nowyczas2010/137/001

Page 1

london 16-29 stycznia 2010 1 (137) Free iSSn 1752-0339

NEW TIME

www.nowyczas.co.uk

S t r i c t l y Wo m a n

Carolina Khouri – urodzona w Libanie, wychowana w Polsce, mieszkająca w Londynie artystka zaprezentuje swoje prace z serii Strictly Woman 22 stycznia podczas Szalenie Snobistycznego Balu Artystycznego. Krypty kościoła St. George the Martyr, Borough High Street. Zapraszamy. »32 Sława Harasymowicz

czaS na wySpie

Adam Zamoyski

»6-7

Private Eye o Fawley Court Wpły wo wy i opi nio twór czy bry tyj ski ma ga zyn Pri va te Eye opu bli ko wał 8 stycz nia br. w sta łej ko lum nie No oks and Cor ners ma te riał na te mat próby sprze da ży Faw ley Co urt. Ten sa ty rycz ny dwu ty go dnik, ma ją cy 700 tys. na kła du, któ ry bez li to śnie wy do by wa na świa tło dzien ne wie le skan da li ży cia pu blicz ne go jest lek tu rą obo wiąz ko wą po słów do par la men tu, księ go wych, praw ni ków etc.

kultura

»14

Waldemar Januszczak

wĘdrowki po londynie

»22-23

Krótka Eldorado, czy opowieść betonowe slumsy o Zosi i Henrim Od wy glą du nie mniej fa scy nu ją ca jest By ła przy ja ciół ką fran cu skie go rzeź bia rza Hen rie go Gau die ra. Miesz ka li ra zem w Lon dy nie – ona czter dzie sto letnia Po lka z prze szło ścią kil ku związ ków, on nie do świad czo ny dwu dzie sto la tek, po cząt ku ją cy ar ty sta. Hen ri Gau dier do dał na zwi sko Zo si (w od mia nie żeń skiej) do swo je go, ja ko sym bol ich związ ku, je dy ny, bo ślu bu ni gdy nie wzię li.

hi sto ria bru ta li stycz nych osie dli, sil nie po wią za nych z po wo jen ny mi ide ami pań stwa opie kuń cze go. W za my śle mia ły one stać się el do ra do dla kla sy pra cu ją cej, w większościzmie ni ły się w be to no we slum sy. Ale niektóre z nich są teraz miejscami porządanymi, co świad czy o tym, że to lu dzie two rzą miej sce, a w bru ta li stycz nych po two rach da się żyć, je śli tyl ko dać im tylkko tro chę mi ło ści.


2|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

” Sobota, 16 Stycznia, tycjana, Włodzimierza 1919

1961

W Stanach Zjednoczonych początek tzw. prohibicji. Zakazano produkcji, importu i eksportu, przewozu oraz sprzedaży wszelkich napojów alkoholowych na terenie USA. Ustawa nie zakazywała jednak kupowania ani picia tych napojów. Na Wawel powróciły z Kanady skarby królewskie. Wśród nich znajdowały się słynne wawelskie arrasy.

niedziela, 17 Stycznia, antoniego, teodora 1943

Na polecenie Heinricha Himmlera zorganizowano ostatnią wielką łapankę we wszystkich dzielnicach Warszawy. Aresztowano kilka tysięcy osób, z której większość wysłano do obozu w Majdanku.

Poniedziałek, 18 Stycznia, bogumiła, kryStyny 1946

W Gdyni utworzono Oficerską Szkołę Marynarki Wojennej, teraźniejszą Wyższą Szkołę Marynarki Wojennej im. Bohaterów Westerplatte.

Wtorek, 19 Stycznia, marty, matyldy 1947

Urodził się Leszek Balcerowicz, polityk UW, ekonomista, minister finansów i wicepremier w latach 1997-2000, autor planu ożywienia gospodarki polskiej (tzw. plan Balcerowicza).

Środa, 20 Stycznia, SebaStiana, lucjana 1986

Francja i Wielka Brytania podpisały porozumienie o budowie tunelu pod kanałem La Manche.

czWartek, 21 Stycznia, agnieSzki, jaroSłaWa 1950

Zmarł George Orwell, (wł. Eric Arthur Blair); brytyjski pisarz, publicysta, autor „Folwarku zwierzęcego", „Roku 1984", "Birmańskich dni", "Córki proboszcza".

Piątek, 22 Stycznia, dominika, laury 1980

Wybitny fizyk Andriej Sacharow został zesłany do Gorki za protest przeciwko wojnie w Afganistanie. Spędził na zesłaniu sześć lat.

Sobota, 23 Stycznia, daniela, łukaSza 1953

W Polsce rozpoczęto nadawanie regularnych audycji telewizyjnych. Programy emitowane były raz na tydzień przez pół godziny.

niedziela, 24 Stycznia, rafała, mileny 1984

Przedsiębiorstwo komputerowe Apple wprowadziło pierwszy komputer z serii Macintosh. Firma chciała stworzyć komputer łatwy w obsłudze nawet dla użytkowników bez wiedzy informatycznej. Udało się!

Poniedziałek, 25 Stycznia, miłoSza, emanuela 1971

Wizyta I sekretarza Edwarda Gierka w Gdańsku, gdzie zadał słynne pytanie: „Pomożecie?".

Wtorek, 26 Stycznia, andrzeja, leona 1788

W Australii założono pierwszą osadę, obecnie – miasto Sydney. Na pamiątkę tego wydarzenia dzień 26 stycznia ustanowiono świętem narodowym Australii.

Środa, 27 Stycznia, ilony, PrzemySłaWa 1957

Odbyło się pierwsze losowanie Toto-Lotka, najstarszej gry liczbowej organizowanej przez Totalizator Sportowy. Początkowo losowania odbywały się raz w tygodniu, w niedzielę.

czWartek, 28 Stycznia, jakuba, juliana 1986

Katastrofa na Przylądku Canaveral. Wystrzelony ze stacji NASA prom „Challenger” eksplodował zaraz po starcie. Zginęło siedmiu astronautów.

Piątek, 29 Stycznia, Hanny, boleSłaWa 1829

1913

Dekret carski o utworzeniu Banku Polskiego w Warszawie jako centralnej instytucji emisyjnej i kredytowej. Bank skupia depozyty instytucji publicznych i osób prywatnych. Zmarł Władysław Bełza, poeta; współzałożyciel Macierzy Szkolnej (1883) oraz Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza (1886).

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaKToR naCzelny: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk) RedaKCJa: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk) Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Alex Sławiński FelIeTony: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RySUnKI: Andrzej Krauze, Andrzej Lichota; zdJęCIa: Piotr Apolinarski, Aneta Grochowska; WSPółPRaCa: Małgorzata Białecka, Irena Bieniusa, Grzegorz Borkowski, Włodzimierz Fenrych, Gabriela Jatkowska, Anna Maria Grabania, Stefan Gołębiowski, Katarzyna Gryniewicz, Mikołaj Hęciak, Zbigniew Janusz, Przemysław Kobus, Michał Opolski, Łucja Piejko, Mira Piotrowska, Rafał Zabłocki

dzIał MaRKeTIngU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk) WydaWCa: CZAS Publishers Ltd. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia. © nowyczas

Dobrze zorganizowany czas jest najlepszym dowodem na zorganizowany umysł. Isaac Pitman

listy@nowyczas.co.uk Droga Redakcjo, Dzięki za pierwszy, niespodziewany, ogromny prezent w Nowym Roku. „Nowy Czas”, zawierając niezmiernie ciekawe publikacje, piękne słowa i poetyckie wspomnienia, wprowadza czytelnika w zainteresowanie oraz inspiruje do przeżycia opisywanej atmosfery. Brawo dla licznych autorów i całego zespołu redakcyjnego. Pozwolę sobie, jako czytelniczka „Nowego Czasu”, serdecznie podziękować za Waszą hojność, trud i poświęcenie dla dobra PolakówEmigrantów. Należy nadal rozpowszechniać polskość na obczyźnie. Z wyrazami szacunku i sympatii STANISŁAWA CHoBIAN CHERoN Szanowna Redakcjo Życzę wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, zdrowia i pomyślności oraz rozwoju „Nowego Czasu”, więcej kasy, a co za nią idzie – więcej możliwości realizacji nowych pomysłów ku pożytkowi nas wszystkich, czytelników. W ostatnim numerze przeczytałem artykuł „Między nami sąsiadami” (NC 19.12; www.nowyczas.co.uk). Bardzo wyważony i niezwykle trafny, aczkolwiek wnioski, jakie się po nim nasuwają, optymistyczne nie są – lepiej nie będzie w kwestii pamięci i uhonorowania ofiar Wołynia. Na ukrainie nie widać polityków klasy Brandta, Kohla czy Mazowieckiego. Co za paradoks: w czasach tzw. pomarańczowej rewolucji Juszczenko jawił nam się mężem opatrznościowym, wyzwalającym kolejny kraj i naród od komuny. Dziś, z naszego polskiego punktu widzenia jawi się przez swój nacjonalizm jako hamulcowy dobrosąsiedzkich stosunków z Polską. A nawiasem mówiąc, czytałem kiedyś książkę gen. Kutrzeby (nie ten znad Bzury, ale jego brat, historyk) o wojnie polsko-bolszewickiej 1919-1920. Pisze on tam, że taka była właśnie generalna, strategiczna koncepcja Piłsudskiego w tym czasie: sojusz polityczny i przede wszystkim wojskowy Polska-Litwa-ukraina-Białoruś, dla stworzenia buforu oddzielającego od bolszewików. Z taką myślą „Dziadek” poszedł na Kijów, ale Petlura tego nie podjął, a Sowieci się wzmacniali z każdym dniem i tygodniem i Piłsudski się wycofał. I jeszcze pozwolę sobie przy tej

okazji dołączyć dwa zdania dla Pana Wacława Lewandowskiego. Tak jak spierałem się kiedyś z Panem na temat karania pijanych rowerzystów (i zdania nie zmieniłem), tak dziś chcę Panu serdecznie pogratulować felietonu „Sąd miłosierny”. Tym razem zgadzam się całkowicie z każdą linijką pańskiego tekstu, dodałbym jedynie parę pytań. Co Hamas zrobił dla ludności Strefy Gazy od czasu gdy wygrał wybory i objął władzę na tym terenie ? Ile powstało szkół, ilu ludzi znalazło pracę i środki utrzymania, ile wybudowano domów czy mieszkań dla potrzebujących ? A poza tym, czy to nie ciekawa praktyka: sąd w kraju A orzeka o winie i wydaje nakaz aresztowania wysokiego rangą polityka kraju B. Tak po prostu. Żeby nie zawracać głowy ambasadorom, MSZ-tom i w ogóle dyplomatom. Do czego nas jeszcze doprowadzi poprawność to „strach się bać”. Dość tych wynurzeń, ale tak właśnie Nowy Czas pobudza i inspiruje do myślenia, do refleksji. Pozdrawiam serdecznie i życzę dalszych sukcesów MAREK KALICIńSKI Droga Redakcjo, Bardzo dziękuję za artykuł pt. „Dwa oblicza bezdomności” (NC 19.12; www.nowyczas.co.uk) Dzisiaj kolejna bezdomna osoba znalazła pracę – jako lakiernik samochodowy. Mam nadzieję, że znajdą się nie tylko telefony komórkowe, ale i dodatkowe fundusze na wynajmowanie pokoi dla tych, którzy znajdą pracę, a może też znajdzie się jakiś prawnik chętny do pomocy? Pozdrawiam serdecznie MILENA KoCZASKA Manna Centre ••• Od redakcji: Jeśli ktoś z Czytelników posiada stary telefon komórkowy lub kartę SIM, których nie używa i mógłby je ofiarować Manna Centre, bylibyśmy bardzo wdzięczni. Trafią one do tych bezdomnych, którzy naprawdę chcą sobie pomóc. Potrzebne są też ubrania, środki czystości, ręczniki itd. Chętnych prosimy o kontakt z Mileną Koczaską: a10worker@mannasociety.org.uk lub telefonicznie 020 7403 1931, w godz. 14.00-16.00.

Prenumeratę zamówic można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na podany poniżej adres wraz z załączonym czekiem lub postal order na odpowiednią kwotę. Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Drogi Czytelniku, Polecam mieszankę ziołową na NERWICE HISTERYCZNE. I niech nie przeraża Cię, Drogi Czytelniku, nazwa mieszanki, która na pewno Cię uspokoi w nerwowych czasach, a zwłaszcza na emigracji... Mieszankę ziołową polecił mi jeden ze znajomych, którego miałem okazję poznać podczas prac remontowych. Przy wspólnym montażu szafek kuchennych rozmawialiśmy na różne tematy…, nie tylko typowo bilderskie i te związane z życiem i jego trudnościami na emigracji, zwłaszcza jak nie zna się języka kraju, do którego przyjeżdża się „za chlebem...”. Stres, stres i jeszcze raz stres. Ten niwelowany alkoholem powoduje jeszcze większy stres i poczucie winy, bo oto trudne problemy na kacu stają się jeszcze trudniejsze, a wręcz nierozwiązywalne... Ponadto stres niwelowany alkoholem prowadzi do uzależnienia, a problemy pozostają nadal nierozwiązane, a nawet się pogłębiają. Dlatego polecam mieszankę ziołową uspokajającą... Napar z ziół, które podaję poniżej pity codziennie rano zamiast herbaty czy kawy już po tygodniu daje widoczne efekty. Mówię (piszę ) to z autopsji... Tak więc do jednego „worka” wsyp poniższe składniki, dobrze wymieszaj i popijaj codziennie zamiast herbaty: ziele krwawnika, korzeń arcydzięgla, korzeń kozłka; kłącze tataraku, szyszki chmielu, kwiat lawendy, liść mięty pieprzowej, liść rozmarynu, liść melisy, ziele wrzosu, ziele marzanki. Poszczególne składniki i ich uspokajające działanie na pewno znane są P.T. Czytelnikowi. Proponowana i sprawdzona mieszanka nie zrobi z Ciebie sennego leniwca, nie obniży też libido. Koszt zakupu w Polsce takich składników wraz z przesyłką pocztową, bo torebki mieszczą się w bąbelkowej kopercie formatu A3 wyniesie ok. 10 funtów... To koszt dwóch zgrzewek piwa w promocji (6 for 5), z tym że proponowany zestaw ziół to zapas na parę miesięcy parzenia uspokajającego trunku, po którym – zapewniam – nie ma się kaca. A tymczasem zapraszam do nowej rubryki „Nowego Czasu”: Jaś i Małgosia o zdrowiu z natury czerpanym, str. 26. JANuSZ FRąCZEK

Imię i nazwisko........................................................................... Rodzaj Prenumeraty................................................................. Adres............................................................................................. ........................................................................................................

liczba wydań

uk

ue

12

£25

£40

26

£47

£77

52

£90

£140

czaS PubliSHerS ltd. 63 kings grove london Se15 2na

Kod pocztowy............................................................................ Tel................................................................................................. Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)


CZWARTEK 4 LUTEGO,19.00 Westminster Cathedral

Maciejewski

Requiem Missa pro defunctis (Brytyjska premiera)

Requiem Romana Maciejewskiego to poruszające dzieło zadedykowane ofiarom wszystkich wojen BBC Symphony Orchestra Michaπ Dworzyński dyrygent Iwona Hossa sopran Agnieszka Rehlis mezzosopran Aleš Briscein tenor Tomasz Konieczny bas BBC Singers BBC Symphony Chorus Bilety dostępne w Barbican Box Office www.barbican.org.uk lub 020 7638 8891 Cena: £24 £20 £16 £12 £8

© SXC

Koncert odbędzie się w Westminster Cathedral Victoria Street, London, SW1

Koncert jest częścią Roku Polskiego w Wielkiej Brytanii www.PolskaYear.pl


4|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

czas na wyspie

Siema w Londynie Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zagrała w Londynie po raz pierwszy od kilku lat. Ostatnimi czasy brytyjska stolica jakoś nie miała szczęścia do tej imprezy. Koncerty odbywały się w Bristolu, Edynburgu, Birmingham, Peterborough i wielu innych miejscach na Wyspach, jednak Londyn długo nie mógł poszczycić się komitetem organizacyjnym na tyle sprawnym, by przeprowadzić inicjatywę od początku do końca.

W końcu jednak złą passę udało się przerwać. Orkiestra grała przez całe dwa dni. Zaś o to, by przebiegła jak najsprawniej, zadbały dwa komitety, zjednoczone pod hasłem: „Jedno miasto. Jedna Orkiestra. Dwa zaprzyjaźnione sztaby! Dwa dni imprezy!”. Organizatorem WOŚP w zachodniej części Londynu było stowarzyszenie Poland Street. Chyba dobrze się stało, że to właśnie oni postanowili zadbać o należytą oprawę wydarzenia, gdyż – mając już całkiem sporą praktykę w przeprowadzaniu imprez masowych – dali radę z dopięciem wszystkiego na ostatni guzik. Sobotnie popołudnie, 9 stycznia, klub Walkabout przy Shepherd’s Bush Green i półtysięczna rzesza widzów. W czasie, gdy w Polsce dopiero przygotowywano się do niedzielnych imprez, w Londynie WOŚP grała na całego. Od samego początku było międzynarodowo. Występy rozpoczął zespół taneczny The Cuban School of Art z pokazami i lekcją salsy. Potem zrobiło się bardziej rockowo. Pochodzący z Coventry Soulride zmienił nieco swój skład, jednak zmiany wokalu i perkusisty pozytywnie wpłynęły na brzmienie kapeli. Publiczność również sprawiała wrażenie, że mocniejsze granie przypadło jej do gustu.

Warsztaty gitarowe, sobota 23.01, godz. 10.00-16.00

Kussi Weiss Quintet – Koncert miesiaca!, niedziela, 24.01 19.00 £5

Impreza towarzyszącą I. Międzynarodowemu Festiwalowi Cygańskiego Swingu upamiętniającego 100. rocznice urodzin słynnego gitarzysty Django Reinhardta. Unikalna okazja dla tych wszystkich gitarzystów grających swing, którzy chcieliby udoskonalić swój warsztat oraz wymienić doświadczenia z największymi mistrzami gitary. Zgłoszenia: Sylwia Rushbrooke 02077872227; info@quecumbar.co.uk; www.quecumbar.co.uk

Po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii niemiecki kwintet gitarowy Kussi Weiss prezentujący zarówno popularne cygańskie piosenki jak i znane i lubiane utwory swingowe. Muzyka wielkiego Django, wzbogacona o latynowkie i hiszpańskie akcenty, w artystycznej i oryginalnej aranżacji zespołu wypełni główną część programu koncertu kwintetu Kussi Weiss.

Kwartet Esbena Tjalve sobota 23.01, godz. 20.30, £5 Duński pianista Esben należy do najbardziej aktywnych muzyków na brytyjskiej scenie jazzowej. Prowadzi swój własny zespół oraz współpracuje z wieloma znanymi wokalistami jak i innymi grupami jazzowymi. Absolwent Królewskiej Akademii Muzycznej, znakomicie czuje się w każdym gatunku jazzowym i ma na swoim koncie udział w wielu prestiżowych festiwalach jak również szereg znakomitych nagrań płytowych.

Big Band Willi Garnetta piątek 29.01 20.30 £5 Niewątpliwie jeden z najlepszych londyńskich big bandów, kierowany przez weterana jazzowego, saksofonistę Willi Garneta. The Groove Razors z Jono McNeil, sobota 30.01 20.30 £5 Nowa propozycja artystyczna znanego naszej publiczności polskiego pianisty Tomasza Żyrmonta, który wspólnie z australijskim wokalistą jazzowym Jono McNeil przygotował ekspresyjny i oryginalny program jazzowy w stylu fusion.

W krótkiej przerwie między występami było losowanie nagród. To spowodowało, że następny wykonawca wyszedł na scenę z lekkim opóźnieniem, które w trakcie trwania wieczoru jeszcze się powiększało. Gdy kolejny zespół wyskoczył przed publiczność z repertuarem z filmu o przygodach Pana Kleksa, wydawało się, że widzowie wygwizdają muzyków już po pierwszych taktach. Jednak muzyka tylko z pozoru była infantylna. Kiedy dobrze się zagra, to nawet dziecinne teksty mogą wypaść naprawdę nieźle. Zaś publika potrafi oszaleć nawet przy „Witajcie w naszej bajce”. W Walkabout wszyscy znakomicie się bawili przy występujących kolejno: NAS – African Drums, DobraMind (zespół nie bez powodu ma taką nazwę – jest naprawdę dobry) i długo oczekiwanej Aleksandrze Kwaśniewskiej z Stylus Dust (wcześniej tego wieczora piosenkarka dała występ w leżącej nieopodal restauracji Tatra, która również wspierała tegoroczny finał WOŚP – tam też fani Aleksandry mogą nabyć jej nową płytę). Licytacje, konkursy i puszczana przez DJ-a muzyka wypełniały przerwy pomiędzy występami kolejnych wykonawców i nie wiadomo kiedy wybiła jedenasta. Według planów o tej porze impreza powinna mieć się już ku końcowi. Ale mało kto myślał o opuszczeniu lokalu. I nic dziwnego, bo przed publicznością pojawiły się „gwiazdy wieczoru”: Why Not Here i Bright Colour Vision. Już pierwszy kawałek w wykonaniu Why Not Here poderwał słuchaczy do skoków przy scenie. Potem było jeszcze lepiej. Jeśli w przyszłym roku ten sam komitet organizacyjny zajmie się przygotowaniem WOŚP w Londynie, efekt może być jeszcze lepszy. Sobotnie występy przy Shepherd’s Bush stanowiły jedynie część atrakcji przygotowanej przez Poland Street tegorocznej Orkiestry.

