nowyczas2012/183/006

Page 1

london June 2012 6 (183) free issn 1752-0339

»3

Polski londyn

Dajmy szansę Ognisku Ognisko może być również, tak jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu, miejscem spotkań polskiej emigracji – wciąż, o czym często się zapomina, rozdrobnionej i zatomizowanej. Energia młodych emigrantów i doświadczenie ich starszych rodaków potrzebują tego miejsca, tak samo jak potrzebuje go polska wspólnota polityczna. Mogłoby stać się siedzibą aktywnego polskiego ośrodka naukowego.

fawley coUrt

»7

Achtung! Elektrozaun! Kto, komu, gdzie, kiedy, co niby sprzedał? Tylko licho wie. A za ile, nie warto nawet pytać. Kto, komu, ile i co naobiecywał? Lepiej zapomnieć o tym. Niech się dalej latami procesują. Kto, z kim, o kogo, o co? – czy to nas powinno obchodzić? Ważne, że sędziowie mają zajęcie, a adwokaci pieniądze. O cud zakrawa to, skąd się biorą te pieniądze.

eUro 2012

»8

Tonight I’m Irish Przed stadionem kolorowy tłum, którego w takiej tonacji nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Są szczęśliwcy, którzy nadmiar biletów próbują upchnąć na przystadionowym pniu, ale są też poszukiwacze wejściówek, którzy jakoś nie za bardzo mogą albo nie chcą spotkać tych pierwszych.

rePortaŻ

»18-19

Stadion Narodowy na cudzym stoi

Pokłosie arterii »13-15

Nie wszyscy wiedzą, że teren, na którym zbudowano Stadion Narodowy w Warszawie, to nie tylko wcześniejsze miejsce perły architektury komunistycznej – rozebranego Stadionu X-lecia (symbolizować miał dziesięciolecie władzy ludowej), ale że to prywatne grunty, należące przed wojną do znanego warszawskiego kuśnierza Arpada Chowańczaka.


2|

czerwiec 2012 | nowy czas

Czas jest zawsze aktualny Sławomir Mrożek

listy@nowyczas.co.uk Szanowna Redakcjo! W dzisiejszych czasach ludziom się wiele wydaje. Nie chodzi tu jednak o wydawanie pieniędzy ani przyjęć. Otóż ludziom wydaje się, że mają poczucie humoru... Widać to zwłaszcza wtedy, gdy po raz pięćdziesiąty opowiadają ten sam dowcip utkany z przekleństw, uprzedzeń i stereotypów. Gawiedź się zaśmiewa, więc gawędziarz dochodzi do wniosku, że ma świetne poczucie humoru. Takiego delikwenta najchętniej wysłałabym na korepetycje... z poczucia humoru do Pani Krystyny Cywińskiej! Każdy kolejny numer „Nowego Czasu” zaczynam od felietonu Pani Cywińskiej, który wprawia mnie w doskonały nastrój na cały dzień. Jej mistrzowski dobór słów, rasowe poczucie humoru i błyskotliwość rozkładają na łopatki nie jeden kabaret, a wytrawnego czytelnika rzucają na kolana. Bo poczucie humoru to nie dobra pamięć do klepania dowcipów – to spostrzegawczość, błyskotliwość właśnie i inteligencja, a felietonistka „Nowego Czasu” ma tych cech tyle, ze koszykami mogłaby rozdawać tym, którym się wydaje... Pani Krystyno, ma Pani rzesze wielbicieli ze starszego pokolenia – to na pewno, ale też rzesze fanów wśród młodych. Z poważaniem MONiKa DOTT

Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................

dr. Markowi StellaSawickieMu

Tel.................................................................................................................

prezesowi Polish Heritage Society gratulujemy przyznanego przez królową elżbietę ii tytułu Member of the Most excellent order of the British empire (MBe) za działalność na rzecz polskiej społeczności w wielkiej Brytanii. redakcja „Nowego czasu”

Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

Uniwersytet Jagielloŷski POLSKI O_RODEKoraz NAUKOWY | UJ – PUNO

Polski Uniwersytet na ObczyǍnie w Londynie zapraszajČ do udziaųu w lloŷ k

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Monika S. Jakubowska, Aleksandra Junga, Andrzej Krauze, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Michał Sędzikowski, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Letnim Seminarium Jagielloŷskim – Szkoųa Liderów Polonijnych Termin: 13 – 22 lipca 2012 r. Miejsce: Kraków, Zakopane, Warszawa Letnie Seminarium Jagielloŷskie – Szkoųa Liderów Polonijnych to inicjatywa krakowskiego Ƒrodowiska naukowego skierowana do przedstawicieli emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii zainteresowanych budowaniem wiħzi akademickich miħdzy PolskČ a krajem osiedlenia oraz zdobyciem gruntownej wiedzy o wspóųczesnej Polsce. Osoby zainteresowane udziaųem w Seminarium proszone sČ o przesųanie CV oraz listu motywacyjnego do 29 czerwca br. na adres pon@uj.edu.pl. Wyniki konkursu zostanČ przesųane drogČ mailowČ do wybranych uczestników 2 lipca br.


|3

nowy czas | czerwiec 2012

polskilondyn

Dajmy szansę Ognisku Zapowiedź sprzedaży Ogniska Polskiego w Londynie wywołała poruszenie w środowisku londyńskiej emigracji. W kraju nie, ponieważ nikt nie wie, jakie znaczenie miał zakupiony wysiłkiem wielu Polaków, funkcjonujący od lat 40. budynek przy Exhibition Road. Sprzedaży takich pamiątek kultury nie mogą tłumaczyć jedynie względy ekonomiczne.

Arkady Rzegocki

Na świecie jest wiele miejsc związanych z Polską i jej historią. Londyn w tym archipelagu pozostaje wyspą szczególną. Po pierwsze, tam siedzibę znalazł podczas II wojny światowej polski rząd. Po drugie, Londyn dziś to skupisko Polaków najmłodszej generacji, dynamicznych, odnoszących swoje pierwsze zawodowe sukcesy poza krajem. Klub Ognisko Polskie stanowił centrum życia społecznego, kulturalnego i towarzyskiego emigracji niepodległościowej. To właśnie tu swój stolik miał generał Anders, tutaj regularnie przedstawienia wystawiał Marian Hemar. Oficjalne otwarcie odbyło się w rocznicę zwycięstwa grunwaldzkiego 15 lipca 1940 roku i zgromadziło znamienite nazwiska – przecięcia wstęgi dokonał książę Kentu, brat króla Jerzego VI, a towarzyszyli mu m.in. prezydent Władysław Raczkiewicz i premier gen. Władysław Sikorski, rząd brytyjski reprezentował minister spraw zagranicznych lord Halifax. W grudniu 1991 roku historia politycznej „Warszawy nad Tamizą” zakończyła się, gdy prezydent RP Ryszard Kaczorowski przekazał Lechowi Wałęsie insygnia władzy, dokonując najbardziej symbolicznego aktu tamtych lat wielkich przemian. Jest to, niestety, wciąż ogromnie niedoceniane wydarzenie. Tak jak niedoceniana jest miara przeszło pół wieku trwającego wysiłku i upokorzeń poniesionych przez polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii. Pół wieku w „polskim” Londynie symbolizują pogłębiona i nieskrępowana cenzurą refleksja nad państwem, wykształcone elity, gorący, bezkompromisowy patriotyzm. Wydawać by się mogło, że kiedy z Londynu wróciły prezydenckie insygnia,

wraz z nimi wróci ten właśnie ładunek poświęcenia, dojrzałości i wiary w Polskę. Dorobek polskiej elity w Wielkiej Brytanii wciąż jednak stanowi wartość, która domaga się zauważenia. A rzesza emigrantów najmłodszego pokolenia ma oczekiwania wobec polskiego rządu. Na czym miałyby one polegać? Nie odbierając wartości wszelkim inicjatywom upamiętniającym walkę i martyrologię, trzeba bardzo wyraźnie stwierdzić, że to nie one stanowią esencję marzenia polskich emigrantów – marzenia o silnym i podmiotowym państwie. Materialnym uosobieniem tego marzenia było zdobycie ogromnym wysiłkiem, również finansowym, nieruchomości mieszczącej się w samym sercu Londynu – Ogniska Polskiego. Mury miejsca, w którym odbywała się niemal każda znacząca uroczystość powojennej emigracji, stanowią może jeden z ostatnich widomych symboli przypominających o istnieniu tego wielkiego niespłaconego długu, jaki ma kraj wobec emigracji. To budynek, który dla polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii znaczy co najmniej tyle samo, ile Hotel Lambert dla Wielkiej Emigracji po powstaniu listopadowym. Podobny jest ładunek symboliczny obu budynków – stanowiły materialny przejaw ambicji i dumy Polaków bez Polski. (...)

