nowyczas2014/208/010

Page 1

LONDON 10 (208)

2014

ISSN 1752-0339

Rys. Andrzej Krauze

>05


2|

10 (208) 2014 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Poglądy polityczne można mieć, ale…

Sza now ny Pa nie Re dak to rze Ar ty kuł p. Ali ny Siom kaj ło za ty tu ło wa ny „Przy go da wy daw ni cza” i za miesz czo ny w „No wym Cza sie” (nr 7/206) oraz list do Re dak cji ks. Bo ni fa ce go Miązka do ty czą cy te go ar ty ku łu prze czy ta łam z du żym za in te re so wa niem. Bar dzo cie ka wy był też ko men tarz „Od Re dak cji”, któ ry sta no wił pod su mo wa nie, za rów no ar ty ku łu jak i li stu. Oso bi ście uwa żam, że p. Ali na Siom kaj ło ma wszel kie pre dys po zy cje, by od nieść się kry tycz nie do każ dej książ ki, a nie tyl ko au tor stwa p. Re gi ny

Wasiak-Taylor, książki o rzeczywiście trochę dziwnym i brzmiącym niegramatycznie tytule „Ojczyzna literatura”, ale sposób, w jaki to p. Siomkajło zrobiła, poddałabym jednak pod dyskusję. Książki p. Reginy Wasiak-Taylor nie czytałam, ale znam trochę życie emigracyjne i sporo wiem na temat Oficyny Poetów i Malarzy. Powoływanie się przez autorkę na nieistniejące już wydawnictwo wydaje się być pewnym nadużyciem, którego w trochę dziwny sposób broni ksiądz Bonifacy Miązek. Operuje on także „pewnikami”, jeżeli chodzi o współpracę z UB w PRL-u. Pisze, że każdy wyjeżdżający za granicę w tamtym czasie miał zakładaną tzw. teczkę. Nie całkiem jest to prawda. Wyjeżdżałam z PRL-u dwa razu do Anglii

nas się

czyta z am ó w p r e n um e ra t ę

Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem lub postal order.

Prenumerata roczna w UK £35.00. Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers Ltd

n o w y cz a s 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk RedaKTOR NaCzelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); RedaKCJa: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Ewa Stepan

dzIał MaRKeTINgu: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk WydaWCa: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.

Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”.

I ja mam chwile filozoficznej zadumy. Staję sobie na moście nad Wisłą, od czasu do czasu spluwam na fale i myślę przy tym: Panta rei.

i żad nej tecz ki mi nie za ło żo no. Ma te ria ły w spra wie Re gi ny Wa siak -Tay lor są tak że do stęp ne w in ter ne cie i z tych in for ma cji wy ni ka, że jej tecz kę za ło żo no jesz cze przed wy jaz dem za gra ni cę. Ro zu miem, że po zy cja re cen zen ta do cze goś zo bo wią zu je, a do tar cie do praw dy po win no być prio ry te tem, szcze gól nie oso by du chow nej, do te go wy po wia da ją cej się pu blicz nie. To, co mnie moc no iry tu je, to jest to, że lu dzie, któ rzy by li taj ny mi współpracownikami zaj mu ją cią gle po cze sne sta no wi ska na emi gra cji i wszę dzie do wszyst kie go ma ją ła twy do stęp. Od no szę wra że nie, że nad ni mi ktoś trzy ma ja kiś pa ra sol ochron ny. By li taj ni współ pra cow ni cy al bo lu dzie o skraj nie le wi co wych po glą dach są nie ste ty w każ dej pol skiej or ga ni za cji: np. pan An drzej Mo ra wicz, o któ rym – co bar dzo cie szy – Re dak tor Na czel ny „No we go Cza su” na pi sał ob szer ny ar ty kuł. Na wet w Ko le Lwo wian jest oso ba, dla któ rej wiel ki mi au to ry te ta mi są Ed Mi li band i Alek san der Kwa śniew ski. Po glą dy po li tycz ne, oczy wi ście moż na mieć róż ne, ale lu dzie, któ rzy zaj mu ją pu blicz ne sta no wi ska po win ni re pre zen to wać pe wien po ziom mo ral ny i mieć czy stą prze szłość, ale tak nie ste ty nie jest. Smut ne to, że na ra zie moż na o tym tyl ko pi sać, ale też nie w każ dej ga ze cie. AN NA CA BAL SKA Sza now na Re dak cjo, dzię ku ję ser decz nie za „No wy Czas”. Jest to pierw sza ga ze ta, któ rą czy tam od de ski do de ski. Gra tu lu ję, że ty le te ma tów po ru sza cie. Po win ni ście brać opła tę, choć by 25 pen sów. Lu dzie za pła cą, bo sza nu ją Wa szą pra cę. Ja nie mo gę się do cze kać ko lej ne go nu me ru. Mam 89 lat, prze szłam przez Ro sję i dzię ki gen. Si kor skie mu do sta łam się do Pa le sty ny, po tem do Egip tu. Przy je cha łam do An glii ostat nim trans por tem woj sko wym w 1948 ro ku. Chcia łam też do dać kil ka słów na te mat POSK -u, któ re go je stem człon kiem… JA dWI GA MRóZ OD REDAKCJI: Sprawa poruszona przez panią Jadwigę Mróz w liście do redakcji bardzo nas zaniepokoiła. Postanowiliśmy o niej napisać po spotkaniu z autorką, która mieszka w pobliżu POSK-u. Pani Jadwiga Mróz pracowała jako księgowa. Teraz jest emerytką. Kiedy mniej więcej sześć lat temu zachorowała i znalazła się w Charring Cross Hospital, odwiedziła ją pewnego dnia pani, która przedstawiła się, że jest z POSK-u. – Bardzo się ucieszyłam w pierwszym momencie, bo pomyślałam, jak POSK dba o swoich członków, którzy są w podeszłym wieku i schorowani – podkreśla pani Jadwiga. Kiedy usłyszała, że POSK ma problemy finansowe i że należy go wesprzeć finansowo, bo zbankrutuje, była w szoku. – Przychodzi się do chorych, samotnych ludzi do szpitala i prosi się ich o pieniądze na POSK?! To chyba już

Stanisław Jerzy Lec

za wiele! – nie kryje wielkiego oburzenia pani Jadwiga. Opowiada też o historii, o generale Sikorskim, który odwiedził polskie oddziały na Bliskim Wschodzie tuż przed katastrofą gibraltarską. Miała piękne zdjęcia. Któregoś dnia przyszła do POSK-u na spotkanie Młodszych Ochotniczek wraz ze swoim albumem, w którym były pamiątkowe, bliskie jej sercu zdjęcia z gen. Sikorskim tuż przed katastrofą. Na spotkanie przyszedł też ksiądz, który powiedział, że tak wspaniałą pamiątkę powinna przekazać do muzeum. Przekazała do Muzeum w Fawley Court. – I gdzie jest teraz mój album! Taka wspaniała pamiątka! – pani Jadwiga pyta bardzo podniesionym głosem i widać, że te sprawy są dla niej emocjonalnie bardzo ważne i do dziś bardzo ją bolą. PS. Ciekawe, czy ktoś z naszych czytelników miał podobną wizytę w szpitalu? Jeśli tak, czekamy na listy. Sza now na Re dak cjo, My, człon ko wie POSK -u i PO SKlu bu, pi sze my od wie lu mie się cy, by dzie lić się z in ny mi wia do mo ścia mi o funk cjo no wa niu na szej spo łecz nej in sty tu cji. Cza sa mi wy da je nam się, że to pra ca sy zy fo wa, ale po wo li za czy na my wi -

dzieć re zul ta ty na szych sta rań. Jak wie my, wła śnie mi ja 50 lat ist nie nia POSK -u. Fe to wa nie rocz nic i co raz no we pro ble my wy do by wa ne na świa tło dzien ne prze pla ta ją się ze so bą jak w ka lej do sko pie. Nam, człon kom, wie lo krot nie za krę ci ło się od te go w gło wach. Ale obec ne mu Za rzą do wi POSK -u ra czej nie, bo oni o tym wszyst kim wie dzie li od daw na. Uwa ża my, że mu si po wstać spe cjal na, nie za leż na od Za rzą du Ko mi sja (5-7-oso bo wa), ba da ją ca po su nię cia go spo dar cze i fi nan so we w prze szło ści i obec nie, dla te go, że EKI PA rzą dzą ca POSK -iem pro wa dzi go do ban kruc twa. Bez do tych cza so wych hoj nych za pi sów te sta men to wych to już się sta je. Trze ba dzia łać już te raz, by te mu za po biec. Chce my po in for mo wać o na stę pu ją cych bar dzo waż nych spra wach, któ re ko mi sja po win na zba dać: 1. Fir ma An tec the Bu il der Ltd, prze pro wa dza ją ca re mont mię dzy in ny mi Jazz Ca fe, po wsta ła przed roz po czę ciem ro bót i zo sta ła zli kwi do wa na po za koń cze niu ro bót. Po wsta ła ty ko i wy łącz nie, by do stać ten kon trakt. Czy wła ści ciel był zwią za ny z Za rzą dem POSK -u?

dokończenie > 4

DRODZy CZyTeLNiCy KUPMy KAROLiNCe ŁÓŻKO!!! Karolinka ma 16 lat, bardzo cierpi, jej zdrowie balansuje na granicy życia. Urodziła się z wadą zdrowia. Teraz stan jej bardzo się pogorszył. Obecnie leży po wielu operacjach w Klinice immunologii Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, cala obolała i z niknącą nadzieją, że jeszcze kiedyś będzie się cieszyć radością życia. W szpitalu nie ma odpowiednich materacy i łóżek (pieniędzy brakuje nawet na leki). A ból jest tak przenikliwy, że najmniejsze zbliżenie się do jej łóżka wywołuje panikę w jej oczach. Nie pomagają leki uśmierzające ból. Najważniejsze, co trzeba zrobić, to poprawić jej komfort leżenia. Rodzice Karolinki chcą uzbierać pieniądze na specjalistyczne, przeciwodleżynowe, z możliwością pozycjonowania łóżko. Koszt to około 30 tys. zł. (5 tys. funtów). Teraz służyłoby Karolince a w przyszłości i innym małym pacjentom Centrum Zdrowia Dziecka. Prosimy Czytelników „Nowego Czasu” o wsparcie, nawet najmniejsze. Każdy funt się liczy. Czeki prosimy wystawiać na: CZAS Publishers Ltd z dopiskiem Na łożko dla Centrum Zdrowia Dziecka Wpłaty na konto: CZAS Publishers Ltd; Sort code: 20-66-51 nr konta: 83304639; reference: Bed for CZD Nazwiska darczyńców opublikujemy na łamach „Nowego Czasu” Karolinka zarejestrowana jest też w Fundacji Wymarzona Odporność 05-400 Otwock, ul. W. S.Reymonta 61 lok. 3A KRS: 0000505151 NIP: 532 204 82 74 Nr subkonta: 07 1050 1025 1000 0024 0950 9839 Karolina Słocka

Dziękujemy osobom, które dokonały już wpłat: Joanna Ciechanowska, Maria Dowgiel, Jurek Jarosz Jadwiga Mróz, NN: Do tej pory zebraliśmy 290 funtów. Dziękujemy!!!


|3

nowy czas | 10 (208) 2014

czas na wyspie

Pierwsza angielsko-polska powszechna szkoła podstawowa w Wielkiej Brytanii Ile znasz języków, tyle razy jesteś człowiekiem. Johann Wolfgang Goethe

M

agdalena Dehiles jest nauczycielką. Mieszka w Londynie od piętnastu lat. Od siedmiu lat uczy w londyńskich szkołach państwowych. Podczas poszukiwań szkoły średniej dla starszej córki wybrała się do jednej z okolicznych free schools. W niej właśnie dyrektor szkoły z niezwykłą pasją opowiadała o jej uczniach i funkcjonowaniu placówki. Przykuło to uwagę Pani Magdaleny, która postanowiła bliżej przyjrzeć się tego typu szkołom. Okazało się, że free schools to szkoły państwowe, bezpłatne, zakładane przez rodziców, nauczycieli oraz grupy osób, które odczuwają potrzebę założenia nowej szkoły w danej okolicy. Szkoły finansowane są bezpośrednio przez brytyjskie ministerstwo edukacji (Department of Education) i są niezależne od lokalnych władz (council). Nabór do takich szkół odbywa się na takich samych zasadach jak do każdej innej szkoły powszechnej (mainstream). Program nauczania obowiązuje taki jak w innych szkołach państwowych (national curriculum), ale nauczyciele mają większą swobodę w realizacji tego programu. Ponieważ dzieci Pani Magdaleny są dwujęzyczne, i jest to głównie jej zasługa, wpadła na pomysł stworzenia szkoły dwujęzycznej dla polskich dzieci, które uczyłyby się według obowiązującego programu szkoły angielskiej od poniedziałku do piątku, do czego doszłyby przedmioty takie jak język polski, historia czy geografia. Dzięki takiemu rozwiązaniu dzieci i rodzice mieliby więcej czasu na odpoczynek, nie angażując się w wymagające znacznie więcej czasu i poświęcenia zarówno ze strony dzieci jak i rodziców szkoły sobotnie. Okazało się, że taki projekt jest możliwy, bo istnieją już tego typu szkoły w Londynie i w całej Wielkiej Brytanii. Działają tutaj powszechne szkoły francuskie, hiszpańskie, niemieckie, jest nawet i mandaryńska, ale nie ma jeszcze polskiej, mimo tak ogromnej liczby Polaków w tym kraju i tak niebywałego przyrostu naturalnego wśród polskich emigrantów. I dlatego projekt stworzenia takiej szkoły jest niezwykle ważny. Dzięki pomocy rodziców, dzieci naszych rodaków w Londynie mogą też mieć naszą własną akademię!

szczeblu. Przewodniczący wyraził chęć służenia poradą finansową dla celów realizacji polskiego projektu. Warto dodać, że wniosek szkoły o której mowa uzyskał akceptację DfE (Wydziału Edukacji) i świetnie prosperuje już drugi rok. Dwujęzyczna szkoła będzie inspirowała dzieci swoim kreatywnym programem nauczania, pozwoli im rozwijać ich talenty. Celem jest stworzenie bezpiecznego środowiska nauczania, gdzie dzieci będą mogły realizować swój edukacyjny potencjał i w tym samym czasie czerpać z tego ogromną radość. Szkołę będą łączyć więzi współpracy z rodzicami, którzy odczują chęć zaangażowania do nauki dzieci.

Jak możesz pomóc? Aby przyczynić się do powstania polskiej powszechnej szkoły podsatwowej zarejestruj się na stronie. http://polishschoolproject.wordpress.com/ Należy koniecznie wpisać kod pocztowy, gdyż na tej podstawie możliwe będize usatlenie, w jakiej części Londynu szkoła jest najbardziej potrzebna. Znajdź nas na facebooku, polub i śledz nasz project. Bilingual Education in the UK – Polish Project School https://www.facebook.com/bilingualeducationintheuk?fref=ts Jeśli masz jakieś pytania napisz na msdeh@o2.pl

P

rojekt pierwszej podstawowej angielsko-polskiej szkoły nabiera rozmachu i coraz większego zainteresowania nie tylko ze strony rodziców, ale także osób i instytucji chętnych do współpracy, z czego pomysłodawcy takiej szkoły bardzo się cieszą. Szkoła – jak już wspomnieliśmy – będzie działać na zasadzie free school, tzn. szkoła państwowa finansowana przez brytyjskie ministerstwo edukacji (DfE). Nauka będzie bezpłatna i odbywać się będzie głównie w języku angielskim według brytyjskiego programu (National Curriculum) szkół podstawowych, czyli przedmioty takie, jak: angielski (Literacy), matematyka (Numeracy) czy nauki przyrodnicze (Science). Program zostanie poszerzony o polskie przedmioty i zostaną one dostosowane do bloków tematycznych, tak aby program tworzył jedną całość. W pozostałych przedmiotach będzie możliwa większa dowolność. W języku ojczystym odbywać będą się przedmioty takie jak: język polski, historia, geografia czy kultura. Szkoła planuje zatrudnienie wykwalifikowanych nauczycieli angielskich oraz dwujęzycznych. Aleksandra Podhorodecka, Prezes Polskiej Macierzy Szkolnej, wyraziła chęć wsparcia tego projektu, który promuje polską edukację za granicą. Polska Macierz Szkolna przestrzega pewnych zasad – jako instytucja działająca od 60. lat na terenie Wielkiej Brytanii, dba o poziom szkół i ich o dobre funkcjonowanie. Dyskusja toczy się też wokół tematu budynku dla naszej szkoły. Znalezienie takiego lokalu na pewno nie będzie łatwe, ale jest to zadanie wykonalne. W ślad za innymi free schools poszukiwane odpowiedniego budynku zostanie rozpoczęte od lokalnych władz. Pomysłodawcom polskiej szkoły powszechnej udało się już zdobyć zainteresowanie i deklarację dalszej współpracy w zakresie finansów, stworzenia budżetu oraz wszystkich spraw związanych z późniejszą ewentualną adaptacją lokalu jednego z członków Zarządu (Governing Body) jednej z ostatnio powstałych free schools na terenie Southwark. Osoba ta jest przewodniczącym Komitetu Finansowego przy wspomnianej szkole i posiada długoletnie doświadczenie w branży doradztwa finansowego w brytyjskim rządzie na bardzo wysokim

Miłość, tkliwość i burzliwa namiętność, śmiech i łzy w WIELKIM KONCERCIE z udziałem gwiazd Piwnicy Pod Baranami. Najpiękniejsze i największe przeboje o miłości, namiętności czy tkliwości, o ludziach i sytuacjach. Piosenki te wprowadzą nas w romantyczny nastrój, pobudzą uczucia i przywołają wspomnienia. Jedni chcą szaleć, inni tańczyć a jeszcze inni umierać. Można i tak, bowiem w piosence wszystko jest możliwe

W wieczorze udział wezmą: Tamara Kalinowska, Ewa Wnuk-Krzyżanowska, Ola Maurer – śpiew Agata Półtorak – skrzypce Paweł Pierzchała – fortepian

Zapraszamy do spędzenia z Piwnicą pod Baranami tego magicznego wieczoru w OGNISKU POLSKIM, Exhibition Road, SW7 15 i 16 listopada, godz 19.00 Członkowie £18, goście £25


4|

nowy czas | 10 (208) 2014

czas na wyspie listy@nowyczas.co.uk dokończenie ze str. 3 2. Dlaczego koszty postępowania spadkowego kamienicy przy ul. Frascati 4 w centrum Warszawy są takie wysokie? 40 proc. za usługi adwokackie! Kto w POSK- u podpisał taką umowę-kontrakt i kto zgodził się na tak ogromne koszty operacyjne? 3. Spadki, darowizny od dawna (od 20 lat) nie są w pełni wykazywane w sprawozdaniach do wiadomości członków na Walnych Zebraniach. Są tyko niektóre z nich. Dlaczego tak się dzieje? Gdzie jest kompletny wykaz? 4. Zestawienie dochodów i rozchodów POSK-u jest tak zagmatwane, że trudno się w tym zorientować przeciętnemu członkowi. Dlaczego tak się dzieje? Creative accounting? Finanse organizacji społecznych powinny być klarowne i przejrzyste! 5. Fundacja Przyszłości POSK-u musi być lepiej zabezpieczona, tak aby była w dyspozycji POSK-u w każdej chwili. Z zarządzania nią powinny być wykluczone osoby prywatne. 6. Komu jest potrzebny i komu ma służyć nowy Statut POSK-u? Czy nie wystarczyłoby wprowadzić niezbędnych poprawek do istniejącego Statutu? Do tej pory wydano już na to ok. 10 tys. funtów. Członkowie POSK-u nie potrzebują i nie domagają się nowego Statutu. Potrzebny on jest Zarządowi, by manipulować przepisami! Tak jak miało to miejsce w Ognisku Polskim, kiedy przygotowywano się do sprzedaży. 7. Obowiązujący Statut powinien być przetłumaczony na język polski, by pomóc w zrozumieniu treści tym, dla których prawniczy żargon w języku angielskim nie jest zrozumiały. POSK to przede wszystkim polski ośrodek! Wielokrotne pytanie o możliwość przygotowania takiej wersji (za darmo) pozostaje bez odpowiedzi ze strony Zarządu. Im mniej członków statut ro-

zumie, tym lepiej? 8. Kontrakt wynajmu pomiędzy POSK-iem a POSKLUB-em jest kontraktem zawartym z osobą prywatną, a nie prezesem klubu!!! Od co najmniej 2011 roku, a może i wcześniej. Zawarty został pomiędzy Zarządem POSK-u a p. Andrzejem Makulskim i p. Anną Brzozowską. A członkowie co roku na Walnych Zebraniach wybierają prezesa (!) i płacą mu składki (15 funtów)! Komisja Rewizyjna z 2012 roku wielokrotnie podkreślała, że nie udzieliła p. Andrzejowi Makulskiemu votum zaufania. Gdyby wtedy było wiadomo, że to jego prywatny klub, nikt by się tym nie zajmował. I zostawił go z jego długami w spokoju. A tymczasem ukrywano to przed członkami, od których pobierane były coroczne opłaty członkowskie. Żądamy od p. Makulskiego i p. Brzozowskiej zwrotu opłat członkowskich wszystkim członkom za ostatnie cztery lata! Co się stało z naszym klubem członkowskim, który jako nieodłączna część POSK-u funkcjonował zawsze jako charity? Ponadto, jak to się dzieje, że POSK przez tyle lat akceptuje lokatora, którego dług sięga blisko 100 tys. funtów? Domagamy się wyciągnięcia konsekwencji wobec wszystkich, którzy biorą udział w tej aferze. Według naszych rozpoznań wygląda na to, że odpowiedzialne za taki stan rzeczy są następujące osoby: p. O. Lalko, p. A. Zakrzewski, p. R. Wiśniowski, p. J. Młudzińska, p. A. Makulski, p. A. Brzozowska. Osoby te powinny być pozbawione funkcji społecznych raz na zawsze. I jak najszybciej! Do POSK-u i POSKLUBu muszą wrócić zdrowe zasady funkcjonowania. Nie poprzestaniemy w naszych wysiłkach zanim do tego nie doprowadzimy. POSK jest naszym wspólnym dobrem, które z takim trudem budowało pokolenie Emigracji Niepodległościowej. Podpisali : Członkowie POSK-u i POSKLUBU (imiona i nazwiska znane Redakcji)

SetSail – Młode Stowarzyszenie Żeglarskie w Wielkiej Brytanii zaprasza na żeglowanie!! Dokładnie rok temu rozpoczelismy działalność i do tej pory przebyliśmy ponad tysiąc mil morskich. Założenia ideowe relizujemy po kolei: żeglowanie rekreacyjne, szkoleniowe, familijne. Następnym krokiem będzie załadanie polskich szkółek żeglarskich. Podsumowanie rocznej działaności zeglarskiej SetSail, jak i siedmioletniej działalności szantowej

Pomoc dla rodzin Powstało Centrum Pomocy Rodzinie. Działa w POSK-u. Trzy dni w tygodniu są tam dyżury osób, które mogą pomóc w trudnych sprawach. Udziela porad bezpłatnie Teresa Bazarnik

W

szystko rośnie proporcjonaln ie do liczby Polaków na Wyspach – problemy też. Kiedy jest nas tu około miliona, pewne konsekwencje życia wielkiej społeczności są widoczne gołym okiem. Najbardziej dostrzegalne są oczywiście te, które stają w opozycji do obowiązującego tu prawa. Najbardziej bolą te, w które zaangażowane są bezbronne dzieci. Przeniesione w obce warunki, obcy język, wyrwane z rodzinnego kręgu babć, dziadków, cioć i wujków. Odbierające frustracje rodziców, którzy w większości przypadków może poprawili swoją sytuację materialną, ale niekoniecznie osiągnęli komfort emocjonalny. Niestety – jak podkreśla Konsul Generalny w Londynie Ireneusz Truszkowski – coraz częstsze są przypadki przemocy w rodzinie, gdzie pośrednio ofiarami są dzieci. Sytuacje takie, obserwowane przez nauczycieli czy pracowników opieki społecznej, w konsekwencji mogą doprowadzić do odebrania praw rodzicielskich. – Spraw związanych z odbieraniem dzieci na okres przejściowy, a czasem nawet doprowadzających do oddania dzieci do adopcji w szybkim tempie przybywa – dodaje konsul. – Kiedy sprawa dojdzie już do takiego etapu – jest

Kapitana Benge odbędzie się podczas rocznicowej imprezy w pubie Anchor Inn na wyspie Wight.

Rocznica pod Rozpostartym Żaglem 7-9 listopada; The Solent Jachty: Jeanneau Sun Odyssey 43; Bavaria 46; 2 x Bavaria 38 The Solent Gosport to Cowes Ahoj i SetSail!!!

Anna Jurek i Klaudia Miruta z Centrum Pomocy Rodzinie

praktycznie zamknięta. Osoby, które decydują się na przeniesienie swojego życia do innego kraju muszą się liczyć z konsekwencjami tego kroku w wielu aspektach życia. Prawnego też. I nie mogą zapominać, że podlegają jurysdykcji kraju, w którym się osiedlili, a nie polskiej. – Do konsulatu zgłaszają się osoby bardzo często w sytuacji, kiedy na jakąkolwiek interwencję jest już za późno. Dlatego postanowiliśmy – wraz z organizacjami, które dobro rodziny i dziecka mają wpisane w swój statut – stworzyć Centrum Pomocy Rodzinie, dzięki któremu będzie można pomagać rodzicom, nauczycielom i opiekunom w rozpoznawaniu problemów, które może dopiero się rodzą i jest jeszcze czas, by im zapobiegać, wcześniej reagować, by rodzice wiedzieli, gdzie się zwrócić o pomoc, jeśli takie problemy zaczynają dawać o sobie znać. Kiedy już coś złego się wydarzy, by było wiadomo, do kogo się zwrócić, by uzyskać pomoc psychologiczną, legalną, socjalną – podkreśla konsul. Centrum Pomocy Rodzinie, które powstało przy Stowarzyszeniu Polskich Psychologów zainicjowane zostało przez najważniejsze polonijne organizacje społeczne: Polską Misję Katolicką w Anglii i Walii, Polską Macierz Szkolną, Instytut Polski Akcji Katolickiej, Zjednoczenie Polskie w Wielkiej Brytanii we współpracy z Wydziałem Konsularnym Ambasady RP w Londynie. Serwis skierowany jest do rodzin, które znalazły się w trudnej sytuacji socjalnej i które potrzebują wsparcia we współpracy z brytyjskimi placówkami opieki społecznej oraz zarządami gmin i miast. W ubiegłym roku Wydział Konsularny Ambasady RP w Londynie zarejestrował ponad 100 spraw dotyczących opieki nad dziećmi, z czego 25 proc. z zarejestrowanych spraw trafiła na etap postępowania sądowego. A przecież jest mnóstwo spraw i problemów, z którymi rodzice, opiekunowie czy nauczyciele nie zwracają się do konsulatu. Centrum Pomocy Rodzinie jest więc punktem pierwszego kontaktu dla rodziców i opiekunów, którzy znaleźli się w sytuacji potencjalnego

lub zaistniałego odebrania praw rodzicielskich. Jak zapewniają koordynatorki Centrum – Anna Jurek i Klaudia Miruta – kadra fachowców pełni dyżury, w czasie których rodzice i opiekunowie mogą skontaktować się z psychologiem, pracownikiem socjalnym oraz prawnikiem osobiście lub telefonicznie, by uzyskać bezpłatną, kompleksową informację na temat potencjalnych rozwiązań zaistniałych sytuacji. Zatrudnieni fachowcy będą też współpracować z przedstawicielami organizacji brytyjskich, aby pomóc w rozwiązaniu trudnej dla rodziny sytuacji. Jednym z celów CPR jest także zachęcanie polskich rodzin do świadczenia opieki zastępczej, tak by polskie dzieci do czasu unormowania ich sytuacji życiowej mogły przebywać pod opieką polskojęzycznych rodzin zastępczych, w których język ojczysty nie stanowi bariery komunikacyjnej. Podczas spotkań rodzice są w stanie uzyskać informacje o możliwościach zostania rodzicem zastępczym. W ramach projektu są oferowane warsztaty edukacyjne zarówno dla kadry nauczycielskiej polskich szkół sobotnich, jako często pierwszego kontaktu dla rodziców, oraz samych rodziców w zakresie różnic w postrzeganiu rodzicielskich zachowań przez społeczny system brytyjski i polski. – Poprzez edukację rodziców chcemy zapobiegać sytuacjom, gdzie dzieci zabierane są polskim rodzicom i kierowane pod opiekę rodzin zastępczych. Z naszego doświadczenia wynika, że wielu z tych sytuacji można byłoby uniknąć gdyby tylko rodzice wiedzieli co robić lub gdzie się udać po pomoc – mówi Anna Jurek z CPR. Centrum Pomocy Rodzinie mieści się w POSK-u, IV piętro, 238-246, King Street, Hammersmith, Londyn, W6 0RF. Jest czynne w poniedziałki od 15.00 do 20.00, w czwartki od 11.00 do 15.00 oraz w soboty od 15:00 do 18:00. Prosimy o kontakt telefoniczny lub e-mailowy: info@centrumpomocy.org; tel. 078 27 402 331; www.centrumpomocy.org


|5

nowy czas | 10 (208) 2014

takie czasy

Agenci SB – kolejna odsłona Sprawy niezałatwione wracają i psują jakość życia publicznego. To konsekwencje polskiej drogi. Transformacja ustrojowa mogła wyglądać inaczej, tak jak u naszych sąsiadów. Ale w Polsce opozycja podała tonącym rękę. Grzegorz Małkiewicz

K

onsekwencje rozwiązania nazywanego eufemistycznie „grubą kreską”, obserwujemy od 25 lat i w niczym tego nie zmienią pozytywne oceny polskiej transformacji przez ośrodki zachodnie, w tym niemieckie. Chociaż – paradoksalnie – Niemcy dokonując zjednoczenia przeprowadzili radykalne rozliczenie z komunistyczną przeszłością swojej drugiej połowy. Podtrzymywanie tajności dokumentów państwowych może mieć uzasadnienie w systemie demokratycznym. A nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że PRL państwem demokratyznym nie był. Żyjemy w cieniu teczek, i tak już przywykliśmy do tych absurdalnych warunków, że przestało to nam przeszkadzać. Na szczęście nie wszystkim. Po ujawnieniu przez „Nowy Czas” (nr 8/206) udokumentowanej przeszłości agenturalnej Andrzeja Morawicza, aktywnego wciąż działacza wielu fundacji i organizacji emigracji niepodległościowej, powiernicy i prezesi nabrali wody w usta. Tylko jedna organizacja postąpiła inaczej. Powiernicy Polish Aid Fundation Trust (PAFT) o zawieszeniu członkostwa Andrzeja Morawicza w tej fundacji poinformowali w oświadczeniu opublikowanym na łamach „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” (kopia poniżej). Dziwna to praktyka – artykuł ukazał się w „Nowym Czasie”, a komunikat o decyzji PAFT-u w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”, z enigmatyczną wzmianką: „Z uwagi na zarzuty stawiane w prasie polonijnej…”. Czy w ten sposób powiernicy PAFT-u chcą zademonstrować swoją ignorancję wobec czytelników „Nowego Czasu”, którym – w pierwszej instancji – taka informacja należeć się powinna? Decyzja powierników PAFT-u jest tym bardziej dużym zaskoczeniem, że wcześniej, po ukazaniu się artykułu „TW Andrzej”, ze stanowiskiem „Nowego Czasu” polemizował – również na łamach „Dziennika” (oczywiście nie wprost – co jest przyjętą praktyką tej gazety) jeden z powierników właśnie

Komunikat zamieszczony w „Dzienniku Polskim i Dziennik Żołnierza”, 10.10.2014

PAFT-u, Wiktor Moszczyński, który starał się w dość naiwny sposób zdyskredytować ideę lustracyjną (wcześniej w tym samym duchu pisała Katarzyna Bzowska). A tu proszę, w Komunikacie PAFT-u czytamy: „Rada podjęła niniejszą decyzję, by uchronić dobre imię PAFT-u, instytucji niepodległościowej powstałej z funduszy rządu RP na Uchodźstwie”.

W Polsce lustracja powróciła na pierwsze strony gazet w sposób jeszcze bardziej dramatyczny za sprawą publikacji historyków, Sławomira Cenckiewicza i Piotra Woyciechowskiego, którzy ujawnili agenturalną działalność ikony środowisk niepodległościowych profesora Witolda Kieżuna. Bohaterskiego żołnierza Armii Krajowej, uczestnika Powstania Warszawskiego, wybitnego naukowca. Tak się jakoś proporcje układały, że w ostatnim 25-leciu więcej słyszeliśmy o walce zbrojnej profesora, jego niewątpliwym bohaterstwie, a mniej o dokonaniach naukowych. Na dokonania naukowe zwrócili również uwagę niepokorni lustratorzy. Dramatyczny życiorys: chwała i hańba. Czy znowu rację ma Józef Mackiewicz, który pozwolił sobie na szorstki komentarz: Niemcy zrobili z nas bohaterów, komuniści gówno? Po zakończeniu wojny komunistyczne władze wywiozły profesora Kieżuna w głąb Rosji Sowieckiej. Po dłuższym pobycie wrócił do Polski, rozpoczął studia prawnicze i z dyplomem rozpoczął karierę naukową. Ale nie w dziedzinie prawa. Zainteresowała go dyscyplina wymyślona przez profesora Tadeusza Kotarbiskiego (wybitnego filozofa odsuniętego przez komunistów od pracy dydaktycznej w Uniwersytecie Warszawskim), pod nazwą prakseologia. Prakseologia miała już swój początek na Zachodzie, ale jako dyscyplina naukowa nigdy się nie przyjęła. Przedmiotom praktycznym, takim jak zarządzanie, organizacja pracy, nie potrzebne są rozważania teoretyczne, liczy się doświadczenie. Więc teoria sprawnego działania, zrodzona trochę z przekory wielkiego filozofa (Kotarbińskiego) znalazła kontynuację na partyjnych kursach z obowiązkową katedrą w Polskiej Akademii Nauk. Profesor Kieżun całą swoją karierę naukową poświęcił takiej opcji. Z czasem nawet uwierzył, że jest wybitnym ekonomistą (z wykształcenia był prawnikiem). W PRL był człowiekiem władzy, nie musiał wykładać na uniwersytetach, bo wykładał na kursach w Komitecie Centralnym komunistycznej partii. Ciekawe, ilu mamy aktywnych polskich prakseologów (ładnie brzmi…)? Wyjeżdżał za granicę, krytykował opozycję, był przedstawicielem PRL przy ONZ. I był aktywnym współpracownikiem SB jako TW Tamiza. Po tak prominentnej karierze naukowej, kiedy wrócił z placówki na Zachodzie, wyłożył swoją kartę powstańczą, a wobec swojej agenturalnej działalności zastosował grubą kreskę. Można w takim życiorysie szukać niuansów. Czy postawa profesora Kieżuna była konsekwencją zapewnień prowadzących go oficerów, że dokumentacja współpracy z SB została zniszczona? Być może, a jeśli tak, to jest to kolejny dowód na to, że oświadczeń, do-

nosów, notatek operacyjnych metodycznie powielanych nie sposób w całości zniszczyć. Innym dowodem na ożywienie lustracyjnego tematu w krajowych mediach jest przypadek jednego z najbogatszych obecnie Polaków, Leszka Czarneckiego. Powrót do tej sprawy jest co najmniej zastanawiający. Po raz pierwszy agenturalną przeszłość Leszka Czarneckiego, ujawnili kilka lat temu dziennikarze „Rzeczpospolitej”. Sensacja wywołała oburzenie, przede wszystkim samego zainteresowanego, który obiecał dziennikarzom swój rewanż. Kiedy upadającą „Rzeczpospolitą” kupił krakowski biznesmen Grzegorz Hajdarowicz, okazało się, że kredyt na tę transakcję otrzymał od Getin Noble Bank, bank kontrolowany przez… Leszka Czarneckiego. W niedługim czasie dziennikarze odpowiedzialni za materiały obciążające Czarneckiego stracili w gazecie pracę. Założyli nowe tytuły: zwolniony redaktor naczelny Paweł Lisicki – „Do Rzeczy”, bracia Karnowcy „W Sieci”. W tym kontekście trudno zrozumieć dlaczego „Rzeczpospolita” (już teraz kontrolowana przez Czarneckiego) wraca do materiału agenturalnego. Co prawda historia agenturalnej przeszłości Czarneckiego przedstawiona jest w łagodnej formie: podpisał, ale nikomu nie szkodził – co jak mantra powatrza się w wielu komentarzach na temat agentów komunistycznego reżimu. Dla wtajemniczonych w kod języka lustracyjnego taka interpretacja niczego nie zmienia. Potwierdzają to historycy o różnych orientacjach: Służba Bezpieczeństwa nie zajmowała się fałszowaniem materiałów i nie zakładała kartotek fikcyjnym figurantom. Niespodziewanym i najbardziej spektakularnym zwrotem w lustracyjnej sadze jest jednak sprawa byłego prezydenta Lecha Wałęsy. Trwała dziewięć lat. Ile kosztowała? Krzysztof Wyszkowski, założyciel Wolnych Związków Zawodowych, które doprowadziły do powstania „Solidarności”, w pewnym momencie musiał się liczyć z utratą dorobku całego życia, ale nie ustąpił i w końcu sprawę wygrał. Ostatecznie Sąd Okręgowy w Gdańsku oddalił zażalenie Lecha Wałęsy i obciążył go kosztami procesu, wyrok jest prawomocny. Krzysztof Wyszkowski zarzucił Wałęsie agenturalną przeszłość – chodziło o współpracę legendy „Solildarności” ze Służbą Bezpieczeństwa pod pseudonimem „Bolek”. Może daleko jeszcze do wyciągania z tych kilku przykładów jednoznacznych wniosków. Niemniej zmiana nastawienia do dawnych agentów jest widoczna, a z nią szansa na zamknięcie tego rozdziału naszej historii i oczyszczenie przestrzeni publicznej.


