nowyczas2010/138/002

Page 1

LONDON 30 January – 12 February 2010 2 (138) FREE ISSN 1752-0339

NEW TIME

www.nowyczas.co.uk

Ach , c ó ż t o by ł z a b a l … Piotr Skr zynecki z krakowskiej Piwnicy pod Baranami zwykł mówić: zabawmy się, bo kto nas zabawi, jak sami się nie zabawimy? No to się zabawiliśmy. Pier wszy Szalenie Snobist yczny Bal Ar tyst yczny za nami. Relacja na stronie. Poczytajcie, poczytajcie…

Sława Harasymowicz

CZAS NA WYSPIE

»3

W siódmym niebie nienawiści Od dawna już obserwuję toczącą się w internecie wojenkę, jaką Polacy w kraju wypowiedzieli emigracji. To, co dzieje się na forach, co wypisuje w komentarzach pod publikowanymi przez portale doniesieniami, jest z jednej strony ambarasujące, z drugiej zaś – niepokojące i skandaliczne.

FELIETONY

»11

Na czasie W tygodniku „Cooltura” z dn. 16 stycznia br. Piotr Dobroniak ogłosił swoje światopoglądowe credo: „Było – nie ma”. Trzeba przyznać, tytuł efektowny. Niczym z „Ziemi obiecanej” Reymonta, lepiej znanej w adaptacji Andrzeja Wajdy: „Pieniądze? Jakie pieniądze? Pan masz złote rybki w głowie”. W tym cytacie mogą odnaleźć się emigranci, którzy przypominają o swoich datkach na Fawley Court.

SPECTRUM

»14

KULTURA

»19

Grey uniforms, Solidny dom snow and budowany goalkeepers ze słów Gro wing up in Bri ta in as a half Po le du ring the 80s and 90s had a con si de ra ble do wn si de. Po land’s re pu ta tion was worth less than the zlo ty, to the ave ra ge Brit Po land was a grey, bac kward hell -ho le whe re eve ry one dro ve a tank and as such one co uld expect to be ri di cu led or pa in ful ly pa tro ni sed, unless…

Ziba Karbassi: – Zaczęłam pisać, kiedy byłam bardzo młoda. Przywiozłam tu swoje wiersze. Zawsze tak było, że cokolwiek zaczynałam budować, to potem traciłam. Tym razem postanowiłam zbudować solidny dom z języka, ze słów i wierszy. Taki, którego nikt mi już nie odbierze.

CZAS RELAKS

»26

O zdrowiu z natury czerpanym Czy ocet mo że mieć lecz ni cze wła ści wo ści. Od po wia dam TAK! Na pew no ma wpływ na ob ni że nie po zio mu cho le ste ro lu w or ga ni zmie. PRO STE... po pi ja jąc ocet „od ka mie ni my” swo je na czy nia krwio no śne... A to pro wa dzi do po pra wy krą że nia. Pijmy go jed nak z umia rem…


2|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

” Sobota, 31 Stycznia, FranciSzka, Ludwika 1915 1956

W Niemczech, pochłoniętych udziałem w wojnie, wprowadzono racjonowaną sprzedaż chleba i mąki. Zmarł Alan Alexander Milne, angielski pisarz, autor popularnych baśni dla dzieci: „Kubuś Puchatek" i „Chatka Puchatka".

niedzieLa, 1 Lutego, emiLa, anny 1901 1944

Urodził się Clark Gable, aktor amerykański, pierwszy amant kina lat 40., odtwórca roli Retta Butlera w „Przeminęło z wiatrem" oraz wielu innych. Szare Szeregi AK dokonały udanego zamachu na Franza Kutscherę, szefa SS i policji Dystryktu Warszawskiego.

Poniedziałek, 2 Lutego, FiLiPa, Joanny 1948

Prezydent Stanów Zjednoczonych Harry Truman wygłosił orędzie, w którym zapowiedział całkowite zniesienie dyskryminacji rasowej.

wtorek, 3 Lutego, błażeJa, SteFana 1870

Weszła w życie piętnasta poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, znosząca wyborczy cenzus rasy.

Środa, 4 Lutego, mariuSza, weroniki 1943

Urodziła się Wanda Rutkiewicz, alpinistka; w 1978 jako trzecia kobieta na świecie oraz pierwsza Europejka weszła na Mount Everest. Zginęła pod wierzchołkiem Kanczendzongi w 1992 roku.

czwartek, 5 Lutego, agaty, Jakuba 1937

Rząd polski podjął decyzję o utworzeniu Centralnego Okręgu Przemysłowego w południowo-centralnych dzielnicach Polski. Był jednym z największych przedsięwzięć ekonomicznych II Rzeczypospolitej. .

Sobota, 6 Lutego, agaty, adeLaJdy 1952 1989

Na tron Wielkiej Brytanii Elżbieta II z dynastii Windsor Początek obrad „okrągłego stołu„

niedzieLa, 7 Lutego, romuaLda, rySzarda 1944

Szare Szeregi AK dokonały udanego zamachu na Franza Kutscherę, szefa SS i policji Dystryktu Warszawskiego.

Poniedziałek, 8 Lutego, Hieronima, Piotra 1940

Utworzenie getta żydowskiego w Łodzi.

wtorek, 9 Lutego, aPoLonii, cyryLa 1970

Początek „procesu taterników” jednego z najgłośniejszych procesów karnych przeciwko opozycji w PRL.

Środa, 10 Lutego, Jacka, ScHoLaStyki 1920

1920

Generał Józef Haller dokonał symbolicznych zaślubin Polski z Morzem Bałtyckim. Tym samym potwierdzono wykonanie jednego z punktów postanowień traktatu wersalskiego przyznającego Polsce 140kilometrowy odcinek wybrzeża. Sowieci rozpoczęli masowe deportacje ludności polskiej z terenów zajętych po 17 września 1939 przez Armię Czerwoną. Ponad 200 tys. osób wywieziono do obozów (łagrów)

czwartek, 11 Lutego, dezyderego, LucJana 1972

Na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Sapporo Wojciech Fortuna zdobył dla Polski pierwszy złoty medal na zimowej olimpiadzie.

PiĄtek, 12 Lutego, modeSta, euLaLii 1974

Słynny pisarz i obrońca praw człowieka Aleksander Sołżenicyn został aresztowany w Moskwie. Następnie został zmuszony do opuszczenia kraju.

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedakToR naczelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) Redakcja: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk) Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński FelIeTony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnkI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdjęcIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSpółpRaca: Małgorzata Białecka, Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Zbigniew Janusz, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Mira Piotrowska, Rafał Zabłocki

dzIał MaRkeTIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWca: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

Dobrze zorganizowany czas jest najlepszym dowodem na zorganizowany umysł. Isaac Pitman

listy@nowyczas.co.uk sza now ny Pa nie Re dak to rze, bar dzo wzru szy ła mnie Pa na opo wieść o Zo si i jej fran cu skim rzeź bia rzu w po przed nim nu me rze „No we go Cza su” [16.01, nr 137, patrz: www.no wy czas.co.uk – red.]. Hi sto ria bar dzo ma ło zna na. Py ta łam swo ich przy ja ciół (on Fran cuz ona Po lka), miesz ka ją cych w Paryżu i in te re su ją cych się sztu ką – też nie zna li. Dzię ku ję bar dzo i pozdrawiam całą redakcję Jo AN NA HoWARD sza now na Re dak cjo, Je śli nie masz wła snych osią gnięć, ciesz się z suk ce su in nych. ogrom nym opty mi zmem na pa wa mnie ta sta ra mak sy ma. się gam wstecz pa mię cią, kie dy pięt na ście lat te mu gru pa dziew czy nek i chłopców przy stę po wa ła do sa kra men tu Pierw szej Ko mu nii Świętej w ko ście le na Ealin gu. Przez do brych pa rę lat wi dy wa łem te sa me twa rze do ra sta ją cych dzie ci czy to na nie dziel nej mszy w Bromp ton ora to ry, na zbie ra niu grzy bów, w so bot niej Pol skiej szko le czy śmi ga ją cych na nar tach w Au strii z księ dzem. Ku klą. Dzia łal ność te atral na w PosK -u by ła ży wa i peł na cie ka wych przed sta wień ar ty stycz nych – śpiew, ta niec, hu mor, któ re przy cią ga ły licz ną wi dow nię dzie ci. Póź niej ich we so ły szcze biot by ło sły chać przy pie ro gach i pącz kach, któ re z tru dem mie ści ły się w ich ma łych rącz kach. Wi docz na by ła ra dość i ro dzi ców i dzie ci z tych po po łu dnio wych spo tkań. Mie sza nie pol sko -an giel skich słów, ja ki mi mło de to wa rzy stwo się po słu gi wa ło, mia ło wy raź ny charakter za ba wy ję zy ko wej. Mi nę ły la ta, twa rze zna jo mych dzie ci znik nę ły z fir ma men tu pol skich wy da rzeń to wa rzy skich i kul tu ral nych. Mo da na po wrót „do sta re go gniaz da” wi dać by ła i mi nę ła. Czyż by atrak cyj ność po lo nij ne go ży cia świe ci ła już tyl ko bla skiem prze szło ści? Z tej melancholijnej re f lek sji wy rwał mnie ar ty kuł so phii Bu tler, w świą tecz nym wy da niu „No we go Cza su”. sta ry zwy czaj prze glą du pra sy wy szedł mi tu bar dzo na do bre. Mu szę też za zna czyć, że nie ste ty ale „No wy Czas” podpisywałem pod mia now ni kiem „pra sy emi gra cyj nej” bez po waż ne go mo ral ne go i opi nio twór cze go eto su. My ślę: Zo sia, Zo -

sia…By ła ta ka dziew czyn ka o ru da wych wło sach i pu cu ło wa tej bu zi i tro chę gra ła na pia ni nie. Zo si wspo mnie nia i opis pol skiej tra dy cji wi gi lij nej wple cio nej w obrządki świą tecz ne in nych na ro dów za chwy ci ły mnie i wprowadziły w stan du my i za do wo le nia. A więc jest jed na owiecz ka, któ ra powróciła! Jak ma niak rzu ci łem się do prze stu dio wa nia in nych nu me rów pi sma. I tu moc no bi ję się w pier si! „No wy Czas” zde cy do wa nie do trzy mu je kro ku ryt mo wi dzi siej sze go ży cia..Re dak to rzy wy raź nie ro zu mie ją od po wie dzial ność, ja ka spo czy wa na ga ze cie, ,któ ra po przez swój prze kaz bu du je wię zi mię dzy ludz kie i słu ży spo łecz no ści po lo nij nej w An glii. Wi dzę i ro zum ną ide olo gię, i stra te gię re dak cji, a prze cież jest ty le uwa run ko wań, z któ ry mi pi smo mu si so bie ra dzić. Hi sto ria Zo si jest tym waż nym po mo stem za ko twi czo nym w prze -

szło ści po lo nij nej Lon dy nu i łą czą cym ży cie te raź niej sze jej po ko le nia. Doj rza łość re dak cji „No we go Cza su” i sza cu nek dla śro do wi ska, w ja kim dzia ła to cno ty pra wie he ro icz ne, zu peł nie nie zna ne in nym po lo nij nym ga ze tom. Dziękuję re dak to rom, że umoż li wi li mi na no wo ob co wa nie już nie z „okrągłymi twa rzycz ka mi” na szych lon dyń skich dzie ci, a z ele ganc ko ukształ to wa ny mi oby wa te la mi Eu ro py. Zo si li te rac kość mo gła się tyl ko na ro dzić z wy su bli mo wa nej pol skiej wrażliwości dojrzewającej w bo ga tej kul tu rze an giel skiej. I słusznie, że drze wo roz po zna je się po je go owo cach… Z wy ra za mi wiel kie go sza cun ku, Hu go Hut CHI soN • Dziękujemy Pani Lu ci Gudynowskiej za wpłatę na Fundusz Wydawniczy „Nowego C zasu”. Redakcja

Niedziela, 31 stycznia, godz. 18.00 Kościł św. Andrzeja Boboli na Hammersmith 1 Leysfield Road, Londn W 12 9JF Na pewno chciałeś pomóc, jak t ylko usłyszałeś co tam się stało, ale może nie wiedziałeś jak... Nadarzyła się okazja, gdyż nasza pomoc może dotrzeć bezpośrednio do bardzo potrzebujących w parafii DE MIRAGOANE, która daje schronienie i pomoc setkom poszkodowanych w trzęsieniu ziemi.

Prenumeratę zamówic można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na podany poniżej adres wraz z załączonym czekiem lub postal order na odpowiednią kwotę. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Imię i nazwisko........................................................................... Rodzaj Prenumeraty................................................................. Adres............................................................................................. ........................................................................................................

liczba wydań

uk

ue

12

£25

£40

26

£47

£77

52

£90

£140

czaS PubLiSHerS Ltd. 63 kings grove London Se15 2na

Kod pocztowy............................................................................ Tel................................................................................................. Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)


|3

30 stycznia – 12 lutego 2010 | nowy czas

czas na wyspie

W siódmym niebie nienawiści Od dawna już obserwuję toczącą się w internecie nie wiadomo gdzie zrodzoną wojenkę, jaką Polacy w kraju wypowiedzieli emigracji. To, co dzieje się na forach, co wypisuje w komentarzach pod publikowanymi przez portale doniesieniami, jest z jednej strony ambarasujące, z drugiej zaś – niepokojące i skandaliczne. Widząc, co ludzie wypisują, przypominam sobie piosenkę Lady Pank, cytowaną w tytule. Komu nie odpowiadają emigranci? Komu zależy na podsycaniu nienawiści? I wreszcie – kto na niej buduje swój kapitał i kto traci?

Alex Sławiński Z początku – czytając co poniektóre wystąpienia – gotów byłem wpadać w paranoję teorii spiskowych. – Przecież to niemożliwe – mówiłem sobie – by Polacy wypisywali o sobie podobne okropieństwa. Nie wiedziałem jednak, kogo oskarżać o próbę siania zamętu. Bliżej nie sprecyzowaną, acz złowróżbną żydomasonerię? Środowiska okołokremlowskie? Jakieś inne grupy rządowo-wywiadowcze? New World Order? Jednak po pewnym czasie zauważyłem, że same portale internetowe, zamiast prób zażegnania eskalacji wzajemnej niechęci, nie raz same próbują jeszcze bardziej zaostrzyć problem. Często publikują ewidentnie tendencyjne artykuły sugerujące, że emigranci to składająca się głównie z degeneratów i wykolejeńców bezduszna, bezmyślna swołocz. Zupełnie, jakby w Polsce takich było brak. Portale mogą mieć swój interes w sianiu zamętu. Im więcej głupków wypisuje dyrdymały na forach, zmuszając innych do dementowania, tym większy ruch. A im większy

ruch – tym bardziej staje się on atrakcyjny dla potencjalnych reklamodawców. Bo przecież ma sto milionów klepnięć na godzinę... Ale – wróćmy do źródła problemu, czyli internetowych oszołomów. Według toku myślenia, jakim idą co poniektórzy „forumowicze”, gdybym z jakiejkolwiek przyczyny (chęci zdobycia lepszej pracy albo wykształcenia, rozpoczęcia kariery czy chociażby poznania przyszłej towarzyszki życia) przejechał ponad 700 kilometrów z jednego krańca Polski na drugi, pewnie wszystko byłoby w porządku. Gorzej, jeśli miałbym ruszyć się chociażby kilka kilometrów poza granicę kraju (która – na dobrą sprawę – już nie istnieje). Wtedy dla niektórych staję się zdrajcą, nieudacznikiem oraz – obowiązkowo – „zmywakiem”. Tak naprawdę owe steki inwektyw napędzane są długo hodowanymi kompleksami i frustracjami tych, którzy podejmują się internetowej dyskusji. Czasem, pod maską ironii, czy przewrotności, ludzie skrywają nienawiść do wszystkich i wszystkiego. Dokąd owe szaleństwo ma prowadzić? Tego akurat nie wiem. Ale zdaję sobie sprawę z faktu, że im głębiej się w nie pogrążamy, tym

bardziej nas wszystkich niszczy. Czy ci, którzy tak plują na „wyjechanych”, zastanowili się choć przez chwilę, dlaczego emigranci zdecydowali się na swój desperacki krok? Oczywiście – nie piszę tu o garstce bandytów uciekających przed polskim systemem prawa. Mam na myśli milionowe rzesze tych, którzy musieli zostawić znajome miejsca i swoich bliskich, by z dala od domu rozpocząć nowe, normalne życie. To nie oni są „zdrajcami ojczyzny”, jak często możemy przeczytać na forach. Bo czy nie jest dokładnie na odwrót? To właśnie ci ludzie bardzo często czują się zdradzeni przez własną ojczyznę. Byli wyzyskiwani przez złodziejski system fiskalno-ubezpieczeniowy i mamieni przez polityków, rozczarowani brakiem godziwej pracy i nadziei na własny kąt. Wielu z nich do dziś ma w Polsce rodziny, którym pomaga przetrwać, śląc ciężko zarobione przez siebie pieniądze, a tym samym – napędzając polską gospodarkę. I właśnie ci ludzie są nazywani przez zgraję szczekaczy zdrajcami. Człowiek zamieszczający w internecie pełne nienawiści posty ma mentalność pańszczyźnianego chłopa albo PGR-owskiego wyrobnika.

Zdaje sobie sprawę z beznadziei, w jakiej się znalazł, jest wściekły na swoje mierne położenie i wie, że nie może z niego uciec. Dlatego gotów jest kąsać na prawo i lewo, niczym złapane w potrzask zwierzę. Często owa ślepa kąsanina kończy się ugryzieniem ręki, która mogłaby nieść pomoc. W swym prymitywnym odruchu niszczenia wszystkiego dokoła, ów człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że zamiast osiągnąć cokolwiek, tylko pogarsza swoją sytuację. Bo wzajemna nienawiść między stojącymi po obu stronach granicznej barykady Polakami jeszcze bardziej rośnie. Jest niczym zatwardziały komunista, który w imię szukania ukrytego acz bliżej nie sprecyzowanego wroga ludu, cały lud terroryzuje, samemu ostatecznie stając się jego wrogiem. Ludzie wypisujący bzdury na internetowych forach, zdają się być ostatnimi pogrobowcami zdechłego ponad dwadzieścia lat temu systemu. Systemu, którego – na dobrą sprawę – nawet nie doświadczyli. Gdyż albo ich jeszcze wtedy na świecie nie było, albo sikali dopiero w pieluchy, wystane przez ich rodziców w długich kolejkach. I kto tu – tak naprawdę –

Dover-Francja promy taniej

19

* GBP

jest owym (jakże często przywoływanym przez „prawdziwych Polaków”) nieudacznikiem? Ci, którzy znaleźli w sobie wystarczająco dużo odwagi, by rozpocząć nowe, nienaznaczone garbem przeszłości życie, czy też ci, którzy pozostali w kraju, skomląc i wylewając na innych swoje frustracje? Tym bardziej smutnym wydaje się fakt, że przecież większość z osób decydujących się na emigrację, starała się uniknąć nie tylko wizji dożywotniej biedy w kraju. Ale także – ostatnio wręcz przede wszystkim – uciekała od zacofania, zakłamania, obskurantyzmu, nihilizmu, powszechnej zawiści i zapiekłej nienawiści. Plag, które od wielu lat przetaczają się przez Polskę, niszcząc mieszkających w niej ludzi. Czy to właśnie „otake Polske” walczyły tysiące Polaków, którym marzył się wolny kraj? Zakompleksioną, ziejącą nienawiścią do wszystkiego i wszystkich, podłą, głupią i prymitywną? Zresztą, czy to jeszcze jest Polska? A może już Wolska – jakiś pokraczny twór z niezbyt udanej wersji hymnu Lech Kaczyńskiego? Kraina nieziszczalnych, gierkowsko-tuskowych cudów, którymi karmi się kolejne pokolenia otumanionych mas? Stek obelg wylewanych na emigrantów na różnych polskojęzycznych forach może boleć. Spośród osiedlających cię w Wielkiej Brytanii Polaków, stosunkowo niewielka grupa doświadczyła niechęci ze strony miejscowej ludności. Większość Brytyjczyków już dawno zrozumiała, że nie „kradniemy im” pracy, lecz bardzo często wykonujemy te zajęcia, których miejscowa ludność po prostu by się nie podjęła. A nawet jeśli konkurujemy z Brytyjczykami na rynku pracy, co zdarza się coraz częściej, zazwyczaj potrafimy udowodnić, że jesteśmy po prostu od nich lepsi. Wbrew obiegowej opinii – niekoniecznie dlatego, że możemy pracować za niższe stawki, ale przede wszystkim, dzięki wyższym kwalifikacjim, lepszej jakości pracy i elastyczności.

dokończenie na str. 4

Rosyth Belfast Dublin

Liverpool

Dover

Zeebrugge Dunkirk

0844 847 5040 Warunki i postanowienia: *Opłata za przejazd w wysokości 19 £ odnosi się o wybranych przepraw poza godzinami nasilonego ruchu przed 16/12/10. Obowiązuje opłata w wysokości 20 £ za wprowadzenie zmian. Może obowiązywać podwyższenie opłaty za przejazd w wyniku wprowadzania zmian do rezerwacji. Rezerwacja nie podlega refundacji. Oferta zależna od ilości dostępnych miejsc. W przypadku rezerwacji przez telefon obowiązuje opłata w wysokości 5 £. Obowiązują warunki i zasady Norfolkline (w celu uzyskania szczegółów odwiedź serwis internetowy).


4|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

czas na wyspie

W Katedrze Westminster Sto lat temu, 28 lutego 1910 roku w Berlinie urodził się Roman Maciejewski – wybitny polski kompozytor, pianista i dyrygent. Monumentalna Missa pro defunctis, prawdziwe opus magnum Maciejewskiego, powstałe nie pod koniec, jak mogłoby się wydawać, lecz na początku drogi twórczej artysty, już w najbliższy czwartek będzie miało swą brytyjską premierę. 2 lutego mury Katedry Westminsterskiej wypełnią się dźwiękami Requiem, które dziś, jedenaście lat po śmierci kompozytora, słusznie uznawane jest za jedno z najwybitniejszych dzieł oratoryjno-kantatowych muzyki polskiej XX wieku.

Roman Maciejewski. Zdjęcie archiwalne

Premiera Missa pro defunctis odbyła się w 1960 roku w ramach czwartej edycji Warszawskiej Jesieni. Monumentalne dzieło, mimo znakomitej obsady wykonawczej w osobach Haliny Łukomskiej, Krystyny Szostek-Radkowej, Kazimierza Pustelaka i Edwarda Pawlaka oraz Chóru i Orkiestry Polskiego Radia w Krakowie pod dyrekcją kompozytora, nie odniosło znaczącego sukcesu. I trudno się dziwić. Lata sześćdziesiąte ubiegłego stule-

cia to okres intensywnego eksperymentowania w zakresie środków muzycznego wyrazu i artystycznej ekspresji. Po latach kulturowego marazmu, druga awangarda, reprezentowana przez nową generację kompozytorów takich jak Penderecki, Kilar, Mykietyn i wielu innych, za wszelką cenę i wszelkimi środkami próbowała wyprowadzić rodzimą twórczość z muzycznego zaścianka Europy. Długie lata socrealistycznego uwsteczniania wszelkich przejawów

twórczej aktywności starano się nadrobić możliwie jak najszybciej. To właśnie szósta dekada ubiegłego stulecia była czasem, gdy muzyczne eksperymenty kompozytorskie były najbardziej radykalne. Tradycyjne metody muzycznej notacji zastąpiły diagramy i wykresy, instrumenty ustąpiły miejsca dźwiękom generowanym przez komputer, a artysta w imię muzycznej ekspresji chował się w pudle fortepianu, obrzucał publikę przeróżnymi przedmiotami, klaskał i krzyczał, czy

też – tak dla odmiany, w milczeniu siedział przez kilkanaście minut na scenie. W tak radykalnie awangardowej atmosferze klasyczna, zarówno wyrazowo jak i muzycznie, Missa pro defunctis odstawała od ówczesnych ideałów. I choć już w 1959 roku Roman Maciejewski otrzymał za to Requiem nagrodę Fundacji im. Ignacego Jana Paderewskiego, dopiero w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia monumentalne dzieło Maciejewskiego zostało prawdziwie docenione – zarówno muzycznie, jak i pod względem aktualności ukrytego pomiędzy dźwiękami przesłania. „(…) Pod przytłaczającym wrażeniem ogromu ludzkich cierpień i morza przelanej krwi postanowiłem pod koniec II wojny światowej skomponować dzieło, które stałoby się jednym z licznych przyczynków do utrwalenia w ludzkiej świadomości przeświadczenia o tragicznym nonsensie wojen. Requiem poświęcone jest ofiarom ludzkiej niewiedzy, w pierwszym zaś rzędzie pamięci poległych w wojnach wszech czasów” – pisał Maciejewski w programie koncertu premierowego. O tym, czy i na Wyspach wykonanie zakończy się spektakularnym sukcesem, a refleksje kompozytora wypowiedziane dźwiękami ponad pół wieku temu i dziś poruszą serca lokalnych melomanów, przekonamy się już w przyszłym tygodniu.

Łucja Piejko

RoMaN MaCIejewsKI urodził się 28 lutego 1910 w Berlinie, zmarł 30 kwietnia 1998 w Göteborgu. Pierwsze lekcje gry na fortepianie i skrzypcach dawała mu matka. Potem, w latach 1916-19, kontynuował naukę gry na fortepianie w Konserwatorium w Berlinie. w 1919 powrócił z rodzicami do Polski i zamieszkał w Lesznie. w latach 1924-31 studiował w Konserwatorium w Poznaniu. od 1930 pełnił funkcję kierownika artystycznego Chóru im. stanisława Moniuszki w Poznaniu. w roku 1931 przeniósł się do Konserwatorium warszawskiego, jednak po dwóch latach został relegowany z uczelni za współorganizowanie strajku studentów żądających przywrócenia Karola szymanowskiego na stanowisko rektora Konserwatorium. w 1934 roku wyjechał na stypendium do Paryża, gdzie zaprzyjaźnił się z arturem Rubinsteinem. w 1938 wyjechał na tournée do anglii. Tam poznał swoją przyszłą żonę, szwedzką tancerkę – elvi Gallen, z którą w 1939 wyjechał do szwecji, gdzie spędził lata wojny. Poznał tam Ingmara Bergmana i komponował muzykę do jego spektakli teatralnych .w latach 1951-77 przebywał w stanach Zjednoczonych na zaproszenie artura Rubinsteina, gdzie włączył się aktywnie w życie emigracyjne. w 1977 powrócił do Göteborga i mieszkał tam do śmierci. Grób jego znajduje się w Lesznie. Na podst. biogramu Małgorzaty Kosińskiej, Polskie Centrum Informacji Muzycznej, Związek Kompozytorów Polskich

W siódmym niebie nienawiści Dokończenie ze str. 3

W Wielkiej Brytanii miałem okazję poznać przybyszy z wielu różnych krajów – od Nowej Zelandii, poprzez Sri Lankę, skończywszy na Niemczech, Hiszpanii i Stanach Zjednoczonych. Pracują w knajpach, sklepach, londyńskim metrze albo City, prowadzą ciężarówki, są nauczycielami, lekarzami, artystami, dziennikarzami. Robią tutaj to samo, co my. Jakoś żaden z nich nie dorobił się w swym rodzinnym kraju miana zdrajcy, zaprzańca, czy nieudacznika. Wręcz przeciwnie: tam, skąd pochodzą, zdobyte w Wielkiej Brytanii doświadczenie bardzo się liczy i pozwala niejednokrotnie na

zdobycie lepszej pracy po powrocie. A nawet jeśli nie wracają do miejsca, z którego przyjechali, nikt – ani rodacy, ani tutejsza, brytyjska społeczność, nie traktuje ich jak wrogów czy obywateli trzeciej kategorii. Podobnie rzecz się ma z samymi Brytyjczykami. W ciągu ostatnich kilku lat obserwujemy masowy eksodus rdzennych mieszkańców Wysp, głównie do Francji, Hiszpanii, Australii i Nowej Zelandii (ale też do wielu innych krajów, w tym również Polski). Już ponad 50 tys. osób rocznie decyduje się porzucić Wielką Brytanię i szukać szczęścia w innej części świata. Czy ktokolwiek – wzorem niektórych „polskich patriotów” – wiesza na nich psy? Wolne żarty...

Wprawdzie problem został już dostrzeżony przez naukowców (socjologów, demografów), media, a nawet – reagujących zazwyczaj najwolniej ze wszystkich – polityków, ale mówiąc o „ucieczce Brytyjczyków”, nikt nie wypisuje o nich głupot, zalatujących tanim, zaściankowym patriotyzmem. Bardziej pod rozwagę bierze się, co w kraju zrobiono na tyle źle, że jego obywatele nie chcą już tu mieszkać, niż wymyśla emigrantom od najgorszych. A pisanie tekstów, jakie można znaleźć na polskojęzycznych portalach, znalazłoby finał w sądzie. Bo tak to wygląda w cywilizowanych krajach. Rozważam chwilami wkroczenie na drogę sądową przeciwko tym,

którzy rozpowrzechniają pełne nienawiści treści. Każdy, kto to robi, poświadcza nieprawdę, pomawia mnie i narusza moje dobra osobiste. Za to – zarówno według brytyjskiego, jak i polskiego prawa – ponosi się poważne konsekwencje. Biorąc jednak pod uwagę tempo, w jakim pracują i legislaturę, na której się opierają nadwiślańskie sądy, mogłoby być różnie. Od szybkiego wygrania sprawy i skazania winnych na wysokie odszkodowania, poprzez tradycyjną sądową obstrukcję, skończywszy na oddaleniu wniosku z powodu „znikomej szkodliwości społecznej czynu” i zrobienia ze mnie oszołoma, który obraża się o byle co. Nie jestem na tyle naiwny, by wie-

rzyć, że uda się wyśledzić i pociągnąć do odpowiedzialności siewców internetowej nienawiści. Chociaż sprawdzenie numeru IP komputera, z którego wysłano dany komentarz jest rzeczą prostą. Mogłyby to robić same portale, nie chcąc narazić się na współudział w brzydkim procederze, ale z różnych przyczyn tego nie robią. Jednak już wkrótce zaczną. Bo albo stracą czytelników znudzonych i zdenerwowanych głupawymi pyskówkami, albo stracą miliony, zasądzone słusznymi wyrokami. Choć najpewniej pozbędą się obu. Ja w każdym razie zrobię wszystko, by stało się to jak najszybciej.