przyszłość ogniska Ognisko, mimo wielkiej historii, której było świadkiem, w ostatnich latach świeciło pustkami. Młoda polska emigracja najczęściej nie była świadoma nie tylko roli i znaczenia tego miejsca, ale nawet nie wiedziała o jego istnieniu. Spośród 30 osób – absolwentów polskich i brytyjskich uczelni, które zgłosiły się na pierwsze zagraniczne studia Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie, jedynie trzy były kiedyś w Ognisku. W ostatnich latach wzrastającej obecności Pola-

Miejsce, które obecnie skazane jest na powolne uMieranie, Może stać się syMboleM podjęcia przez polskę ogroMnego wyzwania. to coś znacznie więcej niż oddanie sprawiedliwości i szacunku politycznyM wizjoM eMigracji.

ków w Londynie i na Wyspach towarzyszy zwiększające się zainteresowanie Polską wśród Brytyjczyków. W samym Londynie jest około 350-400 tys. Polaków, a w Wielkiej Brytanii liczba naszych rodaków prawdopodobnie osiągnęła już milion. W Londynie rzadko się zdarza, aby w autobusie lub metrze nie usłyszeć języka polskiego. Zauważyli to Anglicy, umieszczając coraz więcej polskich napisów w miejscach publicznych. W ostatnim roku Polki w Wielkiej Brytanii urodziły ponad 20 tys. dzieci, zajmując pierwsze miejsce wśród grup etnicznych. 80 proc. odwiedzających nasz kraj Wyspiarzy deklaruje, że o Polsce dowiedziało się od swoich polskich znajomych. Polacy na Wyspach

Brytyjskich są więc najlepszymi ambasadorami naszego kraju. Jednak przez kilkadziesiąt lat polskiej obecności na Wyspach nie udało się dotrzeć w zadowalającym stopniu do świadomości Brytyjczyków. Wciąż wiedza elit brytyjskich o Polsce i Europie Środkowej jest kompromitująco niska. Dlatego też placówka naukowa prezentująca polski dorobek, prowadząca studia, kursy, debaty, wykłady otwarte, informująca o możliwości studiowania i prowadzenia badań naukowych w Polsce jest w Londynie potrzebą chwili. Londyn stanowi wciąż jedno z najważniej-

dokończenie na str. 4


4|

czerwiec 2012 | nowy czas

polskilondyn

Dajmy szansę Ognisku dokończenie ze str. 3 szych miejsc na mapie światowej nauki. Nieobecność polskiej nauki w Londynie oznacza minimalną obecność polskiej nauki w świecie anglosaskim. Ognisko mogłoby stać się siedzibą aktywnego polskiego ośrodka naukowego. Współpraca Uniwersytetu Jagiellońskiego z najstarszą polską uczelnią emigracyjną, Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie w mijającym roku akademickim dowodzi, że prężnie działająca placówka naukowa i edukacyjna, oferująca ciekawe zajęcia z wybitnymi ekspertami z Polski, i nie tylko, jest w Londynie potrzebna. Konferencje w Krakowie i Londynie, studia podyplomowe na Wyspach wspierane przez MSZ, pod patronatem MNiSW, studia dla nauczycieli języka polskiego, seminarium doktoranckie – to tylko skromny początek, który udało się zrealizować w tym roku. Mimo ograniczonych środków i zaplecza organizacyjnego oferta ta skupiła wybitnych słuchaczy. W nowym roku akademickim Uniwersytet Jagielloński zdecydował o kontynuacji i rozszerzeniu programu. Po doświadczeniach ze sprzedażą Hotel Lambert, po utracie wielu polskich nieruchomości w Anglii jedno wydaje się pewne: Ognisko musi pozostać w polskich rękach. Zbyt wiele zabytków polskiej kultury straciliśmy w XX wieku. Ognisko musi także pozostać miejscem otwartym dla starszej i młodszej emigracji oraz dla Brytyjczyków. Musi łączyć potencjały emigracji wojennej i powojennej z Polakami, którzy znaleźli się na Wyspach po 2004 roku. Musi być miejscem promującym polską naukę i przyciągającym Brytyjczyków. Miejsce, które obecnie skazane jest na powolne umie-