6|

09 (207) 2014 | nowy czas

czas na wyspie

Polska konferencja naukowa w Oksfordzie W dniach 24-25 października po raz trzeci odbyła się konferencja młodych polskich naukowców Science. Polish Perspectives. Jest to wydarzenie, które niezmiennie przyciąga najzdolniejszych przedstawicieli świata naukowego pracujących za granicą oraz tych, którzy zdecydowali się już na powrót do Polski. W tym roku mieliśmy okazję wysłuchać kilkunastu wystąpień i dowiedzieć się o badaniach w najróżniejszych dziedzinach, od fizyki aż po biznes. Marta Tondera

S

cience. Polish Perspectives, jest to konferencja, której przyświeca idea promowania sukcesów polskich naukowców oraz wspierania ich poprzez umożliwianie im nawiązywania kontaktów czy udostępniania informacji o możliwości współpracy z najlepszymi instytutami naukowymi w Polsce. Poprzednie edycje zorganizowane w Oksfordzie i Cambridge przyciągnęły wielu interesujących ludzi i podobnie było w tym roku.

SukceSy PolSkich naukoWcóW Konferencja została rozpoczęta wykładem prof. Agnieszki Zalewskiej, wybitnej polskiej fizyk, która od ponad roku jest prezydentem CERN-u, czyli Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych, prestiżowej instytucji znajdującej się niedaleko Genewy. Był to wystąpienie który przyciągnęło nie tylko Polaków, ale również studentów z innych krajów, chcących posłuchać wykładu tak zasłużonego naukowca. Cała konferencja odbyła się w języku angielskim, żeby umożliwić dostęp wszystkim zainteresowanym tematyką polskiej nauki.

Również pozostali goście specjalni i prezenterzy mogli pochwalić się wspaniałymi osiągnięciami w swoich dziedzinach, a z ich wykładów można naprawdę dużo wynieść. Mieliśmy okazję posłuchać wystąpień m.in. ks. prof. Michała Hellera – zajmującego się fizyką i kosmologią czy prof. Janusza Bujnickiego – szefa grupy badawczej z Warszawy zajmującego się bioinformatyką oraz biologią. Oprócz wykładów tak znakomitych i doświadczonych naukowców odbyło się również dwanaście prezentacji, w których młodzi naukowcy mieli szansę podzielić się z nami swoimi badaniami i osiągnięciami. Wszystkie wystąpienia miały format popularnonaukowy, tak aby uczestnicy nieznający się na danych dziedzinach mieli szansę wszystko zrozumieć. Tematy sięgały dziedzin naukowych od chemii po informatykę oraz rozciągały się na takie zagadnienia jak tworzenie własnego biznesu czy prawo własności intelektualnej.

naWiązyWanie kontaktóW Pomiędzy wykładami organizatorzy specjalnie pozostawili dużo czasu, aby uczestnicy konferencji mogli wykorzystać okazję i poznać się nawzajem. Oprócz naukowców, była okazja do porozmawiania z przedstawicielami m in. Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, Centrum Nauki Kopernik czy konsultantami z warszawskiego biura Boston Consulting Group. Dzięki temu mogliśmy się dowiedzieć o tym jak nauka

jest opłacana w Polsce czy jakie wsparcie mogą dostać naukowcy, którzy zdecydują się na powrót do Polski i kontynuację swojej kariery już w kraju. Dzięki takim spotkaniom jak te, nawiązują się nowe możliwości współprac czy nawiązania kontaktu z Polską.

Piękna lokalizacja Uroku całej konferencji dodał fakt, że została zorganizowana na Uniwersytecie Oksfordzkim, miejscu nie tylko bardzo prestiżowym, ale też słynącym ze swojej pięknej architektury i niepowtarzalnego klimatu. Już po zakończeniu konferencji w sobotni wieczór odbyła się formalna kolacja dla wszystkich uczestników konferencji. Codzienność dla studentów tej uczelni, dla gości z innych instytucji jest to zawsze niezapomniane przeżycie. Wielka sala przypominająca tę z Harry’ego Pottera i inspirujące rozmowy prowadzone przy wspólnym stole stanowiły wspaniałe zakończenie tej konferencji. Mam przyjemność uczestniczyć w konferencjach Science. Polish Perspectives już od trzech lat i muszę powiedzieć, że organizatorzy jak zwykle świetnie się spisali. Całe wydarzenie zostało od początku do końca przygotowane przez studentów, którzy poświęcili swój wolny czas i siłę, za co należą im się ogromne gratulacje. Był to bardzo inspirujący weekend,po brzegi wypełniony wykładami i wieloma okazjami do poznawania ciekawych ludzi. Kolejna edycja już za rok, z pewnością nie może tam zabraknąć nikogo zainteresowanego problemami polskich naukowców z kraju i z zagranicy. Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń Studenckich w Wielkiej Brytanii.

z okazji nadchodzącego Dnia Wszystkich Świętych, stowarzyszenie Poland Street zgodnie z naszą tradycją zaprasza Polonię do udziału w iX akcji sprzątania polskich grobów na cmentarzach w londynie, w sobotę 1 listopada, od godz. 11.00 anna Gałandzij, rzecznik prasowy Poland Street, powiedziała: – na londyńskich cmentarzach znajdują się tysiące zaniedbanych opuszczonych polskich grobów. nie pozwólmy, aby zostały one zapomniane tej jesieni. zachęcamy Polaków w londynie do przyłączenia się do naszej akcji Sprzątania Polskich Grobów i zapalenia znicza. jest to piękny gest i ważna polska tradycja.' Środki czystości i mapy zostaną zapewnione. chętni proszeni są o kontakt pod adresem info@polandsteet.org.uk. o akcji można również przeczytać na Facebooku – facebook.com/polandstreet.org.uk i n aplakacie obok.


|7

nowy czas |10 (208) 2014

na bieżąco

Polski Uniwersytet na Obczyźnie skończył 75 lat Popularnie nazywany PUNO, czyli Polski Uniwersytet na Obczyźnie obchodził właśnie 75. lat swojej działalności. Mówią też o nim najmniejszy uniwersytet na świecie. Bez okazałych gmachów, sal wykładowych, ale w swej 75-letniej działalności mogący poszczycić się wybitnymi nazwiskami polskich uczonych, którzy wkrótce po klęsce wrześniowej dostrzegli konieczność zachowania ciągłości polskiego szkolnictwa wyższego poza granicami okupowanego kraju. Do zorganizowania uniwersytetu przystąpiono w Paryżu w 1939 roku. Inicjatorem był profesor Oskar Halecki, późniejszy prorektor PUNO, który zgromadził przedstawicieli prawie wszystkich uniwersytetów i politechnik z kraju. W listopadzie, w Biblotece Polskiej w Paryżu, doszło do pierwszego spotkania profesorów i docentów, którzy przebywali w tym czasie w Paryżu. Powstał Komitet Organizacyjny. Miesiąc później, również w Bibliotece Polskiej, odbyła się uroczysta inaguracja Polskiego Uniwersytetu za Granicą, którego rektorem został profesor Oskar Halecki. Z uniwersytetem związało się około 80 wybitnych profesorów i docentów oraz 60 asystentów. Rozpoczęcie roku akademickiego odbyło się 20 stycznia 1940 roku. Po klęsce Francji polskie szkolnictwo wyższe kontynuowane było w ramach polsko-brytyjskich porozumień na uniwersytetach brytyjskich, gdzie powstawały polskie wydziały. Tak było do chwili wycofania uznania dla Rządu RP w Londynie przez władze brytyjskie. Zanim jednak władze brytyjskie zlikwidowały polskie wydziały, w tym przede wszystkim Polish University College, powstało PUNO. W ten sposób zachowano ciągłość polskiego szkolnictwa wyższego za granicą. W incjatywę powołania PUNO zaangażowana była ta sama kadra naukowa i dydaktyczna, która doprowadziła do powstania Polskiego Uniwersytetu za Granicą w Paryżu. Polski Uniwersytet na Obczyźnie rozpoczął oficjalną działalność w 1952 roku. Na PUNO mogło studiować wielu Polaków, którzy przebywali na emigracji w czasie i po II wojnie światowej. Uniwersytet nadał ponad 100 stopni magisterskich i 120 doktorskich. Tyle historii, teraźniejszość jest bardziej kameralna. Jest to nie tylko najmniejszy uniwersytet na świecie, ale też najbiedniejszy. Brak stałego finansowego wsparcia to poważny problem i wyzwanie dla małej grupy entuzjastów. Po zmianach ustrojowych w Polsce podejmowano próby nawiązania współpracy z krajowymi instytucjami dydaktyczno-naukowymi. Wydawało się, że w końcu takie partnerstwo jest możliwe z najstarszą polską uczelnią – Uniwersytetem Jagiellońskim. Znalazło się rządowe wsparcie finansowe, powstał wspólny program, cykl wykładów i bardziej kameralnych zajęć seminaryjnych. Jak zawsze w takiej współpracy były oczywiście tarcia i niespełnione oczekiwania, ale nie odbierało to determinacji organizatorom. Powrót do punktu wyjścia nastąpił, kiedy komisja konkursowa MSZ nie przyznała w ostatnim roku dofinansowania projektów naukowych w Londynie. Rok wcześniej przyznała na ten cel około pól miliona funtów. To poważna już kwota, można było ją zagospodarować perspektywicznie, planując działalność na kilka lat. Niestety, na takie rozwiązanie nie pozwala regulamin konkursu MSZ, który wyraźnie stanowi, że przyznane fundusze muszą być wykorzystane do końca roku kalendarzowego. Mnożono więc wykłady, spotkania, badania, siedziby – biuro w Ognisku, sala wyładowa w POSK-u, żeby tylko wydać i rozliczyć przyznane fundusze. W tym roku fundusze były już symboliczne, pozwalające na zorganizowanie kilku kursów, które trudno nazwać akademickmi, nazywa się je nowomową – kreatywnymi (np. cykl zajęć pod hasłem Kreatywna mama). Znowu powstała sytuacja patowa i zmarnowanie środków na cele doraźne. Dziwne, że nikt ta-

kiej perspektywicznej zależności w ministerstwie nie widzi. Urzędnicy powołują się na ustawę, ale ktoś za tę ustawę jest odpowiedzialny, a gołym okiem widać, że jest ona przykrojona według nie wiadomo jakiego klucza, bo trudno podejrzewać autorów o myślenie rotacyjne: raz temu, a za rok komuś innemu. Projekty cenne, i tak ocenione, muszą być wspierane w stabilny sposób, by mieć ciągłość rozwojową. W tej sytuacji działacze PUNO, chcąc podtrzymać swoją długoletnią działaność wykorzystują każdą ofertę, która to gwarantuje. Często wybory te budzą kontrowersje. Tak było z imprezą towarzyszącą obchodom 75-lecia. Kilka dni przed oficjalnymi uroczystościami pojawiła się informacja o debacie demograficzno-politycznej pod tytułem Wracać, ale dla-do-czego? Nie jednak temat debaty wzbudził sensację – dobór panelistek i oficjalne logo szacownego uniwersytetu zaniepokoiły niektórych adresatów. Na ręce Ambasadora ROO Londynie Witolda Sobkowa wpłynęły listy protestujące: piszę do Pana w sprawie 75-lecia Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie. Jest Pan patronem honorowym tego wydarzenia, ale być może nie wie Pan, jakie kontrowersje to wydarzenie promuje. 75-lecie PUNO stało się przykrywką dla debaty ze skrajnie lewicowymi i feministycznymi panelistkami (Magdalena Środa, Henryka Bochniarz, Małgorzata Fuszara), które w kilku ostatnich miesiącach wraz z prof. Hartmanem (wyrzuconym wlaśnie z komisji etyki przy ministrze zdrowia) zaczęły promować akceptację kazirodztwa. Jako Polonia bardzo prosimy o odcięcie się Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej od tego skandalicznego wydarzenia i odwołanie swojego patronatu nad tą moralnie wątpliwą imprezą promującą wartości godzące w nasze polskie rodziny. Z poważaniem, Magdalena Kowalska, Poles Unite Odpowiedź Ambasadora: Szanowna Pani, Dziękując za Pani mail pragnę zapewnić, że jednym z naszych naczelnych zadań jest wspieranie Polaków zamieszkałych poza granicami kraju oraz instytucji kultywujących polski język, historię i tradycje narodowe. Jedną z takich instytucji jest bez wątpienia Polski Uniwersytet na Obczyźnie, który w tym roku obchodzi swoje 75-lecie istnienia. Moja obecność w charakterze „honorowego patrona”, w gronie wybitnych polskich osobistości wspierających PUNO, zarówno z kraju jak i z Wielkiej Brytanii, jest przede wszystkim uznaniem dla zasług tej instytucji w krzewieniu polskości i wytrwałości w realizowaniu podstawowego celu, jakim jest dbałość o rozwój intelektualny kolejnych pokoleń naszych rodaków, którzy pragną poszerzać swoją wiedzę i utrzymywać kontakt z polską nauką i kulturą. Żywię nadzieję, że główne uroczystości poświęcone temu Jubileuszowi, na których przede wszystkim się skupiamy, będą stanowiły wspaniałą okazję do podziękowań za lata społecznej, wytężonej pracy rzeszy naukowców i pracowników PUNO. …Debata, do której Pani nawiązuje w swej korespondencji, nie jest częścią głównych uroczystości jubileuszowych PUNO, a Ambasada nie ma i nie mogła mieć wpływu ani na tematykę, ani na dobór samych uczestników spotkania, przygotowywanego przez niezależną instytucję. Jak informuje PUNO, PUNO nie jest ani patronem wydarzenia, ani nie wpływało na wybór panelistów przez Koło Naukowe. Z poważaniem, Witold Sobków Szanowny Panie Ambasadorze, jestem wdzięczna za odpowiedź i za częściową klaryfikację Pana patronatu nad dzisiejszym wy-

W HOŁDZIE POLEGŁYM, Z WYOBRAŹNIĄ

Początek instalacji Blood Swept Lands and Seas of Red autorstwa Paula Cumminsa miał miejsce 5 sierpnia, jej kulminacją będzie 11 listopada. Fosę okalającą Tower of London wypełniło 888 yys. 246 ceramicznych maków. W ten sposób uczono pamięć poległych w I wojnie światowej. Każdy mak to jedno życie. Maki z instalacji trafią do kolekcjonerów, wszystkie już zostały sprzedane. Pieniądze przekazano kombatantom.

darzeniem. …Slyszalam o wielu zaslugach Polskiego Uniwersytetu na Obczyznie i nie śmiałabym odebrać im zaszczytów i zasłużonych honorów. Ta placówka przez dziesięciolecia wykształcała polskich imigrantów w Zjednoczonym Królestwie, kiedy uniwersytety w Polsce nie mogły tego robić w sposób pełni wolny i demokratyczny. W związku z tym PUNO zawsze był i będzie bliski mojemu sercu. Niestety w sprawie dzisiejszego wykładu został Pan umyślnie lub nieumyślnie wprowadzony w błąd. Debata o demografii z udziałem dwóch bardzo kontrowersyjnych postaci była cały czas promowana przez PUNO, POSK i inne media jako debata z okazji 75 lecia uniwersytetu i przez ten uniwersytet organizowana. Po licznych protestach i zażaleniach do Polskiej Misjii Katolickiej, POSK-u i PUNO, organizatorzy zaczęli wycofywać się z odpowiedzialności za ten wykład. Teraz organizuje go jakieś „Koło Naukowe”, a nie PUNO. Usunięte zostało logo PUNO z plakatu, wszystkie strony i facebookowe eventy informujące o wykładzie zostały usunięte. Z poważaniem, Magdalena Kowalska, Poles Unite List do Rektor PUNO, prof. Haliny Taborskiej: Szanowna Pani Rektor Z zaskoczeniem znaleźliśmy informacje, że z okazji jubileuszu 75-lecia PUNO-Koło Naukowe organizuje debatę, która poprzez jednostronny i tendencyjny dobór panelistek prowadzi do politycznego wykorzystywania jubileuszu i historycznych zasług tak szacownej instytucji naukowej, jaką jest Polski Uniwersytet na Obczyźnie. W związku z tym kierujemy do Pani Rektor list otwarty z prośbą o wycofanie się z jakiejkolwiek formy firmowania tej debaty przez PUNO. Z wyrazami szacunku Sławomir Wróbel, Polska Grupa Londyn

Odpowiedź Pani Rektor: Dziękuję za zainteresowanie Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie oraz wyrażone uznanie i szacunek dla pięknej historii naszej Uczelni. W ciągu dziesiątków lat swej działalności PUNO był niejednokrotnie atakowany i upominany przez osoby i ugrupowania różnych opcji politycznych, a w szczególności komunistów. Nie miało to, i mieć nie będzie, wpływu na statutową działalność Uczelni, jaką jest tworzenie, gromadzenie i rozpowszechnianie wiedzy. Ingerencja w spory ideologiczne i śledzenie działalności politycznej osób działających w strefie publicznej nie jest ani obowiązkiem, ani zadaniem placówki akademickiej. Koło Naukowe Studentów i Absolwentów PUNO poinformowało władze uczelni, że zamierza przeprowadzić debatę dotyczącą sytuacji młodej polskiej migracji i perspektyw powrotu do kraju w świetle sytuacji demograficznej w Polsce. Uznaliśmy ten temat za bardzo ważny i zasługujący na pełną aprobatę. PUNO nie jest jednakże ani patronem wydarzenia, ani nie wpływało na wybór panelistow, w przeświadczeniu, że wolna debata ludzi różnych opcji politycznych i ideologicznych wspiera dociekanie prawdy, o jakie się Państwo w swoim piśmie upominacie. Prof. Halina Taborska, Rektor PUNO Panelistki do POSK-u, przed którym czuwali protestanci, weszły kuchennymi drzwiami. To tyle zamiast sprawozdania (w uprawianym na tutejszym rynku stylu) z uroczystości 75-lecia PUNO, gdzie jak zwykle były wyczerpujące temat przemówienia, oklaski i kwiaty. Przyznano dwa doktoraty honoris causa. Pierwszy dla prof. Andrzeja Żakiego (laudacja: prof. Jolanta Chwastyk-Kowalczyk). Drugi dla prof. Alicji Moskalowej (laudacja: prof. Ewa LewandowskaTarasiuk). Wręczono też Krzyż Kawalerski Polonia Restituta prof. Taborskiej. Grzegorz Małkiewicz


8|

10 (208) 2014 | nowy czas

na scenie politycznej

Europejskie mordobicie W czerwonym narożniku, ustępujący przewodniczący Komisji Europejskiej, José Manuel Barroso. W niebieskim narożniku, starający się o reelekcję, premier Wielkiej Brytanii, David Cameron. Runda pierwsza, której przewodnim motywem jest imigracja, rozpoczęła się od mocnego uderzenia José Manuel Barroso. David Cameron, jednak sparował cios, a na pomoc przyszli mu konserwatywni koledzy…

Dawid Skrzypczak

P

oglądy Davida Camerona dotyczące imigracji oraz Unii Europejskiej w ostatnich czasach uległy zaostrzeniu. Wpływ na to miały przegrane przez konserwatystów wybory uzupełniające w Clayton, w których Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) zdobyła pierwszy mandat w Izbie Gmin. Przegrana była dla partii Camerona prawdziwym policzkiem, ponieważ mandat z tego okręgu wyborczego ponownie przypadł Douglassowi Carswellowi, który w sierpniu przeszedł z Partii Konserwatywnej do partii Nigel’a Farage’a. Oliwy do ognia dolał także kolejny, były już, parlamentarzysta Partii Konserwatywnej, Mark Reckless, który kilka tygodni temu również przystąpił do UKIP. Sprawy nie najlepiej mają się dla partii Camerona przed kolejnymi uzupełniającymi wyborami, które mają się odbyć w Rochester i Strood. Kandydat UKIP ma już trzynastoprocentowe prowadzenie nad kandydatem Partii Konserwatywnej. W takiej sytuacji nie powinno zatem dziwić zaostrzenie przez konserwatystów retoryki dotyczącej imigracji i UE. W walce o poparcie elektoratu wszystko to, co niezabronione przez prawo jest dozwolone. Tym bardziej że wyniki sondaży jednoznacznie wskazują, że są to ważne tematy dla znacznej części brytyjskiego elektoratu. Dodatkowo, liczba przybywających do Wielkiej Brytanii imigrantów ponad dwukrotnie przekracza ustalony przez rząd poziom imigracji, który w obecnej chwili wynosi 100 tys. rocznie. Wszystkie te wydarzenia zmusiły rząd brytyjski do podjęcia bardziej zdecydowanych kroków w celu rozwiązania problemu imigracji. Westminster planuje ograniczyć imigrację z państw członkowskich Unii Europejskiej, w szczególności liczbę nisko wykwalifikowanych imigrantów chcących się osiedlić i pracować na Wyspach Brytyjskich. Rząd brytyjski cele te chce osiągnąć między innymi poprzez ograniczenie liczby pozwoleń na pracę, wprowadzenie kwot imigracyjnych z państw UE czy systemu punktów kwalifikujących obywateli tych państw przy osiedlaniu się w Wielkiej Brytanii. Cameron chce również, aby inicjatywa ustawodawcza pozostała na poziomie państw narodowych. W tym celu ma on zamiar doprowadzić do renegocjacji stosunków Wielkiej Brytanii z UE oraz przeprowadzenia referendum w 2017 roku w sprawie wyjścia lub pozostania w strukturach Unii Europejskiej.

W pewnych kwestiach Londyn znajduje w Europie sojuszników. Jednakże na poważniejsze zmiany w funkcjonowaniu UE nie ma co liczyć, ponieważ przywódcy innych państw europejskich reagują alergicznie na samą myśl o żmudnej renegocjacji traktatów założycielskich. Plany Westminsteru spotkały się jednak z nieprzychylnym przyjęciem w samej Brukseli. Wyraz temu dał ostatnio ustępujący przewodniczący Komisji Europejskiej, José Manuel Barroso. Szef Komisji Europejskiej, podczas swojej ostatniej wizyty w Wielkiej Brytanii, ostro skrytykował dążenia rządu brytyjskiego do ograniczenia imigracji z państw członkowskich Unii Europejskiej. Uznał je za niezgodnie z prawem unijnym, gdyż jednostronne ograniczenie swobody przepływu ludności, nierozerwalnie związanej ze swobodą przepływu towarów, usług i kapitału, łamałoby unijne traktaty. Barroso „doradził” Wielkiej Brytanii, że w jej interesie jest nie kwestionowanie zasady swobodnego przepływu osób. Zdaniem José Manuel Barroso, wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej może być jej historycznym błędem, który może wpłynąć na przyszłość całej Europy. Stwierdził on dodatkowo, że realizacja zamiarów rządu brytyjskiego będzie szkodliwa dla wspólnoty, jak i dla samej Wielkiej Brytanii. José Manuel Barroso ostrzegł premiera Davida Camerona, że w atmosferze, która obecnie panuje, nie będzie w stanie wynegocjować planowanych ustępstw, a tym samym dotrzymać obietnic złożonych wyborcom. Zaznaczył on, że iluzją jest „wierzyć, że uda się otworzyć dialog, jeśli ton i treść wysuwanych argumentów kwestionują samą zasadę [dialogu] i obrażają inne państwa członkowskie”. Przewodniczący Komisji Europejskiej podał także w wątpliwość los obywateli brytyjskich, którzy osiedlili się i żyją w innych krajach Unii Europejskiej, w przypadku wprowadzenia przez rząd brytyjski ograniczeń przepływu ludności. Według niego, Brytyjczycy, których liczbę szacuje się obecnie od 1,4 do 2 mln, najpewniej nie mieliby prawa dalszego zamieszkiwania na terytorium innych krajów UE. Takie przedstawienie problemu stawia sprawę na ostrzu noża. Premier David Cameron, niezrażony przestrogą przewodniczącego Komisji Europejskiej ogłosił, że do końca tego roku przedstawi konkretne propozycje ograniczenia imigracji z UE. Polityka w najczystszej postaci! Historyjki o post-polityczności, dbaniu o wspólne europejskie interesy i harmonijną współpracę w strukturach Unii Europejskiej można włożyć między bajki. Każdy sobie rzepkę skrobie. Nauk płynących z tej lekcji niestety jeszcze nie przyswojono nad Wisłą. Współprzewodniczący Partii Konserwatywnej, Grant Shapps, teoretycznie miał rację stwierdzając, że „Barroso jest ostatnią osobą” spośród polityków europejskich, która może mówić Wielkiej Brytanii jak ma postępować. W praktyce sprawa ta wygląda zupełnie inaczej. Rządy państw członkowskich Unii Europejskiej (pryncypał) w momencie utworzenia Wspólnoty dobrowolnie zrzekły się części swojej suwerenności. Komisja Europejska została stworzona po to, aby wykonywała w ich imie-

David Cameron

José Manuel Barroso

niu pewne funkcje i obowiązki, których państwa te nie mogły same wykonywać. Z założenia, powołany agent (Komisja Europejska), któremu państwa członkowskie UE przekazały pewne instrumenty władzy, miał posługiwać się nimi w sposób neutralny. Jednak agenci mają swoje własne interesy i preferencje polityczne, np. zwiększenie swojej niezależność od pryncypała, zwiększenie wpływu na proces polityczny czy maksymalizacja budżetu. W momencie uzyskania pewnej niezależności od pryncypała, agenci usilniej dążą do zabezpieczania swoich własnych interesów. Głównym celem Komisji Europejskiej jest promowanie integracji europejskiej. Brzmi niewinnie, prawda? Jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Można na to spojrzeć z zupełnie innej strony. Zadaniem Komisji jest działanie, mające na celu uniemożliwienie rozpadu Unii Europejskiej, zahamowanie czy cofnięcie procesu jej integracji. Z celem tym nierozerwalnie związany jest główny interes Komisji Europejskiej, jakim

Janusza Korwin-Mikke był bohaterem dużego materiału w „The Sunday Times" w związku z poparciem, jakiego udzieliło jego ugrupowanie partii Nigela Farage’a w Parlamencie Europejskim. – Polityk, który chwali apartheid i kwestionuje to, czy Hitler wiedział o Holokauście, zawarł porozumienie z Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) Nigela Farage'a, dzięki któremu jego eurosceptyczna formacja w PE – Europa Wolności i Demokracji

jest jej przetrwanie. Postępowanie rządu brytyjskiego stawia pod znakiem zapytania przyszłość tego systemu politycznego, jak i samej Komisji Europejskiej. Tym samym, José Manuel Barroso miał tak naprawdę pełne prawo, a nawet obowiązek zdyscyplinować rząd Wielkiej Brytanii. Postępując tak nie ryzykował niczym, ponieważ lada dzień kończy swoje urzędowanie. Ot, kolejna przepychanka na europejskiej scenie politycznej. Nie pierwsza i nie ostania. Będzie dużo hałasu, prężenia muskułów i grożenia palcami, aby przestraszyć wroga i dać publice trochę rozrywki. Najważniejsze decyzje polityczne, z których nikt nie będzie w pełni usatysfakcjonowany, zapadną jednak w zaciszu gabinetów politycznych. Polacy powinni wziąć przykład z Wyspiarzy i ostrzej zacząć się upominać o swoje własne interesy w Unii Europejskiej. Jeśli sami nie zadbamy o nie, to nikt za nas tego nie zrobi.

Bezpośredniej (EFDD), nie rozpadnie się – pisze „The Sunday Times". – Jesteśmy eurosceptykami i czujemy się zobowiązani do pomocy – komentuje sprawę Korwin-Mikke. W tym samym artykule Grant Shapps z brytyjskiej Partii Konserwatywnej wzywa UKIP do zaprzestania współpracy z partią o tak „ekstremalnych poglądach”. Polski polityk miał również powiedzieć w rozmowie z brytyjskim dziennikarzem, że udzielone poparcie

komentarz > 10

stwarza możliwość szantażowania Farage'a w przyszłości. Tych słów z kolei nie potwierdził Korwin-Mikke. Na mocy porozumienia do EFDD dołączył Robert Iwaszkiewicz z KNP.


|9

nowy czas | 10 (208) 2014

czas na rozmowę Dariusz Fidyka był sparaliżowany od pasa w dół. Skazany na wózek inwalidzki z powodu zupełnego braku czucia w nogach. Przerwany rdzeń kręgowy – brzmiała diagnoza. Wtedy brzmiało to jak wyrok. A dziś? Dziś Dariusz prowadzi specjalnie przystosowany samochód i przemieszcza się wspierany przez balkonik. Jego nowe życie to efekt współpracy polsko-brytyjskiej. Za praktykę odpowiadali lekarze z Wrocławia pod kierunkiem doktora Pawła Tabakowa. Za teorię – profesor Geoffrey Raisman, neurochirurg z University College London. Jego eksperymentalną metodę wprowadzili w życie Polacy. – Przed nami jeszcze długa droga – mówi profesor Raisman. Ale nie kryje optymizmu co do przyszłości i wzruszenia tym, czego właśnie udało się dokonać.

Wdrapać się na szczyt Z profesorem profesor Geoffrey’em Raismanem rozmawia Adam Dąbrowski Jaka była najbardziej emocjonalna chwila, którą przeżył pan w związku z tą operacją?

– Trudno wyróżnić jeden moment. To wszystko składało się z maleńkich kroków. Trudno nawet wyobrazić sobie całą tę nerwowość, liczbę wszystkich tych maili, jakie przysyłaliśmy sobie z Pawłem. Pobieramy komórki z nosa pacjenta i nie mamy pojęcia, czy to wszystko się uda. Czekamy na rozwój wydarzeń. Ostatecznie dominującą emocją była ulga, że to wszystko zadziałało. Jednym z najbardziej poruszających momentów był moment, gdy spotkałem się z Darkiem. Siedzi przede mną, za oknem jest słoneczny dzień. Darek pyta, a Paweł tłumaczy: „Dlaczego chcesz to zrobić?” Odpowiadam, że nauka mówi, że to może zadziałać. Kładę mu rękę na ramieniu. To bardzo ważna chwila, gdy Darek zgodzić się musi na dwie skomplikowane operacje, które równie dobrze mogą pogorszyć jego stan. Patrzy prosto na mnie i mówi: „Tak”. To był najbardziej emocjonalny moment. To wymagało z jego strony wiele odwagi...

– Oczywiście! Wyobraź sobie, że wycinamy coś z twojej czaszki. Potem otwieramy twój rdzeń kręgowy. Operacja trwa trzynaście godzin, a w jej efekcie twój stan może się pogorszyć. Tak naprawdę to on tu pracuje. Ja tylko mówię. Teraz musi pracować pięć godzin dziennie podczas rehabilitacji, by po operacji nastąpił postęp. W gruncie rzeczy Darek pracuje tu ciężej niż którykolwiek z nas kiedykolwiek. Czy mógłby pan – najprościej jak to możliwe – opisać, co właściwie zrobiliście?

– Wycięliśmy fragment tkanki z komory nosowej pacjenta. Komórki nerwowe w nosie jako jedyne mają zdolność regeneracji. Z tej tkanki Paweł Tabakow i Wojciech Fortuna

uzyskali komórki, które następnie przeszczepiono do rdzenia kręgowego pacjenta. W tym momencie Paweł zauważył, że komórek jest za mało, błyskawicznie zdecydował się więc pobrać z kostki cieniutkie paski tkanki nerwowej i umieścić je w środku. To była kulminacja długiego, czterdziestoletniego procesu

– Zaczęło się od pomysłu. Bez niego nic by się nie stało. Pomysł był taki, że skoro połączenia w mózgu nieustannie się zmieniają, to istnieje nadzieja, że po urazie mogą się naprawić. Cała reszta to detale, nic nie stałoby się, gdyby nie pojawił się ten pierwszy pomysł. Ale wielu ludzi nadal nie akceptuje naszego odkrycia. I nie zaakceptuje go, jeśli nie będziemy mieć więcej pacjentów. Jeden nie wystarczy. Do Wrocławia trafić muszą kolejni pacjenci. Czy czuje się pan szczęśliwy?

Owszem, ludzie pytają mnie czy jestem szczęśliwy. Tak, jestem. Udało nam się wdrapać na parę szczytów. Zaczęliśmy od szczurów, teraz doszliśmy do ludzi Ale dziś stoimy u podnóża bardzo stromej góry. Musimy sprawić, że ludzie nam uwierzą i zaczną wykonywać te operacje. Niepełnosprawni na wózkach inwalidzkich słysząc o waszych dokonaniach zastawnawiają się pewnie jak dużo czasu minie nim rezulatyty tej operacji da się powielić. Jaką nadzieję mogą mieć?

– Myślę, że minie około trzech do pięciu lat nim będziemy w stanie przekonać innych chirurgów do wykonywania tej operacji. Musimy im dać dowody. Myślę, że ta metoda będzie działać. Ludzie na wózkach powinni mieć nadzieję, że za parę lat lekarze zajmą się i nimi. Nie wiem tego na pewno, ale wierzę w to, w oparciu o to, co zobaczyłem.

Pro fes or Geof frey Ra isman ma 75 lat. Wyc ho wał się w ży dow skiej ro- dzi nie po cho dzą cej z kla sy ro bot ni czej. W ze szłym ro ku wy dał książ kę, w któ rej wspo mi na trud ne dzie ciń stwo spę dzo ne w Le eds. W 1974 r. Uzy skał dok to rat z za kre su me dy cy ny kli nicz nej. Dzie sięć lat wcze śniej otrzy mał dy plom ma gi ster ski z fi zjo lo gi. W tej dzie dzi nie też się dok to r y zo wał. Jest sze fem za kła du ba dań nad re ge ne ra cją neu ro lo gicz ną przy Uni ver si ty Col le ge Lon don. Za dzia ła nia w tej dzie dzi ne otrzy mał sze reg wy różn ień: mię dzy in ny mi me dal Re eve - Irvi ne’a. Nad usu nię ciem skut ków prze rwa ne go rdze nia krę go we go pra cu je od czter dzie stu lat. Uda ło mu się eks pe ry men tal nie wy ka zać, że je go me to da dzia ła w przy pad ku szczu rów. W 2005 ro ku spo tkał się z pol skim le ka rzem Paw łem Ta ba ko wem, któ ry uwie rzył w je go me to dę i za ofe ro wał współ prac ę przy wcie la niu jej w ży cie. – Sta li śmy się przy ja ciół mi – mó wi pro fe sor Ra isman, któ r y uczy się pol skie go. – Strasz ne pro ble my spra wia mi od mia na – na rzek a.