Alex Sławiński


CZWARTEK 4 LUTEGO,19.00 Westminster Cathedral

Maciejewski

Requiem Missa pro defunctis (Brytyjska premiera)

Requiem Romana Maciejewskiego to poruszające dzieło zadedykowane ofiarom wszystkich wojen BBC Symphony Orchestra Michaπ Dworzyński dyrygent Iwona Hossa sopran Agnieszka Rehlis mezzosopran Aleš Briscein tenor Tomasz Konieczny bas BBC Singers BBC Symphony Chorus Bilety dostępne w Barbican Box Office www.barbican.org.uk lub 020 7638 8891 Cena: £24 £20 £16 £12 £8

© SXC

Koncert odbędzie się w Westminster Cathedral Victoria Street, London, SW1

Koncert jest częścią Roku Polskiego w Wielkiej Brytanii www.PolskaYear.pl


6|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

czas na wyspie

Transport for London w Knaypie

Orla.fm Alex Slawiński

Trans port for Lon don dba o swo ich klien tów, nie tyl ko pod wyż sza ce ny bi le tów. Spo tka nie zor ga ni zo wa ne 22 stycz nia dla pol skich me diów i dzia ła czy śro do wi sko wych w re stau ra cji Knay pa w Ham mer smith do ty czy ło przy szło ści lon dyń skie go me tra wpi sa ne go w więk szy sys tem ko mu ni ka cyj ny. Przed sta wi cie le TfL mó wi li przede wszyst kim o ko niecz no ści cią głej mo der ni za cji lon dyń skie go me tra, w koń cu naj star sze go na świe cie. A mo der ni za cja, zaniedbywana przez lata, jest droż sza – pod kre ślał ko mi sarz TfL Pe ter Hen dy – od no wej in we sty cji. W no wych in we sty cjach jest też znacz nie mniej ogra ni czeń, nie trze ba wpi sy wać się w sta re struk tu ry i roz wią za nia, któ rych dzię ki naj now szej tech no lo gii już się nie sto su je. Obec nie, o czym in for mu ją na bie żą co me dia bry tyj skie, naj więk szym przed się wzię ciem TfL jest stwo rze nie po łą czo ne go sys te mu na ziem nej ko lei miej skiej i me tra, z któ re go bę dzie moż na ko rzy stać ku pu jąc je den bi let, naj le piej Oy ster Card. Czy do wie dzie li śmy się cze goś wię cej? Mo że nie, ale z pew no ścią z pierwszej rę ki i zo sta li śmy do ce nie ni ja ko waż ni klien ci TfL. To też się li czy.

Komisarz TfL Peter Hendy

Działające w Londynie Radio Orła istnieje na internetowej antenie już od prawie czterech lat. Od chwili jego startu w maju 2006 roku, przez redakcję przewinęło się wielu zdolnych dziennikarzy. Część z nich pracuje dziś w innych londyńskich mediach, jednak część nadal pozostaje w bliskim kontakcie ze stacją. Radio kieruje swój program zarówno do Polaków na Wyspach Brytyjskich, jak i tych, którzy mieszkają w Polsce, informując ich o bieżących wydarzeniach i lokalnych prolemach. Posłuchać go możena wchodząc na stronę www.orla.fm. Jednak rozgłośnia zajmuje się również propagowaniem polskości wśród społeczności brytyjskiej. Skierowane do niej audycje anglojęzyczne emitowane są zarówno na antenie Radia Orla, jak też zaprzyjaźnionej stacji Hayes FM. Niedawno Radio przeprowadziło się do nowej siedziby. Rozpoczęło

Powinien służyć wszystkm Polakom, starej i młodej emigracji DIVINE MERCY COLLEGE

FAWLEY COURT OLD BOYS UNITED

Fawley Old Boys re-uniting!

Join our strong and fast expanding Divine Mercy College old boys network.

As we used to say: „Fawley Forever”

It will be great to hear from you! contact: fawleyoldboys@yahoo.co.uk

Jeśli chcielibyście Państwo zgłosić sprzeciw wob ec planów księży Mar ianów dot yczących ekshumacji g rob u i przeniesienia szczątków Ojca Józe fa Jarzębowskiego, należy zgłosić spr zeciw list ownie do: Mr Paul Ansell Coroners & Burials Division Ministry of Justice 102 Petty France London SW1H 9AJ

Jeśli mają Państwo jakiekolwiek zażalenia lub zas tr zeżenia co do sprzedaży Fawley Cour t, należy jak najszybciej wysłać list do: The Chief Executive Andrew Hind Esq. The Char it y Commission 30 Millbank Wes tminster London SW1P 4DU

Chcę dorzucić parę swoich uwag na temat Fawley Court. Ks. Wojciecha Jasiński 4 maja 2008 w ,,Tygodniu Polskim’’ powiedział: ,,Stolica Apostolska... wyraziła zgodę na alienację tych dóbr kościelnych’’. Dlaczego nie poinformowano nas, który papież i na jakiej podstawie wyraził zgodę na tę transakcję? Dlaczego używa się obcego słowa ,,alienacja’’, a nie polskiego słowa ,,sprzedaż’’, łatwiejszego do zrozumienia? Kiedy pierwszy raz spotkałem ks. Jarzębowskiego w początkach lat 50., były to czasy, kiedy społeczeństwo powojenne mieszkało w hostelach i jednym z nich był hostel Checkendon koło Henley. Ks. Jarzębowski odwiedził ten hostel i powiedział do nas w kazaniu, że ma zamiar kupić Fawley Court od Lady Makenzie prosząc nas o pomoc finansową. Trudno wymagać, żeby dziś, pół wieku później, każdy z nas miał wydzieloną, udokumentowaną działkę w Fawley Court. Mam jednak prawo zabrać głos, bo byłem jednym z tych, którzy osobiście zbierali pieniądze na odezwę księdza Jarzębowskiego i ja je przekazywałem naszemu proboszczowi Stanisławowi Nowakowi. Jego nazwisko jest umieszczone w kościele św. Anny na tablicy fundatorów obok m.in. prezydenta Kennedy’ego i księcia Radziwiłła. Pieniądze zbierane były cały rok, nie tylko w naszym ośrodku, ale po wszystkich parafiach, nawet w Preston i Manchester, nie mówiąc już o Londynie i przyległych parafiach. W tych czasach nikt prawie nie posiadał książeczki czekowej więc przekazywano gotówkę księżom w parafiach, a następnie na konto księży Marianów. Ponieważ była to ofiara, nikt nie żądał pokwitowania. Każdy wierzył, że pieniądze przekazane księżom Marianom będą użyte jako wpłata na zakup Fawley Court. Ksiądz Jarzębowski podkreślał, że to jest i będzie nie tylko szkoła dla polskich chłopców, ale również ośrodek i symbol wszystkich Polaków. Tym sposobem zdobył nasze zaufanie, zjednał naszą pomoc finansową i nasz wkład fizycznej pracy przez późniejsze lata, a przykładów mogę przytoczyć wiele, ponieważ byłem administratorem w roku 1992, kiedy przełożonym/superiorem był ks. Antoni Papużyński. Od otwarcia szkoły nasza Polonia z Reading i z Checkendon bezinteresownie pomagała w urządzaniu Zielonych Świątek, w czym i ja osobiście brałem udział. Pod koniec lat 60. parafia Slough brała również czynny udział w urządzaniu Zielonych Świątek ofiarując bezinteresowną pomoc przez udział chóru i zespołu tanecznego i pomoc pań w kafeterii. Nie będę wchodził w

szczegóły, ale jedno jest pewne, że bez pierwszych wpłat zebranych przez społeczeństwo polskie wszystkich parafii nie byłby ks. Jarzębowski w stanie wpłacić potrzebną sumę jako zadatek na zakup Fawley Court. Ponieważ nasze społeczeństwo jest wychowane w duchu katolickim uwierzyło bezgranicznie księdzu Jarzębowskiemu, zasłużonemu jeszcze w czasach wojennych, kiedy w Meksyku prowadził szkołę w Santa Rossa dla polskich sierot i hojnie odpowiedziano na Jego apel. Ponieważ ks. Wojciech Jasiński przedstawaijąc sprawę Fawley Court zdecydował się pokazać tylko sumy, które figurują w dokumentach, to niestety pomija tym samym pierwszy wkład finansowy całej Polonii, a wkład ten, w ufności do Kościoła, nie został należycie udokumentowany. Darczyńcy w większości już nie żyją lub mają ponad 80. lat i nie zawsze mają możność podkreślić swój udział. Po zamknięciu szkoły w 1986 roku, kiedy superiorem był ks. Antoni Papużynski, English Heritage dał pieniądze na odnowienie tarasów i balustrad. Działał wtedy czynnie apostolat maryjny, na który znów społeczeństwo, dwa razy w roku, dawało hojne datki w zwrotnych kopertach wysyłanych do poszczególnych wiernych. Nigdy żeśmy się nie dowiedzieli, jakie to były sumy, ale sam osobiście zawoziłem na pocztę w Henley po pięć worków ofrankowanych kopert*. Zadaję sobie również pytanie, na czyje konta poszły pieniądze z domów zapisanych między innymi przez nie żyjącą już doktór Hastings. Nasuwa się smutne pytanie dlaczego my, darczyńcy ze starszej Polonii, zostaliśmy dziś przez księży Marianów wyobcowani – ,,wyalienowani’’ z naszej przeszłości i naszego dorobku związanego z tym zabytkiem. Ból ze sprzedaży Fawley Courtu dotyka nie tylko mnie osobiście, ale wielu moich, jeszcze żyjących kolegów z Reading i z innych okolic Anglii. Rozumiem, że ośrodek jest trudny do utrzymania, ale przy dobrej woli, gospodarce i współpracy, czego daliśmy dowód w początkach lat 50., moglibyśmy próbować powtórzyć ten sukces. Po to, abyśmy nadal mogli korzystać z przyrzeczenia ks. Jarzębowskiego, że ten ośrodek po wsze czasy będzie służył wszystkim Polakom – starej i młodej emigracji w Anglii i nie zostanie bezpowrotnie stracony.

Zbigniew Bartus *ze zwrotnym adresem i znaczkiem gotowe do zwrotu z banknotami

komentarz > 11


|7

nowy czas | 30 stycznia - 12 lutego 2010

czas na wyspie Ale biorąc pod uwagę, że mieszkam w zachodnim Londynie, jest mi wygodniej szukać współpracy tutaj. Na przykład audycja London Bridge, którą przygotowuję z Arturem Skupieńskim (DJem Radia Orła) była emitowana na żywo przez tutejsze Hayes FM, zaś właśnie teraz zaczynamy tę audycję przygotowywać tutaj, w siedziebie college’u na Ealingu. Widzę, że ta audycja jest jedynie tutaj nagrywana. Jeszcze nie odważyliście się emitować jej na żywo z tego studia?

George Matlock (z lewej) w studiu ze studentkami i DJ-em Arturem Skupieńskim

również współpracę z Ealing Hammersmith and West London College, kształcąc młode pokolenie dziennikarzy i próbując zainteresować młodych studentów polską kulturą. Odwiedziliśmy George’a Mattlocka – redaktora naczelnego Radia Orla – w siedziebie college’u. Od kogo wyszedł pomysł współpracy radia z college’m? Kto pierwszy wyciągnł rękę?

– Jak dobrze wiesz, od dłuższego czasu współpracujemy z lokalnymi rozgłośniami londyńskimi, jak Hayes

FM i chcieliśmy jeszcze bardziej zaangżować się w pracę z „local communities”. Nie tylko z dziennikarzami, którzy znają się na pracy radiowej, ale też zastanawialiśmy się nad wychowaniem nowego pokolenia studentów. Znałem już ludzi z Ealing, Hammersmith and West London College. Od wielu miesięcy rozmawialiśmy o współpracy. Oni mają już tutaj dobrze wyposażone studio, któremu do pracy na antenie brakowało jedynie kilku połączeń. Nasza rola polegała na tym, by przyjść, połączyć to wszystko i popro-

wadzić kurs ze studentami. To są młodzi ludzie, szesnasto-, osiemnastoletni. Za umożliwienie nam korzystania z ich studia i przygotowywania audycji, oni mogą nauczyć się praktycznych rzeczy. Bo przecież nie chodzi tylko o to, by siedzieli w klasie i słuchali, co się dzieje na lekcji, lecz by zabrać ich do studia i coś z nimi zrobić. Radio Orła od początku związane było z Ealingiem. Jednak niedawno przenieśliście się.

– W tej chwili mamy miejsce w Islington, a więc dość daleko od Ealingu.

– Jest kilka powodów z tym związanych. Po pierwsze to wszystko musi być lepiej przygotowane dźwiękowo. To jest nowe miejsce i jest jeszcze kilka kwestii technicznych, które trzeba doprowadzić do ładu. Jak sam pamiętasz z czasów, gdy radio startowało, trzeba najpierw zrobić dry run, przeprowadzić wszystkie testy. Poprzednio również nie było tak, że wchodziliśmy od razu na antenę. Po drugie mamy tutaj też sprawę regulacji prawnych. Gdybyśmy chcieli już teraz zacząć stąd nadawać, musielibyśmy mieć osobną licencję. Bo inną sprawą jest produkować tutaj audycje, a czym innym je emitować. Mogę ci powiedzieć, że rozmawiamy już z pewnym inwestorem i będziemy starali się o licencję w Ealingu i South Acton. OFCOM zaoferował w ubiegłym roku licencję na nadawanie w tym regionie w FM. W marcu dowiemy się, kto ją dostał i jeżeli będziemy mieli trochę szczęścia, to może zaczniemy nadawać. Było kilku kandydatów, ale

tylko my mieliśmy ofertę polskojęzyczną. Propozycja była taka, że 40 proc. materiału pochodziłoby z Radia Orła, zaś reszta – od innej radiostacji. Jak sam wiesz, tutaj mieszka bardzo wielu Polaków i jesteśmy dumni, że zareagowaliśmy na tę ofertę na czas. Nie mogliśmy sobie pozwolić na przegapienie takiej okazji. Próbujecie studentów londyńskiego college’u zainteresować tematyką polskiej społeczności w Londynie.

– Tak, masz rację. To są ludzie, którzy nie mieli wcześniej kontaku z Polską, a teraz mają szansę ją poznać. Dla nich, oprócz nauki warsztatu radiowego będzie to również szansa na poznanie zupełnie nowej kultury. To tak jakbyś ty, nie znając hiszpańskiego, nagle miał być reporterem w Meksyku. Jeżeli jesteś dobrym dziennikarzem, to wszędzie się odnajdziesz. Oglądając waszą stronę, oprócz programu nadawanego na żywo, można znaleźć wiele podcastów audio waszych audycji, jak również serwisy pisane. Czy planujecie również umieszczenia tam materiałów wideo?

– Wiesz, ja jestem radiowcem. I chcę się skupić na robieniu radia. My chcemy zrobić jedną rzecz, ale dobrze. Moje zdanie jest takie, że jeżeli robi się wszystko po trochu, to generalnie nic się nie zrobi dobrze.

Tekst i fot: Alex Sławiński


8|

30 stycznia - 13 lutego 2010 | nowy czas

takie czasy

Going postal

Jerzy Jacek Pilchowski korespondecja z USA

20 sier pnia 1986 roku, w urzędzie pocztowym w Edmond, w stanie Oklahoma, Patrick Sherrill zastrzelił czternaście osób. Tak powstało powiedzenie going postal,, które określa trudne do wytłumaczenia akt y agresji. 6 listopada ubiegłego roku major armi amer ykańskiej Nadil Malik Hasan zastrzelił trzynaście osób. W tym samym dniu, Jason Rodriguez zabił jedną osobę w biurze firmy, z której został przeszło rok wcześniej zwolniony. 9 listopada rezerwista Jasen D. Br uce uderzył kilka razy w głowę łyżką do opon greckiego popa Alexiosa Marakisa, gdyż „obowiązkiem każdego patrioty jest walczyć z arabskimi terorr ystami”.

Po tę gę Ame ry ki bu do wa li ta cy lu dzie jak John D. Roc ke fel ler, J. P. Mor gan, Mey er Gug gen he im, An drew Car ne gie czy Cor ne lius Van dre bilt. Każ dy z nich, w cza sach swo jej naj więk szej świet no ści, po wi nien zo stać po wie szo ny. Rów no cze śnie, z sza cun kiem i po dzi wem, na le ży po chy lić przed ni mi czo ło. Li nie ko le jo we, dro gi, mo sty, hu ty, ko pal nie i fa bry ki, któ re zo sta ły dzię ki nim zbu do wa ne sta no wią do dziś fun da ment ame ry kań skiej go spo dar ki. W tam tych cza sach lu dzi oce nia no bo wiem w opar ciu o to, co po tra f i li zbu do wać, a nie w opar ciu o licz bę zer na ich ban ko wym kon cie. Fun da men ty to jed nak nie wszyst ko. Aby pań stwa mo gły się roz wi jać, mu si rów nież ist nieć ak cep to wa na przez więk szość mo ral ność i opar te na niej pra wo. W Ame ry ce gło sem zbio ro we go su mie nia by ła Mo ther Jo nes. To wła śnie ona przy po mnia ła wszyst kim, że miej sce dzie ci jest w szko le a nie w fa bry ce, a męż czy zna w dre li chu i ko bie ta w wy strzę pio nej su kien ce to też lu dzie. Do broć jest jed nak zbyt sła ba, aby wy grać z chci wo ścią. Ka pi ta li stycz ni ry ce rze -roz bój ni cy mie li jed nak pe cha, któ ry na zy wa się Atlan tyk. W XVIII i XIX wie ku, aby pró bo wać się gnąć po za gwa ran to wa ne w ame ry kań skiej kon sty tu cy ji pra wa do po szu ki wa nia szczę ścia trze ba by ło naj pierw prze pły nąć w łu pin ce przez oce an. To wy ma ga ło od wa gi. Ci, któ rzy się na to de cy do wa li, mie li ro ga te du sze (wer sja dla wie rzą cych) lub ro ga te DNA (wer sja dla ate istów). Ame ry kań skie związ ki za wo do we skła da ły się więc nie tyl ko z lu dzi „po lu bow nych”. Do ich skraj ne go skrzy dła za li czyć trze ba Mol ly Ma gu ires. Człon ko wie tej, wy wo dzą cej się z Ir lan dii, taj nej or ga ni za cji nie wa ha li się po pro sić „sę dzie go Col ta” o in ter wen cję w obro nie ich pra wa do chle ba i god no ści. Po wie szo no dwu dzie stu Mol ly. Nie kwe stio nu jąc tych wy ro ków, na le ży z sza cun kiem i po dzi wem po chy lić przed ni mi gło wę.

Sza lę prze chy lił Hen ry Ford. Do bro wol ne pod nie sie nie pła cy ro bot ni ków o 100 proc. (słow nie: sto pro cent) wy wo ła ło w pra sie ata ki hi ste rycz nej nie na wi ści. La wi ny nie uda ło się jed nak za trzy mać. Ame ry ka nie, w tym wie lu ka pi ta li stów i po li ty ków zro zu mia ło, iż bę dzie dla wszyst kich le piej je że li ro bot ni cy bę dą do brze za ra bia ją cy mi kon su men ta mi. Ze zna jąc przed kon gre so wą ko mi sją Hen ry Ford cy to wał mię dzy in ny mi list pro bosz cza pol skiej pa ra f ii w De tro it skie ro wan do nie go: „… Pra ca Ford Mo tor Com pa ny da je ogrom nie po zy t yw ne skut ki wsród mo ich lu dzi. Wiem, że pi jań stwo jest cha rak te ry stycz ną ce chą Po la ków. Skut kiem two jej pra cy jest to, że trzeź wość jest te raz czymś po wszech nym, a nie czymś wy jąt ko wym w mo jej pa ra f ii…”.

lata ProsPerity Tak roz po czął się zło ty okres w hi sto rii Ame r y ki. W po rów na niu ze śred nią pen sją sprzą tacz ki, wy kwa li f i ko wa ny ro bot nik za ra biał w tym cza sie 2-3 ra zy ty le, pro fe sjo na li sta 4-5, me na dże ro wie śred nie go szcze bla 6-9, dy rek to rzy 10-40, a wła ści cie le wszyst ko to, co jest czy stym zy skiem fir my. Nie by ło w tym nic no we go. Po dob na struk tu ra płac jest świa to wym stan dar dem. No we by ło to, że pen sja ame ry kań skiej sprzą tacz ki by ła tak wy so ka, że lu dzie za li cza ni do śred niej kla sy (od wy kwa li f i ko wa ne go ro bot ni ka wzwyż) mo gli ku po wać do my, kształ cić dzie ci i zo sta wa ło im jesz cze na wy jazd ca łą ro dzi ną na wa ka cje. Wiel ka więc by ła de pre sja ban kie rów na wi dok zwy kłej ko bie ty, któ ra za go tów kę – bez ko -

niecz no ści bra nia po życz ki – ku po wa ła na obiad ca łe go in dy ka.

BankierZy WkracZają Do akcji W ro ku 1913 zi ści ło się jed nak od wiecz ne ma rze nie ban kie rów. Po wstał FED i ban kie rzy mo gli za cząć le wa ro wa nie*). Na skut ki nie trze ba by ło dłu go cze kać. W ro ku 1929 roz po czę ła się Wiel ka De pre sja. W ko lej kach po ta lerz „ku ro niów ki” usta wi ło się prze szło 20 proc. lu dzi zdol nych do pra cy. W oczy wszyst kich zaj rza ło wid mo krwa wej re wo lu cji. Na szczą ście nie ist nia ła jesz cze wte dy te le wi zja, czy li czy ta nie i my śle nie przy cho dzi ło lu dziom du żo ła twiej. Ban kie rom za ło żo no więc ka ga niec, wzmoc nio no si łę związ ków za wo do wych, a bez ro bot nych za trud nio no przy prze bu do wie dróg na au to stra dy oraz bu do wie

Praca od zaraz!!!

nowyczas poszukuje osób

do działu marketingu na stanowisko sprzedawca powierzchni reklamowej Wymagana: bardzo dobra znajomość języka angielskiego łatwość nawiązywnia kontaktów umiejętność kreatywnej prezentacji i prowadzenia negocjacji handlowych Dodatkowym atutem jest doświadczenie na podobnym stanowisku w mediach polonijnych Zainteresowane osoby prosimy o kontakt telefoniczny 07791582949 w godz. 10.00-17.00 lub mailowy: redakcja@nowyczas.co.uk


|9

nowy czas | 30 stycznia - 13 lutego 2010

takie czasy mostów, tam, tuneli, szkół i bibliotek. Infrastrukturę Ameryki dostosowano dzięki temu do potrzeb XX wieku.

NiewidzialNa ręka ryNku Stopniowo wracał czas dzielonej bardziej sprawiedliwie prosperity. Mozolna praca bankierów, aby konsumenta kupującego za zarobione pieniądze zmienić w konsumenta kupującego za pożyczone pieniądze trwała oczywiście dalej. Postępująca szybko monopolizacja mediów pozwoliła im na to, aby dominująca stała się narracja, która mówi, że za wszystko co w gospodarce dobre odpowiada niewidzialna ręka rynku, a rękę związków zawodowych należy obciąć i zakopać. Towarzyszyły temu systematyczne działania FED powodujace stopniową dewaluację dolara, czyli spadek realnej wartości płac. Równocześnie, wolno ale systematycznie, rosło bezrobocie. Obecny kryzys rozpoczął się kilkanaście lat temu. Przeciętnego Amerykanina przestało być stać na utrzymanie takiego poziomu życia, do jakiego był przyzwyczajony, w tym na kupno domu. Głupim, ale ludzkim, odruchem braki w domowych budżetach łatano przy pomocy kart kredytowych. Gorzej było z zakupem domu. Tradycyjnie młode małżeństwo zaraz po ślubie kupowało dom. Zdobycie 10-20 tys. na pierwszą wpłatę zwykle nie było problemem. Część dali rodzice, resztę można było szybko zaoszczędzić. Dokładniejsze sprawdzenie własnego budżetu powodowało jednak, że coraz więcej młodych ludzi odkrywało swoją prawdziwą sytuację. W stosunku do zarobków, spłata pożyczki na dom okazywała się tak dużym obciążeniem, że nowy samochód i wakacje, a nawet pójście z przyjaciółmi do restauracji lub na koncert, stawało się luksusem. Przez Amerykę przetoczyła się wtedy pierwsza fala niezadowolenia. Zdmuchnęła ona Busha seniora oraz wielu republikańskich kongresmenów i senatorów. Nowy prezydent, Babba the love sponge Clinton wybrał post-politykę lub raczej post-ekonomię. Wspólnie z Greenspanem i Rubinem zaoferowano tym wszystkim, których nie było stać na dom nowe zasady udzielania pożyczek – znane teraz jako subprime. Z punktu widzenia Wall Street była to genialna koncepcja. Obniżono, a w niektórych wypadkach nawet zlikwidowano wymóg płacenia gotówką pierwszej wpłaty i oprocentowanie pożyczki przeorganizowano w taki sposób, że

przez pierwsze kilka lat rata była bardzo niska. Gdzieś tam, na piątej lub dziesiątej stronie umowy było oczywiście drobnym drukiem napisane, że po kilku latach oprocentowanie, czyli wysokość rat, drastycznie wzrośnie. Mało komu starczało jednak cierpliwości, aby przeczytać dokładnie całą umowę. Tym bardziej że aby zrozumieć bankowy żargon, trzeba być conajmniej absolwentem prawa. Wiedzę o tym, jak działają nowe zasady udzielania pożyczek na domy, większość ludzi czerpała z telewizji i prasy. Obowiązująca w korporacyjnych mediach narracja była prosta: jeśli nie stać cię na kupno domu na normalnych zasadach za 150 tys. to należy wziąć subprime i kupić dom za 300 tys. Ceny domów rosną szybko (to była prawda, obniżenie kryteriów udzielania pożyczek spowodowało duży ruch w interesie, czyli szybki wzrost cen, więc za 2-3 lata dom ten sprzedasz za 350 tys. Zrobisz tak 2-4 razy i kupisz dom za gotówkę. Szeroką rzeką popłynęły też pożyczki udzielane pod zastaw nadwyżki wartości domu nad pozostałym do spłacenia długiem. Wyglądało to jak idealne uzupełnienie dla kart kredytowych. Za te pieniądze można było wyremontować i powiększyć stary dom, zwiększając jego wartość o sumę większą niż się wydało, a za resztę kupić nowy samochód, telewizor z dużym plazmowym ekranem i pojechać na wymarzone wakacje. Jednym zdaniem, żyć nie umierać.

ratowaNie świata W tym samym czasie FED sprawdzał na kilku bankach i korporacjach, jak działa doktryna „zbyt duży, aby upaść”. Trudno się więc dziwić, że na Wall Street szampan lał się strumieniami i ogromne premie sypały się jak manna z nieba. W roku 1970 średnie zarobki CEO w stu największych amerykańskich korporacjach były 45 razy większe od przeciętnych zarobków robotników. W roku 2006 ta proporcja wynosiła już 1723 do 1. Nadszedł czas, w którym zaczęło „wskakiwać” bardzo wysokie oprocentowanie pożyczek na domy. Zbliżały się też wybory i Wall Street nie była pewna czy nowy prezydent bedzie się zachowywał „racjonalnie”. W tej sytuacji, zdecydowano się na ruch wyprzedzający i jeszcze w trakcie trwania prezydentury Busha Juniora ogłoszono, że jest kryzys. Tym razem rolę „The Committee to Save the World” przyjął na siebie

Henry Paulson i Ben Bernanke. Nic w tym nowego. Wiemy przecież dobrze, że bankierzy raz na około dziesięć lat muszą uratować świat. FED wypłacił więc bankierom ogromną zaliczkę (TARP) na konto chwilowych strat. Równocześnie rozpoczęło się masowe przekazywanie bankom domów ludzi, którzy zbankrutowali. Szacuje się, że będzie to 10-12 mln domów. Dzieci tych, którzy domy stracili, będą musiały (gdzieś przecież muszą mieszkać!) te domy od banków odkupić. Amerykanie zaciągnęli gigantyczny kredyt, który wraz z rosnącym szybko (jest przecież kryzys!) oprocentowaniem, będą spłacać przez następne pokolenie. Oh, well. Trudno się dziwić, że coraz więcej ludzi – gdzie drwa rąbią tam wióry lecą – going postal.

kryzys moralNy Ograniczony do spraw ekonomicznych obraz kryzysu ma dużo białych plam. Największą z nich jest postępująca szybko laicyzacja i zwiazany z tym kryzys etyczno-moralny. Nie znaczy to wcale, że jesteśmy gorsi od poprzednich pokoleń. Chyba nawet jesteśmy – o jedną tysięczną milimetra – lepsi. W czasach, gdy latamy do nieba i poznajemy tajemnice kodu DNA coraz trudniej jest jednak wierzyć, że wszechmogący Bóg stworzył świat w sześć dni, a siódmego odpoczywał. Wielu ateistów chętnie i bez hipokryzji klęka dalej przed krzyżem, gdyż widzi w nim godny najwyższego szacunku symbol, na którym opiera się chrześcijańska cywilizacja, i do niej chcą się dalej zaliczać.