W niedzielę swoje podwoje otworzyła Jazz Cafe. Dzień w POSK-u podzielono na dwa bloki: rodzinny i koncertowy. W pierwszej części odbyły się warsztaty dla dzieci, występ zespołu Orlęta oraz pokaz judo. Można było także pobujać się przy piosenkach biesiadnych, śpiewać wspólnie z harcerzami z ZHP (oprócz śpiewania harcerze włączyli się również w zbiórkę pieniędzy) oraz obejrzeć występ zespołów folklorystycznych – Tatry i Żywiec. Drugą część programu zdominowali muzycy. Na scenie pojawili się Gabor i Ewa (gitara i wiolonczela) z muzyką hiszpańską. Wystąpili również: Ewa Becla, Monika Lidke Band, Aleksandra Zembroń i Leszek Aleksander. Zdaniem organizatorów, największą

popularnością cieszył się blok rodzinny, a frekwencja w godzinach szczytu wyniosła około 250 osób. W trakcie dwóch dni imprezy udało się zebrać 11.263,21 funtów. Około połowę tych pieniędzy ofiarodawcy wrzucili do puszek harcerzy i ponad czterdziestu wolontariuszy. Reszta pochodzi ze zlicytowanych przedmiotów oraz pieniędzy wpłacanych online i telefonicznie. A także z biletów, sprzedaży polskiego piwa (w klubie Walkabout), loterii, puszek wystawionych w sklepach oraz rysunków dzieci. Nie gorzej wypadł finał WOŚP we wschodnim Londynie, zorganizowany przez komitet pod kierownictwem Dawida Rygielskiego i Bartosza Ciepaja, wspieranego między innymi przez sto-

Koordynator sztabu we wschodnim Londynie Bartosz Ciepaj z piosenkarką Aleksandrą Kwaśniewską, która swoimi występami wsparła sztaby zarówno we wschodnim jak i zachodnim Londynie


|5

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

czas na wyspie

Moja kulawa dobroczynność

Obok: członkowie sztabu przed klubem Walkabout w zachodnim Londynie oraz zespół Why Not Here podczas sobotniego występu

warzyszenie Polish Professionals in London oraz Polish City Club. Zebrał on w sumie ponad 8000 funtów (z czego około 6400 w samym Londynie i 1700 w filii sztabu w Brighton). Większość imprez zorganizowanych na wschodzie Londynu odbyła się w Bedroom Bar w Shoreditch. Około godz. 13.00 rozpoczęto muzyczne i plastyczne warsztaty dla dzieci. Zaś tuż po godz. 18.00 odbyła się aukcja charytatywna. Wystawiono między innymi prace młodych polskich artystów tworzących w Londynie, a także biografię Boba Marleya The Untold Story z autografem autora, płyty i bilety na koncerty ufundowane przez Buch I.P. (firma podarowała również fanty na aukcje organizowane przez sztab zachodniego Londynu). W tym samym czasie w sąsiedniej Comedy Cafe rozpoczął się blok muzyczny, w czasie którego wystąpiły różne zespoły brytyjskie. W kwestowanie na rzecz Orkiestry włączył się nawet były premier RP, Kazimierz Marcinkiewicz. Przekazał on pamiątkową koszulkę ze swoim au-

tografem, którą jeden z licytujących zakupił za £60. Finałowym fantem okazał się lunch z premierem i jego małżonką, za który dwóch licytujących zapłaciło łącznie 510 funtów. Z pewnością cieszy fakt, że po latach niemocy i braku umiejętności zorganizowania Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Londynie przez kogokolwiek, wreszcie udało się doprowadzić do tego, by ze stolicy Wielkiej Brytanii popłynęło chóralne: Siema! Być może dobrze się stało, że nad sprawnym przebiegiem imprezy czuwały dwa niezależne komitety. Dzięki temu każdy z nich mógł skupić się na realizacji swojej części projektu. Chociaż być może w przyszłym roku komitetom uda się połączyć siły i – wykorzystując zdobyte podczas XVIII Finału doświadczenie – przeprowadzą wspólną, naprawdę wielką – na miarę Wielkiej Orkiestry – imprezę. Gdyż – jak pisał wieszcz – „jedność większa od dwóch”

Dość dziwacznie wyglądała moja niedziela z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Krótko rzecz ujmując, było jak z naszą reprezentacją piłkarską: miało być jak nigdy, było jak zawsze. Od dawna cieszyłem się, że pojadę do POSK-u lub gdziekolwiek indziej i zostawię swój finansowy ślad w morzu milionów, jakie miały tego dnia wpłynąć na konto Orkiestry od darczyńców z całego świata. Raz do roku każdy ma prawo sfiksować na tle dobroczynności, a już zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o bardzo chore dzieci. Ale już w piątek zajrzały do knajpy, gdzie pracuję, dwie młode wolontariuszki z pytaniem, czy mogą powiesić plakat na szybie. Ucieszyłem się, jak głupi, że Orkiestra zajrzała w to gościnne, choć odległe od różnych POSK-ów i Hammersmithów, miejsce. Moja dzielnica dynamicznie się rozwinęła. W ciągu roku powstało sześć polskich sklepów, kilka punktów fryzjerskich, kosmetycznych czy księgowych, a liczba rodaków chadzających codziennie po High Street jest przytłaczająca. – Będziecie tutaj w niedzielę, tak? – zapytałem. – Pewnie. – To fajnie. Nie będę musiał jechać z pieniędzmi do POSK-u. Nic nie odpowiedziały i poszły wieszać plakaty gdzie indziej. Nadeszła tak oczekiwana niedziela. Otworzyliśmy, jak zwykle, w samo południe. W telewizji widziałem już dobroczynny szał udzielający się całej niemal Polsce. W pewnej chwili podeszła do mnie kelnerka ze słowami: – Są tu dziewczyny z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Mówią, że jakiś koleś obiecał im pieniądze. – Że co?! – No, ja nie wiem! Mówią, że jakiś koleś miał nie jechać na Hammersmith, tylko dać im kasę. Nie miałem akurat czasu wyjść do moich wolontariuszek. Poprosiłem kelnerkę, by powiedziała im, że chodziło mi o kwestowanie tutaj oraz przyjęcie m.in. kasy ode mnie. Poprosiłem też, by upewniła się, że mają plakietki i zaplombowaną puszkę. Różnie to,w końcu, bywa. Poszły. Dokąd, nie wiem. Pojawiły się z powrotem po mniej więcej godzinie. Pokazały certyfikat i doradziły naszej kelnerce, by znalazła jakąś puszkę, do której będzie zbierać pieniądze na Orkiestrę, a one wieczorem po nie wrócą. Wypiły herbatę na rozgrzewkę i przepadły za drzwiami. Staraliśmy się na wszelkie sposoby tę naszą zwykłą puszkę upodobnić do tej „orkiestrowej”, ale poza naklejonym charakterystycznym serduszkiem nie miała z oryginałem nic wspólnego. Postawiliśmy to cudo w najbardziej widocznym miejscu, po czym w knajpie zrobił się ruch i wszyscy o szemranej puszce zapomnieli. Przypomnieliśmy sobie o niej dopiero po obejrzeniu Teleexpresu, w którym podano, że zostały

pobite kolejne rekordy w kwestowaniu, licytowaniu i byciu dobrym... A to wcale nie miał być koniec... Paru klientów wrzuciło do naszej puszki trochę monet. Jeden, lekko już podchmielony, przeszedł się po sali, namawiając tych bardziej opornych, by dorzucili coś na chore dzieci. Na chwilę zrobiło się naprawdę świątecznie. – Ale nie przepijecie tej kasy wieczorem? – ktoś trzeźwo zapytał i czar prysnął. Nic nie powiedzieliśmy. Puszka wróciła na swoje miejsce, po czym została zapomniana już na amen. Wolontariuszki i tak nie dotarły. Trzymałem drzwi otwarte pół godziny dłużej, licząc, że jednak się pojawią. Dureń... Miałem prywatny deal z Panem Bogiem. Miesiąc wcześniej zgubiłem portfel. Wypadł mi na parkingu przed Wickesem w Hanwell. Zorientowałem się, że go nie mam jakąś godzinę po zdarzeniu. Kolejną straciłem na dojazd z powrotem na miejsce. I zdarzył się cud. Mój przejechany kołami samochodu portfel leżał tam, gdzie wypadł. Dokumenty, karty i 80 funtów nietknięte. Obiecałem wtedy, że przynajmniej te osiem dych wpłacę na konto Orkiestry. I dalej będę taki dobry, że tej zimy syrop miodowy pocieknie mi z nosa, zamiast kataru. Dziś jest piątek, a puszka z podzwaniającymi drobnymi stoi, jak stała. Mam nadzieję, że moje wolontariuszki choć trochę pokwestowały w dzielnicy, zanim pojechały do Hammersmith, by niebezpiecznie zagęścić tłum wolontariuszy przypadający na jednego potencjalnego darczyńcę. Wieczorem zrobiłem przelew. Bezduszny, wirtualny, internetowy. Cyferki przewędrowały z miejsca na miejsce, deal został dotrzymany. Puszka stoi u mnie prawie już tydzień. W środku jest jakieś 20-30 funtów. Miałem już taką sytuację. We śnie zmarł młody Polak. Znajomi urządzili zbiórkę na przewóz jego zwłok do kraju, ponieważ matki nie było na to stać. Ktoś przyniósł mi do knajpy puszkę oklejoną zdjęciem Arka. Stała trzy miesiące. Ludzie wrzucali tam różne brązowe monety, jakby to była fontanna w Rzymie. Ten sam „ktoś” w końcu pojawił się i zabrał ten pobrzękujący ludzką obojętnością skarbiec w sobie tylko znane miejsce. W niedzielny wieczór natknąłem się w internecie na sondę. 20 proc. Polaków nie wsparło Orkiestry, bo nie chciało, 30 proc., bo nie spotkało wolontariusza, 10 proc. nie zamierzało wspierać Żydów, Masonów, Płetwonurków i Owsiaków. Reszta pobiła kolejny rekord, wcale nie czując ubytku we własnym majątku. I pomyślałem: już za rok i w Londynie będzie lepiej. Jacek Ozaist (jakiś koleś)

Alex Sławiński

Dover-Francja promy taniej

19

* GBP

Rosyth Belfast Dublin

Liverpool

Dover

Zeebrugge Dunkirk

0844 847 5040 Warunki i postanowienia: *Opłata za przejazd w wysokości 19 £ odnosi się o wybranych przepraw poza godzinami nasilonego ruchu przed 16/12/10. Obowiązuje opłata w wysokości 20 £ za wprowadzenie zmian. Może obowiązywać podwyższenie opłaty za przejazd w wyniku wprowadzania zmian do rezerwacji. Rezerwacja nie podlega refundacji. Oferta zależna od ilości dostępnych miejsc. W przypadku rezerwacji przez telefon obowiązuje opłata w wysokości 5 £. Obowiązują warunki i zasady Norfolkline (w celu uzyskania szczegółów odwiedź serwis internetowy).


6|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

czas na wyspie

O muzeum Ojca Józefa Jarzębowskiego w Fawley Court

Żegnając 26 września 1964 roku „Kustosza Muzeum Polskiej Historii i Kultury” – Ojca Józefa Jarzębowskiego, redaktor „Gazety Niedzielnej” Stanisław Grocholski powiedział między innymi: Od dziesiątków lat On był dla bardzo wielu z nas, poza rodzicami, najlepszym, najwierniejszym Przyjacielem. Był Przyjacielem w Kolegium Bożego Miłosierdzia i przewodnikiem naszych dusz i serc, i naszej wyobraźni. Zostawia nam przykład wiecznej młodości katolickiego i polskiego ducha. Pamięć o księdzu Józefie będzie żyć w Kolegium Bożego Miłosierdzia, w jego spuściźnie i żywym pomniku: szkole, muzeum, bibliotece... Gazeta Niedzielna, 11.10.1964

Od Re dkacji: W mowie pog rzebowej red . Grocholski powiedział, że „p amię ć o Kust os zu Muzeum Polskiej Kult ur y i Hist or ii będzie żyć w j ego s puściźnie i żywym pomniku: s zkole , muze um b ib bliotece ”. Nie ma już szkoły, nie ma b ib lioteki, muzeum ogołocone z ce nnych e ks ponatów, grób Ojca Józe fa, znajdujący się pr zy kościele św. An ny w Fawley Cour t, ma być usunięt y z teg o miej sca, a szczątki kapłana, któr y pr ze z całe swe życie walczył o podtr zymanie ducha polskości na emig racj i – wykopane i p rzeniesione na cment ar z komunalny w Henley.

P

o uzyskaniu dyplomu magistra wychowania fizycznego w 1960 roku w Belgii, wyjechałem w kilka miesięcy później do Anglii, gdzie w styczniu 1961 roku rozpocząłem swą karierę pedagogiczną, będąc zatrudniony jako sportsmaster i wychowawca w Kolegium Bożego Miłosierdzia w Fawley Court, kolegium prowadzonym przez Ojców Marianów w Henley nad Tamizą. Z małą przerwą, z powodu odbycia służby wojskowej, pracowałem tam do lipca 1965 roku. Podczas swego pobytu w Fawley Court miałem między innymi przywilej poznać i pracować z Ojcem Józefem Jarzębowskim. Ten nieprzeciętny człowiek wywarł na mnie od samego początku bardzo wielkie wrażenie, tak jako duchowny jak i pedagog. Coś niezwykłego promieniowało od niego i budziło respekt. Imponował mi swą głęboką religijnością, pogodą ducha, szeroką wiedzą i doświadczeniem, a przede wszystkim swą miłością do bliźniego i do młodzieży. Uczniowie po prostu uwielbiali go. Ojciec Józef – tak go nazywano – miał kilka pasji. Głęboko wierzący i oddany Bogu, kochał się w literaturze, poezji, historii, a szczególnie w historii Polski. Był wielkim znawcą okresu rozbiorów Polski, zwłaszcza powstań z XIX wieku. Napisał kilka książek o powstaniach. Pisał także wiersze, zarazem religijne jak i patriotyczne. Ten nieprzeciętny erudyta miał jeszcze inną pasję – zbierał Polonica wszędzie tam, gdzie tułaczka wiodła go po świecie i gdzie los go poprowadził, a zjechał przecież całą Syberię, był w Japonii, w Stanach Zjednoczonych i Meksyku, i już tam zbierał Polonica i inne cenne pamiątki. Tę pasję pielęgnował w Polsce jeszcze przed II wojną światową. Wówczas założył swoje pierwsze muzeum historyczne na warszawskich Bielanach, w kolegium prowadzonym przez OO. Marianów, gdzie był wychowawcą. Toteż nic dziwnego, że kiedy powstała polska szkoła w Fawley Court w 1953 roku, to i tam założył muzeum. Nie znam takiej drugiej szkoły, gdzie uczniowie mogliby równocześnie uczyć się historii, literatury i sztuki, i mieć na miejscu bezpośredni dostęp do bezcennych dokumentów z dawniejszej, jak i najnowszej historii Polski, do oryginalnych rękopisów polskich pisarzy, poetów czy też do dzieł znanych malarzy. Pozwólcie, że wymienię kilka eksponatów, które mogłem widzieć i podziwiać w muzeum podczas mego pobytu w Fawley Court, następnie kilkakrotnie później, a ostatnio jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych. W zbiorach tych znajdował się polski tzw. „Kodeks Łaskiego” oraz cenna stara Biblia – dwa XVI-wieczne unikaty. Były tam też rzadkie rękopisy, inkunabuły, liczne oryginalne dokumenty z podpisami i pieczęciami królów polskich oraz papieży. Były także eksponowane zbroje, jak i bogate zbiory najrozmaitszej broni pochodzące z różnych epok, począwszy od XVI wieku aż po dzień dzisiejszy. Ojciec Jarzębowski zgromadził tam m.in. bardzo bogatą kolekcję szabli, która była regularnie wzbogacana przez różne donacje prywatnych kolekcjonerów polskich żyjących na emigracji. W kolekcji muzeum w Fawley Court znajdowały się miedzioryty, rysunki oraz obrazy najwybitniejszych polskich malarzy, były też pierwsze, oryginalne, XIX-wieczne wydania „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza w różnych językach oraz oryginalne rękopisy słynnych pisarzy i poetów polskich. Były także rzadkie stare mapy Polski oraz cenne jedwabne pasy słuckie noszone przez szlachtę w poprzednich wiekach. Były różne memorabilia, tzn. pamiątki z XIX-wiecznych powstań polskich – m.in. okulary Romualda Traugutta, powstańca styczniowego powieszonego na warszawskiej cytadeli przez carską władzę. Można także było oglądać pamiątki z I i II wojny światowej:

odznaczenia, mundury, m.in. mundur „Błękitnego Generała” – Józefa Hallera oraz jeden z dwu pierścieni, które nosił Generał z okazji słynnych Zaślubin z Morzem w 1920 roku. Wtedy to, na czele swego pułku kawalerii, gen. Józef Haller uroczyście wkroczył konno w fale Bałtyku i wrzucił doń „zaślubinowy pierścień” na pamiątkę odzyskania przez Polskę dostępu do morza. Były też liczne przedmioty, dokumenty, zdjęcia z czasów zsyłek na Syberię, Bitwy o Wielką Brytanię, zdobycia Monte Cassino czy innych walk oręża polskiego, były najrozmaitsze militaria oraz ołtarze polowe, które towarzyszyły żołnierzowi polskiemu na frontach II wojny światowej. Warto też wspomnieć o gablotce z przestrzeloną i zakrwawioną koszulką 13-letniego Romka Strzałkowskiego, ucznia poznańskiej szkoły podstawowej, który zginął śmiercią tragiczną od kuli komunistycznej podczas marszu protestacyjnego w Poznaniu w 1956 roku. Koszulka ta została potajemnie wywieziona z Polski i trafiła do naszego muzeum. Można byłoby jeszcze wymienić wiele, wiele innych cennych pamiątek i eksponatów. W styczniu ubiegłego roku miałem okazję oglądać reportaż zrealizowany przez TV Polonia, zatytułowany „Od Fawley Court do Lichenia”. Bardzo mnie wstrząsnęła wiadomość, że muzeum Ojca Józefa Jarzębowskiego zostało zlikwidowane i przewiezione do Polski. Jest to niepowetowana strata dla całej polskiej emigracji, a szczególnie dla Polonii angielskiej, która liczy sobie dzisiaj kilkaset tysięcy – niektórzy twierdzą, że nawet ponad milion – osób. Polonia straciła unikatowy skarb, który pieczołowicie przechowywany był od ponad pół wieku w Fawley Court. Mało jest poza granicami kraju takich bogatych ośrodków muzealnych, gdzie można na bieżąco zetknąć się z tak bogatymi zbiorami mówiącymi nam o kulturze i historii polskiej. Jestem bardzo rozgoryczony likwidacją muzeum Ojca Józefa Jarzębowskiego, jak i próbą sprzedażą polskiego ośrodka w Fawley Court. Chociaż mieszkam w Belgii, to często przyjeżdżałem do Fawley Court, zwłaszcza podczas zjazdów polonijnych w okresie Zielonych Świąt. Nawiasem mówiąc, moi dwaj synowie także mieli okazję uczyć się w Kolegium Bożego Miłosierdzia w latach osiemdziesiątych. Fawley Court i muzeum O. Jarzębowskiego to dorobek całej Polonii angielskiej, który zostaje dzisiaj zaprzepaszczony. Nie możemy się na to zgodzić!

Włodzimierz Bryndza Belgia

Sala Marmurowa Fawley Court, już ogołocona ze wspaniałych obrazów, rzeźb i wartościowych eksponatów. Fot. Marek Wezdenko

Jeśli chcielibyście Pańs two zgłosić s prze ciw wobec planów księży Mar ianów dotyczących ekshumacji g robu i przenie sienia szczątków Ojca Józefa Jarzębowskiego, należy zgłosić sprzeciw lis townie do: Mr Paul Ansell Coroners & Bur ials Division Minis tr y of Justice 102 Pett y F rance London SW1H 9AJ lub pocztą elektroniczną na adres: Paul.Ansell@justice.gsi.gov.uk

Ojciec Józef Jarzębowski przy zdobytych przez siebie eksponatach muzelanych. Obok popiersie cesarza Komodusa (jako chłopca, II wiek). Gdzie teraz znajduje się ta rzeźba? Fot. Archiwum prywatne


|7

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

czas na wyspie

Fawley Court, w pobliżu Henley-on-Thames, to posiadłość wymarzona. Zabytek klasy I, położony w imponującym, zaprojektowanym w XVIII wieku parku z posągami, świątyniami, sztucznymi ruinami. Jego tereny przylegają do Tamizy w miejscu, gdzie odbywają się regaty Henley.

Wpływowy i opiniotwórczy brytyjski magazyn Private Eye opublikował 8 stycznia br. w stałej kolumnie Nooks and Corners materiał na temat próby sprzedaży Fawley Court. Ten satyryczny dwutygodnik, mający 700 tys. nakładu, który bezlitośnie wydobywa na światło dzienne wiele skandali życia publicznego, jest lekturą obowiązkową posłów do parlamentu, księgowych, prawników etc. Nowy Czas od początku śledzi i relacjonuje sprawy związane z bulwersującą próbą sprzedażą Fawley Court przez księży Marianów, zamieszczamy więc faksymile artykułu w Private Eye, jak i pełne tłumaczenie tekstu.