ranie, może stać się symbolem podjęcia przez Polskę ogromnego wyzwania. To coś znacznie więcej niż oddanie sprawiedliwości i szacunku politycznym wizjom emigracji. To początek ich urzeczywistniania. Stworzenie ośrodka naukowego i kulturalnego z prawdziwego zdarzenia, który ma szansę stać się nie tylko polskim ambasadorem wśród Brytyjczyków, wciąż często kojarzących nasz kraj wyłącznie z weekendowymi wypadami na tanie piwo, to tylko cząstka możliwości tkwiących w tym przedsięwzięciu. Ognisko może być również, tak jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu, miejscem spotkań polskiej emigracji – wciąż, o czym często się zapomina, rozdrobnionej i zatomizowanej. Energia młodych emigrantów i doświadczenie ich starszych rodaków potrzebują tego miejsca, tak samo jak potrzebuje go polska wspólnota polityczna. Jestem przekonany, że polską dyplomację stać dziś na aktywną placówkę naukowo-edukacyjną prezentującą polski dorobek naukowy, polskie dziedzictwo, pracującą nad świadomością elit brytyjskich. Wystarczy trochę wysiłku, by Polska z jej kulturą, historią i nauką stały się modne w stolicy Albionu. Spłaćmy choć część naszego długu wobec emigracji niezłomnych. Nie przegapmy tej okazji, której nie wybaczą nam nasze dzieci i wnuki. A już za kilka lat możemy nie wybaczyć sami sobie zmarnowania szansy. dr hab. Arkady Rze gocki, profesor krajowy Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie z siedzibą w Londynie, pełnomocnik rektora UJ ds. współpracy z PUNO. Ar tykuł ukazał się 20 maja w„Rzeczypospolitej”, www.rp.pl)

Czy Ognisko da im szansę?

Etap pierwszy: ZWYCIĘSTWO! Teresa Bazarnik

Pomysł sprzedaży Ogniska Polskiego przedstawiony w przesłanym przez zarząd liście do członków klubu wywołał istną burzę wśród polskiej społeczności w Londynie – tym razem bez podziałów na emigrację niepodległościową i tych z PRL-u. Podziały – kto skąd – same się zatarły, kiedy na dwa dni przed Nadzwyczajnym Walnym Zebraniem „Nowy Czas” otrzymał potwierdzenie z IPN-u, że Andrzej Morawicz, prezes Ogniska od ponad 20 lat, był tajnym współpracownikiem peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa. Jak ponura ironia brzmią w tym kontekście słowa w jubileuszowym wydawnictwie poświęconym Ognisku, w którym z dumą pisze się, że jednemu z pracowników Ambasady PRL w Londynie odmówiono wejścia do tego budynku. Do boju o Ognisko ruszyli więc starsi emigranci i młodzi imigranci (jak się ich teraz określa) – także ci, którzy wcześniej o tym miejscu nigdy nie słyszeli, a dla których tak zwane dziedzictwo (elokwentnie wykpione przez redaktora naczelnego „Gońca Polskiego”) jest rzeczą ważną. Tak samo ważną, jak niemodny (a wręcz obciachowy! – używając języka tego pokolenia) patriotyzm, narodowa duma i identyfikacja, nie wiadomo dlaczego ustawiona w tak niewygodnej opozycji do bycia Europejczykiem. Są jednak młodzi ludzie, dla których wzorce lansowane przez kreatorów jedynie obowiązujących wizerunków nie są przymusowym, jedynym uniformem, w którym można czuć się cool. Ci młodzi może nie tworzą tłumów, ale jednak są. Z drugiej strony – czy awangardę, elitę, forpocztę tworzą tłumy? No więc tłumy, w niedzielę 27 maja – która z pewnością przejdzie do historii polskiego Londynu – pod Ognisko nie przybyły, ale przybyło tam ponad sto osób z flagami, transparentami, megafonami. Chcieli pokazać członkom tego klubu, że jest on ważnym miejscem nie tylko dla tych, którzy mieliby głosować przeciwko jego sprzedaży. Jest ważnym miejscem dla naszej identyfikacji kulturowej i ciągłości tradycji. Dynamicznie prowadzona przez Krzysztofa Ruszczyńskiego i Sławomira Wróbla akcja protestacyjna elektryzowała wchodzących do Ogniska. Były brawa dla