Zwątpienie w istnienie Boga jest jednak często przeżyciem bardzo traumatycznym. Wielu ludzi nie umie sobie z tym poradzić i rusza na wojnę z Bogiem. Towarzyszy im pełne poczucie własnego bezpieczeństwa. Wiedzą, że chrześcijan obowiązuje nakaz kochania nawet wrogów. Andreas Serrano (krucyfiks zanużony w moczu) nie zostanie więc oddany pod katowski topór, a Joanna Krupa (zasłania krzyżem swoje ...) nie zostanie spalona na stosie. Popularna jest również ucieczka w objęcia sekt, które nakazują wierzyć w to co głoszą w 110 proc. W Ameryce, można codziennie oglądać w telewizji judeochrześcijańskich pastorów, którzy dokonują aktów cudownego uzdrowienia i przekazują ludziom to, co poprzedniego dnia, po kolacji, Bóg powiedział im w bezpośredniej rozmowie. A te 10 proc. powyżej 100 proc. to procent zarobków, który należy systematycznie oddawać tym telewizyjnym mesjaszom. Dla wielu ludzi jest to dobry interes. W zamian dostają poczucie przynależności do grona ludzi, którzy znają wolę Boga i mają zarezerwowane miejsce przy oknie w arce zbawienia. Proszę się nie śmiać. Ludzi „nowo narodzonych” (tak się tutaj nazywa członków różnych sekt) są miliony. Najnowszy numer miesięcznika The Atlantic informuje, że w Ameryce zarejestrowanych jest teraz 148 wyznań i 44 proc. Amerykanów nie identyfikuje się z wiarą swoich rodziców. Mija co prawda moda na hinduskich guru oraz buddyjskich nauczycieli. Zastepują ich wysłannicy UFO-ludków. Z tradycyjnych religii, tylko Kościół katolicki

Staááe stawki poáá ączeĔĔ 24/7

zwiększa liczbę wiernych, ale dzieje się tak głównie ze względu na duży napływ Latynosów. Kościoły protestanckie znikają jak poranna mgła. Protestantów zastępują judeochrześcijanie. Dla tych ludzi jest jasne, że aby przyspieszyć powrót Chrystusa należy wygrać wojnę z muzułmanami i odbudować jego dom czyli świątynię jerozolimską. Powstanie wtedy uniwersalny kościół, a ci, którzy się nie nawrócą, zostaną strąceni do piekła. Zapytany o to sponsor i sojusznik judeochrześcijan Beniamin Netanjahu powiedział: „Porozmawiamy o tym, gdy dojdziemy do tego punktu.”. Trudno się więc dziwić, że going postal dotyka również muzułmanów (np., majora Hasana) oraz chłopców, którzy chcą koniecznie, nawet tylko z łyżką do opon w ręce, brać udział w religijnej wojnie XXI wieku.

Co dalej? Jest prawie pewne, że w trakcie nastepnej prezydenckiej kampanii Sarah Palin będzie pozowała dla Playboya, obieca w New York Times zabicie wszystkich muzułmanów, a w telewizyjnym programie Meet the Press powie, iż wyboru wiceprezydenta i ważniejszych ministrów w jej rządzie dokona rada nadzorcza banku Goldman Sachs. Historia, aby zmienić kierunek, musi zawsze najpierw dojść do absurdu. *) Lewarowanie – mechanizm polegający na wykorzys tywaniu dźwigni f ina nsowej, używany podczas inwestowania. Jego is totą jest depozyt początkowy, w ynoszą cy kilkanaście procent wartości kontraktu – niewielka pierws za wpłata umożliw ia obracanie kontraktem o wielokrotnie wyższej wartości.

Bez zakááadania konta

Polska

umer Wybierz n a nastĊĊpnie dostĊĊpowy elowy np. numer doc i ZakoĔcz # . x x x 8 4 0 0 ie. a poáączen poczekaj n

Polska

2p/min 084 4831 4029

7p/min 087 1412 4029

Irlandia

Czechy

3p/min 084 4988 4029

2p/min 084 4831 4029

Sááowacja

Niemcy

2p/min 084 4831 4029

1p/min 084 4862 4029

Auracall wspiera: Polska Obsáuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 8p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.


10|

30 stycznia – 12 lultego 2010 | nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 Kings Grove London SE15 2NA

Politykierstwo Krystyna Cywińska

Że zacznę od anegdoty na te pieskie czasy. Mąż siedzi w fotelu i czyta gazetę. Podchodzi do niego żona i mówi z wyrzutem: – Może byś czasem powiedział jakieś ciepłe słówko? Na co mąż: – Kaloryfer. To tak á propos zimy tu i w kraju. Zima przejdzie, a pieskie życie pozostanie. Komu je zawdzięczamy? Głównie politykom – jak głosi powszechna opinia. Tym zimnym politycznym draniom.

Polityczne draństwo ma swoją skalę. Jak nawałnice w skali Bouforta czy sejsmiczne trzęsienia ziemi. Im państwo potężniejsze, tym większe polityczne draństwo. Wielka Brytania przez parę wieków uchodziła za wielkie mocarstwo. Podbijała kontynenty, zniewalała ich ludność, eksploatowała ich ziemię i surowce. Ale uchodziła za kraj wielkiej tolerancji i przyzwoitości. Za model kraju, w którym nie istniała korupcja. Przekupstwa były tu nie do pomyślenia, jak myśleliśmy. I co się okazało? Na jednym choćby przykładzie? Szereg lat temu mieszkająca u nas młoda Polka, przybyła z PRL-u, zapragnęła tu zostać na stałe. Ale jak? Trzeba jej znaleźć męża z obywatelstwem brytyjskim. Znalazł jej takiego ochotnika za odpłatą znany na emigracji małżeński pośrednik. Suma za tzw. stułę była wielosetna. Kiedy przyszło do rejestracji młodej pary w urzędzie stanu cywilnego, urzędnik zaczął kręcić nosem. Coś wywąchał. Umowny narzeczony zaczął się wahać. Ale umowna narzeczona wzięła sprawę w swoje ręce. Kupiła kilka butelek wódki i magnum szampana. Dotarła z butelkami do owego urzędnika. I ślub się odbył w oznaczonym terminie. Potem, po rozwodzie, zamarzyło jej się mieszkanie. Samorządowe, przydzielane według list. Jako ex-panna po rozwodzie, bez dziecka, nie miała szans. Ale powtórzyła zabieg z butelkami. Tym razem odbiorcą był radny samorządowy. Czyli już niby polityk, bo po-

chodził z wyborów lokalnych. No i dostała w blokach dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Nauczyła się tych korupcyjnych chwytów w PRL-u. Dziś to już nikogo w tym kraju nie dziwi, że za przekupstwa przekręty, fałszywe dokumenty można tu dostać mieszanie albo dom i tzw. socjal na utrzymanie. Celują w tych praktykach przybysze z byłych brytyjskich kolonii. W tym potencjalni terroryści. Wszyscy o tym wiedzą. Ale urzędu antykorupcyjnego tu nie ustanowiono. Bo któżby się tu przyznał do powszechnej korupcji? Znacznie większą skalę przybrała tu korupcja polityków. Korupcja kamuflowana obchodzeniem i naciąganiem przepisów finansowych. No i co? No i prawie nic, poza wielką wrzawą medialną. Gdyby nie media, głównie Daily Telegraph, nigdy by tu nikt tych przekrętów nie podejrzewał. Czy powołano tu komisję przesłuchującą publicznie polityków? Nie powołano. Sprawy rozpatrywano we własnym zakresie raczej poufnie. Rozrywek telewizyjnych z indagowaniem świadków i podejrzanych o naciąganie nie było. I nie będzie. Nie godzi się bowiem boleśnie godzić w matkę parlamentów. Przekręty i wykręty finansowe są niczym wobec matactw w skali wielkiej polityki. A takim matactwem – jak się teraz okazuje – była decyzja przystąpienia do wojny z reżymem Saddama Husajna w Iraku. W rzeczywistości do najazdu zbrojnego na Irak. Bodaj

większość z nas uległa argumentom amerykańsko-brytyjskim o legalności tego najazdu. Włącznie z polskim rządem premiera Leszka Millera. Dziś wiemy, że niestety miał rację ówczesny prezydent Francji Jacques Chirac mówiąc, że byłoby lepiej, gdyby Polska milczała. Ale w nas zawrzała krew sarmacka. Urażono naszą narodową godność. Czy rozliczono z tego rząd Leszka Millera? Nie rozliczono i pewnie go nie rozliczą. Awantura iracka pochłonęła tysiące ludzkich istnień, zdewastowała kraj, naraziła Zachód na odium muzułmańskie. Iracki wrzód powoli pęka. W Anglii odbywa się teraz w sprawie legalności tej agresji dochodzenie komisji Lorda Chilcota. Flasze w telewizji, relacje w prasie. Głowy za to nie polecą, kariery polityków są i tak schyłkowe. Na ekranach telewizyjnych nie ma z politykami igrzysk i igraszek. Kilku politycznych gladiatorów szermuje dwuznacznymi argumentami. I tyle. A w Polsce? Komisja za komisją w telewizji. Przesłuchiwania jak na sali sądowej. Popisy erudycji prawnej śledczych. Świadkowie posiłkowi. Poty i potknięcia przesłuchiwanych. Z kim pan był i co pan robił tego i tego dnia tego i lego roku? Czy zna pan pana X-a i co pana łączyło z panem Y-kiem. Na cmentarzu, na stacji benzynowej, na przyjęciu sylwestrowym i w hotelach. No i w tym Pędzącym Króliku, warszawskim ustroniu restauracyjnym, miejscu rzekomych niecnych korupcyj-

nych schadzek. Komisja Pod Pędzącym Królikiem zastępuje komizmem kabarety. A o co chodzi? O przecieki. Nie o przekupstwo, nie o łapówki, nie o narażanie skarbu państwa na straty. Ani rodzin na utratę bliskich. Polski kocioł polityczny kipi furią demokratyczną. Zdrowy to objaw? Zdrowszy od brytyjskiego umiaru demokratycznej dyskrecji? Starej i wypróbowanej w politycznej szermierce przez wieki? Wniosek chyba taki, że nas ponosi demokratyczna młodość. Zapał i zapłon polityczny. I ten typowy dla nas brak umiarkowania. A tu, w Wielkiej Brytanii, nawet Lord Goldsmith, naczelny prokurator, najwyższa prawna instancja orzekająca w sprawie legalności najazdu na Irak, otrzymał ponad dwa tysiące funtów na osobistą pomoc prawną. Żeby się dobrze bronił przed komisją, bo tak nakazuje tradycja starej demokracji. A my, w naszej młodej demokracji wciąż płacimy byłym ubekom i przestępcom peerelowskim za ich zbrodnie bez kary. Nic tak dobrze nie robi na te pieskie czasy, jak anegdoty. Do pewnego spotkanego polityka zwraca się dziennikarz mówiąc: – Przepraszam, ale pańska twarz wydaje mi się znajoma. Musiałem ją widzieć w innym miejscu. – Niemożliwe – odparł polityk. – Swoją twarz noszę zawsze na tym samym miejscu. – Oj nie na długo, nie na długo – burknął dziennikarz. Do kolejnej komisji.

Wróżka miała rację? Przemysław Kobus

Dziennikarze oniemieli, a decyzja premiera została wysłuchana w całkowitej ciszy. Co jednak zaskakujące, w poprzednim numerze „Nowego Czasu” powoływaliśmy się na zapowiedzi pewnej wróżki…

„Rząd musi być jak skała, stabilny jak fundament” – powiedział w czwartek premier Donald Tusk informując, że nie będzie kandydował na prezydenta w tegorocznych wyborach prezydenckich. To niewątpliwie szok, bo Tusk był liderem wszelkich prezydenckich sondaży, liderem pod względem poparcia i zaufania. Mocno dystansował kolejnego chętnego do objęcia tego stanowiska, obecnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Premier podczas specjalnej konferencji prasowej powiedział, że choć urząd prezydenta jest z pewnością zaszczytem, to jednak ma jeszcze wiele zadań do wykonania jako premier polskiego rządu. „Dobry scenariusz dla Polski wymaga mojej obecności w rządzie” – mówił Tusk. Dziennikarze obecni na spotkaniu oniemieli, a decyzja premiera została wysłuchana w całkowitej ciszy. Co jednak zaskakujące, w poprzednim numerze „Nowego Czasu” (137, 16.01) powoływaliśmy się na zapowiedzi pewnej wróżki, która informowała, że Tusk nie wystartuje w

wyborach prezydenckich. Czyżby w Polsce należało do władzy dopuścić wróżki? A tak na poważnie, Platforma Obywatelska ma spory problem – kogo teraz wystawić, kto będzie na tyle silny, by zmagać się z Lechem Kaczyńskim, o ile ten zdecyduje się na start w wyborach. Co się jednak Tuskowi chwali – o swojej decyzji poinformował na początku roku wyborczego. Uniknie w ten sposób odpowiedzialności za ewentualne mamienie wyborców swoim startem bądź niekandydowaniem w wyborach prezydenckich. Kogo dzisiaj będzie lansować Platforma Obywatelska? Partia ta posiada ciekawe osobowości, ale nie wiemy dzisiaj, czy są na tyle rozpoznawalne, by zmierzyć się ze znanymi postaciami pozostałych ugrupowań. Jest jeszcze jedna możliwość – Tusk wróci do gry, gdy za kilka miesięcy okaże się, że pozostałe ugrupowania nie mają dobrych kandydatów, a jego rząd zanotuje dobre wyniki gospodarcze. Czy tak się stanie...?

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 30 stycznia – 12 lutego 2010

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

W tygodniku „Cooltura” z dn. 16 stycznia br. Piotr Dobroniak ogłosił swoje światopoglądowe credo: „Było – nie ma”. Trzeba przyznać, tytuł efektowny. Niczym z „Ziemi obiecanej” Reymonta, lepiej znanej w adaptacji Andrzeja Wajdy: „Pieniądze? Jakie pieniądze? Pan masz złote rybki w głowie”. W tym cytacie mogą odnaleźć się emigranci, którzy przypominają o swoich datkach na Fawley Court. Fawley Court sprzedany – twierdzi Piotr Dobroniak (skąd ma tę wiedzę?, brytyjskie urzędy sprzedaży jeszcze nie potwierdziły) – i nie ma co z tego powodu rozdzierać szat. „Było – nie ma”. Drodzy emigranci, którzy pamiętacie te wzniosłe apele, między innymi generała Sosnkowskiego, żeby dawać Wasz marny grosz na ten szczytny cel, na budowanie skrawka Polski na obcej ziemi. Dawaliście, i jak się teraz okazuje, byliście frajerami. „Było – nie ma.” Jakie pieniądze? We wszystkich dokumentach księża Marianie figurują jako prawowici właściciele Fawley Court – podkreśla ksiądz Jasiński. Trudno temu zaprzeczyć, a dokument w świetle prawa jest ważniejszy od faktów. Piotra Dobroniaka znam osobiście. Stać go na więcej, postanowił jednak zostać adwokatem księdza Jasińskiego, dlatego polemika z jego tekstem może być tylko polemiką niewprost z argumentami znanymi skądinąd, monologowo powtarzanymi przez księdza Jasińskiego. Posłuchajmy ich raz jeszcze: Drugim etapem zakupu posiadłości było nabycie około 20 akrów parku, (łąka, która używana jest teraz jako pastwisko dla koni) przez założony w 1955 Komitet Doraźnej Pomocy Polskiemu Gimnazjum w Fawley Court. Jak podaje materiał informacyjny tegoż Komitetu, Marianie nie mogli kupić tego terenu, gdyż ciążył na nich kredyt hipoteczny, spłacany w miesięcznych ratach. Dlatego też powstały komitet w liczbie 5 osób, zakupił park, zaciągając na ten cel kredyt. Potem też ów komitet organizował zbiórki wśród Polonii, aby kredyt ten spłacić. (…) Park ten został następnie przepisany na Księży Marianów z zastrzeżeniem, że tak długo jak będzie w ich (Księży Marianów) posiadaniu, ma służyć kształceniu polskich chłopców. Zapis ten jednakże nie zabrania sprzedaży terenu, ani nie obciąża nowego właściciela. Nie ma też mowy o zwrocie jakichkolwiek pieniędzy, gdyż cel komitetu i prowadzonych zbiórek był jasny: pomoc gimnazjum założonemu i prowadzonemu przez Księży Marianów. Trzecim etapem był zakup wieży oraz ziemi przy obu bramach wjazdowych. Nabycie tych terenów zainicjował ponownie wspomniany Komitet, zaciągając na ten cel dwie pożyczki: jedną w banku, a drugą w SPK. Komitet ten został następnie rozwiązany, a Zgromadzenie Księży Marianów przejęło wszelkie zobowiązania finansowe. Pożyczkę w banku spłacili dzięki pomocy Marianów

w USA, a pożyczka udzielona przez SPK została umorzona bez żadnych zobowiązań finansowych na przyszłość. W innym tekście poruszającym ten sam temat ksiądz Jasiński podaje zmienioną wersję wydarzeń: W późniejszych latach dokupiono jeszcze ok. 40 akrów ziemi za pieniądze Zarządu Generalnego Zgromadzenia Księży Marianów, Prowincji św. Stanisława Kostki Zgromadzenia Księży Marianów, pożyczkę ze Stowarzyszenia Kombatantów Polskich oraz ze zbiórek organizowanych przez Komitet Doraźnej Pomocy Polskiemu Gimnazjum Księży Marianów. Pożyczki bankowe oraz wobec SPK zostały spłacone przez Księży Marianów, a akty prawne jasno określały Zgromadzenie jako właściciela posiadłości, dlatego też mówienie dzisiaj o FC jako o własności polonijnej czy własności społecznej jest nieprawdą. Zwróćmy uwagę na różnicę najważniejszą: w pierwszym cytacie Marianie z powodu zadłużenia łąki nie kupują. Mowa jest tylko o społecznym komitecie, który nie zostawił wyraźnego zapisu na temat przyszłości swojej inwestycji. W drugim cytacie dwie transakcje wrzucone są do jednego worka. W pierwszym pożyczka SPK została umorzona, w drugim spłacona przez Marianów. Z powodu takich nieprawidłowości mnie argumenty księdza Jasińskiego nie przekonują i do końca będę bronił emigrantów w dobrej wierze wykładających swój marny grosz, czyli tzw. frajerów. Ponadto mówienie o „własnych środkach” w przypadku księży jest również nadużyciem. Z czego te „własne środki” pochodzą? Nie z tacy? Czyli kieszeni wiernych, których obecnie pomawia się o uleganie emocjom sięgającym zenitu? „Było – nie ma”. Jest za to Laxton Hall – świetnie prosperujący ośrodek Polskiej Misji Katolickiej – pisze Dobroniak. Więc można nawet dalej od Londynu, ale jak to się ma do argumentu, że Fawley Court jest za daleko? I na koniec kilka słów na temat światopoglądu autora. Z boleśnie wypowiedzianych zarzutów domyślam się, że redakcja „Nowego Czasu” dopuściła się (rok temu! – o czego autor nie ujawnia) jakiejś manipulacji opatrując śródtytułami nagraną przez Piotra Dobroniaka wypowiedź księdza Jasińskiego. Śródtytuły (z zaznaczeniem, że pochodzą od redakcji) zdaniem autora sugerowały negatywne stanowisko gazety, które nie zgadza się z jego światopoglądem. Wytrzymał nas przez rok, i w końcu swój światopogląd ujawnił.

Wacław Lewandowski

Nie pozwólmy! W czwartym tegorocznym numerze „Tygodnika Solidarność” (z 22 stycznia) Grzegorz Eberhardt napisał o Józefie Mackiewiczu m. in. takie słowa: 31 stycznia mija 25 lat od śmierci wybitnego pisarza. Życzeniem Józefa Mackiewicza było, by prochy jego i żony znalazły się na cmentarzu na Rossie, w wolnym od Sowietów Wilnie. Najkonkretniej sformułowała to oczekiwanie Barbara Toporska w testamencie spisanym niedługo przed śmiercią w bawarskiej klinice Bad Trissl: „Zabraniam pod jakimkolwiek pozorem przewiezienia urny z prochami mego męża czy to do PRL, czy sowieckiego Wilna. Ma pozostać w krypcie przy kościele polskim Andrzeja Boboli aż do chwili, gdy jego rodzinne miasto zostanie uwolnione spod ustroju komunistycznego”. Warunek ten jest spełniony od kilkunastu lat. Chyba najwyższa więc pora na realizację woli Mackiewiczów. Inicjatywę w tej sprawie powinna podjąć Kapituła Nagrody im. Józefa Mackiewicza. Byłby to dobry powód do przypomnienia Józefa Mackiewicza i w Polsce, i na Litwie. Byłoby to jednocześnie bardzo pożądanym działaniem dyplomatycznym na niwie łagodzenia konfliktów litewsko-polskich. Nie wiem, na jakiej jeszcze „niwie” zachce się zasłużyć pan Eber-

hardt, jak dotąd bywał bardzo gorliwy w zwalczaniu wydawcy i opiekunki spuścizny po pisarzu, pani Niny Karsov, teraz zamarzyło mu się „łagodzenie” międzynarodowych konfliktów, co rzekomo można osiągnąć za pomocą przetransportowania do Wilna prochów Józefa Mackiewicza i jego żony. Raz po raz komuś w Polsce przychodzi do głowy doprowadzić do ekshumacji i przewiezienia do kraju szczątków któregoś z wielkich uczestników Drugiej Emigracji – polskiej niepodległościowej emigracji pojałtańskiej. Pomysł rodem z PRL, którego władze niecierpliwie czekały, aż emigracyjny (na przykład) pisarz umrze i można będzie bezkarnie gospodarować jego dorobkiem (osławione krajowe pośmiertne i ocenzurowane wydania dzieł emigrantów), a najlepiej także szczątkami doczesnymi, które można by do kraju sprowadzić, pokazując przy tej okazji, jak to komunistyczna władza dba o narodową tradycję. Nietrudno odgadnąć, że władze PRL naśladowały w tym wypadku międzywojenny obyczaj sprowadzania na ojczyzny łono prochów wieszczów dziewiętnastowiecznej Wielkiej Emigracji, chcąc pokazać, że i z aparatczyków PZPR są patrioci, nie gorsi od polityków Międzywojnia. Oczywiście, nie mam zamiaru zrównywać intencji ludzi II Rzeczypospolitej i urzędników PRL!

Czas jednak powiedzieć wreszcie, że mania ściągania szczątków rodaków, którzy zasłużyli się na obczyźnie, do ich „małych ojczyzn” i miejsc rodzinnych nie zasługuje na pochwałę, niezależnie od intencji proponującego proceder ekshumacyjny. Dla, np., dziewiętnastowiecznej Europy Mickiewicz był postacią ważną i zasłużoną, o czym być może łatwiej byłoby współczesnej Europie przypominać, mając grób wieszcza w Paryżu, gdzie pozostawałby w roli widomego znaku polskiego wkładu w budowę nowoczesnej tożsamości europejskiej. Podobnie jest z wielkimi postaciami Drugiej Emigracji. Co osiągniemy poprzez likwidację ich miejsc spoczynku na obcej ziemi i przesłanie (obojętne, w jak uroczystej oprawie) prochów do Polski, albo krajów ościennych (Litwa, Ukraina, Białoruś), na terytorium których się rodzili? Łatwo wyobrazić sobie, że za chwilę jakiś „gorliwy patriota” wystąpi z projektem przeniesienia szczątków gen. Władysława Andersa spod Monte Cassino do Polski! I że to się nazwie „uhonorowaniem Generała”! Żywi powinni zadbać, by polskie mogiły na obczyźnie trwały i świadczyły o aktywnej obecności Polaków w Europie, nie zaś owe miejsca-znaki likwidować!

Katyń > 13


12|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

czas przeszły

Eugenia Maresch

S

yberia, odwieczne miejsce cierpień i katorgi, była kwintesencją carskiej polityki kolonizacyjnej. W polskiej historiografii jest ona znikoma, lecz znamienna. Na początku dokumentowano przekazy rękopiśmienne i wydawano podręczniki Carskiego Towarzystwa Geograficznego, których kopie można oglądać do dziś w Bibliotece Instytutu Polarnego w Cambridge. Natomiast pisanie pamiętników rozpoczęli zesłańcy konfederacji barskiej i żołnierze Tadeusza Kościuszki. Najbardziej znane i wiernie oddane są pamiętniki Maurycego Beniowskiego, powstałe z końcem XVIII wieku, które posłużyły Wielkiej Emigracji, zwłaszcza Adamowi Mickiewiczowi, do nagłośnienia we Francji i uświadamiania Zachodu, że banicje obywateli Rzeczpospolitej rozciągają się głęboko na Wschód azjatyckiej Rosji. Nic dziwnego, że Syberia nazywana jest przez niektórych uczonych przybraną ojczyzną Polaków. Mieliśmy wielu odkrywców, badaczy Syberii – Wacława Sieroszewskiego, Edwarda Piekarskiego oraz mało znanej młodej Polki, wykładowczyni etnografii na Uniwersytecie w Oksford, okres 1914, Marii Antoniny Czaplickiej, badaczki kultury plemion Tunguzów, która wydała książkę One year in Siberia (pochowana została na oksfordzkim cmentarzu w 1920 roku). W mych osobistych poszukiwaniach dotyczących tego tematu badałam archiwa Biblioteki Polskiej w Paryżu, a konkretnie czasopismo „Głos Wolny”, powstałe w Londynie w 1863 roku, które z powodu uszczuplenia emigrantów nie przeżyło kryzysu i po pewnym czasie przeniosło się do Paryża. Pierwszym redaktorem pisma był Antoni Żabicki, „Głos” drukowano przy Thanet Street, visa vis obecnej British Library, która o dziwo nie posiadała tego czasopisma, mimo że skwapliwie kolekcjonowała Polonica. Obecnie posiada kopie paryskie, jednak oryginał ma coś ujmującego w sobie i z wielkim natchnieniem czytałam stare, pożółkłe, nadszarpane strony „Głosu”. Wzrok mój padł na dział Wiadomości z Polski, pod tytułem „Zmarli na Syberii”, 10 stycznia 1867. „W Dzienniku Poznańskim znajdujemy list z Syberii pisany 13 czerwca 1867 roku o męczeństwie naszych braci w tamtych stronach [tu wylicza nazwiska i imiona 73 zmarłych osób]. Zesłanych Polaków do kopalni Narczyńskich za Bajkałem jest aż 8000; w kopalni Aleksandrowskiej jest 300; w kopalni Akatni księży i zakonników jest 150. W Kadai 100, w mieście Chita, we wsi Siwakowej i zaściankach przeszło 100. W Streteńsku 200, w Piotrkowskim Zawodzie (kopalnia żelaza) 300. Przy robotach w składach Bajkałskich jest 1,000. Przed Bajkałem w okolicach Irkucka w ko-