łożyli wszelkich starań, by sprzedaż doszła do skutku. A poseł z Henley, John Howell, arogancko zlekceważył troskę, jaką wyrażają przedstawiciele polskiej społeczności co do losów tej posiadłości. Mimo to do wymiany kontraktu jeszcze nie doszło. Wolne wejście do budynku i na teren wokół niego, które było do tej pory przywilejem każdego, może być zabronione, ale obecność katolickiego kościoła na 50-akrowym terenie będzie z pewnością dla nowego właściciela problemem – szczególnie teraz, kiedy kościół wpisany został na listę zabytków klasy II i nie może być zrównany z ziemią. Jednakowoż dwaj księża-powiernicy, Jasiński i Gowkielewicz, najzagorzalsi orędownicy sprzedaży Fawley Court, zwrócili się do biskupa Northampton o desakralizację kościoła. Założyli również ogrodzenie i bramki uniemożliwiające wiernym dostęp do kościoła, grożąc policją tym, którzy próbowaliby wkroczyć nielegalnie na teren prywatny. Dążą też do wykopania szczątków założyciela szkoły w Fawley Court, otaczanego wielką czcią ojca Józefa Jarzębowskiego, który – zgodnie z jego życzeniem – pochowany jest obok kościoła. Pojawia się też pytanie o muzeum Fawley Court. W ciągu lat przekazano szkole wiele cennych, zabytkowych przedmiotów. Między innymi pierwsze polskie wydanie Biblii, wiele obrazów i rzadką kolekcję starej broni. Wszystko to zniknęło i pozbywający się wartościowych przedmiotów księża-powiernicy nie są chętni do udzielania informacji, gdzie te obiekty muzealne obecnie się znajdują. Uczestnicy kampanii przeciwko sprzedaży Fawley Court zadają też pytanie, co stało się z 200 tys. funtów zebranymi dziesięć lat temu przez księży Marianów wśród polskiej społeczności na potrzeby nowej szkoły, która nigdy nie powstała. Przeciwnicy sprzedaży Fawley Court wysłali list do Charity Commission argumentując, że jest ona niezgodna z Charity Act z 1993 roku. Zwracają też uwagę na to, że nie można pominąć interesu donatorów – wielu z nich już w podeszłym wieku i kiepskiej kondycji fizycznej – którzy przekazali znaczące datki/fundusze na ręce ojców Marianów na koszty utrzymania i zachowania Fawley Court, wraz z ogołoconym teraz muzeum, jako centrum życia religijnego, kulturalnego i naukowego. Zwracają się więc z prośbą o kontrolę rocznych sprawozdań i rozliczeń ojców Marianów. Do tematu powrócimy. Piloti

Projekt tej niezwykle okazałej, zbudowanej z cegły rezydencji wciąż przypisuje się Christopherowi Wrenowi, choć jest prawie pewne, że nie był on jego autorem. Posiadłość wybudowana w 1684 roku dla kupca kolonialnego Williama Freemana, w 1770 została poddana całkowitej modernizacji. Wnętrza pałacowe zaprojektował wtedy James Wyatt. W 1853 roku posiadłość została kupiona przez Edwarda Mackenzie, który dobudował jedno skrzydło do głównego gmachu. Sto lat później jego potomkowie sprzedali Fawley Court – w czasie wojny zarekwirowany i (jak to zwykle bywa w takich okolicznościach) mocno zapuszczony. W roku koronacji [królowej Elżbiety II – red.] Fawley Court został kupiony przez społeczność polską w Anglii na potrzeby szkoły. Nabyli go Polacy, którzy walczyli przeciwko nazistowskiej inwazji własnego kraju, a po wojnie nie mogli do niego wrócić, gdyż opanowany został przez imperium sowieckie. Fawley Court, przekazany ojcom Marianom jako jego opiekunom, stał się ważnym centrum życia katolickiego Polaków. W 1971 roku na terenie pałacowym zbudowano kościół św. Anny, ufundowany głównie przez księcia Radziwiłła, który został tam pochowany. Ten niezwykły kościół, ze strzelistym, pokrytym miedzią dachem, zaprojektowany przez George’a Jarosza, został wpisany na listę zabytków klasy II. Źle zaczęło dziać się w roku 1986, kiedy zamknięto szkołę – Kolegium Miłosierdzia Bożego. Od tego czasu budynek wykorzystywany był jako centrum konferencyjne i wypoczynkowe. Teraz księża Marianie mówią, że nie są w stanie w dalszym ciągu utrzymywać tej posiadłości i chcą ją sprzedać. W 2008 roku, po tajnych i zakończonych fiaskiem negocjacjach z przedstawicielami Polonii, budynek z przylegającym do niego terenem został wystawiony na sprzedaż, oferta pojawiła się w folderze wydanym na lśniącym papierze przez Marriotts of Oxford [agentów nieruchomości – red.]. Wielu spośród półtoramilionowej polskiej społeczności jest bardzo oburzonych, czują się oszukani i uważają, że księża Marianie są tylko i wyłącznie opieTłumaczenie Teresa Bazarnik kunami Fawley Court i nie mają moralnego prawa do 8 stycznia 2010, © Nowy Czas sprzedaży tej posiadłości, która została zakupiona i przez lata utrzymywana była przez PolaIVINE ERCY OLLEGE ków i ich angielskich przyjaciół. Polska Misja Katolicka wraz z innymi organizacjami polonijnymi zamierzała wykupić Fawley CoLD OYS NITED urt, by miejsce to nadal służyło jako centrum polskiego życia kulturalnego, szkoła biznesu lub szkoła dla polskich dzieci w Wielkiej Brytanii – projekt znalazł poparcie polskiego rządu. Oferta, w wysokości 14 mln funtów, została jednak odrzucona przez powierników trustu, księży Marianów, którzy mają nadzieję uzyskać ze sprzedaży 22 mln. Cała sprawa wygląda dość mętnie; krążą pogłoski, że kupnem Fawley Court zainteresowała się niejaka Aida Hersham, określona przez Catholic Herald jako perska spadkobierczyni i osoba ze Fawley Old Boys re-uniting! świata towarzyskiego. Pani Hersham, była żona agenta nieJoin our strong and fast expanding ruchomości z Mayfair i przyjaciółDivine Mercy College old boys network. ka mieszkającego obecnie w Monaco naszego magnata PhiliAs we used to say: pa Greena, jest właścicielką „Fawley Forever” nieruchomości w Londynie, Nowym Jorku i na Isle of Man. Jest It will be great to hear from you! to bez wątpienia osoba wpływocontact: wa: urzędnicy ds. planowania z fawleyoldboys@yahoo.co.uk urzędu rejonowego Wycombe do-

D

M

C

FAWLEY COURT O

B

U


8|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

takie czasy

Wyborczy rok Przemysław Kobus

Z politycznego punktu widzenia rok 2010 będzie w Polsce rokiem wyjątkowo ciekawym. Czekają nas wybory prezydenckie, zaraz po nich wybory samorządowe. Już nie tak lekceważone jak w przeszłości. Będą sprawdzianem siły poszczególnych ugrupowań w kraju. Pokażą, jakie partie i na co mogą liczyć. Kto w tym roku osiągnie sukces, kto poniesie sromotną klęskę? Mam dziwne przeczucie, że karty jeszcze nie zostały rozdane, a dotychczasowi pewniacy mogą się mocno zdziwić. Oczywiście przeczucia te zweryfikuje tegoroczna jesień, ale do niej jeszcze trochę czasu. sondaże wariują Początek roku i wszelakie media zasypują nas lawiną sondaży wyborczych. Pokazują, które z ugrupowań winny szykować się do zejścia z politycznej sceny, a które będą zyskiwały i w glorii i chwale przejmowały władzę. Poniekąd bawi jednak to, że co sondaż, to inne wyniki. I aż trudno nie dopuszczać do siebie myśli, że ktoś tu chyba troszkę manipuluje liczbami. Ot, na przykład pierwszy z „porażających” sondaży zaserwowała komercyjna stacja TVN. „Wielki upadek Platformy” – czytamy nagłówki do informacji zamieszczonych na stronach internetowych stacji. PO ma 37 proc. poparcia, a to oznacza gigantyczny spadek. PiS natomiast wznosi się, szybuje ku słońcu i politycznej radości osiągając potężny, jak

na polskie realia wynik 28 proc. Zyskuje również Sojusz Lewicy Demokratycznej, który według sondażu przeprowadzonego przez SMG/KRC dla TVN ma poparcie wysokości 11 proc. Dziennikarze zaczynają dociekać, w jaki sposób, dlaczego, co się wydarzyło, że Platforma Obywatelska notuje tak marne, jak na ostatnie czasy, wyniki. Pojawiają się komentarze, dywagacje, wypominanie niedawnych błędów, itd. Ogólnie szaleństwo. Ale nie mija chwila, publikowane są kolejne sondaże, przeprowadzone przez inne instytucje, dla innych mediów. Wyniki nie zgadzają się, nie są nawet zbliżone do siebie. A to w przeszłości zdarzało się bardzo rzadko. „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita” wykazują, że pozycja PO jest

w zasadzie niezachwiana. Nie ma żadnej rewolucji, a skandale i afery w łonie rządzącej partii i wokół niej nie wpłynęły na jej notowania. Entuzjazm opada, dziennikarze przestają szastać sondażowymi słupkami poparcia. Według „Rz” poparcie dla PO utrzymuje się na poziomie 49 proc. „GW” podaje dane nieco inne, bo według tegoż sondażu PO cieszy się 46-procentowym poparciem. Prawo i Sprawiedliwość nie przekracza 26 punktów, SLD wciąż oscyluje wokół 10 proc. Sytuacja ustabilizowała się. Skąd tak potężne różnice w sondażach? Nie wiadomo. Nikt już nie dociekał. Opisuję ten przykład, bo w tym roku podobnych zawieruch sondażowych będzie mnóstwo, a firmy przeprowadzające ankiety zacierają ręce – będą zarabiać na prawo i lewo. Oby tylko Polacy – tak dla żartu na przykład – nie zaczęli ankieterom kłamać, bo wyniki będą co najmniej głupie, a faktycznie niezdecydowani wyborcy nie będą mieli realnego punktu odniesienia. To tyle, jeśli chodzi o poparcie dla partii. A co z potencjalnymi kandydatami na Prezydenta RP?

Kto na czele państwa? W sondażch niezmiennie od kilku miesięcy prowadzi Donald Tusk i jakieś kilkanaście procent niżej Lech Kaczyński. Dalej pojawiają się nazwiska różne i wszelakie, natomiast wymieniane tam postacie są bardziej tworem medialnym, aniżeli poważnym konkurentem politycznym dla obecnych „liderów”. Patrząc na wyniki sondaży faktycznie można odnieść wrażenie, że Tusk zostanie głową państwa. Jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że faktyczne poparcie dla szefa rządu jest

nieco mniejsze. Pamiętajmy, że to media kreują nam w dużym stopniu „godnych” i „najlepszych” polityków i wystarczy nieco odpowiedniego PR-u, by Polacy kogoś pokochali bądź znienawidzili. Gdy mówią wciąż o tych samych kandydatach, a w ankietach nie znajdują się inne postaci, wybieramy – pozwolę sobie tak powiedzieć – mniejsze zło. W taki przecież sposób głosowaliśmy w wyborach parlamentarnych w 2007 roku. PiS czy PO? Oto było pytanie. Nawet elektorat lewicy musiał wówczas głosować wbrew sobie, by tylko poprzednia władza nie pokazała nowego oblicza. Obawiam się jednak, że nadzwyczajna uwaga mediów skierowana na obecnego premiera nie przysłuży mu się najlepiej. Polak też ma swój rozum i powie w końcu: dość. Inna sprawa, że gabinet Tuska nie ma w ostatnim czasie najlepszych dni. Wokół Platformy dzieje się niewiele dobrego. Afera hazardowa, komisja do spraw nacisków ignorowana (a miała sprawdzać poprzednie rządy), do tego opóźnienia w budowie stadionów na EURO 2012 (Wrocław), ostatnia afera związana z leczeniem onkologicznym i swobodną interpretacją przepisów przez szefa NFZ, czy nawet ta podła zima, która również zostanie przypisana przez mniej wnikliwych na czarną listę potknięć Donalda Tuska. Sporo tego, a obawiam się, że jeszcze trochę przed nami. W samej Platformie też chyba nie dzieje się najlepiej. Wewnętrzne spory czy najazdy na Janusza Palikota mogą zniechęcić liberalny i otwarty na nowe elektorat PO. Młodzi Polacy nie lubią zamykania ust. Owszem, nie dadzą się powieść ugrupowaniom do dzisiaj żyjącym przeszłością i wypominaniem wszystkim komunistycznej przeszłości,

bo po prostu nie znają tych czasów, ale też nie będą karnie przyglądać się zwyczajom uznawanym w nowoczesnym świecie za co najmniej dyktatorskie. Dzisiaj wódz nie musi być jeden, lidera nie trzeba kochać, hołubić i modlić się do niego. Liderów może być wielu i to właśnie grupa ma stanowić odzwierciedlenie realnych pomysłów danej partii. PiS ma z tym problem. Co powie Jarosław Kaczyński jest święte i każdy z szeregowych członków partii powtarza jego słowa. A przecież partia może być otwarta, może mieć szeroki horyzont światopoglądowy. W PO widać tarcia między tymi, którzy chcą mówić jednym głosem, a tymi którzy ośmielają się wyrazić nieco inny pogląd. W SLD z kolei bez zmian. Dalej mamy tam tych, którzy kochają obecnego szefa Grzegorza Napieralskiego i tych, którzy woleliby się związać z Wojciechem Olejniczakiem. Mamy jednak również takich, którzy do dzisiaj nie pogodzili się z odejściem Leszka Millera – a co zaskakujące, polityk ten ostatnimi czasy jest wyjątkowo aktywny medialnie. Czyżby wielki come back? Niewykluczone. Mało tego, ośmielam się twierdzić, że ten właśnie Miller, którego przed laty przegnano z szefowania partii, dzisiaj mógłby ją znów scalić. Nie wiadomo jednak, jak silny jest elektorat Millera. Nikt tego nie sprawdza, a obecnym szefom SLD chyba nawet na weryfikowaniu takich danych nie zależy. Na powrót do polityki nie ma co liczyć Samoobrona czy Liga Polskich Rodzin. Można odnieść wrażenie, że Polacy nie chcą się dzisiaj przyznawać do tych ugrupowań. Polskie Stronnictwo Ludowe liczy natomiast – to jednak przypuszczenie – na niewielką przewagę któregoś z ugrupowań. Tak, by w przyszłości „przytulić” się do


|9

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

takie czasy zwycięzcy, by czuć się potrzebnym, by tworzyć koalicyjną większość. Na samodzielny sukces ludowcy nie mają co liczyć. Nawet w wyborach samorządowych nie podejmują specjalnych wysiłków na rzecz wystawienia solidnych kandydatów w wyborach na prezydentów miast, burmistrzów i wójtów. „Zdajemy sobie sprawę, że nie mamy w miastach siły przebicia. W mniejszych miejscowościach i w miastach możemy zostać przekrzyczani przez rządzące ugrupowanie” – powiedział swego czasu jeden z wysoko postawionych działaczy PSL, który jednak w trosce o swoje wysokie stanowisko nie chciał się ujawniać na łamach prasy. Wracając jeszcze do kandydatów na Prezydenta RP trzeba powiedzieć o potencjalnych przeciwnikach Tuska i Kaczyńskiego. Do rywalizacji zamierza stanąć Andrzej Olechowski – jeden z tzw. trzech ojców założycieli PO (dwaj pozostali to Tusk i Płażyński). Olechowski, niepogodzony ze swoistym zdetronizowaniem, z marginalizacją jego osoby, dzisiaj mówi, że startuje jako kandydat niezależny. Kto jednak dzisiaj wie, czego się po nim można spodziewać? Z Sojuszu Lewicy Demokratycznej do wyścigu o prezydencki fotel szykuje się Jerzy Szmajdziński. Postać niewątpliwie znana Polakom, ale zawsze kojarzona bardziej jako konferencyjne tło dla Aleksandra Kwaśniewskiego czy Wojciecha Olejniczaka. Choć wzrostem Szmajdziński bił na głowę, a nawet dwie swoich liderów. Casus Szmajdzińskiego jest jednak podobny do przypadku Olechowskiego. Tak naprawdę mało kto wie, co taki Jerzy Szmajdziński ma do zaoferowania czy zaprezentowania swoją osobą. Bo o sobie Szmajdziński w swojej politycznej karierze mówił rzadko, a i niewielu go o to pytało. PSL może wystawić Waldemara Pawlaka, choć byłby to pewnie zabieg tylko wizerunkowy – żeby nie było mowy, że ludowcy nikogo nie mają. Ciekawostką jest Tomasz Nałęcz znany wszystkim z pierwszej sejmowej komisji śledczej ds. afery Rywina. Wówczas zbijał politycz-

ny kapitał, jako sympatyczny i dociekliwy śledczy, który jednak w niewyjaśnionych okolicznościach kapitał ów stracił lgnąc do „nowej” lewicy. Niewiele z tego wyszło, a dzisiaj Nałęcz szokuje bilbordami z wizerunkiem swoim i… Baracka Obamy. I mało kto traktuje go poważnie. A trochę szkoda. Stojąc przy takiej prezydenckiej ruletce warto jeszcze przytoczyć – oczywiście mało realny (choć kto wie) – scenariusz przedstawiony przez pewną… wróżkę. Poważnie mówię. Wróżki w Polsce też się polityką parają, a niektóre przepowiednie nawet się sprawdzają. Otóż jedna z takich wróżb mówi, że Tusk ostatecznie wycofa się z wyścigu o prezydencki fotel, gdyż w łonie partii źle się zacznie dziać. A na męża stanu kandydować będzie Radosław Sikorski (szef MSZ). Też niczego sobie kandydatura. Pech ma dotknąć również PiS. Lecha Kaczyńskiego miałby zastąpić Zbigniew Ziobro – młody, inteligentny, kłótliwy, i zawsze ciemiężony. Takich niektórzy Polacy lubią. Prawdę mówiąc i takiej opcji nie należy wykluczyć. Najbliższe miesiące pokażą, kto i z jakim poparciem będzie ubiegać się o posadę w Pałacu Prezydenckim.

KrótKo o samorządzie Te wybory też dla partii będą ważne. Do 2013 w regionach znajdują się potężne pieniądze z Unii Europejskiej. Pieniądze, na które warto się skusić, dobrze zainwestować, stworzyć dzięki nim coś dobrego dla ludzi, za co kochanym się będzie. Samorząd, odkąd dysponuje konkretnymi funduszami, jest arcyciekawym kąskiem politycznym. Takim smacznym tortem, który pozwoli ambitnym politykom wybić się, a partiom rządzącym w Sejmikach zbić polityczny kapitał. Samorządów, szczególnie wojewódzkich, nie należy dziś lekceważyć. Ale to temat na zupełnie inny artykuł.

Przemysław Kobus

Londyn to, czy zaKopane? Wyjeżdżamy na święta do polski również z powodu pięknej zimowej scenerii, jakiej nam tu brak. W tym roku nie trzeba było wyjeżdżać do zakopanego czy Ustronia Śląskiego, piękna zima przyszła do Londynu. Jednych przestraszyła, niektóre służy sparaliżowała, a jeszcze innych niezmiernie uradowała. Fot. tomasz mickiewicz, chestnut park, Londyn.


10|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 Kings Grove London SE15 2NA

Do Siego itd. Krystyna Cywińska

2010

Czas jest klepsydrą. Cieknie kropla po kropli. Czas jest tylko odległością między wydarzeniami. Czas jest iluzją, a nie wielkością fizyczną. A upływ czasu jest tylko miarą naszej ignorancji. Te sentencje zapamiętałam z jednego z felietonów świętej pamięci Macieja Rybińskiego. Pożegnanie starego roku wymagało epitafium. Klepsydry czasowo-żałobnej. A odbyło się niczym huczna stypa.

Albo huczne – jak kto woli – powitanie Nowego Roku. W euforii wrzaskliwych, towarzysko wymuszonych zachwytów. Przy wystrzałach rac, rakiet korków szampana, w atmosferze powszechnych uniesień na wszystkich kontynentach. Przy uściskach, całusach, życzeniach Do Siego Roku itp. A następnego dnia wszyscy się budzą z kacem. Jak twierdzi pewien mój znajomy, z ręką w... I tu nie kończę. I ze świadomością, że była to dziecinna zabawa. Bo nic się w naszym życiu nie zmieniło. Umowne daty nie zmieniają niczego. Dają nam tylko okazję do chwilowego zapomnienia o rzeczywistości. I naiwną wiarę, że po tym kalendarzowym przełomie będzie lepiej. Może będzie, a może nie będzie. Bo jeśli coś może się nie udać, to się nie uda. A jeśli coś może zawieść, to zawiedzie. A jeśli coś może się zepsuć, to się zepsuje. I nie zmieni tych zasad popularna mantra, że każdy nowy rok będzie inny. Wydarzenia minionego roku mogły nas oduczyć wiary w mądrość i uczciwość klas rządzących. Nawet Wielka Brytania, ten kiedyś wzór cnót obywatelskich, okazała się krajem finansowych nadużyć, przekrętów, wykrętów i prywaty sfory rządzącej. Nie pomyliłam się – sfory, a nie sfery. Wobec finansowych matactw i nadużyć posłów brytyjskich zbladły wszystkie polskie afery. Włącznie z tzw. hazardową i innymi kolejnymi.

