenia. Ktoś, kto nie lata często na tym lotnisku może sobie nie poradzić. Pilot pewnie myślał inaczej. Miał natomiast za ciężką ścieżkę podejścia. W trudnych warunkach człowiek jest czasami przekonany, że da radę, pomimo że widoczność jest równa zeru – mówił w TOK FM gen. Gromosław Czempiński. Tu-154 to samolot pasażerski radzieckiej produkcji. Dwie takie maszyny znajdowały się na wyposażeniu 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego jako samoloty do przewozu władz państwowych. Miały ponad dwadzieścia lat i nie raz sprawiały już problemy. O wymianie samolotów rządowych mówi się od kilkunastu lat. Ostatni przetarg na sześć nowych samolotów, rozpisany w 2006 roku, odwołano w czerwcu ub. roku z powodu błędów w warunkach przetargu – zarzucano, że przetarg mógł wygrać tylko brazylijski Embraer. Kolejny przetarg miał ruszyć na początku bieżącego roku. Obecnie przedstawiciele najwyższych władz w państwie latają samolotami Tu-154 i ponad 30-letnimi Jakami-40. Na krótszych trasach przewozi się pasażerów samolotami M-28 i śmigłowcami, z których część także lata od lat 70.

Samolot prezydencki Tu-154M, który rozbił się w sobotę koło Smoleńska, miał wylatane 5004 godziny i wykonał 1823 lądowania – poinformował Aleksiej Gusiew, dyrektor zakładów lotniczych Awiakor w Samarze, gdzie w 2009 roku maszyna ta przeszła remont kapitalny. – Dla samolotu tej klasy to niedużo – powiedział Gusiew, którego wypowiedź nadała telewizja Wiesti-24. Akt odbioru po remoncie kapitalnym został podpisany przez zleceniodawcę 21 grudnia 2009 roku. Po dwóch dniach, 23 grudnia, maszyna wyleciała do Warszawy, na miejsce stałego bazowania – przekazał. – Po remoncie okres eksploatacji samolotu przedłużono do 25 lat i 6 miesięcy. Żadnych uwag wynikających z eksploatacji po tym nie było. Według stanu sprzed miesiąca, po remoncie maszyna wylatała 124 godziny i wykonała około 50 lądowań. Samolot latał normalnie, żadnych pretensji nie zgłaszano - podał szef samarskich zakładów lotniczych. Gusiew poinformował również, że „piloci, którzy odbierali maszynę po remoncie kapitalnym, po wykonaniu lotów zapoznawczych, byli zadowoleni”. - Wykonaliśmy w pełnym zakresie remont kapitalny, zgodnie z dokumentacją głównego konstruktora dotyczącą takich remontów. Oprócz tego wykonaliśmy szerokie prace związane z modernizacją wnętrza samolotu. Wyremontowaliśmy także - w zakładach silnikowych - wszystkie silniki maszyny. Nie powinno być żadnych zastrzeżeń - oznajmił. Dyrektor zakładów lotniczych Awiakor w

Samarze podał także, iż bieżącą obsługę samolotu wykonywała służba techniczna strony polskiej.

POL SKIE ŚLEDZ TWO Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski powiedział, że premier płakał, gdy się dowiedział o katastrofie prezydenckiego samolotu. – Było moim strasznym, smutnym obowiązkiem poinformowanie o tym premiera, marszałka Sejmu i Jarosława Kaczyńskiego - poinformował. Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew powołał specjalną komisję do zbadania przyczyn katastrofy polskiego samolotu. Będzie jej przewodniczył premier Rosji Władimir Putin. Minister Sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski poinformował, że będzie polskie śledztwo w sprawie katastrofy w Smoleńsku polskiego samolotu z parą prezydencką na pokładzie. Takie polecenie wydał Prokurator Generalny Andrzej Seremet. W związku z katastrofą, w całym kraju odwoływane są imprezy rozrywkowe i sportowe. Flaga narodowa na Pałacu Prezydenckim została opuszczona do połowy masztu. Przed Pałacem mieszkańcy Warszawy składają kwiaty, zapalają znicze. Prezydent Lech Kaczyński, wraz z delegacją, leciał do Katynia, gdzie wraz z przedstawicielami Rodzin Katyńskich, a także parlamentarzystami, duchownymi, kombatantami, żołnierzami miał złożyć hołd Polakom zamordowanym przez NKWD.

Roman Waldca

W katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem ofiarami są wszyscy Polacy. Zginęli nasi przedstawiciele, którzy w naszym imieniu mieli oddać cześć pomordowanym rodakom na obcej ziemi. Dlatego Ich śmierć jest tak bolesnym dla nas wszystkich wstrząsem. Cześć Ich pamięci! Zginęli w naszym imieniu! Podwójną tragedię przeżywają najbliższe rodziny Ofiar katastrofy. Rodzina Prezydenta RP straciła Matkę i Ojca. Emigracja niepodległościowa straciła swojego duchowego przywódcę Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego, który reprezentował jej ideały. Jego los jest szczególnie symboliczny – zginął tam, gdzie śmierci uniknął 70 lat wcześniej. Rodzinom Ofiar składamy wyrazy najgłębszego współczucia. Redakcja „Nowego Czasu” Artyści ARTerii Z wielkim bólem i smutkiem oraz w poczuciu niepowetowanej straty przyjęliśmy wiadomość o katastrofie rządowego samolotu w Smoleńsku. Łączymy się w bólu z Rodzinami Ofiar tragedii i składamy wyrazy najgłębszego współczucia Zrzeszenie Polskich Artystow (Plastyków) w Wielkiej Br ytanii With great pain and sadness we heard of the catastrophic loss of the presidential airplane and passengers in Smolensk. We join in the pain of the Families of the Victims and express our most sincere condolences. The Association of Polish Artist in Great Britain


IV|

10 kwietnia 2010 | nowy czas

tragedia narodowa

zginĘli w KATASTROFiE lOTniczEj PREZYDENT LECH KACZYŃSKI

SEBASTIAN KARPINIUK

ANDRZEJ SARJUSZ-SKĄPSKI

MARIA KACZYŃSKA, żona Prezydenta RP

IZABELA JARUGA-NOWACKA

WOJCIECH SEWERYN

RYSZARD KACZOROWSKI, ostatni Prezydent RP na Uchodźstwie

ALEKSANDRA NATALLI-ŚWIAT

LESZEK SOLSKI

ARKADIUSZ RYBICKI

TERESA WALEWSKA-PRZYJAŁKOWSKA

JOLANTA SZYMANEK-DERESZ

GABRIELA ZYCH

WIESŁAW WODA

EWA BĄKOWSKA

EDWARD WOJTAS

ANNA MARIA BOROWSKA

JANINA FETLIŃSKA

BARTOSZ BOROWSKI

STANISŁAW ZAJĄC

EDWARD DUCHNOWSKI

Przedstawiciele kościołów i wyznań religijnych:

ZENONA MAMONTOWICZ-ŁOJEK

KS. BP GEN. DYWIZJI TADEUSZ PŁOSKI, ordynariusz polowy WP

Osoby towarzyszące:

KRZYSZTOF PUTRA, wicemarszałek Sejmu KRYSTYNA BOCHENEK, wicemarszałek Senatu JERZY SZMAJDZIŃSKI, wicemarszałek Sejmu WŁADYSŁAW STASIAK, szef Kancelarii Prezydenta ALEKSANDER SZCZYGŁO, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego PAWEŁ WYPYCH, sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta STANISŁAW JERZY KOMOROWSKI, podsekretarz stanu w MON TOMASZ MERTA, podsekretarz stanu w Ministerstwie Kultury MACIEJ PŁAŻYŃSKI, szef Stowarzyszenia Wspólnota Polska

JOANNA AGACKA-INDECKA MIRON CHODAKOWSKI, prawosławny ordynariusz WP KS. PŁK ADAM PILCH, ewangelickie duszpasterstwo polowe

CZESŁAW CYWIŃSKI PPŁK. ZBIGNIEW DĘBSKI KATARZYNA DORACZYŃSKA

KS. PPŁK JAN OSIŃSKI, ordynariat polowy WP MARIUSZ KAZANA, dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ

ALEKSANDER FEDOROWICZ KS. ROMAN INDRZEJCZYK, kapelan prezydenta DARIUSZ JANKOWSKI

GEN. FRANCISZEK GĄGOR, szef sztabu generalnego WP

KS. PRAŁAT BRONISŁAW GOSTOMSKI GEN. BRYG. STANISŁAW KOMORNICKI KS. JÓZEF JONIEC

MARIUSZ HANDZLIK, podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta

JANUSZ KRUPSKI KS. ZDZISŁAW KRÓL WOJCIECH LUBIŃSKI

ANDRZEJ KREMER, podsekretarz stanu w resorcie spraw zagranicznych

KS. ANDRZEJ KWAŚNIK BARBARA MAMIŃSKA Przedstawiciele Sił Zbrojnych RP:

ANDRZEJ PRZEWOŹNIK, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa PIOTR NUROWSKI, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego JANUSZ KOCHANOWSKI, rzecznik Praw Obywatelskich SŁAWOMIR SKRZYPEK, prezes NBP

JANIANA NATUSIEWICZ-MILLER GEN. BRONI BRONISŁAW KWIATKOWSKI, dowódca Sił Operacyjnych

KS. RYSZRD RUMIANEK

GEN. ANDRZEJ BŁASIK, dowódca Sił Powietrznych

IZABELA TOMASZEWSKA

GEN. TADEUSZ BUK, dowódca Sił Lądowych

ANNA WALENTYNOWICZ

GEN. WOJCIECH POTASIŃSKI, dowódca Sił Specjalnych

JANUSZ ZAKRZEŃSKI Funkcjonariusze BOR:

JANUSZ KURTYKA, prezes IPN JANUSZ KRUPSKI, kierownik Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych

WICEADMIRAŁ ANDRZEJ KARWETA , dowódca Marynarki Wojennej GEN. KAZIMIERZ GILARSKI, dowódca Garnizonu Warszawa

JAROSŁAW FLORCZAK ARTUR FRANCUZ PAWEŁ JANECZEK

Posłowie i senatorowie:

Przedstawiciele Rodzin Katyńskich i innych stowarzyszeń:

PAWEŁ KRAJEWSKI

TADEUSZ LUTOBORSKI

PIOTR NOSEK

STEFAN MELAK

JACEK SURÓWKA

STANISŁAW MIKKE

MAREK ULERYK

BRONISŁAWA ORAWIEC-LOFFLER KATARZYNA PISKORSKA

DARIUSZ MICHAŁOWSKI

GRZEGORZ DOLNIAK LESZEK DEPTUŁA GRAŻYNA GĘSICKA PRZEMYSŁAW GOSIEWSKI ZBIGNIEW WASSERMANN


LONDON 6-20 kwietnia 2010 6 (142) FREE ISSN 1752-0339

CZAS NA WYSPIE

»3

Zaginiony pomnik Chopina znaleziony Jest rok 1975, dokładnie 26 lutego. W londyńskim South Bank przed głównym wejściem do Royal Festival Hall ma się odbyć długo oczekiwana uroczystość odsłonięcia pomnika Fryderyka Chopina. Pomnik odsłonięto. Kiedy zniknął z tego prestiżowego miejsca? I gdzie się znalazł?

WYBORY POWSZECHNE W UK

»6-7

Trzecia droga konserwatystów Więzy społeczne, wyrównywanie szans, ekologia i walka z dyskryminacją – takim językiem brytyjska lewica operuje od lat. Ale dziś na Wyspach mówią nim konserwatyści. Kampania wyborcza w Wielkiej Brytanii nabrała impetu po tym, jak premier Gordon Brown 6 kwietnia poprosił królową Elżbietę II o rozwiązanie parlamentu. Wybory powszechne odbędą się 6 maja.

KOMENTARZE

»11

Kto zapłaci? Obawiam się, że wraz z nasileniem się różnych unijnych kontroli badających procedury rozdziału przez Polskę europejskich dotacji okaże się, że po 2013 roku kraj zostanie obciążony sporym rachunkiem, na jaki złożą się wydat-kowane nieprawidłowo kwoty, które trzeba będzie do Brukseli zwrócić. Pytanie – kto je zwróci?

FAWLEY COURT

»12

The Mackenzies of Fawley… the Chairman of Fawley Court Old Boys paid a visit to Scotland, to meet with Fawley's original owners the Mackenzie family, and Lady Mackenzie herself, to try and unravel or indeed dispel some of the myths linked to the Poles-inexile purchase of 1952. The visit proved welcoming, interesting, and in no small measure rewarding…

KULTURA

»19

Jasna Polana Zapewne niejeden przechodzień, który znalazł się w Wielki Piątek w pobliżu Borough Road i Borough High Street, zastanawiał się, skąd się wzięło to białe UFO na kółkach. Ogromne jajo toczone z zapałem i siłą przesłania przez kilku artystów przemieszczało się ze studia rzeźbiarza Wojciecha Sobczyńskiego, gdzie zostało mozolnie skonstruowane, na miejsce wystawy – czyli do ogrodu kościoła St George the Martyr w Borough. »4-5

Stary człowiek opuszcza swój dom i umiera na jakiejś zabitej deskami stacyjce. Tym człowiekiem jest najbardziej znany i kontrowersyjny, przynajmniej pod koniec życia, pisarz Lew Tołstoj. W następstwie tej śmierci Astapowo, nikomu nieznana dziura w guberni riazańskiej, zaczyna coś znaczyć na literackiej mapie. Awans jest zupełnie nieoczekiwany, ale zgonu autora Wojny i pokoju należało się spodziewać.


2|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

” listy do redakcji Wtorek, 6 kWietnia, Celestyna, Wilhelma 1652

Żeglarz Jan von Riebeeck dotarł do miejsca zwanego Kap, u wybrzeży południowej Afryki. Na tych terenach powstał Kapsztad.

Środa, 7 kWietnia, donata, rufina 1995

W Warszawie oddano do użytku pierwszy w Polsce odcinek metra. Pierwszą uchwałę o jego budowie podjęto już w 1925 roku.

CzWartek, 8 kWietnia, dionizego, Januarego 1918

Zmarł Lucjan Rydel, poeta i dramatopisarz. Jego ślub z Jadwigą Mikołajczykówną zainspirował Wyspiańskiego do napisania „Wesela”.

Piątek, 9 kWietnia, mai, dymitra 1821

Urodził się poeta Charles Baudelaire, prekursor symbolizmu i poezji nowoczesnej; autor tomu „Kwiaty zła”, poematu „Paryski spleen”.

sobota, 10 kWietnia, miChała, aPoloniusza 1864

Rosjanie aresztowali Romualda Traugutta, przywódcę Powstania Styczniowego. Otrzymał wyrok śmierci, który wykonano 5 sierpnia.

niedziela, 11 kWietnia, leona, filiPa 1755

1970

Urodził się James Parkinson, angielski neurolog; pierwszy zdiagnozował chorobę ośrodkowego układu nerwowego, nazwaną później chorobą Parkinsona. Start amerykańskiej rakiety Apollo 13, która miała lądować na Księżycu. Historia lotu stała się kanwą filmu Rona Howarda „Apollo 13”.

Poniedziałek, 12 kWietnia, Juliusza, Wiktora 1945 1961

Zmarł Franklin Delano Roosevelt, pełnił funkcję prezydenta Stanów Zjednoczonych aż czterokrotnie, w latach 1933-1945. Pierwszym człowiekiem, któremu udało się okrążyć Ziemię w pojeździe kosmicznym, został Rosjanin Jurij Gagarin.

Wtorek, 13 kWietnia, idy, PrzemysłaWa 1906

1967

Urodził się Samuel Beckett, irlandzki dramaturg; autor sztuk: „Czekając na Godota”, „Krzesła”; laureat literackiej Nagrody Nobla w 1969 roku. W warszawskiej Sali Kongresowej odbył się legendarny koncert brytyjskiego zespołu The Rolling Stones.

Środa, 14 kWietnia, Justyny, Waleriana 1912 1986

Katastrofa brytyjskiego liniowca Titanic, który zatonął po zderzeniu z górą lodową na Atlantyku. Zginęło ponad 1500 osób. Zmarła Simone de Beauvoir, francuska pisarka i towarzyszka życia Jean-Paul Sartre'a. Autorka powieści „Cudza krew”, „Mandaryni”.

CzWartek, 15 kWietnia, anastazJi, bazylego 1980 1989

Zmarł Jean Paul Sartre, wybitny francuski filozof, również pisarz i publicysta. Był głównym przedstawicielem egzystencjalizmu. Początek krwawych demonstracji na placu Tienanmen w Pekinie. Demonstranci zostali spacyfikowani przez wojsko.

Piątek, 16 kWietnia, benedykta, Julii 1912 1917

Amerykanka Harriett Quimby jako pierwsza kobieta przeleciała samotnie nad kanałem La Manche. Początek drugiej bitwy nad Aisne. Zginęło 187 tysięcy Francuzów. Dowodzący armią francuską generał Neville stracił swoje stanowisko.

sobota, 17 kWietnia, roberta, rudolfa 1794

Wybuch Powstania Kościuszkowskiego w Warszawie. Lud stolicy pod wodzą Jana Kilińskiego wypędził garnizon rosyjski z miasta.

niedziela, 18 kWietnia, bogusłaWy, aPoloniusza 1025 1926

Koronacja Bolesława Chrobrego w Gnieźnie na pierwszego króla Polski. W Warszawie uruchomiono pierwszą stację radiową w Polsce.

Poniedziałek, 19 kWietnia, tymona, leona 1943

W getcie warszawskim zdesperowani Żydzi wzniecili powstanie. Trwało do 16 maja 1943 roku.

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaktoR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński; WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz; FelIetony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSpółpRaca: Małgorzata Białecka, Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Zbigniew Janusz, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Mira Piotrowska, Rafał Zabłocki.

dzIał MaRketIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

List do Redakcji, choć tak naprawdę do Zosi Butler, a z głębi serca do jej Mamy. Napisałaś w ostatnim numerze „Nowego Czasu” (141, 15-29.03): „What a gift is a Mother!”. Droga Zosiu, aż wyrywa mi się, „if you only knew”, ale zdobyłam się na odwagę i chcę, żebyś wiedziała, więc podzielę się swoimi przeżyciami, mimo że jest między nami wielka różnica wieku. Czytając Twoje piękne myśli, czuję, iż znalazłam córkę, której nigdy nie miałam – nie po linii krwi, a po linii ducha. Już od dwóch tygodni nie śpię, nie rozstaję się z „biblią feminizmu”, jak ją nazywasz, „Women Who Run With the Wolves”, Clarissy Pinkola Estés, i powoli przeglądam strony albumów mojej przeszłości, gdzie nie ma żadnych wyraźnych szlaków prócz bólu i wyrzutów. Pochodzę z linii kobiet zranionych, słabych, ascetycznych uczuciowo i stetryczałych psychicznie. Taka była moja Matka i taka była jej Matka z dodatkowym obciążeniem moralnej i kościelnej bigoterii. Żyłam, dorastałam i prawie się zestarzałam bez wystarczającej dozy tlenu, światła i ciepła. Byłam i jestem tym bajkowym łabędziem wyrastającym wśród kaczek, który nigdy nie odnalazł swojej tożsamości. Nie założyłam własnej rodziny, a świadomym powodem, dla którego nie zostałam matką, była niechęć do stania się smutną kopią zimnej, pełnej lęku, zrezygnowanej kobiety – mojej Matki. Nie spełniłam się więc ani jako żona, ani jako kobieta, ani jako matka. Jak łatwo życie może zmienić się w trans, w którym nawet mgliste marzenia bardziej przypominają koszmar. Nie wiem, jak to jest biec łąką w letnim deszczu i zrzucić z siebie bluzkę czy pędzić na koniu plażą w skąpym bikini. Jak długo jeszcze mogłabym ciągnąć ten znienawidzony sznur łączący mnie z przeszłością czy czynić treścią mojego obecnego życia toksyczny związek z Matką? Jak długo jeszcze? Aż dobry los za Twoim pośrednictwem podsunie mi do przeczytania taką książkę. Widzisz Zosiu, kiedy mamy szczęście być wychowane przez matkę, która jest silna, piękna, zahartowana, odważna i świadoma, to już jest połowa sukcesu w życiu. Drugą połową jest suma naszych starań, wiary i intuicji. Dopiero teraz zrozumiałam, że przez te wszystkie lata żyłam we wstydzie, w gniewie i goryczy jako ofiara „nieszczęsnej linii genetycznej”. Bałam się i nie umiałam stanąć twarzą w twarz z demonami dzieciństwa. Abym wreszcie mogła zacząć żyć, muszę odrzucić paraliżujące dziedzictwo mojej Matki – bez sentymentu i dramatu separacji. Letting go off the past... W tę pamiętną noc 21 marca, kiedy Wenus była jasna i bardzo widoczna pośród innych gwiazd, długo stałam w ogrodzie z głową uniesioną wysoko jak wilczyca i wydawałam z siebie dźwięki, które łączyły mnie z pokoleniami Wild Woman, otwierały moje zmęczone serce na ludzi i świat. Czułam, że w tej mistycznej metamorfozie archetyp Matki Ziemi ulitował się nade mną i włączył mnie w grono zwyczajnych kobiet matek, które ze śmiechem i nadzieją idą przez życie. Ta ciężka łódź wypełniona goryczą, winami,

Są takie odwieczne prawdy, które już sam czas uświęcił.

zawodami odpłynęła bezpowrotnie. Czuję, że moje życie nareszcie należy do mnie, a nie do smutnych cieni z przeszłości. Jestem wolna i pełna marzeń. Czy mogę przejść długość Wielkiego Muru Chińskiego i wspinać się na szczyty gór? Spytaj mnie o to za parę miesięcy! PRZEMYSŁAWA DOBROŃ PS. Dziękuję Redaktorom „Nowego Czasu” i wyrażam wielkie uznanie, że w gazecie znalazło się miejsce dla tak młodej autorki. Myśli, obrazy i cytaty przedstawione w jej tekstach budzą czytającego z letargu. Lubię Twoje angielskie słowa, Zosiu, choć i tak wyrażają one głębię polskiej myśli. Chciałabym bardzo poznać Ciebie, Zosiu, i Twoją Mamę. Jest w Was szlachetność i piękno. Chcę stworzyć fundusz, który by pomagał takim zdolnym literatom jak Ty pisać nie do szuflady, ale do gazety. Czytelnicy (a masz już grono wielbicieli) będą mogli według uznania i możliwości finansowo wspierać ten literacki Fundusz Zosi, którym Redakcja będzie kierować. ••• Szanowny Panie Redaktorze, 3 marca wysłałam do „Dziennika Polskiego” następujący list, który nie został opublikowany. Dlaczego? „Zastanawia (nie tylko) mnie, dlaczego »Dziennik« milczy w sprawie Fawley Court. Kiedyś nie był taki dyskretny, gdy zachęcał nas do finansowania tej instytucji, nawet kiedy marianie zbierali na »ratowanie gimnazjum«, podczas gdy jego likwidacja była już postanowiona. Dlaczego teraz ta interesująca nas wszystkich sprawa jest pozostawiona pismu »Nowy Czas« (chwała mu za to!), którego zasięg terytorialny jest mniejszy niż »Dziennika«?” Pragnę również dodać do mojego listu o marianach w Herefordzie w „Nowym Czasie” (nr 139, 14-28.02) przyczynek do ich działania jako specjalistów od sprzedawania cudzej własności. Otóż, marianie z Lower Bullingham otrzymali od Hereford Council (magistratu) dużą kwotę na remont zajmowanego przez nich budynku. Chyba tylko po to, żeby po doprowadzeniu go do porządku na koszt Councilu... wystawić na sprzedaż całą posesję (kościół św. Rafała i wspomniany dom mieszkalny z przynależnym do nich dużym terenem). Council im to uniemożliwił i przynajmniej jedna sprzedaż się nie udała. Dziś wszystko jest zabite deskami i popada w ruinę. Warto dodać, że wśród miejscowych Polaków od dawna krąży plotka, że w XIX wieku jakiś hrabia Łubieński zakupił ten teren i wystawił na nim obecne budynki, przeznaczając je na użytek Polaków. Plotka to czy prawda? Warto dowiedzieć się w Hereford Council, kto jest właścicielem tej posesji, i zwrócić się do redakcji „Hereford Times” z prośbą o podanie dat i numerów tej gazety, w których są opisy mariańskich wyczynów. Gazeta powinna być dostępna w Newspaper Library w londyńskim Colindale. Z poważaniem dr HANNA ŚWIDERSKA PS. W ostatnim numerze „Nowego Czasu” (nr 141, 15-29.03) jakiś Komitet Obrony Dziedzictwa Narodowego Fawley Court zawiadamia o wstrzymaniu ekshu-

Mikołaj Gogol

macji ks. Józefa Jarzębowskiego. Komu naprawdę zawdzięczamy ten sukces? ••• Droga Redakcjo, w dniu Święta Zmartwychwstania Pańskiego, czyli w Niedzielę Wielkanocną, o godz. 20.30 w kościele pw. NMP Matki Kościoła na Ealingu, ks. Andrzej Gowkielewicz odprawił mszę św. i wygłosił homilię. Wierni spodziewali się uroczystej homilii odpowiedniej do najważniejszego święta katolickiego. Niestety, ani jednego słowa o Zmartwychwstałym Chrystusie ani o radości Święta Wielkanocnego nie usłyszeliśmy. Ksiądz Gowkielewicz rozpoczął swoją „homilię” od cynicznych słów, pełnych drwin, upokarzających i poniżających naszych parafian. Ten atak na nas był zupełnie bezpodstawny i szokujący. Poczuliśmy się pogardzeni przez tego kapłana. Każdy stawiał sobie pytanie: dlaczego? Ksiądz Gowkielewicz rozpoczął swój atak (i to już nie pierwszy raz) na parafian od tego, że po strawienu białej kiełbasy i wytrzeźwieniu po dużej ilości alkoholu przypomnieliśmy sobie, że trzeba pójść do kościoła. Podkreślił, że nasze bezbożnictwo polega jeszcze na tym, że do kościoła przychodzimy tylko po to, aby prosić o Bożą pomoc, gdy mamy kłopoty osobiste, chorobowe i inne rodzinne tragedie. Poza tym mamy tak zaciśnięte usta na głoszenie miłosierdzia Bożego, że nawet pięciu silnych mężczyzn nie dałoby rady, ażeby je otworzyć. Co do Poniedziałku Wielkanocnego to według ks. Gowkielewicza parafianie będą biegać po sklepach i zapomną o obowiązku mszy św. A więc nasz prorok przepowiedział, że do kościoła wierni nie przyjdą. Skąd ta pewność???? Dodatkowo nazwał nas i również siebie „uciekinierami” z Ojczyzny. Przecież każdy człowiek ma prawo do wolnego życia i wyboru miejsca na świecie. Ksiądz Gowkielewicz stworzył atmosferę trującą. Wszyscy czuli się poniżeni, upokorzeni i bezwartościowi. A przecież dzięki nam istnieje parafia na Ealingu. Za nasze pieniądze (zebranych 300 tys. funtów) został odrestaurowany kościół i Windsor Hall w ostatnich trzech latach. Parafianie nasi są bardzo hojni, każdego tygodnia ci tzw. bezbożnicy dają ok. 4 tys. na tacę. Ja osobiście złożyłam ofiarę w roku 2007 i 2008 w wysokości 2 tys. funtów na cele remontu kościoła. Nigdy ta ofiara nie była opublikowana w naszym biuletynie parafialnym! Dlaczego? Kiedy zapytałam ówczesnego proboszcza ks. Krzysztofa, odpowiedział że on nie ma takiego obowiązku. Ksiądz Gowkielewicz zapomniał chyba, co to znaczy być kapłanem i co należy do jego obowiązków moralnych i duchowych. Jego powołaniem ma być ewangelizacja i głoszenie Miłosierdzia Bożego, a także wspomaganie parafian w ich nieustannych trudnych sytuacjach życiowych. W jego słowach powinno być uduchowienie, ciepło, pokora i miłość do Boga i bliźnich, tak jak to czynią inni kapłani z naszej parafii na Ealingu. Zwracamy się do władz kościelnych o usunięcie ks. Gowkielewicza, bo niejednokrotnie byliśmy i jesteśmy nękani publicznie. Swoją postawą zraża ludzi do Kościoła. Nie chcemy, ażeby więcej zatruwał swoim jadem wiernych, oddanych i kochających Boga parafian. JOANNA SILENZI


|3

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

czas na wyspie

Zaginiony londyński pomnik Chopina odnaleziony! Grzegorz Małkiewicz Jest rok 1975, dokładnie 26 lutego. W londyńskim South Bank przed głównym wejściem do Royal Festival Hall ma się odbyć długo oczekiwana uroczystość odsłonięcia pomnika Fryderyka Chopina przez księżnę Alicję. Obecni są przedstawiciele brytyjskiego rządu, władz miejskich, ambasady PRL, świata sztuki, brytyjskich i polskich mediów. Na uroczystości nie ma profesor Stefanii Niekrasz, zmarła 26 września 1973 roku, ale to dzięki jej energii i uporowi Fryderyk Chopin w końcu doczekał się pomnika w stolicy Wielkiej Brytanii, którą odwiedzał i w niej koncertował. Profesor Niekrasz, wybitna pianistka i pedagog, zabiegała o powstanie pomnika Chopina od 1969 roku. Od początku uważała, że autorem projektu powinien być Polak. W ogłoszonym konkursie wygrał projekt młodego absolwenta rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie Bronisława Kubicy (a nie – jak podała brytyjska prasa – Mariana Kubicy). W relacjach zarówno „The Daily Telegraph”, jak i „The Times” abstrakcyjną rzeźbę Kubicy z wyłaniającym się profilem twarzy kompozytora recenzenci oceniali entuzjastycznie. Podkreślali trudne warunki „nieludzkiego” betonowego otoczenia, w które rzeźbiarz musiał się wpisać. A zrobił to, ich zdaniem, po mistrzowsku. Rzeźba stanęła na granitowym cokole otoczonym niewielkim trawnikiem, w cieniu dwóch okazałych drzew. Uzupełnieniem pomnika, o czym informował w „The Daily Telegraph” Terrence Mullaly, była urna z ziemią z Żelazowej Woli. Sam pomnik również wywołał jego zachwyt (admirable example of contemporary craftsmanship – pisał Mullaly). Estetycznych walorów odsłoniętego pomnika Chopina nikt wtedy nie kwestionował. To właśnie prestiżowe miejsce, serce muzycznego życia stolicy, budziło niepokój. Pomnik, zdaniem recenzentów, to miejsce ożywił, idealnie wpasował się w ten surowy pejzaż, stworzył z nim jednorodną harmonię, wydobywając jednocześnie element ludzki, łatwo rozpoznawalny.