Do boju o Ognisko ruszyli więc starsi emigranci i młodzi imigranci

tych, któ rzy otwar cie sprze ci wi li się sprze da ży – jak na przy kład dla wła ści cie la przez wie le dzia ła ją cej w Lon dy nie księ gar ni Or bis, pa na Je rze go Kul czyc kie go. By ły też bra wa au rebours – jak na przy kład dla pre ze sa Pol skiej Fun da cji Kul tu ral nej Szy mo na Za rem by, któ re go za rząd miał wy ty po wać na prze wod ni czą ce go ze bra nia. Plot ki ku lu aro we mó wi ły o za strzy ku fi nan so wym po sprze da ży Ogni ska, ja ki miał by utrzy mać przy ży ciu emi gra cyj ny or gan – „Dzien nik Pol ski i Dzien nik Żoł nie rza”, wy da wa ny przez tę wła śnie fun da cję. Czy li jak lo gi ka wska zu je – pre zes Za rem ba nie był by bez stron nym prze wod ni czą cym ze bra nia ma ją ce go roz strzy gnąć, czy Ogni sko zo sta nie sprze da ne czy nie, i czy fun du sze ze sprze da ży za si lą wy -

bra ne or ga ni za cje i in sty tu cje emi gra cji nie pod le gło ścio wej. Przed Ogni skiem skwar, gra ni to wa nawierzchnia Exhi bi tion Ro ad bi je ża rem, podgrze wa go jesz cze bar dziej de ter mi na cja de mon stran tów: – Ogni sko jest na sze! Nie od da my na sze go dzie dzic twa!!! W Ogni sku, w Sa li He ma row skiej co raz cia śniej, sta wia ją się co raz licz niej człon ko wie klu bu. Przy by ło ich pra wie stu, mi mo nie for tun nej da ty ze bra nia, ko li du ją cej z od by wa ją cym się w tym sa mym cza sie kon cer tem zor ga ni zo wa nym przez The Cho pin So cie ty (któ re go więk szość człon ków to również człon kowie Ogni ska). Ze bra nie od by wa ło się za za mknię ty mi drzwia mi, pra sa ani ob ser wa to rzy nie mie li wstę pu. W sa li re stau ra cyj nej i ka wiar nia nej rów nież gę sto od tych, któ rzy wo le li chłód sta rych mu rów lub ku lu aro we roz gryw ki. Nie któ rzy na wet su ge ro wa li, by de mon stra cję prze nieść na prze ciw ną stro nę uli cy, pod Bo gu du cha win ny Im pe rial Col le ge, do cze go oczy wi ście nie do szło, choć co rusz ktoś z de mo nstru ją cych cho wał się na chwi lę pod ocie nio ne wej ście do te go bu dyn ku. Ocze ki wa nie na de cy zję uczest ni ków Nad zwy czaj ne go Wal ne go Ze bra nia wy peł nia ły wie co we prze ryw ni ki. Roz da wa no ulot ki: Powiedz NIE!, której treść w bar dzo kla row ny spo sób zbi jała ar gu men ty za sprze da żą te go b udyn ku. Do mi ni ka Za chman za śpie wa ła Czerwone maki Fe lik sa Konarskiego Ref -Re na, człon ka ze spo łu te atru Ma ria na He ma ra, któ ry kie dyś w Ogni sku miał swo ją sie dzi bę. W taj nym gło so wa niu prze ciw ko sprze da ży Ogni ska od da no 88 gło sów, za sprze da żą gło so wa ły 3 oso by, 7 wstrzy ma ło się od gło su, jeden głos był nie waż ny. Po pod li cze niu gło sów wy nik ogło szo no pro te stu ją cym z bal ko nu na pierw szym pię trze. Ze sta no wi ska pre ze sa ustą pił An drzej Mo ra wicz i je go za stęp ca Lu cy na Qu ir ke. Pierw szy etap walki o Ognisko wy gra ny, spek ta ku lar nie. Ta kiej fre kwen cji nikt się nie spo dzie wał, na wet re be lian ci, nie mó wiąc o pre ze sie i je go naj bliż szych współ pra cow ni kach, któ rzy li czy li na gło so wa nie w bar dzo wą skim gro nie. Dla nich stawka była duża. Zmienione zapisy w statucie pozwalały udziałowcom Ognisko Limited na gratyfikację finansową. Te raz ro dzi się oczy wi ście wie le py tań i pro ble mów, któ re po win ny być roz wią za ne (przede wsz yst kim kto ma pra wo do wła sno ści bu dyn ku!), by te mu miej scu za pew nić bez piecz ną przy szłość i finansową stabilność. By nie zaprzepaszczać tak prestiżowych i intratnych okazji, jak na przykład organizacja olimpijskiego centrum informacyjnego. Do za dań pierw szo rzęd nych na le ży oczy wi ście od wo ła nie sta re go za rzą du, wy bór no we go oraz plan dzia ła nia na naj bliż sze mie sią ce. Nad zwy czaj ne Wal ne Ze bra nie, któ re ma po wo łać tym cza so wy za rząd, od bę dzie się w nie dzie lę 24 czerw ca. Miej my na dzie ję, że ma łe pry wat ne in te re sy nie we zmą gó r y, by nie oka za ło się, że za ja kiś czas znów sta nie my przed tym sa mym zagrożeniem. Wte dy wskrze szo ny po raz dru gi pło mień z pew no ścią nie bę dzie miał już ta kie go ża ru.