Rozprawiano się z tymi naszymi nieporadnymi aferami w noc sylwestrową. W kabaretach pod klepsydrą starego roku. Pod słusznym hasłem, że wolno i trzeba ośmieszać głowy, i inne części ciał, nami rządzące. Własne i cudze. Ale satyra, która podobno niczego się nie boi – jak pisał Ignacy Krasicki – powinna się wystrzegać złego smaku. A przykładem złego smaku był kabaret nadany w noc sylwestrową przez kanał TVN24. Parę numerów wymuszonego śmiechu, kilka satyrycznych scenek krajowych i jedna odsłona polskiego rasizmu. Niesmacznego, na niewybredne zamówienie plebsu. Odsłona pokazała żywe kukły z maskami polskich polityków i postaci medialnych. Wszyscy czekali na przybycie prezydenta Obamy. Czekano w rechotach i uwagach na temat tarczy – dostaniemy, czy nie dostaniemy, pewnie nie dostaniemy. Ale mniejsza o tarcze, bo czym tu Obamę przyjąć? Co mu podać? Jak to co! Banany, banany. A co mu pokazać? Jak to co! Rezerwaty Murzynów w Polsce. No i uprawne pola bawełny. Niech się poczuje jak w domu. Jak w chacie wuja Toma, zapewne. Wreszcie pojawia się kukła Obamy pod żywą postacią. Wielki Murzyn, z wydętymi wargami, białymi zębami i ogoloną głową. – Halo, halo, jak się macze? I kilka innych, niedowcipnych słów łamaną polszczyzną. Towarzyszył im rechot

uciechy. Szczegółów nie pamiętam. Zaćmiło mnie prostactwo tej sceny. I zwykły wstyd. Kpiny i satyra są objawem zdrowego rozsądku. Są odtrutką na zakłamanie, przerost ambicji, arogancję i zadufanie. W granicach, jak się rzekło, dobrego smaku wyczuwalnego naskórkiem i poziomem kultury. Prezydenta Obamę można przedstawiać satyrycznie sięgając do jego mesjanistycznych niemal idei, prawie nie do zrealizowania. Czy do jego stentorowych zdań, krótkich, czasami szorstkich. Ale kpić z powodu jego skóry? Pochodzenia? Cała ta niesmaczna farsa została przedstawiona pod szyldem komedii. W latach ubiegłych komedia stała się formą lansowania nieprzyzwoitości i skrajnie złego smaku. Przyzwalania na chamskie zachowania. Na brutalne traktowanie podmiotu kpin. A jeśli ktoś przypadkiem nie zanosi się od śmiechu łzami, nie ma ubawu po pachy, pozbawiony jest widocznie poczucia humoru. Przy powszechnym prostactwie komedii brytyjskiej jednak podobna scena z Obamą byłaby raczej nie do pomyślenia. Nie dlatego, że jest on prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale dlatego, że szyderstwa rasistowskie w tym stylu są tu prawnie zakazane. W tej mierze poprawność polityczna, w rożnych przypadkach idiotyczna, okazuje się skuteczna. Pod szyldem komedii nie ośmiesza się tu nikogo z powodu

koloru skóry, rasy, religii i preferencji seksualnych. Polacy, wychowani na tradycji ośmieszania Żydów, którzy sami z siebie najlepiej się śmieją, czy innych nacji, nie czują zapewne granic komedii. Gdzie komedia się kończy, zaczyna się szyderstwo, wynikające z poczucia własnej wyższości. W tej sylwestrowej szopce satyrycznej wyszło szydło z worka polskiego rasizmu. Może ci polscy nowi tu przybysze to zrozumieją. I staną się w przyszłości nosicielami nie rasizmu, ale tolerancji. A tak naprawdę – jak powiadają w naszym kraju, gdzie prawda jest niczym szczypta soli do zaprawy zakłamania – wszyscy jesteśmy Murzynami. Zniewalanymi przez systemy, ustroje, ukazy, nakazy, machinacje itp. Co pokazał dobitnie stary rok, a czego ten nowy zapewne nie zmieni. I może powtórzy w różnych wariantach różne błędy roku ubiegłego. Włącznie z błędami w nekrologach. Że przypomnę, co się przydarzyło zmarłemu niedawno aktorowi Gwidonowi Boruckiemu. W nekrologu w „Dzienniku Polskim” wcielono go w zmarłego (też niedawno) Józefa Huczyńskiego. Wolałabym już we własnym nekrologu wystąpić incognito, co polecam pamięci przyszłych wydawców mojej klepsydry. Wszystko się na tym świecie miesza, włącznie z prochami. A upływ czasu jest miarą naszej ignorancji. Do Siego itd.

Ojciec Założyciel Ojciec Założyciel na brak pomysłów nigdy nie narzeka. Z wykształcenia filozof, godzinami potrafi opowiadać nie tylko o swoich życiowych doświadczeniach, ale również i wizjach na przyszłość. A może przede wszystkim o wizjach. Tych ma wiele. Na każdy temat. Szczególnie lubi politykę, chociaż o biznesie też nie zapomina. Sprytny chłopak – myślę sobie. Wizje nawiedzają Ojca Założyciela przeważnie niespodziewanie. Może to być na środku skrzyżowania, gdy błędnym wzrokiem wpatruje się w czerwone światło, które nie chce go przepuścić. – Parszywe światło… – rozpoczyna i chwilę później wie już jak uzdrowić system komunikacyjny Londynu, tak by nas czerwone światło nie zatrzymywało na każdym rogu ulicy. Sprytny chłopak, prawda? Jeszcze większa burza mózgu łapie go na spacerze. Wtedy to już nie daj Boże, by coś lub ktoś mu wizje zmącił. Matka Założycielka za każdym razem wpada w przerażenie: – Słuchaj, poszedł na spacer, aż się boję, z czym wróci... Wie, że jest bezsilna, potoku myśli Ojca i tak zatrzymać nie może, nawet gdyby chciała. Ale nie chce. Po co się denerwować, przyznaje po cichu i prosi, bym

słówka nie puścił. Myślę sobie, że dobrze ją wychował. Sprytny chłopak, prawda? Ojciec ma to szczęście, że mieszka w dość dobrej części Peckham, wystarczy wyjść z domu i małych uliczek do spacerów nie brakuje. Korzysta z tego przywileju coraz częściej i nie ukrywa, że w śnieżnej poświacie jego tradycyjnie czarne spodnie wyglądają czadowo. – Każdy facet powinien ubierać się na czarno – przyznaje w duszy, chociaż jest zbyt nieśmiały, by głośno podzielić się swoimi opiniami o modzie. Może uważa, że filozofom o modzie mówić nie wolno? Nie wierzę. Wierzę za to, że pomysłów mu nie brakuje. Czasem odważnych, wymagających nie tylko światłego umysłu, ale przede wszystkim długoplanowej wizji, do której nie zawsze udaje mu się przekonać Matkę Założycielkę. Tak jak na kobietę przystało, trzyma łapę na kasie i nawet nie marz o tym, że wyciągnie pensika bez zastanowienia. Może i słusznie, bo dla Ojca Założyciela kasa jest rzeczą drugorzędną. Najważniejsza jest wizja. Ale po co wizje, skoro Matka kasy nie da? Ojciec Założyciel przyznaje, że kobietą łatwą nie jest, ale zaraz dodaje, że dzięki temu jego umysł pracu-

je jak oszalały. Wie, że jak dobrze pomyśli, to kobieta odpuści, udając posłusznie, że dała się przekonać. Bo przecież nie będzie własnego męża ciągle dręczyła, prawda? No i żyją sobie Założyciele w tej przewrotnej symbiozie. On swoje, ona swoje. Niby coś innego, ale w sumie to samo. Tak jak w moim przypadku. – Valdi będzie pisał – oświadczyłem. Matka się uśmiechnęła, Ojciec zadumał i zapalił papierosa. Miejsce w gazecie dostałem. A dlaczego o tym wszystkim wspominam? Bo, by udało się przeżyć rok w trudnych warunkach, trzeba być Ojcem Założycielem: mieć wizję, nawet nie jedną, a tysiące. Może którąś z nich uda się zrealizować? Poczujemy się lepiej, rok należeć będzie do udanych i każdy będzie zadowolony. A Ojciec Założyciel? – Jestem marzycielem – przyznaje spokojnie i uśmiecha się skręcając papierosa. Wie, że to będzie dobry rok. I ja mu wierzę. I czasem trochę zazdroszczę. Wizji, oczywiście… Do następnego wydania, Wasz V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Miało być ciepło, było zimno. Zmroziło Wyspę, przykryło śniegiem. We are under the blanket – pisały gazety, i na poparcie zamieszczały satelitarne zdjęcia białej Wyspy. Zaczęło brakować soli i piasku. Jedyna kopalnia soli pracowała na pełnych obrotach, a na osobisty apel premiera odpowiadała, że zwiększyć wydobycia już nie może. Eksperci od globalnego ocieplenia wyciszyli swoją kampanię. Bezradność ludzi w tych schłodzonych warunkach widoczna była na każdym kroku. – Jeśli nie musisz, nie wychodź z domu – doradzały służby. Ale kogo to dotyczy? Jaki procent społeczeństwa wychodzi z domu, choć nie musi? Byli więc tacy, co uważali, że muszą, wyszli i nigdzie nie dojechali. Byli tacy, co zdecydowali, że nie muszą, zostali, co od razu zarejestrowały statystyki mówiące o miliardowych stratach z powodu absencji. Byli też tacy, którzy żadnej decyzji nie musieli podejmować. Natura za nich zdecydowała – zostali na kilka dni odcięci od świata. Niektórzy mieli szczęście, bo nastąpiło to w trakcie zabawy sylwestrowej. To dopiero wejście w Nowy Rok i Nową Dekadę. Ja musiałem się poruszać, na szczęście w obrębie Londynu, więc nie było aż tak dramatycznie, niekiedy nawet zabawnie. Może nawet mogłem zostać w domu, jak doradzały służby, ale słowiańska dusza, zmrożona nie raz, wykluczała taką kapitulację. Pierwsze potknięcie na wielbłądzie, czyli podwyższonym przejściu dla pieszych. Przechodzień zmarznięty i wściekły z powodu oblodzonego chodnika nie pomyślał, że jezdnia jest również oblodzona. Wymusił nagłe hamowanie, w końcu to on miał pierwszeństwo. Samochodem lekko zaniosło, ale zatrzymał się na garbie podwyższenia. To, co uratowało mnie przed poślizgiem, okazało się wkrótce

przeszkodą nie do pokonania. Miałem wspiąć się na oblodzone wzniesienie zainstalowane w celu ograniczenia prędkości. Koła obracają się w miejscu, przechodzień, bezpieczny po drugiej stronie, ale walczący o zachowanie pozycji pionowej, patrzy na mnie z politowaniem. Samochód ma napęd na przednie koła, w tej sytuacji jedyną szansą na pójście do przodu jest krok do tyłu. Ale tył jest już zablokowany, a negocjacje z kierowcami trudne. W końcu dostaję niecały metr, wystarczyło. Jadę dalej i uważam, w jakim miejscu mogę zatrzymać samochód. Łatwo powiedzieć, po kilku minutach wpadam w poślizg, zatrzymuję samochód na dziewiczym oblodzonym poboczu. I tu zaczyna się prawdziwy teatr. Kierowcy unikają kontaktu wzrokowego. Przechodząca dziewczynka pyta mnie dlaczego nie jadę, chociaż koła się kręcą. Po drugiej stronie ulicy czarnoskóry Brytyjczyk rozgrzaną wodą rozpuszcza śnieg na dachu swojego Mini Coopera. Ktoś uchyla firankę i szybko znika z okna. Czuję się jak Ikar w wielkim mieście. Znikąd pomocy, wyjdę z tego jak puści śnieg – pomyślałem. Na szczęście po dłuższej chwili pojawia się Chińczyk z łopatą i Cypryjczyk z kartonami. Usuwamy lód, podkładamy kartony pod koła. Jadę. Dzięki tym Brytyjczykom, którzy nie opanowali jeszcze subtelnej sztuki współżycia nazywanej mind your business?

Kalendarz angielsko-polski do nabycia w polskich sklepach w Londynie w cenie £3.50. Dla Czytelników „Nowego Czasu” posiadamy kilka egzemplarzy bezpłatnych. Prosimy o kontakt z redakcją.

Wacław Lewandowski

Błądziłem Felietoniści też ludzie, więc nieomylni nie są. Z nowym rokiem warto chyba zrobić swoisty rachunek sumienia, podsumowując rok miniony i zastanawiając się, jaka była ubiegłoroczna największa z moich felietonowych omyłek. Nim się zacznę, jak należy, biczować i skruchę pokornie wyrażać, pochwalę się jednak, że przynajmniej w jednej z drażliwych spraw, jakie poruszałem, nie błądziłem na pewno. Chodzi o tzw. efekt cieplarniany, globalne ocieplenie i tym podobne bzdury, o jakich wielcy tego świata dyskutują na tzw. szczytach klimatycznych. Pisałem onegdaj, że klimat ociepla się tylko w zapisach różnych ekologów, generalnie jest zaś tak, że raczej możemy spodziewać się okresowych oziębień, nie ociepleń. I proszę – mamy solidną zimę, nie tylko w Polsce, ale i na Wyspach i w krajach europejskiego kontynentu, które ostatnimi czasy od zamieci i zawiei śnieżnych zdążyły odwyknąć. Niby nie ma się z czego szczególnie cieszyć, srogiej zimy nie lubię i za nią nie tęskniłem, ale zawsze – co racja, to racja! Na dodatek niedawno okazało się, że wpisane w raport ONZ o zmianach klimatycznych twierdzenia, jakoby zwiększona emisja dwutlenku węgla do atmosfery powodowała topnienie lodowców

Arktyki, zostały żywcem przepisane z broszurki jednej z ekologicznych organizacji i nigdy nie były naukowo potwierdzone, a ów badacz, który lata temu takie tezy stawiał, dawno już się z nich wycofał. Tym śmielej mogę wyrażać zadowolenie, że nie dałem się nabrać i w tej sprawie zachowałem trzeźwość umysłu, jak na felietonistę przystało. Dość jednak tego samochwalstwa, czas na wyrazy skruchy i wyznanie win, czyli przyznanie się do felietonowych błędów. Trochę ich w zeszłym roku było, mniejszych i większych i zupełnie malutkich, nawet takich, których szanowni czytelnicy mogli nie dostrzec. Nie będę zatem wszystkich ujawniał, pozostając z nadzieją, że te mniej grube dostrzeżone nie zostały. Zgodnie z zapowiedzią przyznam się do tego największego, a była nim w zeszłym roku krytyka pani minister Ewy Kopacz za to, że nie zapewniła Polakom dostępu do szczepionki przeciwko „świńskiej grypie”. Pisałem o tym w jednym z felietonów, powołując się na przykład innych krajów europejskich, które szczepionkę kupiły i zaoferowały swoim obywatelom. Byłem szczerze oburzony. I co? Po pierwsze, okazało się, że kraje, które szczepionkę zakupiły, poniosły olbrzymie koszty i zostały ze znaczącym, nad-

miernym zapasem specyfiku. Po drugie, wiadomo już, że Ewa Kopacz miała rację, mówiąc iż szczepionka nie jest dostatecznie sprawdzona i wcale nie wiadomo, czy czemukolwiek zapobiega, nie mówiąc o tym, że nie jest też jasne, czy nie ma groźnych skutków ubocznych. Po trzecie, europejscy specjaliści zaczynają kwestionować orzeczenie WHO o pandemii i wcale dziś pewne nie jest, czy mieliśmy z pandemią do czynienia. Biorąc pod uwagę powyższe, należy przede wszystkim wyrazić uznanie dla postawy pani Kopacz, która nie uległa ogólnej histerii, miała odwagę ignorować naciski mediów i trwać przy swoim zdaniu, wierząc w jego słuszność. Odwaga przeciwstawienia się tzw. ogółowi opinii jest wyrazem charakteru i rozsądku, zasługuje więc na uznanie najwyższe, zwłaszcza ze strony felietonisty, gdyż felieton z założenia jest gatunkiem indywidualistycznym, to znaczy takim, który zwalcza myślowy kolektywizm i nie lęka się iść pod prąd tego, co „ogólnie przyjęte”. Niniejszym oddaję więc pani Kopacz wszystko, co jej się należy i chylę czoło przed jej rozsądkiem w sprawie grypy i szczepionek. Stylu pani minister nie znoszę, sympatii do niej nie mam, ale rację – trzeba przyznać!


12 |

16-29 stycznia 2010 |nowy czas

czas pieniądz biznes media nieruchomości

Pre-Budget 2010/2011 Krzysztof Wach

Pomysł na przemowy przedstawiające założenia nowego budżetu wprowadzony został po raz pierwszy przez Gordona Browna w 1997 roku. Wygłaszane w parlamencie zazwyczaj późną jesienią mają one na celu przedstawienie tego, co rząd osiągnął w poprzednim roku w finansach publicznych, pokazanie, jaki jest obecny stan gospodarki i wprowadzenie ewentualnych zmian do wiosny kolejnego roku, kiedy to ostateczny budżet jest przedstawiony.

Tegoroczne wystąpienie pre-Budget odbyło się 9 grudnia 2009. Pomimo największego deficytu w historii brytyjskiej gospodarki, trwało ono zaledwie 45 minut, chociaż pamiętać należy, że to jakość a nie ilość lub długość ma znaczenie. Mówiąc o deficycie finansów publicznych warto wspomnieć, że sytuacja jest, powiedziałbym, tragiczna. Wielu podatników nie zdaje sobie z tego sprawy, w jakim stanie są publiczne finanse Wielkiej Brytanii, ale to temat na osobny artykuł. Dla przedsmaku powiem tylko, że pożyczka rządu zaciągnięta u podatników w ciągu roku budżetowego 2008/09 wyniosła 95,4 mln funtów. Szacunkowe kwoty zadłużenia w roku 2009/10 (pomiędzy 6 kwietnia 2009 a 5 kwietnia 2010) – roku wielkiego kryzysu gospodarczego – wynoszą 177,6 mln funtów. To wzrost o około 86 proc.! Wracając do 2009/10 pre-Budget ze strachem w oczach oczekiwano, co kanclerz Alistair Darling ogłosi. Nie była to łatwa przemowa nie tyl-

ko ze względu na sytuację ekonomiczną kraju, ale także z tego powodu, że było to ostatnie wystąpienie przedbudżetowe tegoż kanclerza przed wyborami. Przede wszystkim oczekiwano wzrostu podatków, gdyż głównie dzięki nim zadłużenie kraju można odpowiednio zredukować. Oczywiście, poza wzrostem stawek podatkowych redukcji zadłużenia można też dokonać poprzez obcięcie różnych wydatków sfery budżetowej (takich jak na przykład zakup przez członków parlamentu domków dla kaczek, pieluch czy lakieru do paznokci), ale są to już decyzje typowo polityczne, których więcej możemy się spodziewać w przedbiegach do wyborów parlamentarnych, które odbędą się w tym roku. I to zapewne ze względu na tegoroczne wybory zbyt wielkich wzrostów podatków jednak nie odnotowano. Więc jak rząd radzi sobie z zadłużeniem? Otóż, po pierwsze sięgnął on do kieszeni bankowców wprowadzając tak zwany bank payroll tax w wysokości 50 proc. od bonusów płaconych przez banki swoim pracownikom w przypadku, kiedy bonus przekroczy 25 tys. funtów (tylko ta część, która przekroczy £25 tys. jest opodatkowana stawką 50 proc.). Co najciekawsze, to fakt, że podatek ten został wprowadzony 9 grudnia 2009 roku, czyli w dniu samej przemowy pre-Budget, nie pozostawiając nikomu zbyt wiele czasu na jakiekolwiek planowanie podatkowe. Na początek wprowadzony on został na okres do 5 kwietnia 2010, ale wiadomo, że już wtedy powinniśmy być po ustaleniu

końcowego budżetu na rok podatkowy 2010/11 i nie zdziwiłbym się, gdyby ten podatek został w systemie troszkę dłużej. Na pewno wprowadzenie tego podatku tak znienacka, bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi, wielu podatników mocno zdziwiło. Czy było to podyktowane ogromnym deficytem budżetowym, czy też raczej była to decyzja polityczna, czy może po części obydwa powody, trudno powiedzieć. Wiadomo przecież, że Alistair Darling od momentu upadku Lehman Brothers pod koniec 2008 roku, próbował wyperswadować bankom brytyjskim płacenie zbyt wysokich bonusów. Banki niestety nie słuchały, więc kanclerz wprowadził bank payroll tax twierdząc, że jeśli banki mają wystarczająco dużo pieniędzy na płacenie wysokich bonusów w tych ciężkich ekonomicznie czasach to mają one też i wystarczająco gotówki, żeby zapłacić dodatkowy podatek. Spotkało się to z dość pozytywnym odzewem wśród reszty podatników. Jednak, co bardziej zainteresuje pozostałych podatników, to stawki podatku dochodowego oraz National Insurance. Roczna kwota wolna od podatku (personal allowance) na rok 2010/11 (pomiędzy 6 kwietnia 2010 a 5 kwietnia 2011) została zamrożona i tak jak w roku 2009/10 będzie ona wynosić £6475. Ma to zapewne sens komercyjny z tego względu, że podwyżki płac w wielu firmach w Wielkiej Brytanii zostały również zamrożone. Niewątpliwym minusem było

ogłoszenie dodatkowego 0,5-procentowego wzrostu w stawkach National Insurance Contributions (NI) zarówno dla pracowników, pracodawców jak i osób self employed od kwietnia 2011 roku. To na dodatek 0,5 proc. wzrostu tych stawek już wcześniej ogłoszonych, podczas budżetu 2009. Tak więc od 2011/12 roku podatkowego stawki National Insurance wzrosną dla wszystkich o 1 proc. Pozytywnym aspektem przemowy Alistaira Darlinga było niewątpliwie utrzymanie stawek podatku dochodowego spółek z ograniczoną odpowiedzialnością (limited companies) bez zmian. Stawka dla małych spółek pozostanie na wysokości 21 proc. na kolejny rok pomiędzy kwietniem 2010 a kwietniem 2011 roku. To zdecydowanie bardzo ważna decyzja, która powinna w jakimś stopniu pomóc

pobudzić brytyjską gospodarkę. Warto tu dodać, że w porównaniu do prowadzenia działalności gospodarczej w formie self employment, gdzie stawki NI wzrastają w przyszłości o 1 proc., wydaje się, że prowadzenie biznesu poprzez spółkę limited staje się jeszcze bardziej opłacalne. Od nowego roku, zgodnie z zapowiedzią kanclerza, obowiązuje nowa stawka VAT. Wróciliśmy do opadokowania w wysokości 17,5 proc. Alistair Darling wprowadził też tzw. patent box, który mówi, iż dochód z nowych patentów przyznanych po 2013 roku będzie opodatkowany w wysokości zaledwie 10 proc. To też w pewnym stopniu powinno przyczynić się do wzrostu kreatywności wśród brytyjskich biznesów i co najwazniejsze – do wyciagnięcia nas z obecnego kryzysu.


|13

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

sylwetki

Damian Łaba, członek Royal College of Physcians

Współczesny doktor Judym Istnieje przepaść między wizerunkiem pozytywnego Polaka-emigranta, a rzeczywistym jego obrazem. Chcemy być w tym kraju, w którym osiedliliśmy się na czas długi lub krótki – dobrze notowani i życzliwie traktowani. Jak zmienić obraz Polaka w Wielkiej Brytanii na lepszy? Oczywiście, popularyzować piękne sylwetki i przykłady. W biografiach takich, jak młodego lekarza ze Śląska Opolskiego, ogniskują się nasze nadzieje i oczekiwania.