EXODUS

palni soli we wsi Usoli posłano najwięcej żonatych. Do Nikołajewskiego Zawodu (kopalnia żelaza) zesłane są same Polki.” Ta ponura lista zesłańców, drukowana w pruskim zaborze, znów powraca do mej myśli, szczególnie w tym roku, gdy mija 70. rocznica deportacji, czyli zsyłek obywateli polskich w głąb Rosji Sowieckiej w latach 1940-41. 17 września 1939 nieprzewidziany najazd Armii Czerwonej na Wschodnie Kresy Polski, dwoma frontami – białoruskim i ukraińskim – sparaliżował wschodnie tereny Polski i pozbawił zarazem obywatelstwa polskiego, włączając do Związku Sowieckiego, ponad 12 milionów ludności polskiej. Odtajnione w 1993 roku dokumenty Archiwum Służby Bezpieczeństwa, tj. NKWD, Federacji Rosyjskiej (GARF), niezbicie świadczą, kto był odpowiedzialny za operacje aresztowań i wywózek nie tylko żołnierzy polskich, ale i ich Bogu winne rodziny. Już 10 października 1939 roku komisarz Beria wystosował rozkaz do towarzysza Sierowa we Lwowie i towarzysza Canawy w Białymstoku, aby sporządzić ewidencje wszystkich osadników, leśniczych i policjantów wraz z rodzinami we wszystkich zajętych powiatach i województwach. Rozporządzono, by aresztować tych, o których wroga działalność była wiadoma. Przeprowadzić rewizje, skonfiskować broń, zarejestrować oficerów zawodowych będących jeszcze na wolności i tych w miejscowych aresztach. Źródła emigracyjne z braku dokumentacji obliczały liczbę wysiedlonych na blisko milion. Dopiero teraz udostępnione archiwa rosyjskie umożliwiają historykom zweryfikować tę liczbę,

przyjętą zresztą tuż po wojnie przez władze emigracyjne, a opartą na badaniach profesora Wielhorskiego i Biura Informacji i Dokumentacji przy 2 Korpusie. Jeżeli chodzi o cztery deportacje w okresie 1940-1941, ogólna liczba osób według dokumentacji NKWD wynosi ponad 300 tys. Pierwsza deportacja odbyła się 10 lutego, objęła 142 tys., głównie osadników i leśniczych z rodzinami. Druga, 13 kwietnia, dotknęła 61 tys. rodzin jeńców wojennych i więźniów politycznych. Trzecia, 29 czerwca, objęła 75 tys. uciekinierów z terenów Polski okupowanej przez Niemców (najliczniejsi byli obywatele polscy narodowości żydowskiej). Ostatnia deportacja na przełomie maj-czerwiec 1941, w sumie 36 tys. osób, które pochodziły głównie ze środowiska inteligencji. Jako dziecko byłam jedną z setek tysięcy, które przeszły tę drogę na Wschód Związku Sowieckiego – Ałtajski Kraj, rozległe pustkowie nad granicą Chin, o trzaskających mrozach i krótkich letnich spiekotach – dziś miejsce zakazane, gdyż mieści się tam ośrodek rakietowy. Każdy z nas, z tak zwanej „starej emigracji” (jak nazywają nas nowo przybyli), ma swoje miejsce zsyłki – jedni trafili w rejon Archangielska, inni do Workuty, Świerdłowska, Czelabińska, Tomska, Krasnojarska, Karagandy, Nowosybirska, Irkucka, Kołymy, nie wyliczając setki posiołków i sowchozów w pustkowiu Kazachstanu, gdzie mieszkało się w lepiankach – chatach z gliny pokrytych darniną lub dzielono mieszkanie z tubylcami. Wszystkich czekała ciężka praca rolna. Ci w Rosji i na Syberii wznosili sami prymitywne jednomieszkaniowe ziemianki, wkopane

głębiej w ziemię, ściany i dach pokrywając syberyjskim torfem. W zimowe miesiące śnieg zasypywał kompletnie te chaty i gdyby nie przezorność sąsiadów do wykopania mieszkańców ze śniegu, zmarłoby więcej niż faktycznie podają źródła. Praca była w lesie oraz w kopalniach rudy żelaznej, węgla, soli czy złota. Norma stanowiła świętość dla brygadzisty; normą była ilość ściętego drzewa, głębokość wykopanego rowu czy liczba wypalonych cegieł. Kto nie wyrobił swej dziennej normy dostawał zmniejszoną rację czarnego chleba z 300 g. Na samo miejsce pracy trzeba było chodzić kilka lub kilkanaście kilometrów. Praca w lesie, zwłaszcza dla kobiet, była ciężka, polegała na karczowaniu pni, piłowaniu piłami lub cięciu drzewa siekierą. Pracowano też przy spławie drewna. Obowiązkiem starszych dzieci było zbieranie drzewa, aby przynieść je na opał dla siebie i swoich. Małe dzieci, jak ja, chodziły do Dzietsadu, tj. przedszkola w Domu Dziecka. Decyzja Mamy kierowana była faktem, że raz dziennie podawano tam gotowaną kaszę – co nie raz było wybawieniem od śmierci głodowej, gdy zabrakło sucharów. Wybawieniem prawdziwym stała się umowa polsko-sowiecka z 30 lipca 1941 roku, na mocy której Ojca wypuszczono z więzienia w Bernaul. Zaciągnął się on do Polskiej Armii; myśmy wraz z Mamą opuszczali posiołek Zmijnagorsk nielegalnie; wielokrotnie wyrzucani z wagonu, czekaliśmy dniami przy bocznych torach kolejowych na załadowanie do Taszkientu, gdzie na dodatek okradziono nas doszczętnie z marnych rzeczy; najbardziej żałowaliśmy przedwojennych fotografii, nie mamy żadnej dokumentacji, która by mówiła o naszej przynależności. Według dokumentacji rosyjskich liczba obywateli polskich w Związku Sowieckim miała wynosić 391,575; ogólna liczba zwolnionych była 389,041, w tym 200,828 narodowości polskiej. W drugiej połowie 1942 roku ewakuowano do Persji zaledwie 114,732 w tym 76,110 wojskowych, którzy odjechali do Iraku oraz 38,622 osób cywilnych – jako uchodźcy zostali rozmieszczeni w krajach, które ich przyjęły: Persja, Palestyna, Indie, Afryka, Nowa Zelandia i daleki Meksyk; ostatnie dwa kraje przyjęły sieroty. Połączenie rodzin nastąpiło w Anglii dopiero po 1946 roku, w okresie przysposobienia wojska do życia cywilnego. Rodziny, które miały kogoś w wojsku, miały pozwolenie osiedlić się w Anglii. Stąd zaś w latach 50. emigrowano dalej za chlebem do Argentyny, Kanady, Stanów Zjednoczonych i Australii. Wszystko, co opisałam, działo się 70. lat temu – szmat czasu, ale nie zatartej pamięci, bowiem grono wychowanków szkół junackich, Młodszych Ochotniczek, szkół gimnazjalnych w Indiach i Afryce (dziś już starszyzny emigracyjnej) zadało sobie trud, by tę 70. rocznicę naszych wywózek zaprezentować retrospektywną wystawą w Galerii POSKu oraz widowiskiem w Sali Teatralnej – 6 lutego, gdzie młodsza generacja. zaprezentuje nam historię naszej tułaczki. Redaktora „Nowego Czasu”, jak też wszystkich jego Czytelników gorąco zapraszam.


|13

nowy czas | 30 stycznia – 12 lutego 2009

drugi brzeg

Vera Rich

Juliusz L Englert

Vera Rich (wł. Faith Elizabeth Joan) urodziła się w 1936 roku w Londynie, zmarła w Londynie 20 grudnia 2009 roku. Wybitna tłumaczka, dziennikarka i poetka. Od lat studenckich zaangażowała się w obronę praw człowieka w krajach bloku sowieckiego, w tym przede wszystkim na Ukrainie, Białorusi i w Polsce. W latach 50. studiowała literaturę angielską w Oksfordzie. Po literaturze przyszła kolej na matematykę, którą studiowała w Bedford College w Londynie. Jednocześnie uczyła się języka ukraińskiego. Już w czasach studenckich ukazały się jej pierwsze tłumaczenia poezji ukraińskiego poety Ivana Franko. Kiedy kilka lat później wydała poezje Tarasa Szewczenko, jej tłumaczenie zdobyło uznanie najbardziej wymagających krytyków. Znała też polski i utrzymywała stałe kontakty z polską opozycją, czynie wspierając „Solidarność” w okresie stanu wojennego. W tym czasie pisała regularnie do podziemnych wydawnictw. Dzia-

Juliusz Ludwik Englert (ur. 7 września 1927 w Warszawie, zm. 13 stycznia 2010 r. w Londynie) – fotografik, edytor, autor wystaw fotograficznych, poświęconych II wojnie światowej, działacz emigracyjny w Wielkiej Brytanii. W czasie II wojny światowej, jako żołnierz batalionu „Wigry” Armii Krajowej był uczestnikiem powstania warszawskiego. Po upadku powstania trafił do obozu jenieckiego. Wyzwolony przez wojska alianckie przedostał się do Włoch i wstąpił do 2 Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa. Od zakończenia wojny przebywał na emigracji w Wielkiej Brytanii, mieszkał w Londynie. Ukończył Borough Polytechnic Institute w Londynie. Inicjator i autor ponad stu wystaw fotograficznych w Polsce i Wielkiej Brytanii, poświęconej II wojnie światowej i wybitnym Polakom. Inicjator i współautor wielu albumów fotograficznych (m.in. o gen. Władysławie Andersie, Józefie Piłsudskim, gen. Stanisławie Maczku, gen. Tadeuszu Borze-Komo-

łaczom opozycji, którzy znaleźli się w Wielkiej Brytanii, zawsze służyła radą i pomocą. Była osobą niezwykle barwną, bez życia osobistego, zawsze dla innych, szczególnie tych potrzebujących pomocy. Nie dbała o wygody i materialne korzyści, najlepiej czuła się na Wschodzie wśród swoich znajomych z którymi dzieliła ich komunistyczną biedę. W Wielkiej Brytanii pracowała dla wielu periodyków: New Scientist, The Times Higher Education Supplement, Physics World, The Tablet i Index on Cenzorship. Od 2006 roku miała stałą kolumnę w wydawanym na Wyspach tygodniku Ukrainska Dumka.

rowskim i gen. Władysławie Sikorskim). Projektant okładek książek. Członek Rady Naukowej Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie oraz członek Rady Naukowej Instytutu Marszałka Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Odznaczony m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Zasługi RP oraz Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (2007). 15 sierpnia 2007 awansowany do stopnia majora w stanie spoczynku. Jego archiwum znajduje się m.in. w Narodowym Archiwum Cyfrowym i Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.

Andrzej Polniaszek W dniu 13 stycznia 2010 r. w Londynie w wieku 81 lat zmarł Andrzej Polniaszek, założyciel i przewodniczący Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich na Zachodzie z siedzibą w Londynie, wieloletni prezes Komitetu Pomocy Polakom na Wschodzie, b. wiceprezes Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Wielkiej Brytanii. Urodził się 29 kwietnia 1928 r. w Bydgoszczy. Po zajęciu Lwowa przez Sowietów został wraz z matką i siostrą deportowany do Kazachstanu, a jego ojciec, płk. dypl. dr. Franciszek Polniaszek, obrońca Lwowa w 1939 r., więzień Starobielska, został zamordowany przez NKWD wiosną 1940 roku w Charkowie. W 1942 r. trafił do Junackiej Szkoły

Kadetów zorganizowanej przy Armii Polskiej gen. Władysława Andersa na Bliskim Wschodzie. Po wojniebył wieloletnim Prezesem Związku JSK w Londynie, członkiem Rady Narodowej i Skarbu Narodowego na emigracji. Odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Polonia Restituta, Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej.

JÓZ EF MACKIEWICZ O ZBRODNI KAT YŃSKIEJ Dzięki londyńskiej oficynie KONTRA ukazała się książka o zawikłanych kolejach losu. Była przedmiotem przywłaszczenia czy kradzieży, ostatecznie zgodnie z wolą autora miała nigdy się po polsku nie ukazać, w ostatnich zaś latach była obiektem zainteresowań wydawców-piratów. Dokładne prześledzenie jej zawikłanych dziejów mogłoby prowadzić do ułożenia interesującej, wręcz powieściowej fabuły. Zrazu miała powstać jako anonimowa i urzędowa publikacja 2 Korpusu, tzw. biała księga i jako taką stworzył ją Józef Mackiewicz na zlecenie Biura Studiów. Pośród dokumentów i relacji w niej zebranych umieścił też własną z podróży odbytej do Katynia w maju 1943 roku. Pierwodruk ukazał się w roku 1948 z przedmową gen. Władysława Andersa pt. Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów. Z następnych wydań usunięto już sprawozdanie „redaktora Mackiewicza”, by zniknął ów widomy znak autorstwa. Zbrodnia... była też tłumaczona i zdarzało się, że w przekładach wychodziła pod nazwiskiem Andersa. W tej sytuacji pozbawiony praw do swej książki autor, nie chcąc szkodzić sprawie polskiej emigracji niepodległościowej, tym bardziej nie decydując się na wytoczenie Generałowi czy jego współpracownikom procesu, postanowił książkę swą przerobić ze „ściśle dokumentarnej” na „bardziej strawnie opisową” i tę wersję rozpowszechniać pod własnym nazwiskiem. Nową książkę o sprawie Katynia napisał po polsku, ale wydał po angielsku (w przekładzie Lwa Sapiehy) pt. The Katyn Wood Murders (1951). Praca ta miała światowy rozgłos, wiele wydań i tłumaczeń na inne języki.

W roku 1952 jej autor stawał przed Nadzwyczajną Komisją Kongresu USA ds. śledztwa katyńskiego w roli koronnego świadka i eksperta. Przez lata sytuacja się nie zmieniała – po polsku wznawiano Zbrodnię... bez nazwiska autora, w językach obcych wychodziła autorska, „opisowa” książka Józefa Mackiewicza. Nina Karsov, która w przedmowie do pierwszego polskiego wydania dzieje tej publikacji opisuje, wspomina iż w roku 1980. proponowała pisarzowi edycję polskiego oryginału The Katyn Wood Murders, ale spotkała się z odmową, gdyż Mackiewicz uznał, że wobec znacznej ilości prac historycznych o Katyniu, jakie w ciągu lat powstały, drukowanie pierwszej „katyńskiej książki” jest bezcelowe. Nadal chętnie godził się na jej przekłady, myśl o polskim wydaniu odrzucał. Dziś, gdy trafia do nas pierwsze polskie wydanie oryginalnej wersji tej książki, z łatwością możemy się przekonać, jak bardzo Mackiewicz mylił się, uznając ją za przestarzałą wobec przyrostu nowych prac historycznych na ten temat. Bo, istotnie, pisząc swą książkę autor dysponował wiedzą wiele mniejszą niż dzisiejsi historycy, a nawet dzisiejsi czytelnicy prac historycznych. Nie wiedział np., że liczba ofiar tego, co określamy mianem „zbrodni katyńskiej” przekracza 20 tysięcy, nie znał innych niż Katyń, a dziś wiadomych miejsc kaźni jeńców z obozów w Starobielsku i Ostaszkowie, wiedział tylko, jak wszyscy wtedy, że w katyńskich Kozich Górach leżą pomordowani z Kozielska. Przecież jednak nie w materiale dokumentacyjnym tkwi ponadczasowa wartość jego książki! (I

słusznie postąpiła przygotowująca tę edycję Nina Karsov, usuwając z niej obszerne dokumentacyjne załączniki, które są szeroko dostępne w innych pracach, jak i w wydaniach Zbrodni..., tu zaś zreferowano tylko ich zawartość.) Mackiewicz napisał bowiem nie tylko rzecz o katyńskiej zbrodni, ale przenikliwą pracę o istocie komunizmu i sowieckiego systemu państwowego. Zbrodnia katyńska, świadczenie o której uznał pisarz za swój najważniejszy życiowy obowiązek, jawi się w tej książce nie jako dzieło przypadku, tragiczny zbieg historycznych czy politycznych okoliczności, ani jako wynik nagłej i nieprzemyślanej decyzji krwawego, szalonego dyktatora, lecz jako żelazna i nieuchronna konsekwencja całego bolszewickiego programu i światopoglądu oraz jako „naturalna” funkcja całej machiny i struktury totalitarnego bolszewickiego państwa. Dowodząc tego, Mackiewicz dowodzi też, że nie w Jałcie, lecz w Katyniu przypieczętowany został powojenny los Polski, jak i że od momentu dokonania tej zbrodni bieg sprawy polskiej był przesądzony, jak los bohaterów greckiej tragedii, i odtąd żadna siła ludzka nie mogła go odmienić. Autor tej książki mówi też coś, co – mimo naszej dzisiejszej wiedzy o katyńskiej tragedii – słabo sobie w Polsce uświadamiamy i równie słabo tłumaczymy opinii światowej. Przypomina bowiem, że ta „zbrodnia przeciw ludzkości”, ten akt ludobójstwa był „największą, po eksterminacji Żydów, zbrodnią w ostatniej wojnie” (s. 179). W tę książkę, która jest przejmującym aktem oskarżenia, rzuconym sowieckiemu państwu w obliczu światowej opinii, wpisał też autor

przejmujące i po ludzku piękne ustępy, poświęcone biednym, szarym ludziom, sowieckim obywatelom, którzy życie ludzi wolnych znali tylko z pokątnych opowieści starców, pamiętających przedrewolucyjne czasy, a którzy – świadomi ceny, jaką im przyjdzie zapłacić – kierowani wewnętrznym porywem czy imperatywem dążenia do prawdy i sprawiedliwości, decydowali ujawnić się jako świadkowie z chwilą odkrycia katyńskich grobów. Rosjanie ci, tacy jak Iwan Kriwoziercow, Partemon Kisielow i inni, którzy przyczynili się do ujawnienia prawdy o zbrodni na polskich oficerach, zaś pamięci tych obcych im pomordowanych poświęcili swe bezpieczeństwo osobiste i swoje życie, zbyt słabo są przez Polaków doceniani i pamiętani. Osobną sprawą są literackie walory tej książki. Wspomnę jedynie, że ważna część tej pracy, znana z osobnych publikacji pt. Dymy nad Katyniem, to niewątpliwe arcydzieło, bez którego nie powinna obywać się żadna z „kanonicznych” antologii polskiego reportażu. Każdy czytelnik, poznawszy w jaki sposób Mackiewicz-reporter tropi ślady sprawców niebywałej zbrodni, docieka prawdy o losach pomordowanych, zachowa w pamięci przerażający i bardzo plastyczny obraz odkrytych mogił i nigdy już nie będzie umiał zapomnieć o tych, których pierwszej ekshumacji pisarz się przyglądał. Jest to relacja z rodzaju tych, które zapadają w umysł czytelnika, trwale go odmieniają, przekształcają jego świadomość, na stałe wyposażając ją w zasób wstrząsających obrazów, które już nigdy tej świadomości nie opuszczą. Po jej poznaniu człowiek już nie jest tym,

kim był dotąd, tak jak – zapewne – kimś innym był jej autor przed wyprawą do Katynia, kimś innym po tym, co tam „widział na własne oczy”. Oryginał książki został przez edytorkę wzbogacony o wstęp, który Mackiewicz napisał pod koniec życia jako posłowie do kolejnego niemieckiego wydania. Z jego tytułu wziął się podtytuł, zwracający uwagę na jej światowe pierwszeństwo. Zamieszczony w książce materiał fotograficzny został wybrany przez autora, jest też tu ułożony w przewidzianym przez pisarza porządku. Jest to książka wagi wyjątkowej, jest to także kolejne wielkiej wagi przedsięwzięcie edytorskie Niny Karsov.

Wacław Lewandowski Jó zef Mac kie wicz, Spra wa mor du ka tyń skie go. Ta książ ka by ła pierw sza, Lon dyn 2009, „Kon tra”, ( J. Mac kie wicz, Dzie ła, t. 19).


14|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

spectrum

Grey uniforms, snow and goalkeepers Growing up in Britain as a half Pole during the 80s and 90s had a considerable downside. Poland’s reputation was worth less than the zloty, to the average Brit Poland was a grey, backward hellhole where everyone drove a tank and as such one could expect to be ridiculed or painfully patronised, unless you were playing football, in which case there was always a pair of goalkeeper gloves waiting for you. Poland in the eyes of the British (above) contrasted with the reality of fun in the snow (left) and the beauty of Krakow (right)

Patrick Barrett

Mention to a native British acquaintance that you were born in Poland or have Polish roots and you will likely as not be met with a question regarding where one can purchase good pirogi, when the best time of year to visit Krakow is, or why Poland produces so many goalkeepers. If the Brits in question fancies himselve as a low rent satirist, perhaps with a view to one day appearing on ‘Mock the Week’, he may ask you which building site you are working on, but this is as close to a negative reaction as you are likely to get. With the sheer number of Poles now living in the UK and the resulting abundance of shops selling Pudliszki ketchup and Tyskie lager, and with low-cost flights meaning many from this country have actually experienced Poland first-hand, most Britons have at least some awareness of Polish culture and those living in larger cities have at least one Polish friend with whom they can share jokes about Germans. In short, a Pole arriving in 21st century Britain can generally expect to find welcoming and accommodating natives. Rewind some thirty years however and this was far from the case. Tell someone you were Polish and you would be met with plain bemusement. This was perhaps to be expected by any foreign national arriving from a country that Britain had neither been at war with nor colonised. It is very easy to forget how parochial a nation Britain still was at this time when trips abroad were limited to Spain or its islands and foreign cuisine meant chicken carry. Almost fifty years had passed since Neville Chamberlain declared Czechoslovakia to be a far off country of which we know little, yet remnants of this attitude lingered. What did the average Brit know about Poland? Well, they were invaded by Germany. Repeatedly. Asked to name a famous Pole, most Britons could name only two; Pope John Paul II, because he was, well, the Pope, and Jan Tomaszewski, who in single-handedly preventing England from qualifying for the 1974 World Cup had become a household name and instilled a belief, which largely persists to this day, that Poland knows something the rest of the world doesn’t about training goalkeepers. Bemusement however was preferably to the astounding ignorance and misinformed opinions others would great you with. The problem was most Britons believed they knew exactly what Poland was like and had a very vivid image of the place. Unfortunately their opinions were based almost solely on Cold War propaganda. Back in the early 1980s, in order to justify the billions being spent on a nuclear deterrent – money that would perhaps have been better spent creating jobs for the three million unemployed – the British government found it necessary to scare the living hell out of its population at the prospect of life under communism. In this battle of ideologies, capitalism, we were told in the West, was the only system extant under which a society could prosper or even function. Such indoctrination was present in

Margaret Thatcher’s speeches, in press horror stories of life in the East BlocBack in 1980. On the eve of Martial Law and a new heightened period of economic turmoil, anyone wishing to denigrate Communism would’ve looked no further than Poland, where food shortages and a population who, even when happy, refuse to smile to the camera provided perfect material. And if a story of hardship on the streets of communist Poland was deemed not frightening enough then it could easily be exaggerated and manipulated for political ends by the predominately right wing and pro-nuclear press. The British public lapped up these stories, whilst skillfully ignoring the rows of homeless men, women and children that lined high street pavements and shop doorways. Life in the Eastern Block, we were told, was something akin to serfdom, where rows of glum faced workers were marched to work day after day, where the shelves were forever bereft of food, and where the population had nothing to do other than toil and drink their miserable lives away with cheap home made vodka. In this vision ‘the East’ was presented as one homogenous whole; Warsaw, Moscow, Budapest, all lived through the same eternal winter where, like Narnia incarnate, it snowed all year round. Whilst hardship was of course a reality for Poles, the British perceived Poland to be firmly in the Third World and not merely the Second. Economic bankruptcy was mistaken for – or manipulated to entail – cultural and intellectual bankruptcy also. Actual poverty combined with falsification and misconception meant that when my Mother arrived in London from Wloclawek in 1980 she found herself on the wrong end of some particularly odd questions from the natives and patronised to within an inch of her life. “Is it nice to be able to wear coloured clothes?” she was asked by one Londoner under the impression that the Communists had banned the wearing of couloured garments.

“You must like the weather here?” asked another whose belief in the eternal Communist winter was so engrained that they even came to see the weather in England as preferable. Shock was often expressed when she revealed that she had listened to the Beatles and Rolling Stones and watched Monty Python in her youth, as the impression in the West was that everything in the Eastern Bloc, including culture, had to be of Soviet origin. An English friend once gave my Mother a Bible as a gift, in the belief that the holy book of Christianity had been banned in Poland by Stalin or one of those chaps. In isolation some of this ignorance could be excused, or even deemed charmingly quaint, remnants of a time when the world was not such a small place. When encountered on an almost daily basis they become utterly frustrating, and not to say a little insulting. No one likes to be made to feel as though they are from another planet, but then that was essentially how the Easter Bloc had come to be seen. The closest modern equivalent would be telling someone you’d just arrived in the country from a heroin farm in Helmand Province. As such you can understand why Brits would be amazed that they read Shakespear in Polish schools. When misinformation was combined with sheer stupidity, the results could be dumfounding. It was once put to my mother that “it was nice of them to put that Live Aid concert on for you”, as news stories of food shortages in Poland had led this poor sap to believe that the large music event staged to raise funds for the starving of Ethiopia had in fact been put on for the benefit of the ever suffering Poles. That was a measure of how low Poland’s stock was. No communist state was viewed with envy at this point, but when combined with her reputation for constantly being a battleground for large-scale wars and being permanently bullied by her neighbours, Poland was held in lower esteem than probably any other nation in Europe. The name of the country became a synonym for ‘impoverished’ and this view of the country was all pervasive, reaching all corners of everyday life, even the escapism of a football match. As a child I would travel religiously to Stamford Bridge to watch Chelsea, then a football club at the nadir of their fortunes. The Stamford Bridge of the eighties was a decrepit shell of a once glorious stadium. Crumbling stands housed lunatic hooligans who came to support a football club on the brink of bankruptcy and teetering on the edge of footballing oblivion. A visit to the toilets in the West Stand of the ground was a suitably demoralising experience. A particularly grim part of an already dilapidated stadium, the corrugated iron shed that housed the conveniences, with human effluence seeping from every crack, was nicknamed by the fans ‘Poland’. As a child of Polish decent, this was all dispiriting to say the least. I did not recognise the Poland I had visited in these stereotypes. Coming from a particularly deprived part of London, I could not even see much difference in material wealth, yet I was allowed to feel little pride in my Polish roots and, sadly, ultimately resorted to


|15

nowy czas | 30 stycznia - 12 lutego 2010

spectrum7

Polish Connection Life has been hugely enriched this year at St George the Martyr, because of our developing relationship with the Polish community in Southwark. I was reflecting recently on how this Polish Connection has evolved. My thinking took me back to the first Polish friends I ever made. They lived in an apartment in the same house as me at Blackheath in the seventies. They were medical doctors, working at a local hospital, with two very gifted children, one who would become an artist and one a writer. We became very close and I suppose the impression they made on me influenced a general sense of how I imagined Polish people to be. This impression included qualities like warmth, intellect, creativity, humour and great strength. I have to say that although generalisations can be unhelpful, most Polish people I have met since have an abundance of these qualities. I didn’t come to know any other Polish people until I came to this parish in 2007. The sculptor, Danuta Sołwiej, lives near to the church and as neighbours we have come to know each other. I also had the pleasure of marrying a Canadian man, Ian, to a Polish woman, Paulina, last year and they have become great friends. They have just opened a Polish restaurant at the Elephant and Castle called Mamuśka. Excellent Polish food at very affordable prices. But it was Danuta who drew my attention to an

keeping them a secret from my peers. Children are not known for their reticence in exploiting someone’s difference for the purpose of belittlement; having a parent from somewhere as alien as Poland was bad enough, but with ‘Poland’ being a byword for ‘rubbish’, derogatory comments were all I would receive whenever the subject of my nationality arose and it was regularly used as a stick with which to beat me. As a result, when I moved on to secondary school I took it as a blessing that surnames are patrilineal and hid behind my Irish fore- and surname, revealing myself to be a Slavo-Celt to only a select few. Despite the fact that by the mid-1990s Poland had undergone great change, the British public’s view of the country had not. Between the imposition of Martial Law and the expansion of the EU in 2004, Poland barely featured in the news or in the press, it had slipped off the public radar and as such there was nothing to challenge what were by now gross misconceptions. When the Eastern Bloc crumbled the world’s eyes were fixed upon denim clad Berliners sporting mullets and hammers, indulging in the mass DIY dismantling of a big wall. Even the Biale Orly couldn’t help raise Poland’s profile, failing to qualify for a single major tournament between 1986 and 2002. Can Poles even remember what Aleksander Klak looks like? It took low-cost airlines and Poland’s accession to the EU to change matters once and for all. As the Cold War faded to a memory, Britons began to broaden their travelling habits and Poland became an affordable and fashionable tourist destination. A new generation began to reappraise life in the former Eastern Bloc and came to appreciate its art, culture and history and realised that life there was not quite as horrific as had previously been suggested. And then to England’s green and pleasant land came the Poles themselves. En masse. And they arrived wearing just as colourful clothes as the natives and let it be known in no uncertain terms what they thought of the weather here. Eventually questions about the nightlife in various Polish cities replaced questions such as ‘has your family ever seen a banana?’ Today British men lusting after beautiful young Polish girls who invariably reject them, feature as the butt of jokes in countless unfunny Harry Enfield sketches. In fact friends will now often try to impress me with a little Polish they have picked up from the barmaid in their local pub, where if one trumphets one’s Polish heritage loudly enough, a free drink may be the reward. The old perceptions did not of course die overnight, and for some they still linger. In 2007, whilst expressing dismay at a UNICEF report that claimed Britain to be the second worst of the 22 OECD nations in which to raise a child, former Oasis guitarist Noel Gallagher – always good for a quote – summed up his ire by exclaiming : “There's people saying that kids are better off in Poland! That's not right!” To some Poland still represents the epitome of hardship, but such instances are no longer the norm. The War on Terror has replaced the Cold War, and The Middle and Near East have subsumed Poland’s synonymous relationship with ‘poverty’ in the popular imagination. Poles now have a reputation for knowing how to drink, for working bloody hard and for loving the Pope; they are essentially Irish. Today most in this country can point to Poland on a map, many have tried pierogi and all have developed their own unique of pronouncing it. One aspect of the old Polish reputation remains however, and shows no signs of abating; Artur Boruc, Tomasz Kuszczak and Lukasz Fabianski have seen to that.

exhibition of Polish art at Nolia’s Gallery in April 2009. This turned out to be one of those life-changing experiences that take one by surprise. My intention was to casually call in if I had time, but it turned out to be a very significant visit for me and, I hope, for the community of Polish artists in Southwark. I was again back in the atmosphere I associated with my Polish friends from the seventies. An atmosphere that is quite difficult to define, but it is something I have experienced many times since when my new Polish friends are gathered together. It is a spirit of stimulating intellectual and artistic activity, together with warmth, strength and great humanity. The connections I made that day have continued fruitfully and joyfully. I have had the pleasure of hosting several Polish events at St George’s since then, including the very successful ARTeria experience in September and very recently an artistic ball. And we have several events planned for this coming year. All these inspired me to plan my first visit to Poland. I was looking forward to a short stay in Krakow. However, the snow led to the airport being closed and the trip being cancelled. This was very disappointing, but I plan to try again later in the year and look forward to sharing some of my my impressions of Poland with you.