Samotność niepamięci Ewa Stepan

W cywilizacji technologicznej wszystko musi być wytłumaczone, policzalne. To, co takie nie jest, nie istnieje. Tymczasem, jak mówił Einstein, nie zawsze co się liczy, jest policzalne i nie zawsze to, co jest policzalne liczy się. Dziwne, jak łatwo zapominamy o Einsteinie, o olbrzymim dorobku filozoficznym i kulturalnym Europy, stworzonej na podstawach ewangelizacji. O naukach Jana Pawła II podkreślających znaczenie współistnienia wiary i rozumu, czy nawet o jednym z najdonioślejszych odkryć tej cywilizacji, o teorii kwantowej, potwierdzającej również to, że człowiek jest istotą społeczną, że nie jest bezludną wyspą, że rozwija się w relacji z innymi. O tym także świadczy dynamiczny rozwój mediów społecznościowych, który stwarza olbrzymie szanse bezpośredniej komunikacji, porozumienia i rozwoju. Jakże do tego niezmienny pozostaje waru-

nek umiejętnego posługiwania się danymi nam narzędziami i właściwego wykorzystywania ich dla dobra i rozwoju człowieka i jego środowiska. Tymczasem ułomności współczesnego, przeciętnego homo sapiens żyjącego w kulturze zachodniej stają się coraz bardziej widoczne właśnie dzięki zasłonie anonimowości świata wirtualnego. Przeciętny homo sapiens żyje dniem dzisiejszym, dzieli się swoim wszechobecnym szczęściem rozsyłając radosne selfie. Żyje bombardowany złymi wiadomościami, które stara się strzepywać jak natarczywy kurz, od czasu do czasu strzelając jakiś monosylabiczny komentarz na facebooku, twiterze lub obszerniejszy na blogu. Usilnie stara się zaistnieć w wirtualnej rzeczywistości. Zaspokajanie doraźnych potrzeb urasta do rangi sukcesu. Choruje na notoryczny brak czasu wpatrzony w ekran iPhone’a. Woli, by mu przypomniano mailem o odbytych spotkaniach i rozmowach. O wszystkim co niemiłe, przykre, bolesne usilnie stara się zapomnieć, zakopać, zamieść pod dywan. Nagromadzone emocje wyładowuje przed swoim najlepszym

przyjacielem, komputerem, bluzgając anomimowo w sieci. Bądź też cierpi w samotności, no bo nie wypada dzielić się problemami i marudzić. Swój często cyniczny stosunek do świata usprawiedliwia „dystansem” i byciem cool. Tymczasem przestaje pytać o sens, traci umiejętność rozróżniania co ważne, co mniej ważne, a co w ogóle nie ma większego znaczenia. Słabną wartości poznawcze w pogoni za doraźnym sukcesem, zacierane fasadami koniunkturalizmu, mód, stylów bycia, pozy. Prędzej lub później, na własne życzenie, niezauważalnie, w przekonaniu że najważniejsza jest jego osobista, własna wolność, że jest wolny od wszystkiego co go ogranicza i do wszystkiego co sobie wymyśli, gubi się w świecie zapatrzony w siebie i coraz bardziej samotny. Chce być kochany, ale nie potrafi kochać. W końcu nie wytrzymuje. Ucieka, by stracić pamięć. Bo pamięć ogranicza, przypomina przeszłość, a przeszłość trzeba przecież zabić, bo uwłacza wolności. Tymczasem „historii nie da się pozbyć. Wraz z nią istnieje w nas dobro i zło, których jesteśmy auto-

rami”. Pamięć przypomina o obowiązku, o powinnościach, budzi sumienie, a ono zasadza się na rzeczy najważniejszej, na miłości. Więc jeśli tej pamięci nie ma, nie ma też miłości. Pozostaje więc pustka, NIC, z którego wyłania się brak sensu. I tak człowiek dochodzi do ściany, negując podstawową zdolność umysłu do zastanawiania się nad przyczyną zjawisk, przestaje zadawać pytania, bo nie znajduje odpowiedzi bądź też boi się je znaleźć. Przestał rozumieć, że pytanie jest wartością samą w sobie, jest podstawowym darem, umiejętnością człowieka do analizowania, ogarniania i poznawania świata. Pozornie łatwiej mu pozostać w sferze emocji, do których tak często odwołują się techniki marketingowe, niż w sferze rozumu, którego musi zmusić do pracy. W końcu w kokonie przekonania o własnej wolności wpada w uzależnienia. W następny „czarny krąg”. A przecież wokół są ludzie, którzy widzą piękno świata, którzy wierzą i ufają, którzy wiedzą, że żywa relacja z drugim człowiekiem ubogaca. Tyle że trudno ich zauważyć patrząc zamkniętymi oczami. Jeszcze trudniej im zawierzyć. Nie mówiąc o Bogu.


10|

10 (208) 2014 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Życie bezładne i bezskładne Krystyna Cywińska

2014

Mam coraz słabszy iloraz inteligencji. Czyli IQ. I oczy coraz słabsze. I słuch nie ten. Mam do tego prawo z tytułu wieku. Czyli prawo nabyte, a nie przyrodzone. Czego czasem w kontekście ilorazów nie można powiedzieć o ludziach z młodszego pokolenia. Na dodatek z przyrodzenia nie mam przywary słowotoku. W mowie i w piśmie. Czego czasem nie można powiedzieć o zaperzonych członkach młodszego pokolenia. Szczególnie tych piszących.

Mam słabą wydajność mózgową na artykuły zalewające czytelnika wynurzeniami pseudofilozoficznymi, morfologicznymi, wspomnieniowymi i recenzyjnymi. Z czym się zmagałam niedawno na łamach londyńskiego „Dziennika Polskiego” w odniesieniu do recenzji. Wynurzenia czy wynaturzenia recenzyjne dotyczyły wystawionej w Ognisku Polskim sztuki Moliera. Przez uprzejmość pominę nazwisko recenzentki. Dawni fachowi krytycy i recenzenci dawnego „Dziennika” dostaliby apopleksji czytając te wynurzenia, nawet w grobie. Mój słaby iloraz inteligencji tego już nie wytrzymał. Rozstałam się z „Dziennikiem”, po pół wieku znajomości, z okładem. Współpracownikom tego pisma polecam jednak dokonanie testu na iloraz inteligencji. Jeśli w grę wchodzi iloczyn rozpuszczalności szarych komórek, to moje pokolenie ma już raczej przechlapane. Mnie na szczęście jeszcze w głowie woda nie chlupie. Co mi także uświadamia, że nie jestem recenzentką ani krytykiem teatralnym. I nie podejmuję się krytykować pozytywnie, lub nie, kabaretowego kalejdoskopu naszych minionych lat emigracyjnych. Widowisko-wodewil Te nasze piękne lata, wystawione przez Scenę Poetycką w londyńskim POSK-u 25 i 26 października był swego rodzaju przebojem. Bo przebijało się przez nieświadomość widzów młodszego pokolenia o tamtych czasach. Ale ożywiało przyćmione nieco wspomnienia

uczestników tamtych czasów, dziś mało już zrozumiałych. Durnych i chmurnych, i brawurowych. Spektakl nie mógł być kiepski, bo reżyserowała go Helena Kaut-Howson, strażniczka słowa i kultury polskiej. Osoba niezwykła, potrafiąca jak nikt gromadzić wokół siebie młodsze i starsze pokolenie. Emigracyjne od dawna i od niedawna. Artyści Sceny Poetyckiej, obchodzącej swój jubileusz 10-lecia, grali nam i śpiewali. I dali nam wieczór wspomnień, radości i braw. Dzięki im za to. I chwała POSK-owi z jego przewodniczącą Joanną Młudzińską, której teatr nie jest obcy bo kiedyś prowadziła teatr dla dzieci Syrena. Teatr na emigracji był zawsze ważny. Był odbiciem atmosfery politycznej i społecznej. W dawnych emigracyjnych czasach wszystko co pochodziło z PRL-u było trefne. Skażone. Zaprzedane i zarażone komuną. Nawet interpretacje klasyków literatury i teatru. Tak uważano na emigracji. Ale widzowie w kraju kochali ten swój teatr. Widzieli w nim nie to co władze chciały żeby widzieli, ale to, co oni chcieli widzieć. Na emigracji odwrotnie. Tu obowiązywał wyłącznie pryzmat niechęci i podejrzliwości do wszystkiego co krajowe. Z czasem wszystko się zmieniło. Ale tych zmian prawie nie dostrzegano na emigracji. Przez wiele lat. Związek Artystów Scen Polskich za Granicą uważał się za strażnika zasad niepodległościowych. Za podejrzanych uważano aktorów krajowych,

spektakle krajowe itd. A tym aktorom, którzy w końcu dotarli do Londynu z paszportami peerelowskimi, tutejszy ZASP odmawiał praw członkowskich. Byli izolowani. Przyjezdnych na gościnne występy uważano za intruzów. Wszyscy byliśmy przez lata ofiarami dezinformacji. Byliśmy zdeformowani po obu stronach. Podsycani namiętnościami najgorszymi ze złych, bo ideologicznymi. I tak to ludzie trwonili lata, że nie byli jak brat dla brata – parafrazując Boya. Te uprzedzenia i niechęci przełamała Urszula Święcicka. Pierwszy wśród brytyjskiej emigracji prawdziwy impresario. Nic jej nie zrażało. Ani krytyka, ani brak poparcia, ani braki w kasie. Wspierał ją znany wówczas emigracyjny filantrop, Feliks Laski. Bo kochał teatr i swój język. Wspierał ją nawet czasem finansowo własny mąż, architekt Tadeusz Święcicki. Urszula Święcicka święciła prawdziwe tryumfy. Stworzyła emigracyjny Teatr Nowy. Dała naszym aktorom szansę grania i śpiewania. Trudno dziś wyliczać wszystkich tych, którzy na teatralnych deskach ożywiali i sycili nasze życie kulturalne i towarzyskie. Aspirującym doktorantom, a jest ich mnóstwo, polecam opracowanie tego zjawiska kulturowego, jakim był ten emigracyjny teatr. Ale, trzeba też dodać – emigracyjni widzowie, choć już wiekowi, noszą też w sercach pamięć radości i wzruszeń, jakie dawał ZASP w latach ciemności i tęsknoty za krajem. Wdzięczność należy się aktorom i

prezesom ZASP-u. Prezesem przez lata była i jest do dziś piękna i dowcipna Irena Delmar. Wracając do Sceny Poetyckiej i jej jubileuszowego spektaklu. Zrozumiałe, że niektórzy młodzi widzowie nie rozumieli niektórych fragmentów epokowego widowiska o naszej przeszłości. Może teraz lepiej tę przeszłość zrozumieją. Zabrakło mi w tym widowisku wglądu w tę naszą przeszłość ideologiczną, rozbieżność teatralną. No i może nieco większej uwagi dla ZASP-u by się przydało, także w tym kontekście. Ale ja już tak mam. Zawsze muszę uszczypnąć. Pewnie mam to w genach. Pocieszam się, że jednym z testów ilorazu inteligencji jest element dziedziczenia. Zawsze można by za różne braki obarczać babcię i dziadka. Oni też tak mieli jak my. Swoistą wędrówką jest także książka Ślady światła napisana przez mieszkającego kiedyś przez wiele lat w Londynie profesora literatury hiszpańskiej Floriana Śmieję. Znanego iberystę mieszkającego teraz w Kanadzie. Jest to nostalgiczne wspomnienie o naszych latach chmurnej i dumnej młodości. Czasem durnej. Zawsze zaangażowanej. Przepojonej polskością zawsze i wszędzie. Są to piękne, prawie poetyckie, przyjazne dla wszystkich, którzy się pojawiali w jego życiu wspomnienia. Dla brawurowych kawałków warto żyć. Wszystko w tym felietonie jest bezładne i nieskładne, jak całe nasze życie i o nim w widowisku w POSK-u.

Na Europę jest to potyczka Rząd w Wielkiej Brytanii upodabnia się do tego w Polsce z taką prędkością, że za chwilę trudno będzie rozróżnić jeden od drugiego. Oba bowiem zamiast rządzić krajem (do czego zostały powołane) wdają się w międzypartyjne wojenki, z których i tak nic nie wynika, poza miejscem zapełnionym na czołówkach gazet oraz w dziennikach telewizyjnych. Premier David Cameron nie ma łatwego życia. Nie tylko dlatego, że czekają go następne lokalne wybory, w których partia konserwatystów może stracić kolejne miejsce na rzecz UKIP. Z Europy również nie nadchodzą najlepsze wiadomości. Najpierw dostało się brytyjskiemu premierowi od odchodzącego z urzędu prezydenta komisji europejskiej Jose Manuela Barroso, który stwierdził wprost, że Cameron popełnia historyczne błędy poprzez swój stosunek do Europy i Unii. Chodziło głównie o zapędy brytyjskiego premiera co do wprowadzenia limitów w przyjmowaniu imigrantów, ograniczenia swobody podróżowania i podejmowania pracy w Unii. Cameron zapomniał, że swoboda przemieszczania się to jeden z czterech głównych filarów zjednoczonej Europy. Na jakiekolwiek renegocjacje nikt w Europie się nie zgodzi. Nawet polski ambasador w Londynie,

Wiktor Sobków przyznał, że Warszawa zawetuje każdą próbę ograniczenia wolnego przepływu osób. Co więcej, Nigel Farage przyznał, że co prawda nieczęsto zgadza się z Barroso, ale w tym przypadku w błędzie jest Cameron. Czy lider UKIP-u powiedział to dlatego, iż jego żona jest Niemką, czy dlatego, że nie wierzy iż Cameronowi uda się cokolwiek wynegocjować – tego nie wiadomo. Wkrótce potem okazało się, że Wielka Brytania musi dopłacić do budżetu Unii prawie dwa miliardy funtów tylko dlatego, że kraj w ciągu ostatniego dziesięciolecia rozwija się znacznie szybciej niż się tego pierwotnie spodziewano. Oczywiście Cameron zapowiedział, że nie zapłaci. Doszło nawet do specjalnego spotkania ministrów finansów w Brukseli, ale póki co nic z niego nie wyniknęło. Jeszcze rok temu David Cameron chciał reformować Unię Europejską z całą duszą i sercem. Teraz – jak zauważył „Financial Times” – with all my heart and soul zniknęło z oficjalnej wersji ubiegłorocznego przemówienia, które można znaleźć na stronie internetowej premiera. Czy to oznacza, że zmienił on swoją politykę i zamiast reformować zmierza tylko w jednym kie-

runku? Wyjścia z Unii? Istnieje takie niebezpieczeństwo, że konkurując z UKIP doprowadzi do takiej sytuacji, że nic innego już nie będzie możliwe. Każda kolejna wpadka brytyjskiego premiera pokazuje bowiem, jak bardzo oddala się on od swoich europejskich kolegów, których przecież będzie potrzebował, jeśli naprawdę myśli o jakichkolwiek próbach renegocjacji. Wraz z rosnącym niezadowoleniem Brytyjczyków z poczynań rządzących partii wzrasta nie tylko poparcie dla UKIP, ale także coś, czego nikt w obecnej sytuacji się nie spodziewał – poparcie dla pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Z sondażu przeprowadzonego przez Opinium/Observer wynika, że jest ono najwyższe od 1991 roku. Tyle tylko, że nikt nie ośmiela się o tym mówić wprost. Psychoza nabiera tempa, brukowce piszą otwarcie, że wyjście jest tuż tuż. Na szczęście jest jeszcze brytyjskie społeczeństwo, które zawsze charakteryzowało się dość pragmatycznym podejściem do rzeczywistości. Należy wierzyć, że tak będzie i tym razem.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 10 (208) 2014

komentarze

ANDRZEJ KRAUZE komentuje

Na czasie Grzegorz Małkiewicz

Partii nie da się wypudrować. Więc Tusk, niczym wytrawny gracz, zdolny uczeń Lampadusy, postanowił zmienić wszystko tak, żeby nic się nie zmieniło. Donald Tusk jest politycznym sportowcem. Tylko wygrana się liczy. A z nią było coraz gorzej. Notowania spadały, koniec kadencji i nowe wybory niebawem. Abdykacja w Polsce i wysokie stanowisko w Brukseli to najlepsza z możliwych gwarancja bezkarności czy uniknięcia poniżających przesłuchań. Należało znaleźć godnego następcę, który plan zrealizuje i stworzy nowe otwarcie. Tylko kobieta ma szansę powstrzymać partię smoleńską. PiS, powtarzając jedyne oskarżenie (fatalne wystąpenie Kopacz po katastrofie smoleńskiej) narazi się na odrzucenie tego tematu przez elektorat i Kopacz wygra. A co pozostało Tuskowi wtedy, kiedy nie miał już kart? Gra w ciemno, a nuż się trafi… Eawa Kopacz jest taką grą w ciemno. Z konieczności, bo notowania partii rządzącej i premiera spadały z każdym dniem. Donal Tusk postanowił ratować się ucieczką do przodu. Jest chyba pierwszym urzędującym premierem, który rezygnuje ze sprawowanej funkcji na rzecz kariery (dobrze płatnej) w Brukseli. Tak pojawił się pomysł na Kopacz, kobietę, może da radę… Nieprawdą jest, że Ewa Kopacz miała zły początek. To zwykłe potknięcia człowieka zaczynającego życie pod lupą. Będzie lepiej, przyjdzie rutyna. Póki co, po czynach panią premier sądźcie. I w tej ocenie jest już lepiej. Dwa, trzy posunięcia antytuskowe i proszę, słupek popularności wzrasta, a z nim szansa na sukces wyborczy. Genialna strategia wyborcza. Nie-Tusk, a jednak Tusk, może trochę w innym wymiarze, z całą pewnością z ukrycia. Do tej antytuskowej dekoracji pani premier zaprosiła też prezydenta walczącego z największym wyzwaniem pierwszej kadencji – pozbycia się stygmy zależności od Tuska. W propozycjach kadrowych Ewy Kopacz prezydent nie zgodził się na kandydatury polityków ewidentnie typowanych przez byłego premiera (Sikorski, Rostowski). Rostowski – urodzony Europejczyk, skrojony na miarę, nie nadaje się – zdaniem prezydenta –

na ministra spraw zagranicznych. Być może była to świadoma gra na pozyskanie takiego weta. Upokorzeni politycy nie są zbyt wysoką ceną za nowe-stare otwarcie. A może było to eleganckie i dyplomatyczne załatwienie swoich konkurentów w partii? To nie ja, to prezydent. Może prezydent miał rację? Po kilku dniach od jego weta, minister Sikorski, a obecnie marszałek Sejmu, pozwala sobie na niedyplomatyczne ujawnienie kuluarów, jak się podobno okazało, fikcyjnego spotkania Tuska z Putinem. Putin zaproponował Tuskowi Lwów, a ten go nie wziął. Może pomyłka zachodzi tylko w przypadku daty? Stalin, kiedy dowiedział się, że alianci oddają mu Lwów, też był zdziwiony. Jeśli Putin w ten sposób rozmawiał z polskim premierem to świadczy to o dobrym historycznym przygotowaniu rosyjskiego prezydenta. Mając tę wiedzę historyczną i ograniczenia współczesnego układu sił tak sobie po prostu żartują nasi politycy. Mają prawo. Od razu z takiej historii wyciągać katastroficzne wnioski, to nadużycie. Pytanie pozostaje, kto w tej całej szopce pociąga za sznurek, a kto jest sznurkiem? Kolejne odsłony z pewnością nastąpią w miarę zbliżania się terminu rozgrywki samorządowej. Cień premiera Tuska będzie nadal wyraźny. Ewa Kopacz na krótkim odcinku końca kadecji wyborczej nie ma żadnej szansy na aktywne rządzenie krajem. Zbyt mało czasu na reformy, wystarczająco dużo na PR. Przed nami najdłuższa kampania wyborcza. Pierwsza odsłona, samorządowa, już niebawem.

kronika absurdu Hiszpania walczy z pozostałościami swojego systemu klasowego. To znaczy z przywilejami, jakie mieli przez długie lata przedstawiciele klasy obszarniczej. Nowoczesne państwo, osadzone już w postępowej Europie, uderza tam, gdzie boli najbardziej, czyli w masę spadkową. Esteban Marchena Garcia, z zawodu kelner, na mocy wyroku sądowego uzyskał 2 mln euro z majątku swojego zmarłego ojca Juana Valeza Utrery. Nie pomogło zacieranie śladów przez rodzinę, która bez zezwolenia sądu ekshumowała zwłoki głowy rodziny i dokonała ich spopielenia, niszcząc tym samym doczesny stempel DNA. Sędzia uznał fakt zniszczenia za dowód pokrewieństwa. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Mówi się… Mówi się, że Radosław Sikorski od początków swej politycznej kariery nie ukrywał, że ma ambicję zostać co najmniej prezydentem RP, co zresztą potwierdził stając przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu w prawyborach partyjnych. Mówi się, że Sikorski ma rozdęte ego, jest pyszałkiem i zarozumialcem. Nie są to opinie pochlebne, nikt jednak dotąd nie pozwalał sobie na nazwanie byłego szefa MSZ głupcem. Powszechnie, jak się zdaje wierzono, że poza znakomitą znajomością angielskiego, wyróżniającą go z grona czołówki polskich polityków, Sikorski ma jeszcze jakieś kwalifikacje intelektualne do zasiadania na wysokich państwowych stanowiskach. Dziś, po sprawie osławionego wywiadu dla amerykańskiego portalu, wypowiedzi o Putinie, potem zaś żałosnym odwoływaniu własnych słów i zasłanianiu się niepamięcią, wielu jest skłonnych uważać Sikorskiego za politycznego idiotę i mówi się wprost o rychłym końcu jego politycznej kariery. Nie bronię Sikorskiego, ale sądzę, że w wywiadzie dla „Politico” powiedział prawdę – jest wielce prawdopodobne, że Putin mógł półżartem powiedzieć Tuskowi o możliwości rozbioru Ukrainy. Nie mam wątpliwości, że Putin, jak większość

Rosjan, uważa Ukrainę za sztuczny twór, niby-państwo, którego istnienia nie uzasadnia historia ani tradycja. Sam słyszałem od mieszkańców wschodniej Ukrainy, że ich ziemia rodzinna należy do Rosji, zaś Ukraina zachodnia to tak naprawdę Polska. Nie jest też nieprawdopodobne, sądzę, że Putin zagarniając większość Ukrainy chętnie oddałby jej terytoria zachodnie Polsce, pozbywając się w ten sposób ukraińskiego żywiołu nacjonalistycznego i zarazem zapewniając Polsce przyszłe wewnętrzne konflikty i problemy. Jeśli było tak, jak mówił Sikorski, i Putin, choćby żartobliwie, złożył Tuskowi propozycję rozbioru Ukrainy, jest wielce prawdopodobne, że zaskoczony Tusk zbaraniał, nie wiedział jak propozycję potraktować – jako poważną wypowiedź czy kiepski dowcip – i zaniemówił. Jeśli wypowiedź Sikorskiego byłaby wyssana z palca, Tusk – jako jeszcze urzędujący przewodniczący Platformy Obywatelskiej natychmiast wycofałby poparcie polityczne dla Sikorskiego, co umożliwiałoby odwołanie go z funkcji marszałka sejmu. Nie potrzebowałby też kilku dni na to, by zabrać głos w tej sprawie i oświadczyć, że takiej rozmowy z Putinem nie było. Wiele wskazuje na to, że doszło do zakulisowego

układu – Sikorski dostał propozycję nie do odrzucenia: albo odwołasz swoje słowa, albo tracisz fotel marszałka. Interesujące jest oczywiście pytanie, co kierowało Sikorskim, gdy postanowił obwieścić światu szczegóły rozmowy z 2008 roku. Otóż mówi się, że siłą napędową była tu urażona ambicja i żal do Tuska. Mówi się, że Sikorski wierzył, iż Tusk wynegocjuje jego wybór na unijnego komisarza do spraw polityki zagranicznej, a gdy okazało się, że Tusk zadbał o posadę dla siebie, co przekreśliło szanse Sikorskiego, ten był zawiedziony i zrozpaczony tak dalece, że perspektywa zostania marszałkiem sejmu nie była w stanie go pocieszyć, zwłaszcza że uznał ją za wątpliwy awans, raczej za pozbawienie go roli w polityce światowej i zamknięcie na krajowym podwórku. Mówi się, że Sikorski poczuł się odsunięty i oszukany i postanowił przypomnieć światu o sobie, zarazem trochę utrudnić życie Tuskowi. Przede wszystkim zaś spróbować przedstawić siebie jako polityka niezależnego i samodzielnego, męża stanu a nie partyjnego aparatczyka. Mówi się też, że największym błędem Sikorskiego było wypowiedzenie tego, czego wytrawny dyplomata oficjalnie nie mówi.


12 |

POSTSCRIPTUM

10 (208) 2014 | nowy czas

Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | paŹdZIERnIK 2014

Umierają próbując

Przeszczep serca, które przestało bić

SPOŁECZEŃSTWO. Nielegalna emigracja na całym świecie zaczęła przybierać niebezpieczne rozmiary i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. W ciągu ostatnich czternastu lat każdego dnia umiera ponad osiem osób chcących przedostać się do bardziej bezpiecznych czy bogatszych krajów, szczególnie do Europy, do której ciągną masowo tłumy z całego świata. Tylko w tym roku śmierć poniosło ponad pięć tysięcy osób.

MEDYCYNA. Niemałego wyczynu udało się dokonać australijskim lekarzom, którzy przeprowadzili pierwszy na świecie przeszczep serca, które przestało bić. Serce do przeszczepów pobiera się od dawców, u których orzeczona została śmierć mózgowa, ale serce jeszcze bije. Zostaje ono następnie przechowywane w lodzie nawet do czterech godzin przed przeszczepem. Serce w Australii przestało bić na 20 minut, w czasie których trzymano je w cieple, by następnie rozruszać w maszynie nazywanej heart-ina-box. 57-letnia pacjentka, u której dokonano przeszczepu serca przyznała, że czuje się jak… 40-latka.

Pięć lat dla Pistoriusa WYMIAR SPRAWIEDLIWOŚCI. Zakończył się kolejny proces, który dzięki kamerom telewizyjnym śledzić można było na całym świecie. Oscar Pistorius, biegacz olimpijski często nazywany Blade Runner, został skazany za nieumyślne zastrzelenie swojej narzeczonej. Modelka Reeva Steenkamp została trafiona aż pięcioma kulami. Pistroius był przeświadczony, że to rabusie i dlatego strzelał bez opamiętania. Sąd skazał go na pięć lat więzienia. Obrona wnosiła o areszt domowy i… prace społeczne. I zapowiada, że już po dziesięciu miesiącach więzienia będzie wnosić o zamianę więzienia na areszt domowy. Wyrok wywołał oburzenie i zdumienie nie tylko w Republice Południowej Afryki, która słynie z tego, że ma najwyższy na świecie wskaźnik morderstw. Komentatorzy podkreślają, że wyrok z pewnością byłby inny, gdyby oskarżony nie był takim celebrytą. No cóż, celebrytom zawsze łatwiej…

Policja podsłuchuje PRAWO. Brytyjska policja ma automatyczny dostęp do zapisów połączeń w sieci EE, Vodafone oraz Three. Jedyną siecią, która ciągle przygląda się policyjnym zapytaniom o rachunki i połączenia jest o2. Co ciekawe – firmy telekomunikacyjne są zobowiązane przez prawo do przechowywania danych z ostatniego roku, do których policja (i nie tylko) może mieć dostęp na podstawie kontrowersyjnych przepisów Regulation of Investigationary Powers Act (Ripa). Jak twierdzą działacze na rzecz prywatności, część pracowników firm telekomunikacyjnych zajmujących się zapytaniami w ramach Ripa jest opłacanych bezpośrednio przez Home Office. Doniesienia o tym, jak władze podglądają i podsłuchują swoich obywateli znane nam były dotychczas głównie z filmów. Teraz coraz częściej dowiadujemy się o nich z czołówek gazet. Rozwój technologii miał nam pomagać, teraz okazuje się, że działa obusiecznie: pozbawia nas resztek prywatności. Nic dziwnego, że na świecie firmy produkujące maszyny do pisania odnotowują wzrost sprzedaży.

Wonga daruje długi

Modlin jak Luton PODRÓŻOWANIE. Co może mieć wspólnego Luton z Warszawą? W sumie nic. No, może poza jednym. Posiadają lotniska, które znalazły się w pierwszej dziesiątce najgorszych lotnisk w Europie. Użytkownicy serwisu internetowego sleepinginairports.net głosowali na najlepsze i najgorsze lotniska na świecie. Najlepsze wyróżnione zostały za to, że poza tym, iż są przyjazne dla podróżnych, również oferują unikatowe rozwiązania, dzięki którym podróżowanie staje się bardziej przyjemne i łatwiejsze. Pokoje, w których można wypocząć w ciszy, galerie czy muzea, biblioteki czy łóżeczka dla dzieci w pokojach przeznaczonych dla rodzin – to tylko niektóre z nich. Takie przyjemności jak sauna czy siłownia to już niemal standard, o którym nie warto nawet wspominać. Okazuje się jednak, że nie do końca. Najlepsze lotnisko na świecie znajduje się w Singapurze (Changi International, drugie w Seulu, trzecie miejsce zajęły Helsinki, potem kolejno: Monachium i Vancouver w Kanadzie. Niestety, nie wszędzie jest aż tak ładnie i przyjemnie, są również takie miejsca, które według niektórych należy po prostu omijać, przynajmniej jeśli się da. Co ciekawe, to właśnie na starym kontynencie szczegól-

nie dobitnie widać, na których lotniskach lądują duzi międzynarodowi przewoźnicy, a na których jedynie tanie linie lotnicze. I to właśnie te porty lotnicze coraz bardziej przypominają miejsca, które raczej przygnębiają, niż zachęcają do podróży. Niektórzy podróżujący radzą wręcz, iż warto wydać dodatkowego funta czy dwa tylko po to, by takich lotnisk unikać. Lotnisko Paryż Beauvais-Tille (BVA) uznane zostało za najgorsze w Europie. Nie tylko dlatego, iż jest oddalone ponad 88 km od Paryża, ale także dlatego, że bardziej przypomina dworzec autobusowy niż lotniczy. Drugie miejsce zajął Frankfurt Hahn trzecie Bergamo pod Mediolanem. Co ciekawe, czwarty jest berliński Tegel. Rzymskie Ciampino jest na piątej pozycji, potem Barcelona Girona-Costa Brava oraz drugie paryskie lotnisko Orly. Luton oraz Warszawa-Modlin zajmują kolejno ósmą i dziewiątą pozycję. Pasażerowie narzekają, że w Luton płaci się dosłownie za wszystko (nawet plastikowe woreczki na kosmetyki) oraz że generalnie jest to lotnisko dla biednych ludzi, którzy latają tanio. W Modlinie za to nie ma wystarczająco dużo siedzeń dla podróżnych czekających na odlot samolotu.

BIZNES. O tym, że chciwość nie popłaca przekonała się ostatnio Wonga – firma udzielające pożyczki na kilkutysięczny procent każdemu, kto tylko chce. No, może już nie każdemu… Financial Conduct Authority przyjrzało się poczynaniom firmy i uznało, że udzielano pożyczek bez sprawdzenia, czy pożyczający są w stanie je spłacić. W efekcie pożyczki udzielano nawet ludziom bez pracy czy zasiłku. Za powyższe praktyki firma została ukarana – musiała umorzyć pożyczki ponad 330 tys. osób, czyli straciła ponad 220 mln funtów. Do tego ponad 45 tys. osób nie będzie musiało płacić horrendalnie wysokich odsetków.

Najmłodszy Nobel

„The Guardian” liderem w sieci MEDIA. Wydawany w Londynie brytyjski dziennik „The Guardian” staje się coraz bardziej poczytnym tytułem, o czym świadczy między innymi ciągle rosnąca liczba czytelników zaglądających na stronę internetową pisma. Po raz pierwszy w historii udało się gazecie pobić „The New York Times”, który przez długie lata był najbardziej poczytnym (przynajmniej w sieci) poważnym anglojęzycznym dziennikiem na świecie. Tylko we wrześniu na portal gazety weszło ponad 114 mln użytkowników – ponad 10 proc. więcej niż w poprzednim miesiącu i ponad 37 proc. więcej niż przed rokiem. Co ciekawe – gazeta ma coraz więcej czytelników za granicą, szczególnie w Stanach Zjednoczonych oraz Australii, dla których przygotowuje specjalne

lokalne wersje swojej strony internetowej. Na stronie „Guardiana” znajdziemy coraz więcej unikatowych materiałów, których gazeta normalnie nie publikuje w wydaniu papierowym. Rozwój strony internetowej gazety, nie znaczy jednak, że wydawcy zapominają o wydaniu papierowym. Co prawda nakład gazety ciągle spada, to jednak i tak utrzymuje się na całkiem przyzwoitym poziomie ponad 180 tys. egzemplarzy dziennie. Ostatnio gazeta przeszła mały lifting, zmieniając trochę układ głównego grzbietu. Coraz mniej znajdziemy w gazecie tekstów informacyjnych, a coraz więcej materiałów publicystycznych, całostronicowych reportaży ze świata oraz bardzo rozbudowanego działu z komentarzami i opiniami, który teraz nazywa się Journal.

ŚWIAT. Spore zaskoczenie wywołała tegoroczna Pokojowa Nagroda Nobla. 17-letnia Malala Yousafzai została nagrodzona za jej struggle against the suppression of children and young people. Wiadomość o przyznaniu nagrody Nobla została przekazana Malali przez jej nauczycielkę w czasie lekcji chemii w szkole dla dziewcząt w Birmingham. Świętowanie zaczęła od pójścia na kolejne zajęcia – lekcje fizyki oraz angielskiego. Malalę świat poznał po ataku talibów na jej szkołę. Atak przeżyła. Dzisiaj mieszka w Wielkiej Brytanii. Nagrodę Nobla dostała za to, że nie obawiała się głośno mówić o prawie dziewcząt do edukacji w rządzonej przez islamskich fanatyków pakistańskiej prowincji.


|13

nowy czas | 10 (208) 2014

nasze dziedzictwo na wyspach!

Forgotten Heroes of World War II

F

or Your Freedom and Ours is, it should be stressed, written by two Americans: husband and wife team, journalists Lynne Olson and Stanley Cloud, and tells the true, heroic role played in World War II by the Poles. Set in Northolt and other RAF bases in 1940s England, the war is seen through the actions of Battle of Britain ace pilots, the Polish 303 Kosciuszko Squadron. After 1941, two pilots in particular, Witold Urbanowicz and Zdzisław Krasnodębski heroically seek a new role as roving ambassadors, mainly in an unenlightened USA, to drum up support for Poland, the London Polish Government in exile, its President Count Edward Raczyński, Generals Sikorski and Anders, together with the resilient Polish Moscow envoy Stanislaw Mikolajczyk. In their battle against the Poles’ entrapment between the twin holocaustic barbarities of Hitler and Stalin, in its five hundred pages the book cites an impressive list of unsung heroes – they are all finally only to be painfully disillusioned and let down by the Allies’ shameful betrayal of Poland’s nationhood to the Soviets. At the same time For Your Freedom and Ours charts the fascinating, inspiring history behind Poland, her peoples, and her contribution to world civilization. Especially in recent decades: the papacy of Pope John Paul II; the advent of Solidarity; Poland’s ‘liberation’ under Gorbachev. Much, and most of Poland’s history is glorious, but not all of it. All nations have a handful of traitors and their share of life’s losers… London, 8 June 1946. Victory day. It was a truly staggering military celebration. A pageant like no other. The collective catharsis and sheer relief at the release from the sufferings of a world war, supplanted by the joys of a selective peace was all too palpable. Two million people, witnesses to a military column of soldiers, sailors and pilots, with their offensive armory in tow – now inoffensive sculptures, trophies of peace – stretched four miles, from Buckingham Palace, down the Mall, around Trafalgar Square, through the blitz-scarred City of London, throng the streets of Westminster, Kensington and Chelsea, and other parts of London. Sweeping by were massed bands, mechanized columns, tanks, rockets, jeeps, mine sweepers and overhead the hurricane, spitfire and bomber fly-past, all added to the flag waving crowd’s sense of euphoria and relieved self-congratulation. The victorious Winston Churchill, the wartime warrior Prime Minister with new, peacetime Prime Minister Clement Attlee, both jovially embracing peace, waving their top hats, acknowledging royalty and public alike, sit side by side in a lush black limousine, momentarily laying aside their political differences, have followed King George V1 and Queen Mary in their horse drawn carriage. King and Queen take the salute: field marshals (Montgomery), generals, air commanders, admirals, armed forces, and the music of the Irish and Scottish pipers send shivers of pride down the spines of the amassed: nurses, police, firemen and civilians – who saw off the blitz – shaped into moving human blocks like Roman centurions, march by. The Commonwealth countries, the two Americas, South Africa, Asia and Europe, are all represented. A defilade of thirty nations in all. But where is Poland? Where are the Poles? After the USA, Great Britain, and the Soviet Union, the Poles were the fourth biggest contributor to the war effort. Why are not the Pole’s partying? The valiant Poles are conspicuous by their (forced) absence. Why? Because of the Attlee Government’s shameful capitulation – concession – to the two unions – the Soviet Union, and British Trades Union Congress. A

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

Teheran, 1941. General Sikorski on his way to Moscow. Surrounded by refugee children in national Polish costumes. The same children's children then went onto settle in England, to buy Fawley Court, with Gen. Anders's' good friend Fr Józef Jarzębowski. (Photo: Courtesy of Historian Zbigniew Siemaszko).