£15 na *

ROZMOWY GRATIS MHĤOL SU]HQLHVLHV] VZyM QXPHU GR VLHFL

/\FDPRELOH

3000 minut

za darmo Z UK do

PL Offers valid from 20/6/2012 to 31/7/2012 * This promotion gives up to £15 free mobile top-up credit when you bring your mobile phone number from a different UK mobile phone network to Lycamobile UK between DQG )UHH FUHGLW LV JLYHQ ZKHQ WKH FXVWRPHU QXPEHU LV SRUWHG DQG OLYH RQ /\FDPRELOH 8. DQG WKH ¿UVW WRS XS LV PDGH 7KH DPRXQW RI IUHH FUHGLW JLYHQ LV GHSHQGHQW RQ WKH YDOXH RI WKH ¿UVW WRS XS ,I WKH ¿UVW WRS XS LV XS WR Â… Â… IUHH FUHGLW LV DZDUGHG LI WKH ¿UVW WRS XS LV Â… Â… IUHH FUHGLW LV DZDUGHG DQG LI WKH ¿UVW WRS XS LV Â… Â… IUHH FUHGLW LV DZDUGHG &XVWRPHUV FDQ EULQJ WKHLU PRELOH SKRQH QXPEHU IURP DQ\ 8. QHWZRUN DSDUW IURP *7 0RELOH 7RJJOH 0RELOH RU /\FDPRELOH %\ WDNLQJ SDUW LQ WKH 3URPRWLRQ FXVWRPHUV ZLOO EH GHHPHG GHHP PHG WR KDYH DFFHSWHG DQG DJUHH DJUUHH H WR EH ERXQG E\ WKHVH WHUPV DQG FRQGLWLRQV 7KH EHQH¿WV JLYHQ LQ Q WKLV 3URPRWLRQ FDQQRW EH WUDQVIHUUHG


6|

czerwiec 2012 | nowy czas

nasze dziedzictwo na wyspach!!!

FROM VICTORIOUS OGNISKO BACK TO… In a unique show of émigré Polish solidarity – enforced by a united voice of protest – Ognisko club members, and the club committee voted overwhelmingly 88 to 3 against the proposed sale of our Ognisko building FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

On 27 May the gathered Anglo-Polish protesters – their temperatures certainly rising – were in defiant, and uncompromising mood