Rezydent w cardboard city

Coraz bardziej jednak bezkompromisowa nowoczesność betonowych tarasów zaczęła zakłócać estetyczne poczucie londyńczyków. Eksperci radzili, co można zrobić, właściciele obiektu słuchali. Powstawały pomysły modernizacji, które doprowadziły między innymi do odzyskania labiryntów podziemnych przejść pod rondem niedaleko stacji kolejowej Waterloo. W środku ronda wyrosła szklana rotunda kina IMAX, otoczona zielenią. Była to najbardziej radykalna interwencja urbanistyczna w źle pojętą nowoczesność. Zniknęło złej sławy podziemne miasto bezdomnych, tzw. cardboard city, które powstało w tunelach łączących Waterloo z South Bank Centre. Przyszła też kolej na modernizację Royal Festival Hall. Początkowo nikogo to nie zdziwiło, że na czas remontu zabezpieczono pomnik Fryderyka Chopina. Głównym zabiegiem modernizatorów było przeniesienie wejścia do Festival Hall. W nowym planie komuś przeszkadzały też drzewa, więc je po prostu ścięto. Nie jest to takie łatwe w prywatnym ogródku, w miejscu publicznym, jak się okazuje, nie obowiązuje ochrona zieleni. Zlikwidowano też trawnik. Podobno właściciel miał z nim same kłopoty. Musiałby zatrudniać ogrodnika. Zmieniła się sceneria, do której pomnik Chopina już nie wrócił. Przestał do niej pasować? Może tak, w końcu to właśnie o tych walorach projektu Kubicy pisali brytyjscy recenzenci. Pytanie, co się stało z pomnikiem Chopina intrygowało wszystkich, którzy pamiętali rzeźbę stojącą przed wejściem do Royal Festival Hall. Marek Stella Sawicki postanowił na to pytanie znaleźć odpowiedź, co wcale nie było łatwe. Liczył się z najgorszym, brąz to drogi materiał, można było sporo zarobić… Swoje prywatne śledztwo zaczął od złożenia formalnego podania z prośbą o udzielenie wyjaśnień, do czego upoważnia ustawa Freedom of Information Act. Na odpowiedź nadal czeka, a tymczasem udało mu się nawiązać kontakt z lokalnymi pracownikami fizycznymi, którzy znali historię pomnika Chopina i obecne miejsce jego pobytu. Obiecali pomóc. 1 kwietnia rano odbyła się wizja lokalna. Fryderyk Chopin, co rusz przenoszony z miejsca na miejsce, znalazł się w końcu w rupieciarni będącej pozostałością nieistniejącej już podziemnej osady bezdomnych londyńczyków. – Widok przygnębiający – opowiada Marek Stella Sawicki. – Chopin leżał na twarzy w cardboard city. Wymaga pilnej renowacji i przeniesienia we właściwe miejsce. Nie odnalazła się jednak urna z ziemią i cokół, na którym stał przed RFH. Szukamy dalej i czekamy na odpowiedź urzędników – dodaje zdeterminowany śledczy. O dalszych losach pomnika będziemy informować.

„The Daily Telegraph”, 27.02.1975

Tymczasowe zakwaterowanie


4|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

arteria na wielkanoc 2010

znoszenie, toczenie, malowanie – czyli:

wielki happening w wigilię Wielkiej Nocy. ALE JAJO!!!!!

Jajo znosi Tomek Stando

Wojtek Sobczyński umacnia jajo na wózku widłowym przed podróżą

Zapewne niejeden przechodzień, który znalazł się w Wielki Piątek w pobliżu Borough Road i Borough High Street, zastanawiał się, skąd się wzięło to białe UFO na kółkach. Ogromne jajo toczone z zapałem i siłą przesłania przez kilku artystów przemieszczało się ze studia rzeźbiarza Wojciecha Sobczyńskiego, gdzie zostało mozolnie skonstruowane, na miejsce wystawy – czyli do ogrodu kościoła St George the Martyr w Borough. Artyści z jajem niczym UFO gnali ulicami Southwark, samochody trąbiły, a zdumieni przechodnie wyjmowali swe komórki i robili zdjęcia. Próbowałam dogonić to pędzące na kółkach jajo, jednocześnie obserwując reakcje przechodniów i zastanawiając się, jak to jest, że im się chce, skąd biorą tyle energii na te happeningowe szaleństwa. A wszystko zaczęło się w redakcji „Nowego Czasu”, gdzie ARTeria daje upust swej artystycznej wyobraźni i zamienia pomysły w czyn. Która to już impreza? Nie zliczę, nawet nie chcę, bo wyglądałoby to jak podsumowanie, a przecież jeszcze mnóstwo ARTerii przed nami (najbliższa już 22 kwietnia – Znaki Etiopii, wystawa fotografii Ryszarda Szydły prezentowana w ramach St George's Festival). I tak od pomysłu do czynu, na który porwali się ARTeryjni artyści, na czele z Wojciechem Sobczyńskim, który tym razem malowniczy podworzec swojego studia zamienił na fabrykę jaja. Razem z redaktorem „Nowego Czasu” Grzegorzem Małkiewiczem zbudowali drucianą konstrukcję, owijając ją potem mozolnie przez kilka dni bandażami nasączonymi gipsem. Każdego dnia dołączali nowi pomocnicy: Paweł Kordaczka, Tomasz Stando, Maria Kaleta, Paweł Wąsek. Kiedy konstrukcja nabrała już odpowiedniego kształtu, przysunięta do ściany pracowni czekała na przetransportowanie na miejsce ekspozycji. Do dużego vana ponaddwumetrowe jajo się nie zmieściło, ale może i lepiej, że tak się stało. Inaczej polscy artyści nie mogliby spektakularnie przemaszerować ulicami Southwark. Tymczasem jajo, bezpiecznie przewiezione na specjalnym wózku, z wielkim trudem zostało wniesione do przykościelnego ogrodu i zabezpieczone przed deszczem czekało do soboty. Tego dnia od godziny 11.00 licznie przybyli artyści: Sławek Blatton, Ela Chojak-Myśko, Andrzej Dawidowski, Maria Kaleta, Paweł

Delikatnie, jak z jajkiem wyruszamy na ulice Londynu

Kordaczka, Basia Lautman, Irek Muray, Fryderyk Rossakovsky-Lloyd, Danuta Sołowiej, Wojtek Sobczyński, Tomasz i Agnieszka Standowie, Paweł Wąsek, czekali na moment kulminacyjny – malowanie gigantycznej pisanki. Rozpoczął Fryderyk Rossakovsky-Lloyd, zostawiając na niej ślady swoich postaci bez głów. Potem dołączyli inni. Nawet zakorkowany w przedświątecznym ruchu centralnego Londynu Krzysztof Malski, co prawda, bez pędzla, ale z okiem swojego aparatu fotograficznego. W pewnym momencie do gigantycznego jaja dorwały się dzieci, które wcześniej w kryptach pod okiem artystów malowały pisanki. Uznały, że te małe jajeczka to tylko zabawa – duże jajo to poważna sprawa! Udało im się sporo z tego, co zostawili artyści, zamalować. W kryptach pozostali dorośli (głównie Brytyjczycy), malując pisanki wedle różnych inspiracji, może nawet wzorując się na pięknych zdjęciach specjalnie na tę okazję przysłanych z Krakowa przez Leszka Stępnia, które nadały wielkanocnej ARTerii polskiego charakteru. Na ścianach zawisło też kilka obrazów i rysunków o świątecznej tematyce (Marii Kalety, Pawła Kordaczki, Pawła Wąska oraz Agnieszki i Tomasza Standów). Po tych malarskich przeżyciach uchylono drzwi drugiej sali krypt i goście zostali zaproszeni do suto zastawionego stołu wielkanocnego, który zgodnie z polską tradycją uginał się od jajek pod wieloma postaciami, ciast, babek, sałatek oraz innych potraw przyrządzonych przez polskie restauracje Mamuśka i Tatra oraz przez organizatorkę ARTerii Teresę Bazarnik i jej niezmordowanych pomocników – Alinę Gaskin, Tomka Furmanka i Franka Wajdę. A jeśli były wielkanocne potrawy, to nie mogło zabraknąć też księdza, który zgodnie z naszą tradycją poświęcił je, nie zapominając o gigantycznym jajku ustawionym na zewnątrz. Towarzyszący ojcu Rayowi uskrzydlony mały anioł Hania nie omieszkała zwrócić mu uwagi: – It is not to be eaten! – I bless it for its beauty – usłyszeliśmy odpowiedź. Było świątecznie i rodzinnie (bo ARTeria to przecież artystyczna rodzina, która ze staropolską gościnnością wszystkich do siebie przyjmuje), radośnie i wyjątkowo, a polskiej tradycji stało się zadość.

Joanna Buchta


|5

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

arteria na wielkanoc 2010

The solemn and sometimes harrowing journey through Holy Week to Easter was briefly relieved on Holy Saturday by Arteria and Nowy Czas extraordinary egg painting event. This celebration of new life exploded into Borough on Holy Saturday with an exuberance and vivacity I have come to associate with my Polish friends. It was a feast of images, colours and tastes that anticipated the joy of the Risen Lord that we would celebrate a few hours later. But, of course, like all the Arteria events and activities I have hosted at St George's, it was a multidimensional experience. For me it was deeply spiritual and full of Christian symbolism and meaning, but I could see that it was also very meaningful to those people present who saw and experienced it through other lenses, with other interpretations. As a priest I am always trying to help people recognise the humour, irony and fun of God. I am convinced that this recognition is essential for a healthy and lifegiving spirituality. My experience of Easter is always an encounter with a surprising, exuberant and vivacious Risen Lord, and the egg event was a delightful expression of this kind of joy. I found myself smiling my way through to the dawn of Easter Day and the coming again of the Great Light. On Easter Day I began my sermon with a reference to the egg painting and to our Polish friends. I wanted to express our gratitude for this contribution to our Easter and to our life. The Polish Connection brings something to St George's that we didn't have. It adds to us, it compliments us, and it brings us nearer to what we are meant to be. Like the best kind of love affair. Więcej zdjęć na stronie: www.nowyczas.co.uk

Father Ray Andrews


6|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

wybory powszechne UK 2010

Trzecia droga konserwatystów Adam Dąbrowski Więzy społeczne, wyrównywanie szans, ekologia i walka z dyskryminacją – takim językiem brytyjska lewica operuje od lat. Ale dziś na Wyspach mówią nim konserwatyści.

Przyjeżdżając na przesłuchanie przed komisją ds. wojny w Iraku, Tony Blair wybrał tylne wejście do budynku. Przybył nad ranem – na dwie godziny przed początkiem przesłuchania. W ten sposób uniknął setek protestujących, którzy tego dnia zebrali się w centrum Londynu. Wielu Brytyjczyków nigdy nie wybaczyło byłemu premierowi wyprawy na Bagdad. W dodatku z opublikowanych niedawno danych wynika, że przez 12 lat laburzyści nie zdołali zrealizować swojego podstawowego celu: zlikwidowania dramatycznych nierówności społecznych, pozostawionych im w spadku przez neokonserwatywny gabinet Margaret Thatcher. Mimo to duch byłego przywódcy lewicy wciąż unosi się nad tutejszą sceną polityczną. Wielka Brytania wciąż „myśli Blairem”. Podczas zeszłorocznego posiedzenia parlamentu młody lider opozycji David Cameron poświęcił całe swoje wystąpienie na wytykanie premierowi Gordonowi Brownowi jego wad. Doradca Camerona, spytany, czy to

nie jest ryzykowna taktyka, odparł uspokajająco: „Nie ma się czym martwić, w 1996 roku Blair zrobił coś podobnego. Sprawdziliśmy to”. Anegdota ta pokazuje, jak bardzo konserwatyści zapatrzeni są w byłego lidera lewicy – człowieka, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych cieszył się 90procentowym zaufaniem społecznym. Cameron nie poprzestał jednak na przejęciu od Blaira jego chwytów wizerunkowych i imitowaniu zdolności oratorskich. W grudniowym przemówieniu dla Towarzystwa Fabiańskiego lider konserwatystów ani razu nie użył słowa „oszczędności”. Mówił za to o tym, jak ważne są więzy społeczne i wyrównywanie szans. Podkreślał rolę wspólnoty i krytykował nadmierny indywidualizm. Częściowo dlatego, by nie drażnić szacownych socjalistów i filantropów z jednego z najstarszych stowarzyszeń politycznych na Wyspach. Ale także dlatego, że „nowi konserwatyści” to już nie ta sama partia, co parę lat temu. Są zieloni, wrażliwi społecznie i elastyczni w swej polityce gospodarczej. A portrety Margaret Thatcher przesunęli dyskretnie w mniej oświetlone miejsca. Efekt? Od dawna przewodzą w sondażach przedwyborczych. Cameron dobrze przyswoił sobie naukę ostatnich lat. Zastosował sztuczkę, która niegdyś – w wykonaniu lewicy – pogrążyła jego własną partię.

Staááe stawki poáá ączeĔĔ 24/7

Doświadczenie czy młodość? Kampania wyborcza w Wielkiej Brytanii nabrała impetu po tym, jak premier Gordon Brown 6 kwietnia poprosił królową Elżbietę II o rozwiązanie parlamentu. Wybory powszechne odbędą się 6 maja. Badania opinii publicznej wskazują na niewielką przewagę konserwatystów, która nie daje im jednak zdecydowanej wygranej. W wypadku podobnych wyników obu partii w wyborach powszechnych powstanie rząd koalicyjny.

TorysoWsKI BlaIr W latach osiemdziesiątych, wspominanych przez lewicę jako czarna epoka absolutnej dominacji neokonserwatyzmu, Partia Pracy zupełnie nie umiała się odnaleźć. Pojawiały się głosy, że lewica sta-

Bez zakááadania konta

Polska

umer Wybierz n a nastĊĊpnie dostĊĊpowy elowy np. numer doc i ZakoĔcz # 0048xxx. . poáączenie a n j a k e z poc

Polska

2p/min 084 4831 4029

7p/min 087 1412 4029

Irlandia

Czechy

3p/min 084 4988 4029

2p/min 084 4831 4029

Sááowacja

Niemcy

2p/min 084 4831 4029

1p/min 084 4862 4029

Auracall wspiera: Polska Obsáuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 8p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.

ła się „wieczną opozycją”. Dopiero gdy w 1994 roku stery statku objął Tony Blair – wyposażony w mapy naszkicowane przez wybitnego socjologa Anthony Giddensa – laburzyści pożeglowali na zupełnie nowe wody. Polubili rynek, biznes, wielkie pieniądze i klasę średnią. Ogłosili światu „trzecią drogę” omijającą zasieki dotychczasowych sporów ideologicznych. Nagle broń torysów, która niezawodnie wypalała od 1979 roku, przestała być skuteczna. Wyborcy nie postrzegali już laburzystów jako uzależnionych od związków zawodowych, szalonych lewaków złorzeczących wolnemu rynkowi. Laburzyści usunęli się z linii strzału i po dwóch dekadach pozostawania w opozycji wygrali wybory. Teraz to konserwatyści, prowadzeni przez trzech nijakich liderów, nie byli w stanie wypracować skutecznej retoryki, która byłaby odpowiedzią na nową twarz lewicy. Dopiero David Cameron odmienił oblicze torysów. Zaczął mówić o „zielonej Brytanii”, solidarności międzypokoleniowej i o tym, jak ważna jest bezpłatna służba zdrowia. Przeprosił homoseksualistów za dyskryminację z czasów Margaret Thatcher. Podobnie jak niegdyś Labour Party, tak teraz konserwatyści odważnie weszli na terytorium zarezerwowane dotąd dla swoich rywali. Ci okazali się na to nieprzygotowani, a Cameron jest dziś o krok od stania się torysowskim Blairem.

CzErWonI TorysI To właśnie prawica musi dziś bronić wspólnoty. To prawica musi zawrócić prąd, który – wbrew intencjom jego twórców – przyczynił się do wyalienowania jednostki. To prawica musi bronić społeczeństwa. Takich słów wyborcy nie słyszeli od torysów bardzo dawno. Trzeba było dużo czasu, by torysi przebudzili się ze snu, w jaki zapadli jeszcze w latach osiemdzie-

siątych, by zastygła w neokonserwatywnych schematach partia Churchilla i Macmillana przypomniała sobie, że refleksja konserwatywna na Wyspach nie rozpoczęła się wraz z pierwszym exposé Margaret Thatcher. A przecież przez ostatnie 30 lat wszystko było jasne. Z jednej strony jest wolność, z drugiej zaś dławiący ją benthamowski panoptikon. Na jednym biegunie wolny rynek i wolna jednostka, a na drugim państwo opiekuńcze i pęta wspólnoty. Odmawiając operowania tą prostą alternatywą, Cameron zaciąga dług u Philipa Blonda, jednego z prominentnych budowniczych bazy intelektualnej nowych konserwatystów. W artykule Czerwony toryzm zamieszczonym we wpływowym miesięczniku „Prospect” Blond apeluje: „Wróćmy do tych gałęzi konserwatyzmu, które czerpią z tradycji komunitarystycznych”. I odrzuca przedstawiany często – również w Polsce – jako „historyczną konieczność” alians konserwatyzmu z wolnym rynkiem. Ideologia ta – przekonuje filozof – zbankrutowała. Konsensus, który determinował kształt brytyjskiej polityki przez ostatnie 30 lat legł w gruzach. Alternatywa? Konserwatywne państwo z ideą redystrybucji w swoim jądrze, porządek, który „rozbija monopole i rozprzestrzenia dobrobyt”. „Komunitarystyczny konserwatyzm obywatelski”. Konserwatyzm, który byłby skuteczną odpowiedzią na rozpad społecznych więzi sprawiających, że o Wielkiej Brytanii coraz częściej mówi się jako o „rozbitym społeczeństwie” (broken society).

PożEGnanIE z nEoKonsErWaTyzmEm Amerykański model „rynek plus moralność” nic tu nie pomoże. Bo to właśnie kapitalizm często stoi za dezintegracją społeczeństwa – pisze Blond. I choć tego typu spostrzeżenia


|7

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

wybory powszechne UK 2010 dalekie są od oryginalności – Blond jeszcze jako student czytał z pewnością Kulturowe sprzeczności kapitalizmu Daniela Bella – przez kilkadziesiąt lat podobne wątpliwości były wypierane przez neokonserwatywnych ortodoksów po obu stronach Atlantyku. Dlatego dziś David Cameron mówi: rozbudowany rząd podważył więzi społeczne i zatomizował brytyjskie społeczeństwo. Rozszerzając pole swojego działania, rząd przekroczył w pewnym momencie punkt krytyczny. Rozpychając się i zagarniając coraz więcej sfer społecznych, wyrugował poczucie wspólnoty obecne na Wyspach jeszcze w latach sześćdziesiątych. „Naturalne więzy zastąpiły te syntetyczne, bezosobowe stworzone przez państwo”. Ale w chwilę potem lider konserwatystów dodaje: „wcale nie wynika z tego, że rząd odchudzony automatycznie zjednoczy nas na nowo”. Byłoby naiwnością oczekiwać, że wystarczy ruch wstecz, by to, co zostało zniszczone przez inwazyjne państwo, samoczynnie się odrodziło. Cameron przekonuje, że nie chce powrotu podniesionego do rangi ideologii leseferyzmu. „Mamy zamiar użyć państwa, by przemodelować nasze społeczeństwo”. Jak? Przez wzmacnianie lokalnych wspólnot, oddanie im tego, czego – zdaniem lidera torysów – pozbawiły ich wszędobylskie gabinety laburzystów.

Rola rządu nie sprowadzałaby się tu do wydania jednorazowego dekretu, ale ciągłego wspierania i umacniania lokalnych wspólnot. Rząd ma budować – a potem aktywnie wspierać instytucje szczebla lokalnego. Cameron chciałby na przykład, by po skończeniu szkoły średniej młodzi ludzie przechodzili edukację obywatelską – absolwentom uświadamiano by wagę więzów społecznych. A zamiast prywatyzować urzędy pocztowe (co, o ironio, sugerowała Partia Pracy), wolałby je przekazać samorządom i lokalnym organizacjom. Torysi wydobywają ze strychu ideę państwa i – po trzech dekadach jego postponowania – znajdują dla niego rolę: „musi ono aktywnie umożliwiać ludziom wykorzystywać ich wolność”. Bliższe to myśli wspierającego kanadyjską socjaldemokrację filozofa Charlesa Taylora niż Friedricha von Hayeka – guru Thatcher i Reagana. Bliższe tradycji Benjamina Disraelego, na którego pisma Cameron lubi się powoływać (ostatnio zrobił to, nawołując, by torysi wpisali na listy wyborcze więcej kobiet). „Nie do przyjęcia jest to, by ludzie skupiali się przede wszystkim na własnym szczęściu, nie zwracając uwagi na innych wokół siebie” – oświadczył członkom Towarzystwa Fabiańskiego Cameron. Ci zapewne byli zdumieni. Bo to słowa niesłyszane w partii jeszcze niedawno rządzonej przez kobietę

głoszącą, że „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo”.

Trzecia droga: podejście drugie Jak głęboka jest przemiana torysów? Sympatyzujący z lewicą „The Guardian” opublikował kiedyś karykaturę, na której zza pleców dobrodusznie uśmiechniętego Camerona wyglądają backbenchers w drogich garniturach i z przygotowanymi do cięć toporami. Być może rzeczywiście przemiana w myśleniu nie jest tak głęboka, jak chciałby to przedstawić Cameron. Doły partyjne nie nadążają za swoimi liderami – którzy sami wydawali się zaskoczeni tempem, w jakim znaleźli się na szczycie torysowskiej hierarchii. „Sądziliśmy, że dojdzie do tego za jakieś dziesięć lat” – opowiadał niedawno „The Sunday Times” jeden ze współpracowników szefa stronnictwa. Ale czy Partia Konserwatywna byłaby jedyną w historii, której szeregowi posłowie przewracają po kryjomu oczami, widząc poczynania swoich liderów? „To ja prowadzę swoją partię, a nie ona mnie” – zakrzyknął kiedyś w parlamencie Tony Blair. Dziś tak samo mógłby odpowiedzieć Cameron. Konserwatyści prawdopodobnie wygrają wybory (choć ostatnie sondaże pokazują, że ich przewaga się zmniejsza). Wtedy niedoświadczony jeszcze, w gruncie rzeczy, Cameron stanie przed reality check: zamieni biurko szefa partii na biurko, zza którego widać będzie

wszystkie problemy gnębionej kryzysem Wielkiej Brytanii. Zobaczymy wtedy, jak stabilna jest jego postideologiczna wizja „Wielkiego Społeczeństwa”. I czy jest czymś więcej, niż tylko posklejaną naprędce mozaiką sloganów wyłowionych z obu stron sceny politycznej. To będzie czas próby. Bo w sytuacjach podbramkowych z polityków wychodzą dawne nawyki. Stare, bezpieczne ścieżki, choć dziś prowadzą już donikąd, nagle zaczynają kusić na

nowo. A przećwiczone przed lustrem mantry idą w zapomnienie. Być może okaże się też, że zza pleców Camerona wyjdą drwale. Cameron wierzy, że klęska Blaira nie oznacza, iż trzecia droga prowadzi donikąd. Ale gdy po tegorocznych wyborach postawi na niej pierwsze kroki, powinien pamiętać, jak łatwo jego poprzednik zgubił ją w ślepych zaułkach Bagdadu i biednych przedmieściach Liverpoolu.

drugi brzeg

Malcolm McLaren

8 kwietnia w Szwajcarii w wieku 62 lat zmarł legendarny ojciec duchowy ruchu punkowego Malcolm McLaren, twórca zespołu Sex Pistols i jego menedżer. Powszechnie uważany jest za autora estetyczno-muzycznej konwencji Sex Pistols. Po rozwiązaniu Sex Pistols McLaren został menedżerem formacji Adam and the Ants z Adamem An-

tem. Później na bazie tej grupy założył formację Bow Wow Wow. W 1983 roku McLaren wydał album Duck Rock, na którym połączył wpływy muzyki afrykańskiej, amerykańskiej i hip-hopu. Dwa single z tej płyty, Buffalo Gals i Double Dutch, stały się przebojami po obu stronach Atlantyku. Był również skandalizującym projektantem mody, producentem filmowym i telewizyjnym. Sklep w Chelsea (początkowo nazywał się Let It Rock, później SEX) prowadzony przez McLarena i jego narzeczoną Vivienne Westwood był w latach 70. centrum kontrkultury.

Majster? Pracownik firmy zwalczania szkodników? Chałupniczy producent bomb? Terroryści produkują bomby, co oznacza że oczywiście będą starać się ukrywać swoją działalność. Jednak czasami zostawiają istotne ślady. Ślady, które ty możesz pomóc nam odnaleźć. Mogą na przykład ładować do samochodów znaczne ilości środków chemicznych, nawozów czy butli z gazem – wszystko to można wykorzystać do produkcji bomb. Mogą za to płacić gotówką, albo przechowywać takie produkty w domach, komórkach czy garażach. Czasem można zauważyć wyrzucone resztki materiałów czy opakowań.

Jeśli zauważysz coś podejrzanego lub niecodziennego, zadzwoń na poufną linię antyterrorystyczną (Anti-Terrorist Hotline) pod numer 0800 789 321. Uważamy, że żaden telefon nie jest stratą czasu. Jeśli masz podejrzenia, zgłoś je.


8|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

czas na wyspie drugi brzeg

Zofia Romanowiczowa

28 marca 2010 roku w Lailly-en-Val, zmarła polska pisarka i tłumaczka Zofia Romanowiczowa. Urodziła się 18 października 1922 roku w Radomiu. W czasie wojny była łączniczką Związku Walki Zbrojnej. Aresztowana przez gestapo w styczniu 1941 roku Więziona w Kielcach i Pińczowie. W 1942 roku przewieziona do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, a następnie Neu-Rohlau pod Karlsbadem, gdzie pracowała w fabryce porcelany. Po wyzwoleniu obozu przez wojska USA przebywała we Włoszech, gdzie kontynuowała naukę w Porto San Giorgio w liceum założonym przez 2. Korpus Armii Polskiej. Publikowała w wydawanych

tam periodykach polskich „Orzeł Biały”, „Ochotniczka”, „Kresowym szlakiem”. W tym czasie była sekretarką Melchiora Wańkowicza. W 36 numerze „Orła Białego” z 1945 roku ukazała się jej nowela Tomuś, którą uważała za swój debiut literacki. Wcześniej publikowała w prasie szkolnej wiersze pod pseudonimem Claudia. Po otrzymaniu stypendium Polskiej Misji Katolickiej w Paryżu rozpoczęła studia na Sorbonie. W 1948 roku poślubiła Kazimierza Romanowicza, księgarza i wydawcę, z którym w latach 1946-1993 współtworzyła księgarnię i wydawnictwo „Libella”, oraz Galerię Lambert (od 1959), mieszczące się na paryskiej Wyspie św. Ludwika – jeden z ważniejszych ośrodków emigracji polskiej na obczyźnie po II wojnie światowej. W latach powojennych współpracowała m.in. z londyńskimi „Wiadomościami” (od 1946) i paryską „Kulturą” (od 1954). W 1961 roku jej wiersze z okresu pobytu w obozie ukazały się w antologii Ravensbrück. Wiersze obozowe. Należała do Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie

No w y p r e z e s Z w i ą z k u P i s a r z y Po l s k i c h n a O b c z y ź n i e Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie z siedzibą w Londynie na walnym zebraniu 27 marca wybrał Andrzeja Krzeczunowicza, byłego ambasadora RP przy NATO i długoletniego dziennikarza Radia Wolna Europa, na stanowisko prezesa związku. Walne zebranie przyznało dotychczasowej prezes Krystynie Bednarczyk tytuł Honorowego Prezesa Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. 25 marca wręczono Nagrody Literackie Związku

Pisarzy za rok 2009. Otrzymali je Krzysztof Muszkowski za całokształt twórczości oraz Violetta Wejs-Milewska za opracowanie naukowe Radio Wolna Europa na emigracyjnych szlakach pisarzy. Gustaw Herling-Grudziński, Tadeusz Nowakowski, Roman Pelester, Czesłąw Straszewicz, Tymon Terlecki. Od ubiegłego roku stałymi fundatorami nagród są: Włada Majewska i Stowarzyszenie Polskich Kombatantów. (aw)

Żenująca nadgorliwość? Joanna Ornowska zrobiła swojej koleżance Małgosi zdjęcia. Minął jakiś czas i nawet zapomniała już o tym, ale koleżanka chciała je wywołać i w tym celu poszła do sklepu Boots. Oprócz tych zdjęć zaniosła jeszcze dwie setki innych. I nie drukowała ich dlatego, że rodzina nie ma dostępu do komputera i internetu, bo to bzdura. Po prosto chciała je włożyć do albumu. Jakież było zdziwienie Gosi, gdy dowiedziała się od obsługi tegoż sklepu, że są to zdjęcia profesjonalne i bez zgody autora nie zostaną wydrukowane. Musiała się tam więc pojawić Joanna i przedstawić list z własnoręcznym podpisem – co też uczyniła. Potem pracownicy Boots zażądali także pisma na papierze firmowym. Jej obecność i podpis nie wystarczyły. W tym momencie nie czuła się, jakby ktoś stał na straży jej praw autorskich. Wręcz przeciwnie – bez przerwy po-

dawano w wątpliwość jej wiarygodność. Wówczas mogła jedynie przedstawić swoje imię, nazwisko, kartę studencką i dowód. Można by zapytać, dlaczego w takim razie Gosia nie poszła gdzie indziej? To chyba oczywiste, że tak zrobiła. Chyba nawet wydrukowała je w Polsce. I najważniejsza sprawa – Joanna, autorka tych zdjęć, nigdy nie uważała ich za profesjonalne. Gdyby tak było, pewnie nie pracowałaby w fastfoodzie. To był pierwszy raz, gdy weszła do pracowni na początku jej studiów. Jakkolwiek: Gosi zdjęcia się podobały – co Joannę, oczywiście, cieszy. Obsłudze sklepu Boots widocznie także – co, trzeba przyznać, było trochę kłopotliwe. Lecz niewątpliwie niedouczeni pracownicy Boots – oceniając zdjęcia Joanny tak wysoko – wyświadczyli jej dużą przysługę przestrzegając swoich „profesjonalnych” procedur. (la)


|9

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

ludzie i miejsca

Być dla innych… Od ponad dziesięciu lat jestem podopieczną pani Stefanii Dembińskiej, mieszkającej w Londynie, która wraz z brytyjską Polonią pomagała mi, i innym młodym niesłyszącym, przejść przez wyższe szczeble edukacji. To im zawdzięczamy, że w środowisku głuchych mamy wykwalifikowanych nauczycieli, wychowawców, pierwszego w Polsce niesłyszącego psychologa i wielu innych. My byliśmy pierwsi, a w ślad za nami idą inni młodzi głusi. Dzięki tej pomocy powstała elita intelektualna głuchych w Polsce. Gdy byłam nastolatką, nie spodziewałam się, że moje życie będzie takie, jakie jest teraz. Wtedy moim marzeniem była służba dla innych, chciałam pracować z głuchymi, być psychologiem – ale to wydawało się nieosiągalne. Moja niełatwa droga życia i sytuacja rodzinna nie pozwalały mi nawet myśleć, że to kiedykolwiek będzie możliwe. W ówczesnym czasie w naszym kraju również było nie do pomyślenia, aby głusi studiowali, tym bardziej psychologię, tak jak teraz trudno byłoby głuchemu zostać lekarzem (choć w Ameryce są niesłyszący lekarze, profesorowie, prawnicy, biznesmeni itd.). Jednak na swojej drodze spotykałam wspaniałych ludzi i moje życie stopniowo się zmieniało, a marzenia stawały się rzeczywistością. Wraz z moimi rówieśnikami otrzymywaliśmy stałą pomoc zainicjowaną i koordynowaną do dzisiaj przez panią Stefanię Dembińską, która podjęła się wspierać zdolnych niesłyszących, znajdujących się w trudnej sytuacji rodzinnej i materialnej w Polsce. Dzięki temu mogliśmy pójść na studia, zdobyć wyższe wykształcenie (jednocześnie ukończyłam dwa fakultety – pięcioletnie studia pedagogiczne na Akademii Podlaskiej i psychologiczne w Warszawie) oraz pokonać wiele trudności.