Grażyna Maxwell

L

ekarz staje się obywatelem świata przez uniwersalność swojego zawodu i sztuki medycznej – mówi Damian Łaba. Smukły, wysoki, w dobrze skrojonym garniturze, przestępuje progi Royal College of Physicians, by odebrać dyplom członka akademii, tej najbardziej prestiżowej medycznej instytucji na świecie. – To nie tylko honor i przywilej – mówi Damian – ale również zielone światło dla kariery zawodowej. Od założenia w 1518 roku pod auspicjami króla Henryka VIII, Royal College of Physicians przeszedł wiele transformacji i wyłonił się jako instytucja na miarę XXI wieku. Jest profesjonalną organizacją, reprezentującą ponad dwadzieścia tysięcy lekarzy z całego świata, której celem jest poprawa i utrzymanie wysokiego standardu opieki nad pacjentem. Inne zadania College’u to edukacja, wspomaganie lekarzy i udostępnianie kontaktu z najnowszymi osiągnięciami medycyny światowej. Lekarz musi się ciągle rozwijać – to główne motto akademii.

– Zdobyłem mały Mont Everest – uśmiecha się młody lekarz. To mobilizuje do zdobywania kolejnych szczytów. Kiedy pytam go o drogę, jaką przebył, i czy było warto, jego twarz lekko poważnieje. – Są dwie równoległe kalkulacje – mówi pragmatyczny medyk. – Trzyetapowe egzaminy, które lekarz musi przejść i pozytywnie zaliczyć są nie tylko trudne, ale i bardzo kosztowne. Zaliczenie za pierwszym podejściem jest ulgą finansową i zdecydowanie chroni przed wrzodami żołądka. Wielu bierze dodatkowe kursy dokształcające, aby podołać wysokim wymaganiom. Poprzeczka jest często za wysoka dla rodowitych Anglików, a cóż dopiero dla cudzoziemca, który zawsze będzie się zmagał z językiem. Tylko najlepsi biorą udział w ceremonii przyjęcia do Royal College of Physicians. Koszt finansowy tego wysiłku można mierzyć w wielu tysiącach funtów, a za tym ciągnie się jeszcze długa lista wyrzeczeń osobistych – wyznaje Damian. Mija długa chwila milczenia, której nie przerywam... – Przyjechałem do Londynu z małego miasta Krapkowice na Opolszczyźnie pierwszego dnia po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Pamiętam ojca, który mówił, że mężczyzna musi mieć w swoim życiu jakąś misję, w którą się angażuje, która wykracza nawet poza dom i rodzinę. Miałem w kieszeni dyplom

Akademii Medycznej w Poznaniu, zaliczony roczny staż w szpitalu, ale bez żadnych perspektyw na zrobienie specjalizacji. A przecież miałem tak dużo do zaoferowania – energię, ambicje i kwalifikacje. Powtarzałem sobie, że wewnątrz każdy mężczyzna jest wojownikiem, ale decyzję, żeby walczyć, musi podjąć sam. Bałem się, ale ciągnęło mnie do miejsc, gdzie

Zdobyłem mały Mont Everest – mówi Damian Łaba medycyna korzysta z najnowszych osiągnięć nauki i techniki i daje pełne możliwości rozwoju. Świadomość tego, że reprezentuję swój kraj, dom rodzinny i polską medycynę, podnosiła mnie na duchu w trudnych momentach zwątpienia, jak i nie pozwalała na moralny czy zawodowy kompromis. To, że miesiącami pracowałem za darmo w szpitalu psychiatrycznym – zatrudniłem się jako pielęgniarka po to, aby poznać od podszewki system opieki szpitalnej – nie było żadnym kompromisem, ale moim wyborem i drogą do osiągnięcia celu. Natomiast jak już

straciłem jedną trzecią masy ciała, uratowała mnie angielska gastronomia – podejmowałem pracę w pubach, kuchniach i barach. – Wejście w świat angielskiej medycyny wydaje mi się naturalną koleją mojego losu. Czułem, że chcę być tam, gdzie geografia miejsca koresponduje z geografią mojego serca. Od listopada 2007 jestem związany z Norfolk and Norwich University Hospital, gdzie robię specjalizację z medycyny wewnętrznej i medycyny stanów nagłych. Moje zainteresowania medycyną są wszechstronne. Lekarzem była również moja babcia i jako mały chłopiec często towarzyszyłem jej i obserwowałem relacje lekarz-pacjent. Babcia mówiła, że kiedy wiesz, co chcesz robić w życiu i kim chcesz być, to tak jakbyś się rodził po raz drugi. – To ja chcę być prawdziwym lekarzem! – krzyczałem do babci. Głęboko interesują mnie zagadnienia etyki medycznej i szczególnego posłannictwa profesji medycznej. Nie jest to bowiem zwykłe zajęcie, ale misja i powołanie życiowe – ważne i wyjątkowe. W sztuce wykonywania tego zawodu lekarz musi łączyć bycie dobrym lekarzem z byciem dobrym człowiekiem. Bo wady ludzkie łatwo przenoszą się na to, co wykonujemy zawodowo. – Miarą wartości społecznej lekarza jest jego wkład w zmniejszenie cierpienia. Metafizyka śmierci i proces umierania fascynowały mnie od dawna i rozwinąłem badania nad aspektami medycyny paliatywnej. Przywołam tutaj ładną metaforę: zegary, które mierzą upływający czas ludzki mają wiele wskazówek. Zegar biologiczny człowieka, który lekarz odczytuje jest najokrutniejszy, bo odmierza cierpienie, starość i śmierć. Lekarz pojawia się w tym kontekście jako główna – czasem jedyna – nadzieja dla pacjenta. Obecnie intrygującym zjawiskiem jest tocząca się otwarta wojna między medycyną ortodoksyjną, a holistycznymi koncepcjami postrzegania człowieka i jego zdrowia. Nie ulega wątpliwości, że coraz więcej lekarzy skłania się w stronę alternatywnej medycyny opierającej się na metafizycznym związku ciała i ducha (body, mind and soul). Myślę, że współczesna, sekularystyczna kultura zuboża egzystencjalny wymiar zaangażowania i powołania lekarza. Przy kuflu Guinnessa mógłbym o tym jeszcze długo opowiadać – śmieje się Damian. – Uważam za absolutną konieczność zawodową poszerzanie horyzontów myślowych i stałe dokształcanie się. A humanistyczno-filozoficzną ogładę zdobywałem w polskim środowisku w Londynie. Przyjeżdżałem tutaj jako nastolatek do swojej „przyszywanej” cioci, Reginy Wasiak-Taylor, która delikatnymi sposobami wymuszała na mnie uczestnictwo w wieczorach literackich i wykładach PUNO. Pozostały mi w pamięci spotkania z takimi ludźmi jak: Józef Garliński, Mieczysław Paszkiewicz, Marian Pankowski, Tomasz Łychowski. Moja edukacja i obycie kulturalne odbywały się nieświadomie, a owoce tych przeżyć „stroiły” mój moralny i etyczny kompas. Podczas przyjazdów do Londynu, POSK był moim drugim domem, gdzie między talerzem pierogów i szarlotką słuchałem o tolerancji, poszanowaniu inności drugiego człowieka, o formule życia esencjonalnego i o tym, że nie ma ziemi wybieranej, że jest tylko ziemia przeznaczona. Niewątpliwie był to dla mnie ważny uniwersytet życia i za to dziękuję polskiemu Londynowi. Patrzę na przystojną sylwetkę Damiana i myślę, że można go wziąć za gwiazdę magazynów mody, a nie pracowitego i poważnego medyka. Pytam, co mu mogę życzyć na przyszłość i już nie zaskakuje mnie jego odpowiedź: – U progu Nowego Roku życzę sobie i wszystkim lekarzom, by mieli siłę serca i umysłu, by gotowi byli służyć bogatym i biednym, dobrym i złym, przyjaciołom i wrogom, i aby w pacjencie swoim widzieli cierpiącego bliźniego – kończy naszą rozmowę Damian.


14|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

czas przeszły

Za wielkiego

TITANICA! Zwodowany został 31 grudnia 1911 roku. RMS Titanic, jeden z największych liniowców pasażerkich początku XX wieku. Tragiczna historia jego czterodniowej podróży do Nowego Jorku, zakończonej śmiercią 1504 osób, była tematem kilku filmów. Przeglądając kopie dzienników pokładowych i relacje ocalałych świadków poznamy prawdziwą historię tego dziewiczego rejsu.

Grzegorz Borkowski

P

race nad Titanikiem, bliźniaczą jednostką Olimpika (obie nazwy nawiązują do mitycznych tytanów) zaczęły sie wiosną 1909 roku na zlecenie firmy White Star. Liniowce te miały o 100 stóp długością pobić największe wówczas na świecie statki pasażerskie Lusitanię i Mauretanię, konkurencyjnych linii Cunard. Obydwa giganty miały rozwijać prędkość do 24 węzłów przy wyporności 47 tysięcy BRT. W grudniu 1911 roku kadłub Titanika był gotowy. Zwodowano go i na gotowych nadbudówkach zamontowano cztery wielkie kominy. W chwili zwodowania Titanic był największym parowym statkiem na świecie. W swoją dziewiczą podróż do Nowego Jorku liniowiec wyruszył 10 kwietnia 1912 roku z najgłębszego portu pasażerskiego Wielkiej Brytanii – Southampton. Następnego dnia, u wybrzeży Francji przejął 150 pasażerów z pokładu mniejszej Nomadiki i udał się do irlandzkiego portu Queenstown. Potężny kilwater liniowca zassał mocno mniejszą jednostkę New York, która pod wpływem siły zerwała cumy. Po tym szokującym wydarzeniu część pasażerów wykorzystała godzinną przerwę w podróży, by zsiąść na ląd i zrezygnować. Wielu z nich ta decyzja uratowała życie. Po godzinie Titanic, z 1311 pasażerami i 897 członkami załogi na pokładzie wyruszy w drogę do Nowego Jorku.

Pijmy za wielkiego TiTanica! Pogłoska głosi, że twórcy Titanica wszem i wobec zapewniali o jego niezatapialności. W rzeczywistości to raczej producenci jego ogromnych, wodoszczelnych grodzi rozprzestrzeniali takie

przekonanie, które zresztą okazało się złudne. Oglądając listę pasażerów liniowca i porównując ją z listą załogi każdy zdrowo myślący i żyjący w pierwszej dekadzie XXI wieku człowiek musi zadać sobie pytanie – komu opłaciło się zatrudnić 897 pracowników, kupić górę węgla i zainwestować trzy lata pracy w stoczniach i górę pieniędzy, by przewieźć 1311 pasażerów? Odpowiedzią jest struktura sprzedanych biletów. Zwróćmy uwagę, że aż 329 pasażerów podróżowało 1 klasą. A różnice w cenach biletów między klasą pierwszą a trzecią były ogromne. Dla porównania – zwykły bilet w tej ostatniej kosztował wówczas około 5 funtów, czyli równowartość miesięcznej pensji palacza na Titanicu! Bilet za apartament w klasie pierwszej nawet ponad 200 funtów, czyli fortunę, której palacz nie mógł zarobić nawet w rok! Mieszkańcy pierwszej klasy cieszyli się komfortowymi już nie kajutami, lecz wręcz apartamentami z własnymi kominkami, fortepianami, kasami pancernymi do przechowywania klejnotów... I śmiało można założyć, że to właśnie oni byli głównym źródłem przychodów armatora. W trakcie krótkiej podróży nie brakowało momentów, gdy pasażerom pierwszej klasy, ot, chociażby ucztujących wspólnie z kapitanem i oficerami w głównej jadalni dawano do zrozumienia, że są wybrańcami losu. Panowało przekonanie, że Titanic jest cudem techniki, niezawodnym i niepokonanym. Jeden z ocalałych, Thomas Whitheley, 18-letni steward, tydzień po katastrofie, zwierząjąc się dziennikarzowi na łóżku szpitalnym tak oto opisywał uroczysty dinner w wieczór poprzedzający katastrofę: „Stół kapitana stał w centrum jadalni. Nieco na prawo był stół państwa Astor oraz stół chirurga okrętowego, pana O’Loughlina, który zwykł jadać ze swoim asystentem. Rozmowa zdawała się być na początku nieco wymuszona. Prowadził ją głównie kapitam Smith, od czasu do czasu pan Astor coś wtrącał. Aż wreszcie doszło do tematu prędkości Titanica. Zdaje się, że padły jakieś zakłady. I wtedy kapitan powstał z kieliszkiem szampana w dłoni i zawołał: Wypijmy za wielkiego Titanica! i wszyscy chętnie spełnili ten toast. Myślę, że

wszyscy byli święcie przekonani, że we wtorkowy wieczór, najpóźniej w środę rano statek dotrze do Nowego Jorku i już cieszyli się na ogromny bankiet, który zostanie ogłoszony z okazji pobicia rekordu prędkości”. Dinner skończył się około dziewiątej wieczorem. Panowie przenieśli się do palarni, a panie udały się na spacer po pokładzie lub do swoich apartamentów. Thomas jeszcze przez godzinę sprzątał z kolegami jadalnię. Po czym zmęczony padł na łóżko. Z ciężkiego i zasłużonego snu wyrwał go koło godziny 11.30 wstrząs. Była noc, 14 kwietnia 1912 roku. To liniowiec uderzył burtą w górę lodową.

To nic groźnego! Pasażerka trzeciej klasy, 24-letnia Amy Stanley, która podróżowała do USA, by zacząć pracę pokojówki, w późniejszym liście do rodziców tak opisała moment tuż po zderzeniu: „W nocy, gdy statek uderzył w górę lodową akurat pisałam list. Było około 11.30. Założyłam kurtkę i wyszłam na pokład zapytać stewarda co się stało. Powiedział, że nic ważnego, że to tylko silniki się zatrzymały i poprosił mnie oraz kilka innych zgromadzonych na pokładzie kobiet, by wróciły do kabin i poszły spać. Ja jednak nie posłuchałam. Im dłużej stałam na pokładzie, tym bardziej byłam pewna, że stało się coś strasznego. Mieszkałam razem z młodą pielęgniarką i 11-letnią dziewczynką, ktora samotnie podróżowała, by dołączyć do rodziców, którzy na nią czekali w Nowym Jorku. Wróciłam do kabiny i pomogłam im się ubrać. Wtedy wróciliśmy na pokład i próbowałyśmy się dostać jak najszybciej do szalup.” Jednym z pasażerów Titanica był 47-letni Jackob Astor, magnat hotelowy z Nowego Yorku, wymieniony we wspomnieniach stewarda uczestnik ostatniej na Titanicu wieczerzy. Quasi-naukowiec i weteran wojny amerykańsko-hiszpańskiej, wynalazca hamulca rowerowego. Ten absolwent Harvardu odziedziczył ogromną fortunę, którą spożytkował budując hotele w Nowym Jorku, w tym słynną Astorię. Po rozpadzie pierwszego małżeństwa poślubił 18-letnią Medeleine


|15

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

czas przeszły

Na stronie obok: Najbardziej znane zdjęcie Titanica, kwiecień 1912 roku, doki w Southampton, i… ten sam dok, latem ubiegłego roku – na „miejscu Titanica” cumuje liniowiec Norwegian Jad; na dole: szalupa z rozbitkami z Titanica – zdjęcie zrobione z pokładu Carpatii. Może wśród nich jest Hrabina Rothes?

Force. Rejs Titanikiem do Nowego Jorku kończył ich wielomiesięczną podróż poślubną, którą spędzili m.in. w Egipcie i Paryżu. Tak oto chwilę wypadku wspomina Medeleine: „Poczuliśmy wstrząs i Jackob poszedł zobaczyć, co się stało. Wrócił i powiedział, że uderzyliśmy w górę lodową, ale to nic ważnego.” Astor do tego stopnia lekceważył zagrożenie, że – chociaż ewakuacja już się zaczęła i pasażerowie pierwszej klasy gromadzili się na pokładzie – on zabrał Medeleine na spacer do siłowni, gdzie jeździli na mechanicznych koniach. A chcąc ją dodatkowo uspokoić noszonym w kieszeni scyzorykiem rozciął znalezioną na pokładzie kamizelkę ratunkową, by pokazać, jak solidnie jest wypełniona. Dopiero kwadrans przed drugą w nocy, kiedy statek był już mocno zanurzony, zaprowadził żonę do łodzi ratunkowej nr 4. Zapytał, czy też może wsiąść – gdyż jego małżonka, jako osoba bardzo delikatna, potrzebuje stałej opieki. Jednak pierwszy oficer, Charles Lightoller odmówił, wskazując, że w pierwszej kolejności będą ewakuowane koniety i dzieci. Wówczas widzieli sie po raz ostatni.

Nie MogłeM odeRwać wzRoku 28-letni William Barrett był starszym palaczem w kotłowni nr 6. Swoje przeżycia opisał reporterowi Daily Sketch. Ukazały się w numerze z 8 maja 1912 roku. „Właśnie rozmawiałem z Heskethem (jeden z palaczy), kiedy poczułem wstrząs i doszedł do mnie hałas jakby krążącego wokoło grzmotu. Telegraf okrętowy pokazał czerwone pole „stop”, więc powtórzyłem komendę. Wszystko działo się szybko. Woda już wdzierała się do kotłowni. Próbowaliśmy zamykać i wygaszać paleniska. Było za późno. Zanim wodoszczelne grodzie się zatrzasnęły (były sterowane z mostka), zdążyłem do przedziału nr 5 uciec tylko ja i Hestekth. Tam poza mną było także trzech inżynierów. Zgasło światło...” Barrett dalej wspomina, że w przedziale pojawiło się kilkunastu strażaków, którzy gasili pożar kotłowni. Harvey, jeden ze wspommnianych inżynierów wysłał kilku strażaków po lampy, jednak światło wróciło po chwili. Woda podnosiła się w błyskawicznym tempie. William z kilkoma innymi osobami opuścił kotłownię. Ostania rzecz, jaką pamięta to inżynier Shepherd, krzyczący, by wchodził szybko po drabinie. „Ja jednak nie mogłem oderwać wzroku od podnoszącej się wody, jakby było w niej coś hipnotyzującego”.