THE GLAMOR BOYS OF ENGLAND WERE FORCED TO STAND ON LONDON SIDEWALKS AND WATCH… ONE YOUNG POLISH PILOT LOOKED ON IN SILENCE, WHILE AN OLD WOMAN STANDING NEXT TO HIM LOOKED AT HIM QUIZZICALLY ASKING WHY HE WAS CRYING… week earlier ten members of Parliament wrote a letter of protest against the Poles exclusion. Churchill also voiced his concerns. Meanwhile, at the back of the huge crowd: “Polish war heroes like Witold Urbanowicz and his fellow 303 pilots – once called ‘The Glamor Boys of England’ – were forced to stand on London sidewalks and watch… one young Polish pilot looked on in silence, while an old woman standing next to him looked at him quizzically asking why he was crying…”. For Your Freedom and Ours is a searching examination of the allies behviour. How early in WW2 was Poland being shamelessly abandoned? How quickly after the Soviet-Polish Treaty, was

the pledge to support Poland at all costs – the Atlantic Charter (June 1941) – convened at a secret meeting between Winston Churchill and US President on board a ship off Newfoundland, reneged on? Yalta (1945), the Teheran (1943) summit had already sold out the Poles. Was Churchill’s bullying of Polish Envoy Stanislaw Mikolajczyk the last straw? (So disgusted was Mikolajczyk he said he would rather be parachuted into Soviet occupied Poland, and carry on the fight, rather than be a Soviet slave…”). Despite immediate, compelling evidence (1941), Stalin’s barbarity at Katyń is hushed up speedily by the allies. Simultaneously and perversely the Katyń murders are seen as ‘a figment of the Poles’ mischievous political ‘imagination’. Meanwhile at the beginning of 1942 from the depths of Stalin’s Siberian extermination camps, the exodus of Poles began; “destined ironically for The Holy Land – Palestine.” The worst of these camps was in northern Siberia, Kołyma, where “long winter temperatures commonly dropped to below sixty degrees. Unlike the Zyklon gasses (‘GiftGas!’) at Hitler’s Auschwitz or Treblinka concentration camps, the quiet exterminator in Siberia was the deadly frost. The scale of General Anders’s – the wounded, tortured, ex-inmate of the notorious Moscow Lubyanka prison – leading out tens of thousand soldiers and civilians women and children from Siberia is truly astonishing. That Anders forms an army of 100,000 – The 2nd Corps – out of this pitiful but determined people is nothing short of miraculous. Said General G. Patton, Commander of the Allied Forces: “These the Polish 2nd Corps, are the bestlooking troops including the British and American, that I have ever seen.” Historian John Keegan is quoted: “Later in 1944 under Anders’s command, the 2nd Corps is one of the great fighting formations of the war.” Notwithstanding these heroic Polish endeavors, the world war gathers apace, and the often colliding national issues of vested, self interest take centre-stage. A complex ‘peace’ process beckons. A sometimes uncertain ‘pragmatic’ Winston Churchill despite his best thoughts and designs increasingly loses patience with the Poles, (Count Edward Raczyński’s émigré Polish government is astonished but not surprised). Churchill and President Roosevelt mindful of public opinion, increasingly hostile in Britain and America to Poland’s right of self-determination, fall steadily into Stalin’s bearlike embrace. Roosevelt has a trickier task – the forthcoming US elections, and how to secure the Polish vote. Elsewhere, Britain’s

Commonwealth is now also in the throes of disintegration. Authors Olson and Cloud stick to their task, and lay bare the stark truth behind Poland’s plight, her betrayal, and the Poles’ amazing fortitude. The Poles’ outstanding role in WW2 and Poland’s proud history (liberum veto (1791), generous assimilation of Jews and religious pluralism, the role of Zegota by Polish resistance fighters saving thousands of Jews from Nazi atrocities and extermination, Poland’s 1920 miraculous military victory over Soviet Russia plus (to this day something both Russia and Germany cannot forgive Poland, the decoding of Enigma by Poles), plus many more examples of Polish democratic, battlefield and intellectual prowess – all is woven in with the exploits of the RAF’s elite Polish 303 Koścuiszko Squadron – unsung pilots and heroes of the Battle of Britain. For Your Freedom and Ours cannot praise the contribution of the Polish war effort enough. Almost every page recognizes this. Herewith just some of the quotes: “I wonder if mankind is yet aware of the credit that is their due. They fought for English soil with an abandon, tempered with skill and backed by an indomitable courage such that it could never have been surpassed had it been in defence of their own native land.” – Thomas Gleave, Battle of Britain pilot, and Northolt Air Commander. Or here we have Britain’s Queen Elizabeth commenting in 1996, on the fiftieth anniversary of VE Day: “ If Poland had not stood with us in those days… the candle of freedom might have been snuffed out”. In the aftermath, scramble for dominance melee of WW2 national-world self preservation, trapped between the consequences of the twin holocaustic barbarities of Hitler and Stalin perpetrated on Poland, two of squadron Kościuszko’s very many pilot-heroes, stand out; Witold Urbanowicz and Zdzisław Krasnodębski. Another, Witold Lokuciewski hardly covers himself in glory. On his return to Soviet Poland, now his new paymasters (in the 1970s he accepts a diplomatic post under communist Poland), Lokuciewski is ostracized by émigré Poles’ expilots. Polish Nobel Laureate Czesław Milosz, who spent time as a diplomat under the Communist government has noted “how easy it is for someone in a free society to condemn the moral compromises of someone forced to live under totalitarianism”. And, “Those people … who showed a more or less open disgust toward us,” Milosz wrote, “did not see the extent of the moral problem.” Come on Czesław, pull the other one, try telling that to Aleksander Sholzenitsyn, or better still today to ‘Dzieci Andersa’ (Gen. Anders’s Children), inheritors inter alia of SPK, Ognisko, POSK, Pitsford… and of course Fawley Court… As says the Spectator Magazine in its review of For Your Freedom and Ours: “Irksome as it is to read of Britain as a traitor and a coward, please swallow the pill and do so, because this is a tremendous story, grippingly told…”.

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd “For Your Freedom and Ours”, Lynne Coulson and Stanley Cloud, ( pp 500, illustrated, Arrow Books, Random House Publishers, 2004).


14|

nowy czas | 10 (208) 2014

reportaż

Autor w Muzeum Powstania Warszawskiego

Kolejny cud nad Wisłą Jacek Ozaist

B

yłem tam. Widziałem to na żywo z prawie 55 tys. innych szczęściarzy. Dołączyłem do grona wujków i dziadków, którzy już zawsze będą opowiadać następnym pokoleniom o sobocie 11 października, gdy wlaliśmy Niemcom 2:0! Ile to ja się nasłuchałem o tym, jak Deyna strzelał bramki z rzutu rożnego, jak Szarmach wkładał głowę tam, gdzie inni bali się nogę i jak piłka zeszła Domarskiemu. Najzabawniejsza anegdota z meczu, jaką słyszałem od jednego z wujków była o tym, jak na Stadionie Śląskim, na który wchodziło ponad 100 tys. ludzi, po strzelonej bramce i wybuchu radości nagle zapadała głęboka cisza. Dlaczego? Dlatego, że każdy zajął się wyjmowaniem tego, co miał pod pazuchą i sobie pociągał – z piersiówki, butelki, szklanki, kieliszka. Coś mnie tknęło. Nie pamiętam kiedy, nie pamiętam jak, wiem tylko tyle, że bardzo chciałem tam być. Polski Związek Piłki Nożnej oferował wyłącznie pakiet biletów na dwa spotkania – Z Niemcami i to ze Szkocją 14 października. Chcąc nie chcąc kupiliśmy z kuzynem bilety na oba mecze, choć od początku było wiadomo, że trzy dni dłużej zostać nie możemy. Wczesnym popołudniem w sobotę 11 września, kiedy spotykamy się pod Pałacem Kultury i Nauki, wszystkie okoliczne bary są już oblężone przez kibiców w biało-czerwonych strojach. Nie ma jeszcze żadnych Niemców, pojawiają się za to rośli mężczyźni w kiltach, którzy przyjechali wcześniej, żeby trochę pozwiedzać. W oknach okolicznych hoteli wisi już sporo szkockich flag narodowych. Czas do meczu zaplanowałem intensywnie. Idę do Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie duże tłumy. Przeważają kibice, lecz są także harcerze, żołnierze, rodziny z dziećmi. Na twarzach ludzi skupienie. Nie tylko z szacunku

dla tego miejsca. Również dlatego, że zwiedzający co chwila gubią słabo opisany kierunek przemieszczania się po muzeum. Raz są strzałki, za chwilę ich nie ma, więc ludzie improwizują, idą pod prąd, skręcają, zawracają, sprawdzają, gdzie jeszcze nie byli. Mundury, broń, ekwipunek, symboliczne groby, replika kanału, multimedialne prezentacje i zdjęcia, mnóstwo zdjęć. I podwieszony pod sufitem samolot typu Liberator. I czołg-pułapka, tak wykorzystany w jednej ze scen filmu Jana Komasy Miasto 44, że nie powstydziliby się jej Steven Spielberg z Januszem Kamińskim razem wzięci. Największe wrażenie robią jednak listy poczty powstańczej. W specjalnie wygospodarowanym pomieszczeniu wiszą skromne karteczki, pełne zapisanych w tamtych dniach słów, a do tego z głośników czytają je na przemian kobiety, mężczyźni, dzieci. Te proste, najprostsze słowa – troski, miłości, tęsknoty – w obliczu zbliżającej się hekatomby miasta nabierają szczególnego znaczenia. Wizyta w Muzeum Powstania to nie koniec emocji przed meczem. Zaglądamy jeszcze do kina Atlantic na Miasto 44. To taki rodzaj filmu, który wierci martyrologiczną dziurę w brzuchu komercyjnym w istocie przekazem. Nie żeby reżyser tak chciał, to moje prywatne odczucia. No, bo jak opowiedzieć o zagładzie miasta, wplątując w to ckliwą historię miłosną, i nie złamać serca patriotycznie usposobionemu widzowi? Kanał? Eroica? Godzina W? Kolumbowie rocznik 44? Nic z tych rzeczy. Miasto 44 to kawał współczesnego europejskiego, czy nawet światowego kina wojennego, które wytrzymuje porównanie z Szeregowcem Ryanem, Wrogiem u bram, Pearl Harbour, Stalingradem… Takiego filmu jeszcze w naszej kinematografii nie było. Duży budżet, lata poszukiwań sposobów finansowania produkcji i pracy nad scenariuszem, niesamowite dekoracje, sceny zbiorowe oraz niespotykane w Polsce efekty specjalne – to wszystko budzi podziw, oszałamia. Stefan (grany przez Józefa Pawłowskiego, jednego z młodych, nieznanych i nieopatrzonych jeszcze aktorów) przeprowadza widza przez piekło Powstania – od niewinnych lipcowych dni aż do październikowego zrównania Warszawy z zie-

mią. Stefan trafia do konspiracji z powodu dziewczyny, ale tuż przed wybuchem Powstania zakochuje się w innej. Ten trójkąt zdominuje fabułę filmu i determinuje dalszy rozwój wypadków. Młodzi przechodzą szybki chrzest bojowy, a potem już tylko uciekają przed Niemcami aż do krwi ostatniej. Jan Komasa nie zasiewa wątpliwości i o nic nie pyta. Jest ponad podziałami. Po prostu stara się pokazać, jak mogło to wyglądać. Najlepiej dystans reżysera oddaje ostatnie ujęcie, ukazujące przemianę zniszczonej Warszawy 1944 w przepiękną Warszawę 2014. Główny bohater siedzi na łasze piasku pośrodku Wisły i patrzy na zniszczony Most Poniatowskiego. Powoli, za sprawą magii kina i montażu zdjęć nakładanych most zostaje odbudowany, a w tle pojawiają się kolejne drapacze chmur. Po tak pięknym hołdzie oddanym zmartwychwstałej Warszawie, trudno ruszyć się z kinowego fotela. Ale przed nami przecież mecz! Na Alejach Jerozolimskich roi się już od rozwrzeszczanych kibiców. Siedzą w knajpach, na ławkach, skwerach, gdzie kto może. Miasto należy dziś do nich. Policja na wyrywki legitymuje ludzi, ale do żadnych ekscesów nie dochodzi. Wszyscy jesteśmy jak jeden idealnie współpracujący organizm. Idziemy piechotą, choć bilety komunikacji miejskiej są dla kibiców bezpłatne. Stadion widać z daleka. Mieni się białymi i czerwonymi prostokątami, a na górze ma coś jakby królewską koronę. On i Most Świętokrzyski dominują w zapadającym zmroku. Zajmujemy miejsca na sekundy przed odegraniem hymnów narodowych. Najpierw rozbrzmiewa niemiecki. Początkowo rozlegają się gwizdy, ale po chwili zagłuszają je gromkie brawa. Jesteśmy dobrze usposobieni, więc jeśli mamy pokonać Niemców, zrobimy to na boisku i wygwizdywanie hymnu w niczym nam nie pomoże. Wyszlibyśmy tylko na kmiotków, jak Anglicy gwiżdżący podczas naszego hymnu na Wembley w 2013 roku. Podczas śpiewania Mazurka Dąbrowskiego na 50 tys. gardeł, ciarki nieustannie biegają mi po karku. Już w tym magicznym momencie wiem,

że bez względu na wynik sportowej rywalizacji, warto tu być. A przede mną jeszcze tyle… Niemcy od pierwszych minut oblegają bramkę Wojciecha Szczęsnego. Nasi gracze wchodzą w mecz bardzo powoli, jak gdyby byli sparaliżowani tremą w konfrontacji z mistrzami świata, i lękiem, że znów nas zawiodą. Ale niemieccy piłkarze stają się coraz mniej skuteczni. Momentami wydaje się, że przyjechali na mecz przyjaźni i nie chcą zrobić nam krzywdy. Pierwsza połowa kończy się bezbramkowym remisem, który większość z nas wzięłaby pewnie w ciemno. Ale później zaczynają dziać się cuda, o jakich nie śniło się futbolowym filozofom. Domorośli eksperci, defetyści, maruderzy i malkontenci wszystkich stanów wytrzeszczają oczy, bo oto po asyście Łukasza Piszczka do niemieckiej bramki trafia Arkadiusz Milik. A my skaczemy, ściskamy się i wznosimy oczy do nieba, bo na telebim tego wieczoru nie ma co liczyć. Kto się zagapił albo akurat poszedł po 3,5-procentowe piwo rozlewane w kuluarach, powtórkę mógł obejrzeć dopiero w domu. I, co gorsza, stracił szansę, by opowiadać wnukom, że widział to na żywo. Podrażnieni Niemcy rzucają się do huraganowych ataków, ale nawet w tym jakoś nie przekonują. Naszym piłkarzom już nie drżą nogi, jak przedtem, choć to wszystko, co widzimy, to jedna wielka „obrona Częstochowy”. Wytrzymujemy napór i zmiennik Sebastian Mila dobija Niemców po pięknej asyście Roberta Lewandowskiego. Teraz już wiemy, że zwycięstwo nam się należy. Może to oni są mistrzami świata, może to oni rozgromili Brazylię 7:1, ale to my jesteśmy dziś mistrzami wszechświata. Głosu brak, chrypka i nóg drżenie. Tak kończy się moja wizyta na Stadionie Narodowym. Auf widersehen, auf widersehen, auf widersehen!!! – śpiewamy wracając na lewy brzeg Wisły. Jak spać, kiedy jednego dnia skondensowało się tyle wrażeń? Siedzimy w jakiejś pizzerii, roztrząsając szczegóły meczu, dopóki kelnerka nie oświadcza, że już zamykają. Wszyscy ociągają się. Nie chcą wracać do rzeczywistości. Prawa świata wciąż pozostają zawieszone. Byliśmy świadkami sportowego cudu, który rozbudza naprawdę wielkie nadzieje.


|15

nowy czas | 10 (208) 2014

czas przeszły teraźniejszy

LONDYŃSKIE WSPOMNIENIA POWSTAŃCÓW [3] Tekst i zdjęcia: Robert A. Gajdziński

W tym piekle były też dni przyjemne…

P

owinnam zginąć przy bombardowaniu poczty – wspomina Teofila Rumun, pseudonim „Stokrotka”, która do Warszawy przyjechała z Kresów pod koniec września 1939 roku. Nakazano sanitariuszkom dla bezpieczeństwa spać w korytarzu. Wprawdzie poczta była w rękach powstańców, jednakże niemieckie bombowce nie dawały im spokojnie spać tej nocy. Gdy już zasypiała, przyszedł powstaniec, z którym zaprzyjaźniła się dzień wcześniej na barykadach i spytał czy jest głodna. – Chciało mi się spać, ale głód doskwierał bardziej – wspomina pani Teofila. Większość koleżanek już spała zmęczona. Zwlekła się jednak i zeszła na dół. Gdy zajadała kromkę chleba ze smalcem, usłyszała wybuch. Bomba zniszczyła kompletnie korytarz, a pani Teofila straciła w jednej sekundzie kilkanaście koleżanek sanitariuszek. Zginęło wtedy koło setki śpiących powstańców. Nie zdążyła nawet podziękować powstańcowi, którego imienia nie pamięta. Zginął następnego dnia od kuli okupanta. Tak właśnie splatały się losy powstańców, przypadkowo i nagle – jedni ginęli młodo, inni, tacy jak pani Teofila, żyją do dzisiaj dzięki splotowi pozornie przypadkowych zdarzeń – kromce chleba ze smalcem i przystojnemu młodzieńcowi. Opatrywała dziesiątki rannych. Tych bardzo ciężko rannych nawet nie zabierali. Tylko tych, którym mogli jeszcze pomóc. Wielokrotnie udzielała pomocy i kładła opatrunki tylko po to, by złagodzić konanie i aby płacząca rodzina poczuła się choć troszkę lepiej. Zwłoki powstańców grzebali w nocy cywile. Brała udział w ataku na Ogród Saski. Pamięta, jak lekarz nakazał rannego w tętnicę zanieść natychmiast do szpitala oddalonego spory kawałek. Nie miała jednak siły nieść go z koleżanką na noszach. Weszły do kamienicy prosząc innych powstańców o pomoc. Pewnie młodzi chłopacy by pomogli, ale natychmiast żony i przyjaciółki zabierały głos tłumacząc, że ich partner nie może, nie jest w stanie. Dopiero jak wrzasnęła: „Czy ktoś k….a pomoże przenieść nam ciężko rannego do szpitala – zgłosiło się natychmiast dwóch powstańców i za kilkanaście minut ranny był już operowany przez powstańczego chirurga. – Pamiętam, jak strzelałam do Niemców z balkonu kamienicy na Krakowskim Przedmieściu – wspomina sanitariuszka Teofila Rumun. Kolega chciał coś zjeść, a chodziło o to, by okupanci wiedzieli, że posterunek jest cały czas aktywny. Nie bardzo jej to wychodziło, strzelała raczej na oślep. Kolega widząc jak nieporadnie radzi sobie z karabinem, któregoś dnia gdy siedzieli wieczorem przed domem na Królewskiej 16 przy Ogrodzie Saskim, mówi do niej: – Patrz! Tam pod drzewem stoi Niemiec. Chcesz mieć pierwszeństwo strzału? Skorzystała z okazji. Rzeczywiście zauważyła opartego o drzewo hitlerowca w mundurze. Oddała dwa strzały, a po chwili kolega wyjaśnił jej, że ten Niemiec już tak tam stoi martwy oparty o drzewo od dwóch dni. – Dajcie mi jego buty, bo swoje mam podarte – wspomina jak zdejmowała leżącemu na noszach Niemcowi nowe wojskowe buty, a ten coś burczał niezadowolony. – Skąd to zdjęcie na okładce – pyta zacieka-

Teofila Rumun

wiona pokazując mi okładkę najnowszego tygodnika „W Sieci”, który koleżanka przywiozła jej z Warszawy – Przecież to ja z powstańcami! Dokładnie pamiętam ten dzień! Na okładce tygodnika młodzi, uśmiechnięci powstańcy. Bardzo miło wspomina tamtą sesję zdjęciową w niedzielne słoneczne południe z kolegami i koleżankami z barykad i polowego szpitala. Ma tych zdjęć kilkanaście w swoim albumie. Nie wie co stało się z negatywami, ale to był jeden z najprzyjemniejszych dni Powstania. Wyjść na słoneczko i wypstrykać beztrosko kilka rolek filmu, które dzisiaj są pieczołowicie przechowywane w Muzeum Powstania Warszawskiego jako pamiątka tamtych dni. Pani Teofila ma sporo fotografii z tamtych lat – mile wspomina obóz w Oberlangen, pokazując mi fotografie eleganckiej, jak na obozowe warunki, stołówki Z kolei dziesięcioletnią Halinę Kwiatkowską wojna zastała w Stołbcach przy granicy wschodniej. Ojciec był oficerem, więc rodzina przenosiła się z miejsca na miejsce. W grudniu 1939 mama zdecydowała się na wyjazd do Warszawy. Przechodziły przez zieloną granicę, bo Rosjanie już nie przepuszczali ludności cywilnej do Generalnej Guberni. – Pamiętam dokładnie jak mama w jakiejś chałupie, w której nocowaliśmy, rozkładała mokre banknoty na grubej pierzynie – wspomina pani Halina i dodaje, że czasem zapamiętuje się na całe życie nieistotne szczegóły, drobiazgi. Nie pamięta ciężkiej drogi, zima do Warszawy, tylko wyrywkowe momenty, które maluje przede mną jak malarz obrazy. Przez okres okupacji mieszkała u babci na ulicy Ogrodowej. Mama zginęła w wypadku tramwajowym podczas okupacji. Nie zauważyła, że z powodu robót drogowych przeniesiono przystanek i gdy tramwaj zwolnił, chciała wskoczyć. Tramwaj szarpnął, poślizgnęła się i upadła na szyny. Do konspiracji, tuż przed samym Powstaniem wciągnął panią Halinę wykładowca z tajnych kompletów w Warszawie Bronisław

Halina Kwiatkowska

Lubicz-Nycz. W czasie Powstania najpierw była łączniczką, później sanitariuszką przy dowództwie batalionu „Kiliński”. W czasie bombardowania przenosili się wraz z rannymi z ulicy na ulicę, od Wareckiej po Bracką. Pamięta, jak nieśli na noszach rannych omijając dziesiątki trupów leżących na ulicy. Całe Powstanie była ze swoją kompanią w Śródmieściu. Robiła to, co jej kazano. Była bardzo młoda, zaledwie piętnastolatka, i nie zastanawiała się wcale po co jest to Powstanie i co miałoby z tego wyniknąć. Po bombardowaniu Poczty była zdruzgotana liczbą leżących w

salach budynku trupów, które musiała omijać przenosząc rannych na noszach. Pamięta, jak wiele dni opiekowała się ciężko poparzonym młodym żołnierzem. Gdy wreszcie po wielu dniach bólu i cierpień wykaraskał się z ran, zginął w walce następnego dnia. Pomyślała wtedy, jaki to straszny los, tak cierpieć i wić się z bólu przez ponad tydzień, by zaraz po wyjściu ze szpitala zginąć w walce. Któregoś dnia jeden z powstańców znalazł sporo puszek z szynką i zapasy wódki. Wtedy dowódca kompanii rzucił hasło: „Kto nie pije, ten nie je!”. Ktoś inny przyniósł gramofon. Pamięta, że przez pół nocy puszczano jedną i tę samą piosenkę setki razy. Ajajaj jaj, Abduł Bey, Ma osiem osłów, cztery żony i wielbłąda – te słowa piosenki wryły jej się w pamięć na całe życie. To była jedyna płyta jaką znaleźli. Ale i tak wszyscy dobrze się bawili i był to jeden z niewielu przyjemnych oddechów w czasie Powstania. *** Każda z moich rozmówczyń starała się ułożyć sobie życie w nowym, obcym kraju wyspiarzy raczej nieufnych przybyszom i zamkniętych w sobie. Imając się różnych, gorszych i lepszych zajęć trafiały w końcu do Londynu, wychodziły za mąż, by razem dorabiać się domów z ogródkiem, ulokowanych na spokojnych, cichych uliczkach, oddalonych od gwaru wielkomiejskich arterii. Pani Halina za namową ciotki poszła do niewoli jako żołnierz a nie cywil. Tak było bezpieczniej, bo wielu cywilów trafiało do komór gazowych w Oświęcimiu. Tak jak większość moich rozmówczyń, po trzech obozach, trafiła w końcu do słynnego obozu Oberlangen. Tam spotkała ojca, którego nie widziała od wybuchu wojny. Chciała dołączyć do oddziału Pestek, czyli do Pomocniczej Służby Kobiet formowanej przy II Korpusie, jednak ze względu na młody wiek, wysłano ją do Palestyny, do oddziału młodszych ochotniczek. Razem z ojcem w końcu wylądowała w Londynie. W polskiej szkole im. J. Conrada, założonej przez Komitet Oświatowy władz emigracyjnych poznała swojego przyszłego męża, też powstańca, z batalionu „Chrobry II”. Pobrali się w 1950 roku. Doczekała się syna i córki, a dzisiaj odwiedzają ją często wnuki. W swoim domu w północnym Londynie, usadowionym na cichej uliczce nieopodal stacji Highgate, mieszka już ponad 60 lat. Kupili go zaraz po ślubie. Pani Teofila z kolei została w Warszawie ze swoim batalionem „Kiliński” do 9 października. Potem jak inne trafiła do obozu wojskowego, by w końcu znaleźć się również w Oberlangen. Na emigracji w Londynie doczekała się dwójki dzieci, syna i córki oraz czterech wnuków, które stara się uczyć polskiego, gdy tylko odwiedzają babcię. Gdy pozwalało jej zdrowie, jeździła z wnukami do kraju, tak jak jeździła z córką i synem, by wpoić im trochę polskości i nauczyć ojczystego języka. Obydwie panie nawiązały ponowny kontakt w Londynie i do niedawna spotykały się często, mimo iż mieszkają w różnych częściach Londynu. Pani Teofila mieszka za Morden, w południowym Londynie, a pani Halina w północnym, za Highgate. Trzeba przynajmniej dwóch godzin, by dojechać z jednego domu do drugiego. Spotykały się więc głównie w Ognisku Polskim i POSK-u, gdzie mieści się londyński oddział Koła AK.


16|

10 (208) 2014 | nowy czas

kultura

Wiolonczelista Marcin Zdunik ma przed sobą wielką przyszłość muzyczną

Muzyka na Szczytach Teresa Halikowska-Smith

R

Cheesegrater Jak co roku we wrześniowy weekend odbyła się 22. już edycja Open House, wielkiego wydarzenia w kulturalnym kalendarzu Londynu. Tym razem organizatorzy namówili gospodarzy ponad 800 różnorodnych domów, aby mimo kiepskiej pogody, otworzyli swoje podwoje dla armii 250 tys. entuzjastów architektury, pragnących z bliska i od środka poznać ich tajemnice. Popularność tego darmowego zwiedzania, normalnie zamkniętych dla postronnych przechodniów obiektów, jest niebywała. Żeby dostać się do tych najbardziej obleganych, trzeba odstać parę godzin w kolejce, więc szansa na zobaczenie więcej niż zaledwie kilku z nich jest znikoma. Tym razem wahałam się pomiędzy znikającymi kominami szacownej Batersea Power Station a najnowszym dzieckiem londyńskiego City przy ulicy Leadenthall 122. W końcu wybrałam dzieło z pracowni Richarda Rogersa, może dlatego, że ciągle mam w pamięci znakomitą wystawę jego prac w Royal Academy, i tę szczególną obserwację, że większość obiektów przez niego zaprojektowanych pozostała na papierze i nigdy nie została zrealizowana. Ten najwyższy w londyńskim City biurowiec ma zabawne przezwisko Cheesegrater, czyli tarka do sera; to kolejny dowód na specyficzne poczucie humoru angielskich krytyków architektury, zwłaszcza jeśli pamiętamy o pobliskich sąsiadach, o ogórku (Gherkin) i słuchawce telefonicznej (Walkie Talkie). Interesującą ciekawostką londyńską jest to, że żeby zbudować nowy dom, najpier w zburzyć trzeba star y. Otóż ten poprzednik był niezwykle interesujący, zaprojektowany przez odważnych architektów ze spółki Gollins Melvin & Ward, miał wszystkie stalowe piętra zawieszo-

ne od góry i wsparte na centralnym, betonowym szybie windowym (a nie zbudowane od dołu, jak ma to miejsce zazwyczaj). Taki schemat strukturalny miał ten zaskakujący skutek, że budynek trzeba było burzyć zaczynając od parteru. Dla postronnych przechodniów była to bardzo zabawna i zaskakująca niespodzianka – dom znikający od dołu. Wracając do tarki, moja córka Ela, kończąca studia w Bartlett School of Architecture uważa, że najnowsze dzieło Rogersa nie jest dziełem wizualnie wybitnym – to taki przywilej młodości krytykować mistrzów, ale też bardzo trudno jest zaznaczyć swoją obecność w otoczeniu takich ikon architektury, jak na przykład budynek Lloydsa po dr ugiej stronie tej samej ulicy. Ale zaraz, zaraz, Lloyds to przecież też dzieło Rogersa i nie sposób chyba wyobrazić sobie dwóch bardziej różniących się od siebie obiektów. Cóż więc się stało w ciągu tych kilkunastu lat? Oczywiście zmienić się mógł sam Rogers i jego zespół, ale znakomita większość prawdy jest ukryta dla nieuzbrojonego oka postronnego obserwatora. Otóż angielskie prawo budowlane jest unikatowe w skali światowej i stawia przed projektantami coraz wyżej poprzeczkę wymagań dotyczących ochrony środowiska i ograniczenia zużycia energii tak, aby w ciągu najbliższych kilkunastu lat wszystkie nowe domy były energetycznie samowystarczające. Cheesgrater ze swoją ekstremalną funkcjonalnością jest kolejnym krokiem milowym na tej drodze, wystarczy się dokładnie przyjrzeć; wyraźnie widać, że jest najbardziej „zielony” w całym City.

Tekst i rysunek:

Maria Kaleta

afał Malczewski (syn malarza-symbolisty, Jacka Malczewskiego i sam wybitny malarz Dwudziestolecia), jest autorem książki: Pę pek świa ta. Wspo mnie nia z Za ko pa ne go, wydanej pod koniec życia, już na emigracji w Kanadzie. Ten niezrównany kronikarz okresu największej świetności tego miasta, które w okresie Dwudziestolecia międzywojennego mogło aspirować do statusu kulturalno-artystycznej stolicy Polski, dostrzega z niesmakiem pod koniec tego okresu sygnały jego „sparszywienia”. Narzeka: „Zakopane zmieniało skórę (…) Coraz więcej zjeżdżało pod Giewont śmiecia ludzkiego (…) Zaczynamy żyć pod znakiem tandety”. Jakże by się zdziwił, gdyby był z nami dzisiaj i mógł zobaczyć, jak po chudych dekadach PRL-owskich, w ostatnich latach życie kulturalne Zakopanego znów nabiera rumieńców. Tandety wprawdzie nigdy tu nie brakowało, a po Krupówkach niezmiennie przewalają się hordy niewybrednych ceprów, którym wszystko można wcisnąć, ale też pojawiają się nowe, coraz bardziej wyszukane oferty kulturalne. Już od paru lat funkcjonują tu między innymi imprezy takie jak niezwykle popularne i przyciągające międzynarodową publiczność Spotkania z Filmem Górskim czy też Zakopiańska Wiosna Jazzowa. A teraz dołączył do nich ambitny międzynarodowy festiwal muzyki tzw. poważnej. Stało się tak za sprawą pary niezwykłych ludzi, lekarzy z wykształcenia, społeczników z temperamentu, a miłośników muzyki z upodobania. Są nimi Danuta i Tomasz Sztencel – inicjatorzy i organizatorzy festiwali muzyki kameralnej o dumnej nazwie Muzyka na Szczytach, jakie od sześciu już lat, pod auspicjami Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza odbywają się tu w połowie września (kiedy to, w teorii przynajmniej, można połączyć wycieczki w góry za dnia, z muzycznymi uniesieniami festiwalowych wieczornych koncertów). Festiwale te mają w swoim zamierzeniu charakter międzynarodowy, a dotyczy to tak dzieł wykonywanych, jak i wykonawców. Tegoroczna edycja dedykowana była pamięci Andrzeja Panufnika w stulecie jego urodzin i zaszczycona obecnością wdowy po nim, Lady Camilli Panufnik i córki Roxanny. Kompozycja tej ostatniej zatytułowana: Me mo ries of my Fa ther miała swoje prawykonanie na wieczorze inauguracyjnym 13 września. Specyfiką zakopiańskiego festiwalu jest to, że klasycy gatunku dzielą uwagę słuchaczy z twórcami muzyki współczesnej. Tego roku obok utworów Roberta i Klary Schumann, słuchaliśmy kompozycji Benjamina Brittena i Johna Tavenera; współczesnych kompozytorów polskich reprezentował Paweł Mykietyn. Ta otwartość na różne formy i idiomy muzyczne prowadziła też do różnorodności formatów: tradycyjne kon-

certy dopełniane były nie tylko dyskusjami przygotowawczymi (te odbywały się każdego popołudnia poprzedzającego wieczorny koncert w przepięknym Domu pod Jedlami na Kozińcu, zbudowanym wedle projektu Stanisława Witkiewicza, twórcy stylu zakopiańskiego), ale i całą plejadą lżejszych, można by powiedzieć rozrywkowych imprez. Jedną z nich była specjalnie napisana na Festiwal sztuka poświęcona życiu Klary Schumann pt. Cla ris si ma wystawiona w Teatrze Witkacego. Tak więc każdy miłośnik muzyki może tu znaleźć coś dla siebie. Mnie osobiście najbardziej zapadł w pamięć koncert zamykający Festiwal. Rozpoczął się wykonaniem intrygującej kompozycji Panufnika Ar bor Co smi ca (1984) przepojonej poczuciem transcendencji przez ewokację obrazu drzewa kosmicznego (w sztukach plastycznych i literaturze przedstawianego zazwyczaj z koroną zwróconą w stronę ziemi, podczas gdy korzenie drzewa sięgają nieba). Potem odbyło się wykonanie abstrakcyjnej (wywiedzionej ze wzorów matematycznych) postmodernistycznej dekonstrukcji barokowej fugi Pawła Mykietyna i zatytułowanej intrygująco: 3 fo r 13 (brzmi groźnie, ale w słuchaniu kompozycja okazała się nadspodziewanie melodyjna!). Największe jednak wrażenie zrobiło na mnie wykonanie słusznie sławnej kompozycji Johna Tavenera Pro tec ting Ve il (1988) w wykonaniu orkiestry Sinfonietta Cracovia pod batutą francuskiego dyrygenta Jean Luca Tingaud i wiolonczelisty Marcina Zdunika. Ten młodziutki absolwent Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie ma już za sobą wiele nagród, a przed sobą – ośmielam się prorokować – wielką przyszłość muzyczną! Jego wiolonczela jeszcze do dziś śpiewa (to najwłaściwsze słowo!) w moim uchu w tej do głębi przejmującej melodii Tavernera (Nota bene, kilka tygodni temu w Barbican Centre w Londynie poświęcono temu niedawno zmarłemu kompozytorowi pełny dzień studiów nad jego wielce tu cenioną twórczością). Tych z czytelników „Nowego Czasu”, którzy są miłośnikami muzyki kameralnej, jak najgoręcej zachęcam do zarezerwowania sobie w kalendarzu tygodnia do 12 do 19 września 2015 na wizytę w Zakopanem.