Przez cały okres studiów i po ich ukończeniu od brytyjskiej Polonii otrzymywaliśmy pomoc finansową, rzeczową i wsparcie duchowe. Poza tym pani Stefania Dembińska przyjeżdżała do Polski, aby spotkać się z nami, porozmawiać. Wspierała nas, stale troszczyła się o nas, zapraszała do mieszkającej w Poznaniu swojej rodziny, u której zawsze doświadczaliśmy ciepła, otwartości. Mieliśmy okazję poznać rodzinę o trwałych wartościach. Wiele osób zamieszkałych w Wielkiej Brytanii, które poprzez panią Stefanię nawiązywały z nami bliski kontakt, pomagały nam. Na ich zaproszenie gościliśmy również w Londynie. Osoby te stale interesowały się naszym losem, okazywały dużo serdeczności i mądrości, spotykały się z nami.

na swojej drodze spotykałam wspaniałych ludzi i moje życie stopniowo się zmieniało, a marzenia stawały się rzeczywistością Dlaczego ta pomoc jest tak ważna? Ponieważ głusi podobnie jak słyszący doświadczają różnych tragedii życiowych. Osoby słyszące, jeśli chcą, mają dostęp do specjalistów, różnych osób, do których mogą zwrócić się o

pomoc. A głusi? W Polsce brakuje specjalistów, lekarzy, psychologów, psychiatrów itd. posługujących się naturalnym językiem głuchych, w związku z tym w obliczu trudnej sytuacji życiowej są pozostawieni sami sobie. Dlatego ważne jest, aby byli niesłyszący specjaliści, tak jak to jest w wielu krajach zachodnich. Za moich szkolnych czasów młodzież nie marzyła o studiach, nie dążyła do tego, aby wziąć odpowiedzialność za swoje życie, rozwijać się, kształcić, i nie miała z kim się identyfikować. Uważała, że „słyszący może i osiągnie, a głuchy z powodu głuchoty nie”. Młodzi ludzie nie mieli motywacji do uczenia się, zdobywania wiedzy. Z myślą o przyszłości koncentrowali się na zdobyciu renty socjalnej jako podstawowego źródła utrzymania i sposobu na życie. Studiowanie było z ich perspektywy nierealne i nieosiągalne. Dlatego ważne było i jest, aby inni głusi zaczęli studiować, pracować w szkole dla głuchych, aby młodsi mogli zobaczyć, że jednak głuchy też może osiągnąć to, co słyszący, identyfikować się z wykształconymi głuchymi i pójść ich śladami. Miło teraz patrzeć, jak głuche dzieci i młodzież chciałyby się kształcić, by zostać np. nauczycielem, psychologiem czy innym specjalistą dla głuchych, i mają motywację do nauki. To jest bardzo ważne dla całego środowiska głuchych i polskiego społeczeństwa. Otrzymywanie stałej pomocy od brytyjskiej Polonii aż do końca uczyło mnie też być i żyć dla innych. Pomoc zapewniła mi życiowy start. Pragnę ponownie okazać wyrazy wdzięczności i gorąco Wszystkim podziękować. Pomoc, którą otrzymaliśmy, my, młodzi głusi, kształtowała również nasze postawy i dziś my pracujemy i działamy społecznie na rzecz innych głuchych i ich integracji ze społeczeństwem.

Już siódmy rok pracuję w Instytucie Głuchoniemych w Warszawie jako psycholog dzieci, młodzieży i dorosłych głuchych. Moja praca obejmuje szeroki zakres działań, między innymi prowadzenie badań psychologiczno-diagnostycznych, interwencję w kryzysowych sytuacjach, pomoc i terapię psychologiczną. W Instytucie prowadzę jedyny w kraju międzynarodowy roczny program profilaktyczny dla młodzieży głuchej, który „ratuje niejedno życie”, oraz zajęcia na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracuję z różnymi ważnymi instytucjami i ośrodkami w kraju, mając na celu podniesienie jakości życia i edukacji niesłyszących oraz walkę z dyskryminacją poprzez różnego rodzaju działania, akcje, szkolenia, konferencje. Praca ta daje mi wiele satysfakcji i radości, rozwija moje człowieczeństwo, motywuje do pójścia dalej i pokonywania trudności, jakie stawia świat. Być i pracować dla innych to wspaniałe doświadczenie. Często czułam, że pracy dla innych mogłabym poświęcić całe swoje życie. Był taki czas, że wydawało mi się, iż jeśli zdecyduję się na małżeństwo, to będzie to ograniczało moje działania na rzecz społeczeństwa, ludzi i głuchych, a nie chciałam tego. Zastanawiałam się nad swoim życiem, nad swoim powołaniem, wyborem drogi: małżeństwo czy celibat. Szukałam odpowiedzi. Obie drogi są dobre i piękne, przynoszące radość i miłość. Jednak spotkałam na swojej drodze Tomka, obecnie mojego narzeczonego (w czerwcu bierzemy ślub). Doświadczenie miłości dodaje mi sił w pracy, pozytywnie wpływa na relacje w pracy, relacje z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi, z którymi pracuję, przynosi owoce, sprawia, że miłość, którą otrzymuję, przekłada się na dawanie innym.

ania Gronowska


10|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Zaciskanie politycznego pasa Krystyna Cywińska

2010

Coraz więcej ludzi coraz bardziej pas zaciska, sypią się więc na polityków ciosy. Banda naciągaczy, nabieraczy, kłamców i cyników – to próbki ocen brytyjskich polityków w bulwarowej prasie i internecie. Czego się mamy spodziewać w czasie kampanii wyborczej? Ano, propagandy i propagowania poszczególnych partii. Argumentów bez pokrycia, nabierania wyborców na banały. Traktowanie ich jak durniów.

Prawdy o stanie gospodarki się nie dowiecie. Ani o zamachach na wasze kieszenie. Ani o bezrobociu. Ani o liczbie darmozjadów z całego świata, którzy najechali na ten kraj. Ani nawet o tym, co was czeka po wyborach. Tak naprawdę. Bo prawdę politycy będą omijać. Tuszować. W bawełnę owijać. A wy, zjadacze powszedniego chleba, będziecie te polityczne banialuki połykać. Takie mniej więcej sentencje przeczytałam w prasie brytyjskiej. Można nie oglądać politycznych programów w telewizji. Można nie czytać politycznych wywodów. Można ich w radiu nie słuchać. Ale wybory nadejdą 10 maja. Trzeba będzie oddać głos, bo taki jest obowiązek obywatelski. I wiadomo, że złych polityków wybierają ci, którzy nie głosowali. Bo wybrała ich mniejszość, która głosowała. Siedzieliśmy przed telewizorem w ubiegłą środę od rana. Zapatrzeni w uroczystości katyńskie. Ich przebieg transmitował I Program TV. A tu telefon! Jak zawsze, w niewłaściwej porze. Dzwoni przedstawiciel miejscowej partii Liberalnych Demokratów. – Czym mogę służyć – pytam, tając irytację. – Nie przeszkadzam? – Ależ nie, oglądamy właśnie relację z uroczystości w Katyniu, nic takiego. – W Katyniu? A gdzie jest Katyń? – Na Białorusi (dawny Związek

Sowiecki). – A to jakaś tamtejsza rocznica? – Tak i nie – mówię. Rocznica polsko-rosyjska. – O! – ucieszył się liberał. – Przyjaźni polsko-rosyjskiej? – Przeciwnie – powiadam. – To 70. rocznica mordu dokonanego na polskich oficerach, żołnierzach, policjantach, urzędnikach, inteligencji. W telefonie cisza. Nasz liberał o tej wojennej zbrodni na naszym narodzie nie słyszał. Nie słyszał też, że była przez lata zatajana w tym kraju. Że nie wolno było o niej pisać w prasie. Że padła ofiarą wojny, w której Sowiety były brytyjskim sojusznikiem. Że podtrzymywano przez lata kłamstwo, że to Niemcy dokonali tej masowej rzezi, a nie Sowieci. Wpadłam w rozmowie telefonicznej w szał historyczno-polityczny i wygarnęłam w tym szale nasze gorzkie żale do Churchilla i kolejnych premierów brytyjskich. I choć my, Polacy, obywatele tego kraju głosowaliśmy przez te lata w kolejnych wyborach, niczego nie wskóraliśmy w tej jątrzącej się sprawie. Robiono nam nawet trudności w planach postawienia pomnika katyńskim ofiarom. Stanął w końcu na cmentarzu Gunnersbury w Londynie, ale nie wolno było na nim napisać, że mordu dokonali na rozkaz Stalina i NKWD żołnierze sowieccy. Strzałem w tył głowy. Nasz miejscowy liberał milczał.

Ale jako zręczny polityk zaraz się opanował. – I am terribly sorry – powiedział – ale nasza partia nie była wtedy u władzy. Gdyby była, zapewniam panią, że my ujawnilibyśmy całą tę prawdę. I czy mogę panią prosić o wstawienie do państwa frontowego ogródka szyldu z napisem Głosuj na Liberalnych Demokratów? – Bardzo proszę – odparłam. – Wstawiajcie – rzekłam z czystym sumieniem, wiedząc, że liberałowie i tak w tych wyborach nie zwyciężą. Rządu nie uformują i nie będę miała nieczystego sumienia, że maczałam palce w wyborze nowych władz. Jak każda władza, zapewne skazanych na ostrze krytyki. Nie moje małpy, nie mój cyrk. Ale głosować pójdę. Na kogo, nie zdradzę. Bo wybory są jedynym wyborem w systemie demokratycznym. W Polsce też tylko o wyborach. Najpierw prezydenckich, potem powszechnych. I choć jestem obywatelem brytyjskim, moje to małpy i mój to cyrk w moim kraju. Czy przyszły prezydent powinien mówić obcymi językami? A najlepiej po angielsku? Ze wszystkich argumentów, jakie usłyszałam w krajowej kampanii przedwyborczej, argument, że powinien, najbardziej mnie ubawił. Polacy do języków się nie garnęli, ani masowo nie garną. Nie mają wielkich językowych zdolności. Nawet własnym

językiem coraz gorzej władają. Nasi notable gadają od rzeczy i łamią zasady gramatyki. I tworzą językowe dziwolągi. „Nie mają wiedzy w tym temacie”. A jeśli niektórzy bąkają coś po angielsku, to aż uszy więdną. Czego dowodem łamany angielski naszych europosłów. Francuzom z reguły skóra cierpnie, jak słyszą pastwienie się nad ich językiem. Churchill żartował, że wprowadzał de Gaulle'a w furię, mówiąc z premedytacją po francusku. De Gaulle nigdy się po angielsku nie wypowiadał. A były sowiecki minister Andriej Gromyko zawsze mówił po rosyjsku, dobrze znając angielski. Prezydent mówiący nieporadnie obcym językiem naraża się na śmieszność. A poza tym nim się polityk pretendujący do roli prezydenta zabierze do obcego języka, niech najpierw dobrze opanuje własny i niech ma coś rozsądnego do powiedzenia. Gdyby można było odmłodzić byłego prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego! Byłby idealnym kandydatem na kolejnego polskiego prezydenta. Doskonale wygląda, dobrze wychodzi na zdjęciach, mówi ładną polszczyzną, zawsze krótko i do rzeczy. I stawia się w każdej potrzebie. Wybory tu i tam za pasem. Tu i tam w atmosferze pasa zaciskania i sypania gromów na polityków. A niechby posypali swoje głowy popiołem. Bardzo by się to demokracji przydało.

Co w trawie piszczy? Jest taki sklep w Kanadzie, do którego chciałbym zajrzeć. Wejść do środka i przyjrzeć się tym wszystkim cudeńkom poukładanym na dwóch piętrach i wymyślonym przez człowieka w jednym celu: uprzyjemnienia palenia trawy. O trawie znowu stało się głośno. Zapoznałem się ostatnio z dwoma ciekawymi publikacjami na temat palenia jej. Pierwszy to godzinny materiał wyemitowany przez National Geographic Channel kilka dni temu. Program opowiadał historię weed – trawy, którą z przyjemnością zaciąga się cały świat, a która bezustannie – a może coraz bardziej – budzi kontrowersje i przyprawia rządzących o ból głowy. W tym kraju oficjalnie mówi się jej: nie! Ale wydaje się, że innego zdania są już nie tylko naukowcy, ale również i lekarze, którzy coraz odważniej i bardziej otwarcie przyznają, iż palenie trawy może mieć właściwości lecznicze, a z pewnością jest to doskonały środek przeciwbólowy. O tym, że w trawie piszczy, przekonał mnie jednak drugi materiał, tym razem na stronach internetowych BBC, z którego dowiaduję się, że The Advisory Council on the Misues of Drugs jest w tarapatach. Ciało to zostało powołane przez brytyjski rząd w celach doradczych, wydając rekomendacje mające

ułatwić rządowi podejmowanie ważnych decyzji klasyfikujących narkotyki w Wielkiej Brytanii. W jego skład wchodzą sami spece, którzy na używkach znają się znacznie lepiej niż niejeden polityk. Fachowe, nie zawsze medyczne, wykształcenie ma pomóc w rozpoznaniu, co naród brać może, a czego powinien unikać. O przyglądaniu się nowościom nie wspominając. Jest tylko jeden drobny problem. Z prac w tym elitarnym gronie zrezygnował ostatnio Eric Carlin, oskarżając rząd brytyjski o to, że organizuje konferencje prasowe w sprawie jednej z używek, zanim Council wydał swoją rekomendację. – Mając do dyspozycji ekspertów, rząd powinien najpierw skonsultować swoje decyzje z nami, dopiero potem ogłaszać światu, co zamierza zrobić – przyznał Carlin w liście otwartym, opublikowanym w internecie. W rezygnacji Carlina nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie jeden szczegół: otóż nie jest on pierwszym ekspertem, który stracił wiarę w sens istnienia tego ciała doradczego. W ciągu ostatnich tygodni swoje niezadowolenie, poprzez odejście, wyraziło już siedmiu speców, każdy z tytułem doktora lub lepszym, wśród nich szef komitetu profesor David Nutt. Odszedł chemik, psycholog, farmaceuta, specjalista od chemii

organicznej oraz niezależny doradca. Powód jest zawsze ten sam: komisji nikt nie słucha. Komisja jest kpiną. Nie słucha jej przede wszystkim rząd, dla którego trawa (i nie tylko) stała się sprawą polityczną. Idą przecież wybory i to teraz liczy się najbardziej. Dla brytyjskich polityków palenie trawy jest przestępstwem, ale zupełnie inaczej wygląda ta sprawa w innych miejscach na świecie. Słynne amsterdamskie kafejki są pełne przybyszów z Wysp (Polaków tam także nie brakuje), którzy za kilka euro mogą nie tylko wybierać i przebierać w tym, co palą, ale również jak palą. Do tego podadzą ci kawę, a jak chcesz, dostarczą towar do hotelu. Nie gorzej jest już w kilku amerykańskich stanach, w których trawkę można zapalić prawie legalnie – wystarczy się zarejestrować i dostać kartę upoważniającą do legalnego kupowania trawy. Kanada też nie odstaje. Tam przepisy dotyczące trawy są jednymi z najbardziej liberalnych na świecie. Nie w pełni legalnie, ale i nie nielegalnie puścisz tam dymek. Idą wybory. Może więc i tutaj coś się zmieni. Albo przynajmniej znormalnieje. W trawie już piszczy… Palcie bezpiecznie!

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Żadnych emocji, kamienna twarz. Na obchodach 70. rocznicy mordu katyńskiego pojawił się obok polskiego premiera Donalda Tuska premier Rosji, kiedyś prezydent, Władimir Putin. Obecność symboliczna, chociaż chłodna. Mówił o konieczności pojednania, o ofiarach totalitaryzmu, po stronie polskiej i rosyjskiej. W tej ziemi leżą Rosjanie zabici w czasie Wielkiej Czystki i Polacy zamordowali przez Stalina. Historia połączyła ich losy. Z pamięci nie można wymazać śmierci niewinnych ofiar – mówił Putin. – Kaci totalitaryzmu niszczyli ludzi niezależnie od pochodzenia czy religii, cel był jeden – zasiać strach i zmusić do ślepego posłuszeństwa. Jesteśmy skłonni do wzruszeń i ta obecność „twardego” polityka, dla którego największą tragedią XX wieku był upadek Związku Sowieckiego, wzruszyła z pewnością niejednego Polaka. Rosyjski premier zauważył w końcu, jakie wydarzenie dla nas było największą tragedią. Chociaż dokumenty NKWD nadal są zastrzeżone i polscy historycy nie mają do nich dostępu, ten gest pojednania wydaje się milowym krokiem. Ze starannie dobranych słów rosyjskiego premiera wynika również, że w II wojnie światowej nie byliśmy ofiarami Rosjan, ale totalitaryzmu sowieckiego, co, niestety, zbyt często pojawia się zamiennie w polskiej historiografii. W tym momencie pojawia się jednak małe zastrzeżenie dotyczące zacierania ostrości historycznych wydarzeń. Jedynym odnośnikiem faktograficznym do tragedii katyńskiej było przywołanie nazwiska Stalina. Nic na temat NKWD, która przerodziła się w KGB i w której obecny premier służył w stopniu oficera. Poradziliśmy sobie z faszyzmem, z komunizmem mamy nadal problem, a przecież pochłonął znacznie więcej

ofiar. Podobno idea była piękna i stąd konieczność relatywizacji, nie tylko w wykonaniu Putina. „Kaci totalitaryzmu niszczyli ludzi” – pięknie powiedziane. Niczym w tragedii greckiej, są ofiary, nie ma winnych. Po stronie rosyjskiej nawet więcej ofiar. Ich groby były przed grobami polskimi. To historia zgotowała nam ten los. Nawet nie człowiek człowiekowi. Kaci też byli ofiarami. Umieszczając komunizm na scenie tragedii greckiej, nawet Stalina można usprawiedliwić. Nie ma winnych, były ofiary, „światło ludzkości” też był ofiarą. O Dzierżyńskim, Leninie już nawet zapomnieliśmy, też byli ofiarami. Gest Putina jest niewątpliwie gestem politycznym, i jako taki należy go docenić. Niezależnie od przyczyny, która doprowadziła nagle do tego gestu pojednania, obecność premiera Rosji w Katyniu zauważyły media zachodnie i przypomniały opinii publicznej haniebną rolę naszych sojuszników z II wojny światowej, którzy znając prawdę o mordzie polskich jeńców wojennych, opowiedzieli się po stronie morderców. Sami nie przebijemy się do międzynarodowej opinii publicznej, co nie zwalnia nas z mówienia prawdy i walki o pamięć pomordowanych. Nadal powinniśmy dążyć do poznania całej prawdy, dostępu do wszystkich dokumentów, które zdaniem wielu historyków istnieją. Przede wszystkim polskie władze nie mogą zapomnieć o pomordowanych na terenie obecnej Białorusi. Dokumenty na ten temat znajdują się w Moskwie.

Wacław Lewandowski

Kto zapłaci? Nikt w świecie nie ma wątpliwości, że słynna „zielona wyspa Europy”, czyli Polska wolna od kryzysu, jest pochodną unijnych funduszy, które do Polski płyną i tak szerokim strumieniem będą płynąć do końca 2013 roku. Co zostałoby z owej zieleni i jak wyglądalibyśmy bez tych dotacji, lepiej nie myśleć, choć niepokojąco łatwo jest sobie to wyobrazić... Oczywiście, rządzący twierdzą, że jest inaczej, że to rządowa polityka gospodarcza nie dopuściła do recesji, ale to przecież zrozumiałe, trudno założyć, że kiedykolwiek pojawi się rząd, który powiedziałby uczciwie: to nie nasza zasługa, jesteśmy szczęściarzami, bo sprzyjają nam zewnętrzne czynniki. Nie, takiego rządu nie można sobie wyobrazić! Płynie więc przez kraj strumień propagandy, jacy to jesteśmy wspaniali, jacy rozważni, jak to potrafiliśmy przewidzieć zagrożenia lepiej niż bogatsi od nas i bardziej w rynkowej gospodarce doświadczeni. Sypią się pochwały i przechwałki i wydawało się do niedawna, że trudno o jakąś rysę na tym współczesnym obliczu propagandy sukcesu. A jednak – nieśmiało, bo nieśmiało, ale wyraźnie – rysa zaczyna się pojawiać i niepokojąco rosnąć. Raz po raz płyną groźne komunikaty z unijnych instytucji kontrolnych. A

to o nieprawidłowościach w rozdzielaniu dopłat dla rolników i konieczności zwrotu do europejskiej kasy 90 mln euro, a to – jak ostatnio – o łamaniu procedur w procesie przydzielania zadań i unijnych pieniędzy przez Centrum Rozwoju Zasobów Ludzkich przy Ministerstwie Pracy, co znów rysuje perspektywę zwrotu gotówki. Okazuje się, że w Polsce unijne pieniądze rozdaje się, powiedzmy, dziwnie. Bez zachowania reguł konkurencji, bez konkursów, z tzw. wolnej ręki. Potem zaś ujawnia się, że firma, której urzędnik przydzielił zadanie i pieniądze, oddaje gotowy produkt po... pięciu dniach od otrzymania decyzji o zamówieniu! Jakby tak bardzo wierzyła w słabość konkurencji, że wykonała wszystko dawno temu, jeszcze przed ogłoszeniem konkursu, po prostu nie dopuszczając myśli, że mogłaby środków nie dostać! Obawiam się, że wraz z nasileniem się różnych unijnych kontroli badających procedury rozdziału przez Polskę europejskich dotacji okaże się, że po 2013 roku kraj zostanie obciążony sporym rachunkiem, na jaki złożą się wydatkowane nieprawidłowo kwoty, które trzeba będzie do Brukseli zwrócić. Pytanie – kto je zwróci? Rzecz jasna, nie wykonawcy fundowanych

przez UE zadań – ci wykonali umowy, rozliczyli się i nikt im złego słowa nie powie. Płatnikiem kar będzie budżet państwa, czyli my wszyscy. Może więc okazać się, że na unijnych funduszach doskonale zarobili urzędnicy przydzielający środki z pominięciem procedur (nie bezinteresownie przecież, jak łatwo się domyślić) oraz ci wszyscy, którym środki przydzielono, ale nie państwo polskie, bo to ono (czytaj: ogół jego obywateli) zostanie z karnym rachunkiem. Starożytni Grecy w różnych słowach uświadamiali, że czas biegnie, odmienia i przetwarza wszystko, niczego nie zachowując w dzisiejszej postaci, toteż wiadomo, że i kryzys, który obecnie dotknął Europę, przeminie, a dzisiejsza recesja ustąpi kiedyś wzrostowi i ożywieniu. Oby się wtedy nie okazało, że w Polsce kryzys dopiero się zacznie, bo kraj został z rachunkiem za nieprzyzwoite i nieprawe rozdzielanie kwot unijnego wsparcia. Warto, by polska administracja rządowa i rządzący Polską uświadomili sobie to zagrożenie już dziś, bo może chwila jest ostatnia, aby złym skutkom dzisiejszej niefrasobliwości zapobiec. Trzeba zwrócić wzrok w stronę Greków, nie starożytnych, ale współczesnych, a potem spojrzeć w lustro.


12|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

fawley court

The Mackenzies of Fawley, and Farr… A visit to Scotland Given all the hullabaloo surrounding the ownership and wholly unmerited current attempt to sell Fawley Court, the Chairman of Fawley Court Old Boys paid a visit to Scotland, to meet with Fawley's original owners the Mackenzie family, and Lady Mackenzie herself, to try and unravel or indeed dispel some of the myths linked to the Poles-in-exile purchase of 1952. The visit proved welcoming, interesting, and in no small measure rewarding…

Having driven north from London, the first port of call was at the Culloden House Hotel, a stately, compact Georgian country house that was once also owned by the Mackenzies. Lying south just outside Inverness, the capital of the Highlands, the Culloden Hotel is but three miles away from the famous, still preserved battlefield of Culloden (16 April 1746). Here the Poles ‘own’ Bonnie Prince Charlie, a trained military man, ignoring the advice of his best commander Lord George Murray, suffered a Jacobite defeat at the hands of the Hanoverian onslaught on the open marshy ground of Culloden moor. Feeling betrayed ‘The Young Pretender’ took flight, leaving The Duke of Cumberland to commit his well documented infamous atrocities on the helpless scattering Jacobite Highland soldiers. Bonnie Prince Charlie retreated into a life of legend, immortalised in the popular ditty The Skye Boat Song (1884). Bonnie Prince Charlie (1720-1788), full name Charles Edward Louis John Casimir Silvester Severino Maria Stuart was the son of Maria Klementyna Sobieska, granddaughter of the Polish King John III Sobieski (16741683), saviour of Vienna and Christianity at the Battle of Vienna (1683). (A magnificent portrait in a gilded frame of the King John III Sobieski should still be hanging in the Fr. Jarzembowski Museum at Fawley Court, one of the many fine paintings whose whereabouts is now urgently sought).

The decision to sell Fawley Court in 1952 was met with disbelief and endless disgruntlement by Aunt Margaret Mackenzie. As we talk with Philip Mackenzie, we help carry out boxes of fascinating archival material from his office to the kitchen conservatory to study the letters, wills, deeds, petitions, photographs and so forth. We resume on the subject of Aunt Margaret Mackenzie. By all accounts she was a trying sort, rather self-centred, and somewhat spoilt as a child. The daughter of Roderick Mackenzie, she had a brother Alec Mackenzie (and in keeping with her suspect disposition, did not get on with him either). In fairness to Aunt Margaret she had been born at Fawley Court. She had spent her life there. The wrench of having to move out from such a resplendent building and park, was understandably all too much for her. Added to this was the nostalgia for a grand Fawley Court from the 1920s and 1930s. Special social events included three-day Henley Royal Regatta luncheon receptions given by Mrs Mackenzie, (not to be confused with Lady Mackenzie). The Mackenzie’s numbered an Equerry so one can easily imagine the illustrious personages that graced the rooms and grounds of Fawley Court during the Mackenzie’s tenure. It was hard to let go.

At the time of the decision in 1952, Aunt Margaret had been living for some years all alone at Fawley Court, tending her 87 year old ailing father, Roderick Mackenzie. His death in 1952, amongst other things, prompted the decision to sell. Dogged by the ravages of World War II (Fawley Court itself had been requisitioned by the military for a large part of the 1940s), the insatiable demands of the age-old monstrous appetite of the Tax Man (death duties), and the demise with time of the fabric of this fine country house, all conspired against its upkeep and ownership. For her part Aunt Margaret set up home at Sunny Close, up in the village of Fawley, at the foot of the Chilterns overlooking Fawley Court, from whence later with her companion Greta, she wistfully kept a vigilant and disapproving eye on the goings of some of the Marians who were running things in her old home. The ‘living’ archives which by now have taken over Philip and Emma’s large kitchen table are gently moved to one side, and lunch is served. This consists of a delicious chicken, vegetable risotto followed by cheeses (Twiglet, the spaniel is in close attendance) all of which, would you believe, is served on elegant pale plates, carrying in the centre a circular

Roderick Mackenzie at Fawley Court, 1930s (private archives)

Mackenzie Fawley Court emblem. These unique plates from the 1930s had to be recovered (with antique screen) by Colin Mackenzie in later years at an auction. The wicked Aunt Margaret had pinched a number of valuable items for herself without consulting the rest of the family… These reemerged later, after her death in 1988. Fawley Court began being sold piecemeal in 1952, on the instructions of William

Anyhow, on with our Scottish journey.

On the third day of the visit to the Scottish Highlands the FCOB Chairman and his wife Jola were very warmly greeted by the affable Philip and Emma Mackenzie, and their cocker spaniel Twiglet at their Glenkyllachy estate. Philip Austin Mackenzie is the great, great great grandson of William Mackenzie, the formidable railroad and canal builder of the 1850s, whose greater claim to fame rests on his developing the vast French railway network. At the same time Edward Mackenzie (no children) who bought Fawley Court in 1853, and the brother of railwayman William is Philip’s great, great, great uncle. Almost to the day, a century after Edward Mackenzie ”a financier, and property speculator” (in the words of Philip Mackenzie), had bought Fawley Court in 1853, the Mackenzie ancestors and executors alike, felt by that it was time to sell, and move on.

A plate carrying in the centre a circular Mackenzie Fawley Court emblem

Four generations of the Mackenzie family (private archives)

Dalziel Mackenzie, over a period of some four years. At one stage it was thought the Aga Khan might be an interested buyer, but it was not to be. Instead the Poles in exile, ex-RAF pilots, soldiers, combatants, and civilians, all clubbed together financially with Fr Józef Jarzembowski’s humble £50 to help realise the dream of setting up a school (Divine Mercy College/ Kolegium Bożego Miłosierdzia), the equivalent of Warsaw’s pre-war Bielany, (a kind of Eton) by Henley’s river Thames.


|13

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

fawley court

On our way back south, we stop off at Lady Mackenzie’s (Philip’s mother), who lives east of Edinburgh. Lady Mackenzie, now in her nineties, is in fact Lady Anne Mildred Ismay FitzRoy, (the only daughter of the 10th Duke of Grafton). Alert, though at times hard of hearing Lady Mackenzie regales us over tea and biscuits, with numerous anecdotes, and stories about the Mackenzies; who made ”the pile”’ (of money), what she new of the Fawley Court sale in the 1950’s, and little insights into the life and antics of Aunt Margaret Mackenzie. Time catches up with us. London beckons. We have spent some splendid hours talking with Lady Mackenzie, who has provided many engaging, perceptive and witty comments, not only on the Mackenzie family and hierarchy, but life generally. We bid our fond farewells, thanking Lady Mackenzie for her time and company. Due to heavy rains we are forced to stop over at Berwick upon Tweed. Next day, almost as the crow flies we head for and reach London by early dusk. There is of course so much more one could write and add to the above journey in Scotland; the adventures by Loch Ness, the Schiehallon music night (with bagpipes, drums, and accordion) at the Columba, Inverness… but that must all remain for another day. Suffice to say, given the Mackenzie family’s extraordinary generosity to the Poles in 1952, on our part good manners and commercial good grace dictates that at the very least the Mackenzies be consulted on the proper future and direction of Fawley Court. Lady Mackenzie with Mirek Malewski, Chairman of Fawley Court Old Boys (fot. Jola Malevski)

One of these brave RAF pilots and combatants, Kazimierz Fedorowicz, remembers vividly being a witness to the Fawley Court transaction in the 1950s, which was sold at a generously discounted price, agreed by the Mackenzies and executors, to the Poles in exile on the implicit understanding that the aforementioned school be founded. Kazimierz Fedorowicz says that the market value of Fawley Court was circa £80.000,00 but the Polish community secured it for some £10.000,00. Emerging documents will reveal all. A sworn affidavit is on its way. Curiously, as more and more deeds and other documentation come to light, (from various sources) it would appear that the Mackenzies may not have entirely relinquished a legal interest in Fawley Court, the building and the surrounding lands. For example the rights to the water sourced from Fawley Court’s own natural well/spring may still rest with the family. The red brick water tower, (just beyond the farm and walled vegetable garden), was cleverly installed by William Mackenzie (the prominent engineer and railway builder) to give the main building a strong head of water. Colin Mackenzie understandably (aged just four at the time) has little recollection of the sale in 1952. This, and all matters legal, as was the custom, were dealt with by the men in the family. It becomes clear that Lady Mackenzie (Colin’s mother), contrary to myth, was not personally involved in the Fawley Court sale or its terms and conditions. This role importantly was played out, as mentioned before, by William Dalziel Mackenzie and the executors. For his part Colin Mackenzie recollects only once visiting Fawley Court as a child, and its Museum some 11 years ago in 1999.