Father Ray Andrews Parish Priest of St George the Martyr, Southwark


16|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

|17

nowy czas | 30 stycznia - 12 lutego 2010

balowa arteria

balowa arteria

Boży Atleta Mirek Malevski z powabnymi kobietami – żoną i zakonnicą

Paweł Kordaczka bez żony, lecz z Marią Kaletą

BAL(ANGA) NA CAŁEGO

Carolina Khouri

Piękna pani MacLeod

Tylu pięknych kobiet zgromadzonych w jednym miejscu nie widziałem już dawno. Ale nie tylko wdzięki pań sprawiły, że Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny wspominać będę długo i z rozrzewnieniem. To był najlepszy bal karnawałowy, w jakim uczestniczyłem od momentu, gdy moja noga stanęła na brytyjskiej ziemi. A przecież „zaliczyłem” już niejedną imprezę. Więc jeśli was tam nie było, wasza strata. Kolejne odsłony ARTerii pokazywały różne jej twarze. Nic dziwnego, że jej pomysłodawcy nadali jej kobiecą nazwę. Gdyż jest zmienna niczym wiosenna pogoda i kobiecy nastrój. Jednak jest coś, co łączy je wszystkie. Zawsze – bez szumnego nagłośnienia – pojawiają się na niej tłumy. Niezależnie, czy jest to koncert czy wystawa. Czy też – jak to miało miejsce w piątkowy wieczór, 22 stycznia – Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny. Wyszło na to, że jestem snobem niesamowitym, gdyż zjawiłem się na imprezie jako jeden z pierwszych i opuściłem ją dopiero, gdy ruszyło poranne metro. Miałem więc okazję przywitać się i zabawić z każdym, kogo znałem i z wieloma, których poznałem. Wszystko dzięki DJ-owi Tomaszowi Koronie, który grał, ach, jak on grał... Dla wszystkich (a przekrój wiekowy był spory). Jedną z pierwszych atrakcji wieczoru był znakomity występ utalentowanego pianisty jazzowego Tomasza Żyrmonta i saksofonisty Marka Tomaszewskiego. Panowie zagrali na powitanie, łagodnie wprowadzając towarzystwo w imprezowy nastrój. Wydarzeniem towarzyszącym balowi była wystawa prac Caroliny Khouri. Urodzona w Libanie, wychowana w Polsce i mieszkająca w Anglii artystka potrafiła przykuć uwagę nie tylko intrygującymi pracami (duży format, ostry skrót, mocne pociągnięcia pędzlem i wyraziste plamy koloru), ale też swoją osobowością. W czasie wieczoru każdy mógł

z nią porozmawiać i jestem przekonany, że nie tylko na mnie zrobiła ona duże wrażenie. No, ale co by to była za ARTeria bez Artystów? Jak można było wyczytać z reklamującego wydarzenie plakatu, przygotowanego przez Ewę Obrochtę, zaproszono: artystów, prawie artystów, niby artystów, plagiatorów, bigamistów, hochsztaplerów, mile widziani byli też urzędnicy. I wszyscy – jeśli mnie wzrok nie mylił – tam się pojawili. Czasami „pod postacią własną” (to kolejny cytat z plakatu), albo przebrani za kogoś zupełnie innego. Pojawił się więc wyperukowany sędzia, biskup z nader ponętną zakonnicą, a nawet... sam „Nowy Czas”, który „przebrał” się za ARTerię. Była też cała grupa medyków, którzy... w istocie okazali się medykami z polskiej przychodni MEDYK. Jeden z panów doktorów talentów wszelkich nawet zagrał i zaśpiewał. Sam, i z wiernie towarzyszącą każdej ARTerii Dominiką Zachman, która brawurowo wykonała z towarzyszeniem calej sali hymn wieczoru: „Niech żyje bal”. Wszystkich poprzebieranych i tak nie wymienię, bo miejsca by zabrakło, ale – niezależnie od tego, jak kto wyglądał – wszyscy sprawiali wrażenie, że bawią się znakomicie. W swoim zachwycie nad jakością zabawy nie jestem gołosłowny – dostałem z redakcji maile z komentarzami uczestników. Lektury było na dobre pół godziny. O to, by każdy mógł poczuć ducha imprezy zadbano już na progu krypty. Gospodarze witali przybyłych zmrożoną polską wódką. Od razu zrobiło się gorąco. A żeby nikomu zbytnio w głowę nie poszło, podano balowiczom ciepłe i zimne przekąsek. Niestety – jako zdeklarowany wegetarianin – nie mogłem rozkoszować się zachwalanymi przez wielu krokietami i – jak powszechnie komentowano – iście królewskim bigosem. Jednak pochłaniając pączki, górę sałatki, zdołałem napełnić swój żołądek niczym Dyzma na swym pierwszym balu.

DJ Tomasz Korona

Dominika Zachman

Ewa Obrochta, autorka plakatu, z panem ARTerią

Przy okazji okazało się, że Mikołaj Hęciak, „nadworny kucharz” „Nowego Czasu” (jego MAnię Gotowania znaleźć można w każdym numerze pisma) oprócz posiadania taletów kulinarnych, umie też „poloneza wodzić”. Z wielką wprawą robił za wodzireja. A i tancerzy zgromadziło się tylu, że sala pomieścić ich nie mogła w kółeczkach dla panów i dla pań i znów dla panów i znów dla pań. – Kto to jest? – zapytała mnie po występie Agaty Rozumek pewna pani. – Ależ mamy tu utalentowaną młodzież! – krzyknęła i zniknęła w kolejnym obrocie. Zresztą – tańce i hulanki trwały aż do świtu. Czasami przekształcając się w wyjątkowo interesujący performance, był to w końcu bal artystyczny. Nawet ja, choć zazwyczaj wyciągnąć na parkiet się nie daję, szurnąłem kilka razy przez salę, aż sam się sobie dziwiłem. Niejeden z balowiczów chciałby powtórzenia tej imprezy. Nie tylko wyczytałem to w licznych komentarzach, ale też dowiedziałem się z rozmów prowadzonych na balu, jak i po nim. Wiem też, że będzie im to dane, bowiem – jeszcze niejedna ARTeria przed nami. A tych, którzy chcieliby jeszcze raz powspominać najbardziej snobistyczny bal artystyczny współczesnego Londynu, zapraszam do galerii na stronie „Nowego Czasu” – nowyczas.co.uk. Kto wie? Może siebie tam odnajdziecie? Pan doktor Sebastian z medycznymi chórzystkami

Alex Sławiński

Kucharz-wodzirej

Agata Rozumek

Rzeźbiarz z żoną i rzeźbą


18|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

sylwetki

Spokojne życie artystki na prenumeratę k

Nowy Czas od początku adresowany był do wymagającego czytelnika; inteligentnego i wykształconego, o ugruntowanych poglądach, szerokich zainteresowaniach i bogatym doświadczeniu, świadomego swojej wartości i praw. Wiemy, że od ponad trzech lat skutecznie trafiamy właśnie do tego wyjątkowego segmentu polskiej społeczności na Wyspach Brytyjskich. Publikujemy przede wszystkim wyczerpujące artykuły o problematyce społecznej, gospodarczej, multikulturowej, a także autorskie komentarze i felietony oraz rysunki satyryczne znanych twórców. Wydajemy nowoczesną i oryginalną gazetę, potrafiącą utrzymać uwagę czytelnika przez dłuższy czas. Po prostu dostarczamy wartość.

Roma Piotrowska

N

a spotkanie z Basią Lautman cieszyłam się szczególnie kiedy przeczytałam jej artykuł w „Nowym Czasie” (nr 126, 27.06.09) między innymi o tym, co przeżywają artyści, którzy wysyłają swe prace do akceptacji na Wystawę Letnią Royal Academy of Arts. Ona sama męki te przeżywała kilkakrotnie, ale już dwa razy jej prace były pokazywane na tej najbardziej głośnej dorocznej wystawie Londynu. Basia promieniuje niesamowitą energią, spokojem ducha, wewnętrzną równowagą, radością i pokorą. Wygląda na co najmniej dziesięć lat mniej niż w istocie ma. Zapytana o receptę na zachowanie młodego wyglądu odpowiada niewinnie, że służą jej częste spacery z psami. Bo oprócz tego, że jest artystką, zajmuje się opieką i wyprowadzaniem psów na spacery. „No i zajęłam się chodzeniem z pieskami na spacer. Już nie przeżywałam zawiedzionych nadziei, odrzucenia ani cierpienia. Wystarczyła przechadzka, przekąska, pogłaskanie pieskowi brzuszka i były nagrody − lizanie, merdanie ogonem, radosne podskoki” – pisze we wspomnianym artykule. Powiedziałam Basi wprost, że czuję płynącą od niej pozytywną energię i że jestem pewna, że bliskie są jej sprawy duchowe. A ona na to, że praktykuje buddyzm zen. Na wszystkie sposoby próbowałam wydobyć z niej trochę informacji o niej samej. Na próżno. Basi skromność nie pozwoliła jej opowiedzieć mi ze szczegółami, jak to się stało, że 30 lat temu, zaraz po maturze, przyjechała do Londynu. Jak do tego doszło, że zamieszkała na łódce na Tamizie. Dlaczego postanowiła zostać artystką i jak minęły jej lata studiowania na wydziale gra-

fiki i ilustracji Saint Martin’s School of Art. Z jakiego powodu zajęła się tworzeniem komiksów oraz ilustracji, pisaniem krótkich opowiadań, rysowaniem śmiesznych stworzonek, trochę dla dzieci, ale nie do końca. Jak wspomina mieszkanie na łódce podczas ciąży, w zbiorowisku rupieci. Co sprawiło, że znalazła grupę medytacyjną oddaloną o dwie godziny drogi od jej miejsca zamieszkania. W jaki sposób poznała buddyjską mniszkę, która ciepło ją przyjęła, po czym wyjechała praktykować zen do klasztoru w Japonii. Jak radziła sobie z maleńkim synkiem. Kiedy zakochała się w Brazylijczyku, dzięki któremu zajęła się wyprowadzaniem psów, do których mówi po angielsku. Dlaczego, choć mieszka w Chelsea, a pracownię wynajęła w południowo-wschodnim Londynie, gdzie spędza każdą wolną chwilę na pracy twórczej – maluje, robi wydruki, pisze i ilustruje swoje własne książeczki. Wymyśla także historyjki obrazkowe o zaskakujących tematach i tytułach, takich jak np: Should I read Proust or watch Eastenders?. Z przymrużeniem oka komentuje świat mediów, otaczającą nas rzeczywistość i nasze w niej miejsce. Kreuje fantastyczne stworzonka, a czasem portretuje swoich czteronogich podopiecznych.

Polish Quality Paper in Great Britain

63 Kings Grove London SE15 2NA

PRENUMERATĘ zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order.

Imię i nazwisko.....................................................................................................................................................

Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Kod pocztowy.......................................................................................................................................................

Adres....................................................................................................................................................................... ...................................................................................................................................................................................

Tel............................................................................................................................................................................. liczba wydań

UK

UE

12

£25

£40

Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)

24

£40

£70

Czeki prosimy wystawiać na:

Liczba wydań........................................................................................................................................................

CZAS PUBLISHERS LTD.

nowyczas

arteria arteria arteria arteria arteria arteria arteria arteria nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas


|19

nowy czas | 30 stycznia - 12 lutego 2010

kultura

Solidny dom budowany ze słów

PRESENTS ZAPRASZA NA

Z Zibą Karbassi, perską poetką mieszkającą w Londynie rozmawia Włodzimierz Fenrych Opowiedz o swojej rodzinie.

– Mój ojciec był biznesmenem, nigdy nie miał do czynienia z poezją, ze słowem. Był to bardzo dobry, miły człowiek. Mieszkałam z nim do dwunastego roku życia. Mama rozwiodła się z moim ojcem, kiedy miałam kilka miesięcy i wyszła za mąż za generała. Potem urodziły się moje siostry – jedna, kiedy jej ojciec jeszcze żył, gdy został zabrany i zabity, mama była w ciąży z moją drugą siostrą. To było podczas rewolucji. Nowy rząd zabił męża mojej mamy, a ona musiała uciekać z Tabryzu do Teheranu. Ja mieszkałam z moją babcią, ojcem i ukochanym stryjkiem, który mnie zaznajomił z poezją, kiedy jeszcze byłam mała. Dawał mi dużo dobrych książek do czytania, miał największą bibliotekę w Tabryzie, był z tego powodu znany. Miał wielu przyjaciół poetów, którzy się u niego spotykali, kazał mi z nimi siedzieć i słuchać. Dzięki temu moje dzieciństwo było pełne słów i tym podobnych rzeczy... Jak często widywałaś się z mamą, kiedy mieszkałaś z ojcem?

– Widywałam ją latem przez trzy miesiące i czasem w weekendy przez dwa lub trzy dni. Stryj zabierał mnie czasem samolotem do Teheranu, żebym spotkała się z mamą. Widywałam ją często. Kiedy miałam dwanaście lat mama musiała uciekać z Iranu. Zapytała mnie wtedy, czy chcę z nią jechać, czy zostać w Iranie i nigdy już jej nie zobaczyć, bo ona nigdy tu nie będzie mogła wrócić. W takim wieku jest się raczej blisko z matką i siostrami, więc zdecydowałam się z nimi wyjechać. Byłoby mi bardzo ciężko, wiedząc, że

nigdy więcej już ich nie zobaczę. Gdybym mogła zawrócić czas, nie wiem, czy podjęłabym taką samą decyzję. Dlaczego twój ojczym został zabity?

– Bo w czasach szacha był w armii, był generałem. Zabili go, kiedy przyszła rewolucja. Ja z mamą i siostrami przyjechałam do Anglii i tu zaczęliśmy nowe życie. Od tego czasu starałam się koncentrować na poezji i na słowach. Zaczęłam pisać, kiedy byłam bardzo młoda. Przywiozłam tu swoje wiersze. Zawsze tak było, że cokolwiek zaczynałam budować, to potem traciłam. Tym razem postanowiłam zbudować solidny dom z języka, ze słów i wierszy. Taki, którego nikt mi już nie odbierze. Czy dziewczyna w wierszu o ukamienowanej to była twoja kuzynka?

– Nie, to nie była moja kuzynka. W tym czasie zdarzały się w Iranie egzekucje przez ukamienowanie. Słyszałam o jednym, które zdarzyło się w naszym sąsiedztwie. Ukamienowali córkę naszej sąsiadki, a ona sama zmarła po tygodniu czy dziesięciu dniach, bo nie mogła znieść bólu. Ale jest jeszcze inne tło tego wiersza. Kiedy mąż mojej mamy został zabity, ona była tak smutna, płakała przez kilka miesięcy, prawie cały rok, a ja nie mogłam zrozumieć, że moja mama kochała swojego męża tak mocno. Byłam wtedy małym dzieckiem, byłam zazdrosna o to, że moja mama kocha kogoś znacznie mocniej niż mnie. Przecież ja byłam żywa – dlaczego się z tego nie cieszyła? Miałam to cały

Taniec afgańskich górali Twój kraj jest tu gdzie ty jesteś, to jest twój kraj twój kraj ma zapach twojego ciała nie zabierajcie mnie ode mnie nie zabierajcie mnie nigdzie nie nie kiedy zapach twego nieprawego ciała wypełnia pokój a pokój kołysze się upity a wspomnienia i cienie kręcą się i mieszają po troszku uciekają, wymazują się wzajem wtedy tańcz tańcz niecierpliwie tańcz taniec afgańskich górali wspomnienia tułaczki wracają

czas w swojej podświadomości, a kiedy dorosłam i byłam już poetką, napisałem ten wiersz – „Matka ukamienowanej”. W tym wierszu sama wczułam się w rolę tej ukamienowanej dziewczyny. Mnie nazywają Ahu, co w naszym języku znaczy „gazela”, w moim wierszu imię ukamienowanej dziewczyny też jest Ahu. W tym wierszu próbowałam ukamienować tę dziewczynę i zobaczyć, jaka będzie reakcja matki. Myślę, że w ten sposób sama pozbyłam się bólu, który czułam jako dziecko. To jest też wiersz o doświadczeniu mojej mamy, której zabito męża. Ona zadawała te wszystkie pytania i nikt nie chciał na nie odpowiedzieć. Nikt nie dał uczciwej odpowiedzi – gdzie był jej mąż i dlaczego został zabity. Kiedy zaczęłaś zajmować się poezją?

– Moje poważniejsze wiersze zaczęłam pisać kiedy miałam szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat. Wtedy zaczęłam też publikować. Kosztowało mnie to oczywiście dużo wysiłku. Od dwunastego roku życia nie byłaś w Iranie?

– Nie, nigdy tam nie byłam. Nie mogę tam pojechać odkąd przebywam na wygnaniu. Jak poznałaś Esmaila i innych poetów?

– Byłam bardzo młoda, kiedy przyjechałam do Anglii i potrzebowałam dobrych ludzi, poetów, nauczycieli. Poetą, który mi tu pomógł, był starszy człowiek imieniem Mohammad Alia

wspomnienia tego szaleństwa tego rozstania wracają po trochu i ziąb bezdomności wraca przychodzi do mego pokoju pod mój sufit chce mnie zabrać O moje wspomnienia, ojcze, dziadku, wujowie i stryjowie, ogrody i stawy Tabryzu O smutku mojej matki w letni wieczór O moje wspomnienia, wspomnienia mojej tułaczki nie zabierajcie mnie ode mnie nie zabierajcie mnie nigdzie nie nie

Wieczór z Zibą Karbassi wschodzącą gwiazdą poezji perskiej. spotkanie poprowadzi Włodzimierz Fenrych – tłumacz jej wierszy na język polski. Krypty kościoła

st. George the Martyr, borough High street sE1 1Ja

sobota, 13 lutego, godz. 19.00 Muzyka: aneta barcik – śpiew Peyman Heydarian – santur Mahmid, który pisał i po persku, i po azersku. Co tydzień do niego chodziłam i czytałam swoje wiersze, a on mi mówił, co o nich myśli. Kiedy byłam w Iranie, w Tabryzie, pierwszym człowiekiem, który mi pomógł w poezji był Mohammed Hosseini Shahriar. To był największy poeta swojej epoki. Pisał po persku i po azersku. Zmarł kilka lat temu. Potem był Mohammad Alia Mahmid w Newcastle, a potem, kiedy przyjechałam do Londynu, spotkałam Zhale Esfahani i Esmaila Khoia. Oni mieli w sobie dużo ciepła i dodawali mi odwagi, dużo się od nich nauczyłam.

mid. Potem w wieku osiemnastu lat przyjechałam do Londynu i spotkałam Esmaila Khoia i Zhale Esfahani, która zmarła w zeszłym roku. Skąd się wzięła w Londynie?

– Też przebywała na wygnaniu, wszyscy nasi najlepsi poeci są na wygnaniu. Uciekli po rewolucji, bo tam nie ma wolności pisania, nie ma wolności słowa, jest cenzura. Uciekali przed cenzurą, czy z innego powodu?

– Niektórzy bali się też, że będą aresztowani i zginą.

Kim był ten drugi poeta, którego spotkałaś w Londynie?

Ale szczegółów nie znasz?

– Drugiego spotkałam w Newcastle, nazywał się Mohammad Alia Mah-

– Znam szczegóły w przypadku każdego poety, ale to długa historia.

kiedy pachnie maciejka i granaty i pigwa i dziki rabarber i moja ciotka i szafran i pomarańcze i mój wujek i rahatłukum, rahatłukum co mnie kołysze O me kochane kołyszące rahatłukum Moja babcia nie żyje, ciotki nie żyją i stryj też nie żyje część was nie żyje we mnie więc czemu pachniecie życiem? czemu jest jeszcze oddech życia w mojej piersi? nie pozwól im zabrać mi oddechu nie pozwól im mnie ściąć moja nieprawa miłości, nie pozwól im nie puszczaj mnie ze swych objęć

włosy na twej piersi są miękkie moja głowa zawsze ku niej się skłaniała ku temu krajowi spokoju, krajowi wiecznego kwietnia pozwól mi tu zostać, pozwól mi tu zostać na zawsze objęcia twojego kraju objęcia wiersza kraju matki kraju wiersza moja nieprawa miłości, nie pozwól im zabrać mnie od ciebie nie pozwól im, nie nie zabierajcie mnie nigdzie

Ziba Karbassi Przełożył Włodzimier z Fenr ych


20|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

rozmowa na czasie moje scenariusze mają raczej pesymistyczne zakończenia, może dlatego, iż dotyczą ludzi wyrwanych z własnego otoczenia i przeniesionych na obcy grunt. Oprócz tego mam parę pomysłów, jeszcze nie do końca rozwiniętych, na filmy science fiction, umiejscowionych w Londynie, w niezbyt odległej przyszłości. Londyn od dawna pobudza moją wyobraźnię, a język angielski jest najlepszym do wypowiadania się w takim temacie.

Są tacy, którzy mają ambicje

Można mieć najlepszy scenariusz, doświadczenie, dobrych aktorów i pomysły, ale nic nie da się zrobić bez pieniędzy. Jak to wyglądało przy Portobello Road?

– Mieliśmy bardzo skromny budżet, ale film udało się zrealizować. Zasada była taka, że wszyscy pracujący przy nim stali się udziałowcami, tzn. że po sprzedaniu filmu zyski zostaną podzielone między zespół. To zresztą nie jest żadna nowość, w ten sposób działa wielu początkujących reżyserów. Portobello Road nie będzie wprawdzie w brytyjskich kinach, ale mamy nadzieję na sprzedanie go on-line, do telewizji kablowej i może także do naziemnej.

Benedykt Zasadzki przywędrował z Łodzi przez Norwegię (gdzie studiował psychologię) i Glasgow do Londynu, by zrealizować swoje filmowe marzenia. Właśnie ukończył realizację filmu Portobello Road.

Stefan Gołębiowski

Pisałem już kiedyś na łamach „Nowego Czasu”, że przyjeżdżający do Wielkiej Brytanii Polacy nie tylko pracują na budowach czy w knajpach, ale mają też większe ambicje i próbują odnaleźć się w wyuczonych zawodach, co oczywiście w obcym kraju nie jest łatwe. Najtrudniej chyba jest w zawodach artystycznych, które z natury rzeczy oznaczają bycie freelance i (przynajmniej na początku) zdobywanie pieniędzy z różnych źródeł na finansowanie swojej działalności. Tym większy podziw należy się ludziom, którzy z maniakalnym uporem chcą się zajmować tym, co dla nich ważne. Niedawno poznałem młodego polskiego reżysera, który nie zważając na ogromną konkurencję postanowił nakręcić tu pełnometrażowy film mając bardzo skromny budżet i oczywiście nie mogąc liczyć na gwiazdorską obsadę, wymagającą milionów funtów. Ale nieznani aktorzy, nieżądąjący wyśrubowanych gaż wielokrotnie są lepsi od tych uznanych i w dodatku łatwiejsi w pracy, bez „humorów” czy absurdalnych żądań. Miałem kilka razy okazję zagrać w brytyjskich produkcjach i zawsze z podziwem patrzyłem na zdyscyplinowanie aktorów (gdyby tak było w polskim teatrze!), ich punktualność, gotowość do pracy i przygotowanie. Dotyczy to także reżyserów, którzy nie marnują czasu na zbędne dyskusje, nie wiedząc czego chcą. Po zagraniu bardzo interesującej roli rosyjskiego fałszerza obrazów w filmie Portobello Road (ma być gotowy w marcu) przeprowadziłem wywiad z jego reżyserem Benedyktem Zasadzkim. Dlaczego zdecydowałeś się na przyjazd do Londynu, wiedząc przecież z góry, że nie będzie ci tu łatwo?

– Po skończeniu łódzkiej szkoły filmowej, gdzie studiowałem teorię filmu, miałem okazję pojechać na praktyczne studia do Glasgow. Po ich ukończeniu przyjechałem do Londynu, jako do jednego z nielicznych miast (poza Los Angeles, Nowym Jorkiem i ewentualnie Mumbai), gdzie jest szansa na zrobienie filmu. Jakie źródła mają twoje zainteresowania filmowe?

– Miałem może 7-8 lat, gdy po raz pierwszy

zobaczyłem film Stevena Spielberga i już wtedy postanowiłem, że gdy dorosnę, będę robił filmy tak jak on! Bardzo ambitne postanowienie… Jak na razie daleka do tego droga, ale idę nią z Łodzi przez Norwegię (gdzie studiowałem psychologię) i Glasgow, a od paru lat Londyn. Co do tej pory udało ci się zrealizować?

– Jeszcze będąc w szkole udało mi się nakręcić kilka filmów krótkometrażowych, które spotkały się z dobrym przyjęciem. Pracowałem także przy produkcji paru filmów pełnometrażowych, zdobywając w ten sposób konieczne doświadczenie. Współpracowałem przy filmie typu horror, dokumentalnym oraz przy różnych teledyskach. Byłem również asystentem reżysera w polskim serialu telewizyjnym „Londyńczycy”. Porozmawiajmy o Portobello Road – twoim pierwszym filmie fabularnym. Napisałeś do niego scenariusz. Skąd wziął się pomysł?

Brytyjski rynek jest zalewany filmami, głównie amerykańskimi, ale także niezależnymi. Przebicie się tutaj musi być bardzo trudne…

Jakie masz plany na przyszłość?

– Oczywiście, bo teraz, przy nowoczesnej technologii praktycznie każdy może nakręcić film. Nie każdy jednak ma dobry pomysł i potrafi znaleźć dobrego producenta, wiedzącego jak sprzedać film. Ja trafiłem na doświadczony zespół ludzi i mam nadzieję, że dystrybutorzy się znajdą. Jeśli chodzi o zaistnienie tutaj twórcy, czyli w tym wypadku reżysera lub scenarzysty, to niestety trzeba zaczynać od samego dołu, najczęściej pracując za darmo, by zdobyć zarówno doświadczenie jak i odpowiednie kontakty. Mnie na początku dużo pomogła moja rodzina, ale z drugiej strony zdobyłem się na wiele wyrzeczeń, aby wejść w ten biznes. Dziś byłoby mi o wiele trudniej, bo sam założyłem rodzinę i mam małe dziecko, którego nie mógłbym głodzić.

– Mam gotowe dwa scenariusze; jeden to historia polskiego księdza mieszkającego w Londynie, będąca jakby parafrazą Syna Marnotrawnego, drugi dotyczy młodej polskiej pary, wyruszającej na „podbój” Holandii, co zresztą źle się kończy. Swoją drogą, mimo że sam jestem optymista,

Portobello Road ma być pokazane dla grona związanego z jego produkcją w marcu. Czekam z niecierpliwością, bo scenariusz to jedna sprawa, a ostateczny kształt to zupełnie inna rzecz. Dziekuję ci za rozmowę oraz powierzenie mi ciekawej roli.

Sugestia wyszła od producenta, ale temat kołatał mi się w głowie od dawna. Jest to, można powiedzieć, komediowy kryminał z seksem, czyli historia oszukanej dziewczyny i jej zemsta na niewiernym kochanku, którym jest Amerykanin polskiego pochodzenia. Scenariusz napisałem w kilka dni. Jest to już mój trzeci scenariusz i kolejne doświadczenie. Film jest przeznaczony nie do kin (bo to byłaby zbyt kosztowna operacja) ale na DVD i będziemy go starali się sprzedać w Cannes, gdzie poza oficjalnym festiwalem są światowe targi filmowe, na które zjeżdżają się dystrybutorzy z całego świata. Już teraz mamy szanse na sprzedanie go.

U góry: Benedykt Zasadzki; obok: na bazarze Portobello – Benedykt Zasadzki, Christine Luby (producent), Spencer Austin (aktor) Zdjęcia: Alba Moronruiz


|21

nowy czas | 30 stycznia - 12 lutego 2010

wędrówki po londynie

Dwa rodzaje idealizmu Rafał Zabłocki

D

wa lata temu miałem okazję brać udział w pokazie filmów na Trafalgar Square. Najbardziej w pamięci utkwił mi czarno-biały filmik z lat 20. ubiegłego wieku zatytułowany Fugitive Futurist (można go obejrzeć na YouTube). Trwa on niewiele ponad 10 minut i opowiada o pechowym hazardziście spotykającym tajemniczego osobnika, który posiada pudełko pozwalające zajrzeć w przyszłość. W serii następujących po sobie wizji bohater ma okazję ujrzeć Londyn przyszłości, widziany oczywiście z perspektywy lat 20.i ukazany z zastosowaniem nieudolnych tricków filmowych z tamtego okresu. Widzimy, że w Londynie przyszłości na dachu Parlamentu znajduje się lądowisko dla sterowców, Tamiza została osuszona i w jej miejscu są tory kolejowe, a osobna linia kolei przebiega przez górną kładkę Tower Bridge. Lubię wynajdywać takie alternatywne wizje Londynu. Plany, których nie zrealizowano, budowle, które nie powstały. Przyszłość, której nigdy nie było. Większość z tych utopijnych projektów pozostała tylko na papierze, były jednak takie, które zaczęto realizować i dziś możemy odnaleźć w mieście ich ślady. Chciałbym skupić się na dwóch, mocno odmiennych projektach. Pierwszy to podmiejska willowa dzielnica, drugi – blokowisko w centrum Londynu. Hampstead Garden (najbliższa stacja metra: Golders Green) to tonące w zieleni osiedle w północnym Londynie. Wolno stojące domy otoczone są żywopłotami i posiadają spore ogrody. Ulice są szerokie, lecz zaciszne, rozchodzą się promieniście od głównego placu osiedla, przy którym stoją dwa kościoły. Nieopodal znajduje się las, gdzie w lecie odbywają się przedstawienia teatralne. Stojące wzdłuż ulic drogie samochody wskazują, że na mieszkania w Hampstead Garden stać tylko wyższą klasę średnią. Według pierwotnych założeń miało to wyglądać zupełnie inaczej. Hampstead Garden zbudowano według utopijnej koncepcji miasta-ogrodu postulującej zakładanie niewielkich, samowystarczalnych miejscowości, w których ludzie z wszystkich klas społecznych korzystać mogli zarówno z wygód życia miejskiego, jak i kontaktu z przyrodą. Koncepcję opracował pod koniec XIX wieku Ebenezer Howard. Wyłożył ją w książce zatytułowanej Garden cities of to-morrow, zawierającej wizję miasta idealnego.