Ro xan na Pa nuf nik na fe sti wa lu w Za ko pa nem de dy ko wa nym pa mię ci An drze ja Pa nuf ni ka w stu le cie je go uro dzin


|17

nowy czas | 10 (208) 2014

kultura

Testament RÓŻEWICZA

Barbara Bogoczek

9

października Tadeusz Różewicz obchodziłby swoje 93. urodziny. Jednak kilka miesięcy wcześniej, 24 kwietnia, odszedł niespodziewanie. Jeszcze w przeddzień, w pogodny wiosenny wieczór usiadł w ogrodzie z żoną Wiesławą, gdzie napawali się widokiem kwitnącej wiśni. Mimo sędziwego wieku był w dobrej formie, przyjmował wizyty, odbierał telefony, pisał. Następnego ranka, jak może sam by to ujął – gdzieś zapodziało mu się życie... Pozostawił krótki testament, zagadkę, która frapuje przynajmniej niektórych jego przyjaciół. Przecież ten wielki pisarz, autor tomów poezji, dramatów i prozy, tworzonych na przestrzeni zgoła ośmiu dekad, już na początku swej drogi wyznał utratę wiary w Boga. Jeszcze niedawno powiedział: „Nigdzie mi się nie śpieszy, bo nie ma do czego”. A jednak w swojej Ostatniej woli i prośbie, spisanej ręcznie nieomylnym charakterem pisma, datowanej „Karpacz, 5.III.2003”, poprosił o ekumeniczny pochówek: „jest moim pragnieniem, aby urna z moimi prochami została pogrzebana na cmentarzu ewangelicko-augsburskim przy kościele Wang w Karpaczu Górnym. Proszę też miejscowego pastora, aby wspólnie z księdzem Kościoła rzymsko-katolickiego (którego jestem członkiem przez chrzest św. i bierzmowanie) odmówił odpowiednie modlitwy. Pragnę być pochowany w ziemi, która stała się bliska mojemu sercu, tak jak ziemia, gdzie się urodziłem. Może przyczyni się to do dobrego współżycia tych dwóch – rozdzielonych wyznań i zbliży do siebie kultury i narody, które żyły i żyją na tych ziemiach. Może spełni się marzenie poety, który przepowiadał, że Wszyscy ludzie będą braćmi. Amen.” I podpis: „Tadeusz Różewicz (urodzony dn. 9.X.1921r w Radomsku)” Dokument ten był przez lata przechowywany, a następnie odczytany na pogrzebie przez Zbigniewa Kulika, dyrektora Muzeum Sportu i Turystyki w Karpaczu. Był on wieloletnim towarzyszem i fotografem poety podczas wędrówek po Karkonoszach. Do Karpacza

Lachman do RÓżewicza Na okoliczność premiery filmu Moje pojednanie

otoczenie kościoła wang w Karpaczu Górnym

zaś zachęciła Różewicza w roku 1991 znawczyni jego twórczości, Maria Dębicz, odwiedzając z nim Muzeum Zabawek Henryka Tomaszewskiego, twórcy Wrocławskiego Teatru Pantomimy. Stało się zgodnie z wolą pisarza. Arcybiskup opolski Alfons Nossol w kaplicy cmentarnej na Kiełczowie we Wrocławiu odprawił mszę pogrzebową. Omówił proces utraty wiary w poezji Różewicza, który – paradoksalnie – stanowi jednocześnie jej religijny wymiar (pełny tekst homilii jest dostępny w internecie). Przypomniał, że „Nie wierzę Różewicza to nie tylko rezultat traumatycznych przeżyć czasów pogardy i zagłady. Śladów Boga i szyfrów transcendencji nie odnajduje on także we współczesnym świecie”, i dalej, że „narodziny i śmierć Boga, posiadanie i utrata wiary są największym wydarzeniem w życiu człowieka”. Z kolei ksiądz proboszcz Edwin Pech podczas nabożeństwa żałobnego w kościele Wang podkreślił, że kościół ten znajduje się na szlaku turystycznym, gdzie rocznie przybywa około dwustu tysięcy turystów. Przytoczył fragment z Ewangelii św. Łukasza o wędrówce do Emaus, podczas której uczniowie nie rozpoznają idącego wśród nich Chrystusa. Ksiądz Pech opowiedział o tym, jak Pan Tadeusz (tak nazywali Tadeusza Różewicza bliscy mu ludzie) w wieku lat 75 zakochał się w ziemi karkonoskiej, jak często spacerował obok kościoła Wang i zamyślał się przy grobie swego przyjaciela, Henryka Tomaszewskiego. Powiedział: „Poeta na nowo zaczął uczyć się chodzić, rozpoczął chodzenie z Bogiem, gdy był już w sędziwym wieku. Przewodnikiem na tej drodze był dla niego pastor Dietrich Bonhoeffer, stracony we Flossenburgu w kwietniu 1945 roku za udział w spisku na życie Adolfa Hitlera. Chrześcijaństwo nie powinno charakteryzować się wyłącznie wyznawaniem wiary, lecz naśladowaniem Chrystusa. [...] Na lekcjach chodzenia prowadzonych przez poetę

Tadeusza Różewicza i pastora Dietricha Bonhoeffera uczymy się szacunku dla innych, godnego życia na bezbożnym świecie. Nie mamy też liczyć na karę lub nagrodę. Doświadczyć mamy tego, że życie bez Boga jest możliwe, ale też tego, że życie bez Boga jest niemożliwe”. Być może kluczem do zrozumienia decyzji Różewicza o tym, jak chce być pochowany, jest data jego Ostatniej woli i prośby – wiosna roku 2003, a więc czas podpisania traktatu ateńskiego, który przypieczętował akcesję Polski do Unii. Przecież słowa „Wszyscy ludzie będą braćmi” to cytat z Ody do radości Fryderyka Schillera, do której po latach Beethoven skomponował muzykę – tworząc IX Symfonię. Słynna finałowa kantata stała się hymnem Unii Europejskiej. A więc być może ostatnia wola poety to akt polityczny raczej niż religijny, wyrażający idealistyczną wiarę i nadzieję w braterstwo między narodami, o które Różewicz przez całe życie zabiegał w wymiarze kulturowym a także osobistym. Jego twórczość była i jest szczególnie dobrze znana w Niemczech i przyczyniła się do zmiany wzajemnie stereotypowego i urazowego postrzegania przez siebie obu krajów. Kamil Różewicz, syn poety, potwierdził, że Ojciec był znawcą Biblii, że zawsze miał ją przy sobie w podróży, a fascynowała go postać Chrystusa-Człowieka. W rozmowie o ostatnich dniach jego życia, Kamil powiedział, że Ojciec do końca śledził wydarzenia w kraju i na świecie. Oglądał telewizję, słuchał wiadomości, na które też często się zżymał. Wśród jego ostatnich lektur były Kroniki Bolesława Prusa, w których szukał wskazówek do odpowiedzi na współczesne problemy. Grób Tadeusza Różewicza jest położony w pięknym miejscu, z widokiem na Śnieżkę, przy kamiennym szlaku wiodącym do schroniska górskiego Samotnia. Poeta chętnie je odwiedzał. Przechodniu, jeśli zawitasz w te strony, nie będziesz zawiedziony.

Tadeuszu, odszedłeś znienacka bez uprzedzenia złamałeś własną zasadę „kto ucieka ten żyje” to niewybaczalna dezercja z życia o której mówiliśmy w kontekście Hoelderlina miałeś wgląd w duszę niemiecką i w szczególności w duszę poetów jak mało kto jak nikt byłeś co ja mówię jesteś w moich oczach bezwiednym albo i wiedzącym to dobrze kontynuatorem wielkiej szkoły barokowej śląskich poetów wiedziałeś wiesz że życie to zgiełk a nicość to dym kosmiczna zadyma chciałoby się rzec wycofałeś się nie musisz już uciekać od hałasów wiecznych wrocławskich remontów do Karpacza osiedliłeś zamelinowałeś się tam na amen zazdroszczę Ci tej ciszy choć nie wierzę żebyś Ty autor Niepokoju wytrzymał długo w tym stanie już dałeś o sobie znać gdy kończyliśmy film delikatnymi elektrowstrząsami w komputery w plazmy żartowałeś z teatru Poza a przecież byłeś jego najlepszym widzem wpisałem Cię w widownię bo najchętniej siedziałeś nawet podczas wieczoru autorskiego pośrodku obcych którzy stawali się bliscy to twoja alchemia którą zaszyfrowałeś w wierszach


18|

10 (208) 2014 | nowy czas

ludzie i miejsca rii. W przyjęcia pomnika Freddiego nie widziały żadnego problemu władze Montreux. Nie bały się, w przeciwieństwie do urzędników w Londynie, że posąg będzie... reklamą nieobyczajności. O biseksualizmie artysty, jego burzliwym życiu w szwajcarkim mieście nikt nie rozprawiał. W Montreux Mercury niegdyś nagrywał muzykę, a pod koniec życia często przebywał mieszkając w prywatnym apartamencie nad Jeziorem Genewskim. Ulokowaniem posągu nad brzegiem jeziora zajęli się Brian May i Roger Taylor, muzycy Queen. Patronowała im operowa śpiewaczka, hiszpańska sopranistka Maria de Montserrat Caballe. To z nią Mercury nagrał album płytowy Barcelona, dowodząc światu, że był kimś więcej niż genialnym rockmanem. Rzeźbiarka Irena Sedlecka ciągle ma nadzieję, że jej dzieło wróci do Londynu. Może w listopadzie za dwa lata, gdy minie równo ćwierć wieku od śmierci Mercury’ego? – zastanawia się we wspomnianym wywiadzie. Na razie fani co rok we wrześniu zjeżdżają tłumnie do Montreux w rocznicę urodzin artysty. Tam świętują przy monumencie idola. Gdy odwiedzają Londyn, kierują się do Garden Lodge w Kensington. Tam przeżywają swoje uczucia... pod murem otaczającym dawną rezydencję artysty. Miejscem chętnie odwiedzanym, nie tylko dla musicalu, był West End. Kto nie mógł być w Montreux, mógł zobaczyć „prawie takiego samego Freddiego” na londyńskiej Tottenham Court Road, gdzie jest Dominion Theatre.

RepliKa w ogRodzie

Freddie mercury nad Jeziorem genewskim

Znikający MErcury Freddie Mercury pojawia się i znika. Niedawno jego posąg wywieziono z londyńskiego West Endu, wcześniej z cmentarza w londyńskim Kensal Green zniknął epitaf, a z pasażu handlowego w Feltham usunięto wielobarwną, kamienną tablicę poświęconą artyście .

Posąg z West Endu był symbolem i potężnym reklamowym gadżetem. Musical We will Rock You z muzyką Queen przeszedł do historii jako sukces sceniczny. Napisany przez Bena Eltona we współpracy z gitarzystą Brianem Mayem i perkusistą Robertem Taylorem, a wyprodukowany przez aktora Roberta De Niro, oklaskiwany był przez publiczność londyńską i publiczność świata. Obejrzało go szesnaście milionów widzów – w Europie, USA, Azji, RPA, Australii. Ostatni spektakl w Londynie zagrano 31 maja, po czym dźwig usunął ponadpółtonowy posąg Mercury’ego i umieścił na lawecie. Ta pojechała do Camden i odbiła na południowy zachód. Po tygodniach medialnej ciszy reporterzy „The Sun” wykryli, że posąg jest poza Londynem. Wyrósł w ogrodzie na tyłach rezydencji Rogera Taylora. Przyjaciel Freddiego postanowił się nim zaopiekować. Uznał, że ogród to lepsze miejsce niż zakurzony magazyn... Kiedyś pozłacany posąg być może znów pojawi się w Londynie Jeśli kiedyś show-biznes znów postanowi go tu wykorzystać ...

ra to Freddie Mercury. W obawie, że cmentarz zamieni się w miejsce zlotów fanów Queen, epitaf usunięto z postumentu..

Kamienna gwiazda na śmietniKu W Feltham, na obrzeżach zachodniego Londynu w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku Freddie Mercury mieszkał. Był tam pierwszy dom rodziny Bulsarów po przyjeździe do Anglii z Zanzibaru. Osiemnastoletni Freddie podjął naukę w Isleworth Polytehnic, interesowal się sztuką, rozwijał. Poznał Briana Maya, spotykali się w domu Bulsarów przy Gladston Avenue. Po jakimś czasie stworzyli Queen. Duchowym ojcem odsłonięcia pamiątkowej tablicy w nowoczesnym pasażu Feltham Shopping Centre był Brian May. Okazją do uroczystości – czterdziestolecie powstania zespołu i nieokrągła, bo osiemnasta rocznica śmierci Freddiego. Wielobarwną tablicę wykonano z kamienia. Głównym motywem graficznym była gwiazda, wokół niej pozłacane napisy. W organizację uroczystości zaangażowały się fankluby brytyjskie i zagraniczne. Pomagały władze londyńskiej dzielnicy Hounslow, której częścią jest Feltham. Gwiazdę odsłonięto z pompą w listopadzie 2009 roku. – Przed tłumem gości, przed kamerami i w światłach jupiterów Brian May powitał Jer Bulsarę, matkę Frieddiego – wspomina dzinnikarz Paul Teed – Wśród dwóch tysięcy gości byli przybysze z Europy i z oddalonych od Anglii różnych miejsc świata. Kamienna gwiazda już nie istnieje. – Gdy usunięto ją z pasażu, wyjaśniliśmy to w naszej gazecie – zapewnia Salina Patel, reporterka „Hounslow Chronicle”. Rzeczywiście. Gazeta zamieściła krótką, niemal techniczną informację. Na polecenie lokalnego council pamiątkowa tablica została zdemontowana. Powód? Zagrożenie dla przechodniów. Przyczyna? Pęknięcia kamienia, z którego ją wykonano. Przyczyna pęknięć? Deszcze podmywające pasaż, i przez dwie kolejne zimy: niszczycielskie przymrozki. Tablica poszła do... utylizacji. Rodzina artysty otrzymała informację post factum. Fani też. Kamienną gwiazdę zastąpiłą szara betonowa płytka z nieciekawą grafiką, wykonana na koszt rady dzielnicy. W Feltham mało kto wie o jej istnieniu, bo nie jest widoczna. Jednak fani ją odnajdują. Czasem na tej skromnej płycie leży świeży kwiat, czasem płonie świeczka. Częściej walają się po niej śmieci nawiewane z chodnika.

duch na cmentaRzu

Jacek Stachowiak

W

Londynie, gdzie Freddie Mercury rozpoczął swoją karierę z zespołem Queen, i gdzie zakończył życie będąc światową gwiazdą rocka, teraz upamiętnia go tylko... chodnikowa płytka z niegustownym napisem, leżąca pod marnym drzewkiem obok zaniedbanego trawnika na High Street w Feltham. A przecież snuto pomysły, i te kontro-

wersyjne, by Mercury zdobił Trafalgar Square, i te całkiem rozważne, by jego pomnik stanął w Hyde Parku lub Kensington Gardens... – Był artystą wielkim. Mniejsi od niego mają w tym kraju swoje pomniki albo popiersia, a on nie – mówi w jednym z niedawnych wywiadów rzeźbiarka Irena Sedlecka, która stworzyła po śmierci Mercury’ego jego posąg odlany z brązu. Wbrew zamysłom fundatorów, statua zamiast w Londynie stanęła w szwajcarskim Montreux. Na rzeźbie z Montreux wzorowany był posąg, który ozdobił wejście do Dominion Theatre na West Endzie. Hiperrealistyczny Mercury stał tam od premiery musicalu We Will Rock You w maju 2002 roku aż do czerwca tego roku, gdy spektakl zdjęto z afisza.

wzoRzec w montReux Posąg autorstwa Ireny Sedleckiej, rzeźbiarki pochodzącej z Czech, od dziesięcioleci mieszkającej w Wielkiej Brytanii, członkini Royal British Society of Sculptors, powstał w 1995 roku. Odmowa władz Westminster City na postawienie go w centrum Londynu i brak zgody na inną lokalizację sprawiła, że trafił do Szwajca-

Na londyńskim cmentarzu w Kensal Green w zeszłym roku w atmosferze sensacji został odkryta ołyta nagrobna z prawdziwym imieniem i nazwiskiem Freddiego Mercury’ego, datą jego urodzin i śmierci. Farrokh Bulsara czyli Freddie Mercury zmarł w listopadzie 1991 roku. Został spopielony. Jego prochami zajęła się Mary Austin, wieloletnia przyjaciółka. Nigdy nie powiedziała, co zrobiła ze szczątkami artysty. Stąd spekulacje, że prochy zostały rozsypane w Zanzibarze, gdzie urodził się muzyk, albo nad Jeziorem Genewskim. Przez ponad dwadzieścia lat żaden biograf Mercury’ego nawet nie napomknąl o Kensal Green. Na odnalezionym epitafie był napis “Zawsze będę blisko ciebie z całą moją miłością. M. Ponoć tajemniczą „M” jest właśnie Mary Austin. Tak jak raptownie w świat pomknęła wieść, że wraz z mosiężną tablicą odnaleziono prawdziwe miejsce pochówku Mercury’ego, tak szybko epitaf usunięto z cmentarza. Administracja cmentarza nie wie kto, kiedy i za czyim przyzwoleniem umieścił tablicę na postumencie pośród innych tablic. Personel cmentarza nie miał też pojęcia, że uwieczniony Farrukh Bulsa-

Betonowa płytka na chodniku w londyńskim Feltham


|19

nowy czas | 10 (208) 2014

kultura

Doktor naszych serc Jacek Ozaist

T

o, co się wtedy wydarzyło, wymyka się ramom jakiegokolwiek prawdopodobieństwa. Głęboka komuna, trauma po nieudanej transplantacji profesora Jana Molla z 1969 roku, ogólny marazm i kunktatorstwo. „Starzy się boją, młodzi nie mogą” – podsumowuje filmowy docent Religa, zachęcając kolegów po fachu do większej aktywności zawodowej w Polsce. Właśnie wrócił ze stażu w USA i rozpiera go energia, by zrobić coś wartościowego dla medycyny nad Wisłą. Tytuł „Bogowie” zapewne został zaczerpnięty od wymyślonego przez psychoanalityka Ernesta Jonesa terminu „kompleks Boga”, który dotyczy osób przekonanych, że posiadają nadnaturalne i nieograniczone zdolności – zwłaszcza chirurgów dokonujących specjalistycznych operacji balansujących na granicy życia i śmierci. Paradoks polega na tym, że docent Religa nad niczym jeszcze nie panuje. Obiecana klinika w Zabrzu jest w stanie surowym. To może nawet za dużo powiedziane – trwa tam wciąż budowa. Nie można nawet spać, a co dopiero wykonywać skomplikowane zabiegi chirurgiczne, o jakichkolwiek przeszczepach nie wspominając. „Z samymi łóżkami, to możemy burdel zrobić, a nie klinikę kardiochirurgiczną” – wścieka się Religa, kiedy okazuje się, że zabrakło pieniędzy, nie tylko na wykończenie kliniki, lecz również nie ma trzech milionów

dolarów na specjalistyczny sprzęt medyczny, bez którego szpital nie jest w stanie funkcjonować. Śledząc światowe trendy w medycynie i marząc o pierwszym udanym przeszczepie serca, Religa robi tymczasem za akwizytora, chodząc od dyrektora kopalni do partyjnego kacyka i z powrotem. Ma charyzmę i szczęście. Ludzie w niego wierzą. Są w stanie wiele znieść, żeby tylko uruchomić nowoczesną klinikę. W oparach nikotynowego dymu, w pogoni za dawcami, w alkoholowym upojeniu, na drodze, prowadząc swojego Fiata 125 i nie pozwalając, by ktokolwiek go wyprzedził, Zbigniew Religa wydaje się najbardziej ludzki. Także wtedy, gdy w napadzie złości zwalnia jednego z niezbędnych współpracowników, a potem prosi kogoś innego, by przywrócił go do pełnionej funkcji. Film Łukasza Palkowskiego to nieustannie trzymający w napięciu thriller. Te wszystkie potyczki z losem, wzloty i upadki, szukanie dawcy, wszczepianie i patrzenie, jak organizm biorcy odrzuca całe dobrodziejstwo, wiele widza kosztują. Akcja filmu obejmuje czas od powrotu ze stażu w USA do pamiętnej operacji, po której powstało słynne zdjęcie do magazynu „National Geografic”. Bohater zabiegu Tadeusz Żytkiewicz wciąż żyje, a przecież niedługo minie 30 lat od tamtej chwili! Łukasz Palkowski zdaje się przeczyć prawom marketingu współczesnego kina. Robi film raz na trzy, cztery lata, zaś w tak zwanym międzyczasie dorabia jako reżyser seriali telewizyjnych. Nigdzie się nie śpieszy. Jeśli ma projekt, realizuje go, jeśli nie ma, nie robi tragedii. Wyczekuje, szuka szansy, docenia przerwę między kolejnymi realizacjami. Nie wiem dlaczego w 2011 roku popełnił filmidło pod tytułem „Wojna żeńsko-męska”, ale pewnie obaj chcemy o tym dziele jak najszybciej zapomnieć. Natomiast „Rezerwat” z 2007 roku na pewno zapadł w pamięć niejednemu kinomanowi.

Bardzo mocną stroną „Bogów” są aktorzy, ale stara gwardia (Englert, Opania, Kowalski, Zamachowski) jest tylko tłem dla fenomenalnego Tomasza Kota, jednego z najbardziej intrygujących aktorów ostatnich lat. Mimo wielu ciekawych ról dramatycznych w teatrze, Kot znany jest głównie z ról w serialach telewizyjnych oraz tego, że wcielił się w rolę Ryszarda Riedla w „Skazanym na bluesa” Jana Kidawy-Błońskiego. W filmie Palkowskiego miał zadanie podobnie utrudnione, bo wciela się w człowieka, który zmarł całkiem niedawno i wiele osób pamięta, jak się poruszał, w jaki sposób mówił, gestykulował, stawiał kroki. Ku zdumieniu wielu aktor wywiązał się ze swojego zadania po mistrzowsku. Główna rola to wielki atut tego filmu i jestem przekonany, że Tomasz Kot zgarnie za nią jeszcze niejedną nagrodę. „Zbyszek, przecież dobrze wiesz, że serce w naszym kraju jest relikwią” – mówi zatroskany profesor Wacław Sitkowski, który decyduje się przeprowadzić inauguracyjną operację w zabrzańskiej klinice. Czy wobec takiego argumentu można mieć stosowną odpowiedź? Tak! – zdaje się dopowiadać Religa. Z medycznego punktu widzenia serce to jest pompa, organ tłoczący krew do całego organizmu. Religa nie ma wątpliwości, że ta pompa za wszelką cenę musi działać. *** W kilkanaście dni po polskiej premierze, w czwartek 23 października, odbyła się premiera filmu Bogowie w kinie Vue przy Leicester Square w Londynie. Po entuzjastycznie przyjętym pokazie widzowie wzięli udział w krótkiej rozmowie z twórcami. Zabrakło co prawda filmowego docenta Religi, czyli Tomasza Kota, który przywitał widzów zabawnym krótkim wystąpieniem na ekranie. Był natomiast reżyser Łukasz Palkowski, odtwórczyni roli Anny Religowej – Magdalena Czerwińska, Szymon Piotr Warszawski, który zagrał rolę dr. Andrzeja Bochenka i Sonia Bohdziewicz, odtwórczyni ma-

Tomasz Kot w znakomitej roli doc. Religi

łej, drugoplanowej roli, która w nieznośnie irytujący sposób robiła wszystko to steel the show. Bez skutku, na szczęście, a może raczej ze skutkiem… żałosnym. Oglądając film trudno wyzbyć się wrażenia wielkiej fascynacji reżysera postacią słynnego kardiochirurga. Zapytany przez „Nowy Czas” o źródło tej fascynacji odpowiedział z uderzającą szczerością, że po prostu dostał gotowy scenariusz, a fascynacja narodziła się później. – Pokochałem profesora Religę podczas pracy nad filmem – powiedział Łukasz Palkowski. Film, sprowadzony do Wielkiej Brytanii przez Project London, można oglądać w sieci kin Vue i absulutnie nie można go przegapić, bo jest to bez wątpienia jeden z najlepszych polskich filmów!!!! (tb)

I've found my own way with the blues JOHN MAYALL W ST. ALBANS

Sławomir Orwat

U

rodził się 29 listopada 1933 roku w Macclesfield w hrabstwie Cheshire, które swoją popularność w dużej mierze zawdzięcza tajemniczemu kotu z Alicji w Krainie Czarów. Jego ojciec był znanym kolekcjonerem płyt jazzowych. Późniejszy wychowawca gitarowych legend od wczesnej młodości nasiąkał dźwiękami takich mistrzów jak Howlin’ Wolf czy Albert Ammons. Pierwszą elektryczną gitarę John Mayall nabył tuż po powrocie z

dwuletniej służby wojskowej w Korei. W 1963 roku przeniósł się do Londynu, gdzie prawie natychmiast powołał do życia The Bluesbreakers – zespół, który stał się prawdziwą wylęgarnią utalentowanych muzyków, którzy z czasem przerośli popularnością swojego mistrza (Eric Clapton, Peter Greene Mick Fleetwood, Mick Taylor). Zniechęcony nieustannymi zmianami składu i szybkim usamodzielnianiem się swoich wychowanków Mayall postanowił przenieść się do Kalifornii, gdzie dzięki eksperymentom polegającym na łączeniu bluesa, jazzu, funku i rock and rolla udało mu się stworzyć zupełnie nowy rodzaj muzyki i dołączyć do panteonu największych legend współczesnej muzyki. Koncert 19 października w St. Albans był częścią światowej trasy z okazji 80. urodzin tego wybitnego artysty. To, że bez jakichkolwiek uzgodnień z organizatorem udało się przeprowadzić rozmowę z muzykiem było nie lada osiągnięciem, ale to, że udało mi się poprosić o rozmowę Johna Mayalla bezpośrednio kupując z jego rąk najnowszy album z autografem po prostu nie mieściło mi się w głowie. Oszołomiony sytuacją, z podpisaną płytą w dłoni udałem

się wraz z Włodkiem Fenrychem na balkon St. Albans Arena, aby ochłonąć i poddać się kojącemu działaniu starego, dobrego bluesa. Dowodem na to, że kariera solowa nie oznacza dla Mayalla skupiania uwagi tylko na sobie był sam koncert. Gitarzysta Rocky Athas, perkusista Jay Davenport oraz posiadający polskie korzenie rewelacyjny basista Greg Rzab to znakomici muzycy z Chicago, którzy towarzyszą Mayallowi nie tylko podczas jego światowego tournée. Słuchać ich możemy również na jego ubiegłorocznym albumie Special Life. Ich znakomite solówki oraz szczera radość Johna Mayalla ze wspólnych improwizacji i spontanicznych instrumentalnych dialogów stanowiły istotę tego znakomitego widowiska, które mimo iż działo się tu i teraz, przeniosło moje myśli do czasów, kiedy jako nastolatek regularnie zasiadałem przy radioodbiorniku, aby wysłuchać zapierających dech w piersiach audycji Jana Chojnackiego Bielszy odcień bluesa. Każdy pogram rozpoczynała popularna melodia Green Onions, która posłużyła Sonny Boy Williamsonowi II za motyw do napisania wielkiego bluJohn Mayall z autorem artykułu

dokończenie > 20


20|

10 (208) 2014 | nowy czas

kultura

Literacki Nobel 2014 Tegoroczny laureat Literackiej Nagrody Nobla, francuski pisarz Patrick Modiano był poza granicami swojego kraju praktrycznie nieznany. Jest autorem ponad 30 powieści, w Polsce ukazało się sześć, m.in. Nawroty nocy, Ulica Ciemnych Sklepików, Zagubiona dzielnica, Przejechał cyrk, Katarzynka. Modiano urodził się w 1945 roku w Boulogne-Billancourt na przedmieściach Paryża. Zadebiutował w 1968 roku w wieku 23 lat powieścią La Place de l'Étoile. Debiut wywołał kontrowersje z powodu satyrycznych wątków obnażających antysemityzm. Niemcy wydali ją dopiero w 2010 roku, w dalszym ciągu nie ma tłumaczenia angielskiego. Jego pierwsze książki to bolesne świadectwo poczucia samotności oraz bezpowrotnie utraconego dzieciństwa, z którego nie zachowały się żadne wyraziste wspomnienia. Narracja powieściowa Modiano jest zwykle prowadzona z detektywistyczną precyzją, ale czytelnik nie znajduje w nich jednoznacznego rozwiązania. Po lekturze pozostaje z tajemnicą, mistrzowsko wykreowaną przez autora. Sam musi sobie poradzić w labiryncie powtarzających się motywów: zapomnienia, tożsamości, poczucia winy. Nobel jest ukoronowaniem pisarskiej kariery Patricka Modiano. W 1973 roku za swoją trzecią powieść otrzymał nagrodę literacką Akademii Francuskiej. Pięć lat później dostał Nagrodę Goncourtów za swoją najgłośniejszą powieść Ulice ciemnych sklepików. Akademia Szwedzka uzasadniła swój wybór podkreślając, że Modiano znakomicie opanował „sztukę pamięci, wskrzeszającą najbardziej nieuchwytne doświadczenia i losy ludzi, którzy znaleźli się w świecie pod okupacją”. (mg)

P

Kończy się RoK PaNufNiKa

artful faces 30 listopada Brodsky Quartet wraz z rodziną andrzeja Panufnika oraz przyjaciółmi zapraszają na specjalny festiwal muzyki kameralnej z okazji 100 rocznicy urodzin tego polskiego kompozytora, który odbędzie się w prestiżowym londyńskim centrum kulturalnym Kings Place w pobliżu King’s Cross. Dokończenie ze str. 19

Say others: Jacek Ozaist, a published writer and a journalist who graduated from Jagiellonian University in Kraków. Regular contributor to Nowy Czas. A bit of a poet (Pesymfonia), a bit of a cook, a bit of a film critic. His novel Wyspa (Island) known to Nowy Czas readers from monthly extracts, is due to come out in 2015. Next project – Opowiadania londyńskie (London Stories) is in the making. Its first part published in a current edition of Nowy Czas. Nomadic soul. Says he: “The best film? There is no such thing as one best film. Yes, I like to travel. Where to? I travel the world, of course. Hobbies? Maybe I like cooking? I have to like it. I want to see as many good films as possible. Life is too short.” Say I: Have you ever tried to catch a smiling dolphin swimming in the open sea? Bottom line: We are all waiting for Island to surface. And London stories unveiling in full. Text & graphics by Joanna Ciechanowska

esowego klasyka Help Me. John Mayall & The Bluesbreakers zarejestrowali swoją wersję tego utworu w roku 1968 na albumie The Diary of a Band – Volume Two. 19 października po 46 latach od wydania tamtego krążka blisko 81-letni Mayall wraz ze swoimi chicagowskimi kolegami brawurowym wykonaniem tego standardu przywrócił mi nie tylko najpiękniejsze wspomnienia czasów młodości, lecz przede wszystkim wiarę w to, że wartościowa muzyka potrafi przetrwać w pamięci nawet pół wieku i wciąż tak samo fascynować. Koncertowy miks największych przebojów Johna Mayalla z kompozycjami z jego najnowszego wydawnictwa pokazał, że mimo upływu czasu, szaleńczego tempa życia czy zmieniających się muzycznych trendów, blues ciągle jest muzyką atrakcyjną i ponadczasową. John Mayall zachwycił niespotykaną u artystów tej generacji energią, a szybkość z jaką zmieniał organy na gitarę lub wokal na harmonijkę, pozostawiając przy tym miejsce na indywidualne popisy swoich znakomitych muzyków, świadczyła o jego artystycznej klasie i zasłużonym statusie legendy. Rozmowa z Johnem Mayallem to jeden z najkrótszych wywiadów, jakie zostały nagrane na mój dyktafon. Tym razem jednak

ubliczność będzie miała okazję usłyszeć znane i lubiane utwory Panufnika, a także uczestniczyć w londyńskiej premierze kwartetu napisanego przez jego córkę Roxannę Panufnik, specjalnie dedykowanego ojcu. Tego dnia odbędzie się też brytyjska premiera dokumentu Tata zza żelaznej kurtyny w reżyserii Krzysztofa Rączyńskiego, w narracji Jema Panufnika, syna kompozytora. Będzie też wystawa prywatnych fotografii odsłaniająca kulisy życia i kariery Andrzeja Panufnika. Festiwal zakończy specjalny wieczór kabaretowy wzorowany na warszawskich koncertach variétés okresu II wojny światowej. Życie i twórczość Andrzeja Panufnika są nieodłącznie związane z kluczowymi społecznymi i politycznymi wydarzeniami XX wieku. Urodzony w Warszawie na początku I wojny światowej w muzykalnej rodzinie, swoje pierwsze kompozycje stworzył w wieku 9 lat. Wraz z wybuchem II wojny światowej przerwał zagraniczne studia i powrócił do kraju, gdzie wraz z Witoldem Lutosławskim czynnie uczestniczył w muzycznym ruchu oporu. Lata okupacji naznaczyły Panufnika utratą wielu jego bliskich, a także jego dotychczasowego dorobku kompozytorskiego, który spłonął w czasie Powsatnia. Po wojnie Panufnik na krótko stał się ulubieńcem komunistycznego reżimu, lecz gdy odmówił tworzenia „pozytywnej” muzyki, szybko popadł w niełaskę. W 1954 roku, w proteście przeciwko uciskowi politycznemu wobec artystów postanowił uciec na Zachód. D śmierci mieszkał w Wielkiej Brytanii, gdzie żył i tworzył przez 40 lat. W Polsce jego nazwisko zostało wymazane z kart historii muzyki, a jego twórczość zabroniona do późnych lat 70. W 1991 roku przyjechał do kraju, by dyrygować serią koncertów, które otworzyły Warszawską Jesień. W tym samym roku został uhonorowany przez królową Elżbietę II tytułem szlacheckim za zasługi dla brytyjskiej muzyki. Kulminacją dnia Panufnika w Kings Place będzie wieczór kabaretowy inspirowany warszawskimi spotkaniami muzycznymi okresu II wojny światowej. Podczas okupacji niemieckiej, by zarobić kilka groszy Panufnik wraz z Witoldem Lutosławskim grali podczas takich właśnie wieczorków własne piosenki, utwory klasyczne i jazzowe. Często improwizowali, bawili się muzyką. Podczas koncertu kabaretowego w Kings Place, publiczność będzie miała okazję odkryć tą żartobliwą i jazzującą stronę twórczości kompozytora, wysłuchując jego wodewilowe kompozycje z tamtych lat oraz piosenki Roxanny w jazzowej aranżacji wykonane przez piosenkarzy Jacqui Dankworth oraz Charliego Wooda. Ponadto zabrzmią utwory współczesnych mu kompozytorów. Panufnik 100 odbywa się we współpracy z Instytutem Kultury Polskiej w Londynie. Bilety: Kings Place, numer telefonu 0207 520 1490 oraz na stronie www.kingsplace.co.uk/panufnik. W niedzielę 19 października London Symphony Orchestra pod dyrekcją Antonio Pappano wykonała Symfonię nr Andrzeja Panufnika. Koncert ten odbył się również w ramach obchodów Roku Panufnika. Ta znakomita orkiestra, z którą Panufnik był związany przez wiele lat, zagrała w londyńskim Barbicanie dzień po występie w nowo otwartej sali koncertowej w Katowicach. Z LSO tego samego wieczoru wystąpił wybitny polski pianista Piotr Anderszewski, który do tego stopnia zachwycił publiczność w Barbicanie, że nie obyło się bez bisu. Andreszewski zagrał koncert fortepianowy Schumanna.

nie długość a emocje, jakie towarzyszyły mi podczas tej rozmowy, są najważniejszą składową atmosfery, którą chciałbym za pomocą tych kilkunastu zdań oddać.

brał pan życie w Laurel Canyon w Stanach Zjednoczonych?

Tak jak Cheshire Cat, pojawia się pan i znika z elegancją. Jak podobało się panu granie tutaj?

– Jako muzycy niezupełnie sami możemy decydować o tym, jak długo chcemy jeździć w trasy. Trzeba będzie poczekać i zobaczyć.

– Dzisiejszy koncert był świetny. Nagłośnienie w sali było dobre i mieliśmy znakomitą zabawę.

Grał pan kiedyś w Polsce?

Jak często g rywa pan w St. Albans?