The first day’s trawling through the archives draws to a close. The Fawley Court saga aside, the Mackenzie archive offers a fascinating insight over some two centuries, into the family’s extensive land, engineering and business dealings, together with their association with the Monarchy, and a distinguished military history. For example Colin’s father Major Colin Mackenzie survived Colditz and was a Queen's Body Guard for Scotland. There is still a winter light as we wend our way back to the Culloden Hotel by car, on the winding narrow roads, through the hunting rugged beauty that is the Scottish highland. Next morning via the same tracks, our journey monitored by inquisitive sheep, ponies and an eagle (!), we are back at the Mackenzie’s Glenkyllachy home to continue our researches. Again the Mackenzie archives prove to be a historian’s delight, throwing light onto a world now largely lost to us. There are further discoveries and snippets on Fawley Court, which may prove valuable… Philip and Emma Mackenzie have business in Aberdeen, and leave Jola and myself to lose ourselves in the documents, with Twiglet the friendly family spaniel as company. After some hours of archival work it is decided to go for a walk. Twiglet is clearly alert, and supportive of this idea. Armed with leash and whistle we venture with Twiglet into the wooded highlands. After some rumination it is decided to let Twiglet off the leash. Big mistake. Twiglet makes a beeline for rabbit holes, bushes, logs, and the like, catching a variety of scents and exciting tracks. She responds initially to the whistle, and the command of ”heel”. With time her disappearances are somewhat extended, to the point that on our return to the house she simply refuses to come out of the brambles and bushes… at long last she re-emerges; dishevilled, and a little soaked. Twiglet clearly has been having the time

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys

of her life. The lead is quickly slipped back over her head. Back home. At the Mackenzie house we are greeted by Isla, the second (youngest) daughter. She had been concerned at Twiglet’s absence. Worse still, we are advised that Twiglet ”…is a working dog” not a pet, and should really have been kept on the lead for fear of running amok and getting a taste for the wildlife. We are gently and suitably chided, whilst Twiglet is dried off with a towel, clearly still enjoying her moment of highland anarchy and freedom, wondering when she will next get such a chance with these nitwits from London. Twiglet is now the official Fawley Court Old Boys mascot. It is now early dusk. We bid farewell to Philip, Emma and Isla Mackenzie, thanking them for everything, and disappear by car into the faint highland mist.

FAWLEY FOREVER! Twiglet is now the official Fawley Court Old Boys mascot

The fight starts here

D O N A TI ON S T O : Fa w le y C ou rt O ld B o ys ( FC O B )

Cheques/ Postal Orders only made payable to Fawley Court Old Boys (FCOB) C/O FCOB, 82 Portobello Road, Notting Hill, London W11 2QD We ask all our readers to support the Rights of Way Campaign! Please contact fawleycourt.rightsofway@yahoo.co.uk who will send you a form to fill forhe registration of paths through Fawley Court.


14|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

reportaż

Polacy osiedlają się na Wyspach głównie z powodów ekonomicznych. Polska natomiast staje się atrakcyjna dla Brytyjczyków z innych powodów. Jako turyści odwiedzający nasz kraj mogą oni w ciągu jednego tygodnia skorzystać z ponad 300 lotów. Dla wielu taki lot okazał się podróżą w jedną stronę. Co sprawiło, że związali się z Warszawą? Co im się podoba, co robią na co dzień i jak odnajdują się w stolicy Polski? Swoimi wrażeniami na ten temat podzieliło się ze mną czterech brytyjskich migrantów.

Brytyjczyk nad Wisłą

Dominika Brodowska © Stephen Riley

ZakoChany Jak SZkot – Kocham Polaków! – usłyszałam od Stephena. – Uwielbiam wiele rzeczy w Warszawie. Jej mieszkańców, architekturę, koncerty Chopina w Łazienkach, ulicę Nowy Świat w niedzielę, letnie spacery wzdłuż Wisły. Decyzję o przyjeździe do Warszawy podjął

jednak nie on sam, ale jego firma. Stephen Riley z Glasgow rozpoczął swoją karierę w finansach. Firma przeniosła go do Stanów, a cztery lata temu do Warszawy, aby zarządzał nowym biurem w Polsce. – Kiedy powiedziano mi, że zostanę przeniesiony do Polski, raczej się nie ekscytowałem. Pomyślałem, że Polska będzie nudna i dołująca, ale kiedy tu przyjechałem, byłem zdumiony. Historia i kultura Polski są niesamowite! – podkreśla 29-letni Szkot. Stephen spędza czas nie tylko ze swoimi rodakami, ale także z Polakami. W lecie gra w polskiej drużynie piłki nożnej wraz z przyjaciółmi, którzy nadali mu nawet przydomek Biały Chinyama. W jego warszawskim biurze cały personel to Polacy i dlatego zależy mu na dobrych stosunkach z miejscowymi. Żyje tu bardzo podobnie jak w Wielkiej Brytanii. Inny jest, oczywiście, język, ale Stephen radzi sobie z nim całkiem nieźle. Wynajmuje mieszkanie na Saskiej Kępie od innego brytyjskiego migranta. Uważa, że jest to świetna dzielnica, położona blisko centrum i dosyć cicha. Wszystko wygląda raczej różowo. Czy jest zatem coś, co sprawia, że młodemu Szkotowi rzednie mina? – Zapach w tramwajach w czasie lata – odpowiada zdegustowany. Ale na tym się nie kończy. Stephena irytują też roboty drogowe, które wydają się trwać bez końca, poza tym budynek Dworca Centralnego jest wciąż odpychający i brzydki. Jednak mimo tych minusów sympatyczny Brytyjczyk bardzo lubi Warszawę, a Polaków uważa za szczęściarzy mających tak piękny, choć jednocześnie niedoceniany kraj. Przemierzył Polskę wzdłuż i wszerz. Wiadomo jednak, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, więc musi być coś, czego i jemu brakuje. – Tęsknię ze moją rodziną, ale nie jest do niej aż tak daleko, jak wtedy, gdy byłem w Stanach. Jeśli zechcę, mogę lecieć do domu na weekend. Tęsknię także za zupą mojej mamy, jest niesamowita! – wyznaje Szkot z Warszawy. Pyszną zupą okazuje się specjalność z warzyw – Scotch broth. Kiedy Stephen bardzo stęskni się za brytyjskimi potrawami, odwiedza Bar Below i Bradley’s Bar założone przez migrantów z Wysp. Siostra Stephena również zakochała się w Warszawie i co dwa miesiące wraz z mężem odwiedza brata w polskiej stolicy. Stephen wyjeżdża służbowo do Rosji, Hiszpanii i Portugalii. Lubi te wyjazdy, jednak wolałby więcej czasu spędzać w swoim warszawskim domu. Zapytany o przyszłość odpowiada: – Mój kontrakt

kończy się w 2014 roku i jeśli firma zdecyduje zatrzymać mnie tutaj dłużej, będę zachwycony!

W rytmie miaSta – Co przyniosło mnie do Warszawy? Odpowiedź jest prosta: samochód! – informuje żartobliwie David, który właśnie tym środkiem transportu przemierzał Europę z kolegą ze szkolnych czasów. Anglicy postanowili pozwiedzać kilka krajów w drodze na gdyński festiwal Open’er. Po niesamowitej zabawie nad Bałtykiem wyruszyli do czeskiej Pragi. Niestety, chłopcy zgubili orientację na trasie, ale na szczęście spotkali poznane nad morzem warszawianki, które obiecały pokazać im swoje miasto. David Ibbotson z Leeds siedem lat temu pracował jako nauczyciel angielskiego w szkole Berlitz w Słowenii. – Gdy byliśmy w Warszawie, zauważyłem szkołę językową mojego byłego pracodawcy i zdecydowałem zapytać się tam o pracę – opowiada. Powiedziano mu, aby pojawił się w szkole za miesiąc, co też uczynił. Zabrał ze sobą innego szkolnego przyjaciela, który także chciał spróbować w życiu czegoś nowego. Po trzech miesiącach dołączył do nich jeszcze jeden kolega, z którym David przemierzał wcześniej Europę. – Teraz więc cała nasza trójka przyjaciół ze szkoły podstawowej pracuje razem dla Berlitz w Warszawie. Ten 31-letni Anglik uważa Polaków za dumny i ciężko pracujący naród. – Oczywiście, Warszawa jest stolicą, więc nie można oczekiwać, że ocenianie narodu z tej perspektywy będzie rzetelne, ale ci Polacy, których spotkałem, wydawali się bardzo przyjacielscy i gościnni wobec innych narodowości. David, jak na Anglika przystało, zajada się chicken and chips, ale z KFC. Jednak nie smakuje mu tak jak w Anglii, a poza tym w Warszawie kurczak jest podawany bez sosów. Jeśli chodzi o drinki, preferuje polskie piwo i wódkę, które jego zdaniem są najlepsze na świecie i nie ma po nich kaca. David odnosi wrażenie, że Polacy wolą polecać inne miasta do zwiedzania niż Warszawę. On jednak, choćby miał być jedyny, będzie stawał w jej obronie z wielu powodów. Nasza stolica ma kilka naprawdę pięknych parków, które Brytyjczyk uważa za jedne z najpiękniejszych w Europie, zwłaszcza latem. W Warszawie wszędzie jest pełno śladów historii – tej starszej i tej nowszej. Oprócz tego jest tu kilka naprawdę interesujących mu-


|15

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

reportaż

© Kevin Aiston

zeów i galerii sztuki. – To wspaniałe miasto! Tu ciągle coś nowego się odkrywa i poznaje. Ponadto tętni życiem, ma wiele barów i restauracji, które zaspokoją każdy apetyt. W polskiej kuchni większość dań mu smakuje – jedynie flaki nie przypadły mu do gustu. Wieczorami David lubi odwiedzać warszawskie kluby. Sam interesuje się muzyką, więc zauważył kilku młodych i utalentowanych DJ-ów. W wolnym czasie nauczyciel angielskiego zmienia się w członka kapeli muzycznej. Tak się składało, że każdy, kogo poznawał, grał na jakimś instrumencie, a im więcej tych znajomych przybywało, tym łatwiejsze okazało się założenie zespołu. Wynajmują profesjonalne studio, w którym mogą ćwiczyć, płacąc za nie tylko 22 złote za godzinę. – Jeśli chcesz wiedzieć, gdzie spędzam każdą niedzielę, to właśnie tam!

OAZA SPOKOJU I ROZWOJU Michael Parsons pochodzi z Richmond w hrabstwie Yorkishire. – Do Warszawy zostałem przeniesiony z Kuwejtu przez pracodawcę – wyjaśnia 39-letni Anglik, który pracuje dla rządu Wielkiej Brytanii. Zanim przybył do Polski, znał już kilkoro Polaków, którzy pomogli mu zaznajomić się z krajem na początku życia nad Wisłą. Komunikowanie się z ludźmi nie była problemem, bo większość młodych Polaków mówi po angielsku. Michael zyskał wielu nowych polskich i brytyjskich znajomych. Poznał tu też swoją dziewczynę, która również jest Polką. © Michael Parsons

Nie tęskni za niczym, co wiązałoby się z Wielką Brytanią. Nie lubi, gdy Brytyjczycy przylatują do Warszawy, aby urządzać sobie wieczory kawalerskie. Upijają się, sprawiając wiele kłopotów, a przez to pokazują Wielką Brytanię w złym świetle. Michael uważa, że w stolicy, podobnie jak w Krakowie, też powinni im tego zabronić. Polska to dla niego bardzo szybko rozwijający się kraj z silną gospodarką, a Polacy są spokojnym narodem. Wydaje mu się, że jest tutaj mniej przestępstw i młodocianych chuliganów, którzy doprowadzają kraj do ruiny, tak jak się dzieje w jego ojczyźnie. – W Wielkiej Brytanii pod tym względem jest nie najlepsza sytuacja, a w Polsce jeszcze nie! – idealizuje swój nowy kraj pobytu. Jednak wydaje mu się, że ten stan długo nie potrwa, bo Polska staje się wielokulturowa. Ma jednak nadzieję, że swoją emeryturę spędzi właśnie tutaj, ale zanim to nastąpi, chciałby jeszcze odbyć wiele podróży po świecie. Warszawa to według Michaela małe miasto z rozległymi terenami zielonymi. Chwali transport miejski, na którym można polegać. Zauważa rosnącą liczbę barów i restauracji oraz dobrą politykę władz porządkowych, które w obrębie centralnych dzielnic panują nad problemami. – Jestem zaskoczony, jak bardzo Polska zmieniła się w ciągu ostatnich pięciu lat i wciąż się rozwija. A ponieważ do Euro 2012 coraz bliżej, więc będzie jeszcze lepiej!

CZŁOWIEK ORKIESTRA Kevin Aiston – prezenter telewizyjny, osobowość radiowa (RDC, Polskie Radio „Trójka”, gdzie w programie Kevin sam w Polsce uczył angielskiego), kabareciarz (od sześciu lat na scenie, w tym występy dla Polonii w Londynie, Norwegii, Szwajcarii i Niemczech), jedyny obcokrajowiec w polskiej straży pożarnej na stanowisku dowódcy sekcji w Wydziale Bojowym, a jednocześnie wykładowca na Wyspach w Wydziale Prewencyjnym, od dwóch lat ambasador Kampanii Ogólnokrajowej Brytyjskiej Fire Kills w Straży Pożarnej. Ożenił się z Polką, jest ojcem Chelsea Zuzanny i Chantelle Louise. Z zawodu chemik, specjalizacja – metale szlachetne. Zanim przybył do Polski, pracował jako chemik przemysłowy w firmie jubilerskiej w Londynie oraz jako reporter BBC London. W Polsce na początku był nauczycielem, potem z przyjacielem otworzył biuro tłumaczeń. Polska publiczność poznała go dzięki popularnemu talk-show Europa da się lubić (sześć lat w ramówce TVP), prowadził też Euroquiz wraz z Maciejem Dowborem, zagrał strażaka Sama w serialu Na dobre i na złe i Richarda

Peacocka w serialu Codzienna 2 m. 3. Jest częstym gościem w różnych programach nie tylko w Polsce, ale także w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Wydał też dwie książki do nauki angielskiego, a ostania przez trzy miesiące była najlepiej sprzedającą się pozycją na polskim rynku. Jest też autorem książki kucharskiej. Ponieważ gotowanie jest jego pasją, pisze europejską książkę kucharską Ugryź świat, przy współpracy z National Geographic. Zna też język znaków głuchoniemych i z myślą o nich pracuje nad słownikiem polsko-angielskim. Jako były wychowanek domu dziecka często udziela się w akcjach charytatywnych. Nie ma pojęcia, czemu wszyscy myślą, że mieszka w Warszawie – jego domem jest Radzymin oddalony od stolicy o 40 kilometrów. – To właśnie tu miał miejsce cud nad Wisłą, kiedy 15 sierpnia 1920 Polacy pokonali bolszewików – Kevin dumnie przypomina historię Radzymina. Do Polski przyjechał w 1991 roku z zamiarem zwiedzenia kraju. Miał wtedy 22 lata. Spotkał tu ludzi myślących podobnie jak on. Chociaż nie ma polskiego obywatelstwa, to na jego ramieniu widnieje tatuaż orła i polska flaga. Kiedy tu przyjechał, bardzo go zaskoczyły szerokie, polskie drogi, a także fakt, że nie trzeba było stać w korkach. Ale 18 lat temu posiadaczy aut było znacznie mniej. Inne skojarzenia z tamtymi czasami to widok malucha z napisem „Milicja”, polscy żołnierze z karabinami, pociągi z rosyjskimi żołnierzami odjeżdżające z Dworca Zachodniego. Kevin pamięta też piracką telewizję TOP TV oraz brak uprzejmości ze strony obsługi w sklepach, kioskach i na poczcie, a także to, że na założenie telefonu w mieszkaniu miał czekać pięć lat. Szokiem dla niego był też brak McDonald’sa – Kevin myślał, że dotarł on już do każdego miasta na świecie. Ale nie do Polski. – Kiedy tutaj przyjechałem, okazało się, że pierwszy McDonald’s był już budowany w Warszawie na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Kiedy wreszcie go otworzyli, kolejka ciągnęła się aż za Rotundą. I to wszystko dla Big Maca! – wspomina Anglik. Kevin tęskni nie tylko za tradycyjnymi chicken and chips, marmite czy pitta bread, ale też za innymi produktami spożywczymi niedostępnymi w Polsce. – Dwa miliony Polaków jedzie do Wielkiej Brytanii i może dostać kiełbasę krakowską, podwawelską, polski chleb i dżemy, ogórki i wszystko, na co mają ochotę, podczas gdy my, Brytyjczycy, nie możemy uświadczyć w Polsce zwykłego sosu do sałaty Heinza. A popyt na niego znalazłby się wśród wielu mieszkających tu Brytyjczyków i Amerykanów. Rezolutny strażak doskonale dogaduje się z Polakami. I nie jest to tylko kwestia języka polskiego, który Kevin opanował prawie do perfekcji. Kiedy tylko jest za granicą, poszukuje polskiego klubu kultury albo polskiego pubu, by usiąść i wreszcie porozmawiać „po ludzku”. Dzięki siedmioletniej pracy w telewizji i kabarecie miał okazję poznać też wiele gwiazd polskiej estrady. Nie szuka natomiast kontaktu ze swoimi rodakami. Raczej unika mówienia po angielsku, a z brytyjskimi i amerykańskimi znajomymi porozumiewa się świetnie po polsku. SMS-y też wysyłają do siebie po polsku i nikogo to nie dziwi. To dla nich normalne, bo jak mówi przysłowie: Kiedy wkroczysz między wrony, musisz krakać tak jak one. – Wszyscy kochamy Polskę i w żaden sposób nie wyróżniamy

się tutaj. Większość z nas jest już w tym kraju co najmniej od 10 albo 12 lat i kiedy słyszymy angielski w pubie lub na ulicy, śmiejemy się do siebie i nazywamy gościa a new kid on the block. Myśli taki, że jest wspaniały, popisując się głośną rozmową po angielsku przez komórkę, ale rezultat jest odwrotny. On jeszcze tego nie wie – Kevin uśmiecha się z przymrużeniem oka. Dla niego „nowi anglojęzyczni”, którzy szpanują swoim językiem są po prostu śmieszni, a nawet żałośni. Były londyńczyk kocha Radzymin, w którym mieszka już osiem lat i został w pełni zaakceptowany przez lokalną społeczność. Podoba mu się to, że wszyscy się tu znają. W lesie wybudował wielki polski dwór, który leży sześć kilometrów od centrum miasteczka. Ma tylko trzech sąsiadów, a potem nikogo w promieniu półtora kilometra. Zimą składa mu wizyty orzeł, który przylatuje z lasu, by coś zjeść. Kevin karmi też dwa włóczące się w okolicy łosie. Pojawia się też dzik, dzięcioł i kilka węży. – Ich już nie karmię, tylko po prostu unikam – śmieje się Anglik. Za każdym razem, kiedy wygląda przez okno, ma okazję podziwiać małych i większych mieszkańców lasu. Wątpi w to, że gdyby mieszkał w Londynie, mógłby tak blisko obcować z przyrodą. No, chyba że poszedłby do zoo. Na pytanie, jak długo ma zamiar zostać w Polsce, odpowiada: – Forever i na zawsze. A czytelnikom „Nowego Czasu” przekazuje: – Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i mam nadzieję, że kiedyś zobaczymy się na Wyspach... może...


16|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

rozmowa na czasie Fot. Alex Sławiński

w t a i w Ś e i w y t k e i ob owca k u na O zainteresowaniu fotografią, człowiekiem i otaczającym nas światem z Ryszardem Szydłą rozmawia Alex Sławiński Skąd wzięła się u ciebie – naukowca – fascynacja fotografią?

nych częściach świata... Gdzie udało ci się te zdjęcia „ustrzelić”?

Mój starszy brat mnie tym zainteresował jakieś 30 lat temu. Zrobił z łazienki ciemnię fotograficzną. Widziałem, jak w wannie tworzą się zdjęcia. Widziałem jego fotografie i to właśnie one dały mi tę iskrę do robienia zdjęć. Zacząłem od zdjęć czarno-białych. Potem przez wiele lat robiłem prawie wyłącznie slajdy.

Zawodowo zajmuję się badaniami nad rakiem krwi. W związku z tym co roku jeżdżę na różne konferencje. Mam więc okazję zwiedzać nieco Europę i nie tylko. Byłem dwa razy na wspinaczce w Pirenejach. Są tu też zdjęcia z Ameryki, Polski, Litwy, a także Afryki...

Dzisiaj bardzo dużo manipuluje się zdjęciami, przerabia je w różnych edytorach. Jednak na fotografiach, jakie oglądamy na wystawie w Riverside Studios, nie zauważa się, by ktoś ingerował w nie cyfrowo...

Tak. Ja staram się nie manipulować nimi. Bo wtedy zdjęcia tracą to, co się naprawdę widziało. Tutaj może kontrast jest nieco lepszy niż w oryginale, ale forma zdjęcia została zachowana. Robiąc zdjęcie w podczerwieni, tak do końca nie wiadomo, co tam wyjdzie. Bo one nie pokazują tego, co normalnie widzimy. By je zrobić, trzeba mieć trochę wyobraźni, jak to zdjęcie będzie wyglądać. Bo niebieskie niebo robi się bardzo ciemne, prawie czarne. Zielona trawa staje się biała... To już trzeba mieć w głowie. Ludzie fotografowani tą techniką wyglądają jak duchy. Jak na razie, nie robiłem zbyt wielu takich zdjęć. Prace przygotowane na tę wystawę musiały powstawać przez dłuższy czas. Przedstawiają one miejsca w bardzo róż-

No właśnie. Już wkrótce będziemy mogli ujrzeć kolejną twoją wystawę. Tym razem zaprezentujesz zdjęcia z Etiopii. Czy wybrałeś się tam prywatnie?

No, nie do końca prywatnie. Będąc w Warszawie, spotkałem znajomych, którzy kręcili film o życiu religijnym w Etiopii, pojechali tam z organizacją „Pomoc dla Kościoła w Potrzebie”. Byli tam przez trzy tygodnie. Dołączyłem do ich wyprawy jako fotograf. Pojechaliśmy we czwórkę. Życie duchowe w Afryce bardzo różni się od tego, co znamy z Europy. Szczególnie kościół etiopski wytworzył specyficzą kulturę. Jak odebrałeś te różnice?

To było niesamowite. Byliśmy u ubogich ludzi, którzy żyli w zupełnie innych warunkach niż my. Praktycznie nic nie mieli. Ale byli szczęśliwi. Mieli zupełnie inne poglądy niż nasze. Tutaj ludzie mają wszystko, jest im dobrze, ale wcale nie widać tego na ich twarzach. A tam nic nie mają, ale są w pewnym sensie radośni. Oni bardzo szanują człowieka. Nigdy się tam nie stresowałem, że mi ukradną aparat czy coś z torby. Oni mieli

w sobie taką dyscyplinę, którą my też kiedyś mieliśmy, ale to z biegiem lat gdzieś zaginęło. Również i dzieci zupełnie inaczej rozmawiają z dorosłymi. Widać pewien szacunek. Byliśmy w tamtejszych kościołach. Pokażę je również na przyszłej wystawie. Tam msze trwają po trzy, cztery godziny. Są śpiewy i rozmowy ludzi. Bo przecież oni nie mogą siedzieć koło siebie tyle czasu bez jakiejś pogawędki. Ale tak właśnie odbywają się ich nabożeństwa. To wszystko próbowałem uchwycić. Byliśmy też w meczecie, bo chcieliśmy pokazać przekrój całego życia religijnego. Miałem okazję dwie godziny chodzić przy muzułmanach, oglądać, jak się modlą. To było niesamowite przeżycie, bo byłem w meczecie po raz pierwszy. Wszędzie witano nas bardzo gorąco. Mieliśmy więc dostęp do kościołów katolickiego, prawosławnego i wielu innych. W wielu miejscach różne wyznania żyją ze sobą bardzo dobrze, często sobie pomagając. Byliśmy na przykład na obiedzie dla ludzi z HIV, na którym spotkaliśmy przedstawicieli wszystkich grup religijnych. Każdy z nich miał tam coś do powiedzenia. Wszyscy próbowali z tym problemem walczyć. W innych miejscach nie było już tak dobrze – ludzie starają się swoje problemy rozwiązywać na szczeblu lokalnym. Co zobaczymy na zdjęciach z twojej wyprawy do Etiopii?

Będą fotografie kościołów i obrzędów religijnych. Jednak przede wszystkim chciałem pokazać ludzi.

Gdzie ujrzymy tę wystawę?

W Borough jest kościół pw. św. Jerzego. Patronem Etiopii również jest święty Jerzy. Moja wystawa będzie częścią St George’s Festival organizowanym na Bankside.

RYSZARD SZYDŁO fotografią zajmuje się od wielu lat. Jego zainteresowania obejmują wiele technik, od zdjęć czarno-białych, poprzez fotografie w podczerwieni, fotografię otworkową, aż po możliwości, jakie daje cyfrowa obróbka obrazów. Jako członek Association of Polish Artists in Great Britain brał udział w wielu wystawach. Pokazuje też swe zdjęcia na wystawach indywidualnych. W 2004 i 2005 roku jego prace można było oglądać podczas Summer Exhibition w londyńskiej Royal Academy of Arts. Zdjęcia jego autorstwa prezentowane są również w ramach stałych ekspozycji. Znajdują się one w tak różnych miejscach, jak więzienie w Wołowie w Polsce czy londyński Hammersmith Hospital. Jeszcze do połowy kwietnia w Riverside Studios w Hammersmith będzie można oglądać jego prace przedstawiające różne zakątki świata, widziane w podczerwieni. 22 kwietnia zaś odbędzie się wernisaż kolejnej jego wystawy, obrazującej życie mieszkańców Etiopii.


ar t eria nowyczas

S T N E PRES


18|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

rozmowa na czasie

Wyrażać siebie w t r z e ch j ę z y k a ch , jakie znam Z piosenkarką Moniką Lidke o Paryżu, Londynie, muzycznych fascynacjach i wrażliwości rozmawia Tomasz Furmanek W 1992 roku, zaraz po maturze, wyjechałaś do Paryża studiować w École Supérieure du Spectacle śpiew, teatr i taniec. Powiedziałaś mi kiedyś, że byłaś wręcz chorobliwie nieśmiała... Jak to się miało do tak poważnego wyzwania, jakim był wyjazd do szkoły w obcym kraju? Czy wtedy owa nieśmiałość była już trochę przeszłością?

To był proces, to nadal jest proces... Wciąż zdarzają się sytuacje, w których jestem onieśmielona, czasem bardzo mnie to zaskakuje. Byłam świadoma tej nieśmiałości oraz tego, jak bardzo mnie ona ogranicza i pozbawia przeżyć, a nawet możliwości. Stwierdziłam, że muszę coś z tym zrobić, i przyznam, iż wyjazd z małego miasteczka, jakim jest Lubin, do Paryża był bardzo uwalniający! A co działo się w twoim życiu przed wspomnianym 1992 rokiem artystycznie, muzycznie…?

Uczyłam się grać na gitarze klasycznej, bardzo serio do tego podchodziłam, miałam nawet pragnienie, by grać profesjonalnie. Nie udało się, miałam kontuzję nadgarstka. W Paryżu studiowałaś śpiew jazzowy pod okiem kompozytorki i wokalistki Carole Simon. Jaki miała na ciebie wpływ?

Carole nauczyła mnie, że kiedy nam coś w życiu nie idzie, nie zgadza się lub nie gra, to wtedy trzeba odpocząć, wyciszyć się, nie zmuszać się. Jeżeli jakieś działania nie przynoszą efektu, to trzeba zdać sobie sprawę, że do celu mogą prowadzić inne drogi... Czasami za mocno się walczy, oczekuje się natychmiastowych rezultatów... Tymczasem krok do tyłu może być krokiem do przodu. Dzięki niej, jeżeli mam jakieś momenty ciszy, a kreatywność spada, nie martwi mnie to, gdyż wiem, że przyjdzie taki moment, w którym będę miała mnóstwo nowych pomysłów. Powiedziałaś kiedyś, że piosenki „przydarzają” ci się, wydają się pukać do drzwi w najmniej spodziewanych momentach i czekać, aż tchniesz w nie życie?

Tak właśnie – to jest bardzo ciekawa sprawa, w jaki sposób przychodzą różne inspiracje. Nie zakładam sobie, że w tym tygodniu napiszę piosenkę na taki, a taki temat. Chwytam moment, czasami, gdy idę ulicą, pojawia się coś interesującego, może to być jakiś kawałek melodii, który nie chce się odczepić ode mnie. Jeżeli mam czas,

żeby się zatrzymać – robię to i utrwalam pomysł. Tak było z piosenką Bread on Toast, napisałam ją podczas lunchu, tekst zapisałam na egzemplarzu gazety „Metro”. Czy sama aranżujesz swoje utwory?

Częściowo, przeważnie najpierw znajduję harmonię na gitarze i przedstawiam ją zespołowi. Koledzy mają swoje pomysły, na które czasami się zgadzam, a czasami nie. Nauczyłam się takiej wierności sobie, chciałam, żeby ten album (Waking up to Beauty) był naprawdę w 100 procentach mój. Bardzo zależy mi na tym, żeby utwór miał taki nastrój, jaki sobie wyobrażam. Moje piosenki opowiadają jakąś historię. Żeby ją przekazać, muszę (i piosenka też musi) wyrażać ją na różnych płaszczyznach. Mam to szczęście, że się naprawdę dobrze rozumiemy w zespole. Takie odniosłem wrażenie, obserwując was na scenie Jazz Cafe POSK. Muzycy dają ci wiele przestrzeni, bardzo uważnie cię słuchają i uzupełniają.

To są naprawdę wspaniali ludzie, równocześnie bardzo spełniający się jako instrumentaliści. Każdy z nich pracuje nad indywidualnymi projektami, ponadto każdy z nich grał z wieloma różnymi formacjami. Jest to zawodowa, muzyczna przyjaźń, jeśli chodzi o gitarzystę i perkusistę, natomiast basista Shez jest moim partnerem. Porozmawiajmy o twoich inspiracjach muzycznych. Co cię urzeka w muzyce Chata Bakera, który wydaje się dla ciebie ważnym muzykiem?

On jest taki.... nie chcę powiedzieć oszczędny (brak mi lepszego słowa), ale przepełniony emocją, może się wydawać stonowany, a jednak doprowadza mnie do łez! Jego specjalnością była trąbka, ale nadal bardziej podoba mi się jego śpiewanie, uwielbiam jego głos, jest wspaniały nastrój w tym, co robił, coś leniwie rozmarzonego. A Ewa Cassidy? Co jest dla ciebie najważniejsze w jej śpiewaniu?