NadCHodzi śMieRć Wobec zbliżającej się śmierci nie wszyscy zachowali równie zimną krew jak pułkownik Astor. Zrodziła się panika. Amy Stanley wspomina w dalszym ciągu: „Na pokładzie spotkałyśmy dwóch mężczyzn, nawet nie znam ich imion. Zaprowadzili nas do relingów i dopilnowali, byśmy trafiły do łodzi ratunkowych. Kiedy byłam już w środku i łódź była opuszczana, jakiś mężczyzna z pierwszej klasy, ogromny, ważący na oko 16 kamieni, skoczył na nią z pokładu nieomal zatapiając nas wszystkich.” Podczas podróży sąsiedni pokój na pokładzie trzeciej klasy zajmowała 35-letnia Stanton Abbott, która podróżowała z dwoma synami, 16-letnim Rossmorem i 13-letnim Eugenem. Na pokładzie

ewakuacyjntm był za duży tłok, by mogli dostać się do szalup. Wciąż starali trzymać się razem. Kiedy Rufa Titanica uniosła sie do góry i oczywiste się stało, ze statek lada chwila zatonie, Stanton i jej synowie ratowałi się, skacząc z ogromnej wysokości do wody. Przeżyli skok, ale tylko Stanton uniknęła śmierci z powodu hipotermii i wreszcie trafiła do szalupy i na pokład Carpatii, gdzie odnalazła Amy Stanley, byłą sąsiadkę. Tej opowiedziała szczegóły swojej ucieczki. Nikomu więcej nie potrafiła powiedzieć ani słowa. Amy wspomina: „Kiedy znaleźli się w wodzie, wciąż starali trzymać się razem. Potem pamiętała już tylko ogromny chłód i sen, z którego ocknęła się w łodzi ratunkowej. Włosy na głowie zamarzły jej w wielką skorupę.” Szok, który przeżyli ocalali z katastrofy sprawił, że wielu z nich do końca życia milczało na temat tamtych wydarzeń. Tak było np. z emigrantem szwedzkim Einarem Carlsonem. W 1912 roku jako 21latek podróżował do Stanów Zjednoczonych za pracą. Jedne źródła podają, że rejestrując się jako pasażer trzeciej klasy podał, że jest żołnierzem zawodowym, inne że nauczycielem. Historię jego ucieczki z tonącego giganta poznała jedynie jego babcia, która przytoczyła ją jednemu z dziennikarzy w ogromnym skrócie. „Einar nigdy nie chciał rozmawiać o tej nocy na Titanicu. Jedyne co o tym wiemy, to to, że nie był w stanie ocalić niczego ze swojego skromnego dobytku i że jako pasażer trzeciej klasy miał ogromne kłopoty z dostaniem się do łodzi ratunkowej. Ostatecznie ześlizgnął się do opuszczanej łodzi ratunkowej po linie. Miał potworne otarcia od liny na dłoniach, ramionach i nogach. Obserwował potem moment przełamania się i zatonięcia okrętu. Zapamiętał go jako gigantyczny rozbłysk świateł, coś jak fajerwerki.” Carlson na stałe osiadł w Nebrasce. Do końca życia przez cały kwiecień, co roku, miewał koszmary senne o Titanicu.

„Nearer, My God, to Thee” , „Autumn” lub „Aughton”. Muzyków na wielkie liniowce zatrudniała agencja C.W. and F.N. Black z Liverpoolu. W 1912 roku zwyczajowa gaża wynosiła 6 funtów i 10 shillingów miesięcznie. Nie do końca wiadomo, jak w krytycznym momencie zachował się kapitan, Edward John Smith. W filmach zazwyczaj pokazywany jest jako romantyczna postać, kapitan starej daty, który idzie na dno ze swoim statkiem, nieporuszenie wpatrując się z mostka kapitańskiego we wzbierającą wodę . Jak było naprawdę? Żaden ze świadków nie pamięta. Ale także nikt nie pamięta, aby kapitan podjął jakąkolwiek próbę zadbania o własną skórę. Wiemy, że po wspomnianej kolacji z pasażerami pierwszej klasy, poszedł spać. Obudzony około 11.40, czyli tuż po uderzeniu w górę lodową, przeprowadził błyskawiczną inspekcję uszkodzeń, po której wydał rozkaz przygotowania łodzi ratunkowych. Był to jego ostatni rozkaz w życiu. Ewakuacją pokierował już pierwszy oficer, Charles Lightoller. Kapitan najprawdopodobniej zaszył się na mostku, niezdolny poradzić sobie z rozmiarami zbliżającej się tragedii. Zdawał sobie sprawę z tego, że łodzi ratunowych nie wystarczy dla wszystkich pasażerów. Być może także dopadła go zgryzota z powodu uchybień, które przyczyniły się do katastrofy. Jak dzisiaj wiadomo, uchodzący za znakomitego i doświadczonego kapitana Smith zignorował komunikaty o zbliżających się górach lodowych oraz gwałtownym spadku temperatury wody i powietrza. Prawdopodobnie ważniejsze dlań było zdobycie lauru za pobicie rekordu prędkości w kursie liniowca przez Atlantyk. Przekonanie o solidności Titanica było silniejsze niż ostrożność. Zapewnienia producentów grodzi wodoszczelnych o niezatapialności statku zrobiły swoje. Grodzie rzeczywiście były znakomicie skonstruowane i wykonane, nikt jednak w symulacjach nie wziął pod uwagę prawdopodobieństwa, że przy otarciu burtą o górę lodową może powstać szczelina wzdłuż kilku kolejnych sekcji kadłuba. A z tym już nawet najsolidniejsze grodzie sobie nie poradzą, Statek po prostu stracił wyporność, przełamał się na pół i zatonął w około dwie godziny od kolizji z górą lodową.

HRabiNa u STeRu Kolejną romantyczną bohaterką tragedii Titanica była uwielbiana przez Anglików 33-letnia wówczas hrabina Lucy Noel Rothes. Śmiało można powiedzieć, ze pod względem popularności była w swoich czasach odpowiedniczką księżnej Diany. Zawsze w awangardzie mody i dobrego smaku, była ozdobą każdego liczącego się w wyższych kręgach balu czy przyjęcia. A jednak owej pamiętnej nocy pokazała swoje drugie oblicze. Jak wynika ze wspomnień świadków, kiedy znalazła sie w szalupie, widząc apatię i przerażenie współuczestników, wzięła ratunek w swoje ręce. Najpierw chwyciła za wiosło, by zachęcić innych, zamarzających rozbitków do wiosłowania, potem stanęła przy sterze szalupy. Nie spoczęła nawet na pokładzie Carpatii, gdzie zajęła się ofiarami tragedii, wyziębionymi, rannymi. Nawet w nowojorskim porcie nie opuściła pokładu dopóki nie upewniła się, że każdy z współtowarzyszy tragedii otrzymał należną pomoc. Wiadomo, że nadawany z pokładu Titanica sygnał o ratunek (na zmianę tradycyjny CQD i nowy sygnał SOS) przechwyciło kilka statków, jednak jedynie należąca do konkurencyjnych linii Carpatia była na tyle blisko, by podjąć jakąkolwiek rozsądną akcję. Na miejsce przybyła dopiero po czterech godzinach, kiedy statek dawno był na dnie. Z 2208 osób przebywających na pokładzie liniowca ocałało jedynie 704 – rozbitkowie z szalup.

a oRkieSTRa gRała daleJ Powszechnie dziś znane są opowieści o bohaterstwie okrętowej orkiestry i kapitana. Ośmioosobowy zespół muzyczny (mylnie w filmach pokazywany jako kwartet) tworzyli: Theodore Brailey, Roger Bricoux, John Clarke, Wallace Hartley, John Hume, Georges Krins, Parcy Taylor i John Woodward. Według relacji świadków, do samego końca tragedii starali się uspakajać ewakuowanych grając popularne ragtaimy. Do dzisiaj trwają spory co zagrali na sam koniec. Prawdopodobnie był to któryś z popularnych hymnów religijnych:

TiTaNiki polSkiego wybRzeża Tragedia Titanica działa na wyobraźnię mas, podsycana przez autorów książek, reżyserów i scenarzystów Hollywood. Nie łudźmy się jednak, że to najokrutniejsza i największa morska katastrofa. Nie przymierzając – trzy większe zdarzyły się w okolicach polskiego wybrzeża, pomiędzy plażą w Ustce i Helem. Było to zimą 1945 roku, podczas panicznej ucieczki niemieckich mieszkańców Pomorza przed nadciągającą Armią Czerwoną. 30 stycznia z portu gdyńskiego wypłynął statek MS Wilhelm Gustloff z... dziesięcioma tysiącami załogi i pasażerów! Wśród nich byli świeżo upieczeni absolwenci szkoły podwodniackiej, ranni żołnierze z frontu wschodniego, 400 dziewcząt z pomocniczego korpusu oraz kilka tysięcy cywili, uchodźców z Pomorza i Prus Wschodnich. Tuż po godzinie 21 statek został trafiony trzema torpedami radzieckiej łodzi podwodnej S-13. Jako pierwsze zginęły dziewczęta i ranni, którzy przebywali w zaadoptowanej na pływający szpital ładowni. Właśnie w nią trafiła pierwsza torpeda i nieszczęśnicy natychmiast znaleźli sie pod lodowatą wodą. Kolejne tysiące zginęły w niespełna godzinę. Ewakuacja była niemożliwa, gdyż żurawie łodzi pozamarzały. Prowadzący akcję ratunkową torpedowiec uratował jedynie około 400 osób. Dwa tygodnie później radziecka flota zatopiła kolejny statek z uchodźcami – MS Steuben (3500 ofiar), a w kwietniu 1945 na dno poszedł liniowiec MS Goya (około 7000 ofiar). Grzegorz Borkowski


16|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

kultura

Krótka opowieść o Zosi i Henrim Grzegorz Małkiewicz Na gmachu Royal Academy of Arts przy Piccadilly jeden z banerów informuje o wystawie pod tytułem Wild Thing. Zauważyłem cztery nazwiska: Epstein, Gill, Gaudier, Brzeska. Brzeska? Kto? Polska artystka, o której zapomniał świat? Tak, zapomniał, ale artystką nie była. Trochę pisała, dużo czytała, zarabiała na życie opiekując się dziećmi. Ale nade wszystko była przyjaciółką francuskiego rzeźbiarza Henriego Gaudiera. Mieszkali razem w Londynie – ona czterdziestoletnia Polka z przeszłością kilku związków, on niedoświadczony dwudziestolatek, początkujący artysta. Henri dodał jej nazwisko (w odmianie żeńskiej) do swojego, jako symbol ich związku, jedyny, bo ślubu nigdy nie wzięli. Nie przeszkadzały mu ewentualne trudności związane z wymową, co tak często jest przyczyną zmiany nazwiska przez artystów polskiego pochodzenia. Na banerze wymienione są więc nazwiska trzech artystów-rzeźbiarzy, prekursorów modernizmu, którzy tworzyli w Londynie na początku XX wieku: Jacob Epstein, Eric Gill i Henri Gaudier-Brzeska. Trzy różne temperamenty, wspólny krąg zainteresowań i wymagań stawianych twórczości. Każdy z nich zrywa z wiktoriańską praktyką robienia odlewów. Rzeźba ma być wykuta w surowym materiale. Koniec z pozorem i pretensjonalną estetyką. Henri Gaudier od dziecka pochłonięty był magią rysowania, wykazywał też zdolności językowe, dzięki czemu w wieku 16 lat otrzymał stypendium w Bristolu. Dla francuskiego chłopca z Orleanu, którego surowy ojciec, z zawodu stolarz, karcił fizycznie za najmniejsze przewinienie, wyjazd na roczny pobyt w obcym kraju musiał być prawdziwym wyzwoleniem, ale też i wyzwaniem. W Bristolu Henri poza nauką języka głównie rysuje. Jest samoukiem, wykonuje tygodniowo setki rysunków. Tak już pozostanie, kiedy wróci do Francji. Nie zrezygnuje też ze zdobytej wolności. Zamiast powrotu do rodziców, zamieszkuje w Paryżu, bez środków do życia, pochłonięty pasją tworzenia. Nie stać go jeszcze na podjęcie prób rzeźbiarskich. Nie starcza pieniędzy na jedzenie, jest osłabiony – trudno w takiej sytuacji myśleć o wynajęciu pracowni, kupieniu drogich na-

rzędzi i materiałów. W tym czasie chodzi do biblioteki St. Geneieve, gdzie rysuje przebywające tam osoby. Do biblioteki przychodzi też Zofia Brzeska – osoba samotna, boleśnie przeżywająca kolejne rozstanie. Jest na krawędzi popełnienia samobójstwa. Nie rozmawiają ze sobą. Dopiero po jakimś czasie przebywanie w jednym pomieszczeniu i częsty kontakt wzrokowy ośmiela Henriego do nawiązania rozmowy. Rozmawiają po angielsku. Zofia zna dobrze angielski, jakiś czas przebywała w USA, czyta nawet Szekspira w oryginale. Mają inne doświadczenia, ale podobną wrażliwość i w swojej samotności ogromną potrzebę przebywania z drugim człowiekiem. Henri przyzna później, że po raz pierwszy ktoś chciał go wysłuchać. Nabrał do Zofii takiego zaufania, że pożyczył jej swój bardzo intymny dziennik, w którym żalił się na samotność i brak zrozumienia. Stają się sobie coraz bardziej bliscy. Zosia odwiedza Henriego w jego wynajętym pokoju. Czytają wspólnie sonety Szekspira, Henri rysuje jej portrety. W końcu postanawiają razem wyjechać i zamieszkać w Londynie. Pod jednym warunkiem, zastrzega Zosia – pozostaną w związku platonicznym. Liczyli na korzystniejsze układy w Londynie, na pracę zapewniającą minimum finansowego zabezpieczenia bez konieczności sięgania po amerykańskie oszczędności Zosi. Henri znajduje zatrudnienie w biurze, Zosia musi wyjechać do Felixstowe. Codziennie ze sobą korespondują. Na podstawie listów Henriego mógłby powstać ciekawy przewodnik po Londynie. Pracuje, jeździ, zwiedza, i w końcu udaje mu się wynająć pracownię w Putney. Ale z pieniędzmi sobie nie radzi. Dostaje wypłatę i od razu wszystko wydaje na materiały. Jak wcześniej w Paryżu, nie dojada, jest osłabiony, pisze do Zosi, że razem z kotem żywią się mlekiem i jajkami, i dodaje z przekąsem, że jego organizm zaczyna reagować na tę dietę coraz mniej przychylnie. Mimo nieustannych problemów, osiągnięcia Henriego są niebywałe. W krótkim okresie powstają jego najważniejsze dzieła, niezwykle dojrzałe, aż trudno uwierzyć, że wyszły spod dłuta dwudziestolatka. Jednak sytuacja finansowa młodego artysty nie poprawia się. Żyje w skrajnej nędzy, wspomagany finansowo przez Zosię.


|17

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

kultura

Henri Gaudier-Brzeska stworzył własny styl w rysunku, malarstwie i rzeźbie. Powyżej: Tancerka z czerwonego kamienia, poniżej: fotografia i portret Zosi oraz autoportret Henriego (również na stronie obok); powyżej z prawej: zdjęcia Henri Gaudier-Brzeska

Henri tworzy, jakby wiedział, że zostało mu mało czasu. Jest niecierpliwy, pełen energii i nowych pomysłów, z których coraz bardziej wyłania się jego indywidualny styl. Poznaje londyńskich artystów o bardzo podobnych zainteresowaniach, ale zbiorowym wizjom nie ulega. Jest niczym żywioł. To o nim Ezra Pound, jeden z najwybitniejszych poetów XX wieku, powiedział: I met wild thing, co wykorzystali kuratorzy wystawy w Royal Academy of Arts. Ezra Pound stara się pomóc Henriemu finansowo zamawiając u niego swoje popiersie. Powstają dwie prace, które można zobaczyć na wystawie. Ale największym wsparciem dla Henriego jest związek z Zosią. Nadal platoniczny, niczym wzorowany na poezji prowansalskiej – związek skonsumowany jest śmiercią, jest końcem uczucia, końcem pożądania. O czystość tego związku bardziej jednak dbała Zosia. Kiedy lekarz oświadczył, że najlepszym lekarstwem na zaburzenia psychiczne Henriego będzie wizyta w domu publicznym, Zosia finansuje zasugerowaną przez lekarza terapię, która kończy się na… rozmowie rzeźbiarza z prostytutką. Za rozmowę Henri oczywiście płaci. Zosia podczas prawdziwej eksplozji twórczej Henriego przebywa głównie w Felixstowe. W licznych listach młody rzeźbiarz opisuje swoje zmagania z brutalną rzeczywistością, duchowe dylematy, kreśli kierunki poszukiwań i donosi o swoich postępach w nauce języka polskiego. Do Zosi zwraca się per Mama, Mamuśka, Matka, Zosik, podpisując się „Pik”. W listach są zabawne rysunki i polskie zdania robiącego językowe postępy Francuza. Henri często pisze o idealnej miłości, o tym niezwykłym związku, który ich łączy.

Wystawę Wild Thing można jeszcze oglądać do 24 stycznia, Royal Academy of Arts Burlington House Piccadilly London W1J 0BD www.royalacademy.org.uk

Czy jest to związek matki i syna, na co wskazują powtarzające się zwroty? Czy może brata i siostry, jak często sami utrzymywali wynajmując wspólnie pokój w Londynie? Każda odpowiedź będzie niepełna. W 1914 roku mieszkają razem. Zosia dogląda skromnego gospodarstwa, nic jednak nie wskazuje na poprawę ich losu. W końcu wybucha I wojna światowa. Henri wraca do Francji i zamiast na front trafia do więzienia za wcześniejszą dezercję (uniknął poboru do wojska wyjeżdżając do Anglii). Ucieka z więzienia i przedostaje się do Londynu.

Mógł wrócić do pracy twórczej, wrócił jednak na front. Wykazuje się brawurową odwagą, szybko awansuje. W jednym z listów prosi Zosię o rękę. Zosia przyjmuje jego oświadczyny, ale listu nie wysyła. 15 czerwca 1915 roku jest już za późno – Henri Gaudier-Brzeska zginął na froncie w okolicach Neuville St. Vaast. Miał 24 lata. Po śmierci Henriego Zosia zorganizowała jego pierwszą indywidualną wystawę w Londynie, wstęp do katalogu napisał Ezra Pound. Zmarła dziesięć lat później w zakładzie dla obłąkanych. Do końca życia nie mogła pogodzić się z utratą Henriego.


18|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

czas przeszły niedokonany

Spokojne na prenumeratę życie mnicha Paweł Zawadzki

Nowy Czas od początku adresowany był do wymagającego czytelnika; inteligentnego i wykształconego, o ugruntowanych poglądach, szerokich zainteresowaniach i bogatym doświadczeniu, świadomego swojej wartości i praw.

W

Wiemy, że od ponad trzech lat skutecznie trafiamy właśnie do tego wyjątkowego segmentu polskiej społeczności na Wyspach Brytyjskich. Publikujemy przede wszystkim wyczerpujące artykuły o problematyce społecznej, gospodarczej, multikulturowej, a także autorskie komentarze i felietony oraz rysunki satyryczne znanych twórców. Wydajemy nowoczesną i oryginalną gazetę, potrafiącą utrzymać uwagę czytelnika przez dłuższy czas. Po prostu dostarczamy wartość.

Polish Quality Paper in Great Britain

63 Kings Grove London SE15 2NA

PRENUMERATĘ zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order.

Imię i nazwisko.....................................................................................................................................................

Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Kod pocztowy.......................................................................................................................................................

Adres....................................................................................................................................................................... ...................................................................................................................................................................................

Tel............................................................................................................................................................................. liczba wydań

UK

UE

12

£25

£40

Prenumerata od numeru .................................. (włącznie)

24

£40

£70

Czeki prosimy wystawiać na:

Liczba wydań........................................................................................................................................................