Co pan sądzi o polskiej publiczności?

– Organizacja takich wydarzeń zależy od promotorów. Teraz mamy trasę po Wielkiej Brytanii i ktoś w St. Albans zechciał, byśmy tu zagrali.

– To świetna publiczność, zawsze taka była. Pierwszy raz graliśmy tam w 1980 lub 1981.

Pana ojciec, Murray Mayall, był wielkim sympatykiem jazzu. Czy to jemu zawdzięcza pan swoją fascynację amerykańskim bluesem?

– Nie, on w ogóle nie interesował się bluesem. Dla niego istniał głównie jazz. Swoją drogę do bluesa znalazłem sam. Współpracowało z panem wielu znanych muzyków, między innymi Eric Clapton, Jack Bruce, Peter Greene, John McVie, Mick Fleetwood. To oni pana znaleźli, czy pan ich?

– To lider zespołu zawsze znajduje ludzi, z którymi chce pracować. Jest pan Brytyjczykiem. Dlaczego wy-

– W Los Angeles jest piękny klimat. Czy będzie pan próbował zrobić podobną trasę na swoje 90. urodziny?

– Byliśmy tam wiele razy. Nie pamiętam dokładnie ile, ale sporo.

Czy jest pan dumny z Erica Clapton, Petera Greene’a, bardzo sławnych obecnie gitarzystów?

– Tak, pewnie. Dowiedli swojej wartości, a to mówi samo za siebie. Uwielbienie, jakie zawsze do niego w sercu nosiłem od 19 października będzie już miało uśmiech i ciepłe spojrzenie człowieka, który zamiast zamykać się w niedostępnych pokojach dla VIP-ów i otaczać uzbrojoną po zęby gwardią ochroniarzy, woli podawać rękę każdemu, kto kocha jego muzykę i patrzeć prosto w oczy swoim wielbicielom.

Sławomir Orwat Wywiad przełożył: Mirek Chwedziak


|21

nowy czas | 10 (208) 2014

kultura

vanity circus Wojciech A. Sobczyński

I

t is interesting to find ourselves some distance away from our destination, and meander the streets of London at random. Unlike modern grid cities, London evolved almost organically from a bunch of surrounding hamlets and villages. The streets follow former boundaries of the land holdings, brooks or gardens. One never knows where you are going to end up, testing one’s sense of direction. Even in the centre that I know so well, I stumble on a concealed cul-de-sac, a yard, or mews offering something unexpected, as it happened one day recently. I had to deliver a copy of Nowy Czas to a gallery that requested the last issue in exchange for good resolution photographs. Such promise is easier said than done. You can’t stop-by even for a second without risking a parking penalty issued by an eager hunter who is operating a remotely controlled CCTV camera, so I had a substantial walk from the first available parking space. My initial resentment quickly turned to pleasure. Almost every window, or door of Mayfair and St. James’s is a gallery of one sort or another, and without exception, all art dealers on my way displayed their best offers. Like blossoms in the spring attracting pollinating insects, in this case, visitors from all corners of the world converging on London for the annual art jamboree. The doorways of notable dealers and auction houses filled a steady stream of dandy Italians, elegant French, serious Germans and eccentric wealthy Americans. My attention was drawn to a brand new building that appeared at the north end of Berkeley Square, a stone throw away from the Gagosian Gallery and opposite Porsche showrooms. The door was open. Scores of tradesman were frantically putting finishing touches, banners and signs. It was Phillips Auctioneers who were making a re-entry onto the London market after an absence of some years. A banner read: A Very Short History of Contemporary Sculpture and indeed, through the large plate glass windows I saw a token sculpture by Barry Flanagan and an early Anthony Caro, and in another window, Anselm Keifer painting with an estimated price tag over half a million pounds. Yes, it is a place of art business, and a big one, too. Walking around, I had very nearly stepped on Twelve Copper Cardinal – 1972 Carl Andre’s copper plates arranged on the floor like an empty fashion show catwalk. A burly guard watched over a red neon light installation created by Sarah Lucas, who represented Great Britain in this year’s Venice Biennale. The delicate neon tubes were arranged as a set of simple trapezoids, but in plain English, it was a shape of a coffin. The object was made a decade or so ago. I suspect it testifies to Ms Lucas state of mind confronted with her mortality during a life threatening fight with cancer. However, unfairly or not, it provoked my thoughts in general, posing questions about the current state of art. Thank heavens for some certainties like the Rembrandt exhibition in the National Gallery. Everyone in the media praises the artist and the choice of paintings selected by the curatorial team, and I add my modest vote of praise, too. There is also Constable in the Victoria and Albert Museum, Turner in the Tate and Egon Schiele in the Courtauld Institute Gallery. What a stellar choice! I do not know what would be my order of preference, so I recommend to readers to see all four, but without a doubt the list would start with Rembrandt as the first choice. And it is because of my subjective bias. I admire humanity emanating from his selfportraits. In particular, it is the expression in his eyes as he looks at the viewer. The mischievous young eyes in the early portraits, full of hope and zest for life. They almost smile, immersed in

I AdmIre rembrAndt’S humAnIty emAnAtIng from hIS Self PortrAItS. In PArtIculAr It IS the exPreSSIon In hIS eyeS AS he lookS At the vIeWer.

studious observation. In his late self-portraits the eyes are like our grandfather whom we love dearly. We can imagine that he is troubled because the story he is about to tell us is without a happy ending. His gaze is intense. He observes our reactions and is ready to say sorry if he brought tears to the listener eyes. It is a story of success followed by a bitter taste of late misfortune. It is incredible that Rembrandt's contemporaries had rejected him as an inadequate painter. The same misfortune fell on Turner. His late paintings, now on view in Tate Britain, were regarded as a product of a deranged mind affected by premature senility. Now, we regard them as work of genius ahead of his time, a precursor of Impressionism. Egon Schiele drawings at Courtauld are a must, too. Powerful and brave depictions of women and man, on the margins of the Viennese society. His drawings are raw and frank in the depiction of sexuality and may shock a faint hearted viewer today, but if you wish to experience a unique mastery that turned Gustav Klimt into a great supporter and a patron of Schiele, you have to see it. The attention of the general public does not necessarily go towards the past masters in preference to razzmatazz lavished on

Installation by Sarah Lucas

modern offerings. One such example is the Royal Academy exhibition of the most prominent German artist Anselm Keifer. A great artist by any standard, and almost a man with a mission. His exploration of the German psyche is as fascinating as it is disturbing. Keifer deals with the entire German post war angst thrown into one giant cauldron. It is a pictorial conflation of literature, art and cinema, represented by Gunter Grass, Kurt Weill, Bertold Brecht, Joseph Beuys, Wim Wendres, Werner Herzog and more. The scale of his paintings and installations is almost Wagnerian, though I cringe thinking of such a comparison. It is probably the narrative aspects of Keifer’s art that reminds me of vast recitatives of the composer. It came however as a shock to all when the first of the modern art auctions held to coincide with the London Frieze Art Fair, failed to sell Keifer’s painting estimated at 10 million pounds or dollars. It all seems unreal. Sigmar Polke, another modern German artist, broke all auction saleroom records proving, if proof is needed, that you have to die first for markets to go crazy. Polke died in 2010. He has an exhibition at Tate Modern just now, but scores of dealers at Frieze Fair had wheeled out all Polke stocks trying to cash in on the crest of his popularity. Cashing-in on stars does not worry me in the least. Market for art, old and new, is out there whether we like it or not. It’s the wealthy collectors and hedge fund managers who indulge in this record-breaking prize Vanity Fair. However, on the fringes of the recent modern art jamboree there are also scores of art shows for emerging artists and other hopefuls. Attracted by on-line publicity, I went to see one such fair. It was taking place in the east end of London. A carrot of fame and fortune was dangling in front of participating hopefuls. Who knows, the dealers are in town, it could be you they might spot, (just like a lottery advertising blurb). A large, postindustrial space had filled up with all sorts of hopefuls. A price tag for a small pitch – £1,500. Enough to hang a few paintings, not unlike selling potatoes and cabbages on the Whitechapel market. I am sorry for the scores of needy fellow artists, who signed up to a show on such exploitative bases, often at a great expense and hardship. I have grown up with a big dose of idealism about art and culture. I believe it plays a vital role in the well-being of a society, but I am afraid such an exploitative commerce should have a government health warning; exhibiting here can seriously damage your pocket and damage you dignity.

N.B. Stepping out from Phillips show rooms I could not resist walking into Jack Barclays car showrooms. Armed with the camera, I asked for the permission to photograph the super Vanity object: Bugatti Veyron. Price tag for this special version was £2,100,000. I am told that about 2,000 of these machines were sold since the start of production about a decade ago. It has everything under a bonnet to make it the fastest and slickest machine on the road. The technology of materials, the engineering and designing is unparalleled but after all it is a toy for the super wealthy and a folly of the technological age. Rembrandt’s Portrait of a Man with Arms Akimbo was on offer for sale at Frieze Masters, by the New York gallery Otto Naumann Ltd. I did not dare to ask for how much. If I were rich, I would rather buy Rembrandt and donate it to a museum for others to see.

Bugatti Veyron


22|

nowy czas | 10 (208) 2014

kultura

King Ubu in Forest Hill Joanna Ciechanowska

T

he Montage Gallery in Forest Hill has also a quirky coffee shop. Both are run by artist Paweł Wąsek and his wife Gaba. They continue to attract arty types, the young, the old or simply those who want to relax in a pleasant atmosphere and gaze at the paintings on the walls from their open McBooks. And maybe, buy one or two objects of art they can’t live without. The shows are changed about every two weeks and the latest is Ubu’s Retort by John Jukes Johnson. The title of the show is intriguing enough, since Ubu Roi or King Ubu is a famous play by Alfred Jarry which, when first staged in Paris in 1896, caused outrage, riots and scandal, and had to close. Significantly, it is also recognized by some as a starting point of surrealism, symbolism and modernism in art. It had and has a steady following and many adaptations were made. Joan Miró’s lithographs the Barcelona Series use the figure of Ubu Roi. The story is the most absurd mixture of tales and myths and truths, some borrowed from Shakespeare with a grotesque, nonsensical joke of a figure King Ubu who declares that ‘there is no such place as Poland’ but nevertheless, after causing a revolution there, declares himself king and promptly begins to kill his people, getting arrested in Russia, defending himself with the body of a dead bear and escaping to France. John Jukes Johnson whom I have known for quite a few years, has never struck me as a nonsensical figure, rather a typical English gentleman, an artist with an eccentric streak which one can clearly recognize when a spark of interest lights up in his eyes every time the discussion veers into the unusual. But as often, all is not what it seems. I finally managed to pin him down for more serious dipping into his art and life and ‘where it all came from’. Looking at the exhibition, I was intrigued by a small artwork made of an early wooden photo-slide. It is called Slide. Reminiscent of the art of Robert Rauschenberg whom I know he admires, inside the wooden slide, which acts

Joanna Ciechanowska in conversation with John J Johnson – above with his artwork (Slide) , the Montage Gallery

as frame, is a faded transfer image of a couple sitting in the Tuileries Gardens, Paris in 1945. There is some faint writing on the image, which I can’t clearly see, maybe it says amour. So, thinking of Paris, we are drinking coffee in The Montage and I ask John J Johnson ‘where it all came from’ and why Paris, and why 1945.

“I am interested in that moment in history” I hear. “My father, Arthur Johnson was a lawyer who worked in Paris between the wars. He was, at the time, moving in art circles, living with his mistress Jacqueline, who was the widow of the French writer of Polish descent – Guillaume Apollinaire (Apolinary Kostrowicki).

She later modelled for Picasso. My father met Picasso in 1917, and they were friends for many years. Picasso told him: ‘If you ever become an artist, the most important thing is to sell’. My father came to England during the Second World War and worked in De Gaulle’s headquarters near London’s Baker Street interviewing potential espionage candidates. He went back to Paris after the war, but couldn’t get his life together in France, so since he was already married to an Italian – my mother, they went to live in Rome. My childhood years were spent between a boarding school in Switzerland, the land of my birth, and summers in Capri and Rome. I then studied French, Italian and law at Edinburgh University and later, worked as a freelance journalist specializing in literary profiles of such writers as Nancy Cunard and Ivy Compton-Burnett, reviewing novels and also, travel writing. I was a child when my father first took me to Paris in 1946 and I still remember that. He also did pass on to me what Picasso had told him. It is like an old filmstrip of my life. In fact, that’s what I think my art is – the film strips of my life.” John has a studio in Corsica, where he frequently spends time working, so it is not surprising that some of the artworks in the exhibition contain objects the sea washed up. They are found, for example, in The Guy from Algajola; a piece of wooden plank from an old boat, battered by water, with a captivating mixture of colours – washed out lapis lazuli, turquoise and rusty brown, – it becomes the earth and sea itself, only to be topped off up by the bakelite, black head of an upside-down owl, with a nasty grin made of real-false teeth, a serpent of a moustache and a menacing yellow eye. It has the qualities of primitive figures, which start with the Benin figures of Picasso. The installation titled Ubu’s Retort is a hand with a pointed index finger cut off and a sling, a victory sign turned into an ‘f’ sign is stuck in a laboratory bottle. “It came from a disused laboratory at Bart’s Hospital”, says John. “As they were clearing it, I took it all away in bin bags. I wanted the artwork and the reference to Ubu King to ‘diagonally’ suggest Poland and its long history of fights, non-existence and finally, maybe the two finger salute way.” Does John still believe in what Picasso told his father? “No, I don’t. Not really”, he grins ubishly at me. On that note, I look at his Slide on the wall with the intention of grabbing it. But, it already has a red ‘sold’ dot next to it.

London Manuscript London Manuscript is a new volume of verse by Anna Maria Mickiewicz, a Polish-English poet writing in Polish and English and living and publishing in England. Based in London, she is a keen observer of the natural (parks and gardens) and cultural life of the Metropolis, aware of centuries of history behind her and the cultural landscape around her. Her poems are epiphanies in which an instant observation, always rooted in a particular locality, may lead to other worlds: to Ancient Greece, Middle Ages or to the Poland of the poet’s youth.

Socrates can be spotted in a quiet London garden and “What if the woman on the beach was a cousin of Virginia Woolf’s?” The Dead are always with us in the communion of culture. Being a Pole, Mickiewicz cannot leave behind the turbulent history of her country and Eastern Europe (transportations to Siberia, Marshal Law), which was also the history of her family and herself. The memories of “a crumbling world order”, generations “tainted by the pain of parting with the unsettled soil” add certain sadness and discord to the tone of this

poetry, which seems to be in quiet and resigned harmony with its space and time. Other poems, by contrast, are “impressionist” pieces (“Summer in Seaford”), evoking a passing moment, mood or sight, which allow the reader to see things from an unexpected perspective, to discover the unfamiliar in the familiar thanks to a well-crafted and perceptive metaphor. The poet has a special penchant for capturing watery phenomena: fogs, mists, puddles, “droplets of water”, so typical of English landscape and cityscape, but in the end they are

always seen through the filter of culture; nature and culture coalesce. A love of England, its nature and culture transpire from these poems, the poet seems to be very well rooted in her adopted country, but the outlook, metaphors, similes are her own and refreshing, drawing from the experience of living in two cultures, two histories and, last but not least, two languages. And for the reader it is an interesting and pleasing journey through this very sensual, but also marked by history and culture, poetic world.

Tomasz Niedokos


|23

nowy czas | 10 (208) 2014

kultura

Abstract emotions Joanna Ciechanowska

T

he phone at my ear, I am begging: “Please, just one. Please.” Silence and murmur. “Please, any time, any day, please, don’t make me go to Wales.” The man on the line laughs and says, yes. Luckily he found one, just one ticket for The Trial, a new opera written for Music Theatre Wales by Philip Glass, based on Franz Kafka’s nightmarish novel, and if I pay more, (yes, I am paying any price) he might just squeeze me into the talk Phillip Glass himself is giving at Covent Garden Royal Opera House. If there is a composer who makes me go bananas and weak at the knees at the same time it’s Philip Glass, and yes, I would go to Wales to see his new opera. In fact I would go anywhere. And to see him talking live was a double treat. Philip Glass is without a doubt the most successful and most popular living composer today. He has written over twenty operas, numerous symphonies, several ballets, concertos, film music. It is not possible to list everything of his prolific output, and at 77 it looks as if he is still composing an opera a year and more. The Trial by Franz Kafka is particularly close

W dniach od 29 października do 10 listopada w galerii The Montage odbędzie się wystawa fotograficzna pod tytułem Say Yolo one more time autorstwa Daniela Gonery. Jest to dokument przedstawiający pewien okres z życia pracownika cmentarza. Miejsca, które kojarzy się nam z czymś mrocznym i przepełnionym smutkiem. Być może ten dokument choć trochę zmieni nastawienie odbiorcy. The Montage, 33 Dartmouth Road, SE26 6NA

to Polish hearts or at least to those of us who lived in Poland under communist rule. The protagonist is arrested, threatened, prosecuted yet doesn’t know what crime he has committed. The menace of an official, bureaucratic, inhuman monstrosity created by the state is suffocating. Philip Glass has been described as minimalist – a term he hates, or rather as he said himself in his talk at ROH; “Minimalism? That was almost 50 years ago! Why do you still want to talk about minimalism?” What he meant but didn’t say since he comes across as a rather modest man was; ‘Look at what I’ve done over the last half a

century. Are you still banging on about what got me noticed 50 years ago? Surely you cannot see that my work evolved? Changed? Do I need a label other than my own name?’ What he did say, was that at his first ever performance there were only eight people in the audience. “It was not important to me that there were so very few. What was important, that they liked my music. I have never compromised. Quality, not quantity.” I find this statement interesting as it comes from probably the most important composer of our time. It can be and often is the credo of artists stubbornly creating what they see as good work, even though they are often criticized, misunderstood, or plainly laughed at by a wider audience but adored by a few. And only after they ploughed through life and art on the same path they’ve chosen, some of them succeed and the results can be clearly seen. Or rather, noticed by many. The same week I’m confronted with the works of another artist who never compromises – Wojciech Antoni Sobczyński. His exhibition earlier this month at The Montage Gallery in Forest Hill was called New Work. I have known Wojciech for many years, seen many of his shows and visited his studio near Waterloo. I wanted to sit down with him for some serious investigation about his art and his vision, hoping to uncover maybe just a glimpse of a naked artist’s soul. Sobczyński can broadly be described as a modernist sculptor but his work doesn’t easily fall into any category and overlaps into painting and installation. Or perhaps it is all three. In any case, if I can say one thing about this artist, it is that he sticks to his own vision of the world and doesn’t take any notice of what others think of it. He is often amused by my figurative descriptions of his works when I clearly see a figure, a window, a grumpy man sitting in an armchair, when he intended no such thing. “Why?” he asks “why can you listen to Philip Glass, not caring about the narrative, just listen to his music, and in my work you are looking for ‘things’ where ‘things’ are not intended to be? You respond to his music with all your senses, letting it take you somewhere else, not caring what language they sing in, and with my stuff you have to have an explanation? Are you using

a different part of the brain? We are not living in the nineteen century. Art has to reflect the times we live in. And if your work is not heading somewhere, if it doesn’t reflect your own thoughts but is just an imitation, then it’s not worth doing. If you see an art object and you like it, that should also be a red stop sign in your mind; don’t imitate, have your own vision.” He called his show New Work, and new works they are, all of them. They breathe fresh, new air with strong colours and forms. There is a certain optimism and assertiveness about the whole show. But I want to know the beginning. “I am interested in materials, in technology” he says. “I have rejected all connections to anthro pomorphic images. These works are just shapes, forms and colours.” Is that enough? I wonder. “Look, if you take numbers and marry them with feelings, you end up with Bach’s fugues.” I tell him that Philip Glass who studied mathematics said; “Bach is the greatest thing that happened to mankind”. “Yes” replays Wojciech, “Musicians are lucky, they have a shortcut to our inner world. Much of the emotional stuff is structured in our minds so we see things we can refer to. But if you base your work on pure mathematics, you end up without any emotional kick. Unless, for example, like Roman Opalka, you achieve the point beyond by continuing for years in the same obsession.” So, what’s his obsession? I do not give up. “I look at the materials and think what I can do with them. And then, I try to find the shortcut to emotions. ”Like a musician?” “Like everybody else I come with a baggage. Mine is from Cracow where I grew up and studied at the Fine Art Accademy. I think of Rynek – the Marketplace, Planty – the Garden Ring. Of Mariacki Church with its famous Wit Stwosz winged altarpiece”. So how does it all reflect in his work, the new colours, the fresh aura? I wonder. “The late Gothic altarpieces were winged, for a purpose. They would be open or closed. In our times, they are stripped from meaning. Some of my works refer to those winged structures. At this point in my life I have to exercise my own inner demons. Yes, this is a change and I was waiting for it. For a long time…”


24|

10 (208) 2014 | nowy czas

nasze zdrowie

Rewolucja żywnościowa paweł zawadzki

I

nspirująca. Ta książka wyznacza nowy kierunek przyszłości naszej planety” – tak Paul Mc Cartney poleca książkę J. O. Robbinsów zatytułowaną Głosy rewolucji żywnościowej (wyda. www.illuminatio.pl)

John Robbins odziedziczył imperium lodów śmietankowych. Zrezygnował zeń, wybierając proste życie na małej wyspie u wybrzeży Kanady, uprawę ogródka i warzywniaka, wegetarianizm, aktywność pisarską i publicystyczną. Jego książki sprzedały się w dwóch milionach egzemplarzy. Wraz ze swym synem Oceanem jest pionierem i współtwórcą amerykańskiej rewolucji żywnościowej. Książka składa się z siedmiu rozdziałów zawierających dwadzieścia jeden wywiadów z naukowcami, innymi żywnościowymi rewolucjonistami. Każdy rozdział kończy poradnik – Kroki, które możesz podjąć i wykaz stron www dotyczących danej problematyki. Przesłaniem książki jest odwrót od amerykańskiego kultu mięsożerstwa, wysoko przetworzonej żywności, najczęściej modyfikowanej genetycznie. Ich skutkami są epidemie otyłości i tak zwanych chorób cywilizacyjnych, których łatwo uniknąć podejmując wybory proponowane przez autorów książki. Niemal absurdalną kwintesencją amerykańskich upodobań kulinarnych jest opisany w książce eksperyment Morgana Spurlocka (Super size me), który przez kolejne trzydzieści dni, pod kontrolą lekarską, odżywiał się wyłącznie w McDonald’s, czego o mało nie przypłacił życiem. Warto poszukać filmu dokumentującego ten „wyczyn”. Inną konsekwencją amerykańskiego stylu życia kulinarnego jest dobrze zorganizowany, wydajny przemysł chorych – czyli współczesna medycyna z towarzyszącymi jej koncernami farmaceutycznymi. Bardzo stara polska fraszka medyczna ujmowała to krótko: „Lekarz wspiera aptekarza, obaj znów grabarza. Ale do ostatniej pory na nich robi chory”. Każdy, kto mieszkał w małej miejscowości, miał ogródek przy

domu, pamięta jesienne miesiące – zapach i smak powideł smażonych przez matki, suszenie grzybów, spiżarkę pełną kompotów, konfitur, wina domowej roboty, kiszonych ogórków oraz kapusty. Może choć część tych dobrych tradycji polscy londyńczycy przypomną mieszkańcom Wyspy? Slow food robi karierę w Europie, przyjemność ucztowania wśród rodziny i przyjaciół, lokalnych przysmaków zdrowej żywności z własnego warzywniaka lub od zaprzyjaźnionego rolnika – ma większą wartość niż pełna chemii żywność z supermarketu, często modyfikowana genetycznie. Na medalu św. Benedykta, patrona Europy, który ponad 1500 lat temu założył słynny klasztor na Monte Cassino jest łaciński napis: Idź precz szatanie, sam zjedz to, czym chcesz mnie poczęstować – który można dedykować wszystkim entuzjastom przemysłowej żywności GMO made in USA. Z tej perspektywy symboliczny jest mało znany fakt z II wojny światowej – oto ponad 200 samolotów amerykańskich pod koniec wojny zbombardowało klasztor na Monte Cassino, choć nie było to uzasadnione militarnie. Ruiny klasztoru dały ukrycie niemieckim żołnierzom i uczyniły bitwę o klasztor bardziej krwawą. Może to był symboliczny początek amerykańskiej dominacji na Starym Kontynencie? Dociekliwym proponuję sprawdzenie od ilu lat w Anglii istnieje Towarzystwo Wegetariańskie – być może jedno z najstarszych. Wegetarianizm, leczenie głodem, postem, dietą jarską są bowiem bardzo stare. Uprawiali je na przykład Kameduli (młodsza gałąź Benedyktynów), pustelnicy wszystkich wielkich religii, hinduscy jogini, buddyści. Przed wojną w Polsce było znane sanatorium dr. Tarnawskiego i jego „kosowska dieta jarska”. Po wojnie pionierką wegetarian stała się Maria Grodecka, wydając wiele książek na temat zdrowego odżywiania. Ciało i ducha ratować żywieniem to tytuł książki dr Ewy Dąbrowskiej, wielokrotnie wznawianej. W Radawie na Podkarpaciu istnieje Ośrodek Profilaktyczno-Rehabilitacyjny im. Ojca Pio (www.jac.rz.pl) leczący dietą jarzynowo-owocową. Detoksykację organizmu wspomagają ruch, spacery po lesie, soki owocowe – wszystko pod nadzorem lekarskim. Efektem takiej terapii jest wychodzenie z takich schorzeń, jak nadciśnienie, wrzody żołądka, zawały, nadwaga, wysoki poziom cholesterolu i inne schorzenia

cywilizacyjne. Ośrodek ma wielu pacjentów z całej Unii Europejskiej, także z Anglii. Książka J.O. Robbinsów Głosy rewolucji żywnościowej daje nadzieję, że Ameryka się obudziła i może przestanie zatruwać siebie i innych wysoko przetworzoną żywnością genetycznie modyfikowaną. Książka warta jest lektury. Na początku lat siedemdziesiątych Akademię Medyczną w Krakowie ukończył Józef Krop, wspominając z wdzięcznością jednego ze swoich nauczycieli, słynnego prof. Juliana Aleksandrowicza. Wyjechał do Kanady, tam przez blisko trzydzieści lat prowadził praktykę lekarską. co opisał w niedawno wydanej książce – Józef Krop: Ratujmy się. Elementarz medycyny ekologicznej (www.dziedzictwonatury.pl). Oparta na przypadkach z praktyki lekarskiej książka zawiera informacje przypominające horror – na przykład mleko matek amerykańskich zawiera blisko dwieście substancji toksycznych! Minimalne ilości trucizny produkowanych współcześnie przez chemię powoduje zakłócenia hormonalne u białych niedźwiedzi, toksyny są znajdowane na obu biegunach! W rzekach zatruwanych ściekami ryby zmieniają płeć, słynne wielkie jeziora w Kanadzie w dużej części są już zatrute... Dlaczego niektóre cywilizacje upadły, a inne przetrwały dowiemy się z książki Jareda Diamonda: Upadek. Ta książka i kilka innych tytułów są dostępne w języku polskim i uzupełniają cały obraz. Jako sympatyk Stanisława Lema przypomnę, że i on opisywał samobójstwo jako możliwy przypadek wysoko rozwiniętych cywilizacji. Co ekologia ujmuje tak: być może jedynym motywem podróży kosmicznych okaże się chęć ucieszki z miejsca zbrodni ekologicznej popełnianej na planecie Ziemia.

reklama

CZY MEDYCYNA WIELOWYMIAROWA MOżE POMóC W UZDROWIENIU RAKA PROSTATY? MARINA MOCKAŁŁO I BOGUSŁAW ARTUR, PROWADZą CENTRUM MEDYCYNY WIELOWYMIAROWEj „LIFE HEALING”. OD PONAD 20 LAT PRACUją NAD METODą MEDYCYNY WIELOWYMIAROWEj ZWIąZANą Z PRZYCZYNAMI I ICH SKUTKAMI NA WSZYSTKICH POZIOMACH I WE WSZYSTKICH ASPEKTACH żYCIA KAżDEGO Z NAS. Praca Mariny Mockałło i Bogusława Artura obejmuje diagnozowanie przyczyn problemów oraz usuwanie skutków i pomoc w odzyskaniu zdrowia. Odnoszą znaczące sukcesy skutecznie uzdrawiając z wielu śmiertelnych chorób, nowotworów, depresji, uzależnień, chorób autoagresji. Pomagają w rozwoju osobistym, w odzyskaniu radości i lepszej jakości życia. Pomagają również w diagnozowaniu oraz usuwaniu przyczyn niepowodzeń prowadzonego biznesu. Dzieląc się swoimi doświadczeniami postanowili opowiedzieć jak uzdrowili chorego na raka prostaty pacjenta. Uzdrowienie chorego na raka prostaty

Mężczyzna, który zgłosił się do nas przeszedł już wszystkie badania. Ich wyniki były złe, wyznaczony miał już termin operacji. Nasza metoda uzdrawiania rozpoczyna się od znalezienia przyczyny choroby, ponieważ uzdrowienie skutków możliwe jest wyłącznie, gdy poznamy przyczyny. W tym wypadku również należało rozpocząć uzdrawianie od odnalezienia przyczyn choroby. Gruczołu prostaty nie można oddzielić od układu płciowego. Jeśli choruje narząd, chory jest cały układ oraz cały orga-

nizm. Zgodnie z naszym algorytmem, weszliśmy w przyczyny uszkodzenia układu płciowego oraz wszystkich elementów tego układu. Warto zwrócić uwagę, że układ płciowy, zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet, jest bardzo wrażliwy na negatywne oddziaływanie innych ludzi. I jeśli ktoś takie oddziaływanie ukierunkuje na chorobę, to wcześniej czy później niestety choroba się pojawi. Po przeprowadzeniu diagnozy okazało się, że bezpośrednią przyczyną choroby były negatywne programy i inne rodzaje negatywnej energetyki, skierowane na układ płciowy naszego pacjenta, wysyłane przez jego żonę, z którą walczył przed sądem na sprawie rozwodowej. Główną przyczyną podatności tego mężczyzny na przekleństwa żony i programy nienawiści była jego własna lekcja karmiczna do odrobienia. Miał za zadanie: nauczyć się szanować kobiety i wyzbyć się pokusy cudzołóstwa. Rozpoczęliśmy wspólnie pracę – on pracował nad zrozumieniem i całkowitym usunięciem u siebie swoich ograniczeń, a my likwidowaliśmy wszystkie przyczyny i skutki choroby w całym jego organizmie. Po niecałych trzech tygodniach powtórzył badania – po guzie nie było już śladu.

MARINA MOCKAŁŁO I BOGUSŁAW ARTUR ZAPRASZAJĄ NA BEZPŁATNY WYKŁAD Z MEDYCYNY WIELOWYMIAROWEJ Z INDYWIDUALNĄ DIAGNOZĄ ENERGETYCZNĄ KAŻDEGO UCZESTNIKA ORAZ ZBIOROWYM SEANSEM UZDRAWIANIA. 14 listopada od godz. 19.00 do 22.00 dowiesz się jak łatwo pozbyć się choroby albo poprawić trudną sytuację życiową. 1

WARSZTAT: „TECHNOLOGIA ŚWIADOMEGO ŻYCIA. POWIĘKSZENIE SWOJEJ WEWNĘTRZNEJ MOCY – DROGĄ DO SUKCESU”. 22-23 LISTOPADA OD. GODZ. 10.00 DO 18.00 Miejsce: ACTON SPIRITUAL CENTRE Acton Woodhurst Road W3 6SL Je śli masz py ta nie, za daj je ma ilo wo, a na wy kła dzie od po wie my: me dy cy na.wie lo wy mia ro wa@gma il.com www.me dy cy na -wie lo wy mia ro wa.pl Zapisy na indywidualne sesje uzdrawiające oraz warsztat : Halina, tel.: 0770 279 5715. Marina i Bogusław, tel.: +44 7459535986. +48 516179648. serdecznie zapraszamy!


|25

nowy czas | 10 (208) 2014

pytania obieżyświata

Dlaczego nie wolno wywozić totemów z indiańskich wsi?