Chyba to, co jest dla mnie najważniejsze w muzyce w ogóle – budzi w tobie emocje, nie jest to tylko piękny głos, piękne wykonanie, ale coś, co naprawdę wzrusza. Cofnijmy się do 2004 roku, kiedy przyjechałaś do Londynu. Nie myślałaś o tym, żeby działać we Francji jako artystka?

Ja działałam we Francji jako artystka, miałam tam nawet swój zespół. Dokształcałam się w międzyczasie z Carole, ale pamiętam taki moment, w którym poczułam, że się nie rozwijam i że nie sprzyja mi energia tamtego miejsca. Jednym z powodów, dla którego tu przyjechałam, było to, że w Paryżu było mi ciężko, a tu nagle wszystko się odmieniło, poczułam się jak u siebie i o tym jest piosenka Barnes Bridge. Pożegnałam się z Sekwaną, a Tamiza wzięła mnie w swoje ramiona. Wysiadłam na stacji Waterloo w piękny słoneczny poranek grudniowy, co – jak już teraz wiem – nieczęsto zdarza się w Londynie. Czułam, że wszystko mi sprzyja, poczułam się chciana i że coś się odradza. Jak wspominasz dzieciństwo, czy udało ci się zachować dziecięcą wrażliwość?

Chyba tak, chyba tak... a jeżeli nie, to staram się ją odnaleźć. Byłam dość samotniczym dzieckiem. Gdy miałam pięć lat, nie interesowały mnie już zabawy lalkami. Bardzo szybko nauczyłam się czytać i pochłaniałam książki na temat literatury, muzyki, sztuki w ogóle. Często wychodziłam z psami na spacery, nawet kiedy padało. Pamiętam, że bardzo mi się tęskniło do dorosłości, chciałam być niezależna. Kiedy byłam siedemnastolatką, poczułam, że muszę wyjechać z Lubina, bo jest dla mnie za mały, za ciasny, czułam, że nie mogę tam rozwinąć skrzydeł. Cały czas było to marzenie o dorosłości. Teraz masz tę dorosłość, a okazuje się, że bajki i wrażliwość dziecięca cały czas są dla ciebie ważne i inspirują cię. Wydaje się, że jesteś osobą bardzo pozytywnie nastawioną do świata, do życia.

jest wielu ludzi, którzy lubią tego typu mieszankę stylistyczną! A jeżeli pojawiłaby się propozycja od dużej firmy fonograficznej, która by chciała zainwestować w twoją twórczość, ale wymagałaby od ciebie jakiegoś kompromisu, czy byłabyś w stanie to zrobić?

To zależałoby od tego, na ile ten kompromis byłby dla mnie bolesny. Teraz nagrać płytę może każdy, to nie jest aż tak kosztowne. Ja po prostu wzięłam kredyt z banku i nagrałam płytę. Bardzo droga jest promocja i tutaj właśnie jest ten problem. Płyta zebrała pochlebne opinie, ale nie mam środków na jej promocję, a duże firmy takie fundusze mają. Myślę, że każdy podchodzi do takiego pytania indywidualnie i każdy rozważa za i przeciw... Odpowiedź zależałaby od tego, na czym polegałby ten kompromis, na pewno nie zrobiłabym czegoś, czego bym się potem wstydziła. Jeżeli to nie byłoby wbrew mnie... słuchaj, mieć kontrakt, który zapewnia ci bezpieczeństwo, daje ci swobodę finansową i przynajmniej do pewnego stopnia swobodę artystyczną – hej, to nie mam z tym problemów! Czy myślisz o Polsce w kontekście swojej artystycznej podróży?

Moim marzeniem jest podróżować i występować w Polsce, Francji, Anglii i na świecie, wyrażać siebie w tych trzech językach, jakie znam. Każdy język jest specyficzny, ma swoje sposoby wyrażania emocji czy odczuwania sytuacji i to jest cudowne.

Wiesz co – ja wierzę w człowieka i wierzę, że człowiek może się zmienić, jeżeli chce, na lepsze, i taka jest mniej więcej moja droga. Po prostu staram się być lepszym człowiekiem, z różnym skutkiem... Płyta Waking up to Beauty była wydana w 2008 roku, czy myślisz o nowej?

Tak, mam już nawet dziesięć nowych utworów. Chciałabym ją nagrać w tym roku, choć na razie nie mam jeszcze menedżera ani sponsorów. Do tej pory wszystko sama wydawałam. Staram się znaleźć swoją publiczność – to, co robię, jest gdzieś na pograniczu folku i jazzu, dla niektórych jest za mało jazzowe, dla innych za bardzo – ale mnie właśnie to się podoba, i wydaje mi się, że

Monika Lidke zaprasza na swój koncer t do pubu George IV w Chiswick, 22 kwietnia o godz. 20.00. Szczegóły na str. 26


|19

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

kultura

JASNA POLANA Stary człowiek opuszcza swój dom i umiera na jakiejś zabitej deskami stacyjce. Tym człowiekiem jest najbardziej znany i kontrowersyjny, przynajmniej pod koniec życia, pisarz Lew Tołstoj. W następstwie tej śmierci Astapowo, nikomu nieznana dziura w guberni riazańskiej, zaczyna coś znaczyć na literackiej mapie. Awans jest zupełnie nieoczekiwany, ale zgonu autora Wojny i pokoju należało się spodziewać.

Portret Lwa Tołstoja Ilji Riepina

Maja Elżbieta Cybulska

W filmie The Last Station chmara dziennikarzy i wielbicieli kręci się wokół budyneczku, w którym uciekinier z Jasnej Polany doprowadza swój żywot do kresu. Jest rok 1910 i komentatorzy gazet tylko czekają na ogłoszenie światu wiadomości o śmierci pisarza na odludziu. Wiele dekad później Jay Parini zwiedzał antykwariaty w Neapolu, w których znalazł zapiski Walentyna Bułhakowa, ostatniego sekretarza Lwa Tołstoja, rozmaite materiały pozostawione przez jego żonę, dzieci, lekarza, wielbicieli i „złe duchy”, na przykład Czertkowa. Na ich podstawie napisał The Last Station: A Novel of Tolstoy’s Last Year wydaną w Nowym Jorku w 1991 roku. Właśnie na tej powieści opiera się film. Autor konstruuje coś w rodzaju wielogłosu na temat wypadków w Jasnej Polanie poprzedzających ostatnie chwile Tołstoja. Korzysta również z fragmentów prozy, notatek i listów pisarza. Ich adresatami byli m.in. G. B. Shaw i Gandhi. Dwa miesiące przed śmiercią Tołstoj napisał do Gandhiego słynny list o niestosowaniu przemocy w walce ze złem. Została tam wyłożona jego filozofia. W ostatnim okresie swego życia Tołstoj propagował idee samodoskonalenia moralnego i wiary w Boga. Odrzucił organizację państwową i kościelną, ceniąc jedynie ewangeliczne

zasady postępowania. Przykładu stosunków międzyludzkich doszukiwał się w pierwotnych gminach chrześcijańskich, których kontynuacją miała być rosyjska patriarchalna wspólnota chłopska. W imię tych ideałów odrzucił wygody, potępił luksus i grzeszną egzystencję, którą wiódł za młodu. Przyznanie się do popełnionych win, naprawienie wyrządzonej krzywdy, nakaz postępowania zgodnie ze wskazówkami ewangelii, choć nie prawosławnej cerkwi, która kłamie i otumania ludzi, są tematami powieści Zmartwychwstanie. Zawarta jest w niej również krytyka sądownictwa i władzy świeckiej, której efektem jest panująca w społeczeństwie przemoc: „Jakim prawem jedni ludzie zamykają, męczą, wywożą, chłoszczą i zabijają innych ludzi” – pyta niepogodzony z tym stanem rzeczy Tołstoj. Trudno nie darzyć szacunkiem poglądów pisarza, ale trudno też oprzeć się trochę cynicznej refleksji, że jeżeli ktoś za młodu folgował sobie beztrosko, to na starość, kiedy ciało już nie nadąża, niczym nie ryzykuje konstruując moralny system. Tej refleksji przeczy pogląd, że gdyby nikt nie wyciągał wniosków ze swego zachowania i nie oceniał społeczeństwa, w którym żyje, to przecież nie istniałyby żadne wzorce postępowania. W ogóle nic, poza ogólną negacją, by nie istniało. A jednak podczas lektury powieści Pariniego i oglądania filmu odczuwamy jakąś dwuznaczność. Na przykład kiedy uduchowiony Bułhakow, przejęty ideami

pisarza, wysłuchawszy historyjki o jego romansie z jakąś kobietą, pyta, czy nie potępia surowo tego „występku”, Tołstoj wybucha śmiechem i odpowiada, że wręcz przeciwnie, bardzo sobie ceni te miłe wspomnienia. Bułhakow jest zakłopotany, bo coś tu się nie zgadza. W istocie, bardzo niewiele zgadza się w Jasnej Polanie. Pierwsze skrzypce w The Last Station dzierży wojujący trójkąt: Lew Nikołajewicz, którego bieżące, surowe wymagania kontrastują z praktyką przeszłości, diaboliczny Czertkow, ostatnia fascynacja pisarza, intrygant skutecznie zmierzający do wydziedziczenia rodziny z należnych jej praw autorskich, i Sofia Andriejewna, żona pisarza. W tym trójkącie uwyraźnia się upór w realizacji idei (Tołstoj), pycha i krętactwo (Czertkow) oraz skrajna rozpacz połączona z obsesją dominacji (Sofia Andriejewna). Wśród postaci drugoplanowych ważną rolę odgrywa Aleksandra, córka i sekretarka pisarza, sprzymierzona z ojcem przeciwko matce. W tle figurują liczni wyznawcy geniusza. Wśród tych ostatnich wyróżniają się niegodziwcy, którzy poprzez obcowanie z nim zapracowują sobie na rozgłos. Za tą czeredą ciągnie rzesza natchnionych. Taki Czertkow robi z Tołstojem, co mu się żywnie podoba, dlatego że Lew Nikołajewicz darzy go niewytłumaczalną adoracją oraz dlatego że jest zbyt zmęczony, żeby przeciwstawić się wypadkom, które nabierają tempa. Parini postawił w swojej powieści kilka bardzo ważnych pytań. Dlaczego najlepsze intencje obracają się w tragedię? Dlaczego jest

tyle ofiar? Dlaczego każdy jest nieszczęśliwy, zamiast odczuwać satasfakcję w obliczu jasno sprecyzowanych, szlachetnych celów? Dlaczego mimo chęci osiągnięcia dobra Tołstoj w żaden sposób nie wpłynął na poprawę atmosfery w swoim własnym domu? Przeciwnie, wygląda na to, że celowo jątrzył konflikty, wskutek czego powstało prawdziwe piekło. W Jasnej Polanie każdy zdaje się działać przeciwko komuś, szantażować, zniewalać, drażnić, szpiegować. Zabijanie jest chyba najczęściej powtarzanym słowem. Posługuje się nim głównie Sofia Andriejewna, której wybryki wyprowadzają wszystkich z równowagi i której czytelnik w końcu najbardziej współczuje. Biedna kobieta: czterokrotnie przepisywała Wojnę i pokój, miała na głowie całe gospodarstwo, rodziła kilkanaście razy, żeby genialny mąż dał się opętać przez jakiegoś szarlatana, odepchnął ją i upokorzył. Tołstoj uruchomił w swojej żonie mechanizm destrukcji, który okazał się katastrofalny w skutkach. Dlaczego to zrobił? Dlaczego zwrócił się przeciwko swojej rodzinie? Nie wiadomo. To jest jego tajemnica. Ostatnie słowo w powieści należy do Bułhakowa, który znalazł się w samym środku zwalczających się sił. Bułhakow ceni w poglądach Tołstoja miłość i wyostrzone poczucie sprawiedliwości: „Można obchodzić się bez miłości z rzeczami, [...] ale z ludźmi nie można obchodzić się bez miłości, tak samo jak nie można obchodzić się nieostrożnie z pszczołami”. Program na papierze, w teorii, z którą praktyka codzienności jaskrawo się mijała. Mimo całego podziwu dla pisarza młody Bułhakow niezupełnie pojmuje, co w jego życiu godne jest naśladowania. Czytelnik The Last Station też tego nie pojmuje.

Kadr z filmu The Last Station


20|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

kultura

Między słowami Wystawa The real Van Gogh: The Artist and His Letters w Royal Academy of Arts dla większości z nas jest jedyną szansą zobaczenia delikatnych skrawków papieru zapisanych drobnymi literami wraz z obrazami, rysunkami, grafikami oraz pracami tych, którzy inspirowali holenderskiego artystę. Agnieszka Stando

Prawie 900 ocalałych listów to kaligraficzny autoportret niezwykle wrażliwego człowieka, historia jego życia i historia obrazów, które znamy nie tylko z muzeów. Jest to również największa wystawa prac Van Gogha zorganizowana w Londynie w ciągu ostatnich 40 lat. Prezentuje 65 obrazów olejnych, 40 rysunków i 40 wybranych listów, przeważnie do brata Theo, krytyka sztuki, oraz znajomych artystów. Van Gogh pisał często i dużo. Co zaś jest rzadkie u malarzy, a najcenniejsze dla nas, pisał o swojej pracy, dołączając czasem szybkie szkice – pierwszy zapis swoich pomysłów na obrazy, dzięki czemu możemy obserwować krok po kroku, jak powstawały dzieła jednego z największych artystów XIX wieku. „Wszystko, czego nie mogę opowiedzieć słowami, znajdziesz w obrazach” – to sentencja z jednego z listów do Theo. Niesłychanie wiele treści w tych krótkich notatkach. Ob-

Fot. Jarek Jarosz

Muray Ireneusz Źrebiec, o pseudonimie artystycznym Muray – jak sam mówi o sobie – urodził się i nadal żyje. Przez lata uprawiał sztukę użytkową, a w 2002 roku zupełnie się uniezależnił od użytkowości i związanych z nią dochodów. – Jestem absolwentem Wydziału Fi-

serwujemy, jak rodzi się pomysł na obraz, jak krystalizuje się dzieło, przechodząc od fazy myśli ulotnej do rysunku. Artysta próbuje ją zatrzymać w słowach, które zmieniają się w kaligrafię, czyli rysunek słów, potem w szkice i obrazy olejne. Wszystkie najbardziej znane obrazy Van Gogha zostały przez niego namalowane w ciągu dwóch i pół roku. Od czasu, kiedy wyjechał na południe Francji do Arles na początku 1888 roku, powstają niezwykłe dzieła jedno za drugim: pejzaże, portrety, martwe natury. Gdyby Van Gogh umarł wcześniej, świat nie widziałby w nim geniusza, a jedynie interesującego, przeciętnego malarza z Holandii. Ale kiedy znamy już prace z Arles, inaczej patrzymy na jego obrazy i rysunki z poprzedniego okresu. Wcześniejszy, holenderski, mroczny czas jego twórczości zwraca uwagę jakością rysunku. Znakomite szkice postaci, przeważnie przy pracy, rysowane są niespokojną, ekspresyjną, zdeformowaną kreską. W południowej Francji, u boku przyjaciela Paula Gaguina, z malarza realisty, współczującego spracowanym do granic

ludzkiej wytrzymałości robotnikom żyjącym w nędznych, zadymionych chatach (np. Kobieta obierająca ziemniaki z 1881 roku), Vincent zmienia się w malarza światła. Maluje słoneczne pola falujące złotym zbożem, kontrastowe pejzaże pod granatowym niebem, słoneczniki i portrety pełne żywego koloru. Ostatnie pejzaże to już prawie abstrakcyjne obrazy złożone z czystych barw, niewymieszanych na palecie. To technika szybkiego malowania wieloma pędzlami jednocześnie – każdy nanosi inny, świeży kolor, wszystkie razem mieszają się na płótnie, tworząc mieniącą się powierzchnię. Trudno o lepszy zapis emocji – euforii, zachwytu, niepokoju. Ponieważ Van Gogh używał tej techniki, więc każdy jego obraz z Arles był namalowany nie dłużej niż w ciągu kilku dni. Artysta pracował szybko, intensywnie, mógłby malować wszystko. W przerwach myślał o następnych obrazach, o czym można przeczytać w listach. Malowanie było jego sposobem istnienia. Wydaje mi się, że cała jego niespokojna dusza była pochłonięta

malowaniem, tak jak cała powierzchnia jego płócien jest pokryta intensywną kreską i szalonym, czystym kolorem, zatracając perspektywę powietrzną – wszystkie przedmioty zarówno na planie pierwszym, jak i na dalszych mają taki sam odcień koloru, podczas gdy według akademickiej teorii kolor oddalonych przedmiotów po-

lozoficznego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (specjalizacja z filozofii przyrody i logiki). Filozofia klasyczna (metafizyka) w czasie studiów mnie nie pociągała. Zainteresowania swoje kierowałem ku logice filozoficznej i naukom ścisłym. Być może dlatego moje obrazy to takie jednozdaniowe eseje filozoficzne – jestem świadom sprzeczności zawartej w tym sformułowaniu. Moja przygoda z grafiką zaczęła się w 1991 roku jeszcze w Polsce, kiedy myślałem o rozpoczęciu działalności gospodarczej. Miałem przyjaciół wśród plastyków, wspólnie stworzyliśmy agencję reklamową, wykonywaliśmy projekty ulotek, plakatów, plansz reklamowych, ogólnie mówiąc – zajmowaliśmy się grafiką użytkową. Zacząłem przedstawiać swoje pomysły, później w tej grupie plastyków stałem się jej równoprawnym członkiem. Moje pierwsze czysto artystyczne prace powstawały w dość nietypowy sposób – były to prace wykonane dla określonego klienta, które mu się nie podobały, a mnie tak. Przykładem może być Green Lake. Początkowo miała to być reklama księgarni, w rezultacie nie powstała plansza reklamowa tylko obraz. Z czasem przestałem myśleć o klientach, zacząłem myśleć o obrazach. W jaki sposób powstają twoje prace? – Znam tytuł obrazu i wiem, co chcę stworzyć – to jest początek. Właściwie bez tytułu są one niezrozumiałe. Otwieram program komputerowy, wiedząc,

co będzie na obrazie. Tak posługuję się myszką, jakbym robił to ołówkiem. Stosuję ploter tnący i folię winylową. Obraz jest wykonany w jednym egzemplarzu. Z chwilą, gdy jest wykonany i podpisany, staje się oryginałem. Muray swoich obrazów (na razie) nie sprzedaje. Natomiast w sprzedaży są podpisane wydruki, limitowane do 100 egzemplarzy. Drukuje również miniatury obrazów, popisane i numerowane (także 100 egzemplarzy). Przez ostatnie cztery lata mieszka i pracuje w Londynie jako projektant wnętrz, mebli, stolarz, handyman, piosenkopisarz, eksplorator Ogólnej Teorii Względności i czyściciel sumień. Skąd się tu wziął? – Wiele przyczyn złożyło się na mój przyjazd do Londynu, wątek ekonomiczny był zasadniczy, acz nie jedyny. Londyn był miastem marzeń mojej młodości, od 14 roku życia grałem w zespole rockowym, byłem zafascynowany brytyjskimi muzykami rhythmandbluesowymi, zawsze chciałem być w tym miejscu. Teraz zaś – mieszkając tutaj – chodzę na koncerty muzyki klasycznej i jazzowej, mógłbym być przewodnikiem po klubach i salach koncertowych Londynu (śmiech)! O zrobieniu wystawy w Londynie pomyślał niedawno, obrazy przyjechały z Polski dopiero cztery miesiące temu. Mamuśka, bar mleczny w Londynie w Elephant and Castle (Irka ulubiony), użyczył gościny jego pra-

com. Muray zwrócił się do Iana, zawsze uśmiechniętego Kanadyjczyka, właściciela Mamuśki, ze słowami: – Mam coś w domu, co mogłoby dodać uroku twoim ścianom. Takiej oferty Ian nie mógł zignorować. – Na tej wystawie można zobaczyć moje najważniejsze prace, a może po prostu moje ulubione, takie jak Like Water in a Glass. Nie pamiętam, co było inspiracją do niej, dopiero po długim czasie stwierdziłem, że pracując nad tym obrazem, po prostu namalowałem siebie. Bardzo jestem do niego przwiązany. W zeszłym roku dopisałem słowo autoportret. Moje plany na przyszłość są związane z fotografią, za-

winien być chłodniejszy, a kreska mniej kontrastowa. Tak poprawnie malowano perspektywę. Van Gogh tego nie robił, choć wiedzę teoretyczną nie tylko o perspektywie powietrznej z pewnością posiadał. Widzę to np. w obrazie Łodzie rybackie na plaży w Saintes-Maries-de-la-Mer z 1888 roku. Zawsze zastanawiałam się, dlacze-

Powyżej: The Gnome; z lewej strony: Green Lake

czynam bowiem uczyć się fotografowania. Ostatnie moje prace już łączą te dwa elementy. Odkrywam również uroki i przyjemności wypowiadania się (śmiech). Warto też dodać, że Muray jest założycielem ruchu NCNR (No Countries, No Religion) i – jak sam mówi – nieustannie jest na autostradzie Piekło– Niebo (The Hel – Paradise Highway to jeden z jego ulubionych obrazów).

Tomasz Furmanek

szczegóły > 26


|21

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

kultura go powstało tyle autoportretów artysty – czyżby ciągła potrzeba poznawania siebie? Z listów wynika, że nie stać go było na wynajęcie modeli, tym bardziej że pracował bez przerwy i, jak sam pisze, miał dosyć malowania kwiatów, krzeseł, drzew – pragnął malować żywych ludzi. Obrazy Vincenta są niezwykłe dzięki sposobowi tworzenia, a nie tematom. To malarz prostych, codziennych scen, prostych ludzi, skromnego życia – zgodnie z holenderską tradycją malarską i protestanckim wychowaniem (ojciec Vincenta był pastorem). Wydaje mi się, że przez większość swojego życia artysta mógł się czuć przygnieciony wymagającą skromności i posłuszeństwa kulturą protestancką, w końcu miał być pastorem jak jego ojciec. Był człowiekiem z chłodnej północy, spod chmurnego, szarosrebrnego nieba Holandii. Wyjazd do Paryża z Theo w 1886 roku (i poznanie impresjonistów, takich jak Pisarro, Monet i Gaguin), a potem do Arles, zmienił go bezpowrotnie. Może nawet była to zbyt gwałtowna zmiana dla jego zdrowia. Na wystawie w Royal Academy of Arts możemy zobaczyć kilka przepięknych portretów, na przykład portrety rodziny listonosza Roulin. David Hockney twierdzi, że Van Gogh jest pierwszym współczesnym artystą, który używał w portretach ostrych, dopełniających kolorów, inspirując takich malarzy, jak Bonnard i Matisse. Ten śmiały wówczas pomysł powstał pod wpływem japońskich grafik, na przykład Hiroshige, którego też możemy obejrzeć na wystawie. Japonizm był wtedy modny w zachodniej Europie, a wielu modernistycznych twórców, nie tylko malarzy, pozostawało pod sil-

nym wpływem dekoracyjnej estetyki Dalekiego Wschodu. Van Gogha (a może również niektórych impresjonistów) mogły inspirować także śmiałe, widoczne i „niewygładzone” pociągnięcia pędzla. Nie znajdziemy ich, oczywiście, w prezentowanych na wystawie delikatnych litografiach Hiroshige, ale są one we wschodniej kaligrafii, którą Vincent na pewno oglądał. Takie kaligraficzne używanie pędzla doskonale widać w obrazie Cyprysy z 1889 roku lub w późnych autoportretach malarza. Na wystawie w Royal Academy of Arts możemy też zobaczyć grafikę Rembrandta – malarza i rysownika, również Holendra, wywodzącego się z tej samej tradycji malarskiej, która inspirowała Van Gogha, a także Rubensa (jego dzieła Vincent zobaczył w 1885 roku, będąc w Antwerpii). Wydaje się, że w tych grafikach jest niepowtarzalnie uchwycona istota światła w rysunku. Ogromną rolę w życiu

Na stronie obok: Autoportret, 1887; powyżej: Pola zboża z wróblami, 1888; Drwal, rysunek, 1885

Van Gogha odegrał jego przyjaciel Paul Gaguin. Ich wzajemne oddziaływanie jest łatwo zauważalne – spotka-

nie dwóch tak wielkich osobowości wydaje się dla malarstwa współczesnego bezcenne. Gaguin zabrał Van Go-

Transfiguration W Julian Hartnoll Gallery przy Duke Street, St James’s, w Londynie można obejrzeć rzeźby i kompozycje przestrzenne Wojciecha Antoniego Sobczyńskiego. Ten znakomity artysta prezentuje prace z ostatniej dekady swojej twórczości. Kiedy do jego pracowni w pobliżu Waterloo przyszedł sam Hartnoll oglądać prace, które miały być eksponowane w jego galerii, od razu kupił jedną z nich. Hartnoll Gallery, mimo że niewielka powierzchniowo, jest dobrze prosperującą galerią sztuki współczesnej oraz wiktoriańskiej. – Hartnoll od kilku lat aranżuje świąteczne okna, żeby zaakcentować Wielkanoc, która mija tu najczęściej bez żadnego echa – mówi Wojciech Sobczyński. – W poprzednich latach zaparszał mnie, żebym pokazał jedną ze swoich prac. Tym razem poprosił, bym zagospodarował całą galerię i przygotował wystawę autorską. Tematyka tych prac – nierozerwalnie związana z tytułem Tranfiguration – to po pierwsze Wielkanoc pojęta w znaczeniu duchowym. – Nie chciałem jednak ograniczać się tylko do tego aspektu – mówi Wojciech Sobczyński. Jest bowiem artystą, który buduje mosty między tradycją a tym, co przynosi nowocze-

Wojciech Sobczyński przed Hartnoll Gallery; obok jedna z jego prac

sność w sztuce. – Transfiguracja to też pojęcie techniczne – dodaje artysta – jeśli chcesz przetransponować swoje dzieło, szukając dla niego nowoczesnych środków wyrazu.

Większość obiektów wykonana jest techniką mieszaną. W kompozycjach przestrzennych na ścianach, a także w rzeźbach figuratywnych wyczuwalna jest kontynuacja i pewnego rodza-

ju jednorodność mimo wykorzystania różnych technik. Teresa Bazarnik

szczegóły > 26

gha na południe, Vincent zaś ośmielał go w używaniu dzikich kolorów. Kariera malarska holenderskiego artysty trwała około 10 lat. To niebywałe, że w ciągu tak krótkiego czasu, poza dobrym opanowaniem warsztatu rysownika i malarza, zdołał określić swój niepowtarzalny, dojrzały styl i rozwinąć go. Z reguły to dojrzewanie artystyczne trwa dziesięciolecia. I trudno uwierzyć, że celem podróży Vincenta i Paula Gaguina do Arles było znalezienie szkoły sztuk pięknych, w której holenderski artysta mógłby się uczyć „poprawnego” malowania... Van Gogh umarł, mając 37 lat. Jego brat niedługo potem. Listy zebrała i opublikowała po raz pierwszy żona Theo. Wydane na nowo w zeszłym roku przez amsterdamskie Van Gogh Muzeum po 15 latach pracy badawczej są niezwykłym literackim pomnikiem artysty. Vincent Van Gogh, Holender z małego miasteczka, nie był lubiany i akceptowany jako malarz. W swoim krótkim życiu sprzedał jeden obraz. Teraz jego Słoneczniki możemy znaleźć na desktopach komputerów i jako tapety w telefonach komórkowych, niektóre motywy – podobnie jak Leonarda da Vinci i Andy'ego Warhola – stały się elementami kultury masowej. Jego prace są warte miliony funtów – tak jak prace Rubensa i Rembranta. To fenomen malarski, który z pewnością jeszcze wiele razy będziemy podziwiać na znakomitych wystawach, takich jak ta w Royal Academy of Arts w Londynie. Polecam wcześniejszą rezerwację biletów – wystawę codziennie odwiedzają setki ludzi.

Agnieszka Stando


22|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

czas przeszły teraźniejszy

Polskie archiwa i księgozbiory z Wielkiej Brytanii

Przekazane do kraju alina Siomkajło O przeznaczeniu prywatnych księgozbiorów, a zwłaszcza archiwów emigracyjnych, decydują ich właściciele. Zbiory te często więc zasilają krajowe centra kultury w miejscowościach, z których darczyńcy pochodzą, lub kierowane są do wybranych ośrodków akademickich. Inna zasada, do niedawna imperatyw, dotyczy archiwów instytucjonalnych, dokumentujących społeczno-kulturalne życie emigracyjne i stanowiących własność społeczną. W tym przypadku zalecane jest deponowanie zbiorów w bibliotece lub archiwum środowiska, w którym powstawały (International Council for Archives. Code for Ethnics, 1996). „Międzynarodowe prawo publiczne dotyczące rozmieszczenia materiałów archiwalnych stosuje się wyłącznie do akt instytucji państwowych i publicznych, dla archiwaliów i kolekcji prywatnych i prywatno-prawnych nie ma i nie może być uregulowań prawnych” – uważa Mirosław Supruniuk. W praktyce mamy do czynienia z ubożeniem dokumentacji działalności emigracji poza granicami kraju. Dają się też zauważyć czynniki destrukcyjne wobec archiwaliów, takie jak: emigracyjny niedostatek funduszy na konserwację, nie zawsze najlepsze warunki przechowywania dokumentów, brak profesjonalnie opracowujących zbiory archiwistów… Nie bez znaczenia są odległości krajowego świata uczonych od emigracyjnych diaspor. Wszystko razem przyczynia się do tego, że w ciągu lat, zwłaszcza w miarę ujednolicania spraw emigracyjno-krajowych w ostatnim 20-leciu, zacierają się granice norm postępowania dotyczących instytucjonalnych archiwów. Pozostające pod opieką zarówno prywatnych osób, jak i organizacji archiwa i księgozbiory z „polskiej Brytanii” coraz częściej przekazywane są krajowym instytucjom kultury. W kraju dostają się zwykle w ręce fachowców ze specjalizacją archiwalną lub biblioteczną.

DziaŁania chaotyczne Wiadomo, że do przełomowego roku 1989 emigracyjne książki mogły do PRL-u przenikać tylko drogą nielegalną. Rzadkością były też depozyty emigracyjne. Zdarzały się przez przypadkowe zrządzenie. Przykładem archiwalia i pamiątki „przekazane dla dobra obecnych i przyszłych pokoleń Polaków w Polsce” ostatnią wolą zmarłego w 1969 roku gen. Kazimierza Sosnkowskiego, które dostały się w niepożądane ręce. Komuniści przejęli je od pełnej zaufania wykonawczyni testamentu, wdowy po generale, by używać do celów reżimowo-propagandowych. Sytuacja zmieniła się zasadniczo po przełomie politycznym. Emigracja Niepodległościowa bez większych obaw, chętnie i świadomie przekazywała odtąd do kraju własne

księgozbiory i archiwa. Początkowo były to działania chaotyczne. Oto przykład: w 1990 roku przed Biblioteką Politechniki Rzeszowskiej stanęła ciężarówka wypełniona książkami z Wielkiej Brytanii. Tak to dość nietrafnie do rzeszowskiej uczelni technicznej dostał się oryginalny zbiór książek powojskowych – przeważnie polonica emigracyjne: 141 edycji z klasyki literackiej, 245 opracowań i źródeł historycznych, 27 kompletnych i zdekompletowanych roczników czasopism. W ten sposób powstała Sekcja Literatury Emigracyjnej Biblioteki Głównej Politechniki Rzeszowskiej. W 1994 Anna Daszkiewicz opracowała Informator o zbiorach literatury emigracyjnej dostępnych w Bibliotece. Zbiór stanowią książki i czasopisma wydane wyłącznie na emigracji w latach 19411990. Każda książka otrzymała okolicznościowy stempel: Dar Polaków z Anglii dla Politechniki Rzeszowskiej 1990-1991; oprócz stempla, nazwisko – „Zwierzchowski” – prawdopodobnie inicjatora pomysłu wprowadzonego w czyn. W większości najcenniejsze w tych książkach są pieczęcie podręcznych biblioteczek wojskowych, szpitalnych – z miejsc, jakie żołnierz polski zaliczał na szlaku bojowym podczas II wojny światowej. Obecni właściciele są gotowi przekazać księgozbiór instytucji potrafiącej lepiej niż Politechnika spożytkować książkę emigracyjną.