CZAS PUBLISHERS LTD.

nowyczas

arteria arteria arteria arteria arteria arteria arteria arteria nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas

nowyczas

lutym 1980 roku, po kilku burzliwych przygodach natury duchowej, trochę jakby na „życiowym zakręcie” – znalazłem się w klasztorze Benedyktynów w Lubiniu. – Niebiosa nam pana zsyłają – ucieszyli się ojcowie informacją, że jestem bibliotekarzem. Reguła pozwala odpracować koszty pobytu – więc przez tydzień przenosiłem dziesięć tysięcy książek z jednego budynku do drugiego, powodem był remont. Mój pobyt w tym klasztorze okazał się nieprzypadkowy – akurat wypadała rocznica 1500-lecia urodzin św. Benedykta, patrona Europy, którego grób znajduje się na Monte Cassino, górze świętej dla Polaków. W klasztornym krużganku stała drewniana figura, naturalnej wielkości, św. Benedykta, więc modliłem się przed nią o przyłączenie Polski do Europy – w lutym 1980 roku. Święty patrzył w niebo, głowę miał skierowaną ku górze – więc odnosiłem wrażenie, że moja modlitwa niewiele Go interesuje, mimo że pokornie klęczałem... Ale jednak, modlitwa została wysłuchana, choć pewno, wzorem Świętego, Europa nieco z góry patrzyła na Polskę... Kiedy ukończyłem prace biblioteczne, siadłem w altance w ogrodzie z klasztornym bibliotekarzem, bratem Tadeuszem. W pewnej chwili brat Tadeusz, mający już sporo po osiemdziesiątce, mocno schorowany – wręczył mi ogromny pęk kluczy bibliotecznych ze słowami: – Ja bym chętnie bratu tę bibliotekę przekazał... Po czym poszedł do swej celi. Zacząłem się zastanawiać: dwa małżeństwa (ale bez ślubu kościelnego), burzliwe życie, brak mieszkania – a tu cisza, święty spokój, kuchnia prosta lecz dobra... Różne zajęcia w życiu wykonywałem – byłem studentem medycyny, pilotem szybowcowym, parobkiem u ogrodnika, pracownikiem schroniska górskiego – ale mnichem jeszcze nie byłem... Może warto spróbować? Właściwie czemu nie?... I z takimi myślami wróciłem do swej celi, tzn. pokoju gościnnego. Na drugi dzień, przy śniadaniu, do refektarza ktoś wpadł z wiadomością: – Brat Tadeusz nie żyje! Brat Tadeusz, mocno schorowany, cierpiał na cukrzycę. Idąc na poranną modlitwę zasłabł między podwójnymi drzwiami celi, zmarł na serce... I tak zaczęła się moja, trwająca do dziś przygoda i znajomość z Benedyktynami. Najstarszą rodziną zakonną – o której się mawia, że granice kultury europejskiej wyznacza obecność klasztorów benedyktyńskich. Dziś bracia z klasztoru w Lubiniu k. Kościana (www.benedyktyni.pl) wracają do zarzuconych ongiś tradycji, produkują słynną benedyktynkę (www.benedyktynka.pl). A ja odwiedzam klasztor regularnie. Wdałem się też w korespondencję z najstarszymi klasztorami benedyktyńskimi w

Klasztor Benedyktynów w Lubiniu

Europie, publikując o nich cykl artykułów. Klasztor w Lubiniu jest fundacją Bolesława Śmiałego, w herbie ma symbole trzech wielkich religii – Półksiężyc, Gwiazdę i Krzyż. Synteza teologiczna tych religii była jednym z problemów słynnych Templariuszy. Ciekawe, że wzdłuż zachodniej granicy Polski jest sporo śladów po Templariuszach. Klasztor w Lubiniu stoi na wzgórzu kryjącym rozległe lochy pochodzące jeszcze z czasów najazdów tatarskich. Jest więc możliwe, że herb klasztoru jest wskazówką, że może tutaj należy szukać legendarnego skarbu Templariuszy… Inną ciekawostką tego klasztoru są grusze w kształcie menory w ogrodzie – posadził je tajemniczy i wielce uczony cadyk, któremu mnisi udzielili schronienia. Znikł równie tajemniczo, jak się pojawił... W Polsce Benedyktynów jest ok. 60 – w Anglii – ponoć aż 600! Przewodnik „Opactwa i klasztory Europy” Cesare Romano wymienia siedem klasztorów w Irlandii i 26 klasztorów w Anglii, w tym kilka mających 800-1000 lat! Do dziś pamiętam listy ojca Paula z klasztoru nad jeziorem Loch Ness (z cudnym widokiem na jezioro), który żalił się, że został sam w klasztorze! W swoich listach, jakie słałem do tych klasztorów, pytałem, czy i kiedy byli w nich mnisi z Polski. I otrzymywałem odpowiedź – najczęstszą – że nigdy w historii danego klasztoru nie było w nim mnichów z Polski! Gdybym dziś był młodszy – z radością starałbym się, by zostać pierwszym w historii mnichem z Polski w którymś z najstarszych, ponad tysiącletnich klasztorów benedyktyńskich w Europie. Może nad słynnym jeziorem Loch Ness w Szkocji? Może na Wyspie św. Honorata na Morzu Śródziemnym – tej samej, z której św. Patryk wyruszał, by ewangelizować Irlandię, a gdzie dziś w tych samych starych murach, które chroniły przed piratami, żyją spokojnie Cystersi (młodsza gałąź Benedyktynów), uprawiając ogród, hodując pszczoły, medytując nad morzem. Cisza, spokój, dobra kuchnia i na ogół znakomite biblioteki. 1500 lat historii będących gwarancją dobrej tradycji życia duchowego. Komu się podobał głośny film „Wielka cisza” – niech się nad tym zastanowi. A jeśli zostanie pierwszym w historii mnichem z Polski – niech prześle pocztówkę autorowi (na adres redakcji). Amen.


|19

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

Otwieramy Literacką ARTerię Nowego Czasu. Jeżeli znajdzie Czytelnicze uznanie, które jest dla nas najważniejsze, a jednocześnie zainspiruje autorów do przesyłania wierszy, krótkich form prozatorskich, bądź przekładów, zagości na stałe na naszych łamach. Jest to dla nas nowe doświadczenie, towarzyszy mu niepewność, ale też ciekawość i nadzieja. ARTeria, dotąd zdominowana przez muzykę i sztuki plastyczne, szybko sprawdziła się, krwioobieg funkcjonuje prawidłowo. Czas na literaturę. Nie zamierzamy niczego twórcom narzucać. Jeżeli będą mieli ambicje rozwoju, czuli potrzebę publikacji i kontaktów z innymi piszącymi. Zapraszamy.

Guo Lusheng, chiński dysydent Rok 1968. Na uniwersytecie w Paryżu studenci wiecują, wskutek czego następuje kryzys rządu. Na uniwersytecie w Warszawie studenci też wiecują, wskutek czego dostają po trzy lata więzienia. Na uniwersytetach w Kalifornii studenci eksperymentują z halucynogenami. Uniwersytet w Pekinie natomiast przestaje funkcjonować, bowiem Przewodniczący Mao stwierdził, że studenci powinni uczyć się prawdziwego życia pracując w kołchozach. Kolejarze, poganiani przez hungweipingów, pracują z rewolucyjnym ferworem wywożąc tłumy studentów na zapadłą wieś. Zachodnim korespondentom wydaje się, że Chińczycy przestali myśleć i powtarzają tylko wykute na pamięć myśli Przewodniczącego. Zachodni korespondenci są oczywiście w błędzie, choć na ich usprawiedliwienie można przypomnieć twierdzenie, że naprawdę istotne wydarzenia niezwykle

trudno jest dostrzec komuś, kto nie jest ich uczestnikiem. Chińczycy to naród poetów; korespondenci zachodni nie dostrzegli, bo nie mogli, że właśnie wtedy zdarzyła się rzecz niezwykła: powstał Szczep Poetów z Bagien Baiyang. Tak się złożyło, że grupa młodych poetów z Pekinu zesłana była do kołchozów w okolicy zwanej Bagnami Baiyang i miała możność spotykać się i wymieniać teksty. Owe teksty rozchodziły się przepisywane ręcznie albo i zapamiętywane, jeśli napisane były w tradycyjnej rymowanej i rytmicznej formie. Do Szczepu z Bagien Baiyang należało kilkunastu poetów, żaden jednak nie zdobył takiej popularności jak Guo Luszeng. Bliska sercu wszystkim zesłańcom tematyka jego wierszy prosiła się o zapamiętanie, co ułatwiała ich tradycyjna forma. Ponad trzydzieści lat później na wieczorze poetyckim w Londynie spotkałem Bei Linga, chińskiego dysydenta, który przed wyjazdem z Pekinu obracał się w kręgach poetyckich. Od niego właśnie mam powyższą wiedzę oraz angielskie przekłady Guo Lushenga, które spolszczyłem i poniżej prezentuję.

LITERACKA Roztargnienie Ludziom Do życia potrzebny jest pretekst

Koncert Zwalają to na rodzinę Dzieci Obowiązki Którym nigdy końca

Gra burza, pcha błyskawice Tnie nieba łączy i dzieli Przesuwa niebieskie granice Aż wydiabli je i wyanieli. A człowiek się głowi i dręczy Czy przestrzeń ta gromem orana Pod aureolą tęczy To ziemia mu obiecana Boć spływa spod nieboskłonu Ożywcza posoka ozonu

Przekonują Że są sumą własnych doświadczeń Którym nigdy końca Wplątują w to Stwórcę Któremu nigdy końca Ja Żyję przez roztargnienie Umarłem wraz z miłością

A może ktoś wyżej jeszcze Bezradny płacze deszczem Zbigniew Janusz

Zbigniew Janusz

PRESENTS

Włodzimierz Fenrych

Pekin, 4:08

Zaufaj przyszłości

Dworzec w Pekinie, czwarta zero osiem, Nad peronami morze rąk faluje. Dworzec w Pekinie, czwarta zero osiem, Gwizd parowozu przecina poranek.

Bezduszna pajęczyna zamknęła drzwiczki pieca Węgiel wzdycha żałośnie dymem szarej biedy. Wyrównując uparcie popioły nadziei, Piszę na czystym śniegu: „Zaufaj przyszłości”.

Wysokie mury pekińskiego dworca Wypełnia jakaś potężna wibracja. Oszołomiony spoglądam przez okno Nie mogąc pojąć o co tutaj chodzi.

Winogrona zbierają rosę października, A pochylone kwiaty wspierają się wzajem. Ja, poskręcanym pnączem zdobnym w krople rosy, Piszę na zimnej ziemi: „Zaufaj przyszłości”.

Wczoraj mi matka przyszyła guziki, Chyba jej igła kłuje mnie dziś w sercu. Teraz me serce staje się latawcem, Którego nić ma matka trzyma w ręku.

Chcę głaskać dłonią fale aż po krańce nieba, Morze chcę podtrzymywać, w którym słońce płynie. Trzymając ciepły promień porannego słońca, Piszę dziecinne słowa: „Zaufaj przyszłości”.

Nić naciągnięta zaraz się rozerwie, Już muszę głowę przez okno wychylić. Dopiero teraz, patrząc ponad tłumem Pojmuję chyba o co tutaj chodzi.

Rzeczą, która mnie zmusza, by ufać przyszłości Jest zaufanie w oczach pokoleń, co przyjdą. Ich rzęsy strzepną z oczu pyły burz historii, Źrenice na wskroś przejrzą, co dziś zapisano.

Gwar falujący ostatnich pożegnań Zmyje niedługo Pekin sprzed mych oczu. Drgnęły wagony, teraz miasto Pekin Zwolna odpływa pod mymi stopami.

I nie ma to znaczenia, czy marne wspomnienia Po naszych walkach, klęskach, wzbudzą w czyichś oczach Łzy ciepłego współczucia, trochę zrozumienia, Czy wzgardliwy uśmiech i politowanie.

Znów macham ręką przez otwarte okno Chcę chwycić Pekin choć za rąbek płaszcza. Wołam do niego, wołam do Pekinu, By nie zapomniał nigdy o swym synu.

Myśmy ciągle szukali, ze wszystkich sił swoich. Zatraciliśmy siebie szukając sukcesu. Sąd będzie sprawiedliwy, taką mam nadzieję. Na sąd przyszłych pokoleń czekam niecierpliwie.

Na koniec chwytam jeszcze czyjąś rękę. Czyja to ręka? To jest bez znaczenia. Nie chcę jej puścić, to jest moje miasto, To jest ostatnie dotknięcie Pekinu.

Z całych sił, przyjaciele, ufajmy przyszłości, Ufajmy, że są rzeczy, których nikt nie zniszczy. Ufajmy także, że młodość zwycięży nad śmiercią. Zaufajmy przyszłości, zaufajmy życiu.

Wieczór z Zibą Karbassi wschodzącą gwiazdą poezji perskiej. spotkanie poprowadzi Włodzimierz Fenrych – tłumacz jej wierszy na język polski. Krypty kościoła

st. George the Martyr, borough High street sE1 1Ja

sobota, 13 lutego, godz. 19.00


20|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

podróże po świecie Biorąc do ręki globus, łatwo sprawdzimy, że Londyn i leżący w Nowej Zelandii Auckland znajdują się niemalże dokładnie po przeciwnych stronach świata. Różnica czasu pomiędzy obydwoma miastami wynosi dwanaście godzin, zaś podróż w jedną stronę zajmie ponad dobę. Bilety do najtańszych też nie należą, jednak wyprawa do Nowej Zelandii warta jest poniesionych trudów i kosztów.

NOWOZELANDZKA PRZYGODA Alex Sławiński

L

ot do Hong Kongu trwał dwanaście godzin. Tam następny samolot i – znów niemalże pół doby w powietrzu. Z góry miałem okazję zobaczyć australijskie wybrzeże, wzdłuż którego lecieliśmy przez jakiś czas. Zaś podchodząc do lądowania – panoramę Auckland, miasta, którego widok nawet z lotu ptaka pozostawia niezapomniane wrażenia. Jeśli podróżowaliście do Wielkiej Brytanii przed wejściem Polski do UE, to pewnie wiecie, jakim horrorem było wtedy spotkanie z urzędnikiem imigracyjnym. Na lotnisku w Nowej Zelandii wcale nie jest lepiej. Oprócz dokładnej spowiedzi na temat celu wizyty i długości pobytu oraz konieczności odpowiedzi na wnikliwe pytania, gdzie dokładnie zamierzam się zatrzymać, skontrolowano dokładnie mój bagaż podręczny. Nowozelandzkie przepisy są bardzo restrykcyjne jeśli chodzi o wwożenie na teren kraju różnorakich produktów pochodzenia zwierzęcego i roślinnego. Specjalne bramki i wyszkolone psy, biegające po torbach kręcących się na bagażowej karuzeli, sprawdzają nie tylko czy nie przewozimy narkotyków lub kostek semtexu, ale także kanapek z szynką, owoców czy chociażby kwiatów dla ukochanej.

ChroniąC włASną goSpodArkę Dzieje się tak nie bez powodu. Nowozelandzka przyroda jest kompletnie bezbronna jeśli chodzi o „najeźdźców” z zewnątrz. Przed przybyciem Europejczyków w te strony jedynymi ssakami występującymi na wyspach były nietoperze. Dziś szczury, króliki, psy i przywiezione z Australii oposy stanowią plagę, którą nie wiadomo jak zwalczyć. Wprawdzie epidemia, jaka wybuchła parę lat temu wśród królików poważnie ograniczyła ich liczbę, jednak bezpańskie psy i koty do dziś są głównym czynnikiem powodującym zmniejszanie się populacji ptaka kiwi, będącego symbolem kraju. W świecie roślinnym sytuacja jest podobna. Europejskie chwasty wypierają rodzimą roślinność, zaś przywleczone nie wiadomo skąd algi sieją spustoszenie w jeziorach Wyspy Południowej. Kolejnym zagrożeniem dla (tym razem gospodarczej) równowagi kraju są napływający masowo imigranci. Wprawdzie Nowa Zelandia nadal dynamicznie się rozwija i potrzebuje rąk do pracy, jednak tamtejszy rynek oczekuje na specjalistów. Nisko wykwalifikowana siła robocza, głównie z Azji, nie jest w stanie zapewnić krajowi odpowiedniego tempa wzrostu. Co więcej – bezrobotni przybysze, z licznymi rodzinami, stają się dodatkowym obciążeniem dla nowozelandzkiego podatnika. Stąd konieczność restrykcyjnych kontroli wjazdowych.

Gdy jednak przejdziemy już przez wszystkie procedury graniczne, jeden z najpiękniejszych zakątków świata staje przed nami otworem. W Nowej Zelandii znajdziemy wszystko: zapierające dech w piersiach góry i morze z pięknymi plażami, lodowce i tropikalną roślinność, industrialną nowoczesność największych miast i maoryską tradycję...

pierwSzy przySTAnek Najlepszym sposobem na zwiedzanie kraju jest wynajęcie samochodu i jazda dokąd oczy poniosą. Albowiem wszędzie znajdziemy coś ciekawego. Paliwo jest w Nowej Zelandii dużo tańsze niż w Anglii, noclegi w licznych hotelikach i schroniskach również, tak więc beztroskie jeżdżenie po kraju nie powinno nadmiernie obciążyć naszej kieszeni jeśli wydatki będziemy planować z rozsądkiem. Dla większości turystów pierwszym przystankiem jest zazwyczaj Auckland. To największe, najnowocześniejsze, multikulturowe miasto jest najbardziej rzucającą się w oczy wizytówką kraju. W porównaniu z nim znajdujące się na przeciwległym końcu wyspy Wellington jest senną mieściną, do której ludzie nie zapuszczają się zbyt często jeśli nie mają poważnego powodu. A przecież to właśnie Wellington jest stolicą – przynajmniej z administracyjnego punktu widzenia. Bo tak naprawdę, gdy przybywającego do Nowej Zelandii turystę spytamy o stolicę kraju, z pewnością większość bez wahania wymieni Auckland, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jaki błąd popełnia. I nic w tym dziwnego. Wellington, z jego niemalże prowincjonalną atmosferą w niczym nie przypomina cztery razy większego, nowoczesnego, szybko rozwijającego się Auckland. To tu właśnie skupia się życie artystyczne i kulturalne kraju. Tu również, górując ponad nowoczesnymi biurowcami, stoi Sky Tower – najwyższa budowla południowej półkuli. Stąpanie po szklanej podłodze zawieszonego ćwierć kilometra nad ziemią tarasu widokowego przyspiesza bicie serca nawet tym, którzy twierdzą, że nie wiedzą co to lęk wysokości. Z kolei wielbiciele mocnych wrażeń będą mieli okazję wpompować nieco adrenaliny do żył skacząc ze Sky Tower na linie.

ekSTremAlnie i zwyCzAjnie Zresztą nie tylko w Auckland można sobie zafundować podobne przeżycia. Nowa Zelandia uchodzi za światową stolicę sportów ekstremalnych. Pośród wspaniałych widoków, jakie oferuje wyspiarski kraj, skok na bungee to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. W wielu miejscach kraju turysta może sobie również zafundować rafting. Jest to spływ pontonem wzdłuż wartkiej, górskiej rzeki, w której roi się od wirów, wodospadów i wystających z wody ostrych kamieni. Wypadnięcie z pontonu prosto do lodowatej wody nie należało do najprzyjemniejszych wydarzeń mojego życia, ale zjazd w dół siedmiometrowego wodospadu jest wrażeniem, którego łatwo się nie zapomina. Miłośnicy wspinaczki górskiej również nie powinni czuć się zawiedzeni. Na obu głównych

Sky Tower w Auckland – najwyższa budowla południowej półkuli

wyspach kraju znajdują się malownicze pasma górskie. Najwyższy szczyt kraju, Mount Cook, wznosi się na ponad 3 tys. metrów nad poziom morza. Otaczające go góry są niewiele tylko niższe, zaś w oddzielających je dolinach przez cały rok zalegają lodowce. Nic więc dziwnego, że nazwano je Alpami Południowymi. Góry wyrastają miejscami prosto z oceanu. Jadąc z Christchurch, największej miejscowości Wyspy Południowej do Picton, portowego miasta, do którego zawijają promy z Wyspy Północnej, po jednej stronie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od drogi, są malownicze morskie

plaże, zaś po drugiej – górskie szczyty. Na zboczach, zamienionych w wielkie pastwiska – tysiące owiec. Złośliwi mawiają, że Nowa Zelandia ma 44 mln mieszkańców, z czego cztery miliony to ludzie, zaś reszta – barany. Choć tak naprawdę ostatnimi laty zamiast owiec coraz częściej można ujrzeć tam krowy. Jak mówili mi lokalni farmerzy – krowi biznes jest bardziej opłacalny. Jednak dobrze rozwinięte rolnictwo kraju to nie tylko hodowla. Nowa Zelandia jest też liczącym się producentem jabłek i ich przetworów, oraz – co chyba nie dziwi – owoców kiwi. Jadąc przez kraj


|21

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

podróże po świecie

Im dalej na południe, tym bardziej roślinność przypomina tę, którą znamy z naszej europejskiej strefy klimatycznej

często zastanawiałem się, czy slangową nazwę swej nacji (Kiwis) Nowozelandczycy tak naprawdę nie zawdzięczają owocom, a nie osławionym ptakom, bo wymierającego nielota w czasie swej wyprawy nie zobaczyłem ani razu, a plantacje kiwi niemalże na każdym kroku. Z daleka do złudzenia przypominały uprawy winorośli. Bo pamiętajmy, że Nowa Zelandia jest również coraz bardziej liczącym się w świecie producentem wina. Najlepszym miesiącem na wizytę w tym kraju jest marzec – najazd turystów już się kończy, temperatury stają się bardziej znośne, zaś przyroda jest najpiękniejsza właśnie o tej porze roku. A właśnie dla przyrody, dla widoków warto przebyć taki szmat drogi. Nie bez powodu twórcy ekranizacji „Władcy Pierścieni” wybrali tę krainę, by „udawała” Śródziemie. Albowiem tu właśnie znajdziemy wszystkie części składowe tolkienowskiego świata. Wielkie, trawiaste równiny, nieprzebyte lasy, góry, gejzery i wulkany. Jadąc z północy na południe zauważamy powolną zmianę szaty roślinnej. Tropikalne, palmowe gaje ustępują z wolna lasom liściastym, w których najbardziej rzucającym się w oczy elementem są eukaliptusy. Ich wysokie pnie, z korą obłażącą długimi płatami, pozwalają wiszącym wyżej niż u pozostałych drzew jasnozielonym koronom na znakomity dostęp do światła słonecznego. Wprawdzie również w Londynie znajdziemy w przydomowych ogródkach pojedyncze eukaliptusy zasadzone przez botaników-amatorów, te jednak swym wyglądem w niewielkim stopniu przypominają okazy z południowej półkuli. Im zaś dalej na południe, tym bardziej roślinność przypomina tę, którą znamy z naszej europejskiej strefy klimatycznej.