Włodzimierz Fenrych

D

eszcz chlasta po twarzy, łódź skacze na falach jak narowisty koń, ale ma dwa silniki i porusza się szybko. Jedziemy do słynnej na cały świat atrakcji turystycznej. Jest to kilka spróchniałych i porośniętych mchem słupów, na których kiedyś, dawno temu, było coś wyrzeźbione. Dziś z tych rzeźb widać zaiste niewiele, gdzieś jakieś oko wyzierające spod mchu albo wyszczerzony drewniany kieł. Upłynie pewnie jeszcze jakieś dziesięć lat i już nic z tego nie zostanie. Może właśnie to dogorywanie jest magnesem dla turystów? Ale jechać na kraj świata, żeby baczyć próchniejące drewniane zębiszcza? I jeszcze płacić kilkaset dolarów firmie, która tam zawiezie skaczącą po falach łódką? Inaczej niż skaczącą łódką dojechać się tam nie da. Można ewentualnie dopłynąć jachtem lub kajakiem, ale skakania na oceanicznej fali uniknąć nie można. Próchniejące rzeźby to pozostałości wsi Indian Haida, którzy zamieszkiwali archipelag nazwany pod koniec XVIII wieku Wyspami Królowej Charlotte. Są to wyspy należące dziś do Kanady, ale położone daleko na oceanie i niewidoczne ze stałego lądu. Indianie Haida mieszkali na tych wyspach od tysiącleci, budowali znakomite łodzie i niczym Wikingowie napadali na wsie Indian mieszkających na stałym lądzie. Mieszkali w solidnych domach zbudowanych z desek, żyli przede wszystkim z połowów łososia wpływającego co roku tłumnie na tarło w górę rzek. Rzeźbili totemy, dzięki którym zdobyli światową sławę jako artyści. Inne szczepy tego regionu też rzeźbiły totemy, ale każdy szczep miał własny styl, a totemy Haida mają w sobie najwięcej uroku dla widza z innych kręgów cywilizacyjnych. Haida rzeźbili totemy jeszcze przed nawiązaniem kontaktów z białymi żeglarzami. Istnieje rysunek z XVIII wieku przedstawiający dom z totemem służącym jako wejście – groteskowo rozdziawione usta, przez które wchodziło się do wnętrza. Kontakt z białymi ludźmi spowodował eksplozję tej sztuki, a to dlatego, że biali przywieźli stalowe narzędzia, które znacznie ułatwiły rzeźbienie. Handlarze chcieli za nie futra morskiej wydry, wówczas pospolitej w tych okolicach. Futra te były następnie sprzedawane w Chinach z wielokrotnym przebiciem. Tak więc rozkwit sztuki rzeźbionego totemu znacznie się przyczynił do tego, że wydra morska została prawie całkowicie wytępiona. Biali handlarze jednakże przywieźli ze sobą nie tylko stalowe narzędzia. Przywieźli również zarazki czarnej ospy, o czym sami nie wiedzieli, bo byli na nią odporni. Nie wiedzieli o tym również dlatego, że nie wiedzieli o istnieniu zarazków – doktor Pasteur nie dokonał jeszcze swoich epokowych odkryć. Ale niezależnie od tego co kto rozumiał, a czego nie rozumiał – proces był nieubłagany: w drugiej połowie stulecia Indianie Haida poszli w ślady morskiej wydry – niemal wszyscy wymarli. W wyniku europejskich chorób, zwłaszcza w epidemiach czarnej ospy w latach sześćdziesiątych XIX wieku wymarło 90 proc. ludności archipelagu. To więcej niż żydowski holokaust podczas II wojny światowej. Wymarła starszyzna pamiętająca ustnie przekazywaną tradycję. Wsie opustoszały, po bujnym rozwoju sztuki pozostały rzeźbione słupy stojące pośród

Totem wywieziony ze wsi Skedans w latach 50-tych obecnie w muzeum w Vancouver. Obok totem powracajacy do Matki Ziemi

chaszczy. Dziś nie wiadomo dokładnie co przedstawiały rzeźby na niektórych totemach, ponieważ wymarli ci, którzy mogli to opowiedzieć. Opuszczone półtora stulecia temu, próchnieją i upadają, wracają do Matki Ziemi, z której niegdyś wyrosły. Tymczasem totemami stojącymi wśród opustoszałych wsi zainteresowali się kolekcjonerzy. Niektórzy przypływali tam na jachtach i po prostu brali to co jeszcze pozostało. Zapewne wychodzili z założenia, że skoro stoi to opuszczone i nikt się tym nie interesuje, to można sobie brać. Niektóre z tych rzeźb wylądowały w muzeach, inne w zbiorach prywatnych. Problem w tym, że właściciele wcale nie całkiem wymarli. Wymarło ich 90 proc., ale 10 proc. przeżyło. Wśród ludu Haida prawo własności było bardzo rozwinięte, w tym prawo do użytkowania ziemi, a co za tym idzie, sprecyzowane było prawo dziedziczenia. Ci, którzy przeżyli epidemie, zgromadzili się w dwóch wsiach na największej wyspie archipelagu, ale do dziś wiadomo kto jest dziedzicznym wodzem każdej z opuszczonych wsi na innych wyspach. Ci wodzowie wprawdzie tam nie mieszkają, ale to nie znaczy, że zgadzają się, by ktoś ot tak, po prostu, wywoził sobie stamtąd rzeźby. Te rzeźby powstały w konkretnym celu i mają pozostać tam, gdzie je postawiono. Tymczasem społeczeństwo Haida przeszło sporą ewolucję. Niegdyś wódz obejmował swoją pozycję w czasie ceremonii zwanej potlacz, wielkiej uczty z muzyką i tańcami, w czasie której rozdawano prezenty wszystkim zaproszonym gościom. Goście przybywali nie tylko z jednej wsi, ale z całej okolicy, również z daleko położonych miejscowości. W czasie potlaczu wódz rozdawał wszystko co miał; było to w czasach, kiedy respekt zyskiwało się nie dzięki temu ile się ma, ale ile się rozdaje. Każdy obecny na potlaczu był świadkiem tego, co tam zostało ogłoszone – potlacz spełniał funkcję prawną w społeczeństwie nieznającym pisma. Zyskiwanie respektu przez rozdawanie wszystkiego, co się ma? Przecież to oczywisty przejaw barbarzyństwa! W każdym razie władze Kanady uznały tę praktykę za barbarzyńską i zakazały jej w 1884 roku. Nie tylko za organizację, ale za sam udział w potlaczu groziło więzienie. Kanada wprowadziła także obowiązek nauki w szkołach, przy czym dla Indian organizowano szkoły z internatem, gdzie dzieci mieszkały z dala od rodziców. Przemieszane z uczniami z innych szczepów, z którymi można było porozumieć się tylko po angielsku, dzieci zapominały swojego języka. Dziś językiem Haida mówi tylko kilkudziesięciu staruszków. Co nie znaczy, że Haida zapomnieli kim są. Biali Kanadyjczycy nie próbowali zrozumieć systemu prawnego opartego na zgromadzeniach z muzyką i tańcami, ale młodzież Haida, przeszedłszy przez kanadyjski system szkolnictwa, z czasem zrozumiała system prawny oparty na posiedzeniach mężczyzn w togach i perukach. I wynikły z tego ciekawe rzeczy. Kanadyjskie prawo nie pozwala ot tak brać sobie rzeźb, których nikt nie pilnuje. Pewnego dnia dziedziczny wódz wsi Ske-

dans, który pracował jako rybak na kutrze bazującym w porcie Prince Rupert, dowiedział się, że na jednym z cumujących w porcie jachtów znajduje się rzeźba zabrana właśnie ze Skedans. Zawiadomił policję i rzeźba została skonfiskowana i zwrócona prawowitym właścicielom. Aby zapobiec tego rodzaju kradzieżom powstała organizacja Haida Watchmen, której członkowie (dziś w większości młodzi ludzie) przebywają w opuszczonych wsiach i pilnują, by nikt niczego nie wywoził. Zainteresowanie kolekcjonerów rzeźbami z opuszczonych wsi spowodowało inną ciekawa reakcję – produkcję totemów dla nowego odbiorcy. Pierwotnie totem stał przed domem, w którym mieszkała liczna rodzina i stanowił coś w rodzaju herbu – ogłaszał wszem i wobec, jaka rodzina w tym domu mieszka. Istniały też totemy-grobowce, na których szczycie umieszczano bogato rzeźbioną trumnę ze szczątkami wielkiego wodza. Dzisiejsi Haida mieszkają w takich samych domach, co inni mieszkańcy Kanady, przed domami na podjeździe stoją samochody, tym niemniej sztuka rzeźbienia totemów nie wymarła. Kolekcjonerzy spowodowali, że stała się ona sławna w całym świecie. Ostatnio UNESCO jedną z tych opuszczonych wsi (tą, w której zachowało się najwięcej nieprzegniłych totemów) ogłosiło skarbem ludzkości. Obecnie powstają totemy na zamówienie instytucji, które chciałyby postawić totem przed swoim biurowcem. Na potrzeby kolekcjonerów powstał nawet nowy gatunek sztuki – miniaturowy totem rzeźbiony w argilicie, czarnej skale występującej tylko na Wyspach Królowej Charlotte. Zupełnie przypadkiem tego samego dnia, kiedy rano skaczącą po falach łodzią płynąłem do opuszczonej wsi Skedans, wieczorem byłem w Centrum Kultury w Skidagate na wernisażu wystawy współczesnych artystów. Żeby nie było wątpliwości – nie były to żadne postmodernistyczne bohomazy, lecz rzeźby w tujowym drewnie i argilicie, tkaniny z tujowego łyka, a także maski używane do tradycyjnych tańców. Tańce i tradycyjna muzyka były także częścią wernisażu, ale to nie były ludowe tańce dla turystów – wernisażowy tłum składał się prawie wyłącznie z Indian. Całą ceremonię otwierał Taniec Rozsypywania Orlego Pierza, które jest symbolem pokoju i dobrej myśli, mającej zapanować wśród zebranych. A śpiewacy wykonywali tradycyjne pieśni z dynamiką współczesnej grupy folkowej, a nie etnograficznej repliki. Sztuka Haida najwyraźniej żyje, póki żyją młodzi ludzie tworzący ją z entuzjazmem. Żyje i kontynuuje dawne formy, choć tworzona jest w innym celu – po części po to, by być wystawiona w muzeum i by wystawę otwierał wernisaż. Innego rodzaju są też dziś odbiorcy. Ta dawna sztuka, mimo podobnych form, nie po to była tworzona. Totemy grobowe nie po to powstały, by je kiedyś zabrać do muzeum, one miały z czasem upaść i wrócić do Matki Ziemi, z której wyszły. Taki jest cykl życia, nawet wielcy i sławni wodzowie i całe ich bogactwo kiedyś do Matki Ziemi wrócić musi. A dzisiejsi młodzi Indianie pilnują, by tak się właśnie stało.


26|

10 (208) 2014 | nowy czas

czas na podróże

Widok z La Giraldy Sewilla tonie w pomarańczach – drzewka pomarańczowe rosną wszędzie, począwszy od sławnego Patio de los Naranjos (Dziedzińca Drzewek Pomarańczowych) przed katedrą, poprzez szerokie bulwary, ulice, parki, po zacienione patia i wąskie zaułki. Drzewek jest w mieście około 25 tysięcy, a owoców – miliony. Ale nikt ich nie zrywa, nikt nie zjada. Czyżby Hiszpanie nie lubili pomarańczy?

Tekst i zdjęcia: Marcin Kołpanowicz

W

Sewilli celowo sadzi się niesmaczną odmianę pomarańczy, by przez cały rok mogła pełnić wyłącznie funkcję dekoracyjną. Różni się ona od jadalnych odmian podwójnym liściem – nadprogramowy wąski listek rośnie wzdłuż szypułki łączącej liść z gałęzią. Owoce zbiera się raz w roku, w grudniu lub styczniu, i wyrabia z nich marmoladę. Ale tej Hiszpanie także nie jedzą – twierdzą, że nadaje się ona jedynie dla Anglików, i właśnie na Wyspy trafia cała produkcja. Gdy zakwitają drzewka pomarańczowe, a dzieje się to na ogół około Wielkanocy, całe miasto pachnie jak fabryka perfum, każdy zakątek przesycony jest nieco mydlanym, lecz świeżym aromatem. Białe kwiaty przypominają kształtem miniaturowe żonkile. Ich olejki eteryczne zawierają enzym radości. Nic dziwnego, że wyciąg z kwiatu pomarańczy stosuje się w leczeniu depresji. I być może stąd u mieszkańców Andaluzji, której stolicą jest Sewilla, tak wiele pogody ducha, entuzjazmu i życzliwości. Wydają się żyć zgodnie z refrenem piosenki Tadeusza Woźniaka: Lubię śpiewać, lubię tańczyć, lubię zapach pomarańczy. A także ze starożytną dewizą: carpe diem (chwytaj dzień, ciesz się życiem), sformułowaną przez Horacego, a spopularyzowaną przez stoika Senekę, który pochodził zresztą z pobliskiej Kordoby. Życie w Sewilli ma dwa główne punkty: weekend i sjestę, z krótkimi przerwami na pracę. Weekend zaczyna się od piątkowej sjesty i wkrótce po niej zapełniają się wszystkie lokale w mieście, a Sewilla ma ich rekordową liczbę w przeliczeniu na mieszkańca. Kiedy wieczorem wychodzi się na ulice, nigdzie nie widać oznak kryzysu. Ożywiony, rozdyskutowany tłum wypełnia szczelnie niezliczone kafejki, puby, bary, restauracje i znajdujące się przed nimi ogródki. Jak widać, Hiszpanie mają własny sposób na kryzys: usiąść w kawiarni i poczekać aż kryzys się skończy. Usiąść – lub stanąć przy wysokim stoliku, bo popularne jest tu imprezowanie na stojąco i częste zmiany lokalu. Życie nocne kwitnie przynajmniej do drugiej rano, więc może w wydaniu sewilskim złota myśl Horacego powinna brzmieć nie carpe diem, a carpe noctem?

Toro del’Oro – nazwana Złotą Wieżą, bo tutaj trafiał najpierw cały kruszec przywożony z Nowego Świata

stanie w zenicie. Sjesta, zwana tutaj „ulubionym sportem narodowym” lub „hiszpańską jogą”, wydaje się być jedynym sposobem na przetrwanie piekła godzin południowych.

KROKODYL W KATEDRZE Czy podczas sjesty, czy nocą – ten projekt musiał przyjść do głowy we śnie, bo na jawie nie sposób wyobrazić sobie tak nieprawdopodobnej budowli, jaką jest katedra w Sewilli. Może przyśniła się królowi, może któremuś z kanoników biorących udział w naradzie Kapituły po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło meczet, wykorzystywany dotąd jako kościół? W każdym razie jej budowę

JADALNA PRZYKRYWKA Wino lub coraz popularniejsze piwo zagryza się najbardziej typową przekąską Półwyspu Iberyjskiego, zwaną tapas. Słowo „tapas” oznacza dosłownie przykrywkę, a historia tego dania sięga dawnych wieków. Pierwotnie był to plasterek sera lub salami, którym goście przydrożnych karczm przykrywali kieliszek z winem, żeby nie wpadały do niego muchy; przykrywkę zjadano dopiero po opróżnieniu kieliszka. Dziś, gdy problem much został zażegnany, tapas może być małą kanapką, pasztecikiem, panierowanym kawałkiem ryby, cienkim plasterkiem szynki, oliwką zawiniętą w plasterek sera – czymkolwiek, co można przełknąć na jeden kęs. Nocne życie Sewilli przeciąga się niemal do rana, ponieważ za dnia w położonym w kotlinie mieście panują temperatury iście afrykańskie. Dlatego okna domów zasłania się przez cały dzień okiennicami lub matami. Uliczki są wąziutkie (cień jest bezcenny), a chodniki i posadzki podwórek, tradycyjnie wykładane rzecznymi otoczakami, gospodynie nad ranem obficie skrapiają wodą, która – lekko parując – ochładza i odświeża powietrze, kiedy słońce

zainicjowało dwu Alonsów: projekt świątyni stworzył architekt Alonso Martinez, zaś arcybiskup Alonzo de Egea pobłogosławił w 1403 roku kamień węgielny pod budowę nowej katedry. Z czasów Maurów pozostał jedynie minaret, zwany La Giralda, zamieniony w dzwonnicę. Na szczyt Giraldy prowadzą nie schody, a spiralna rampa; dzięki temu muezin, który musiał pięć razy dziennie wzywać wiernych do modlitwy, mógł wjeżdżać na górę na grzbiecie osła. Z tarasu roztacza się widok na kolorowe budynki pogrążone w otulinie drzewek pomarańczowych i na niezwykłą, oplecioną łukami przyporowymi konstrukcję katedry, której sklepienia wyglądają z góry jak pancerz gigantycznego owada. Ponieważ powstała ona na obwodzie ogromnego meczetu, rozleglejszego jeszcze niż ten, który przetrwał do naszych dni w Kordobie, kubaturą zbliżona jest do rzymskiej bazyliki św. Piotra i londyńskiej katedry św. Pawła – a więc należy do trzech największych świątyń świata. Oszołomiony jej ogromem, Teofil Gauthier powiedział, że paryska katedra Notre-Dame mogłaby spacerować we wnętrzu sewilskiej z podniesioną głową. Konsekrowano ją po stu latach od rozpoczęcia budowy, w 1507 roku, choć prace wykończeniowe przeciągały się jeszcze dobre 400 lat. Stąd wzięło się porzekadło, którego sewilczycy używają, gdy muszą załatwić jakąś sprawę w urzędzie lub w środku sezonu zamawiają obiad w nadmorskiej restauracji: „To potrwa dłużej, niż budowa katedry”. Nad wejściem do kościoła wisi drewniany krokodyl, na pamiątkę żywego gada, którego przywiózł tu Emir Egiptu, gdy starał się o rękę córki Alfonsa Mądrego w 1260 roku. Czy Aleksander Fredro słyszał o tym osobliwym prezencie zaręczynowym, zanim przyszła mu do głowy sławna kwestia Klary: Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi, luby?

SPÓR O KOLUMBA

Sekret pomarańczowej goryczy – dodatkowy listek na szypułce

Kolumny wewnątrz świątyni są tak ogromne, że porównać je można tylko do kalifornijskich sekwoi. Łuki pod sklepieniem rozkładają się jak wachlarze – przypominają ogromne liście palm. W transepcie położono na podłodze nachylone pod kątem wielkie lustro, w którym można podziwiać misterne koronki gotyckich sklepień bez konieczności zadzierania głowy w górę. W południowej części nawy znajduje się monument Krzysztofa


|27

nowy czas | 10 (208) 2014

czas na podróże Kolumba; właśnie z Sewilli wyruszył sławny podróżnik, by odnaleźć drogę morską do Indii. Trumnę z prochami Cristobala Colona dźwiga czterech królów, reprezentujących średniowieczne królestwa: Kastylii, Leon, Navarry i Aragonii. Czy spoczywa w niej prawdziwe DNA odkrywcy Ameryki – wokół tego trwają spory, bo władze wyspy Santo Domingo, skąd przywędrowały rzekome szczątki żeglarza, utrzymują, że do dziś są w ich posiadaniu, a Hiszpanie wywieźli niewłaściwą trumnę. Tak czy owak, część przewiezionych zza Oceanu prochów sewilczycy wspaniałomyślnie przekazali mieszkańcom Genui, gdzie odkrywca, który nie był wszak Hiszpanem, a Włochem, przyszedł na świat jako Cristoforo Colombo. (O ile, rzecz jasna, nie był Polakiem, Janem z Kolna). Na temat zawartości spiżowej trumny z katedry sewilskiej toczą się zawzięte spory, a wielu profesorów opublikowało wzajemnie sobie zaprzeczające opracowania. Nie ulega jednak wątpliwości, że jakość życia w Europie przed odkryciem Ameryki w 1495 roku była zdecydowanie niższa niż po tej dacie. Bez ziemniaków? Pomidorów? Bez kukurydzy, czekolady i tytoniu? A zwłaszcza bez papryki – nasuwa się jedyne możliwe w tej sytuacji pytanie (wypowiedziane przez pewnego sławnego „paprykarza”): jak bez tego wszystkiego można było żyć, „jak żyć”? Oprócz sadzonek warzyw i złota z Nowego Świata sprowadzano również drogą morską cenne gatunki egzotycznych drzew. Z mahoniu i hebanu, w całości przywiezionych z Ameryki Południowej, wyrzeźbiono potężny chór wewnątrz środkowej nawy kościoła, flankowany z obu stron przez imponujące prospekty organów. W istocie katedra w Sewilli to multi-kościół, w którym mogło odbywać się wiele różnych nabożeństw jednocześnie. W XIX wieku zużywano tu trudną do wyobrażenia ilość 18 tys. 750 litrów wina mszalnego rocznie. Ale też odprawiano wówczas przed osiemdziesięcioma ołtarzami pięćset mszy świętych dziennie. Wyposażenie świątyni oddaje kwintesencję katolickiego ducha, a podczas jednej wizyty nie sposób zobaczyć całego oszałamiającego bogactwa zgromadzonych tu przez wieki dzieł sztuki. Otaczający nawy wieniec kaplic jest prawdziwym skarbcem rzeźb i obrazów, w obu znaczeniach cudownych. Wspomnijmy choćby Madonny, które w Andaluzji mają wyjątkowo piękne oblicza: Niepokalaną dłuta Montañésa, czy Dziewicę – Martineza; widać, że rzeźbiarzom pozowały najurodziwsze Andaluzyjki. Wymieńmy posążek Niemego Dzieciątka, figurę świętego Hermenegilda (nie mylić ze świętą Hermenegildą), i dwu Jakubów, Młodszego i Starszego. Oraz ekspresyjne, znakomite rzeźbiarsko krucyfiksy, a wśród nich Chrystusa Duchowych Rozbitków, przed którym modlili się skazańcy prowadzeni na szubienicę. I jeszcze oleje Bartolomea Estebana Murilla, który w tym mieście urodził się, tworzył i zmarł. Ołtarze, rzeźby, obrazy i misterne relikwiarze to poruszające przykłady duchowości dawnych wieków, kiedy piękno

Katedra w Sewilli kubaturą zbliżona jest do rzymskiej bazyliki św. Piotra i londyńskiej katedry św. Pawła – a więc należy do trzech największych świątyń świata

Koronkowa robota arkad dziedzińca Real Alcazar (Pałacu Królewskiego)

nierozerwalnie łączyło się z dobrem. Szkoda, że choć katedrę odwiedzają tysiące turystów, większość z nich traktuje ją jedynie jak fotogeniczny zabytek , a tylko nieliczni – jak dom modlitwy, gdzie co krok nadarza się okazja, by na chwilę oderwać się od doczesności i zanurzyć w sacrum.

PŁONĄCY, LAMENTUJĄCY, WYGNANI W wypełnionych wycieczkami nawach jest rojno i głośno jak na mercado. Poparzeni słońcem, poobwieszani torbami, plecakami, wodami mineralnymi i aparatami fotograficznymi miłośnicy tanich linii lotniczych, bąbli na piętach oraz hiszpańskich wachlarzy made in China przeciągają hałaśliwymi stadami przez kolejne „miejsca, które trzeba zobaczyć”. Zmęczenie i oszołomienie sprawiają, że w ich głowach Real Alcazar (pałac królewski) i Pawilon na Placu Hiszpańskim, Złota Wieża i La Giralda, Katedra i „Dom Piłata” (by wymienić najważniejsze zabytki Sewilli) zlewają się w jedno; dopiero po powrocie z wycieczki, przerzucając na monitorach laptopów i wyświetlaczach komórek zwały jotpegów, spokojnie obejrzą miejsca, w których byli. Jednak na wieczornym koncercie flamenco obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania. Nic dziwnego – gra na gitarze, śpiew, taniec, a zwłaszcza wyklaskiwanie zawrotnie szybkich rytmów wymagają od artystów wyjątkowej koncentracji i koordynacji. Skomplikowane struktury rytmiczne wprawiają tancerzy w rodzaj transu. Na deskach szkoły flamenco w La Casa de la Memoria w Sewilli, która jest stolicą muzyki flamenco – rozgrywa się niemal misterium, podczas gdy za oknem, nad tonącym w kwiatach patio powoli zapada zmierzch. Szczupła brunetka w czerwonej sukni (zwanej bata de cola) wiruje, klęka, wyskakuje w górę, migocze jak niespokojny płomień . Podobno słowo flamenco znaczy „płonący”. Inna wersja mówi, że pochodzi od „lamentu” (lamento), i taki właśnie zawodzący, przepojony skargą i cierpieniem jest gardłowy, bogato modulowany śpiew wokalisty. Jeszcze inni etymolodzy wywodzą słowo flamenco od hiszpańsko-arabskiego wyrażenia fellah-mengu – ludzie wypędzeni, wygnańcy – którym określano Cyganów koczujących na dzikich brzegach rzeki Gwadalkiwir. Typowy dla andaluzyjskiej sztuki zdobniczej styl mudejar jest pozornie niemożliwą, choć olśniewającą mieszanką motywów muzułmańskich i chrześcijańskich; flamenco to mieszanka jeszcze bardziej zadziwiająca – utworzona z muzyki arabskiej, żydowskiej, cygańskiej i andaluzyjskiej oraz domieszki południowoamerykańskich rytmów. Już starożytni byli pod wrażeniem temperamentu tancerek z pobliskiego Kadyksu (Pliniusz Młodszy i Strabon opisywali ich tańce z kastanietami), ale to, co dziś określamy jako flamenco, zaistniało dopiero w XVIII wieku. Przełom XIX i XX wieku był okresem rozkwitu i popularności flamenco; wtedy zaczęto je grać i tańczyć w kawiarniach (cafés cantantes) i organizować płatne koncerty. Gdy w roku 1975 w madryckim Teatro Real wystąpił po raz pierwszy największy żyjący wirtuoz flamenco, Paco de Lucia, w tradycyjnych kręgach wzbudziło to protesty: „muzyka biedoty” w świątyni sztuki?! Do

Madonny w Andaluzji mają wyjątkowo piękne oblicza; widać, że rzeźbiarzom pozowały najurodziwsze Andaluzyjki

niedawna flamenco nie posiadało zapisu nutowego, sztuka gry przechodziła z ojca na syna: musiał on po prostu siedzieć vis á vis rodziciela i dokładnie naśladować to, co widział i słyszał – i do tego sprowadzała się cała nauka. Paco de Lucia wspominał, że ojciec zamykał go na klucz w pokoju, jedynie z gitarą i dzbankiem wody, i nie wypuszczał, dopóki nie udało mu się poprawnie zagrać skomplikowanej frazy. Gitarzysta na wieczornym koncercie popisuje się godnymi wielkiego Paco, piorunującymi uderzeniami w struny, wykonywanymi zewnętrzną stroną paznokci; jego palce stają się wtedy niewidoczne, jak skrzydła trzmiela w locie. To niezwykle trudny, „karabinowy” styl rasgueado. Jednak ważniejsze są taniec i śpiew. Bailaora i bailaor (tancerka i tancerz) suną przez scenę głośno stukając w nią butami na wysokich obcasach. Z wyprężoną górną połową ciała wykonują trudne figury taneczne, w których próżno szukać łagodności czy słodyczy – pełne są za to dumy, zuchwałości i brawury. Twarze tancerzy są nieruchome, napięte; oczy rzucają spojrzenia wyniosłe i wyzywające. Oboje wyginają się spazmatycznie i wykonują nagłe, gwałtowne zwroty. Wyklaskują jednocześnie bogate, nieoczywiste rytmy (zwane compás), zbyt skomplikowane, by publiczność mogła włączyć się w klaskanie. Taniec wydaje się opowiadać zawiłą historię odrzuconych zalotów i nieszczęśliwych miłości – na to wskazuje także łkający falset śpiewaka. Witalność, namiętność i pożądanie przeplatają się we flamenco z fatalizmem i obezwładniającą melancholią. Fraza przeciąga się, opleciona orientalnymi ozdobnikami, drga jak powietrze w upale nad spaloną trawą – po czym urywa się gwałtownie jak brzeg skały nad przepaścią. Autor jest artystą malarzem, podróżnikiem, współpracownikiem pisma Poznaj Świat


28 |

10 (208) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

Z cyklu: HISTORIE LONDYŃSKIE Jacek Ozaist

Odwyk cz. 1

Z

askrzypiały deski, a wzniecony kurz natychmiast wdarł mu się do nosa i oczu. Pudła pełne papierów, niegdyś tak bliskie, nagle zdały się nieprzyjazne i obce, jak gdyby należały do kogoś innego. A może należały? Nie był wszak tą samą osobą. Dokładnie pięć lat temu porzucił ostatnie, niedokończone opowiadanie i odszedł od komputera, nawet się nie oglądając. Nie przeczytał przez ten czas ani jednej książki, gazety, ulotki reklamowej, niczego. Obraził się na słowa i przeszedł na obrazy. Wbrew temu, co radził mu terapeuta, każdą wolną chwilę poświęcał na oglądanie. Zamienił litery na odbicia świata, miraże, rzeczy dotykalne wzrokiem a nie duszą. Nie wiedząc dlaczego, wszedł na strych po zakurzone manuskrypty swoich powieści, scenariuszy, opowiadań, które w zapamiętałym szale popełniał od dwunastego roku życia, a potem nagle porzucił. Teraz, z kieliszkiem wina w drżącej dłoni usiadł w zakurzonym fotelu i z nabożną czcią wyjął z pudła pierwszą z brzegu kartkę papieru. Zaczął czytać z zapartym tchem. Pieścił wzrokiem każdą linijkę tekstu, jakby właśnie odkrywał alfabet.

Natury nie oszukasz – mówił terapeuta – wypinając się na potrzeby wyższego rzędu, tylko siebie zubożysz. Spustoszysz własną duszę. Wcale tak się nie czuł. Po intensywnej pracy nad sobą przestał tworzyć, lecz nie przestał czerpać z dóbr kultury. Tak było wygodniej dla wszystkich. A zwłaszcza dla jego żony. Głównie dla niej całospalił swoje dążenia, pragnienia, wizje. Przez ten czas nikt na świecie nie zauważył, że jakiś człowieczek, gdzieś w dużym mieście, pośród afektowanej konsumpcji i braku potrzeb wyższych, przestał zalewać kartki papieru kanonadami swoich pięknych myśli. Zajął się sprawami zawodowymi i rodzinnymi, bez żalu rozstając się z zezowatymi muzami. I było mu z tym dobrze. Aż do dzisiejszej nocy. Nie mógł spać. Czuł się zmęczony, wręcz wyczerpany, jednak miotał się bezradnie, za nic nie mogąc odpłynąć w otchłań zapomnienia. Było duszno. Za ścianą dudniły czyjeś kroki, ludzie rozmawiali podniesionymi głosami, jak gdyby o trzeciej nad ranem musieli rozważyć jakąś niecierpiącą zwłoki kwestię. Bezsenność to stan zawieszenia pomiędzy wielkim pragnieniem snu, a niemożnością zaśnięcia. Czeka się wtedy, niczym w poczekalni, w której wszystkie drzwi pozostają zamknięte. Człowiek uprawia w łóżku rozmaite akrobacje, lecz jedynie traci czas. Dlatego nie wolno pozwolić, by bezsenność cię obezwładniła. Mimo wycieńczenia, trzeba podnieść się i zacząć coś robić. Chwile mijają bezpowrotnie. Szkoda ich. Dawniej, gdy zbyt długo leżał miotając się w ciemności, włączał w końcu światło i wyławiał z mroków nieistnienia kolejną zapisaną kartkę papieru. Później już tylko pozwalał myślom przemijać, wytłumiał

Nic tak nie uczy pokor y jak nauka obcego języka Michał Goliński

S

iedzę przy barze popijając szkocką whisky pogrążony w dość zabawnej rozmowie z angielskim towarzyszem poznanym parę godzin wcześniej i przymierzam się do zamówienia dla nas następnej kolejki. Robię to w lokalnym języku, jakim jest hiszpański, a raczej jego urywana andaluzyjska odmiana. Barmanka uśmiecha się nienachalnie, doceniając mój lekko południowy akcent. Po chwili, obok mnie przycupnęły dwie Włoszki próbując zamówić drinka, zagaduję po włosku, co wywołuje u

literacki instynkt, dławił myślowe nerwobóle i niepokoje ducha. Miał mnóstwo pozaczynanych historii, a jakoś żadnej nie potrafił ukończyć. Tkwiły tu, na strychu, wzywając do siebie i wywołując wyrzuty sumienia. Powrócił wzrokiem do trzymanej w ręku kartki papieru. Nastał nowy dzień. Kolejny bez znaczenia. Pełen pseudowydarzeń, które imitują jakąś rangę, podobne do łopotu skrzydeł albo ruchu zasłon w oknie. Nie może mi nic dać, ale udaje, że ma dla mnie wszystko, czego pragnę. Nic tak naprawdę się nie wydarza. Każdego dnia napotykamy tę samą przeklętą jałowość bytu. Nowy dzień. Niepodobny do swego poprzednika i zarazem dokładnie taki sam. Który to już? – nasunęło mi się absurdalne pytanie, kiedy ostre światło poranka łechtało moją twarz przez szpary w zasłonach. Powinienem właściwie zapytać, ile jeszcze, lecz jakoś nie przyszło mi to do głowy. Łatwiej patrzy się wstecz, gdzie wszystko jawi się jako wyraźne i skończone, niż przed siebie, gdzie kształty zaledwie majaczą i zawsze mogą wypaść inaczej. Dzień jest najmniejszą istotną jednostką życia. Zawiera w sam raz tyle treści, by móc poddać go sensownej analizie. W ciągu minuty czy godziny może zdarzyć się bardzo wiele, lecz brakuje już czasu, aby to docenić w szerszym kontekście. Z kolei tydzień i miesiąc zawierają zbyt wiele, by ludzki umysł był w stanie to ogarnąć i zapamiętać. Dzień jest w sam raz. Zamknął oczy i głęboko wciągnął nozdrzami powietrze, jak gdyby chciał poczuć woń przeczytanych właśnie słów. Kiedy czytał, wino smakowało inaczej. Nie było zwykłym syrrahem wyprodukowanym przez

jakichś uzurpatorów z Południowej Afryki, tylko napojem magicznym o niezrównanym smaku i zapachu. Pełnym egzaltacji ruchem odłożył kartkę i sięgnął po inną. Max Brod znalazł się na usłanej kamieniami ścieżce, którą osłaniały konary potężnych drzew. Ścieżka pięła się mozolnie w górę, ginąc gdzieś w przestworzach, niedostępnych dla oczu samotnego wędrowca. W oddali odezwał się puchacz, lecz jego głos zabrzmiał głucho i mało przekonująco. Max rozejrzał się bojaźliwie, mrucząc pod nosem jakieś słowa. Chciał dodać sobie otuchy przed przyjęciem czegoś niewiadomego, co – czego był absolutnie pewien – czekało go w najbliższej przyszłości. Ruszył w górę. W pewnej chwili potrącił jakiś kamień, a ten, tocząc się, pociągnął za sobą inne i wszystkie razem potoczyły się środkiem ścieżki hałasując niesamowicie. Max stał zdrętwiały ze strachu, ale nic się nie działo. Wolno, tym razem z niezwykłą uwagą stawiając kroki, ruszył dalej. Ścieżka zdawała się nie mieć końca, sięgać w głąb kosmosu. Nagle, nie wiadomo skąd, w ciemnej gęstwinie błysnęły oczy – ni to żółte, ni zielone, ale jawiły się jako czujne i drapieżne. Z ich powodu znów był zmuszony przystanąć, choć wcale nie było mu to na rękę. Schylił się i ujął w dłonie sporych rozmiarów kamień, który bardziej służyć miał dodaniu odwagi niż ewentualnej obronie. Po chwili oczy znikły, i to równie szybko, jak się pojawiły. W ich miejsce ukazał się nikły, ruchliwy płomyk. Kiedy Max zbliżył się do niego, ze zdziwieniem spostrzegł, że to stojący na płaskim kamieniu lampion z płonącą pod szkłem

nich spore zaskoczenie, gdyż nie spodziewały się spotkać kogoś, kto mówi po włosku w małej mieścinie na samym południu Hiszpanii. Przepraszam je na moment, ruszając w poszukiwaniu toalety. W tym dość sporym jak na Granadę barze, dostrzegam w drugim kącie sali mojego znajomego poznanego we Francji. Krzyczę do niego w spontanicznym odruchu: – Cela fait depuis longtemps que nous ne nous sommes pas vu! (z franc. Gdzieś ty się podziewał, tyle lat cię nie widziałem). On równie zaskoczony odpowiada równie ciepło, że to niezwykła niespodzianka spotkać się tutaj i że chyba pracowałem nad moim francuskim, bo brzmię jak rodowity mieszkaniec Grenoble. Ta hipotetyczna sytuacja idealnie ilustruje to, jak widziałem siebie i moje umiejętności oczami wyobraźni w momencie gdy zaczynałem przygodę ze słownikami, książkami, publikacjami wydanymi w językach obcych. Ich zbliżona znajomość do opisanej sytuacji została okupiona przeze mnie setkami godzin spędzonych nad słownikami, tysiącami minut poświęconych wysłuchanym audiobookom i przede wszystkim niekończącą się listą podjętych prób i popełnionych błędów w codziennych sytuacjach czy to na zagranicznych wyjazdach, czy już mieszkając poza granicami rodzinnego kraju. Żaden kurs i żadna szkoła językowa nie dała mi tyle, co parę miesięcy, a w konsekwencji lat, samozaparcia i uczciwej, sumiennej pracy nad samym sobą. Ktoś, kto zaczyna swoją przygodę z językami, musi być przygotowany na taki wysiłek, ale również musi posiadać bardzo istotną cechę charakteru – prawdopodobnie najważniejszą jeśli chodzi o naukę, obok determinacji. Jest nią dystans do samego siebie. Otóż wierzcie, lub nie, nauka języka obcego to notoryczne robienie z siebie idioty. Tysiące źle wypowiedzianych słów, poprzestawianych akcentów, błędy rzeczowe prowadzące do komicznych nieporozumień – to tyl-

świecą. Ruszył, jak niegdyś Dante, na niezwykłą wędrówkę do sedna zaświatów. Mijał ludzi-karaluchów łażących po suficie, zmutowane psy i wielkie jak warchlaki szczury. Nikt nie chciał udzielić mu informacji, nikt nie zamienił z nim ani jednego słowa. Drążył dziwaczny świat z pogranicza snu i koszmaru, nie wiedząc dokąd zmierza, aż wreszcie w jednej z komnat ujrzał siedzącego za biurkiem Kafkę. – Zajmowałem się ubezpieczeniami – mówi rozbawiony Franz. – Czy istnieje rzecz bardziej doczesna? Max, dlaczego u licha, nie spaliłeś moich książek? Dlaczego nie pozwoliłeś mi odejść w niepamięć? Rękopisy, wydruki, zeszyty. Chaotyczny zapis czyjegoś twórczego pragnienia. Grające szafy wspomnień, strzępy myśli, odciski przeszłości, dalekie echa głosów, rozedrgane sceny z życia, zapomniane dialogi. Były świadectwem wiary, że sztuka może ocalać, że tworząc, człowiek przelewa swoje istnienie na produkt, który jest bardziej trwały od niego. – Adam, jesteś tam? – usłyszał i życie w nim zamarło. – Co ty tam robisz? Szybko upchnął papiery z powrotem w pudle. – Nic nie robię. Siedzę sobie. Trochę trwało zanim wygramoliła się po drabinie na strych. Siedział bez ruchu, czekając na jej nadejście, jak na wyrok. – Adam, znowu to robisz, prawda? Spuścił wzrok. Miał dwa wyjścia. Zrzucić ją z drabiny albo powrócić do dawno zapomnianej rozmowy. – Znowu to robię – odpowiedział hardo.