W roDzinne strony Rzeszów – rodzinne miasto znanego na emigracji typografa Stanisława Gliwy – serdecznie przyjmuje artystę. Wprawdzie archiwum i księgozbiór Gliwy (Gliwianum) zostało rozproszone po wielu miejscach w Polsce, ale tu o stałą ekspozycję (kilkanaście planszy z pracami Gliwy i kilkanaście wydrukowanych przez niego książek) w Bibliotece Uniwersytetu Rzeszowskiego zadbał historyk literatury dr Jan Wolski, przekazując uczelni kilka prywatnych drobiazgów, zdjęć, dokumentów, druków, które otrzymał od żony artysty Marii Gliwowej. Dopełnił ten zbiór kolejnymi zdobyczami prac typografa, m.in. kopiami listów Gliwy do Wańkowicza (oryginały w posiadaniu Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, USA). Za pośrednictwem Wolskiego kil-

kanaście prac linorytniczych, druków ulotnych i galanterii drukarskiej trafiło do Muzeum Drukarstwa w Warszawie. Najznaczniejszą kolekcję korespondencji Gliwy, archiwaliów, klocków linorytniczych, dokumentacji fotograficznej ma jednak Książnica Kopernikańska w Toruniu. Tutaj znajdują się listy wielu osób zarówno z kraju, jak i z emigracji korespondujących z Gliwą. Kilka jego linorytów i drzeworytów (pochodzących ze zbiorów osób, które toruńskiemu Archiwum powierzały własne archiwalia) posiada Biblioteka Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Pełną kolekcję wydanych przez Gliwę książek ma także Oddział Historii Książki Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Wszystkie wymienione zbiory to prywatna zasługa i serdeczne dary Marii Gliwy, zmarłej 23 września 2009 roku w Dublinie, której prochy wolą testamentu mają spocząć obok jej męża w Rzeszowie-Słocinie. Wkrótce po przełomie (w latach 19911994) znaczna część londyńskiego księgozbioru Kazimierza M. Smogorzewskiego (dziennikarza, pisarza politycznego, encyklopedysty): prasa emigracyjna i ponad 2000 książek, głównie o tematyce historyczno-politycznej okresu od końca XIX wieku do czasów najnowszych, oraz unikatowy zbiór 52 grafik karykaturzysty brytyjskiego Ralpha Sallona, została zdeponowana w Bibliotece Śląskiej w Katowicach – a zatem na terenie, z którego pochodził urodzony w Sosnowcu Smogorzewski. Ambasador RP w Wielkiej Brytanii hr. Edward Raczyński założył Fundację im. Raczyńskich przy Muzeum Narodowym w Poznaniu. Po jego śmierci (w 1993) Fundacja przejęła jego cenny księgozbiór druków nowych w liczbie 500 publikacji: fachowej literatury dyplomatycznej, wielojęzycznych prac poświęconych historii zwłaszcza okresu międzywojennego. Natomiast kolekcja starodruków po Edwardzie Raczyńskim została przekazana do Biblioteki im. Raczyńskich w Poznaniu. Wśród najstarszych znajdują się publikacje jego pradziada, również Edwarda, i brata tegoż – Anastazego. Biblioteczno-antykwarycznym cymelium w tej kolekcji jest 3-tomowy zbiór grafik Sir Joshua Reynoldsa z XVIII wieku. Osobną

grupę w kolekcji stanowią książki z dedykacjami autorów ze świata polityki, kultury, nauki. W zbiorze ambasadora nie zabrakło pamiątkowego wydania Konstytucji Kwietniowej oraz bibliofilskich rarytasów z kolekcji oficyny Samuela Tyszkiewicza. Jerzy Pietrkiewicz – przedstawiciel wielkiej humanistyki: poeta i teoretyk poezji, prozaik (pisarz dwujęzyczny), tłumacz, profesor School of Slavonic and East European Studies – własnym księgozbiorem wzbogacił bliskie jego sercu, macierzyste Gimnazjum im. Długosza we Włocławku. Ostatnio, 17 września 2009 roku, Biblioteka Uniwersytetu Białostockiego im. Jerzego Giedroycia otrzymała, można powiedzieć, dar sentymentalny, bo skierowany do miasta urodzenia i młodości Prezydenta RP na Wychodźstwie: archiwum Ryszarda Kaczorowskiego. Zawiera ono około 800 jednostek, w tym: 296 książek, 252 nagrania, 60 tytułów czasopism i 100 dokumentów życia społecznego na emigracji.

archiWum emigracji W toruniu Jednym z najwcześniejszych w ostatnim 20-leciu i najważniejszych ośrodków gromadzenia emigracyjnych archiwów, księgozbiorów i kolekcji z Wielkiej Brytanii (nie biorę pod uwagę kolekcji muzealnych) oraz dzięki szczodrym darom najlepiej naukowo prosperującym wydaje się utworzone w 1995 roku Archiwum Emigracji Biblioteki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Trafiła tu jedna z największych kolekcji emigracyjnych, jakie z Londynu powędrowały do Polski. Decyzją Stefanii Kossowskiej, dzięki finansowej pomocy Fundacji z Brzezia Lanckorońskich, zostało przekazane tej uczelni ponad 60 tys. rękopisów i listów (m.in. listy do redaktora „Wiadomości” Stanisława Balińskiego, Mariana Hemara, Józefa Mackiewicza), składających się na archiwum „Wiadomości” (1946-1981), oraz wyposażenie redakcyjne tygodnika. Złożone zostały tutaj także inne londyńskie archiwa: „Środy Literackiej” (dodatek do „Dziennika Polskiego i „Dziennika Żołnierza”), teatru „Syrena”, wydawnictwa Książnica Polska w Glasgow, czę-

ściowe lub kompletne archiwa dziennikarzy, pisarzy i wybitnych osobistości wychodźczego życia społeczno-kulturalnego. Wymieńmy choćby niektóre: całe archiwum (łącznie z maszynopisami wywiadów, słuchowisk, adaptacji teatralnych) Zdzisława Broncla od lat 50. związanego z polską sekcją radia BBC; poety, eseisty, krytyka, od 1966-1974 naczelnego redaktora „Wiadomości” Michała Chmielowca; poety satyrycznego, dramaturga, aktora Edwarda Chudzyńskiego; autorki dwu dramatów i publicystki Tamary Karren; malarza, rzeźbiarza i pisarza Adama Kossowskiego; felietonistki, dziennikarki, od 19741981 naczelnego redaktora „Wiadomości” Stefanii Kossowskiej; prozaika i krytyka Janusza Kowalewskiego; pisarza, redaktora, znawcy spraw wschodnioeuropejskich Jana Krok-Paszkowskiego; dziennikarza, autora prac o Polskich Siłach Zbrojnych Witolda Leitgebera; krytyka teatralnego i radiowego, pisarza Janusza Poray-Biernackiego; poetki Marty Reszczyńskiej-Stypińskiej; działacza polityczno-społecznego, prezydenta RP na wychodźstwie (19861989) Kazimierza A. Sabbata; pisarza, wydawcy i działacza politycznego Juliusza Sakowskiego; generała, premiera, w 1947 osiadłego w Wielkiej Brytanii autora wspomnień Felicjana Sławoj-Składkowskiego; autora powieści i słuchowisk Wiktora Trościanki; malarza i pisarza Marka Żuławskiego…

FunDacji z Brzezia Lanckorońskich Dzięki emigracyjnym darczyńcom i nie bez zasług naukowych opiekunów toruńskiego Archiwum Emigracji pośród innych archiwów emigracyjnych w Polsce Toruń najwydajniej opracowuje oraz popularyzuje emigracyjne archiwa w publikacjach. Jak dotąd, ukazało się 29 tomów w toruńskiej serii wydawniczej: Archiwum Emigracji – Źródła i materiały do dziejów emigracji polskiej po 1939 roku, kilkanaście książek w serii literackiej „Archiwum” oraz 10 zeszytów rocznika „Archiwum Emigracji. Studia – Szkice – Dokumenty”. Od 1997 roku krakowska Polska Akademia Umiejętności jest właścicielem Biblioteki Fundacji z Brzezia Lanc-


|23

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

czas przeszły teraźniejszy korońskich, od miejsca powstania zwanej Biblioteką Rozdolską (Rozdół – dziś na Ukrainie). Początki gromadzenia biblioteki tej sięgają XVIII wieku. W 1969 roku przywieziona przez Karolinę Lanckorońską do Wielkiej Brytanii najpierw dostała się w depozyt Biblioteki Polskiej w Londynie, następnie umieszczona w siedzibie Fundacji z Brzezia Lanckorońskich w dzielnicy Earl’s Court. W swoim rozwoju księgozbiór przybierał charakter druków polskich i dotyczących Polski (został skatalogowany przez stypendystów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego). Drugi, odrębny i stale uzupełniany księgozbiór w Fundacji stanowiły źródła publikowane i prace historyczne dotyczące historii Polski XX wieku. Razem z książkami Karolina Lanckorońska ofiarowała PAU zbiór sztychów z XVIII i XIX wieku oraz część rodzinnych i własnych naukowych materiałów archiwalnych. Biblioteka Rozdolska liczy 3000 poloników krajowych i zagranicznych, w tym 800 starodruków (m.in. kalendarze i broszury polityczne z XVII i XVIII wieku, zbiór konstytucji, ustaw i przywilejów I Rzeczpospolitej, XVIII-wieczne edycje źródeł do historii Polski, herbarze, komplet „Zabaw Przyjemnych i Pożytecznych”). Biblioteka ta służy obecnie przede wszystkim społeczności akademickiej. Można z niej korzystać w czytelni Archiwum Nauki PAN i PAU w Krakowie. Natomiast wiele eksponatów Karoliny Lanckorońskiej trafiło do Biblioteki Jagiellońskiej (także do Muzem Uniwersytetu Jagiellońskiego).

W BIBLIOTEKACH KRAKOWA, WARSZAWY, WROCŁAWIA Część archiwum osiadłej w Londynie Beaty Obertyńskiej kilka lat temu siostrzeniec poetki, Kasper Pawlikowski z Kanady, złożył w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego. Inna część archiwum Obertyńskiej powędrowała do Muzeum Narodowego w Przemyślu. Bogatą w starodruki własną bibliotekę miał przekazać z Londynu do Polskiej Akademii Umiejętności polityk, publicysta, lider Federacji Ruchów Demokratycznych Rowmund Piłsudski. O archiwum stworzonej przez Krystynę i Czesława Bednarczyków londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy, wraz z drukarnią funkcjonującej od 1949 roku do późnych lat 90., dla Uniwersytetu Jagiellońskiego zabiega prof. Janusz Gruchała. Ma ono służyć m.in. studentom Katedry Edytorstwa i Nauk Pomocniczych UJ. Emigracja w Wielkiej Brytanii pamięta o warszawskiej Bibliotece Narodowej, często przesyłając do jej zbiorów pojedyncze polonica – publikacje polskie lub dotyczące Polski wydane poza krajem: drukowane (piśmiennicze, kartograficzne, ikonograficzne i muzyczne), dźwiękowe, audiowizualne i elektroniczne. W 2002 roku Zgromadzenie Księży Marianów Prowincji Brytyjskiej z siedzibą w Fawley Court (nieopodal Londynu) przekazało Bibliotece Narodowej kilka tysięcy (dwie ciężarówki) książek, czasopism i dokumentów życia społecznego z XX wieku – polskich, poloników i obcych. W 2004 Biblioteka Narodowa otrzymała dar po śp. profesorze Ralphie Milibandzie: 97 paczek literatury – głównie z kręgu historii myśli politycznej.

Po śmierci Marii Danilewicz-Zielińskiej (zmarła w 2003 roku), historyka literatury, bibliografa i bibliotekarki, listy jej do zaprzyjaźnionej Hanny Świderskiej adresatka złożyła w Bibliotece Narodowej, w której pracowała do wybuchu II wojny światowej. Spuściznę po polityku Janie Kwapińskim z Londynu w 2006 roku jego wnuczka, Barbara Woronowcow, przekazała do Archiwów Państwowych w Warszawie. Zbiór zawiera dokumenty działalności społecznej i politycznej, listy prywatne i pamiątki rodzinne. W 2008 roku zakończyły wieloletnią „wędrówkę pamiątki po polskim teatrze i polskich artystach pracujących za granicą, pamiątki po ludziach, których losy wojenne, a potem polityka wygnały z kraju” – w 90. rocznicę istnienia krajowego ZASP-u Instytutowi Teatralnemu w Warszawie zostało przekazane z Londynu archiwum Związku Artystów Scen Polskich za Granicą (ZASPzG, powstał w 1942) z siedzibą w Londynie. Zbiór (ok. 40 pudeł) zawiera teatralne dokumenty, w tym listy, dokumentację warsztatów teatralnych, scenariusze, statuty, protokoły zjazdowe ZASP-u za Granicą, programy, afisze, projekty scenografii, recenzje, zdjęcia. Pośród innych „znajdują się unikatowe dokumenty związane z ludźmi estrady, radia i filmu, m.in. Zofią Terne, Feliksem Konarskim, Marianem Hemarem, Romanem Ratschke, Leopoldem Kielanowskim, aktorami: Renatą Bogdańską (żoną gen. Władysława Andersa), Ireną Delmar (od 1981 r. prezesem londyńskiego ZASP-u)”. Kopie dokumentów zachowano w londyńskiej siedzibie ZASPzG. Należy zauważyć archiwum polityczne i historyczne Tadeusza Żeczykowskiego (autora książek o podziemnej Polsce i początkach PRL-u, w latach 1958-1972 wicedyrektora Rozgłośni Polskiej Radia „Wolna Europa”); archiwum, które w 2006 roku zostało zdeponowane w Bibliotece Ossolineum we Wrocławiu.

ARCHIWA ROZPROSZONE Liczne księgozbiory i archiwa wolą ofiarodawców – podobnie jak archiwum Gliwy – zostały rozproszone w dwu lub w kilku miejscach. Tak więc księgozbiór działaczy socjalistycznych, Lidii i Adama Ciołkoszów w 1998 roku na życzenie i z rozmysłem specyfikacyjnym Ciołkoszowej został przekazany do trzech bibliotek w Polsce: 110 pudeł z książkami w języku polskim i angielskim, głównie o tematyce społecznej, zostało skierowanych do Biblioteki Jagiellońskiej; 34 pudła książek (z przewagą anglojęzycznych) o podobnej tematyce – do Biblioteki Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie; 13 pudeł książek wyłącznie w języku polskim, wydanych za granicą, oraz zbiór miesięcznika „Kultura” wpłynęło do Biblioteki Wojewódzkiej w Tarnowie. W przypadku ostatniej darowizny dokonało się symboliczne zwieńczenie związków rodzinnych Ciołkoszów z Tarnowem. Voluminy opatrzono napisem ex dono Familiae Ciołkosz. W 2004 roku do Biblioteki Narodowej w Warszawie wpłynął (tym razem pośmiertnie) czwarty dar Ciołkoszów dla kraju: 23 paczki publikacji polskich i obcych, głównie z zakresu polskiego ruchu robotniczego i polskiego socjalizmu.

Archiwum Bronisława Przyłuskiego z Londynu (poety, prozaika, dramaturga) pośmiertnie zostało podzielone między Rembertów, Bibliotekę Narodową w Warszawie i Wyższą Szkołę Artylerii w Toruniu. Podobnie ma się rzecz z archiwum Juliusza L. Englerta, londyńskiego artysty fotografika i publicysty zmarłego 13 stycznia 2010, który część korespondencji i zdjęć przekazał do Biblioteki Narodowej, a około 200 książek z dedykacjami podarował Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kilka zbiorów z Londynu i Fawley Court trafiło do akademickich ośrodków Lublina. Do Biblioteki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego zostały przekazane: archiwum poety i tłumacza Zygmunta Ławrynowicza, w tym dotąd nieopracowany ogromny Dziennik tego autora; romanistyczny księgozbiór (około 500 książek) romanistki i pieśniarki Toli Korian; księgozbiór filozoficzny, ze szczególnym uwzględnieniem dzieł Bergsona, historyka filozofii Zygmunta Hładkiego. Natomiast Wyższa Szkoła Lubelska im. Króla Władysława Jagiełły w Lublinie 4 lata temu weszła w posiadanie humanistycznego księgozbioru Jana Krasnodębskiego (ok. 20 tys. książek). Księgozbioru wyróżniającego się

szczególnie reprezentowaniem nauk pomocniczych historii: heraldyki, numizmatyki, sfragistyki. Drugą osobliwością tegoż zbioru jest duży dział literatury emigracyjnej: Biblioteka „Kultury”, „Kultura”, „Zeszyty Historyczne” i liczne pisma emigracyjne. Wymieniona Szkoła przejęła też teologiczno-literacko-filozoficzny zbiór około 12 tys. książek profesora matematyki Sławomira Biela z Londynu. W 2006 roku w Mariańskim Domu Studiów im. Świętych Cyryla i Metodego w Lublinie została zdeponowana pozostała część biblioteki z polskiego ośrodka rekolekcyjno-konferencyjnego i rekreacyjnego im. Jana Pawła II w Fawley Court prowadzonego przez księży marianów. Znajdują się w tym księgozbiorze także starodruki. Również w 2006 roku zbiory muzealne i rękopisy (m.in. dotyczące Powstania Styczniowego) z polskiego ośrodka zarządzanego przez księży marianów w Fawley Court trafiły do Lichenia, gdzie miało być otwarte muzeum. Jak dotąd, muzeum takie nie powstało. Sprawą interesuje się krajowe Ministerstwo Kultury. *** Dzięki przychylności darczyńców emigracyjne archiwa nie „spoczywają” i nie

muzealnieją – są żywe. Ku pożytkowi nowych pokoleń po latach wzbranianej przez cenzurę PRL-u wiedzy dostęp do źródłowych materiałów emigracyjnych stał się powszechny. A odkąd studia nad dziejami i dorobkiem polskiej emigracji wychodźczej wraz z archiwami i księgozbiorami przenoszą się i w przewadze są prowadzone w Polsce, poszerzają się ich przestrzenie tematyczne, wzrasta poziom zainteresowań emigracją, a także operatywność krajowych bibliotek w zakresie przejmowania polskich zbiorów emigracyjnych. Trzeba też pamiętać, że mamy do czynienia z „transakcją wiązaną”: powojenna polska emigracja, uzupełniając krajowe zbiory, nie tylko wspomaga rozwój archiwów i wiedzy o polskiej emigracji, ale także zapewnia sobie trwałą pamięć w licznych opracowaniach teraźniejszych i przyszłych pokoleń profesjonalnych badaczy krajowych. Ar t y kuł po wst ał na pod s ta wie kwe rend b i b lio tecz nych, in t er ne t o wych i op ra co wań dr u ko wa nych. W peł niej szej p o s ta ci, z wy ka zem bi blio g ra fii, uka że się w książ ce po kon fe re n cyj nej Niep odl eg łoś ciow e uchodźs t wo pol- skie w Eur op ie i na ś wiec ie oraz jeg o rol a w pom oc y Kraj ow i po układ zie jał- tańs kim 1945-1990. Kon fe ren cj a pod takim t y tu łe m odbyła się Ła zien kach Kró lew skich 23-24 X 2009.


24|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

agenda

Time for a spring clean

Sophia Butler

S

pring is officially here; daffodils are blooming in their golden shades and tiny lambs are to be seen frolicking in the fields. This year they are even more irresistible than ever as many farmers have invested in little plastic jackets which defend against lashings of wind and rain which have been frequent in patches of freak weather in Scotland. The sight of tiny fluffy white balls in their coats, cavorting in the grass, but never too far from Mother Sheep is heart-warming. Despite flash floods and snows, which have made many of us double-check, the vernal equinox occurred on the 21st March and introduced the new season with a welcome day of the same length as a night. Once again, nature resurrects itself, releasing all the pent up energy of hibernation. It is time for Eastern thinking; each season creates an energy which dictates how we ought to cook, live and harmonize with it. When

jacek ozaist

WYSPA [22] Dziś widzę całą jaskrawość popełnionych błędów. Minęło osiem miesięcy, odkąd potknąłem się o własną głupotę i odzyskałem rozum. Październik w Londynie jest dla mnie bardzo uprzejmy. Mało pada, jest ciepło, wciąż kwitną kwiaty. Klienci zaczęli mnie polecać znajomym i rodzinie. Mam roboty po uszy, a kasę grzecznie zanoszę do banku. Zostawiam sobie drobne na jedzenie, papierosy i piwo. Coraz częściej zerkam na ogłoszenia motoryzacyjne w polskich gazetach. Waham się między audi a volvo. Aha, no i mam oko na „japończyki”. Strasznie ich tu dużo, nawet bardzo stare roczniki – to może oznaczać, że warto w nie inwestować. Obejrzałem nawet ostatnio z Rickiem 10-letnią toyotę, ale on szybko odkrył, że niedługo zacznie się sypać. Postanowiłem się nie napalać i nie popełnić jakiegoś głupstwa. Przecież chcę tym autem skoczyć na święta do Polski. Zapomniałem o najważniejszym. Za tydzień przyjeżdża do mnie Aneta. Wszystko się jej tam sypie. Niebawem straci pracę w hotelowej recep-

living in the country, a long and dark winter can make us miss the proximity of others and the hum of city life. However, one sunny day makes it all worthwhile. My teacher at the nutritional school I attended in Glasgow, told us that was only aware it was spring when she looked down at her plate and saw a reflection of the colours outside her window. Vegetables should start to take over your plates from now and for the length of summer – particularly salads, sprouts and raw food, as we migrate away from longer cooked stews and imbibe that upward, renewing energy. Snowdrops, daffodils, crocuses and tulips are the first flowers of spring and they are characterized by this powerful rising energy. Symbolizing rebirth and new beginnings; the daffodil is said to be the flower of abundance, so go and feast your senses on a walk in some green where they spread their golden light! Don’t forget that 10-15 minutes of sunshine is enough to help our bodies make vitamin D and to make a substantial difference to how we feel. Make sure you invest in enough outside time to banish the wintry blues. The wind picks up and the air is clear as the earth is swept by a refreshing, renewing force. I come out of the house and feel like jumping for joy on my trampoline, the dogs join me, (in the absence of the legendary goats who were always trying to reach the succulent higher branches of the apple tree!). The thrill of the upward force, blowing my hair and shaking my brain around in my head is exhilarating; a perfect opportunity to question the negative thought patterns we allow our minds to spoon-feed us. Things are moving and it is a great time for a detox and a shakeup of the lymph system. Over the cold months we often become more sluggish and our body is quicker to store fats in our reserves. Now is a good time to kick start the metabolism with

exercise and diet. Those of us who are Church goers were participating in the abstinence of Lent; however, whatever your religious persuasion, a customized form of Lent is a good idea for us all health-wise. If we abstain from one or more of our indulgences for at least one month, the body has a real chance to flush out toxins and regenerate itself before we start again! The body can only do one thing at a time: it is either protecting or repairing but we must give it the chance! Suddenly there is a commotion at the gate and Hamish emerges through a cacophony of barking, pushing a wheelbarrow loaded with a cargo of manure, torturous looking gadgets, shovels, spades and pitch forks. There is no escape I think to myself, contemplating how much lonelier life would seem here without the welcome intrusions of our old friend. It is amazing that in a time when we are diseased by unnatural social propriety, Hamish just barges in and never asks whether or not it is convenient! I have stopped jumping as Hamish approaches with his precious brown sack full of seeds; “I’m sure you have already cleaned the house and fasted for 40days”, we both laugh out loud, “Now it is time to listen to the awakening earth”. I don’t even have time to run inside and get my gardening gloves which Ross bought me before there is a shovel in my hand and a beautiful polka-dotted seed – “You need to get the mantra going” Hamish tells me, as if I would know what that is… “You know – sow with the flow”. Forget cuddly Easter bunnies, forego chocolate eggs and cake. Under Hamish’s guidance we dig, we prepare the seed beds by raking the ground and we strim the grass before mowing it (a job from which I am exempt, having nearly ended up in the field after trying to use Ross’s new mower and strimming the heads off our solar lamps last time!). The shrubs are mercilessly pruned, any

dead matter is cut back, to reveal plump buds on each stem, not forgetting to nourish the soil (not the plants) with pungent manure, which the dogs love to gulp down – straight! Then, the planting of the new life, which sits patiently in the seeds, just waiting to spring into action with the addition of soil and water – amazing! Once all the urgent tasks are completed, there is time for a hot-cross bun after all. Rolling my cigarette and burning my mouth on earl-grey tea, I feel blissful, having participated in a dance with Gaia, the mythological earth goddess. With just a little effort, I have ensured that I will be privy to a miracle and the soil will offer nutrient-rich and tasty gifts. “I would have liked to have been born in a summer garden”, I said to Hamish, smiling as I remember the best reply to the question “How old are you?” I have ever heard. My Mama did not feel to answer traditionally, (as any woman might), so she replied “I was born on a warm summer afternoon, it was a Wednesday; the birds were singing as the wind ruffled the leaves on the trees”. The reply left the person too stunned to speak! I ask Hamish when he was born, whilst happily munching. “It was the year of the Dragon”, “That sounds about right!” I exclaim, half choking on the last puff of my cigarette! I know that the equinox is recognised as the start of a new astrological cycle, but I have not been drawn to astrology more than looking up into the evening sky. Hamish began to speak, I could tell it was going to be a lesson by his tone – “According to legend, the Lord Buddha summoned all the animals of the earth to him before he departed the world. Only 12 made the journey successfully and ingratitude, Buddha rewarded them by naming a year after them in the 12-year cycle of the Chinese calendar. The system is extremely practical. The Dragon is depicted as a mythical

cji, Mydlarnia zaś nie przynosi spodziewanych zysków. Czyli same dołujące rzeczy. Nawet na odległość Polska sprawia mi ból. Bardzo się cieszę, że wreszcie zobaczę Anetę. Ile to już miesięcy? Chyba pięć, a jakby cała wieczność. Jadę odwiedzić Jarka i Justynę w nowym lokum w Ruislip. To kawał drogi na północ. Autobus grzęźnie w korkach, rozwrzeszczane murzyńskie bachory licytują się wielością produkowanych decybeli, w czym wydatnie pomagają im telefony komórkowe. Puszczają z nich kiepskie kawałki w tandetnym konkursie, kto zagra głośniej. Staram się skupić na widoku za oknem. Wszystkie londyńskie ulice zdają się wyglądać tak samo. Niska zabudowa, sklepiki, agencje nieruchomości, fryzjerzy, „chickeny”, knajpki tandoori... A jednak żadna z tych ulic nie jest taka sama. To przedziwne, niewytłumaczalne zjawisko. Nagle okazuje się, że grupka czarnych dzieci nie tworzy jednolitej grupy. Dwóch podrostków wyraźnie dogaduje dwóm dziewczynkom w chustach. – Ty pier... somalijski beneficie! – udaje mi się zrozumieć ostatnie zdanie. Wtedy nieduża dziewczynka podrywa się z siedzenia, wiesza na poręczy i z całej siły wali chłopaka podeszwami grubych martensów. Zaczyna się regularna zadyma. Kierowca reaguje natychmiast. Zatrzymuje autobus i każe wszystkim wyjść. Dzieciaki tłuką się zawzięcie, przesuwając się w kierunku wyjścia. Bojowe Somalijki w niczym nie ustępują silniejszym

chłopakom – zapewne urodzonym już Londynie. Wsiadam do następnego autobusu i jadę dalej. W pewnej chwili ze zdziwieniem zauważam, że przystanek nazywa się Polish War Memorial. Pięknie ukwiecony pomnik polskich lotników! Szybko kojarzę. Przecież to Northolt. Tu mieści się baza RAF-u. Gdzieś w sercu czuję dumę, mam nawet idiotyczną ochotę, by zasalutować. Ruislip, jak się okazuje, mieści się tuż za wojskowym lotniskiem. Jarek (od pewnego czasu już nie Jerry) czeka na przystanku z obowiązkową reklamówką w ręce. Kiedy się witamy, dostrzegam, że ma podbite oko. – Baba cię leje? – próbuję żartować. – Jasne! – krzywi się. – Dostałem w ryj z powodów patriotycznych. Siedziałem sobie w pubie, rozmawiając z barmanką o naszych lotnikach, których w czasie wojny było tu pełno. Jeden z nich nawet romansował z jej matką. Gadamy, gadamy, tłumaczę, że nasi uratowali Londyn przed Hitlerem, aż tu nagle jakiś pijany Angol zaczyna mi przygadywać, że bredzę, bo Polacy głównie za robotą przyjechali. Tłumaczę gnojowi, że jestem magistrem historii i wiem, co mówię, ale próżna gadka. Daliśmy sobie po razie i nas rozdzielili. – Kup dziadowi Sprawę honoru. Wyszła najpierw po angielsku. – Nie jestem pewien, czy umie czytać. Z rechotem znikamy w przytulnej uliczce. Jarek częstuje mnie fostersem. – Jeju, czemu kupujesz tego australijskiego si-

kacza? – pytam z niesmakiem. – Bo ma cztery procent. Nie chcę się upijać. Chcę czuć smak piwa. Malwina się uwzięła i ciągle mam o to awantury. – No cóż, związki z kobietami poważnie komplikują nasze kawalerskie sprawy – przyznaję. Pstrykamy puszkami. – Okolica wygląda na spokojną. – Bo jest! – mówi z dumą Jarek. – Sami Angole. Cicho, czysto, spokojnie. Tylko te wojskowe samoloty... – W całym Londynie niebo huczy. Nie ma od tego ucieczki. – No wiem. Malwinka zaprasza na rosół i mielone z kapustą. W żołądku natychmiast robi mi się ciepło. Sto lat nie jadłem polskiego, domowego obiadu. Ciągle w biegu, żywię się publiczną karmą dla emigrantów – kurczakami z frytkami, hamburgerami i pizzą. Czasami po wypłacie potrafię zaszaleć i zjeść hinduską kormę, chińszczyznę albo kebab. Dochodzimy do furtki przytulnego domku z ogrodem. Jarek przystaje i patrzy na mnie z powagą. – Poza tym jesteśmy z Malwinką w ciąży... Co tu wiele opowiadać. Spędziłem przemiły wieczór z przyjaciółmi przy suto zastawionym stole, potem siedzieliśmy do późna w ogrodzie, popijając świetnie schłodzone piwo. Było i wesoło, i smutno. Wesoło, bo Malwina tryskała humorem, jakby się czegoś najadła. Szybko