Zaprojektowane na planie koła miasto-ogród miało być samowystarczalną wspólnotą, zamieszkaną przez nie więcej niż 32 tys. ludzi, otoczoną przez pasy zieleni i pola uprawne zaopatrujące mieszkańców w zdrową żywność. Na obrzeżach wspólnoty mieściłyby się zakłady przemysłowe i rzemieślnicze. Zakładano, że wspólnota miejska powinna być właścicielem swych terenów i zyski płynące ze wzrostu ich wartości miały powracać do mieszkańców, tak aby uniemożliwić spekulację. W mieście Howarda miało nie być biedy, slumsów i przestępczości. Miało ono być syntezą najlepszych cech metropolii – takich jak wysokie płace, rozrywka i możliwość rozwoju Dwie koncepcje idealistycznej architektury Londynu: Hampstead Garden – luksus, który miał być udziałem wszystkich; obok: Churchill. Gardens nad Tamizą – próba realizacji idei mieszkania dla każdego. Poniżej: szklana wieża, która zapewniała osiedlu goracą wodę Zdjęcia: Rafał Zabłocki

oraz życia wiejskiego, czyli świeże powietrze, kontakt z przyrodą i niższe koszty utrzymania. Można powiedzieć, że Howard odniósł ograniczony sukces. Według jego pomysłu zbudowano w Anglii dwa miasta i cały szereg dzielnic i osiedli, następnie jego idee rozprzestrzeniły się z Wielkiej Brytanii na kontynent. Do rozpłynięcia się miast w zatopione w zieleni idealne społeczności nigdy jednak nie doszło. Drugie osiedle, które miało być zalążkiem nowego miasta to Churchill Gardens w Pimlico. Składa się ono z 36 bloków położonych nad Tamizą i łącznie liczy 1600 mieszkań. Blokowisko wyrosło na zgliszczach zbombardowanego w trakcie wojny Londynu i było częścią wizjonerskiego projektu Patricka Abercrombiego, który zakładał odbudowanie zburzonego miasta w sposób planowy i uporządkowany. Nowy Londyn miał się składać z ciągnących się po horyzont tysięcy bloków takich jak Churchill Gardens. Ale nie tylko. Abercrombie kładł wiel-

ki nacisk na stworzenie jak największej liczby terenów zielonych. Wyliczono, że na tysiąc mieszkańców ma przypadać cztery akry zieleni, rozmieszczonej tak, aby z ogrodu pod blokiem można było wejść do systemu parków, a z niego dostać się do podmiejskiego pasa zieleni. Planowano też podział miasta na osobne strefy przeznaczone do mieszkania, pracy oraz handlu i usług – łączyć je miała sieć autostrad. Plan Abercrombiego wyrósł z ducha rodzącego się po wojnie państwa opiekuńczego. Lata 1945-51 to rekordowa wygrana Partii Pracy w wyborach, wprowadzenie darmowej edukacji i opieki zdrowotnej. To także nacjonalizacja najważniejszych gałęzi przemysłu, obietnica pełnego zatrudnienia i godziwych zarobków. Wreszcie – to mieszkanie dla każdego. Bloki takie jak Churchill Gardens powstały z optymizmu i wiary w postęp i dobrobyt dla mas. Z przeświadczenia, że „nic nie jest zbyt dobre dla przeciętnego człowieka”.

Wizji Abercrombiego nie udało się nigdy zrealizować. Właściciele zburzonych domów woleli w większości odbudowywać je po staremu. Bloki nad Tamizą okazały się pierwszym i zarazem ostatnim etapem planu. Parę tysięcy ludzi dostało jednak możliwość godziwego mieszkania. Dziś na blokowiska patrzy się raczej pogardliwie, trzeba jednak pamiętać, że w tamtych czasach były one faktycznie dużym krokiem naprzód. Dla ludzi, którzy często poprzednio mieszkali w zatłoczonych slumsach własna łazienka, centralne ogrzewanie czy gorąca woda prosto z kranu były prawdziwym luksusem. Tę ostatnią osiedle czerpało wprost z elektrowni Battersea położonej po drugiej stronie rzeki. Gorąca woda pompowana była rurami pod Tamizą i magazynowana w szklanej wieży, która do dziś jest znakiem rozpoznawczym osiedla. Mimo że elektrownia od dawna już nie działa, Churchill Gardens mają się dobrze i uznawane są za przykład udanego budownictwa socjalnego. Osiedle jest porządnie utrzymane, a bloki wyglądają czysto i schludnie. Churchill Gardens i Hampstead Garden to tylko dwa przykłady z bogatej historii Londynu, którego nigdy nie było. Zainteresowanym polecam książkę London as it might have been Felixa Barkera. Warto także zajrzeć na internetowe forum Skyscraper City, gdzie znajduje się wątek poświęcony budowlom, które nigdy nie powstały. Można tam znaleźć prawdziwe cuda i dziwy alternatywnego Londynu.


22|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

podróże po świecie Zanim nasz samolot wylądował w Kota Kinabalu w stanie Sabah w malezyjskiej części Borneo zobaczyliśmy z powietrza kipiące soczystą zielenią wyspy i wijące się koralowe wybrzeże.

Borneo Małgorzata Białecka

W

okienku na lotnisku kupujemy kupon na taksówkę. System okazuje się bardzo praktyczny. Kasjerka skasowała nas dokładnie za przejazd do wskazanego hotelu – tym sposobem ogranicza się nadużycia nieuczciwych taksówkarzy przynajmniej na odcinku lotnisko-hotel. Samochód powoli wiezie nas do centrum miasta. Minęliśmy nowy terminal AirAsia w budowie – jak z dumą powiedział taksówkarz. Luksusowe hotele ciągną się wzdłuż wybrzeża, od slumsów dzielił je chodnik. Mamy szczęście, nasz hotel znajduje się obok Center Point – centrum handlowego z food court, miejscem gdzie można tanio zjeść. W tej części Azji center pointy to środek miasta i punkty orientacyjne w lokalnej topografii. Jest w nich wszystko – poczta, kawiarenka internetowa, tanie restauracje i góry towaru, którym tutaj się handluje. Przed hotelem rozkłada się leniwie ogromny targ, wypełniający się tuż przed zachodem słońca zapachem jedzenia. W Malezji – państwie muzułmańskim – właśnie trwa ramadan.

Kaja i Ryba z RuSztu Nie mogę się oprzeć pokusie i szybko ruszam między ciasno rozstawiane stragany na targu. Wszystko tu kipi życiem. Pod wiatą siedzą czekający na klientów krawcy przy swoich maszynach do szycia typu Singer – rozczulił mnie ich widok, taką maszynę na pedał miała moja babcia. Setki pamiątek dla turystów na straganach pod dachem. Pod gołym niebem rozpychają się tylko handlarze jedzeniem. Po południu na stołach pojawiają się świeże ryby, patroszone na miejscu, ich wnętrzności rzuca się na ziemię, później zmiata do rynsztoków, by wraz z wodą spłynęły do kanalizacji lub do morza. Obok ryb smaży się placki, smakujące jak nasze naleśniki, choć bardziej tłuste i ciastowate. Można je zjeść z marmoladą albo z brązową kają – lokalną mieszanką miąższu z orzecha kokosowego i owoców. Jedzą tu głównie lokalni mieszkańcy, zawsze po szóstej, czyli kiedy pozwala im na to ramadan. Usiedliśmy na plastikowym taborecie przy jednym z długich stołów. Tubylcy są nieco zdziwieni, ale bardzo przyjaźni. Podają nam ostre przyprawy i sosy. Plastikowe talerze myje się tuż obok w wodzie z hydrantu. Nie myślę o higienie, bo zapach smażonej ryby i świeżego ryżu jest tak kuszący. Wszędzie panuje ścisk, jakby nagle całe miasto przyszło tu zjeść. Powietrze jest niebieskie od dymu rusztu, na którym smażą się ryby. I tak codziennie. Karolina zapytała obsługującą nas dziewczynę o twarzy dziecka, czy chodzi do szkoły. Okazało się, że ma już 18 lat i nie chodzi do szkoły, teraz pracuje tutaj na straganie przy smażeniu ryb. Nastolatki i dzieci mówią w Malezji choć trochę po angielsku. To w końcu dawna kolonia brytyjska. Dziś dzieci uczą się angielskiego w szkole, są bardzo

zmotywowane, bo angielski to turyści, a turyści to praca i pieniądze. Ta część Borneo uchodzi za część turystyczną. Swojskość i bezpretensjonalność tego miejsca są jak narkotyk, choć może nie dla każdego – Karolina nie może znieść widoku krwi na betonowym podłożu i przekonania, że kiedy tylko wynoszą się stąd ludzie, ruszają na swoje łowy szczury. Miejscem, gdzie królują turyści jest promenada. Można tam przebierać w bardziej ekskluzywnych restauracjach i atrakcjach typu masaż na sofie z widokiem na morze lub manicure czy pedicure z refleksjologią i olejkami. My jednak postanawiamy wydać pieniądze odkrywając tajemnice wyspy, więc decydujemy się następnego dnia na podróż do rezerwatu przyrody, by podziwiać raflezje.

RaffleSia foReSt Raflezje to unikalne kwiaty, spotykane bardzo rzadko w rezerwatach przyrody w tej części Malezji. Ich nazwa pochodzi od Sir Thomasa Stamforda Bingleya Rafflesa – założyciela Singapuru. Kwitną krótko i przypominają kolorową purchawkę. By je zobaczyć trzeba wybrać się do rezerwatu przyrody Rafflesia Forest oddalonego od Kota Kinabalu jakąś godzinę samochodem. Mamy nadzieję, że dojedziemy tam lokalnym autobusem, jednak jeden jedyny właśnie odjechał, a kasjerka w okienku radzi nam, żeby jednak wziąć taksówkę, bo nie ma powrotnego. Taksówkarze targują się z nami żonglując cenami, jakby myśleli, że mamy nieskończone źródła

Raflezje, spotykane rzadko, kwitną krótko i przypominają kolorową purchawkę

dochodów. W końcu wciąż żartując dochodzimy do ugody. Jedziemy. Droga wije się i pnie pod górę pod kątem 25 stopni. Podziwiamy widoki na wzniesienia, pagórki i wsie. W parku kolejna niespodzianka. Ceny dla turystów są dziesięciokrotnie wyższe niż dla tubylców. Przewodnik prowadzi nas przez chaszcze do miejsca oddalonego kilka minut od bramy wjazdowej i na działce ogrodzonej siatką w lesie pokazuje jedną jedyną rozwiniętą raflezję. Jest niezwykła, ale czujemy się rozczarowani. Pstrykamy zdjęcia, bo może rzeczywiście te rajskie kwiaty kwitną już coraz rzadziej… Volf chce dłużej chodzić po ścieżkach w dżungli. Pracownicy rezerwatu się niecierpliwią, zamykają o 13.00, jest niedziela. Zostajemy w rezerwacie jakieś półtora godziny, by zrekompensować sobie koszt wyprawy. Ja jednak chętnie zapłaciłabym więcej, by już wracać. Z drzew spadają małe pijawki o wyglądzie dżdżownic. Wchodzą mi pod skarpetki, ich ugryzienia nie są niebezpieczne, jednak stróżki krwi

spływają po nogach i brudzą mi rzeczy. Tiger Balm pomaga tylko na komary, mam go przy sobie, ale jego zapach w ogóle nie odstrasza pijawek.

Raj Na Sapi Następnego dnia ruszamy na wysepki wokół wybrzeża. Volf chce nurkować i zobaczyć koralowce. Sprzedawcy biletów na łodzie przekrzykują się przy kasach. Nic z tego nie rozumiem. Czekamy, okazuje się, że każdy z przewoźników ma swój kolor kamizelek, więc nasz niebieski jeszcze nie wyrusza. Na pytanie kiedy to nastąpi, niezależnie od tego, która jest godzina, odpowiadają „za 15 minut”. Czas dla nich w ogóle nie ma żadnego znaczenia. Nasz wybór pada na Sapi, jedną z mniejszych wysepek w tej części Borneo. Będzie tam w związku z tym mniej turystów, a jak obiecują tubylcy, wysepka jest urocza i można ją obejść dokoła w pół godziny. Dobijamy na wyspę. Znowu uiszczamy opłatę – wstęp jest płatny. Jest rzeczywiście miło, a kolor

Na targu kotłuje się tłum, a pod wiatą siedzą czekający na klientów krawcy przy swoich maszynach do szycia typu Singer


|23

nowy czas | 30 stycznia - 12 lutego 2010

podróże po świecie pozostania tam na noc i dużo wyższe ceny niż w Kota Kinabalu. Żeby się dostać do River Park trzeba wynająć taksówkę, podróż w jedną stronę trwa około dwóch godzin. Zwierzęta widać najliczniej wieczorem i wczesnym rankiem. Na miejscu można wynająć łódź i pływać w nocy, kiedy słonie przychodzą do wodopoju. Ryzykujemy, jedziemy do parku na jeden dzień. Po drodze zaskakują nas niekończące się pola plantacji palm. Dawniej była tu dżungla, teraz palmy rodzą owoce, z których toczy się olej – to żyła złota dla państwa, więc dżunglę prawie w całości wykarczowano, by zdobyć ziemię pod uprawę. Mijamy największą liczbę samochodów terenowych mitsubishi, jaką widziałam w życiu. Taksówkarz mówi nam, że składa się je na wyspie, są więc tanie. Na temat plantacji wypowiada się z uznaniem – sam ma udziały w jednej z nich. Plantacje dają ogromne pieniądze, a to oznacza lepsze życie. Pracują w nich tani emigranci z Indonezji.

PArK i NosAcz suNDAjsKi Wejście na Kinabalu jest płatne i drogie, bo musi nam towarzyszyć przewodnik

morza i piasku sprawia, że czujemy się jak w raju. Przeważają turyści z Chin. Europejczycy rozkładają swoje ręczniki blisko siebie. Nagle z pośród drzew wypada dzika świnia, jest owłosiona na pysku. Nie boi się ludzi, rusza na stół, by porwać wszystko, co można zjeść. Odstraszają ją krzyki, ale wkrótce wraca. Pracownicy wyspy ostrzegają, by nie trzymać otwartego jedzenia. Nastaje pora jedzenia – goście z Chin mają prywatny catering. W lokalnym bistro można kupić smażoną rybę. Zapach rusztu zwabia z lasu dwie ogromne jaszczury, które zaczynają ze sobą walczyć. Wszyscy przyglądamy się im z ciekawością. Jedna wygląda jakby padła martwa, jednak po dziesięciu minutach, gdy przeciwnik znika, podnosi się i leniwie chodzi wokół rusztu. Volf jest zawiedziony, bo woda jest wzburzona i nic nie widać podczas nurkowania. Chce obejść wyspę wokół. Zbliża się jednak 16. Ostanie łodzie zabiorą turystów z wyspy w ciągu pół godziny. Ci, którzy chcą zostać, będą musieli zapłacić za miejsce w małym hoteliku.

GórA KiNAbAlu Volf postanawia zdobyć najwyższy szczyt Archipelagu Malezyjskiego – czterotysięcznik Kinabalu (4095 m n.p.m.) w paśmie górskim Barisan. Wyprawa jest dość kosztowna, dyrekcja Parku Narodowego, na terenie którego znajduje się góra z trudnością wyraża zgodę na jednodniową wyprawę. Zwykle wspinaczkę dzieli się na dwa dni. Wejście jest płatne i drogie, bo obowiązkowo musi nam towarzyszyć przewodnik. Volf jest maratończykiem, stwierdza, że wejdzie za jednym podejściem. My zostajemy w mieście, czekamy na SMS-y od niego. Wyrusza o czwartej rano taksówką, która potem przywiezie go z powrotem. O trzeciej dostajemy wiadomość, że udało się mu zdobyć szczyt, ale było bardzo ciężko. Volf nigdy nie narzeka na podejścia w górach, tym razem jednak okazało się, że powietrze było tak rozrzedzone, a temperatura tak spadła na wyższych odcinkach, że trudno mu było oddychać. Ściana wydawała się niemal pionowa, jednak buty przyklejały się do niej z łatwością, nie musiał więc używać haków. Po podejściu lasem równikowym zaczęła się wspinaczka po skałach. Wiatr i spadająca temperatura zaskakują śmiałków, którzy wybierają się tam nieprzygotowani.

MNiej TurysTyczNie Do Sandakanu na północno-wschodnim brzegu Borneo lecimy samolotem. Czuję się zawiedziona, bo wielu ludzi pokonuje tę odległość autobusem, trwa to około dwudziestu godzin, ale za to można zobaczyć środkową część kraju. Już po kilku godzinach zauważam, że Sandakan jest uboższy i mnie nastawiony na turystykę w porównaniu z Kota Kinabalu. Wybrzeże jest kamieniste, ta część

Na farmie krokodyli z dużym okazem

Malezji to porty i handel z Indonezją, turyści pojawiają się tutaj jakby przypadkiem i szybko wyjeżdżają. Z okna hotelu widzimy dachy budynków, to nie slumsy, ale ich wygląd jest smutny i biedny. Nie chodzi nawet o brud, to raczej wszechobecna wilgoć, która dobiera się do tynku szybko i zostawia place pokryte szarzyzną, do tego szmaty w oknach i brak szyb. Jest tak wilgotno i ciepło, że gdyby nie klimatyzacja w naszym pokoju też wolałbym, żeby oddzieliły nas od powietrza na zewnątrz ciężkie zasłony. Ludzie żyją na zewnątrz, kryją się w mieszkaniach tylko żeby spać. Chinka z informacji miejskiej radzi, by szybko zarezerwować miejsce na wycieczkę na Wyspę Żółwi lub do Wild Life River Park, bo poza tym nie ma tu zbyt wiele do zobaczenia. Wyprawa na wyspy to konieczność

Dojeżdżamy na miejsce. Czeka na nas przewodnik i łódź. Oglądamy małą wioskę z drewnianym meczetem. Na rzece stoją drewniane wychodki. Wszystko jakby spało. Machają nam tylko siedzące na brzegu dzieci. Trafiamy do hostelu nad rzeką, jest ładny i bardzo czysty. Żałujemy, że nie przyjechaliśmy tu od razu na kilka dni. Volf rozpoznaje parę Japończyków, którą spotkał wcześniej w Sandakanie. Robią zdjęcia dla jakiegoś magazynu. Pływają po rzece cztery razy w ciągu doby, są zachwyceni. W pobliżu w rezerwacie żyje duże stado słoni są też małpy zwane nosaczami. Mam od kilku dni bardzo niskie ciśnienie. Trudno tu dostać dobrze zaparzoną i mocną kawę, zresztą w tym klimacie trudno ją pić. Przypominam sobie radę znajomej, żeby jeść dużo soli i mieć przy sobie kryształek soli kamiennej. Sól zatrzymuje wodę w organizmie, a to właśnie jej brak daje mi poczucie osłabienia i ospania. Tylko skąd tu wziąć sól kamienną…? Orzeźwiające powietrze na rzece muska nam twarze. Razem z naszą łodzią na poszukiwanie słoni płynie jeszcze kilka innych łodzi. Przewodnicy głośno wymieniają informacje, gdzie właśnie pojawiły się małpy. Ruszamy, by je zobaczyć. Słyną ze swojej potencji i ogromnych nosów. W oddali widzimy klasyczne tutaj drewniane domy na palach, z meczetu słychać nawoływanie. Nasz taksówkarz tłumaczy, że nikt tu nie inwestuje w dom. Jeśli nie przeżre go w ciągu dziesięciu lat wilgoć, to zabiorą żywioły przyrody, każda rodzina średnio co dziesięć lat buduje nowy dom.

TeA House Ostatni dzień pobytu w Sandakanie spędzam na chodzeniu i odkrywaniu miasta. Tylko z pozoru nie ma tam atrakcji turystycznych. W biurze informacji miejskiej dostaję małą mapkę z kilkunastoma naniesionymi punktami. Ruszam więc na wycieczkę. Dokładnie sto schodów prowadzi mnie na wzniesienie nad miastem, gdzie odkrywam imponujący dom amerykańskiej pisarki Ann Keith i postkolonialny brytyjski Tea House. Ann Keith mieszkała na Borneo przez kilkanaście lat. Opisała w swoich książkach lokalną społeczność i obraz tego miejsca po II wojnie. Jej dom jest obecnie muzeum. Zachowany w doskonałym stanie świeci pustkami, nie wspomina on nim żaden z przewodników. Sama chodzę po pokojach, gdzie pracowała, spała i jadła wraz z rodziną. Na stole leży mała kronika opowieści o duchach, które nawiedzały to miejsce tuż po okupacji japońskiej. Kraj wyglądał wtedy upiornie, wiele ciał pomordowanych rozkładało się w rowach. Ann i jej służba twierdzili, że w domu pojawiali się zmarli, którzy nie chcieli opuścić tego miejsca. Nagle serce skacze mi do gardła, słyszę kroki, choć nie słyszałam dźwięku otwieranych drzwi. Zamieram na kilka sekund… W pokoju pojawia się owinięta na biało postać – na szczęście to tylko muzułmanka z obsługi, przyszła, żeby posprzątać. Obok domu Ann znajduje się piękny Tea House, zaglądają tu zbłąkani Anglicy. Z tej wysokości widać przepiękną panoramę okolicy. Spieszę dalej. Jakieś sto metrów stąd rozciąga się na wzgórzu japoński cmentarz. Groby osadzone są jakby na półkach i całkowicie wyłożone małymi kolorowymi kafelkami. Pokryty jest w całości wyschniętą trawą. Z nieprzyjemnym dreszczem biegnę dalej. Udaje mi się złapać lokalny autobus i tego samego dnia dojechać na farmę krokodyli. Najstarszy z nich ma siedemdziesiąt lat, jest tam też wiele innych zwierząt. Pojawia się więcej ludzi w porze karmienia, kiedy pracownicy farmy dają pokaz i noszą krokodyle na własnych ramionach. Po powrocie do miasta mam ochotę na wszystko co można dostać na targu. Sok z orzechów kokosowych z lodem w małych woreczkach, placki z kają, smażone ryby, pieczone kuperki kurczaka i skrzydełka, kawałeczki melona. Z trudnością omijam wszystko co może zawierać bieżącą wodę, mimo że mieszkańcy piją ją litrami, turyści mogą zapłacić za tę przyjemność rozstrojem żołądka. Mam na całą wyprawę tylko jedno opakowanie imodium – tabletek na biegunkę. Tekst i zdjęcia:

Małgorzata Białecka

Nastolatki i dzieci mówią w Malezji choć trochę po angielsku. To w końcu dawna kolonia brytyjska. Dziś dzieci uczą się angielskiego w szkole, są bardzo zmotywowane, bo angielski to turyści, a turyści to praca i pieniądze. Dom amerykańskiej pisarki Ann Keith opisującą lokalną społeczność


24|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

agenda

How to beat the 'winter b

Sophia Butler

T

he apocalyptic prophecies of the ancient Mayans have had an unexpected effect on travel. If the world is going to end in 2012, then the time for seeing it is now! As the people of the UK deal with the new face of the land revealed by the exiting snow, which is muddy and grey and a recession which shows no sign of lifting, holidays have moved from being a luxury to a necessity. The logic of using these apocalyptic tales as a marketing tool overwhelms me, but Thomson and First Choice Travel are encouraging us to book a break using this strategy. The ‘credit crunch’ has become part of our psyches; changing the way we live. These days, we would prefer to sacrifice a new home appliance or car in favour of a getaway. A recent report showed that four out of five people were not changing their holiday plans because of the recession; however, package holidays are experiencing a boost as we hunt for value for money.

A blast of sun is a sensible investment if we are to avoid Seasonal Affective Disorder, or S.A.D. which affects an estimated half a million people per year between September and April. A lack of the sun’s rays can lead to a deficiency of vitamin D and serotonin which regulates sleeping patterns, appetite and even libido. It is not surprising then that Brits crave foreign climates to keep depression at bay; it is perhaps also why we seem to strip the second a ray of sunshine appears in the sky! Our pagan ancestors practised the art of balance, worshipping each element and recognising its importance, with sun and water receiving special dues as the givers of life. As a child I remember that the family yearly calendar was well planned once I was old enough to participate; Winter’s were broken up with a skiing trip in Europe, Easter’s were spent in Florida visiting our family in America soaking up the sun and Summer’s were spent in Poland. Being included in Mama’s mid-Winter ‘spa’ trip was exciting, though it sounds more luxurious than it was. Polish sanatoriums are available to everyone at affordable prices and still seem to have far more advanced systems for wellness than many over priced Western alternatives. The concept of them is unique; the state subsidises a three week stay for each citizen every two years, where prevention of illness is the focus. Nothing can beat places like Ustron and Busko Zdroj and their most advanced treatment in rejuvenation called crio-therapy which involves standing in a freezing chamber in temperatures of -120º for 3-5 minutes, clad in a swim suit, thick gloves and wooden clogs. Some sanatoriums have their own healing waters and sources of sulphur and mineral mud called borowina in which you can bathe or be wrapped; it does however not make you invisible as Schwarzegger in Terminator! At the other end of the relaxation scale is the most extreme

treatment which is used in psychiatric wards and prisons; it is needless to say, anything but pleasant. After stripping down, you cling to large metal handles at one end of a tiled room, while at the other end, the executor blasts your body

with both hot and cold water, under high pressure. Funny that it’s called bicze szkockie, when no Scot has ever heard of it. These sanatoriums encapsulate the spirit of elderly Polish people; despite aching limbs, shortness of

parokrotnie starał się przekonać mnie, że już wkrótce przesiąknę anglosaskim optymizmem i zacznę z rezerwą podchodzić do problemów, jednak póki co, niczego takiego nie zauważam. Może dlatego, że od dawna nie przydarzyło mi się nic miłego, co choć trochę rozjaśniłoby panujący we mnie mrok. Mam dwie godziny, więc jadę na Ealing Broadway. Niedaleko stamtąd stoi nasz były dom – tak, nie waham się użyć tego określenia, bo im dłużej mieszkam w Hounslow i muszę sobie radzić sam, tym bardziej tęsknię za spokojnym czasem mieszkania na squacie. Mój Ealing. Pełen życia, lekko wytworny, bardzo zielony. Przywiązałem się do niego i żadna inna dzielnica mi się nie podoba. Nie wiem dlaczego. Gdy kiedyś ktoś mnie pytał, za co właściwie tak kocham Kraków, też nie potrafiłem odpowiedzieć. Miałem pustą głowę i pełne serce. Po prostu. Siadam na ławce w parku i nieudolnie próbuję zrobić skręta. Ciągle mi wychodzą płaskie, niekształtne. Zaciągam się i przyglądam przechodniom. Po twarzach widzę, że wielu z nich to Polacy. Jest nas tu bardzo dużo, lecz nie tworzymy żadnej wspólnoty, jak Hindusi, Arabowie, Japończycy itp. Nie lubimy siebie nawzajem, unikamy się, gdy słyszymy ojczystą mowę, nabieramy wody w usta i udajemy kogoś innego. Jakoś to smutne.

Serce mi podskakuje do gardła na dźwięk dzwonka telefonu. A może to kolejny klient? Po dwóch tygodniach tłustych, kiedy pracowałem niemalże codziennie, przyszedł tydzień kompletnej ciszy. Rozrzuciłem kolejne ulotki w różnych miejscach, ale nikt nie kwapił się, żeby zadzwonić. Cieć Bobby w dwóch ratach zabrał mi połowę zarobionej sumy, a ja z anielskim uśmiechem odpędzałem od siebie mordercze myśli, czekając aż wreszcie sobie pójdzie i będę mógł cierpieć w spokoju. Nic z tego, to nie dzwoni żaden klient, tylko Archie. – Co tam? – pytam ponuro. – Siedzimy na walizkach. Nora ciemna jak Dark Room, gdzie spał Zibi. Musimy jak najszybciej tam wrócić, bo oszalejemy. Codziennie ochroniarze patrolują okolicę Hanger Lane. Nic się nie dzieje, nikt tam nic nie robi. Ekipa trochę zdemolowała wnętrza i zamurowała drzwi. Mam nadzieję, że nie zabiją okien. Przez pierwszy tydzień będziemy wchodzić po drabinie, a potem wstawimy drzwi na nowo. Zazdroszczę mu determinacji i pewności siebie. Ja czuję wyłącznie przyciąganie ziemskie. – A jak nie, to mam na oku nowy squat – ciągnie energicznym tonem. – W centrum Ealingu. Gdyby trzeba było pójść w nocy i wyłamać drzwi, pisałbyś się? Nie myślę długo.