ko część z tych rzeczy, na które musisz przystać i – przede wszystkim – które musisz zaakceptować w czasie nauki języka. Zaczynając od pojedynczych dźwięków, poprzez zrozumienie melodii danej mowy, kończąc na składaniu pierwszych wyrazów, następnie zdań wykonujemy tę samą pracę, którą wykonuje dziecko tuż po przyjściu na świat. Oczywiście są wyjątki, jak na przykład Emil Krebs, który już przed maturą mówił dwunastoma językami. a w ostateczności opanował podobno 46 w stopniu biegłym. Trzeba jednak przyznać, że większość z nas nie rodzi się geniuszami i ma dość ograniczone możliwości lingwistyczne, przynajmniej na początku. Z czasem jednak satysfakcja jest nieporównywalnie większa do włożonego wysiłku, gdy zakodowany dotychczas język przestaje być jednym wielkim szyfrem i staję się dla nas krok po kroku źródłem informacji. Nic nie zastąpi uczucia zadowolenia po tym, jak samemu dokonasz opłaty w banku, wyślesz paczkę na poczcie czy wreszcie porozmawiasz ze swoim nowym sąsiadem w jego ojczystym języku. Miałem okazję w swoim życiu do publicznych wystąpień na ważnych uroczystościach, uczestniczenia w wykładach na zagranicznych uczelniach, zdawania egzaminów ustnych, podczas których umiejętności werbalne decydowały o moich wynikach. Wszystko marność. Kiedy wchodzę do małego andaluzyjskiego sklepiku obsługiwanego przez mężczyznę w podeszłym wieku i pada słowo avocado, a ja jakimś cudem słyszę abogado (z hiszp. prawnik), nie pozostaje mi nic innego, jak zaśmiać się z samego siebie i dalej pozostać dzieckiem, dla którego obcy język to żywioł, którego nigdy nie da się w pełni okiełznać. Agnieszka Siedlecka przebywa na urlopie


|29

10 (208) 2014 | nowy czas

historie nie tylko zasłyszane

PAN ZENOBIUSZ. Na zdrowie! Irena Falcone

Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród moich przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi miałam do czynienia przez wiele lat. Przygody pana Zenobiusza – mam nadzieję – trochę czytelników rozbawią, a może nawet sprowokują do refleksji…

Jest luty. W Anglii nie jest zbyt zimno, ale przygotowuję walizkę z ciuchami, których tutaj prawie nie noszę: ciepłe sweterki, wełniane skarpety. Wyprawa do kraju wiąże się z urodzinami mojej matki, która kończy 80 lat. Zenobiusz jest już od kilku miesięcy w Polsce i na razie nie zanosi się na to, aby wrócił do Anglii. Kilka tygodni wcześniej w rozmowie telefonicznej deklaruje, że pomoże mi zorganizować w restauracji urodzinowe przyjęcie-niespodziankę dla mojej mamy. Do Polski jedzie z nami mój wieloletni przyjaciel Philip, Anglik. Moje dzieci przygotowały przemówienia, które chcą odczytać na przyjęciu. Philip w samolocie ćwiczy, jak powiedzieć „wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”. I pyta mnie kilkakrotnie, czy na pewno oznacza to happy birthday. Po kilku próbach poddaje się i mówi, że jednak złoży mojej mamie życzenia po angielsku. Philip jest cukrzykiem i kiedy razem podróżujemy, zawsze martwię się że dojdzie do jakiegoś kryzysu i będzie musiał skorzystać z lokalnej opieki zdrowotnej. No, ale tym razem jedziemy do Polski, do cywilizowanego kraju w Europie, więc moje obawy nie są zbyt wielkie. Ostrzegam go jednak wielokrotnie, by się nie dał namówić Zenobiuszowi na picie wódki. Po przyjeździe do Polski musimy załatwić jeszcze kilka spraw, między innymi muszę pójść do PZU. Tego samego dnia idę więc z Zenobiuszem do wielkiego gmachu w centrum miasta. Moja matka – kiedy zdarzało się w przeszłości, iż coś musiałam dla niej załatwić w urzędach, zawsze odmawiała pójścia ze mną, bo jak twierdzi – ja mam złe podejście do urzędników. – W Polsce do urzędników trzeba mówić z szacunkiem i uprzejmie, prosić a nie żądać – twierdzi moja mama. – A ty to zawsze jak hrabianka się zachowujesz, jakby to oni tobie łaskę robili, że cię obsługują, a tutaj tak nie można, bo nic nie załatwisz. Tym razem, jako że mama nie wie, że jestem już w Polsce, nie muszę znowu dyskutować na ten temat i tłumaczyć jej, że tak właśnie powinno być: że to urzędnicy nas obsługują i że to my, klienci, mamy prawa i nie musimy prosić. Zostajemy skierowani do okienka nr 8. W pokoju, w którym znajduje się okienko nr 8, jest jeszcze okienko z numerem 7. W okienku nr 8 stoi karteczka z napisem: Zaraz wracam. W okienku nr 7 siedzi pani z utlenionymi włosami ułożonymi w nienaganną fryzurę i ogląda swoje paznokcie pomalowane na krwistoczerwony kolor, przed sobą ma rozłożoną gazetę. Po naszym wejściu odkłada gazetę i ze skupie-

niem na twarzy zaczyna się wpatrywać w ekran komputera. Wygląda na bardzo zajętą. Siadamy i czekamy na panią z okienka nr 8. Po dziesięciu minutach podchodzę do okienka nr 7 i zaczynam wyjaśniać sprawę, w której przyszłam. Utleniona blondynka patrzy na mnie z wyrazem zdumienia, po czym mówi opryskliwie: – Z tym to do pani Basi w okienku nr 8. Patrzę na nią ze zdumieniem i mówię: – Przecież pani Basi, jak pani widzi, nie ma w tym okienku. Utleniona blondynka odpowiada: – No przecież jest karteczka, trzeba czekać, pani Basia poszła do ubikacji. Bardzo miłym i grzecznym tonem, tak jak mnie matka pouczała pytam: – Czy pani pracuje tutaj charytatywnie? Utleniona blondynka wpatruje się we mnie jakbym coś po chińsku powiedziała, po czym odszczekuje: – Nie rozumiem pani pytania. – Widzi pani, chodzi mi o to, czy pani płacą za to, że pani siedzi w okienku nr 7. – No pewnie, że mi płacą! Co pani tutaj sugeruje? – Nic nie sugeruję, tylko ustalam fakty. Skoro pracuje pani tutaj za pieniądze, czy może pani z łaski swojej pójść po kierownika, bo chciałabym zamienić z nim kilka słów. Pani wstaje zza biurka i bez słowa wychodzi do drugiego pokoju. Po chwili wraca z korpulentną kobietą, która zasiada w okienku nr 8 i składa karteczkę, którą wsuwa pod komputer. Po czym patrzy na mnie wściekłym wzrokiem, odzywając się słodkim głosem: – Czym mogę pani służyć? W końcu uzyskuję informacje, po które przyszłam i pozostawiam sprawę rozmowy z kierownikiem na inną okazję. Nie mam ochoty psuć sobie humoru jeszcze bardziej. Zenek śmieje się i mówi: – Pani to już by nie przeżyła w Polsce. Pani Irenko, tutaj nic się nie zmieniło, tutaj nadal trzeba o wszystko się prosić i się płaszczyć przed urzędnikami. Dobrze, że pani nie musi nic załatwiać w Urzędzie Skarbowym, wtedy dopiero by pani przejrzała na oczy. W tym kraju się nic nie zmienia na lepsze tylko na gorsze. Następnego dnia urodziny. Moja mama jest wniebowzięta, kolacja w restauracji wyśmienita. Zenobiusz zorganizował mały zespół muzyczny i wszyscy tańczę walce i tanga, włącznie z moją mamą, która zawsze uwielbiała tańczyć. Zenek biega po sali z wódką i dolewa gościom. Z przerażeniem zauważam, że najczęściej widzę go koło Philipa. – Na zdrowie Philip! – Zenek woła co chwilę. W pewnej chwili Philip zaczyna się dziwnie zachowywać. Znam te objawy, bo wielokrotnie wi-

działam go w stanie katatonii cukrzycowej. Wołam Zenka i mówię, że musimy zadzwonić po pogotowie, na co słyszę: – Pani Irenko, to nic takiego, napił się i już. Po co zaraz pogotowie. Czuję jak fala złości pomieszanej z bezsilnością ogarnia całe moje ciało i mam ochotę wziąć butelkę wódki z jego ręki i walnąć nią w jego łeb, ale zamiast tego z wymuszonym spokojem proszę go o telefon i dzwonię na pogotowie. Odbiera kobieta, której w skrócie wyjaśniam co się stało. Pani bardzo ważnym służbowym głosem zaczyna zadawać mi pytania: czy zmierzyłam pacjentowi poziom cukru, czy wiem, kiedy ostatnio wziął insulinę, czy wiem jak udzielić mu pomocy. Odpowiadam, że nie wiem, jak udzielić mu pomocy i dlatego właśnie dzwonię na pogotowie. Na co dostaję odpowiedź, że nie powinnam podróżować z osobą z cukrzycą, jeżeli nie wiem, jak udzielić jej pomocy. Wpadam w stan zdumienia i po raz kolejny mówię, że właśnie udzielam tej osobie pomocy, bo dzwonię na pogotowie. Po czym pytam o imię i nazwisko osoby, która odebrała telefon. Pani odpowiada: – Jestem dystrybutorem pogotowia. Nie mogę się oprzeć i pytam: – A dystrybutor to pani imię czy nazwisko ? Pani rzuca słuchawkę i w telefonie słyszę długi sygnał. Zenek śmieje się do rozpuku: – Ale dała jej pani popalić. – Zenek, to nie jest ważne, ważne jest to, czy oni przyjadą czy nie! – Przyjadą, przyjadą, pani Irenko. Teraz te wszystkie rozmowy są nagrywane, to muszą przyjechać. Rzeczywiście, po kilku minutach na salę wkracza dwóch pielęgniarzy, którzy przede wszystkim są zainteresowani rozmową z osobą, która wezwała karetkę. Wyglądają jak komandosi. Zaczynam się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby pozostać incognito, w końcu jednak podchodzę do nich i wyjaśniam co się stało. Zaczynają na mnie krzyczeć, że jak ja śmiem obrażać ich koleżankę etc. – Panowie, jesteście tutaj, aby pomagać choremu, czy aby się kłócić? – pytam z wymuszonym spokojem. Jeden z komandosów/pielęgniarzy mówi do mnie: – To po co go pani upiła? On jest po prostu pijany. Wie pani ile on wypił? Nie, proszę pana, nie wiem, nie jestem jego mamusią, ale może ten pan wie. Wskazuję na Zenka. W końcu pielęgniarze zaczynają zajmować się Philipem. Na drugi dzień Philip czuje się fatalnie, ale przy kawie w hotelu stwierdza, że niczego nie pamięta, nie pamieta pogotowia, nie pamięta ile wodki wypił, pamieta tylko jak mówić po polsku „na zdrowie”.

JC ERHARDT: Dragon Rock its sides, was slowly rocking, ever y so often hitting the pier with rhythmic, dull thuds. There was nobody in sight. “You stay here, and I’ll go to have a look first” I said. “I am coming with you” she answered. “It won’t be a secret anymore, then.” We star ted to climb down. The other side of a boundary rock was sloping gently into the sand. We walked towards the boat. “What do you want?” the man appeared from nowhere, towering over me. He was wearing short dir ty trousers that no longer had any colour and leather sandals. His whole upper body was covered with tattoos. A huge, red and blue dragon was curling its body, with the head at the man’s chest, claws resting on his arms and the tail disappearing around his neck. “Just came to have a look. Sorr y to disturb you” “Noting to see” the man had turned his back on me and I saw the rest of the tattoo of a curled creature with its scales made up of an ancient script letters. Suddenly, he looked back at us and seemed to hesitate. He picked up a long, two-pronged fork. “Come ”, he said and disappeared behind the boat.

I didn’t anticipate this. I’ve never seen him before here and couldn’t decide what to do. Running away now was the best option. “Over here” the voice beckoned. I noticed something shiny in the sand next to the boat and picked it up. We could hear scraping noises. The boat on the other side looked different. Richly painted with a bird motif on its side, it didn’t look old. The tattooed man was coming back now and I noticed a small fire with a grid over it next to the rocks. He was holding something on the metal fork. “Come on” he said again. The small, dark brown creature was squirming on the end of a fork. The man slashed the body lengthways with a small knife, and threw the still moving animal on the barbeque holding it down with a stick. The ear piercing shrieks mixing with the stench of burning flesh filled the air. “You want to eat?” The man smiled. The sea of red was disappearing over the horizon and the last rays of sun just licked the man’s face. I saw him now in full light. His teeth were all gold. I could not remember how I climbed back the rock, jumped on the other side, run

Graphics: Joa nna Ciechanowska

“Tell me a secret” “I have many secrets.” “Tell me the one that nobody knows about” “I can’t remember.” “They are not secrets if you can’t remember. The important one you always remember.” We didn’t have much time. The sun was going down, a huge, crimson disc turning the sea into shimmering gold. The dark shape of a rock was marking the end of the bay and strolling right into the sea. The locals called it Dragon Rock but to me it looked more like a giant head of a prehistoric bird. “Come on”, I shouted. She followed, reluctantly. We started to climb. I slipped a few times on the green surface and had to haul myself up with my hands, nails scraping the black slime and grit. I glanced back to see if she was following. “Hurr y up, this way.” The bay on the other side was much smaller and sheltered on both sides by the mountains. On the stretch of white sand a small, rickety landing pier protruded into the water like a skeleton of an ancient anteater. An old fishing boat with two car tyres tied to

through the beach, and didn’t stop until I reached the door of the shelter. Only then I noticed she was not following me. Panicked, I turned back cursing and swearing. By the time I reached the top of the rock, thick darkness enveloped the beach and in the distance I could see the full sail of the boat getting smaller and smaller. The sand had sparks of light all around me. I reached into my pocket and took out the found object. It was a gold nugget. It had strange marks on it and the top part looked like a dragon’s head.


30 |

10 (208) 2014 | nowy czas

co się dzieje kino Ida

Temperatura letnia. Pewnego dnia Nick (grany przez Bana Afflecka, który zbiera doskonałe recenzje) dowiaduje się, że ktoś włamał się do jego domu. Wybite okno, drzwi otwarte na oścież i kot na wolności to tylko przedsmak. Zaginęła jego żona, Amy (Rosamond Pike). Dla Nicka zaczyna się prywatne śledztwo. A jednocześnie – podróż w głąb pamięci – do czasów, gdy miłość między tą dwójką była jakby gorętsza. The Battle of Coronel and Falkland Islands

Jeśli chodzi o Idę, brytyjscy krytycy byli prawie zgodni. Od lewa do prawa recenzje były entuzjastyczne. Fenomenalna, monochromatyczna paleta, piękne ujęcia, cytujące Vermeera – zachwycał się recenzent „Daily Telegraph”. Porywający film, który osiąga tak wiele w tak krótkim czasie – dodawał dziennikarz „Guardiana”. Jest rok 1962 sam środek Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Młodziutka Anna jest o krok od złożenia ślubów zakonnych. Ale nim to się stanie, jej przełożona – która zdaje się wiedzieć o jej pochodzeniu – nalega, by Anna spotkała się z daleką krewną, Wandą. Ta wyjawia Annie, że jest Żydówką. Razem wyruszają w podróż, która ustalić ma, co się stało się z rodzicami Anny. Podróż bolesną i poruszającą. Również dla widzów. Mr Turner Mike Leigh zabiera się za kronikę ostatnich lat życia wielkiego romantycznego malarza Josepha Mallorda Williama Turnera. Jego ekspresyjny styl malarstwa, który w owym okresie osiąga punkt szczytowy, już niemal o krok od abstrakcji, odpowiada dynamice jego życia prywatnego. Poznajemy malarza poruszonego śmiercią ojca i rozerwanego pomiędzy dwiema kobietami. Turner jest w samym środku wiru życia: z Royal Accademy biegnie do domu publicznego, wymienia kochanki, maluje nocami i dniami, rzuca się w zgiełk uliczny stolicy Brytyjskiego Imperium w jego punkcie szczytowym, by zaraz potem wyjechać do posiadłości poza miastem. „Timothy Spall w roli głównej jest oszałamiający” – zachwycał się Peter Bradshaw z „Guardiana”. Gone Girl

Twórca legendarnego Seven powraca kolejnym thrillerem. Tym razem z dużą niespodzianką. Poznajemy tu małżeństwo Dunnesów z pięcioletnim stażem i wypracowaną już rutyną.

Coś dla miłośników historii i starego kina. W ramach obchodzonej na Wyspach bardzo uroczyście setnej rocznicy wybuchu I wojny światowej Brytyjski Instytut Filmowy odświeża szalenie popularny w swoim czasie klasyk tutejszego kina niemego. Potężny, jak na ową epokę, budżet pozwala na odtworzenie starcia morskiego z pierwszych miesięcy wojny. Wyspy na południowym Atlantyku z powodzeniem udawane są tu przez Isles of Scilly. Ale to jedyne mrugnięcie okiem, bo prawdziwe są tu nawet pożyczone przez wojsko okręty wojenne.

Peja

Concert for Armistice Day

Peja przyjeżdża do Londynu, by promować swoją najnowszą płytę Książę aka. SLUMILIONER. – Nie spodziewajcie się nowatorskich fajerwerków. Stary dobry Rysiu wrócił. Ta płyta to dziewiętnaście numerów – mówił o krążku poznaniak w jednym z wywiadów. Znakiem rozpoznawczym albumu jest charakterystyczna produkcja ekipy WHR . To zresztą nie jedyni goście. Znajdziemy tu Bezczela, Śliwę, Dona a też... Glacę czy Marka Dyjaka. Nie zabraknie artystów zagranicznych: Jeru the Damaja, Jack the Ripper (NY), De2s (Paris), Greckoe (Berlin) to artyści występujący wspólnie w kompozycji Full Time Job.

Wyjątkowy koncert w wyjątkowym roku – w setną rocznicę wybuchu I wojny światowej, która w zbiorowej psyche Brytyjczyków pozostawiła głęboką ranę. Egzorcyzmować upiory przeszłości pomoże Requiem Mauricie'a Durufle: utwór napisany w 1947 roku, w którym gregoriańskie melodie przeplatają się z modalnymi harmoniami. Wcześniej usłyszymy Elgarowskie Lux Aeterna czy Nucn Dimittis, napisane przez Holsta w połowie I wojny światowej, kiedy horror Verdun i Sommy stawał się już dla brytyjskiej opinii publicznej coraz bardziej oczywisty. Preludium organowe to z kolei hołd dla autora, Fredericka Kelly'ego, który zginął rok później w bitwie nad Sommą.

Sobota, 15. listopada, godz. 20.00 The Underground 174 Camden High Street. NW1

Chrissie Hynde Phil DeGreg All Star Quartet

Fight Club W dzień jest przykładnym „korpo-szczurem”. Garnitur, dobrze przystrzyżone włosy i długie godziny pracy. Nie lubi swojej pracy, nie czerpie żadnej satysfakcji z osiągania coraz to kolejnych, wyznaczanych przez jego firmę, celów. Aż pewnego dnia nasz bezimienny narrator natrafia podczas podroży biznesowej na niejakiego Tylera – sprzedawcę mydła. Ten wprowadza go w świat nielegalnych, podziemnych walk, stanowiących wentyl bezpieczeństwa dla dziesiątków targanych psychozami i wytrzymującymi na co dzień niewyobrażalną presję ludzi takich jak nasz narrator. Doskonała obsada (Edward Norton, Helena Bonham-Carter i Bradd Pitt). Czarny humor, graficzne sceny przemocy i poruszająca diagnoza kondycji ludzkiej w kapitalizmie na sterydach przełomu wieków. Niedziela, 9 listopada, godz. 21.00 Prince Charles Cinema 7 Leicester Place, WC2H 7BY

muzyka Dezerter Sztandarowi rebelianci polskiego rocka nazywali się początkowo SS-20, od radzieckiej rakiety batalistycznej. Gdy Wojciech Jaruzelski sprawił, że pewnej niedzieli nie było „Teleranka”, musieli zmienić nazwę na „Dezerter”. Od 1981 roku wychowują coraz to nowe pokolenia punkowców. Podczas londyńskich koncertów usłyszymy klasyki z pierwszych albumów, takich jak Blasfemia czy Wszyscy przeciwko wszystkim, ale też kawałki z ostatniego, wydanego cztery lata temu krążka Prawo do bycia idiotą. – Bardzo lubię grać koncerty i nie ma to związku z wiekiem zespołu ani z rodzajem sceny. Wciąż udaje nam się mieć dobry kontakt z publicznością i następuje pozytywna wymiana energii – mówi Krzysztof Grabowski, lider zespołu. Jako support wystąpią grupy The Restarts oraz Unfixed. Niedziela, 2. listopada, godz.18.00 The Garage 20-22 Highbury Corner, N5 1RD

Wtorek, 11 listopada, godz. 19.30 St Martin in the Fields, St Martin’s Place WC2 4JJ

Liderka legendarnego, nowofalowego zespołu The Pretenders w Londynie wystąpi sama. Ale zapowiada, że klasyki takie jak Don't Get Me Wrong czy Brass in the Pocket usłyszymy. A oprócz tego – kawałki z jej pierwszej solowej, wydanej w tym roku i wyprodukowanej przez Bjorna Yttlinga znanego z kapeli Peter Bjorn and John. I choć momentami widać tu jego rękę, ani przez chwilę nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z muzyką Amerykanki o charakterystycznym głosie i legendarnym temperamencie. Wtorek, 16 grudnia, godz.19.00 Koko 1a Camden High St, NW1 7JE

Hołd oddany z szacunkiem, ale nie na kolanach. Tak można opisać sposób, w jaki amerykański jazzman Phil DeGreg podchodzi do dwudziestowiecznych standardów. Nie tylko jazzowych, bo swego czasu towarzyszył też przecież Chuckowi Berry'emu. To balansowanie pomiędzy improwizacją a interpretacją, która zachowuje ducha oryginału. Pianiście towarzyszyć będą grający na saksofonach Alan Barnes, basista Dave Green i perkusista Steven Brown. Będzie to jedyny występ kwartetu w stolicy Wielkiej Brytanii. POSK Jazz Cafe 238-246 King Street, W6 0RF

IV Londyńskie Zaduszki Jazzowe Powodów, aby przybyć 1 listopada do podziemia polskiego kościoła przy Devonia Road jest kilka... Po pierwsze jest to 1 listopada, dzień, w którym większość z nas ma ochotę na refleksję, a to właśnie jest istotą tradycji Zaduszek Jazzowych. Po drugie w swój kalendarz wpisali to wydarze-

nie muzycy z europejskiej czołówki: Sylwia Białas – wokalistka urodzona w Polsce, mieszkająca w Niemczech, a odwiedzająca Wyspy Brytyjskie z serią koncertów. Asaf Sirkis – perkusista, który wprawia w zachwyt swą bezbłędną, uduchowioną, eklektyczną i kreatywną grą i niezwykłą aktywnością zawodową, którą zaczął w Izraelu i kontynuuje do dziś w Wielkiej Brytanii. Tomasz Bura, nauczył się grać na fortepianie w Polsce, a teraz jest jednym z najciekawszych pianistów w Londynie. Kevin Glasgow – wirtuoz gitary basowej. Wystąpią też goście: Maciej Konieczny – saksofonista o pięknym, łagodnym brzmieniu; Anita Łazińska – wszechstronna wokalistka, kompozytorka i aranżerka; Izabela Wilczyńska i Krzysztof Suwała – wokaliści należący do Londyńskiej grupy DNA Artist Bar założonej przez Danę Parys-White. Sobota, 1 listopada, godz. 19.00 Polski kościół, 2 Devonia Road, N1 8JJ

Memphis

Memphis przyjechało do Londynu prosto z Broadwayu. I rzeczywiście to musical arcyamerykański. Rozgrywa się w sercu Stanów Zjednoczonych, w epoce do dziś tam idealizowanej – w latach pięćdziesiątych. To historia luźno osnuta wokół postaci Alana Freeda – człowieka, który miał podobno wymyślić, a przynajmniej spopularyzować, termin rock and roll. Musical opowiada losy dwóch radiowych prezenterów z Tennessee, którzy upierają się, by rozpowszechnić nowy, energetyczny gatunek muzyki – mimo że jego mistrzami są czarnoskórzy. Co ciekawe, pomysłodawca musicalu, klawiszowiec pop-rockowej kapeli Bon Jovi, zdecydował oprzeć całość nie na rock'n rollowych klasykach, ale na utworach własnego autorstwa, utrzymanych w stylistyce klasyków takich jak Little Richard czy Elvis Presley. Shaftesbury Theatre 210 Shaftesbury Ave, WC2H 8DP


|31

nowy czas | 10 (208) 2014

co się dzieje The Rivals Absurdalna komedia manier z 1775 roku. Główny bohater rywalizuje tu o serce ukochanej z... samym sobą. Nie obędzie się bez przebieranek i odrobiny slapsticku. A w tle – inteligenta satyra Richarda Sheridana na ówczesne romantyczne powieściowe gnioty. Satyra dziwnie aktualna zresztą i dzisiaj. Aktorzy włączają nas w skomplikowaną intrygę, co i rusz zwracając się ku publiczności, a nawet rzucając ku niej kapeluszami czy płaszczami. „Odtwórca głównej roli, Nochowa Le Prevost mógłby prawdopodobnie poczytać na głos osiemnastowieczną listę zakupów i tak być zabawny” – zachwyca się recenzent tygodnika „Time Out. Arcola Theatre 24 Ashwin St E8 3DL

Wet House Sztuka Paddy'ego Campbella to import z desek teatralnych w Newcastle, uznana przez „Guardiana” za jedną z dziesięciu najważniejszych spektakli minionego roku. Cambpell zabiera nas do tak zwanego wet house – schroniska dla bezdomnych, gdzie nie obowiązują zasady dotyczące picia alkoholu. Każdy wypić może tyle, ile chce. Czy to miejsce to przyznanie się do porażki? Andy, młody idealista, który właśnie się tu zatrudnił wierzy, że to nieprawda. Ale bardzo szybko przekona się, że zasady, jakie wpojono mu na uniwersytecie nijak mają się do tego, jak toczy się codzienne życie w schronisku. Sztuka, choć nie brakuje w niej dowcipów, to niepokojące oskarżenie systemu pozostawiającego ludzi na poboczu. A Campbell może akurat coś o tym wiedzieć, bo w jednym z „mokrych domów” pracował. Spektakl oglądać można do 16 listopada. Soho Theatre 21 Dean Street, W1D 3NE

poradzić z tym, kim jestem dzisiaj. Częścią ostatniej wielkiej przygody jest spojrzenie na siebie. Chyba największe wrażenie robią tu niebieskawe, ekspresjonistyczne akty wykonane techniką gwaszu. One z kolei sugerują, że w ostatnich latach niesłynąca przecież z dyplomacji artystka nieco złagodniała. – Ostatnio chciałam czegoś bardziej płynnego, spokojniejszego. Zaczęłam używać gwaszu. A teraz jest on właściwie moim głównym medium – tłumaczy Emin. Wystawa potrwa do 16 listopada.

wybrał inaczej, dziś turyści udawaliby się na Baker Street, by obejrzeć dom... Sherrinforda Hope’a. Museum of London 150 London Wall, EC2Y 5HN

Rembrandt: Late Works

White Cube Bermondsey 144-152 Bermondsey St, SE1 3TQ

SHERLOCk HOLMES: The Man Who Never Lived and Never Will Die

Człowiek, który nigdy nie żył i nigdy nie umrze – tak jest zatytułowana wystawa w Museum of London poświęcona Sherlockowi Holmesowi. I rzeczywiście: jak na kogoś, kto jest wytworem późnowiktoriańskiej wyobraźni, Holmes niebywale zaistniał w świadomości społecznej. Wystarczy przypomnieć sobie niezliczone ekranizacje – od klasycznych, jeszcze czarno-białych, które starają się wiernie oddać charakter książkowego oryginału aż po wersje„kombinowane” , w których detektyw walczy z nazistami albo ściga profesora Moriarty'ego ze smartfonem w ręce. – Jeśli chodzi o Sherlocka, takie zabiegi scenarzyści stosowali od dawna. To nic nowego – mówił podczas otwarcia wystawy kurator Alex Werner. Na wystawie znajdziemy atrybuty detektywa (nie mogło ich zabraknąć, a także pamiątki po pisarzu, który go wymyślił. Są tu jego notatniki i manuskrypty – między innymi pierwsza wersję Studium w szkarłacie. Dokładna analiza zapisanych drobnym druczkiem stron pozwala nam przekonać się, że autor długo nie mógł zdecydować się, jak nazwać swojego bohatera. Gdyby

W ostatnich latach życia Rembrandtowi nie wiodło się. Żył w biedzie, strumień zamówień wysechł, a on sam stawał się coraz bardziej kruchy. Ale jak to jednak często bywa – w formie artystycznej był u szczytu. Widać to już w pierwszej sali porywającej wystawy w National Gallery. Witają nas tu cztery autoportrety – wszystkie poruszające i wszystkie o lata świetlne od tych, które Rembrandt malował wcześniej. Tam patrzył nam w oczy dynamiczny człowiek świadomy swej wartości. Tu – spotykamy go świadomego okrutnej ironii życiowego koła fortuny. A słynne Rembrandtowskie cienie zdają się kryć jeszcze więcej niepewności niż dotychczas. Kryją też zresztą inne postaci: mityczne, biblijne i historyczne. Bo wystawa to okazja do wielu spotkań. Kąciki ust Batszeby unoszą się nieznacznie tuż po przeczytaniu listu od króla Dawida. Wydaje się, że jeśli postoimy przed płótnem jeszcze trochę – uśmiech stanie się pełniejszy. Lukrecja trzyma w ręce sztylet, którym za moment odbierze sobie życie. Członkowie cechu sukienniczego wpatrują się w nas jakby pytając, dlaczego zakłócamy im zebranie. National Gallery Trafalgar Square, WC2N 5DN

Sigmar Polke: Alibis Bolesna współczesna historia Niemiec to jeden z głównych tematów, z którymi mierzą się prace Sigmara Polke zebrane na imponującej retrospektywie w londyńskiej Tate Modern. Znajdziemy tu między innymi płótna, na których artysta uwiecznił wieżyczki strażnicze służące myśliwym do wypatrywania zwierzyny. – Skojarzeń z niemieckimi obozami nie da się uniknąć – mówi naszemu dziennikarzowi kurator Mike Godfrey. I dodaje: – Tytuł wystawy nawiązuje między innymi do wymówki wielu Niemców utrzymujących, że nic nie wiedzieli. Myślę, że Polke chciał poddać to usprawiedliwienie w wątpliwość – mówi Godfrey. Ta walka z zapomnieniem nigdy nie odbywa się jednak w sposób jednoznaczny. Bo jednoznaczność i pewność kojarzą

świadome szukanie czegoś, co nie jest idealne ani przepełnione samozadowoleniem – przekonuje kurator. Tate Modern Bankside, SE1 9TG

Say YOLO No More Time W galerii The Montage w południowym Londynie, prowadzonej przez artystę Pawła Wąska odbędzie się wystawa fotograficzna pod tytułem‘Say Yolo one more time autorstwa Daniela Gonery. Jest to dokument przedstawiajacy pewien okres z życia pracownika cmentarza. Miejsca, które kojarzy się nam z czymś mrocznym i przepełnionym smutkiem. Być może ten dokument choć trochę zmieni nastawienie odbiorcy. 29 października do 10 listopada The Montage, 33 Dartmouth Road, SE26 6NA

spotkania Emmanuel Macron: francuski minister ds. gospodarki

się artyście z nazistowskim zakazem myślenia. Stąd zamiłowanie artysty do wyszukiwania niekonsekwencji i pomyłek. Szczególnie widać to w pracach z lat 90. Artysta wyszukiwał błędy grafików, tworzył mechaniczną, powiększoną kopię i używał jej jako podstawy do namalowania obrazu. – Pomyłki czy niekonsekwencje sprzeciwiają się idei pewności. Chodzi tu o

Kiedy obejmował swój urząd, mówiło się o radykalnym zwrocie. Choć na tle neothatcherystów z Londynu francuski minister Emmanuel Macron może wydawać się gospodarczym gołąbkiem, jego nominacja wywołała wśród francuskiej lewicy burzę. „Za bardzo liberalny! Za bardzo dba o pracodawców, zamiast o pracowników” – podniosły się krzyki. Macron ma niełatwe zadanie. Jest przekonany, że coś trzeba zrobić z francuską gospodarką, która od dłuższego czasu pozostaje w stagnacji. Ale wie, że ma ograniczone pole manewru, bo Francja jest krajem, gdzie „deregulacja” i „liberalizacja” gospodarki to słowa, przez które przegrywa się wybory. O swoim zadaniu opowie w Old Theatre, w starym budynku London School of Economics. Piątek, 7 listopada, godz. 17.00 LSE, Houghton Street WC2A 2AE

wystawy Tracey Emin w White Cube

LONDON JAZZ FESTivAL Program tegorocznego festiwallu naszpikowany jest gwiazdami. A tak mocnej reprezentacji Polski nie było chyba nigdy.

Ostatnia wielka przygoda to ty – taki tytuł nosi wystawa prac Tracey Emin. W przestronnych, surowych wnętrzach galerii White Cube w Bermondsey zobaczymy, co artystka porabiała w ciągu ostatnich kilkunastu lat. – Tytuł mógłby równie dobrze brzmieć: ostatnia wielka przygoda to ja. Bo moje prace zawsze dotyczą mnie – mówiła Tracey podczas wernisażu. To prace, w których Brytyjka mierzy się przede wszystkim z przemijaniem i upływem czasu. – Rozpoznaję swoje ciało sprzed dwóch dekad. Ale gdy myślę o tym obecnym – już nie. W pewnym momencie zrozumiałam, że muszę sobie

To będzie dziesięć dni z jazzem. Zabrzmi w małej kawiarni w Royal Albert Hall i holu Southbank Centre. Usłyszymy go w klubie Rich Mix na wschodzie miasta, ale także w samym jego sercu: w sklepie muzycznym przyklejonym do księgarni Foyles czy kultowym klubie Ronnie Scotta na Firth Street. Wszystko zacznie się mocnym akcentem, który zapewnią orkiestra big bandowa oraz wielkie nazwiska: Dee Dee Bridgewater, Kurt Elling i Georgie Fame. Zagra też słynny basista Stanley Clarke – tak samo dobrze czujący się z wersją elektryczną, jak i z akustyczną. Szczęśliwcy, którym udało się zdobyć bilet, będą mogli się przekonać, dlaczego Clarke ma na koncie już cztery nagrody Grammy. Zaśpiewa też inna laureatka tych muzycznych Oscarów – Angelique Kidjo, coraz częściej nazywana „królową muzyki afrykańskiej”. To zresztą

nie jedyne ciekawe spotkanie na tym festiwalu. Bo podczas koncertu grupy Hijaz z jazzem wymiesza się też muzyka arabska. Bardziej awangardowo zrobi się podczas multimedialnego pokazu Chassol, w którym obrazy z Kalkuty i Varansi wejdą w dialog z połamanymi dźwiękami zawieszonymi między jazzem i funkiem. Black Sabbath na festiwalu jazzowym? Na taką niespodziankę można się nastawić podczas koncertu The Bad Plus, którzy specjalizują się w bardzo nieortodoksyjnych przeróbkach takich jak ta. Z powodzeniem biorą się zresztą również za muzykę klasyczną. Wszystko to zakończy się ogromnym jam session, w którym udział wziąć będą mogli również członkowie publiczności, pod warunkiem, że przyniosą swoje instrumenty. A akcenty polskie? To choćby powracający nad Tamizę Leszek

Możdżer, który zagra w Cadogan Hall w doborowym towarzystwie Larsa Danielssona, Zohara Fresco Trio, Asafa Sirkisa i Sylwii Białas (piątek, 21 listopada, godz. 19.30). Ale także Michał Urbaniak, który przyjedzie z Nowego Jorku, by 22 listopada dać koncert w Jazz Cafe w POSK-u. Po raz pierwszy na żywo wystąpi

duet Alexander Hawkins-Marcin Masecki. Panowie poznali się na jednym z festiwali i postanowili połączyć siły. A połączenie to musi być ciekawe, bo przecież obaj uważani są za jednych z najciekawszych współczesnych pianistów. W Elgar Room Royal Albert Hall usłyszymy londyńską wokalistkę Alice Zawadzki (środa, 19 listopada, godz. 21.45), która pochwali się swoim krążkiem China Lane. Wreszcie – wzruszający hołd. 15 listopada w Jazz Cafe POSK usłyszymy koncert poświęcony pamięci naszego wielkiego gitarzysty, Jarka Śmietany, który przedwcześnie opuścił nas w zeszłym roku. Gospodarzem wieczoru będzie basista Yaron Stavi, który współpracował ze Śmietaną. Na festiwalu pojawi się też legenda polskiego jazzu Tomasz Stańko, który wystąpi z Hamiltonem de Holanda i Stefano Bollanim (Barbican, 20 listopada, godz. 19.30)

Adam Dąbrowski



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.