|25

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

agenda

View of the St Ninian’s cave

adversary in Western legends, but the Orientals see him as the epitome of style and wisdom. As for you my dear, you were born in the year of the sheep I believe – before you despair, what the Westerner sees as docile and even stupid, the Eastern mind views as sensitive and artistic.” This is good news I think to myself, casting my mind back to the conversation I had with a farmer’s wife the other day whilst sharing my enthusiasm for the

lambs in their red jackets. She said it really only makes the slightest bit of difference because sheep are born to die, no matter what precautions you take and even those which are rejected and taken into the barn to be handreared have a 50% survival rate. I’m definitely sticking with the Eastern view on this one! “So Mr. Astrologer, what kind of year does 2010 bode to be?” I inquire. I can tell that Hamish likes this subject – “It is the year of

the Tiger; a dramatic year for the world, natural disasters will not be uncommon and the milieu will be volatile – financially it will be a roller coaster.” He becomes very quiet. “Have you any petrol in the red rocket?” I am suddenly asked – “Um, yes, where are we going?” I gulp, what does the crazy, old goat want now I wonder. It is apparently time to visit the Cradle of Christianity in Scotland. We departed on a pilgrimage of sorts, with

połapałem się, że ciąża jej służy. Tylko pogratulować plemniczego Blitzkriegu po kilku miesiącach znajomości, choć trochę się martwiłem, czy aby na pewno przejdą tę próbę zwycięsko. Wydawali się jednak tacy zgrani, szczęśliwi... Posmutniałem nieco, gdy Jarek opowiedział mi, gdzie pracuje. Nie szło mu zupełnie w nieruchomościach, więc desperacko poszukiwał roboty, by móc odnaleźć się w posquatowej, pełnopłatnej rzeczywistości. Nic mu się nie udawało, popadł w długi i niełaskę landlorda, który zagroził, że wyrzuci ich, jeśli nie zapłaci do końca tygodnia. Nie spłacał też karty kredytowej ani rat za laptopa. W ciągu paru tygodni przeszedł metamorfozę od biznesmena do człowieka na bruku. Wtedy zadzwonił do polskiej firmy, która oprócz tego, że wydawała kolorowy magazyn dla Polaków w Londynie, zajmowała się też szeroko pojętymi usługami dla rodaków, sprzątaniami, ogrodnictwem i budowlanką. Zgłosił, że chce pracować jako manager działu cleaningu. Jakie były wymagania? Ano, kilkuletnie doświadczenie na stanowisku dyrektorskim, świetny angielski, prezencja, kreatywność, bla bla bla... A co w zamian? Najniższa stawka, jaką przewidziała ustawa, praca w ciasnej klitce z jedną łazienką i wieeeeelooooogodzinny dzień pracy! Kiedy się sprawdził, obciążono go dodatkowymi zadaniami, oczywiście bez podwyżki. W ten sposób ja, z moim angielskim na poziomie studenckiego Headwaya i kompletnie niepraktycznymi studiami oraz bra-

kiem doświadczenia, przez pół dnia zarabiałem tyle, co on w ciągu 11 godzin. Przyjrzałem mu się bliżej. Schudł, zmizerniał, poszarzał na twarzy. Poradziłem, by jak najszybciej dał stamtąd nogę, zanim go zamęczą. Gniewnie odpowiedział, że doskonale o tym wie i co dnia rozsyła dziesiątki cv. I skończyliśmy temat. Wracałem z uczuciem niesmaku i żalu. Powiedziałem sobie, że nigdy, przenigdy więcej nie zatrudnię się u Polaków. Zresztą u kogokolwiek. Nie chcę mieć szefa, nie chcę sprzedawać duszy jakiemu patałachowi za chudą sakiewkę. Nadszedł mój wielki dzień. Jadę po Anetę. Radość i narastające podniecenie sprawiają, że wiercę się w metrze, jakbym złapał robale. Na szczęście niepisana zasada mówi, żeby nie gapić się na innych podczas jazdy. Wszyscy oglądają reklamy, gapią się za okno albo śpią. Nie byłem w centrum ze trzy miesiące. Londyn przestał być dla mnie atrakcją turystyczną. Stał się moim nowym domem. Mam swoje ulubione miejsca – parki, sklepy, zakład fryzjerski, puby – które sprawiają, że czuję się tu bardziej swojsko. Na Victorii tłoczno, jak gdyby ważny reżyser kręcił wielką scenę zbiorową. Wszyscy biegną na złamanie karku po skomplikowanych trajektoriach pośpiechu – aż dziw, że nikt na nikogo nie wpada. W podziemiach międzynarodówka, cały świat w pigułce zmrowiony w setkach prób dotarcia do celu, na stacji kolejowej to samo, ale już na dworcu autobusowym Victoria Green Line

inna rzeczywistość. Niby Anglia, lecz bardziej jak przed dworcem w Krakowie. Dziesiątki, setki Polaków. Siedzą na schodach i ławkach, oblegają sklepiki i knajpki, czekają w tłumie na autokar. Gorączka. Ktoś kogoś odbiera, ktoś wraca do kraju, kilku nietwarzowych dżentelmenów krąży i żebrze na browara. Poza tym wszystkie auta zaparkowane w okolicy należą do Polaków. Te na polskich blachach i te na angielskich. Imponuje mi to i budzi zazdrość. Podejmuję decyzję w ciągu kilku sekund – jutro kupuję samochód! – Te, ziomal, z Polski jesteś? – słyszę charpliwy głos i skrajnym wysiłkiem woli próbuję się nie skrzywić. Zarośniętą gębę szanownego ziomala skrywa dyskretny kaptur. – Mieszkam w Anglii – odpowiadam spokojnie. – Ale po polsku mówisz – ziomal wydaje się uradowany. – Mam fajeczki na sprzedaż. Malboro lajty z ruską akcyzą. – Dzięki, stary. Zaraz wjeżdża moja dziewczyna. Wiezie mi fajury – próbuję dostosować język do potrzeby chwili i chce mi się śmiać. – Aha, to może innym razem. A funta byś do winka dorzucił? – Sorry, mam tylko 10. – Może być! Na Victorię wjeżdża autokar Bermudy z Krakowa, więc zaczynam biec, potrącając zdezorientowanego ziomala. – Mogę skoczyć rozmienić! – krzyczy za mną. Za szybą widzę uśmiechniętą twarz Anety i ze

Hamish as guide to Whithorn which is the nearest town to St Ninian’s Cave. The cave is holy site for pilgrimages to celebrate Scotland’s first saint, who introduced Christianity to the land. The holy man named Nynia used this quiet and secluded spot as a place for solitude and retreat. He built the first Christian church in Scotland in 397 AD, of whitewashed stone, so it could be easily seen. The White House led to the name Whithorn. When I look at Hamish walking in his tattered sandals and overgrown beard towards the tiny cave, accompanied by the roar of rolling waves and angry sky; I feel humbled and moved. Far from the religious implications, the natural beauty of the place and its serenity speak a universal language. As we walk back from the beach, Hamish looks at peace with his beliefs; having completed his duties as Christian as thousands have before him. Back home I am rounding up the spiritual harvest of my 40 day fast – I did it! There is an old Chinese proverb: when we are born we are assigned a pile of food. When we consume it, we die. Why hurry to the grave then, I ask ? This is a good way to think about your health and the consequences of mindless eating; the concept of mind, body and spirit is not just a conspiracy of enlightened life coaches and therapists. A healthy mind and body result in clearer emotional states to lead you down the right path. I mean, let’s not kid ourselves here – we have to make sacrifices – however, I have got my diet on track. As for the rest – prepare for preaching: there is no point in being gorgeous / divine if your life is a mess. End a co-dependent relationship, quit a dead-end job, and ditch any toxic friends! Smile a lot and give compliments out whenever you have the impulse, remember it comes back three times as powerfully according to karmic law. Get your dream job – people who love what they do are not looking for another person to fulfil them. Search for your dream man if you have not already found him. Adopt the mantra – feel the fear and do it anyway! I leave you to contemplate the wise words of Tsem Tulku Rinpoche : ”We keep looking outside for the light when we should now become the light”.

wzruszenia uginają mi się nogi. Ludzki potok powoli wylewa się z pełnego zaduchu wnętrza. Tworzy koryto wokół klapy bagażowej, rozlewa się i zstępuje z powrotem, opływając zmęczonego kierowcę, który zaczyna wydawanie wielgachnych toreb. Chrzanić to. Aneta wpada mi w ramiona. Przez chwilę wirujemy pośrodku drogi, ale klakson nadjeżdżającego autokaru zabija magię tej chwili niby przypadkową muchę. – Cześć, kochanie. Tęskniłeś? Przyglądam jej się chciwym wzrokiem. Nic się nie zmieniła, poza tym, że rozjaśniła włosy. Nie odpowiadam, tylko całuję ją w ramiona, szyję, policzki.

cdn

@

xxpoprzednie odcinkix

www.nowyczas.co.uk/wyspa JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE


26|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

co się dzieje muzyka Capelle Grupa w czteroosobowym składzie koncertowała już w Australii oraz Europie. Niedawno powrócili z tournée po Włoszech. Inspirowani muzyką lat sześćdziesiątych oraz siedemdziesiątych próbują stworzyć nowy styl i unikatowe brzmienie (elementy muzyki hip hop oraz syntetyczne dźwięki z lat osiemdziesiątych z dodatkiem basowego funku). Nietypowa też jest barwa głosu wokalisty Capelle – na pewno przypadnie do gustu fanom alt rock i electro soul, a także dobrej muzyki rockowej. 10 kwietnia, godz. 20.00 Bilety: £6 Enterprise (Bar), 2 Haverstock Hill, Camden, NW3 2BL www.myspace.com/capellesound Henryk Gorecki’s Symphony No. 3 Symfonia Góreckiego zostanie zaprezentowana przez Londyńską Orkiestrę Sympfoniczną pod dyrekcją amerykańskiej dyrygentki Marin Alsop. W programie kompozycje Henryka Mikołaja Góreckiego, który od swej premiery w 1977 roku fascynuje ekspertów muzycznych, ja także przyciąga nowych słuchaczy muzyki współczesnej. 17 kwietnia, godz 19.30 Royal Festival Hall Southbank Centre Belvedere Road, SE1 8XX www.southbankcentre.co.uk Warsaw Village Band (Kapela ze Wsi Warszawa) Zespół ten jest już znany brytyjskiej publiczności – w 2009 roku grali m.in. na festiwalu Glastonbury, a w 2008 roku Lucy Duran w swej audycji World Routes w BBC 3 Radio zaprezentowała ich muzykę, a także muzyczne inspiracje zespołu. Kapela ze Wsi Warszawa łączy tradycyjną muzykę z nowoczesnymi brzmieniami. 17 kwietnia, godz. 20.00 Bilety: £12 (w przedsprzedaży) £15 (w dniu koncertu) Rich Mix 35-47 Bethnal Green Road, E1 6LA www.richmix.org.uk

(wcześniejsza zapowiedź telefoniczna, nr tel. 07982 714 969) Wstęp bezpłatny Julian Hartnoll Gallery 37 Duke Street, SW1Y 6DF www. julianhartnoll.com A French Picture Show Stara przepompownia zagospodarowana na przestrzeń galeryjną po raz kolejny zaprasza na wystawę/instalację/projekcję A French Projekt Film – reżyseria Jules Wright, fotografie Thomas Zanon-Larcher oraz muzyka Billy Cowie. Na film składa się 80 fotografii. Oprócz tego na widza czeka nastrojowa i zarazem magicznie zaaranżowana scenografia, która daje złudzenie prawdziwej atmosfery kinowej, a spacer w przestrzeni tej galerii sprawia, że odwiedzjący poczują się częścią niezwykłego doświadczenia. Wystawa czynna do 11 kwietnia, w godz. od 12.00 do 22.30 Wstęp bezpłatny The Wapping Project (wejście przez restaurację) Wapping Hydraulic Power Station Wapping Wall, E1W 3ST Muray Grafika Wystawa grafik komputerowych stworzonych przez artystę grafika Muraya. Tę unikatową kolekcję tworzą zadziwiające, estetycznie skomponowane, abstrakcyjne kształty. Wystawa mieści się w nietypowym, jak na sztukę, miejscu, bo w barze mlecznym Mamuśka, więc odwiedzając ją, można wzmocnić się tradycyjną polską kawą z fusami, która pobudzi niejeden umysł do kontemplacji,

artystycznych dyskusji, w których chętnie uczestniczy autor prac Ireneusz Źrebiec vel Muray. Wystawa czynna od poniedziałku do soboty, w godz. od 7.30 do 23.00 w niedzielę od 9.00 do 23.00 1st Floor, Elephant & Castle Shopping Centre, SE1 6TE Michelangelo’s Dream

Galleria Courtauld zaprasza do obejrzenia jednego z wielkich dzieł renesansowego rysynku The Dream autorstwa Michała Anioła. Jak historycznie oceniono, dzieło to powstało w prezencie dla Tommaso de’Cavalieri, młodego rzymianina, gdy Michał Anioł miał około 50 lat. Na wystawie są prezentowane również rysunki zebrane z kolekcji całego świata o tematyce mitologicznej i alegorycznej oraz niepublikowane wcześniej ręcznie pisane listy i wiersze skomponowane dla Cavalieri, który był wielką miłością Michała Anioła. Wystawa otwarta do 16 maja, w godz. od 10.00 do 18.00

Bilety: £5 (w poniedziałki w godz. 10.00-14.00 wstęp bezpłatny). The Courtauld Gallery Somerset House Strand, WC2R 0RN www.courtauld.ac.uk Given Wystawa współczesnego angielskiego artysty Jeremy Millera, który zafascynowany życiem i twórczością Stanisława Ignacego Witkiewicza postanowił dokończyć podróż, jaką polskiemu artyście przerwał wybuch I wojny światowej. Witkiewicz, który przebywał wówczas w Papui Nowej Gwinei, zdecydował przerwać swą wyprawę, by powrócić do Europy. Miller w 2009 roku wyruszył w te same miejsce, aby „dokończyć” i uchwycić to, co Witkacy mógłby, gdyby… Wystawa jest częścią projektu POLSKA! YEAR. Do 5 maja National Maritime Museum Romney Road, Greenwich, SE10 9NF www.nmm.ac.uk Decode: Digital Design Sensations Dla grafików i miłośników designu V&A Museum przygotowało ciekawą wystawę pod tytułem Decode: Digital Design Sensations, na której zebrano najnowsze odkrycia cyfrowego i interaktywnego designu oraz małe i duże interaktywne instalacje. Prezentowane prace są stworzone przez znanych międzynarodowych artystów projektantów, takich jak Daniel Brown, Golan Levin, Daniel Rozin, Troika and Karsten Schmidt. Wystawa została zorganizowana we współpracy V&A Museum z Onedotzero, organizacją artystyczną, która działa na całym świecie z misją promowania nowości w interaktywnych sztukach oraz ruchomych obrazach (moving image and interactive arts). Wystawa otwarta do 11 kwietnia w godz. od 10.00 do 18.00 Bilety: £5 V&A South Kensington Cromwell Road, SW7 2RL www.vam.ac.uk The Real Van Gogh: The Artist and His Letters

Koncert Moniki Lidke Niezwykła wystawa skupiająca się wokół korespondencji tego wielkiego impresjonisty rzadko eksponowanej ze względu na jej bezcenną wartość, razem z 65 obrazami i 30 rysunkami. Wystawa ta jest pierwszą od 40 lat tak dużą wystawą Van Gogha w Londynie. Do 18 kwietnia Bilety: £12 Royal Academy of Arts Burlington House, Piccadilly W1J 0BD www.royalacademy.org.uk

Utwory z płyty Waking up to Beauty 22 kwietnia, godz. 20.00 Bilety: £8 w (przedsprzedaży) £10 (w dniu koncertu) Pub George IV, 185 Chiswick High Road Chiswick, London W4 2DR Rezerwacja: mrbolygo@bolygomusic.com tel. 0787 628 7546

wystawy Transfiguration W Julian Hartnoll Gallery można obejrzeć rzeźby Wojciecha Antoniego Sobczyńskiego. Ten znakomity artysta polskiego pochodzenia prezentuje prace z ostatniej dekady swojej twórczości. Ekspozycja do 11 kwietnia, w godz. od 10.00 do 20.00

Chopin: The Romantic Refugee

Dla Czytelników „Nowego Czasu” mamy pięć podwójnych zaproszeń!!! Tel. 07791582949

W Folio Society Gallery w British Library można podziwiać oryginalne rękopisy Chopina, faksymile listów, dwa nigdzie wcześniej niepokazywane portrety kompozytora oraz wiele dokumentów historycznych ukazują-

cych zmagania emigracji polskiej o wolność ojczyzny rozdartej przez trzech zaborców. Wystawa czynna do 16 maja Wstęp bezpłatny The British Library, St Pancras 96 Euston Road, NW1 2DB www.bl.uk

film Filmy wideo Anny Molskiej Polska Artystka zaprezentuje w Tate Modern swój krótki film o tematyce posowieckiej oraz wczesnej awangardy, takiej jak suprematyzm i konstruktywizm. Autorka opowie również o swojej współpracy z warszawskim krytykiem Karolem Sienkiewiczem. Projekcja jest częścią KINOTEKI oraz przedsięwzięcia organizowanego pod egidą Instytutu Kultury Polskiej oraz Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Wtorek, 13 kwietnia, godz. 18.30 Bilety: £5 Starr Auditorium, Tate Modern www.tate.org.uk

teatr HELENA rzecz o Modrzejewskiej Uroczysty spektakl z okazji 100 rocznicy śmierci światowej sławy aktorki, naszej rodaczki. Sztuka ta cieszy się niesłabnącym powodzeniem na wielu scenach świata. W roli Heleny Modrzejewskiej – Maria Nowotarska, Scena Poezji Muzyki i Teatru im. J. Pilitowskiego z Toronto. Niedziela, 18 kwietnia, godz. 16.00 POSK, Sala Teatralna Bilety: eva@evabeclapresents.com Tel. 07788 410122

spotkania Made in Polska W ostatni czwartek każdego miesiąca organizacja artystyczna DeConstruction Project (dawne Polish deConstruction) zaprasza na wieczory muzyczno-artystyczne pod nazwą Made in Polska. Na każdym spotkaniu jest wiele dobrej muzyki i artystycznych niespodzianek. 29 kwietnia DeConstruction Project zaprasza na Music Session Night z Maciej Pysz Group. Akustyczna gitara w rękach tego wirtuoza zapewni wieczór pełen muzycznych wrażeń. Muzyk ten jest znany londyńskiej jazzowej publiczności już od 2003 roku. Przez ostatnie lata grał w takich miejscach, jak Ronnie Scotts, Charlie Wrights International, Nothing Hill Arts Club, The Ritzy and BBC Radio. Po koncercie można posłuchać eksperymentalnej muzyki DJ-eja DUP. Zobaczcie to sami! Czwartek, 29 kwietnia, godz. 20.00 Bilety: £5 (w cenę biletu jest wliczony darmowy kieliszek zimnej wódki). BEDROOM BAR 62 Rivington Street Old Street, EC2A 3AY www.deconstructionproject.co.uk

Opracowała: Joanna Buchta


|27

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

podróże po świecie

Spotkanie z Toubkalem Dagmara Minkiewicz

W

Atlas Wysoki najlepiej wybrać się między kwietniem a październikiem. Sczyty sięgają tam ponad 4000 m n.p.m., a zatem ci, którzy myślą o rozpoczęciu przygody z wysokimi górami, mogą zorganizować poważną wyprawę. Jest to świetne miejsce na trekking i zdobycie doświadczenia. Należy jednak pamiętać, że wiosną nadal leży tam śnieg na wysokości powyżej 3000 m i trzeba mieć ze sobą odpowiedni sprzęt. Moja pierwsza zimowa wyprawa na czterotysięcznik odbyła się w lutym 2009 roku. Wraz ze wspinaczkowym partnerem Marcinem rozpoczęliśmy naszą wyprawę od przelotu tanimi liniami z London Luton na lotnisko w Marakeszu. Stamtąd taksówką dojechaliśmy do górskiej miejscowości Imlil, naszego pierwszego celu podróży. Kiedy poszukiwaliśmy transportu, odkryliśmy jedną z zasad funkcjonującą w tym kraju – targowanie się o wszystko. Pierwszy napotkany taksówkarz zaproponował nam kurs za 1500 dirhamów, czyli ok. 150 funtów. Ostatecznie zeszliśmy do 40 funtów, co wydawało nam się bardziej racjonalne. Podróż trwała ok. 70 minut i była to najdłuższa przejażdżka mojego życia. Atrakcje wesołego miasteczka Thorpe Park są niczym w porównaniu z przejazdem wąskimi, górskimi drogami. Miejscowi taksówkarze nie liczą się ze zdrowiem psychicznym swoich pasażerów. Jeżdżą tak, jakby nie widzieli przepaści rozciągających się wzdłuż drogi i ostrych zakrętów. Nawet uśmiech i pewny wyraz twarzy taksówkarza nie pomaga, gdy mijając się z innym samochodem, pozostaje na środku drogi. Przejeżdża ten, kto ma silniejsze nerwy. Na szczęście otaczający nas krajobraz rekompensował traumę jazdy. Roztaczające się wokół wzgórza i doliny zatopione w słońcu rozbudzały naszą miłość do gór Atlasu Wysokiego. Po dotarciu na miejsce zostaliśmy wysadzeni na placu, gdzie już po chwili otoczyła nas gromada mężczyzn proponujących nocleg, wymianę suwenirów lub przewodnictwo po górach. Zdecydowaliśmy się na nocleg u Mohameda, a upominkami postanowiliśmy się wymienić po zejściu z gór. Imlil jest małą miejscowością górską położoną w sercu doliny Mizan. To tu zaczyna się i kończy wspinaczka na szczyt Jebel Toubkal. Miejscowi ludzie są bardzo przyjaźni i pomocni. W Imlil można zaopatrzyć się w jedzenie i sprzęt turystyczny, który pozostawili inni turyści w tak zwanym komisie.

się coli, herbaty marokańskiej lub przekąsić sardynki w oleju. Dalej szlak Sidi Szamharusz pnie się już tylko pod górę, wiodąc wzdłuż długiej doliny aż do schroniska Toubkal. Rozciągające się wokół widoki cieszą oko piechura nawet wtedy, gdy jest już bardzo zmęczony. W naszym wypadku piętnastokilowe plecaki i ośnieżony szlak dały się we znaki już po kilku godzinach marszu. Po dotarciu do schroniska Toubkal (Refuge Neither, 3207 m n.p.m.) byliśmy bardzo zmęczeni. Mój partner miał kłopoty z chorobą wysokościową, na ostatnich kilkunastu metrach wspinaczki dokuczały mu zawroty głowy i odruch wymiotny. Musieliśmy podjąć szybką akcję regenerowania jego organizmu. Na to najlepsza jest glukoza i suszone owoce i orzechy, zwłaszcza włoskie. Schronisko to jest solidnym, murowanym budynkiem, w środku urządzonym bardzo przytulnie. Na dole znajduje się kuchnia i jadalnia z kominkiem, który przez cały czas był okupowany przez zmarzniętych turystów. Wieloosobowe pokoje, z piętrowymi łóżkami nie są, niestety, ocieplane, więc na ścianach był śnieg, a na szybach lód. Na szczęście byliśmy zabezpieczeni – mieliśmy śpiwory chroniące do 20 stopni poniżej zera. W schronisku tego dnia oprócz naszej ekipy spotkaliśmy również Anglików, Hiszpanów, Niemców i Holendra, z którym szybko się zaprzyjaźniliśmy. Jak się okazało, człowiek ten spędził w Atlasie już kilka dni, pokonując różne trasy wspinaczkowe. Chętnie podzielił się z nami swoimi wrażeniami, a później opowiadał o doświadczeniach górskich. Miał już na swoim koncie między innymi wspinaczkę na Aconkagua, Elbrus i Mont Blanc. Na kolację po raz pierwszy spróbowaliśmy tadżin, czyli gulasz po marokańsku gotowany przez cały dzień na małym ogniu. Pychota!!!

wiliśmy zejść z gór. Czuliśmy pewien niedosyt, jednak najwyższy szczyt został zdobyty i to było najważniejsze. Wyszliśmy wcześnie rano, ale pogoda już wtedy była nieciekawa. Już po kilkunastu metrach widoczność znacznie się pogorszyła, wiał silny wiatr, a śnieg zacinał prosto w twarz. Trasa, którą szliśmy jeszcze 48 godzin temu, teraz wyglądała zupełnie inaczej. Trzeba było bardzo uważać, by się nie pośliznąć i nie zjechać zboczem. Duże plecaki nie ułatwiały zadania, a silny wiatr wstrzymywał marsz. Już po kilku godzinach, szlak był tak zasypany, że wpadaliśmy po pas w zaspy. Szło się bardzo ciężko. Po dotarciu do Imlil byliśmy strasznie zmęczeni. Od razu pojechaliśmy taksówką do Marakeszu, gdzie postanowiliśmy spędzić kilka dni.

tłok i wielkie targowanie

czterotysięcznik zimą Następnego ranka spakowaliśmy do plecaków najpotrzebniejszy sprzęt, pozostawiając resztę ekwipunku w pokoju. Zjedliśmy szybkie, pożywne śniadanie, wlaliśmy do termosu ciepłą herbatę i ruszyliśmy w drogę. Wyjście na szlak jest bardzo łatwe i znajduje się za schroniskiem. Na początku wspinaliśmy się bez raków, ale po dojściu do pierwszego lodowca postanowiliśmy je założyć, nie tylko dla bezpieczeństwa, ale także wygody przy wchodzeniu. Mieliśmy też ze sobą czekany, które pomagały we wspinaczce. Podejście nie jest trudne technicznie, ale cały czas idzie się pod górę. Po dojściu na przełęcz Toubkal należy się kierować lewą stroną. Ostre podejście prowadzi na rozległy jak boisko piłkarskie szczyt – Jebel Toubkal (4167 m n.p.m., najwyższy szczyt Maroka i Afryki Północnej). Przy dobrej widoczności rozpościerająca się ze szczytu panorama zapiera dech w piersiach.

Pożegnanie z górami Po zejściu do schroniska zjedliśmy makaron z sosem pomidorowym i zaczęliśmy planować kolejną trasę. Po niedługim czasie okazało się, że następnego dnia po południu ma nastąpić kilkudniowe załamanie pogody i będzie padać śnieg. Nie mogliśmy tego przeczekać, dlatego postano-

Piaskowe góry Naszą wędrówkę do Refuge du Toubkal rozpoczęliśmy wcześnie rano, kierując się do wioski Arumd. Stąd idzie się szlakiem wiodącym przez szerokie koryto wyschniętej rzeki aż do białego kamienia Sidi Samharusz. Jak się później dowiedzieliśmy, jest to dla Berberów święty szlak pielgrzymkowy. Ludzie z problemami psychicznymi szukają tam uzdrowienia, wierząc, że Sidi Szamharusz – król dżinów – przejmie władzę nad dżinem chorego i go uzdrowi. Najbardziej chorzy mieszkają całymi latami w celach przy grobowcu. Sanktuarium sąsiaduje ze sklepikami dla pielgrzymów i turystów. Można nie tylko zakupić pamiątki, ale także napić

PRAK T YCZ NE IN FOR MA CJE Jak do le cieć? Do Marakeszu lata Ryanair z London Luton czter y dni w t ygodniu, ceny biletów wahają się od 80 do 150 funtów. Sprzęt Na pewno trzeba zabrać ze sobą kijki, wysokie buty, raki, czekan. Obowiązkowe są okular y, balsam ochronny, nakr ycie głowy, ciepłe ubranie i rękawice. Noc le gi W zależności od st andardu i miejsca noclegu

ceny wahają się od 40 do 60 dirhamów w domach Berberów i hostelach, najdrożej jest w Reguge du Toubkal – 130 dirhamów. W Marakeszu nocleg kosztuje od 80 do 200 dirhamów w hotelach średniej klasy. Cał ko wi ty koszt wy ciecz ki Nasz wyjazd na dwie osoby kosztował ok. 600 funtów. Kwot a ta pokr yła cenę przelotu w obie s trony, przejazdu z lotnika do Imlil i z powrotem, taksówki na lotnisko z Marakeszu, noc w Imlil, dwie noce w schronisku, dwie noce w Marakeszu, obiady w mieście i śniadania we własnym zakresie, dwudniową wycieczkę na pust ynie, zwiedzanie i upominki.

W Marakeszu bardzo szybko znaleźliśmy niedrogi hotelik w centrum. Bardzo nas to ucieszyło, bo nie mieliśmy ochoty krążyć z plecakami po mieście. Później dowiedzieliśmy się, dlaczego było tanio – mieszkały z nami karaluchy. Marakesz jest egzotycznym miastem, gdzie trzeba bardzo uważać przy przechodzeniu przez ulice. Słynny plac Dzema el FNA robi wrażenie. Późnym popołudniem całe życie towarzyskie przenosi się właśnie tam. Jest tłoczno, można się najeść, napić świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy i kupić pamiątki. Dla nas było tam jednak za głośno i tłoczno. Taka atmosfera bardzo nas zmęczyła, dlatego już następnego dnia uciekliśmy na pustynię, aby odpocząć od miejskiego zgiełku. Było to wspaniałe doświadczenie i nagroda za zdobycie kolejnego szczytu. Maroko jest gościnnym krajem. Ludzie są pomocni, ale o wszystko trzeba się targować. Przed wyjazdem dobrze jest poczytać nie tylko przewodniki, ale także relacje innych, aby wiedzieć mniej więcej, co ile kosztuje. Nam nie udało się spędzić w górach tyle czasu, ile planowaliśmy. Jednak przy dobrej pogodzie słoneczne góry Atlasu dają możliwość przeżycia wspaniałej przygody. Dzięki temu, że nie są technicznie trudne, oferują doskonałe warunki miłośnikom wędrówek górskich i wspinaczki skałkowej. A przepiękne widoki, inny rytm życia i egzotyka żyjących w nich Berberów nadaje wyprawie szczególny smak.


28|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD

jak zamieszczać ogłoszenia ramkowe?

KSIĘGoWośĆ FInAnSE RozLICzEnIA I BEnEFITY szybko i skutecznie (przyjmuję również wieczorem i w weekendy) TEL: 077 9035 9181 020 8406 9341 www.polishinfooffice.co.uk

KUChnIA DoMoWA

zDRoWIE

LABoRAToRIUM MEDYCznE: ThE PATh LAB Kompleksowe badania krwi, badania hormonalne, nasienia oraz na choroby przenoszone drogą płciową (HIV – wyniki tego samego dnia), EKG, USG. TEL: 020 7935 6650 lub po polsku: Iwona – 0797 704 1616

WYKŁADY PWWB: WYKŁAD AKADEMICKI PAn JAn nIEChWIADoWICz ZWALCZANIE ANTYPOLSKOSCI W BRYTYJSKICH MEDIACH soboa, 17 kwietnia, godz. 17.00 Sala Seledynowa POSK, 238-246 King Street, W6 0RF WSTĘP WOLNY www.pwwb.co.uk

ABY zAMIEśCIĆ oGŁoSzEnIE RAMKoWE prosimy o kontakt z

Działem Sprzedaży pod numerem 0207 358 8406 ogłoszenia komercyjne

komercyjne z logo

do 20 słów

£15

£25

do 40 słów

£20

£30

PRzEPRoWADzKI • PRzEWozY TEL. 0797 396 1340

Staááe stawki poáá ączeĔ Ĕ 24/7

SPRAWnIE • RzETELnIE • UPRzEJMIE Bez zakááadania konta

PoLSKI KUChARz 25-27 Welbeck Street London W1G 8 En

prywatne przyjęcia, domowe uroczystości, gotowanie na miejscu lub pomoc w gotowaniu, układanie menu. Kuchnia polska, kontynentalna i angielska. Przyjęcia duże i małe. TEL.: 0772 5742 312 www.polish-chef.co.uk

DoMoWE WYPIEKI na każdą okazję. Gwarancja jakości i niskie ceny.