– Za duży ze mnie tchórz – mówię szczerze. Żeby świadomie złamać prawo, trzeba do tego dorosnąć. Ja tu jestem za krótko. – Ok, tak tylko pytałem. Nie martw się. Jeszcze wrócą stare czasy. – Pewnie – mruczę bez przekonania. Jeżeli kiedykolwiek były w moimi życiu stare czasy, nigdy nie wracały. Nagle przychodzi mi do głowy najnowsza, najbardziej aktualna definicja życia. Życie to proces zmuszający człowieka do ciągłego przystosowywania się do zmiennych warunków, jakie w zaskakujący sposób narzuca. W sumie to banał, jednak bardzo mi w tej sytuacji potrzebny. Wlokę się do Job Centre. Kolejka już czeka. Same szare, zmęczone twarze tych, do których szczęście na ogół odwraca się dupą. O dziesiątej unosi się roleta, ludzie gaszą skręty i kupą walą do drzwi, niby szlachta na Szweda. Nie wiem za bardzo co robić, więc wchodzę ostatni. Część idzie do stoisk informacyjnych, reszta zajmuje miejsca przy elektronicznych wyszukiwarkach lub od razu siada do darmowych telefonów. Nie chce mi się już jęczeć. Powiem tylko, że wizyta tam zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nie znalazłem ani jednej sensownej oferty dla ogrodnika, malarza czy pracownika szeroko pojętej gastronomii. Oferowano same dziwaczne stanowiska o niezrozumiałych wy-

jacek ozaist

WYSPA [18] 6 rano. Londyn budzi się do życia. Na wpół uśpieni ludzie biegną do łazienki, robią kawę i grzanki, w pośpiechu golą twarze lub robią makijaż. Łapię torbę i biegnę wraz z nimi na spotkanie dnia. 7 rano. Londyn jedzie do pracy. Ze sklepów szybko znikają gazety, trzepoczą bramki metra. Na kolejnych stacjach pierzchają coraz większe grupy, by w codziennej sztafecie zmienić się z drużyną zmierzającą do centrum. Ja wymieniam niewidzialną pałeczkę z młodym yuppie w błyszczącym garniturze i modnej ostatnio różowej koszuli. Nie mam uprawnień do tej gry, ale udaję na całego. Nie jadę do żadnej pracy, tylko do pośredniaka, przejrzeć najnowsze oferty. Na miejscu okazuje się, że w czwartki otwierają dwie godziny później. A niech to szlag – mamroczę wściekły. – Nieszczęścia hasają stadami. Ciekawe co jeszcze? Mam czysto polski talent do wynajdywania i liczenia dla efektu ciemnych stron życia. Archie


|25

nowy czas | 30 stycznia - 12 lutego 2010

agenda The promise of a hot meal sustains me in the descent – forget cordon bleu and nouvelle cuisine, Italy is all about mountain basics. Italy, I salute your celebration of carbohydrates! Trattorias are packed with people feasting on pizza and pasta, twirling spaghetti around their forks and sipping prosecco absolutely guilt-free! Although no-one ever talks about diets on skiing holidays, the physical exhaustion, oxygenation of the brain and renewal of the cells always promotes a sense of health and wellbeing lasting well into the year. As the financial storm in Britain worsens, the mass exodus of the city high flyers increases as they seek refuge in the tax-free oasis of the Swiss

mountains. Let’s hope the ‘hard-done’ bankers do not cause a perennial avalanche with their insatiable appetite for glitz and cash. When we start to see stocks and shares, pounds and euros marked in the snow, we’ll know it is time to hang up our skis for good and head for the beach. As usual, money talks but do we need that noise in the silence of the snow-capped mountains?

breath, artificial joints and zimmer frames, they can still be found at the post-dinner tea dances enjoying innocent romances! I prefer to worship my health and body in a Polish sanatorium, than subject myself to the

questionable luxury of Western spas where beautiful people pamper themselves with rose petals in the bath-tub, hot-stone massages and chocolate body wraps. However, I recognise that these places have their function; if our body is our temple, then we need to find a place to nurture it. When you are living life on fastforward it can be difficult to hit the pause button. The holistic world shouts about suffering from stress: holidays help, but to really unwind we need to turn off our phones, laptops and pamper ourselves, with whatever works for us individually. As I reach into my memory of skiing holidays, the habit of hitting the slopes in winter was born on a childhood trip to the Austrian Kitzbuhel resort. The trip was under the spiritual guidance of Ksiadz Kukla and the venue, none other than a local monastery. Needless to say, our troop of Polish mothers and children did not sample the fashionable après ski bars and nightlife spots! We began and ended each day in a small chapel with a prayer, the mornings proceeded with being forced to drink spoonfuls of Amol’with sugar and the joys of ski school absorbed and exhausted us well into the afternoon. I remember the homely atmosphere and joy of sharing the evening meal, accompanied by endless cups of tea and a sense of belonging created by Father Kukla. He was not only much loved by us, but also admired as an accomplished skier. Since I had no intention of showing off my ‘Christmas’ hips in Barbados, (or even Tenerife) this year; I slipped my feet into mink-lined moon-boots, wrapped myself in furs, a Russian hat, Killy stirrup pants and leather-trimmed white sunglasses. Just add lip-gloss and attitude, I thought, even doing a snow-plough will look sensational, (I wish)! In response to the question: ‘Are you a good skier?’ I must admit that what I lack in technique, I make for in enthusiasm and brute force! I decided to reconnect with my passion for the Italian and Swiss Alps. What could be better than standing at the top of the Mighty Matterhorn 4.5, 000 metres above sea level, wondering how on earth I will negotiate the descent, high on adrenaline and lungfuls of pure air?! Exhilarated, dizzy and trembling with fear from the downhill run, this is where I feel most alive and truly humbled by Mother Nature.

maganiach. Wychodząc na ulicę po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że Londyn mnie nie lubi i chce się mnie pozbyć. Znalazłem się w sytuacji płukacza, który trafił do Eldorado dziesięć lat po wydobyciu ostatniej bryłki złota. Gdybym był Hankiem Chinaskim z książek nieodżałowanego Charlesa Bukowskiego, ucieszyłbym się niezmiernie, że nie ma dla mnie sensownej roboty i poszedł z ćwiartką whiskey do najbliższego parku, by zakończyć wieczór bladym świtem u boku jakiejś pudernicy, ale to nie było „Factotum”, tylko moje pochrzanione życie. W desperacji myślę o samozatrudnieniu. Podobno to takie proste i w każdej chwili można wycofać się, nie ryzykując kasy ani reputacji. Pod Inland Revenue dosłownie opada mi szczęka i dopiero zbłąkana mucha, która trafia mnie w zęby, pomaga mi unieść ją z powrotem. Wygląda to jak sklep „u turbana” i człowiek nie obeznany na pewno tam nie trafi. U nas budynek Urzędu Skarbowego albo ZUS-u widać z daleka, bo jest największy, najokazalszy w okolicy, pracują tam setki utrzymywanych na koszt podatnika darmozjadów, a i tak wciąż okazuje się, że są braki kadrowe lub ktoś ma problem z interpretacją przepisów. Kolejka pod Inland Revenue jest na tyle duża, że postanawiam przyjść innym razem. Ostatecznie własny biznes rejestruje się w Anglii w

trzy miesiące po wystawieniu pierwszej faktury. Z każdym krokiem przybywa wątpliwości. No dobrze, znów będę miał firmę, tylko skąd wziąć klientów? Dobra reklama sporo kosztuje, tania, jak dotąd nie przynosi rezultatów. Za rogiem ulicy dostrzegam znajomą gębę. Solidna postura, siwy wąs, kamizelka ze sztruksu narzucona na flanelową koszulę – wypisz wymaluj komornik ze skarbowego. Nie mam siły uciekać. Przystaję i czekam co się wydarzy. – A witam, panie Jacku! – mówi jowialnie. – Witam, panie Krzyśku! – przedrzeźniam go, choć wcale nie jest mi do śmiechu. – Gdzie też się pan podziewa? – pyta fałszywie zatroskany. W referacie komorników US panuje zasada pewnej poufałości z dłużnikiem. Nikt nie nalega, nie pogania, nie straszy, nic tylko gadka-szmatka i uśmieszki. Chyba zatrudnili psychologów, którzy objaśnili, że z ludźmi w kłopotach nie ma żartów. A nuż taki wyjmie tasak, piłę mechaniczną albo koktajl Mołotowa. W końcu pada sakramentalne: to ile wpłacamy? i gość ma poczucie, że dostał wolną rękę w spłacie zaległości. Daje co ma, a potem pytają, kiedy następna rata i może na chwilę odetchnąć. – Tu i tam – odpowiadam z pozornym luzem. – Bo, wie pan, odsetki lecą. Dzień po dniu suma rośnie.

– Nic nie poradzę. Nawet tu niespecjalnie mi się wiedzie. – Przeczekamy – macha ręką i odchodzi. Skarb Państwa nierychliwy... Kiedy sprzedałem samochód, dostali za PIT-4 i PIT-5 wraz z kosmicznymi odsetkami. Na VAT zabrakło, bo mnie też paru kolesi przekręciło – suma była mniej więcej podobna. Obracam się i spluwam trzy razy za siebie – A kysz, maro nieczysta – szepczę rozbawiony tym nieoczekiwanym zachowaniem. Okrzyki sprzedawców owoców spod Shopping Centre przywracają mi równowagę. Czereśnie po trzy funty, brzoskwinie i truskawki po funcie. Sięgam do kieszeni, bo owoce wyglądają naprawdę apetycznie. Miedziane penale, trochę srebrników – razem 95 pensów. A, niech to. Nie chcę rozmieniać papierów, bo potem już leci. Wracam do domu pustym pociągiem metra. Wszyscy są w pracy, wagony wożą powietrze, bezrobotnych i turystów do terminali lotniska Heathrow. Cały czas czuję, jak magia Londynu ulatnia się, obdzierając mnie ze złudzeń, że znajdę tu spokój. Na całym świecie tak jest, że aby żyć spokojnie, trzeba mieć pieniądze. Jak to się stało, że o tym zapomniałem??? Dziś znów dzień czynszowy. Bobby wpadnie, kiedy mu przyjdzie ochota i chodząc od pokoju do pokoju będzie poklepywał po ramieniu lub wrzeszczał. Nigdy nie wiadomo,

o której przyjedzie, więc ludzie zostawiają mu pieniądze na łóżku. Wchodzi do pokoju i zostawia pokwitowanie. Nie bardzo mi się ten obyczaj podoba, dlatego w każde piątkowe popołudnie siedzę na wyrze i bawię się banknotami, które za moment stracę. Moi najbliżsi sąsiedzi: Rick i Sara łażą boso, jak posrani. Tupanie przenika ściany i dudni w uszach, chwilami zagłusza je szum przelatującego nad domem samolotu. Później zaczynają trzaskać drzwiami, jakby chodzili tam i z powrotem.

blues'

Słowniczek/Glossary: • Borowina: Mineral mud • Bicze szkockie: High pressure water treatment • Ksiadz: Priest • Amol: Strong herbal remedy

cdn

@

xxpoprzednie odcinkix

www.nowyczas.co.uk/wyspa JACEK OZAIST Z URODZENIA BIELSZCZANIN Z SERCA KRAKOWIANIN Z DESPERACJI LONDYŃCZYK ABSOLWENT FILMOZNAWSTWA UJ PISZE GŁÓWNIE PROZĄ POEZJĄ PARA SIĘ NIEREGULARNIE


26|

30 stycznia - 12 lutego 2010 | nowy czas

czas na relaks o zdrowiu z natury czerpanym

karnaWał, cz. ii » Czas karnawału trwa, więc zostajemy

mania gotoWania

w rozbawionej Wenecji. Na początku jednak chciałem wyrazić ogromną radość ze spotkania z licznymi Czytelnikami Nowego Czasu na Balu Artystycznym. Dziękuję serdecznie za wszystkie wyrazy sympatii i uznania. Mam nadzieję, że tegoroczne nasze kulinarne podróże będą równie ciekawe, jak do tej pory i dostarczą Państwu inspiracji do próbowania nowych potraw i dań.

mikołaj Hęciak

Linguini a La granchio To proste w przygotowaniu danie można spotkać w weneckich restauracjach, tak samo jak w kuchni domowej. Na dwie osoby potrzebujemy: 160 g makaronu linguini, 2 ząbki czosnku, 100 g małych pomidorków (cherry tomatoes), 140 g świeżego mięsa z krabów (a że nie łatwo o ten specjał, to mięso z puszki też zrobi swoje), kilka łyżek oliwy i natka pietruszki. Gdy makaron mamy już ugotowany, rozgrzewamy na patelni oliwę i podsmażamy czosnek, tak by się zrumienił i trochę zmiękł uwalniając swój aromat, ale bez przypalenia go. Dodajemy pomidorki przekrojone na połówki. Krótko podgrzewamy razem i zaraz dodajemy mięso kraba. Gdy tylko mięso dojdzie, dodajemy odcedzony makaron, mieszamy wszystko razem, posypujemy natką pietruszki wykładamy na talerze. Gotowe. Czyż nie prosty przepis? Kuchnia włoska ma więcej takich perełek. A co zrobić, gdy nie lubimy owoców morza? Wystarczy, że wykluczymy z przepisu mięso kraba i otrzymamy lekkie i szybkie danie w sam raz dla jaroszy. Jeżeli pomidory to za mało, możemy ubogacić nasz talerz linguini o ser feta i czarne oliwki. Przypomnę też przepis na spaghetti aglio olio, który już gościł na łamach „Nowego Czasu”. A przyrządzamy go podobnie jak ten podany wyżej, ale bez mięsa kraba i pomidorków. Aglio olio to w rzeczy samej makaron, czosnek i oliwa. Minimalizm do potęgi cucina rustica. Zawsze chętnie wracam do tego dania. Z kolei dla miłośników owoców morza w powyższym przepisie mięso kraba może zostać zastąpione innymi składnikami. I tak w innym weneckim daniu – makaron (tym razem spaghetti) w podobny sposób przygotujemy z kalmarami i małżami.

Spaghetti z małżami i kaLmarami Na 2 porcje potrzebujemy: 160 g makaronu spaghetti, 2 ząbki czosnku, 250 g pomidorów (peeled and chopped), około 6-8 małży (clams), 140 g świeżych kalmarów (będziemy mieli więcej satysfakcji z przyrządzenia ich własnoręcznie), kilka łyżek oliwy, sól i pieprz do smaku oraz 1 łyżka natki pietruszki. Gotując makaron zajmijmy się kalmarami. Trzeba je opłukać, oczyścić z ciemnych powięzi. Wyglądają one jak spiczaste grzyby albo strąk papryki. Zwykle tnie się je w nie za grube pierścienie, ale równie dobrze możemy rozciąć je z jednej strony od podstawy do czubka otrzymując jeden duży płat. Teraz rozcinamy go na kilkucentymetrowe części, które następnie delikatnie nacinamy w szachownicę. Powierzchnię kalmara należy nadciąć, ale nie przeciąć. Tak przygotowane kawałki pod wpływem ciepła na patelni zwiną się w rulonik dając bardzo ładny efekt na talerzu. Na patelni rozgrzewamy olej i podsmażamy czosnek z małżami i kalmarami,

krótko przez dwie minuty mieszając. Jeżeli jakieś małże nam się nie otworzą powinniśmy wyjąć je z patelni. Dodajemy pomidory i doprawiamy do smaku. Opcjonalnie możemy wzmocnić nasz sos papryką chilli (świeżą, w proszku lub w płatkach). Dusimy wszystko razem przez około 10 minut, dodajemy pietruszkę, dodajemy makaron, mieszamy, wykładamy na talerz i pałaszujemy. Jeżeli sos pomidorowy już nam się przejadł możemy zastąpić go dodatkiem białego wina (dosłownie tyle, by po kilku minutach odparowanego płynu wystarczyło do wymieszania z makaronem, powiedzmy około 50-70 ml. Cały smaczek jest wypadkową połączenia oliwy, wina i owoców morza oraz delikatnego doprawienia potrawy do pożądanego smaku). W tym wypadku oprócz czosnku możemy podsmażyć jeszcze drobno posiekaną cebulę, a całość uwieńczyć sokiem z cytryny, jeśli to konieczne. Zostając jeszcze w podobnym klimacie. Mam dla Państwa przepis na spaghetti Alla busara. Podobne proporcje jak wcześniej, ale zamiast małży i kalmarów potrzebujemy scampi. Dla niewtajemniczonym małe wyjaśnienie, co to są scampi. Gdy znajdziemy je w sklepie zobaczymy mięsiste krążki o kremowym kolorze – generalnie jest to mięsista część z ogona homara (lobster). Nazwa pochodzi z języka włoskiego i jest w licznie mnogiej (liczba pojedyncza to scampo). Francuzi używają raczej wyrazu langoustine i dotyczy to wtedy całego skorupiaka sprzedawanego w całości. Po polsku należałoby powiedzieć homarzec. Ale ponieważ przebywamy w Wielkiej Brytanii, pozostańmy więc przy obowiązującej tutaj nazwie scampi. Wracając do przepisu – na dwie osoby potrzebujemy: 160 g spaghetti, 8 scampi, pół cebuli, 250 g pomidorów z puszki, 2 ząbki czosnku, liść laurowy, pietruszkę natkę i 60 ml białego wina (w Wenecji najlepiej prosseco). Mając różne podpowiedzi powyżej połączenie tych składników nie powinno być trudne. Życzę udanej zabawy i smacznego!!!

ocet Janusz Frączek Naturalne metody leczenia, jak również zapobiegania różnego rodzaju przypadłościom znane są ludzkości od samego jej zarania i z pewnością związane były z obserwacją zjawisk przyrodniczych, zachowywania się zwierząt etc. Nie możemy jednak propagować złych zachowań zwierząt, bo oto słonie gromadzą arbuzy, by przeszły one proces fermentacji, a następnie zjadając je – chodzą „zawiane” po buszu... Ale może w procesach fermentowania owoców jest coś głębszego niż uzależnienie od alkoholu? Historia octu sięga 10 tys. lat. Starożytne cywilizacje, np. Sumerowie używali go już jako środek przeciwbakteryjny, antybiotyk, środek konserwujący, a także detergent. Był również stosowany (aż trudno uwierzyć) jako środek antykoncepcyjny w XIX wieku, głównie przez prostytutki Czy ocet może mieć związek z leczniczymi właściwościami. Odpowiadam TAK! Na pewno ma wpływ na obniżenie poziomu cholesterolu w organizmie. Ocet – wodny roztwór kwasu octowego o charakterystycznym ostrym zapachu i kwaśnym smaku, zwykle 6-procentowy lub 10-procentowy powstaje w wyniku fermentacji octowej alkoholu. Spożywany w nadmiarze jest szkodliwy, w niewielkich ilościach może mieć zbawienny wpływ na funkcjonowanie naszego organizmu. Rozróżniamy ocet spirytusowy – powstający w wyniku fermentacji spirytusu (po odpowiednim rozcieńczeniu), oraz ocet winny – powstający w wyniku fermentacji wina. Ten właśnie jest najbardziej dla nas zbawienny i nim się zajmiemy. Ocet winny – w zależności od tego, z jakiego powstał wina – może być biały lub czerwony. Bardzo znany jest ocet balsamiczny, produkowany w okolicach Modeny we Włoszech, o wyjątkowo intensywnym winnym zapachu i łagodnym smaku. Często stosuje się octy produkowane z win i moszczów owocowych (np. ocet jabłkowy czyli cider vinegar), zachowujące do pewnego stopnia smak, a zwłaszcza zapach owoców, będąc cenną przyprawą do sałatek i surówek. Ocet używany też bywa jako składnik zapraw do macerowania mięsa lub ryb przed smażeniem, a zwłaszcza pieczeniem. Dość popularne są octy aromatyzowane lub smakowe, otrzymywane (także w warunkach domowych) przez macerowanie w occie ziół, przypraw, warzyw lub owoców. W kuchni japońskiej popularny i bardzo często używany jest ocet ryżowy, produkowany z gorszych gatunków sake, o przyjemnym zapachu i nieco słodkawym smaku. Ocet spirytusowy – ze względu na niską cenę i łatwą dostępność – bywa do dziś powszechnie używany w gospodarstwie domowym jako podręczny środek czyszczący, dezynfekujący i odkamieniający oraz jako składnik w wielu tradycyjnych przepisach na domowe odplamiacze, kosmetyki, a nawet lekarstwa. Ocet stał się produktem ekologicznym i zamiast stosowania silnych, często szkodliwych dla

naszego zdrowia środków chemicznych, zyskuje bardzo dużą popularność u gospodyń domowych. Męskiemu rodzajowi znany jest jako środek do przemywania np. bojlerów czy rurek wodnych. Stosowany jest przy usuwaniu plam, utrwalaniu koloru przy farbowaniu tkanin, można czyścić nim spód żelazka, gdy nam się przypali. W ogrodzie przyda się, aby pozbyć się ślimaków, mrówek, świetny jest do czyszczenia zaśniedziałych donic ogrodowych, jak również do pozbycia się chwastów. Można nim przemywać rany i skaleczenia, trochę piecze, ale nie bardziej niż woda utleniona czy spirytus salicylowy Ocet – jak widać – ma wiele zastosowań i trudno tu wszystkie wymienić, wróćmy więc do zdrowia, czyli do octu winnego. Picie cider vinegar rozcieńczonego z wodą oczyszcza żyły, arterie, wątrobę, nerki i pęcherz moczowy, obniża ciśnienie krwi. Dzięki dużej zawartości potasu przeciwdziała zapaleniom zatok, próchnicy zębów, wpływa na zdrowe paznokcie przeciwdziałając rozszczepianiu się ich. Dzięki zawartości takich pierwiastków jak mangan, magnez, silikon i wapń ma duże znaczenie dla utrzymania zdrowych kości i przeciwdziała osteoporozie, leczy artretyzm i reumatyzm. Apple cider vinegar zalecany jest dla kobiet w czasie menopauzy. Zaleca się pić roztwór octu – 2 łyżeczki cider vinegar ze szklanką wody z dodatkiem miodu – trzy razy dziennie. Na obolałe kości można robić okłady z podgrzanego octu okręcając je bandażem, albo moczyć kończyny w rozgrzanym roztworze . Zarówno biały, jak i czerwony ocet winny ma stężenie 6% – jest to najzdrowsze, najlepiej przyswajalne zaawansowanie kwasowości. W occie winnym znajduje się wiele witamin, między innymi potas, fosfor i magnez. W czerwonym occie winnym znajdziemy również garbniki, które działają przeciwzapalnie i obkurczająco na błony śluzowe jelit. PROSTE... popijając ocet „odkamienimy” swoje naczynia krwionośne... A to prowadzi do poprawy krążenia. Wszystko z umiarem jednak, by nadmiar pitego octu winnego nie uszkodził nam śluzówki żołądka. Niedowiarkom należy przypomnieć, że najzdrowsza dieta to dieta śródziemnomorska. Ludzie mieszkający w basenie Morza Śródziemnego pomimo spożywania dużej ilości mięsa i tłustych potraw mają najniższy wskaźnik zachorowań na miażdżycę i zawały, długo utrzymując zdrowie i młodość. To wszystko dzięki spożywaniu dużej ilości sałat zakrapianych octem winnym i spożywaniu umiarkowanych ilości wina z każdym posiłkiem.


|27

nowy czas | 30 stycznia – 12 lutego 2010

czas na relaks sudoku

średnie

łatwe

8

1 3 9 4 8 7 3 7 6 9 1 5 2 3 5 1 9 8 7 5 6 4 9 2 7 4 3 6 5 9

7

6 9 3

1

5

trudne

6

6 7 9 7 9 4 3 2 1 3 2 8 4 1 5 9 5 6 4 8 1 7 5 4 2 5 2 1 8 3

4 9 6

8 2

5

3 2 2 5

9 4 2 9 5 3 4

1

4 7 6 9 2

6 3 6

7 4 8

krzyżówka z czasem nr 2 Poziomo: 1 – chwacki lub literacki, 5 – gdy dziadek skruszał u notariusza, 8 – przysłowiowo kąśliwa, 9 – faularz łąkowy, 10 – spuszczane bywa, 11 – plecionka dla niedoszłego małżonka, 12 – oplemie, 14 – obraza honor malarza, 16 – jedno ptaka nie obnaży, 19 – rezerwa odzieżowa, 21 – opał narkotyczny, 22 – symbol bezsenności, 25 – wchłonie 22 w pionie, 26 – u Majów też go mają, 27 – Miotłonoga, 28 – żyła co w „Nowym Czasie” ożyła Pionowo: 1 – koński przedział, 2 – ważne gdy warta uparta, 3 – bezpostojowy przejazd, 4 – gdy zima już nie trzyma, 5 – zaskórniak, 6 – czworonóg z pinem, 7 – samotruj, 13 – bywa dramat, gdy wypali sama, 15 – pożegnalna czapa, 17 – do gęsich piór stosowny, 18 – wydatek na wyjście zza kratek, 20 – poruta, gdy w butach, 22 – sienny kraj, 23 – dziurokryj

Poziomo: 1 – marabut, 5 – dotyk, 8 – raz, 9 – parodia, 10 – wybór, 11 – ogon, 12 – winnica, 14 – kamień, 16 – brzask, 19 – zawilec, 21 – bobr, 24 – dziób, 25 – weteran, 26 – Boy, 27 – opary, 28 – trakcja. Pionowo: 1 – mops, 2 – raróg, 3 – badanie, 4 – tratwa, 5 – dzwon, 6 – tablica, 7 – kurzajka, 13 – skrzydło, 15 – mównica, 17 – rybitwa, 18 – uchwyt, 20 – lobby, 22 – Boruc, 23 – unia.

horoskop

BARAN 21.03 – 19.04 Nie zrażaj się niepowodzeniami. Po nich przyjdą sukcesy i to szybciej niż Ci się wydaje. Wreszcie ktoś doceni Twoje starania i spotka Cię zasłużona nagroda. Twoja cierpliwość i staranność zaprocentuje – więc nie rezygnuj z osiągnięcia celu. Czeka Cię najtrudniejszy okres w życiu zawodowym. Wykorzystaj ten czas mądrze i roztropnie.

BYK 20.04 – 20.05

Nie daj się sprowokować! Zachowaj zimną krew nawet w najbardziej stresującej sytuacji. W dłuższym okresie czasu będzie to miało lepszy skutek niż przesadne okazywanie negatywnych emocji. Szczególnie jeśli dotyczy to osób, które mogą mieć duży wpływ na Twoje życie. W miłości to, co chcesz powiedzieć, to albo za mało, albo za dużo.

NIĘ TA BLIŹ 21.05 – 21.06

To dobry okres dla Twojego życia uczuciowego. Nie hamuj zbytnio swoich emocji – szczególnie tych pozytywnych. Pozwól aby Twoje uczucia do osoby którą kochasz odżyły ze zdwojoną siłą. Może to mieć pozytywne skutki dla Ciebie. Możesz się też spodziewać problemów w pracy, ale nie odbije się to znacznie na Twoich finansach.

RAK 22.06 – 22.0

Możliwa zmiana pracy albo awans oraz zastrzyk finansowy. Wynagrodź swoim bliskim te dni, w których praca była dla Ciebie najważniejsza. Nie pozwól im myśleć, że ich zaniedbujesz. Troska o Wasze wzajemne relacje jest bardzo wskazana. Dobre relacje w życiu osobistym potrzebne będą w nowej pracy.

LEW 23.07 – 22.08

Pieniądze szczęścia nie dają – ale dają poczucie bezpieczeństwa. Nie zaniedbuj finansów bo może Cię to wpędzić w kłopoty. Uważaj jednak – ten kielich może się przepełnić. Oceniaj z właściwą miarą ludzi nieżyczliwych i zawistnych. Nie reaguj na ich pomówienia i intrygi.

NA PAN 23.08 – 22.09

Nie wpadaj w panikę – niewielkie opóźnienie to nie koniec świata. Zainteresowane osoby na pewno Ci to wybaczą. Zresztą – przecież odrobisz zaległości błyskawicznie. Będzie Ci się wydawało, że w Twoim otoczeniu tylko Ty nie wariujesz i chłodno oceniasz sytuację. W pewnym sensie będziesz mieć racje, ale postaraj się także spojrzeć na siebie oczami innych. W pracy monotonia, ale dzięki temu także chwila wytchnienia.

GA WA 23.09 – 22.10

Boisz się okazywać uczucia i musisz z tym walczyć. Nawet jeżeli raz Ci nie wyszło, nie myśl, że możesz schować głowę w piasek. Masz trudne życie, ale to nie jest powód, żeby je niszczyć na każdej płaszczyźnie. Nie przerywaj pracy. Jeśli dokończysz to, co zacząłeś, ułożą się Twoje sprawy sercowe i wtedy Twoje finanse wyjdą na zero. Zrób sobie kompleksowe badania.

PION SKOR 23.10 – 21.11

ZIO RO ŻEC

KO 22.12 – 19.01

W miłości lekkie wzloty i upadki. Musisz wyraźnie dać drugiej osobie do zrozumienia, że to Ty jesteś tym, kogo ona szuka. W tym tygodniu czekają Cię także problemy finansowe spowodowane szukaniem nowej pracy lub mieszkania. Okażą się one tylko chwilowe, pod warunkiem że dokładnie przemyślisz każdy większy wydatek. Zdrowie wyśmienite, jednak uważaj na infekcje.

NIK WOD 20.01 – 18.02

Czeka Cię istny zawrót głowy. Będziesz wszędzie, ale w tym wirze nie zapomnij zastanowić się, czy wszyscy chcą zawsze robić to samo co Ty. Osoby bliskie Twojemu sercu chciałyby czasem odpocząć, daj im chwilę wytchnienia. Twoja praca i finanse stabilne. Wykorzystaj ten czas na dodatkowe szkolenia, kursy albo dokształcanie we własnym zakresie.

Twoje niespełnienie w miłości spowodowane jest zbyt szybkim tempem pracy. Nie masz czasu na uczucia, randki. Ale praca i finanse mogą chwilowo utknąć w miejscu. Będzie to dla Ciebie dobry czas, aby jeszcze raz przemyśleć swoje życiowe priorytety. Szczególnie że już niedługo będziesz musiał podjąć kilka ważnych decyzji.

W miłości bez zmian, ale nie stań się z tego powodu zbyt bierny. Uczucia trzeba pielęgnować cały czas. W pracy zwróć uwagę na zachowanie innych, ktoś Cię sprawdza i tylko czeka na Twoje potknięcie. Może warto rozejrzeć się za czymś nowym. Pieniądze możesz mieć ogromne, ale zastanów się, czy będzie to warte takich poświęceń.

W sprawach uczuciowych jak zwykle jesteś kąpany w gorącej wodzie, a to Ci na dobre nie wychodzi. Nie szukaj sam miłości, ona Cię znajdzie, jeśli tylko dasz jej na to szansę. W pracy uważaj na konkurencję. Ktoś może próbować podstępem zepsuć Twoją dobrą opinię w oczach szefa.

LEC STRZE 22.11 – 21.12

BY

RY 19.02 – 20.03


28|

30 stycznia – 12 lutego 2010 | nowy czas

ia Ogłoszen ramkowe ! już od £15 TANIO NIE! I W YGOD

jak zamieszczać ogłoszenia ramkowe?