Na cZterech kółkach Przez Nową Zelandię podróżuje się szybko. Wielkie terenowe smoki z napędem na cztery koła rzadko jeżdżą tam wolniej niż 100 km/h, nawet na górskich serpentynach. Podobnie i olbrzymie osiemnastokołowce, przypominające te, które oglądaliśmy w filmie „Konwój”. Sieć kolejowa kraju nie jest najlepiej rozwinięta, więc transport odbywa się w głównej mierze drogami. Ciężarówki gnają więc masowo przez kraj, gotowe staranować wszystko, co porusza się wolniej od nich. W Nowej Zelandii (wyłączywszy okolice Auc-

kland, Wellington i Christchurch) nie ma autostrad w europejskim rozumieniu tego słowa. State Highway, czyli główna arteria kraju prowadząca z północy na południe to wąska droga, z jednym tylko pasem dla każdego kierunku ruchu. Dodatkowy pas, służący do wyprzedzania, pojawia się co kilkanaście kilometrów. Tak więc – nie chcąc być zawalidrogą – należy dostosować swoją prędkość do ogólnie przyjętej. Nie jest to łatwe. Szczególnie w górach. Moja wynajęta toyota nie trzymała się drogi tak pewnie jak należące do tubylców „offroady”, poza tym jako turysta, chcąc choć trochę obejrzeć kraj wlokłem się osiemdziesiątką. Często więc tworzył się za mną ogonek z pięciu, sześciu pojazdów. Wedle nowozelandzkich standardów to już niezły korek. Dzięki takiemu ekspresowemu tempu udało mi się przebyć wzdłuż Północnej Wyspy w ciągu pięciu dni. Na szybką jazdę można sobie pozwolić, gdyż prawie nigdzie nie ma kamer kontrolujących prędkość, natężenie ruchu jest niewielkie, zaś drogi dobrze utrzymane. Jazda samochodem może być początkowo nieco kłopotliwa. Podobnie jak w większości krajów Azji i Pacyfiku – w Nowej Zelandii jeździ się po lewej stronie drogi, więc ktoś, kto już przywykł do prowadzenia pojazdów w Wielkiej Brytanii, teoretycznie nie powinien mieć większych problemów. Teoretycznie. Bowiem chociażby fakt, iż kolumna kierownicy skonstruowana jest tak, że przełącznik kierunkowskazów i wycieraczek znajdują się po odwrotnych stronach niż to jest powszechnie przyjęte,

W Nowej Zelandii znajdziemy wszystko: zapierające dech w piersiach góry i morze z pięknymi plażami, lodowce i tropikalną roślinność, industrialną nowoczesność największych miast i maoryską tradycję...

nieco działa na nerwy. Ale dość szybko można się do tego przyzwyczaić i nie włączać wycieraczek przy każdej próbie skrętu. W każdej, nawet w najmniejszej (a takie tam przeważają) mieścince były jakieś atrakcje. A to olbrzymie jezioro w Taupo, a to gorące źródła w Rotorua, a to wreszcie możliwość kupienia świeżych i tanich, „organicznych” owoców i warzyw wprost od farmerów wykładających swoje towary na stoiskach przy drodze. Małe, senne mieścinki są rajem dla tych, których zmęczył już codzienny wyścig szczurów, panujący w nowoczesnych metropoliach i chcą odnaleźć trochę spokoju. Na trasie mojej wycieczki spotkałem wielu Brytyjczyków, którzy w poszukiwaniu owego spokoju wynieśli się ze swego kraju. Prowadzą tam swoje sklepiki, knajpy i hoteliki i niewiele ich obchodzi szaleństwo odległego świata. Bo też spacerując ulicami nowozelandzkich miasteczek można zapomnieć nie tylko o świecie, ale i o upływie czasu. Jest sennie, ale nie gnuśnie. Nowozelandczycy to ludzie bardzo energiczni, którzy nigdy nie wyglądają na znudzonych. Są też znacznie bardziej niż Anglicy otwarci i przyjacielscy, chociaż – bez wylewności.

MaoryskIM ZWycZajeM Jednym z powodów mojej podróży na antypody był ślub znajomych. Była to impreza bardzo różniąca się od tego, co znamy z Wielkiej Brytanii. Zamiast krótkiego spotkania przy szampanie, wziąłem udział w wielkim, obliczonym na setkę gości, dwa dni trwającym weselu, które bardzo kojarzyło mi się z polską tradycją ludową. Bo też było na ludowo. Po maorysku. Być w Nowej Zelandii i nie spotkać się z maoryską kulturą to tak jak pojechać do Paryża i nie widzieć wieży Eiffla. Ceremonii ślubnej opisywać nie będę, wspomnę jedynie, że odbywała się ona pod gołym niebem, na wielkiej łące, oryginalnie będącej pastwiskiem, na czas imprezy „wypożyczonej” od właścicieli, czyli jednego z lokalnych rodów. Miejsce to przekształcono w pole namiotowe, na którym mieszkaliśmy i imprezowaliśmy przez następnych kilka dni. Wystarczał pięciominutowy spacer (połączony ze „skokami przez płotki” oddzielające od siebie poszczególne pastwiska), by dotrzeć na dziewiczą, piaszczystą plażę. Wielkie

wrażenie zrobiła na mnie weselna kolacja, przygotowana w tradycyjny, maoryski sposób. Jadło (w tym największe, jakie dotąd widziałem homary nałapane parę godzin wcześniej – jak twierdzili organizatorzy), zakopano w ziemnym dole, w którym rozpalono ogień. Przemówieniom, jedzeniu, piciu i... kolejnym przemówieniom nie było końca. Pośród obfitości jadła i napitku łatwo było się zapomnieć. Jednakże samej imprezy – co chyba oczywiste – zapomnieć się nie da. Dzięki serdeczności organizatorów i uczestników czułem się jakbym był w swojej rodzinie. Po weselu zostałem jeszcze kilka dni w tym pięknym kraju. Poświęciłem je na zwiedzanie Wyspy Południowej. Jest ona większa od północnej, ale mieszka tu nie więcej niż jedna czwarta populacji kraju. Jej centralną część zajmują posępne, prawie niezamieszkałe Alpy Południowe. Jedynym większym miastem jest Christchurch, leżący na wschodnim wybrzeżu. Z miasta nad morze jedzie się godzinkę, mijając malownicze wzniesienia. Mnie jazda zajęła nieco więcej, gdyż w jednym z miejsc trwały prace remontowe drogi. Na kilkusetmetrowym odcinku uwijała się spora grupa robotników kładących nawierzchnię. Ruch odbywał się wahadłowo po jednym tylko pasie, co opóźniło nieco przejazd. Jednak gdy parę godzin później wracałem do Christchurch, robotnicy zniknęli, a jezdnia była zrobiona. Przyzwyczajony do tego, że w Londynie prace przy najmniejszej nawet dziurze w drodze trwają tygodniami, nie mogłem się nadziwić tempu, w jakim odbył się remont. Zresztą – różnic pomiędzy tym, co europejskie, a tym, co nowozelandzkie jest więcej. Weźmy choćby pieniądze. Wprawdzie siła nabywcza lokalnej waluty jest znacznie mniejsza niż funta (wymienia się mniej więcej jak 1 do 3), jednak jakość wykonania banknotów jest dużo wyższa. Albowiem są one zrobione z plastikowej folii, co powoduje, że trudniej je podrobić. Są też znacznie trwalsze od papierowych odpowiedników. Owa wytrzymałość na zniszczenie jest w wilgotnym, podzwrotnikowym klimacie kraju cechą bardzo pożądaną. Nic więc dziwnego, że coraz więcej państw regionu Pacyfiku przechodzi na takie właśnie foliowe pieniądze. Jeśli będziecie w Nowej Zelandii nie zdziwcie się, że kupując cokolwiek nie otrzymacie reszty wyliczonej co do centa – najmniejszym nominałem jest dziesięciocentówka, zaś kasy przy sumowaniu po prostu zaokrąglają końcową wartość. Społeczność tego kraju bardzo poważnie traktuje lokalną tradycję, zwyczaje i historię (szczególnie tę sprzed okresu przybycia Brytyjczyków). Kraj przeszedł niedawno zmianę flagi narodowej. Znaną do tej pory, niebieską, z Union Jack w lewym górnym rogu i krzyżem południa zastąpiła czarna, z gałązką srebrnej paproci – symbolu kraju. Czarny kolor stał się barwą reprezentacyjną. Najlepiej wiedzą o tym fani sportu, którym All Blacks jednoznacznie kojarzą się z nowozelandzką drużyną narodową. Zaskoczeniem była dla mnie cena domów. Podczas gdy w Londynie za 100 tys. funtów nie kupi się nawet najmniejszej kawalerki w najlichszej dzielnicy, za równowartość tej sumy można w nowozelandzkim countryside dostać dom z trzema sypialniami, sporym ogrodem i garażem na dwa samochody. I mimo że ostatnimi czasy ceny dość szybko idą w górę, nadal – w porównaniu ze średnią europejską – zdają się być bardzo atrakcyjne. Dlatego kto wie, może zamiast myśleć o kupnie domu w Polsce czy Zjednoczonym Królestwie, niektórzy inwestorzy zastanowią się nad kupnem nieruchomości w innym końcu świata, gdzie rynek nadal dynamicznie się rozwija i suma zwrotu z takiego nabytku może być za parę lat znacznie większa niż tutaj? Krótki pobyt w Nowej Zelandii z pewnością nie dał mi szansy poznania wszystkich osobliwości tego kraju. Dlatego wiem, że wybiorę się tam kiedyś jeszcze, do czego serdecznie namawiam czytelników „Nowego Czasu”. Tekst i zdjęcia: Alex Sławiński


22|

16-29 stycznia 2010 | nowy czas

wędrówki po londynie, i dalej…

Edorado, czy betonowe slumsy? Rafał Zabłocki

N

iedługo po przyjeździe do Lonnu postanowiłem wybrać się po raz pierwszy do kina. Było to kino Renoir, w Brunswick Centre na Bloomsbury. Argentyński film, który obejrzałem, był wyjątkowo kiepski i nie pamiętam dziś nawet tytułu. Pamiętam za to dokładnie moment, gdy zobaczyłem Brunswick Centre. Osiedle przypominało gigantyczny bunkier wsparty na betonowych kolumnach. Od strony wewnętrznego dziedzińca rozciągał się widok na uskokowo położone balkony, całość wyglądała jak z ponurego filmu science fiction. Niedługo potem dowiedziałem się, że było to moje pierwsze spotkanie z ekstremalną i kontrowersyjną odmianą modernizmu, zwaną brutalizmem. Ten awangardowy styl surowego betonu charakteryzuje się ciężarem, powtarzal-

nością geometrycznych kształtów i wyrafinowaną prostotą. Zaskakująca nazwa pochodzi od francuskiego określenia na surowy beton – beton brut. Brutalizm fascynuje i przeraża. Od czasu pierwszego spotkania poluję na wszelkie okazy tego betonowego architektonicznego ekstremizmu. W Londynie odnalazłem kilka budowli utrzymanych w tym stylu. Najbardziej znane to położone nad Tamizą budynki National Theatre i South Bank Centre (Royal Festival Hall, Hayward Gallery, Queen Elizabeth Hall, Purcell Room). Ten pierwszy doczekał się złośliwego komentarza księcia Karola („dobry sposób na postawienie elektrowni atomowej w centrum miasta tak, żeby nikt nie protestował”). Drugi kompleks jest tak surowy, że na ścianach pozostawiono odciski drewna używanego do szalunków. Jest także Pimlico Academy – budynek szkoły porównywany do okrętu wojennego czy wyginające się w łagodny łuk betonowe tarasy osiedla przy Alexandra Road w Camden. Od wyglądu nie mniej fascynująca jest historia brutalistycznych osiedli, silnie powiązanych z powojennymi ideami państwa opiekuńczego. W za-

Robin Hood Gardens – oprócz przestępczości problemem jest też kiepski stan techniczny mieszkań

myśle miały one stać się eldorado dla klasy pracującej, w większości przypadków zmieniły się w betonowe slumsy. Czołowym tego przykładem są bloki Robin Hood Gardens położone w Poplar. Obecnie jest to najbardziej kontrowersyjny z brutalistycznych projektów. Stało się tak za sprawą decyzji urzędu konserwatorskiego – English Heritage, który w lipcu 2008 roku odmówił wpisania dwóch bloków na listę zabytków, otwierając tym samym drogę do ich wyburzenia. Magazyn Building Design rozpoczął kampanię mającą na celu ich ocalenie, a na łamach prasy rozgorzała zacięta dyskusja. Najbardziej prestiżowi architekci Londynu stanęli w

obronie tych budynków, określając je mianem arcydzieła. Robin Hood Gardens to dwa bloki przypominające twierdze. Zbudowano je w 1972 roku według projektu Petera i Alison Smithsonów. Osiedle składa się z 213 mieszkań komunalnych. Jego charakterystyczną cechą są szerokie galerie ciągnące się wzdłuż całej długości budynku. Te „podniebne ulice” w zamierzeniu architektów miały być przestrzenią służącą do spędzania wolnego czasu i nawiązywania kontaktów. Z czasem okazało się, że dobrze nadają się też do rozbojów i innych wykroczeń, bo umożliwiały łatwe otoczenie ofiary i szybką ucieczkę. Oprócz przestępczości

Pociąg inny niż wszystkie

The British Pulman Train zaczyna podróż z Victoria Station

problemem osiedla jest też kiepski stan techniczny mieszkań, nieremontowanych od lat. Budynki na pierwszy rzut oka wyglądają na zaniedbane i nawet najwięksi zwolennicy zdają sobie sprawę z konieczności gruntownego odrestaurowania osiedla. Obrońcy Robin Hood Gardens twierdzą jednak, że fatalnej opinii osiedla winne są lata zaniedbań ze strony władz lokalnych, a nie same rozwiązania architektoniczne. Pogląd ten zdaje się uzasadniony, jeśli Robin Hood Gardens zestawić ze skrajnie odmiennym przykładem brutalizmu – Barbicanem. To zbudowane na przełomie lat 60. i 70. osiedle liczy obecnie ponad 4 tys. mieszkańców. Od

Jest taki pociąg, inny niż wszystkie, który kilka razy w tygodniu pędzi po brytyjskich torach. Zachwyca, a zarazem zastanawia stojących na peronach, spieszących do pracy pasażerów. Nie, nie zatrzyma się dla nich. Jego trasa wiedzie przez luksus, komfort i niezapomnianą przygodę…

Mowa o The British Pulman Train. Należy on do sieci słynnych hoteli, łodzi i pociągów firmy The Orient-Express, mających swe siedziby na całym świecie. The British Pulman Train zaczyna podróż z Victoria Station. Pasażerowie spędzają dzień na pokładzie jednego z dziesięciu niepowtarzalnych wagonów. Zostały one wyprodukowane w latach 20-30. ubiegłego stulecia, aby służyć królowej oraz innym sławnym i bogatym, którzy ponad wszystko cenili sobie luksus i komfort podróży. Dziś, po odrestaurowaniu i unowocześnieniu kilku przydatnych szczegółów pociąg wozi po całej Anglii tych, którzy chcą choć na chwilę poczuć klimat początku minionego stulecia. Wytworne fotele, dywany, mahoniowe ściany z rzeźbionymi w nich krajobrazami, toalety z mozaikami przedstawiającymi słynne mitologiczne sceny to tylko część atrakcji czekających na podróżujących. The British Pullman oferuje najwyższej klasy potrawy zaspokajające wymogi nawet najbardziej wybrednego podniebienia. Na pokładzie znajdują się dwie kuchnie wielkości


|23

nowy czas | 16-29 stycznia 2010

wędrówki po londynie, i dalej… początku pomyślany jako miejsce dla zamożnych lokatorów, Barbican mieści w sobie prestiżową galerię, szkoły, muzeum, bibliotekę, sklepy i podziemny parking. Surowość betonu łagodzona jest przez wszechobecną roślinność – balkony zarośnięte są kwiatami, a położony w centrum osiedla zbiornik wodny usiany jest sztucznymi wysepkami, które latem toną w zieleni. Tak jak i Robin Hood Gardens, Barbican posiada swoje „podniebne ulice”. Sieć pasaży i galerii pozwala na poruszanie się po 80hektarowej powierzchni bez schodzenia w zgiełk ulicy. Mimo że bandyci i tutaj mieliby ułatwione zadanie, to przestępczość nigdy nie była w Barbicanie problemem. W 2001 roku osiedle wpisano na listę zabytków i decyzja ta nie wzbudziła kontrowersji. W latach 70. znany muzyk reggae Keith Hudson nagrał piosenkę na cześć osiedla, w której

śpiewał me love it inna Barbican i dzisiejsi nabywcy mieszkań zdają się myśleć tak samo. Apartamenty w Barbicanie sprzedają się za setki tysięcy funtów i błyskawicznie znajdują kupców, których nie odstraszają górujące nad osiedlem trzy 42-piętrowe bloki, o zębatych balkonach pokrytych zaciekami. Pasowałoby do nich określenie „wieże terroru”, jednak w odniesieniu do Barbicanu nikt takiego zwrotu nie użyje. Tym terminem prasa ochrzciła natomiast inny niekochany okaz brutalizmu – Trellick Tower w okolicach Notting Hill. Zbudowany w 1972 roku, według projektu Erno Goldfingera, 31-piętrowy blok widać w całej okolicy. Architekt, w prawdziwie modernistycznym stylu, nie próbował nawiązywać do otoczenia – betonowy moloch dominuje nad okolicznymi budynkami.

››

31-piętrowy betonowy moloch, Trellick Tower, zbudowany w 1972 roku, według projektu Erno Goldfingera. Pojawiła się nawet miejska legenda, że architekt rzucił się z dachu budynku trawiony poczuciem winy za potwora, którego stworzył. Obok: apartamenty w Barbicanie znajdują kupców błyskawicznie i sprzedają się za setki tysięcy funtów. Nie odstraszają ich górujące nad osiedlem trzy 42-piętrowe bloki, o zębatych balkonach pokrytych zaciekami.

Charakterystycznego wyglądu nadaje mu mieszcząca windę i klatkę schodową wieża, połączona kładkami z głównym budynkiem. Na przełomie lat 70. i 80. Trellick

Tower stał się modelowym przykładem wszystkich wad budownictwa socjalnego. Prasa regularnie donosiła o kobietach gwałconych w windach, dzieciach napastowanych przez narko-

Staááe stawki poáá ączeĔĔ 24/7 przeciętnego korytarza, gdzie kucharze muszą przygotować śniadanie i kolacje dla ponad 200 osób. Wszystko podawane na srebrnych tacach, serwowane metodą silver service. Kawior, szampan i inne przysmaki… Na każdy z wagonów przypada dwóch stewardów, którzy mają za zadanie umilić czas podróżującym i być na ich każde zawołanie. York, Bath, Folkestone, Cambridge, Oxford to jedne z wielu miejsc odwiedzanych przez The Pulman Train. To fantastyczna okazja, aby zwiedzić katedry, zamki oraz sprawdzić, jak wyglądają świetnie zakonserwowane ulice i sklepy

zabytkowych miast. Jest to również doskonałe miejsce na świętowanie szczególnych okazji takich jak urodziny, rocznice ślubu czy Dzień Babci. Jak przystało na posh place i tu trzeba odpowiednio zapłacić. Cena wycieczki waha się między 200-350 funtów za osobę. Jednak czym są pieniądze w porównaniu z romantycznym wypadem za miasto w tak wytwornym środku lokomocji, o niecodziennym klimacie? Może warto pomyśleć o rozbiciu skarbonki… choćby dziś?

manów w piwnicach, i squatersach podpalających opuszczone mieszkania. Pojawiła się nawet miejska legenda, że architekt rzucił się z dachu budynku trawiony poczuciem winy za potwora, którego stworzył. Jednak, tak jak i w przypadku Robin Hood Gardens, przyczyna ponurej sławy bloku leżała w zaniedbaniach ze strony władz dzielnicy i w ciężkiej sytuacji ekonomicznej przełomu lat 70. i 80., którą lokatorzy mieszkań komunalnych odczuli szczególnie dotkliwie. Trellick Tower przetrwał ten najciemniejszy okres i dziś zarządzany jest przez wspólnotę lokatorów, która dopilnowała, by zainstalowano kamery CCTV, domofon i zatrudniła dozorcę. Dogodne położenie i duży metraż sprawiły, że mieszkania w Trellick Tower niespodziewanie stały się pożądanym towarem dla yuppies, chcących mieszkać w pobliżu Notting Hill. Trellick Tower zyskał dziś status ikony dzielnicy, pojawia się na plakatach i koszulkach, a statuetka w kształcie bloku jest nagrodą w corocznym festiwalu filmowym na Portobello. Remontu doczekało się także Brunswick Centre, od którego zacząłem swoją przygodę z brutalizmem. Betonowe elewacje pomalowano na kremowo, pasaż handlowy tętni dziś życiem, a wystawiane na sprzedaż mieszkania mimo wysokich cen rozchodzą się błyskawicznie. Świadczy to chyba o tym, że to ludzie tworzą miejsce, a w brutalistycznych potworach da się wygodnie żyć, jeśli tylko dać im trochę miłości.

Bez zakááadania konta

Polska

Agata Rozumek

umer Wybierz n a nastĊĊpnie dostĊĊpowy elowy np. numer doc i ZakoĔcz # . x x x 8 4 0 0 ie. a poáączen poczekaj n

Tekst i fot. Rafał Zabłocki

Polska

2p/min 084 4831 4029

7p/min 087 1412 4029

Irlandia

Czechy

3p/min 084 4988 4029

2p/min 084 4831 4029

Sááowacja

Niemcy

2p/min 084 4831 4029

1p/min 084 4862 4029

Auracall wspiera: Polska Obsáuga Klienta: 020 8497 4622 www.auracall.com/polska Stolik dla dwojga w The Pulman Train

T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute & include VAT. Charges apply from the moment of connection. One off 8p set-up fee by BT. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Rates are subject to change without prior notice. This service is provided by Auracall Ltd. Agents required, please call 084 4545 3788.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.