USŁUGI RóŻnE

Polska

AnTEnY SATELITARnE Jan Wójtowicz Profesjonalne ustawianie, usuwanie zakłóĶceń, systemy CCTV, sprzedaż polskich zestawów: 24h/24h, 7d/7d. Anteny telewizyjne. Polskie ceny Tel. 0751 526 8302

umer Wybierz n a nastĊĊpnie dostĊĊpowy elowy np. numer doc i ZakoĔcz # 0048xxx. ie. a poáączen poczekaj n

Polska

2p/min 084 4831 4029

7p/min 087 1412 4029

Irlandia

Czechy

3p/min 084 4988 4029

2p/min 084 4831 4029

Sááowacja

Niemcy

2p/min 084 4831 4029

1p/min 084 4862 4029

TRAnSPoRT AGATA TEL. 0795 797 8398

WYWóz śMIECI przeprowadzki, przewóz materiałów i narzędzi. Pomoc drogowa, auto-laweta, złomowanie aut – free TRAnSPoL Tel. 0786 227 8730 lub 29 AnDRzEJ

Auracall wspiera: Polska Obsáuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 8p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.


|29

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

ogłoszenia

job vacancies EDF ENERGY DIRECT SALES ADVISOR Location: LONDON W1K Hours: 37 h over 5 days Wage: £600 to £800 Per Week Employer: Hoyte Sales and Consultancy Pension: No details held Duration: PERMAMENT ONLY

Description: We are currently looking for experienced gas and electricity sales advisor's to sell EDF Energy door to door. You will be required to work in Blackburn North west 5 days a week help with accommodation available. Ready made sales Teams welcome .For more information call . How to apply: You can apply for this job by telephoning 01254 584645 or 01254 584644 and asking for Mr Zac Lawrenson. OPERATIONS MANAGER Location: LONDON E4 Hours: 7.5 HOURS PER DAY + OCCASIONAL SUNDAYS FOR 2.5 HOURS Wage: £50,000 + per annum Closing date: 20 April 2010 Employer: Execudent Ltd Pension: Available Duration: PERMAMENT ONLY

Description:We are a company specialising in dental clinics nationally. As this business continues to grow, we require a candidate to join the management team as the operations manager and be involved in the following areas of management on a day-to-day basis: Procurement of equipment Corporate steerage Procurement of NHS contracts to facilitate business growth . Management of staff Management of contracts Operational management such as management of business critical backend applications, computer networks etc Business process reviews, possible outsourcing of IT infrastructure and IT processes. SKILLS REQUIRED Team player Management skills Experience in outsourcing processes Analytical skills Good communication skills Sound IT knowledge Excellent package including benefits offered depending on experience. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Myron Lipson at Execudent Ltd, 81a Station Road, LONDON, E4 7BU or to myron@lipsonandco.com. COFFEE SHOP MANAGER Location: LONDON W2 Hours: SHIFT WORK Wage: £7.50 TO £8.50 PER HOUR Pension: No details held Employer: Testa Rossa Caffe Duration: PERMAMENT ONLY

Description: You will be a highly motivated experienced coffee shop manager ready for a challenge but with good financial rewards. You will be passionate about providing the best customer service, the highest quality coffee, cakes, sandwiches and drinks to customers.You will have proven experience of managing a busy coffee shop dealing suppliers, inventory of goods, . health and safety, staff management, store cleanliness, in store sales and marketing campaigns. A catering management qualification will be

a bonus. You will have knowledge of health and safety regulations and be able to lead and motivate staff to deliver the best possible service and perform at a high level. Further training will be available for the right candidate along with an attractive starting salary and performance related bonus. Please call Mohammed 07791554587. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Mohammed Sathbina at Testa Rossa Caffe, msachedina@msn.com. STAFF NURSE RNA Location: TEDDINGTON, Middlesex TW11 Hours: Shift patterns: 8am-2pm, 2pm-8pm, 8am-8pm & 8pm-8am Wage: £27300 to £27300 Per Annum Closing date: 30 April 2010 Employer: Global We Search Limited. Pension: No details held Duration: PERMAMENT ONLY

Description: RNA or RGN Level 1 required. This Vacancy is being advertised on behalf of Global We Search Limited. who is operating as an employment agency. To register as a nurse or midwife in the UK visit http://www.nmc-uk.org. Our client a Nursing Home with over 50 beds based near Kingston. that is looking for 3 Staff Nurses to look after patients with Dementia the Elderly. The successful applicant must be educated to at least NVQ level 3 and be a UK NMC registered nurse. Duties: lead the team in addressing the resident needs in accordance with the employer staff nurse job description and NMC code of professional conduct. Our client offers full training and a career path. CRB required, employer to pay. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Paul Slip at Global We Search Limited., paul@gwsl.co.uk. SALES ADMINISTRATIVE ASSISTANT Location: EDGWARE, MIDDLESEX HA8 Hours: 37.5 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £20,000-£25,000 PER ANNUM Employer: COMETFORM LTD Pension: Pension available Duration: PERMAMENT ONLY

Description: Major distributor of Travel Accessories is seeking an energetic, organised self starter to work as Sales Administrative Assistant for our International Sales Team based in Edgware, Middx. The successful candidate will assist the sales management team with various customer issues orders, credit, inventory, etc, create Excel and sales reports, schedule. supplier meetings, and perform other admin tasks. This will include research into various market sectors and establishing good customer relations. The ideal candidate will have sales related administrative experience, Word, Excel, Powerpoint must be of a good working standard and we will test for this, possess strong organisational and communication skills with the ability to multi task. Excellent Telephone Skills, and the ability to report daily to the sales team. How to apply: You can apply for this job by visiting margaret@cometform.com and following the instructions on the webpage. HEAD CHEF Location: BOREHAMWOOD, Hertfordshire WD6 Hours: Shifts/ days as required Wage: £28000 to £30000 Per Annum Employer: Holiday Inn London Elstree (QMH UK Ltd) Pension: No details held Duration: PERMAMENT ONLY

Description: Head Chef required to take responsibility and accountability for the

operation of the busy and demanding food operation at a four star, 135 bedroom hotel with 11 conference and events rooms, lounge bar, restaurant and 24 hour room service. . How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Alice Hartley at Holiday Inn London Elstree (QMH UK Ltd), personnel.hielstree@qmh-hotels.com. MANAGER - NEW BUSINESS DEVELOPMENT Location: WEMBLEY, MIDDLESEX HA9 Hours: OVER 5 DAYS Wage: NEGOTIABLE Pension: No details held Duration: PERMAMENT ONLY

Description: Sales Executive Sales Manager - HR Solutions Payroll Services Umbrella Services - London . Apply now as interviews begin early Aprial and you can enjoy career stability and uncapped earning potential.The role You will be responsible for identifying and prospecting for new business sales opportunities within leading corporate organisations throughout the . London area. You will be fully responsible for the complete sales cycle from cold call to close and account management and will be based from our clients brand new London office when you are not out on the road visiting clients.The company This organisation is well respected in its market place, has a great reputation and have seen growth within their market place for the last 5 years. Due to this they are looking to expand their operation by attracting top sales talent How to apply: For further details about job reference WEM/40747, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearingimpaired people is 0845 6055 255. WEB DEVELOPER (PHP)/DESIGNER Location: NATIONWIDE SE16 Hours: FLEXIBLE AND BASED ON PROJECT NEEDS Wage: NEGOTIABLE Closing date: 29 April 2010 Pension: No details held Duration: TEMPORARY ONLY

Description: Please only apply if you have specific examples of your work. You must be able to design develop an entire website from start to finish. As a Developer you will have MySQL DBA Systems resource with good PHP LAMP and proven commercial experience. Highly experienced on technical work such as data conversionmigration, integration with financial systems andor. office applications, as well as installation configuration of systems. The role includes software development support for Web based bespoke applications. Experience of the latest PHP technologies is crucial for this role as well as an excellent knowledge of Photoshop, Sony Vegas, Adobe Aftereffects, Illustrator general Web design in depth knowledge of designing for HTML, XHTML, CSS, etc. Must have superb Illustrator, Sony Vegas, Adobe Aftereffects Photoshop skills. How to apply: For further details about job reference QBO/34909, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearingimpaired people is 0845 6055 255. POLISH SPEAKING FINANCIAL ADVISER Location: LONDON, SE1 Hours: 40 HOURS PER WEEK DAYS AND TIMES TO BE ARRANGED Wage: £20,000-£40,000 PER ANNUM Employer: Independant Services Centre Ltd Pension: No details held Duration: PERMAMENT ONLY

Description: This is a self employed vacancy. Must have excellent oral and written communication skills in both English and Polish language. You will be working from home. Must have a working knowledge of PC software applications and sales techniques and practices. Car owner preferred. Bachelors degree preferred. Duties are to meet and exceed sales targets by providing exceptional customer service and care, completing sales agreements in a timely manner, making sure all compliance processes and procedures are met and to actively listen to customers and respond professionally and appropriately. Selfemployed people are responsible for paying their own National Insurance

contributions and Tax. For information on how benefits are affected and whether entitlement may be lost, speak to a Jobcentre Plus Adviser. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Chris Perkins at Independant Services Centre Ltd, recruitment@isc24.co.uk. OFFICE TRAINEE Location: SOUTHAMPTON, HAMPSHIRE Hours: 37.5 PER WEEK, MONDAY - FRIDAY, 9AM - 5PM Wage: £6.25 PER HOUR Employer: United Employment UK Ltd Pension: No details held Duration: TEMPORARY ONLY

Description:Temporary for 26 weeks leading to permanent. You must be fluent in both written and spoken Polish and English. You must be computer literate. Experience in a similar role is an advantage. Duties include sending workers to the clients, producing documents, helping Polish citizens in completing office formalities to work and any other tasks as required. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Hakumdad Choudhary at United Employment UK Ltd, Unit 10 Kingsbury House, 64-68 Bevois Valley Road, SOUTHAMPTON, SO14 0JP or to info@ueluk.co.uk. Applicants can also fax CV's to 02380220249. COCKTAIL BAR PERSON Location: LONDON Hours: DAYS/EVENING/ LATE NIGHTS Wage: 20000 OTE Employer: Inter-Continental London Park Lane Pension: No details held Duration: PERMAMENT ONLY

Description:To be part of the development of the Bar and Lounge as independent and successful unit, acknowledged within the London market, create a vibrant, energetic, chic, meeting point with an authentic London Bar feel and a special service and become a renowned hub with a team of hosts epitomizing London, welcoming, tuned in with the city, sharing the buzz and insight knowledge of the London nightlife with guest and colleagues. Excellent knowledge of beverage products, cocktails, wines and other beverages experience in similar position in 5 * hotel F&B environment, preferably international exposure How to apply: You can apply for this job by visiting http://www.ihgplc.com/ index.asp?pageid=7 and following the instructions on the webpage


30|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

czas na relaks sudoku

3 6 8

4 8 2 5 1 9 1 8 6 9 5 4 6 3 5 4 7 9 5 4 3 9 2

łatwe

2 1 4 8 1 9 5 4 7

3 2 5

średnie

6 9 6 9 8

9 2 4

5 7

1 3 5

7 9 4

8 5

7 8 3

7 9 8

5

trudne

6 5

9 1 7

2 4 9 2 3 5

9 3 7 5 8 2 1

8 1 5

7 6 8 1

5 3

7 6 3 8

2

krzyżówka z czasem nr 6 y

Wyjątek potwierdza regułę

aby język giętki powiedział wszystko, co… przyjdzie palcom do głowyi

Wyrazami nadwyrażone W poprzednim numerze „Nowego Czasu” pisałam o słowach w krzywym zwierciadle, czyli niepożądanych lingwistycznie paradoksach, których czasami bezmyślnie używa się na co dzień. Wspomniałam również, że owe wykluczające się znaczeniowo słowa mogą być zastosowane jako oksymorony np. w literaturze. Wówczas zaskakują nas, ponieważ przekazują zupełnie inną treść, niż mają tworzące je wyrazy. Horacy powiedział o nich, że są „niezgodną zgodą rzeczy”. Myślę, że należałoby wrócić do tego środka stylistycznego, żeby dać jego pełniejszy obraz. Jako przykład można przywołać znaną nam niemalże od kołyski, pełną oksymoronów, kolędę Franciszka Karpińskiego: „Bóg się rodzi, moc truchleje,/ Pan niebiosów, obnażony,/ Ogień krzepnie, blask ciemnieje,/ Ma granice Nieskończony./ Wzgardzony, okryty chwałą,/ Śmiertelny król nad wiekami!”. Zresztą barokowi poeci bardzo lubili tę figurę retoryczną, nic więc dziwnego, że i u Jana Andrzeja Morsztyna znajdujemy stałą Fortunę, słońce w jaskini oraz niemy zaśpiewa. We współczesnej poezji zaś znane jest Przybosiowe gromobicie ciszy czy też Jana Śpiewaka milczeli gderliwie. Jeszcze jednym lirycznym przykładem, który bardzo mnie wzrusza, są słowa Jerzego Illga wypowiedziane po śmierci

Czesława Miłosza: „Umarł Miłosz. Dwa słowa – absurdalny oksymoron”. Takich stylistycznych sformułowań jest wiele nie tylko w literaturze, ale także w naszym codziennym języku. Występują w formie utartych związków frazeologicznych, np. gdy wypowiadamy łacińską sentencję Festina lente (Śpiesz się powoli) lub kiedy w różnych okolicznościach używamy niemal poetyckich określeń: śmiech przez łzy, gorzkie szczęście, głuchy jęk, wymowne milczenie, piekło miłości, głucha cisza, słodka gorycz, bogactwo nędzarza, mroczne światło, czarcia uczciwość, słodkie cierpienie, biały kruk itd. To, że zestawienie wykluczających się słów, które przecież mają swoje znaczenia, może wnosić nową treść, zwłaszcza gdy znamy rzeczywistość, wykorzystywane jest również w mediach i jest to – podkreślam – świadomy zabieg stylistyczny. Czytamy zatem (nierzadko już w tytułach prasowych) o: bogatej publicznej służbie zdrowia (choć wszyscy dobrze znamy jej kondycję) lub utalentowanej Mandarynie (porażającej niektórych swoim śpiewem), a coraz częściej również o uczciwych politykach (co ma się nijak do życia politycznego, w którym afera goni aferę). Zaciekawiają także określenia: biedny milioner (który ma obfitość na kontach,

a mimo to najważniejsze dla niego jest poza jego zasięgiem), smutne szczęście (kogoś, kto przez całe życie dążył do celu, a kiedy go osiągnął, stwierdził, że gdzieś po drodze ze szczęściem się minął). Wydawałoby się, że do historii już przeszło zaskakujące sformułowanie pewnego polityka, który mówił: Jestem za, a nawet przeciw. Okazuje się jednak, że nie – słowa te są wykorzystywane bowiem dość często, zwłaszcza gdy ktoś chce podkreślić absurdalność jakiejś sytuacji. Zdarzają się też w mediach konstrukcje lingwistyczne, o których z pewnością nie można powiedzieć, że są świadomie zastosowanymi środkami stylistycznymi. Nie mają nic wspólnego z metaforyką, raczej świadczą o nieudolności językowej autorów. Cóż innego można pomyśleć, czytając lub słysząc: Szwedzi są o tyle niebezpieczni, że nie są groźni czy też Sytuacja się zmieniła o 360 stopni; Tym razem miło nas rozczarował Kowalski. Albo inne: Tempo było imponująco wolne; Zdobył gola po indywidualnej akcji całego zespołu bądź Jak widzicie państwo, nic nie widać w tej mgle. Oj, rzeczywiście nic nie widać...

Lidia Krawiec-Aleksandrowicz


|31

nowy czas | 6-20 kwietnia 2010

sport

Będą emocje Sporo radości sprawili swoim kibicom piłkarze Lecha Poznań w przedświąteczną sobotę, wygrywając arcyważny ligowy mecz z Legią Warszawa. Dzięki skromnemu 1:0 poznaniacy usadowili się na pozycji wicelidera tabeli, wyprzedzając o trzy punkty Ruch Chorzów i aż o cztery Legię. Niestety, nie udało się ani o krok przybliżyć do przodującej Wisły Kraków, która utrzymała 4-punktowy dystans nad Lechem. A biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich Wisła wygrała w minionej kolejce z Polonią w Warszawie, niedosyt po tym meczu odczuwany w Poznaniu wydaje się uzasadniony. Taka jest piłka i często dochodzi w niej do zaskakujących zwrotów. Inna sprawa, że takie przypadki jak ten na Konwiktorskiej zdarzają się wyjątkowo rzadko. Raz jeszcze potwierdziło się stare porzekadło piłkarskie, że w lidze trzeba liczyć przede wszystkim na siebie, nie oglądając się na innych. To liczenie na siebie, w kontekście straty do Wisły i malejącej liczby spotkań do rozegrania, nabiera teraz szczególnej wagi.

To jest oczywiste. Przede wszystkim my nie możemy pozwalać sobie na stratę punktów. Dotyczy to zwłaszcza meczu z Wisłą, jaki w Krakowie rozegramy za niespełna dwa tygodnie. Wiadomo, że w przypadku wygranej zmniejszymy dystans do Wisły o trzy punkty, ale potem trzeba będzie liczyć na jakieś potknięcia rywala, no i samemu ich unikać. W najbliższy piątek Lech zagra na Bułgarskiej z zaprzyjaźnioną Arką Gdynia. Na tej przyjaźni, także z Cracovią, poznaniacy często wychodzili jak Zabłocki na mydle, bo stracone punkty z Cracovią czy Arką utrudniły drogę do sukcesu, chociażby w poprzednim sezonie.

Przyjaźń łączy kluby, ale nie przekłada się na postawę na boisku. Teraz będzie to szczególna potyczka, bo nam brakuje tak niewiele, by mieć Wisłę w zasięgu wzroku, natomiast sytuacja gdynian w tabeli jest na tyle poważna, że dla nich każdy zdobyty punkt jest na wagę ligowego bytu. Przypomnę, że Arka wygrała już tej wiosny w Krakowie z Wisłą, czym bardzo nam pomogła. Jednak przede wszystkim pomogła sobie. Teraz, kiedy została wzięta warszawska przeszkoda, poczucie wartości Pana zespołu zapewne znacznie wzrosło.

Nie ukrywam, że zwycięstwo nad Legią przyniosło nam ogromną satysfakcję. To nie tylko trzy punkty, ale i świadomość dobrze wykonanej pracy. Rozegraliśmy bardzo dobry mecz. Także pod względem taktycznym, bo ograniczyliśmy Legii jej atuty. To pozwoliło nam prowadzić grę na warunkach podyktowanych przez nas. Tym razem gola na wagę złota zdobył nie Robert Lewandowski, a Semir Stilic. Pięknym strzałem z rzutu wolnego, a także postawą w całym meczu zasłużył na miano bohatera. Czy to sygnał, że ustabilizował wiosenną formę na swoim wysokim poziomie?

Mam nadzieję, że tak. Wiadomo, że Robert jest naszym najlepszym snajperem, ale w zdobywaniu bramek zasługi ma też wielu innych zawodników Lecha, na przykład Stilic, który w spotkaniu z Legią w kilku innych sytuacjach wykazał się wyjątkowym instynktem w dogrywaniu dobrych piłek do partnerów. Do zakończenia sezonu pozostało jeszcze siedem kolejek. Co mogą one przynieść w najważniejszych kwestiach układu tabeli?

To może być wyjątkowo interesujący finisz ligowych rozgrywek. Z uwagi na dorobek Wisły liczba zespołów walczących o mistrzostwo Polski jest niewielka, ale proszę spojrzeć na dół tabeli. Tam walka o uniknięcie degradacji będzie trwać do ostatnich minut finiszowej kolejki. A to oznacza, że nawet te teoretycznie słabsze zespoły nie będą stać na straconej pozycji w meczach z potentatami. Nie będzie pewniaków, za to dużo znaków zapytania. A to gwarantuje wiele emocji.

Z trenerem Lecha Jackiem Zielińskim rozmawiał Wojciech Michalski

Jacek Zieliński

Godło na sprzedaż Wojciech Filipiak Już nie obiekty, bo te w większości dawno zostały przekazane gminom, nie karty zawodnicze, bo menedżerowie i sponsorzy zastrzegają sobie z góry dysponowanie nimi (formalnie jest to zabronione, ale sposobów obejścia przepisu nie brakuje) i, oczywiście, nie stare biurka, połamane krzesła i przestarzałe komputery w siedzibie administracji są obecnie największym majątkiem klubów i spółek sportowych.

Zaraz po prawach medialnych drugie miejsce na liście aktywów zajmują klubowe barwy i godła, na których sprzedaży – zarówno konkretnych produktów, jak i samej marki – można sporo zarobić. Na razie uświadamiamy to sobie z dużą dozą zdziwienia i zaskoczenia.

Pierwsza była bodaj Legia, konkretnie CWKS, która nie przekazała nowym właścicielom spółki piłkarskiej swojej słynnej „elki”. Konflikt był ostry – przez pewien czas piłkarze grali z nowym klubowym herbem, aż koncern ITI zgodził się pokryć długi stowarzyszenia i w zamian dostał stary znak. W Katowicach dysponentem klubowego godła jest stowarzyszenie GKS, które, jak na razie, tolerowało jego bezpłatne wykorzystywanie przez obecnych właścicieli drużyny, ale nie wiadomo, jak się zachowa w nowej sytuacji, bo przecież kilka dni temu wprowadzono w klubie zarząd komisaryczny. Amica kupiła od Lecha tradycję, barwy i godło, starannie przy tym zeskrobując z niego korupcyjne błoto. Brzydko pachnący trup wyleciał też nieoczekiwanie z szafy w gabinecie prezesa stowarzyszenia ŁKS, bo okazało się, że wprawdzie nie samo godło, ale zyski z jego użytkowania zostały zajęte przez komornika na poczet starych, niespłaconych długów. Nowocześnie myślą-

cym kandydatom na nowych właścicieli spółki piłkarskiej ŁKS bardzo zależało na przejęciu tego „znaku firmowego”, jak w biznesowym języku, po odarciu z wszelkiego romantyzmu i sentymentu, nazywa się klubowy herb. Wyliczyli, że ma on wymierną wartość handlową, bo wpływy ze sprzedaży klubowych gadżetów w krajach o bogatszej kulturze piłkarskiej niż Polska to znaczna część klubowych budżetów. Nie tylko w takim klubie, jak Manchester United, którego sklep dla kibiców zlokalizowany przy stadionie ma wielkość średniego polskiego hipermarketu. Nowa piłkarska spółka w Łodzi ma teraz dylemat: czy spłacić długi i odzyskać stary herb (znane szeroko splecione ze sobą litery Ł, K i S) z rodowodem z 1908 roku, czy też wymyślić i promować nowy, który zgodnie z prawem musi różnić się od starego przynajmniej ośmioma szczegółami. Do tej pory nikt się nad tym nie zastanawiał i nie liczył wartości klubowego znaczka, czegoś – wydawałoby się – nie-

uchwytnego oraz nie do policzenia i oszacowania. Wiedzieli swoje tylko kolekcjonerzy, którzy umieli przeliczyć, ile można zapłacić za zwykły znaczek na szpilce, a ile za emaliowaną serię przymocowywaną do klapy na zakrętkę. Nagle uświadamiamy sobie, że jest on wart znacznie więcej niż blaszka i drucik zużyty na jego wykonanie. Nie wszyscy umieją już zadbać o swoje interesy. Władze Widzewa dopiero niedawno doprowadziły do zamknięcia prywatnego sklepu dla kibiców, w którym bez pytania o zdanie właścicieli praw do znaku sprzedawano bez skrępowania szeroki asortyment kibicowskich akcesoriów. Zarabiał na tym producent i sprzedawca, a klub nie miał z tego nic. Oczywiście, nie brakuje narzekań i skarg, że to klub chce teraz zarabiać na swoich oddanych kibicach, ale im wcześniej wszyscy sobie uświadomią tę prawdę, tym lepiej: tak, zawodowy klub piłkarski funkcjonujący w formie spółki działa po to, by przynosić zysk, a

głównymi jego klientami do „skubania” są właśnie… kibice. Chyba że mamy do czynienia z towarzystwem miłośników rozwoju fizycznego, którzy zbierają się po pracy, żeby pograć w piłkę. W dzisiejszym czasach także i oni muszą za własne pieniądze tę piłkę kupić i zapłacić za wynajem boiska, bo za darmo nic już nie ma. Przykładów niefrasobliwego traktowania klubowego znaku podawać można wiele. Na przykład „nieoficjalne” klubowe strony internetowe bez ograniczeń stosują klubową symbolikę, nad którymi klub nie sprawuje żadnej kontroli merytorycznej i marketingowej. Z prawami do klubowego godła (nienawidzę słowa logo i w żadnym miejscu tego tekstu go nie użyłem) jest tak jak z prawami autorskimi do piosenek czy filmów. Nie ma społecznej świadomości, że kradnąc je, choćby tylko przez zakup pirackich płyt, popełniamy grzech, z którego trzeba się wyspowiadać.


32|

6-20 kwietnia 2010 | nowy czas

port

Redaguje Daniel Kowalski d.kowalski@nowyczas.co.uk info@sportpress.pl

Heryk Kasperczak:

Liczy się wygrana Fot: Daniel Kowalski

Po prawie rocznej przerwie wrócił pan na ligową trenerską ławkę. Czy coś się zmieniło w lidze przez ten czas?

W zasadzie niewiele. Gdybym musiał na coś zwrócić uwagę, powiedziałbym, że poziom drużyn się wyrównał. Chyba nie będę daleki od prawdy, jeśli powiem, że teraz w lidze każdy z każdym może wygrać. Najlepszym tego przykładem, akurat dla nas mało satysfakcjonującym, jest wygrana Arki w Krakowie. Nietrudno zauważyć, że nie ma zdecydowanego lidera w Ekstraklasie – o tytuł walczą trzy zespoły. Jeszcze twardsza będzie rywalizacja o pozostanie w lidze, tutaj co najmniej sześć zespołów nie może być pewnych przyszłości. To się przekłada na walkę w każdym meczu, jest znacznie mniej spotkań „o czapkę śliwek”. Nie jest tajemnicą, że Henryk Kasperczak zawsze stara się na prowadzonym przez siebie zespole odcisnąć autorski stempel. To widoczne nawet dla przeciętnego kibica, rozumiane w pozytywnym znaczeniu, piętno zauważalne w rozwiązaniach taktycznych i grze na wskroś ofensywnej. Czy po kilku meczach można powiedzieć, że piłkarze obecnej Białej Gwiazdy już zaczynają rozumieć pańską ideę drużyny?

Wróciłem do Wisły po kilku latach. Ze składu, jakim wcześniej dysponował klub, pozostało niewielu piłkarzy, dziś pracuję z drużyną właściwie nie przez siebie stworzoną. Celem nadrzędnym dla klubu jest zdobycie tytułu mistrza kraju i skupiam się przede wszystkim na przygotowaniu drużyny do każdego kolejnego meczu – każdego, bo chcemy wszystko wygrywać, wszak najważniejsza w sporcie jest wygrana, rzecz jasna,

z całym szacunkiem dla każdego następnego rywala. Oczywiście, że nowy trener w klubie będzie się starał budować zespół w zgodzie z własną koncepcją, więc nie jestem wyjątkiem. Ale to jest szczególna sytuacja, jak sam pan zauważył, bo objąłem drużynę, którą budował mój poprzednik. Istotą pracy jest teraz połączenie własnej wizji drużyny z tym, co zastałem, a także ze wspomnianym wcześniej przygotowaniem do kolejnej ligowej potyczki. Co pana ucieszyło, a co rozczarowało po objęciu Wisły?

Swojej oceny drużyny nie rozpatrywałbym w kategoriach satysfakcji i rozczarowania. Na pewno można mówić o stronach pozytywnych i pewnych brakach czy niedociągnięciach, ale plusy i minusy każdego zespołu w lidze wszyscy doskonale widzą, a dziennikarze nie pozostają bierni i też wszystko zauważą. Na przykład teraz sporo się mówi o braku formy Pawła Brożka. Istotnie, piłkarz ten znalazł się w kryzysie, nie tylko formy fizycznej, ale i psychicznej. Niewykorzystane okazje rodzą frustrację, zawodnik robi się coraz bardziej spięty, nerwowy, zanika wypracowany podczas treningów automatyzm zachowań w trakcie gry. To jest zauważalne i obecnie pracujemy nad powrotem Pawła do pełnej formy. Są pewne problemy z Bułgarem Christowem, który przyznał mi, że w Bułgarii miał na przykład inny rytm pracy. Tymczasem zaraz po przyjeździe do Polski został wystawiony do gry w pierwszym meczu i nie widział, co ma grać, o co chodzi, a to się odbija na zawodniku. Zastanawiające też jest, że Jirsak raz gra bardzo dobrze, a potem gorzej. Z kolei Kirm jest przemęczony, ale to dobry piłkarz. Dołączono do nich jeszcze kontuzjowanego Alva-

Henryk Kasperczak

reza i powiedziano, że odsuwam obcokrajowców. Był to tylko przypadek, zbieg okoliczności, a Alvarez jest ważnym dla nas piłkarzem. Pozytywną stroną jest to, że wszyscy piłkarze mają świadomość celu, wiedzą, o co walczą. Dla niektórych bieżący sezon to ostatni dzwonek na szczególne osiągnięcie w karierze lub na promocję własnych umiejętności w kontekście zagranicznego transferu. Wisła pozostaje liderem, fachowcy w krakowskim zespole widzą kan-

dydata numer jeden do mistrzowskiej korony. Zakładając, że Pan i pańscy piłkarze zdobędziecie tytuł, czy to jest drużyna, której zawodnicy są gotowi na walkę o udział w rozgrywkach Ligi Mistrzów?

Proszę mi wierzyć, że na razie absolutnie nie myślę o tym, co będzie w lipcu, a wtedy się rozstrzygą kwestie udziału w europejskich pucharach. Co nie znaczy, że klub o tym nie myśli. Począwszy od prezesa klubu, skończywszy na najniższych szczeblach klubowej hierarchii, wszyscy doskonale zdajemy sobie spra-

wę z tego, że w zespole nastąpią zmiany – przecież może się zdarzyć, że paru zawodników odejdzie, a wtedy stanie się koniecznością sprowadzenie na ich miejsce nowych piłkarzy. Inaczej mówiąc – po zakończeniu rozgrywek ligowych przyjdzie czas na oceny dokonań, na weryfikowanie kadry i ewentualne transfery, uzupełnienia drużyny. Ale powtarzam, to melodia przyszłości.

rozmawiali Michał Wykrętowicz i Bogdan Przybyło


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.