KSIĘGOWOśĆ fINANSE

NAUKA POTRZEbNY NAUcZYcIEL jĘZYKA POLSKIEGO

PEłNA KSIĘGOWOśĆ (rozliczenia przez internet) Zwrot podatku w ciągu 48h Virtual office NIN, CIS, CSCS, zasiłki i benefity AcTON Suite 16 Premier Business Centre 47-49 Park Royal London NW10 7LQ TEL: 0203 033 0079 0795 442 5707 cAMDEN Suite 26 63-65 Camden High Street London NW1 7JL TEL: 0207 388 0066 0787 767 4471 www.polonusaccountancy.co.uk office@polonusaccountancy.co.uk

ROZLIcZENIA I bENEfITY szybko i skutecznie (przyjmuję również wieczorem i w weekendy) TEL: 077 9035 9181 020 8406 9341 www.polishinfooffice.co.uk

gotowy udzielać prywatnych lekcji raz w tygodniu. Wymagane kwalifikacje i dobra znajomość angielskiego.

Tel. 07522 397 120

jĘZYK ANGIELSKI KOREPETYcjE ORAZ PROfESjONALNE TłUMAcZENIA AbSOLWENTKA ANGLISTYKI ORAZ TRANSLAcjI (UNIvERSITY Of WESTMINSTER)

TEL.: 0785 396 4594 ewelinaboczkowska@yahoo.co.uk

TRANSPORT

WYWóZ śMIEcI przeprowadzki, przewóz materiałów i narzędzi. Pomoc drogowa, auto-laweta, Złomowanie aut – free

AbY ZAMIEścIĆ OGłOSZENIE RAMKOWE prosimy o kontakt z

Działem Sprzedaży pod numerem 0207 358 8406 ogłoszenia komercyjne

komercyjne z logo

do 20 słów

£15

£25

do 40 słów

£20

£30

We help people build significant incomes so that they can take control of their lives. We work with an ethical, solid, international company dedicated to helping people improve their financial situation whilst helping others improve their health. Do you know anyone who would like to get more out of life? We provide all the support and training needed – call me now for an informal chat

TRANSPOL Tel. 0786 227 8730 lub 29 ANDRZEj

TOWARZYSKIE

SINGLE EUROPEAN MAN forties, catholic, wide interests, would like to hear from lady under 40 for initial friendship. I speak English, French and Italian but little Polish. Maybe exchange language lessons.

Colette Long Home office: 01926 620124 Messaging (24hr): 01926 678603 Mobile: 07748 933098

PRZEPROWADZKI • PRZEWOZY TEL. 0797 396 1340 SPRAWNIE • RZETELNIE • UPRZEjMIE

TEL: 020 7697 0005

USłUGI RóŻNE

ANTENY SATELITARNE jan Wójtowicz

Staááe stawki poááączeĔĔ 24/7

Bez zakááadania konta

Profesjonalne ustawianie, usuwanie zakłóĶceń, systemy CCTV, sprzedaż polskich zestawów: 24h/24h, 7d/7d. Anteny telewizyjne. Polskie ceny Tel. 0751 526 8302

Polska

KUcHNIA DOMOWA POLSKI KUcHARZ

prywatne przyjęcia, domowe uroczystości, gotowanie na miejscu lub pomoc w gotowaniu, układanie menu. Kuchnia polska, kontynentalna i angielska. Przyjęcia duże i małe. TEL.: 0772 5742 312 www.polish-chef.co.uk

DOMOWE WYPIEKI na każdą okazję. Gwarancja jakości i niskie ceny.

ARcHITEKT REjESTROWANY W ANGLII Wykonuje projekty: lofts extensions, pełen service – planning application, building control notice. TEL.: 0208 739 0036 MObILE: 0770 869 6377

ZDROWIE

LAbORATORIUM MEDYcZNE: THE PATH LAb Kompleksowe badania krwi, badania hormonalne, nasienia oraz na choroby przenoszone drogą płciową (HIV – wyniki tego samego dnia), EKG, USG. TEL: 020 7935 6650 lub po polsku: Iwona – 0797 704 1616

AGATA TEL. 0795 797 8398

25-27 Welbeck Street London W1G 8 EN

umer Wybierz n a nastĊĊpnie dostĊĊpowy elowy np. numer doc oĔcz # i Zak 0048xxx. . poáączenie a n j a k e z poc

Polska

2p/min 084 4831 4029

7p/min 087 1412 4029

Irlandia

Czechy

3p/min 084 4988 4029

2p/min 084 4831 4029

Sááowacja

Niemcy

2p/min 084 4831 4029

1p/min 084 4862 4029

Auracall wspiera: Polska Obsáuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 8p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.


|29

nowy czas | 30 stycznia – 12 lutego 2010

ogłoszenia by sending a CV/written application to Paula Elliot at Athenaeum Hotel, 116 Piccadilly, LONDON, W1J7BJ or to hradmin@athenaeumhotel.com. WELDER/FABRICATOR

job vacancies GYM/SALES MANAGER Location: BROMLEY, SOUTH EAST LONDON BR1 Hours: 40 HOURS OVER 5 DAYS Wage: 18,000 OTE Closing Date: 19 March 2010 Employer: Ladyzone Pension: No details held Duration: PERMANENT

Description: This local employment partnership employer shares information about new starters with Jobcentre Plus for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk Club Manager for New Ladies Only Gym. Your 30 minute relaxed workout – is looking for a highly driven individual to manage their new Branch. The ideal candidate will have experience in business. Experience in the fitness industry is not understanding is essential. As the club manager you will be responsible for leading a team of fitness development and sales. staff to meet the needs of the business. You will also be required to work closely with the club to business devising promotions in and outside of the gym to increase sales. You will also be responsible for providing women of all ages and sizes with the best platform to achieve their health and fitness goals. How to apply: You can apply for this job by telephoning 07852 107662 and asking for Mr Jamie Cartwright. MECHANIC Location: COVENTRY CV4 Hours: 5 DAYS Wage: 14,000 TO 15,000 Closing Date: 28 February 2010 Employer: Powerforce Contract Support services Ltd Pension: Pension available Duration: PERMANENT ONLY

Description: This vacancy is being advertised on behalf of Powerforce Contract Support Services Ltd who are operating as a recruitment agency. Working in a garage converting cars from petrol to gas. Previous mechanical experience required, but training will be given for this specific role. This position is permanent. . How to apply: You can apply for this job by telephoning 0870 4017766 and asking for Janice Dodds. NIGHT WAITER Location: LONDON W1J Hours: 5 OUT OF 7 NIGHTS Wage: COMPETITIVE Employer: Athenaeum Hotel Pension: Pension available Duration: PERMANENT ONLY

Description: We are a 5 star hotel looking for a Night Waiter to join our team. As a Night Waiter you will be solely responsible for answering the phone, taking guest orders and preparing light meals and snacks. You will have to deliver the requested items to the guest within a set time period. You should have previous work experience within a food and beverage. operation, pay attention to detail and have excellent communication skills. Basic food preparation skills and knowledge is essential. Previous Hotel experience is a must. We offer great benefits including Meals on duty, Course Sponsorship, Pension, Increasing Holiday and much more. How to apply: You can apply for this job

Location: EXETER EX2 Hours: 40 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £20,800 Closing Date: 28 February 2010 Pension: No details held Duration: TEMPORARY

Description: This Local Employment Partnership employer shares information about new starters with Jobcentre Plus, for statistical purposes only. See www.dwp.gov.uk for more information. Welder/Fabricator required to construct aluminium work boats. Qualifications and experience required. Shipbuilding experiences an advantage. Candidates will be expected to pass coded . weld tests to Lloyds Register welding procedures after a successful probationary period is completed. Must be highly motivated and able to work as part of a team. Fixed Term Contract for 13 weeks. Permanent employment may be offered to strong candidates who complete the 13 weeks fixed term contract satisfactorily. How to apply: For further details about job reference EXC/62642, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255. SOUS CHEF Location: HOUNSLOW TW6 Hours: 40 HOURS OVER 5 DAYS Wage: £27000 Closing Date: 23 February 2010 Employer: Sofitel London Heathrow Pension: Pension available Duration: PERMANENT ONLY

Description: A sous-chef is required based at the Sofitel Hotel terminal 5, a 5 Star Hotel. The successful candidate will report into the Head Chef and be responsible for the chef de parties and a brigade of 9. In addition you will be responsible for the day to day running of the kitchen in the absence of the chef. You will adhere to statutory regulations and be . responsible for stock and control, assisting in training, menu development and ensuring GP percentages are achieved in line with budget. The required candidate will be either a proven track record, with extensive experience as a chef de partie, junior sous-chef or souschef. You must have worked in a 2 AA rosette or equivalent. Application closing date: 23/02/2010.

How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to RECRUITMENT LINE at Sofitel, London Heathrow, Terminal 5 Heathrow Airport, London, TW6 2GD or to h6214fb3@sofitel.com. HOME CARE ASSISTANT Location: London, SW3 Hours: 28 per week. Monday to Sunday. Between 7am and 5pm Wage: £6.00 per hour Employer: Aqua Flo Care Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: This Local Employer Partnership shares information about new starters with JobcentrePlus for statistical purposes only. See http://www.dwp.gov.uk for more information. This contract is for 6 months with immediate start. Experience in this role is required along with relevant NVQ in Care or equivalent. Polish language would be an advantage but is not essential. Duties will involve working as a home carer in clients individual home and includes all aspects of personal care including assisting with dressing, bathing and at meal times. Successful applicants are required to provide an enhanced disclosure. Disclosure expense will be met by applicant. How to apply: You can apply for this job by telephoning 0208 4342593 and asking for Recruitment Officer. CONTRACT SUPPORT Location: SCUNTHORPE, SOUTH HUMBERSIDE Hours: SATURDAY AND SUNDAY ONLY 5.30AM - 6.30PM Wage: £8.00 PER HOUR

Employer: Redrock On Site Services Pension: No details held Duration: TEMPORARY ONLY

asking for Lassel Roberts.

Description: This Local Employer Partnership shares information about new starters with JobcentrePlus for statistical purposes only. See http://www.dwp.gov.uk for more information. This Vacancy is being advertised on behalf of Redrock On Site Services who is operating as an employment business.Speaking polish would be an advantage but not essential. You will be working for a recruitment business which specialises in on site recruitment solutions for large food manufacturers. The role will include a large shop floor presence supporting our contractors and the production team servicing our client's needs on the factory floor. You will be required to sign in/out contractors at start and close of business. Temporary leading to permanent. How to apply: You can apply for this job by sending a CV/written application to Louise at Redrock On Site Services, louisewincott@redrockoss.co.uk.

ADMINISTRATOR Location: Wandsworth, London SW17 Hours: Flexible 5-8hrs per day Wage: £7 per hour Pension: No details held Duration: TEMPORARY

PAINTER & DECORATOR Location: LONDON SE23 Hours: 5 DAYS Wage: 20000 PER ANNUM Closing Date: 15 February 2010 Employer: Roberts and Co Pension: No details held Duration: PERMANENT ONLY

Description: Experienced Painter & Decorator knowledgeable and reliable. Applicant will be required to do Decorating duties working within a team and alone. all works are in London Interior / Exterior. . How to apply: You can apply for this job by telephoning 07947 354036 ext 0 and

RECEPTIONIST/SERVICE

Description: A well established independent dealership require an experienced administrator to support their sales force and customers. You will be based within a small but successful office working within a busy team. Hours: 9am3.00pm, 5-6 days a week Duties: Entering orders into the system and checking the specifications; Replying to queries by email; Answering customer enquiries over the telephone; Placing, chasing and checking orders with suppliers and workshops; Visiting the local register office to TAX the vehicles; Entering and checking invoice details; Accounts administration; Website and admin and online advertising Candidate specifications: Must posses a full drivers licence; Be flexible, working with MOT and service departments; Computer literate in Excel and Word; Excellent attention to detail Ideally have dealership experienc How to apply: For further details about job reference WAN/14964, please telephone Jobseeker Direct on 0845 6060 234. Lines are open 8.00am 6.00pm weekdays, 9.00am - 1.00pm Saturday. All calls are charged at local rate. Call charges may be different if you call from a mobile phone. Alternatively, visit your local Jobcentre Plus Office and use the customer access phones provided to call Jobseeker Direct. The textphone service for deaf and hearing-impaired people is 0845 6055 255.


30|

30 stycznia – 12 lutego 2010 | nowy czas

port

Redaguje Daniel Kowalski d.kowalski@nowyczas.co.uk info@sportpress.pl

PNA w cieniu tragedii Tegoroczny Puchar Narodów Afryki rozgrywany jest w cieniu tragedii, jaka rozegrała się przed rozpoczęciem imprezy – w wyniku ataku na reprezentację Togo zmarły 3 osoby. Ze strony sportowej mistrzostwa obfitują w niespodziewane rozstrzygnięcia. Zawodzą główni faworyci turnieju.

Maciej Ciszek Zaplanowany na początek stycznia PNA wzbudził wiele kontrowersji zanim piłkarze zdążyli wybiec na boisko. Europejskie kluby coraz głośniej protestują przeciw rozgrywaniu mistrzostw Afryki, co dwa lata, w styczniu, kiedy ich drużyny grają mecz ligowy dwa razy w tygodniu. Rozgoryczenie to jest uzasadnione biorąc pod uwagę, że zawodnik sprowadzony do drużyny za kilkanaście milionów euro, znika w kluczowym momencie sezonu na ponad miesiąc czasu. Afrykańczycy tłumaczą, że mistrzostwa kontynentu rozgrywane są tak często, by dać możliwość rozwoju i zarobku ubogim państwom czarnego lądu. Organizacja tak dużego turnieju wiąże się z rozwojem infrastruktury sportowej, która jest w Afryce bardzo zacofana oraz zyskami finansowymi. Natomiast miesiąc rozgrywania turnieju podyktowany jest warunkami klimatycznymi, jakie panują w Afryce. W tym roku prawo do goszczenia najlepszych reprezentacji kontynentu dostała Angola. Prawdziwa nagonka na organizatorów turnieju miała jednak dopiero nadejść. Dwa dni przez otwarciem turnieju togijska kadra wraz z działaczami podróżowała autokarem z Konga, gdzie przebywała na obozie przygotowawczym, do Angoli. Pojazd został ostrzelany przez angolskich rebeliantów w wyniku, czego zginęły trzy osoby: kierowca autobusu, asystent trenera i rzecznik prasowy reprezentacji, rannych zostało kilku piłkarzy. Kadra Togo na polecenie rządu tego kraju zrezygnowała ze swojego uczestnictwa w turnieju. Po tej tragedii rozgorzała dyskusja na temat bezpieczeństwa oraz organizacji turnieju w Angoli, wycofanie się z mistrzostw rozważało nawet kilka afrykańskich federacji, w końcu nic takiego się nie stało. W związku z wycofaniem się Togo w 27 edycji rozgrywek o Puchar Narodów Afryki wyjątkowo walczy tylko 15 drużyn.

W większości reprezentacji, które awansowały na tegoroczne finały PNA grają piłkarze występujący na co dzień w klubach europejskich. Największą reprezentację piłkarzy w Angoli ma najstarsza liga świata – Premiership (31 zawodników) oraz francuska Ligue1. Dla przykładu broniące się przed spadkiem FC Portsmouth oraz będąca w nie najlepszej sytuacji francuska Nicea musiały zwolnić do Afryki po sześciu graczy! Na turnieju nie brakuje wielu gwiazd piłki europejskiego formatu takich jak: Keita, Didier Drogba, Gervinho, Samuel Eto, Yaya Toure i tak dalej... Za nami faza grupowa oraz ćwierćfinały – czas więc na pierwsze podsumowania. PNA w Angoli obfituje w niezliczoną ilość niespodzianek. Za takie na pewno należy uznać chociażby porażkę Kamerunu z Gabonem, Algierii z Malawi czy awans do ćwierćfinałów kadry Zambii. Jak na razie zawodzą faworyci, drużyny Mali i Tunezji odpadły już w fazie grupowej. Wpadki w pierwszych spotkaniach zaliczyły reprezentacje Kamerunu, Nigerii, Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Angoli. Gospodarze imprezy w meczu otwarcia prowadzili z drużyną Mali już 4:0, jednak w ostatnich 10 minutach spotkania pozwolili wbić sobie cztery gole i mecz zakończył się remisem. „Czarne Antylopy” jak nazywa się reprezentację Angoli wygrały następne spotkanie z Malawi oraz zremisowały bezbramkowo z Algierią. Te rezultaty dały im awans do następnej fazy turnieju. W ćwierćfinale pomimo dopingu 50 tysięcznej publiczności na stadionie w Luandzie – stolicy kraju, Angola nie sprostała Ghanijczykom, którzy wygrali 1:0. Angola nie podtrzymała dobrej passy gospodarzy turnieju, którzy w ostatnich latach wygrywali w PNA na swoim terenie, bądź byli tego bliscy. Reprezentacja Ghany po słabym początku turnieju skazywana była „na pożarcie” przez swoich przeciwników, nic takiego się jednak nie stało. Odmłodzona drużyna „Czarnych Gwiazd” spisuje się nadzwyczaj dobrze. Kontuzji doznało dwóch kluczowych graczy Mensah i Essien, jednak kadra została wzmocniona przez za-

wodników z młodzieżówki U20, która parę miesięcy temu zdobyła mistrzostwo świata. W drugim ćwierćfinale zmierzyły się reprezentacja Nigerii i Zambii. Nigeryjskie „Super Orły” mimo doświadczenia i wielu gwiazd w składzie męczyły się przez całe spotkanie, pokonując zambijską drużynę dopiero po serii rzutów karnych. Nigeria gra zdecydowanie poniżej oczekiwań i jej awans tak do półfinału imprezy z pewnością należy traktować w kategorii niespodzianki. Zawodzą także popularne „Słonie”, które w meczu ćwierćfinałowym przegrały po dogrywce 2:3 z drużyną Algierii. Mecz został rozstrzygnięty po regulaminowym czasie gry, jednak na boisku zdecydowanie królowała drużyna „Pustynnych Lisów”. Naszpikowane gwiazdami Wybrzeże Kości Słoniowej zaprezentowało się fatalnie. „Słonie” na początku spotkania strzeliły gola, po czym zupełnie oddały inicjatywę rywalom a po 45 minutach spotkania zabrakło im sił, cała jedenastka stanęła w miejscu skupiając się jedynie na wybijaniu piłki na oślep oraz nielicznych kontratakach. Drogba i spółka tylko nieporadności algierskich napastników mogą zawdzięczać to, że mecz trwał tak długo, a jego losy zostały przesądzone dopiero w dogrywce. W spotkaniu dwóch finalistów najbliższego mundialu zasłużenie zwyciężyła Algieria. W ostatniej parze Kamerun podejmował Egipt. „Nieposkromione Lwy” po raz kolejny w ostatnich latach znalazły swoich pogromców w

drużynie Egiptu. Na nic zdały się buńczuczne zapowiedzi Kameruńczyków na czele z Samuelem Eto o rewanżu i pewnym zwycięstwie. „Faraonowie” znów okazali się lepsi wygrywając po dogrywce 3:1. W walce o finał zmierzą się: Ghana z Nigerią oraz Algieria z Egiptem. Patrząc na dotychczasową grę tych drużyn bliżej wielkiego finału są piłkarze z Egiptu i Ghany. Szczególnie ciekawie zapowiada się pojedynek Egipt – Algieria. Kilka miesięcy temu algierska jedenastka pokonała Egipt w barażach o udział w MŚ2010. Mecze pomiędzy tymi drużynami były tak zacięte, że musiano zorganizować dodatkowy trzeci mecz barażowy, który minimalnie wygrali algierczycy. Dla będących w wyśmienitej formie „Faraonów” będzie to idealna okazja by wyrównać rachunki z algierską jedenastką. Na turnieju w Angoli zaprezentowało się pięciu finalistów najbliższych MŚ, które już za parę miesięcy odbędą się w RPA – Nigeria, Ghana, WKS, Algieria, Kamerun. Co ciekawe na turnieju zabrakło szóstego finalisty, którym jest gospodarz turnieju o MŚ – reprezentacja Republiki Południowej Afryki. Drużyna RPA nie zdołała zakwalifikować się do najlepszej szesnastki afrykańskich drużyn, co udało się nawet reprezentacjom Malawi, Beninu czy Mozambiku. Jeżeli afrykańskie kraje marzą o dobrym występie na mundialu, to muszą mocno popracować. Paradoksalnie na dzień dzisiejszy jedyną drużyną, która mogłaby „namieszać” na MŚ jest Egipt, który nie zdołał przejść wspomnianej już Algierii i w RPA ich nie zobaczymy. Prawdziwą plagą mistrzostw są błędy bramkarskie, które potwierdzają utarty stereotyp, że na czarnym lądzie ciężko o dobrego golkipera. Prawie w połowie spotkań bramkarzom przytrafiały się niemiłosierne pomyłki, pokazujące, że wciąż prezentują o wiele niższy poziom niż ich koledzy z pola boiska. Jak zwykle uroku rozgrywkom dodają kolorowi i roztańczeni, choć nieliczni fani. Frekwencja turnieju nie stoi na najwyższym poziomie. Stadiony pełne kibiców mogliśmy podziwiać jedynie przy okazji meczów z udziałem gospodarzy. Na pozostałych spotkaniach stadiony zapełniały się ledwo do połowy. Tłumaczone jest to wczesną porą rozgrywania meczy oraz drogimi, jak na afrykańskie warunki cenami biletów.


|31

nowy czas | 30 stycznia – 12 lutego 2010

sport

Liverpool wypada z Big Fouri Czesław Ludwiczek Big Four to innymi słowy Wielka Czwórka. Tak w Anglii nazywa się owe potężne kluby, które od lat błyszczą na firmamencie piłkarskim i które przysparzają wyspiarskiemu futbolowi sporo sukcesów.

Kluby te to oczywiście Manchester United, Chelsea, Arsenal i Liverpool. Jeszcze rok temu niepodzielnie rządziły w Premiership, ale w tym sezonie spuściły nieco z tonu i jakkolwiek trzy czwarte z nich nadal znajduje się w czubie tabeli, to jednak zdarzają się im przykre i niespodziewane porażki. Jeśli spojrzymy na tabelę, to zauważymy, że w ciągu dwudziestu minionych kolejek klub Romana Abramowicza doznał trzech porażek, zespół prowadzony przez Arsene’a Wengera – czterech, drużyna Aleksa Fergusona – pięciu, a Rafaela Beniteza – aż siedmiu. Tęgie umysły zarówno po tamtej, jak i po tej stronie kanału La Manche zastanawiają się nad przyczynami tego stanu rzeczy, ale mimo długich i skomplikowanych wywodów nie ulega wątpliwości, że kluby te, a przynajmniej część z nich, odnotowały obniżkę formy w porównaniu z poprzednim sezonem. Wpłynęły na to ujemne ruchy kadrowe, jakie nastąpiły w nich latem ubiegłego roku. Jedynym klubem, który utrzymał w całości swój skład, jest Chelsea i dzięki temu właśnie ma na koncie tylko trzy porażki, czyli o dwie mniej niż w takim samym okresie sezonu 2008/2009. Pozostała trójka pozbyła się swych czołowych zawodników. Manchester United stracił swojego najlepszego gracza, zdobywcę Złotej Piłki 2008, Portugalczyka Cristiano Ronaldo, i Carlosa Teveza. Arsenal pozbył się Adebayora i Kolo Toure, natomiast z

Liverpoolu wybyli Xabi Alonso i Arbeloa. Niewątpliwie byli to kluczowi zawodnicy, trudni do zastąpienia, mimo wielkich pieniędzy, za które zostali sprzedani. Najgorzej na tym interesie wyszedł Liverpool, który posiada wprawdzie takich gwiazdorów jak Steven Gerard i Fernando Torres, ale dziur po utracie wspomnianych wyżej zawodników nie da się łatwo załatać, stąd częstsze, a czasem nawet zadziwiające wpadki, takie np. jak porażka z „czerwoną latarnią” ligowej tabeli, czyli z Portsmouth, nie licząc już potknięć w Pucharze Anglii. Rezultat jest taki, że w bieżącym sezonie Liverpool ma zaledwie 10 zwycięstw i 10 meczów, w których tracił punkty (7 porażek i 3 remisy). W konsekwencji klub ten zajmuje siódme miejsce w tabeli z 33 punktami na koncie i ze stratą 12 punktów do prowadzącej Chelsea. Wygląda więc na to, że klub z miasta Beatlesów wypada z Big Four, tym bardziej że zakończył już swój udział w bieżącej edycji Ligi Mistrzów. Wprawdzie po owej serii niefortunnych występów, szczególnie zaś po klęsce z Portsmouth, Liverpool odniósł dwa zwycięstwa, pokonując Wolverhampton i Aston Villę, ale wbrew twierdzeniu niektórych periodyków nie oznacza to powrotu drużyny do wysokiej formy. Na ziemię sprowadził ją mecz trzeciej rundy (1/32) Pucharu Anglii ze skromną drużyną angielskiej drugiej ligi, z Reading, z którą zremisowała zaledwie 1-1, dzięki wyrównującej bramce uzyskanej przez Gerarda. Na szczęście był to mecz wyjazdowy, więc być może na Anfield Road uda się zapewnić awans, ale co dalej? Początkowo przyczyn owej słabszej formy drużyny znad Mersey próbowano doszukiwać się w nie najlepszej postawie menedżera Rafaela Beniteza. Wkrótce jednak ten wariant porzuco-

Steven Gerard no, tym bardziej że zawodnicy ujęli się za trenerem. Fernando Torres np. oświadczył publicznie, że przecież szkoleniowiec nie gra i że to na nich, zawodnikach, spoczywa obowiązek wydźwignięcia klubu z zapaści. Wszyscy jednak zgadzają się, że istnieje potrzeba wzmocnień kadrowych drużyny. Problem jednak w tym, że klub nie dysponuje dostatecznymi na ten cel środkami. W ogóle Liverpool ma 240 mln funtów długu, a na dochody z Ligi Mistrzów liczyć nie może i co gorsze trudno spodziewać się, że zakwalifikuje się do następnej edycji tych prestiżowych rozgrywek.

Przełomowy rok Andrzej Starczyński Twórcy „Typerfana” są zgodni, ten rok będzie przełomowy! Przed użytkownikami serwisu wiele zmian i udogodnień.

Stary rok odszedł już dawno w zapomnienie. Jaki był z punktu widzenia polskiego kibica? Wszyscy wiemy, że lepiej go nie wspominać. Pozostaje mieć nadzieje, że 2010 będzie bardziej obfity w sukcesy naszych piłkarzy. Natomiast już teraz wiemy, że nadchodzący rok będzie lepszy dla serwisu Typerfan.pl i jego użytkowników. Wprowadzenie dwóch nowych klasyfikacji to dodatkowe pole do popisu, które zwiększy rywalizację oraz podniesie stopień zabawy o

jeszcze jeden poziom. Te zmiany to jednak nie wszystko. Decyzją organizatorów, nagród nie zabraknie również dla najlepszych typerów z rankingu według lig. Oznacza to nagrody również dla znawców takich lig jak angielska, włoska, francuska i tak dalej. Ranking tygodnia i miesiąca jak sama nazwa wskazuje wyłoni typerów najlepiej prezentujących się w danym okresie czasu. By zostać graczem tygodnia trzeba popisać się dobrymi typami w ciągu dwóch kolejek, aby zwyciężyć w klasyfikacji miesiąca wysoką formę trzeba utrzymać trochę dłużej, bo przez około 10 rund spotkań. Wprowadzone nowości pozwolą docenić nie tylko graczy, którzy są wysoko w rankingu ogólnym, ale również tych specjalizujących się w poszczególnych ligach oraz nowych

użytkowników, którzy dołączyli do gry niedawno i nie mają szans na triumf w ogólnej rozgrywce. Obie klasyfikacje wprowadzono z dniem 1 stycznia tego roku, także pierwsze rozstrzygnięcia mamy już za sobą. Pierwszym w historii serwisu zwycięzcą rankingu tygodnia został cinek, który w ciągu dwóch kolejek uzyskał aż 58 punktów. W najbliższy weekend rozstrzygnie się pierwsza edycja typera miesiąca. W rankingu ogólnym naszego konkursu bez zmian. Swoją dominację na czele klasyfikacji typerów wciąż podtrzymuje kgrabski. Małymi kroczkami systematycznie zbliża się jednak wicelider rysiu31, który do prowadzącego traci już tylko osiem oczek. Kto wie, być może już w najbliższej kolejce lider zostanie zdetronizowany?

Sytuację mogłoby poprawić kilku nowych zawodników i o tym właśnie dyskutował ostatnio z dziennikarzami Benitez. Szczególnie chodziło o Ruuda van Nistelrooya, którego prasa angielska już od pewnego czasu przypisuje Liverpoolowi. Zdaniem Beniteza ściągnięcie tego gracza, podobnie jak i kilku innych markowych zawodników, z którymi przeprowadził rozmowy, nie jest łatwe, ponieważ grają w wielkich klubach, w których mają kontrakty i wysokie pobory. Największą jednak troską, a zarazem kłopotem tego menedżera są rozmowy, które czekają go z kilkoma jego obecnymi

zawodnikami. Chodzi bowiem o to, że żeby kogoś kupić, trzeba najpierw kogoś sprzedać, aby mieć pieniądze. W Liverpoolu jest kilku dobrych, choć rzadziej grających zawodników – Woronin, Dossena, Degen, Babel, którymi interesują się inne kluby, ale czy uda się ich korzystnie sprzedać, nikt na razie nie wie. Sytuacja Liverpoolu jest więc nadal trudna i z tego powodu nie można przewidzieć, czy temu klubowi o wspaniałych tradycjach uda się przed końcem tego sezonu wrócić do Wielkiej Czwórki, a zatem zapewnić sobie miejsce w kolejnej edycji Ligi Mistrzów.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.