Well, that really was fun. At long last, the stench of corruption is punctured by the righteous, sweet smell of SUCCESS! In a unique show of émigré Polish solidarity – enforced by a united voice of protest – Ognisko club members, and the club committee voted overwhelmingly 88 to 3, (who are the three villains?), against the proposed sale of our Ognisko building. Thus bringing to a shuddering halt the alarming (often secretive) trend of needless land-grabs and property disposals by our self-serving and lay (vulture) trusts. On 27 May, Whit Sunday, (Zielone Świątki), on a hot afternoon, in blazing sunshine, with near 30 degree temperatures, the gathered AngloPolish protesters – their temperatures certainly rising – were in defiant, and uncompromising mood. Outside, in front of the building’s famous London Polish Ognisko entrance steps, and two pillars on which in black lettering, and brass plates is enshrined our address – 55 Prince’s Gate, Exhibition Road – the agitated crowd amidst crusading flags, banners, song and speeches, vented their anger, contempt, and dissent over the proposed sale. Inside, the affectionate oldie-worldy club building was a flurry of animated activity. Against its wonderful tapestry of 72 years of Polish emigre history, various groups, and canvassers were anxiously number crunching. The most prominent was coordinator

extraordinaire Teresa Stella-Sawicka of Polish Heritage, tirelessly marshalling votes against the sale. The vote to save the, OUR, building was on! Would Teresa’s many weeks’ of arithmetic add up to a NO vote? You felt that at any moment she would even be joined by the reputable figures of Generals Anders, and Sikorski; President Raczynski; one-time Chairman Count Eugeniusz Lubomirski de Vaux; all ready to pop out from the famous Ognisko walls to the tunes and cabaret of Marian Hemar, all coming to the rescue, calling in unison for law and order, and a halt to this preposterous proposal to sell ! The first step was to ensure an independent Chairman for the EGM, (Extraordinary General Meeting), held in the big ballroom –Sala Hemara. In the event Szymon Zaremba, good friend of Andrzej Morawicz, was voted down in favour of Jan Brodzki who was seen as a safe pair of hands and so chosen to chair events. Round one to the NO sale vote. The news filtered fast to those scattered around inside the building, and the (protesters) outside. To prevent any possible skullduggery – yes, such was the suspicion of a rigged vote – that a TRANSPARENT ballot box was provided. But there was still more business to conduct before the crucial vote, and the meeting which in the words of Lady Belhaven and Stenton was;”highly charged and very emotional”, still had a moment of drama.

Seated at the back of the packed hall, Lady Belhaven recalls what she describes as; “The most dramatic moment. It came, namely when Andrzej Morawicz tendered his resignation both as Club Chairman and from the Club Committee”. Lady Belhaven adds; ”Morawicz did this with some dignity.” He remained at the meeting – impassive. Lady Belhaven is less kind to the rest of the club committee, all of whom she feels ought to go. Of Tamara Solecka, a

solicitor, she is full of praise as someone who as a committee member resigned a week before the EGM on principle and in vehement protest against the proposal to sell. Diplomatically, Lady Belhaven counsels caution, and keeps to herself what she thinks of the remaining club committee members. What she has heard, and what she knows are two different issues. She expresses

Inside, the affectionate oldie-worldy club building was a flurry of animated activity

however great delight at the democratic process allowing matters to progress at the Polish Hearth Club. Outside, the protesters led by cheerleaders Sławek Wróbel and Kris Ruszczyński are still loudly making their displeasure felt to the point that someone for the EGM meeting confronts them to tone down their boisterous behaviour. Miraculously, peace breaks out. A polite request asking the demonstrators’ to tone things down is accepted. The vote takes some half an hour. The transparent ballot box is passed around the congregation of voters by Jane Whewell like a ‘tacka’ (donation plate) in church. Ballot papers are slipped into the transparent box until ready for the count. The result, and the news spread like wildfire! It is eighty eight AGAINST the sale, seven abstentions, and three for the sale. The Ognisko building is saved… or is it? The various rooms with various interested parties are exaltant. Dotted around the ballroom, bar, restaurant, tent, magnificent Victorian staircase and hallways, it is a carnival atmosphere. The relief is a delight to behold. The almost musical clinking of brimming champagne glasses accompanied


|7

nowy czas |czerwiec 2012

nasze dziedzictwo na wyspach

By the Marian Hemar ballroom distinguished looking actress Irena Delmar-Czarnecka is fondly reminiscing about bygone days

by excited victorious chattering is everywhere heard. There you can see Barbara Kaczmarowska-Hamilton – instigator of the now famous 11 May meeting leading to the “Ognisko 27 Rejtans” new members, chatting away with various interested groups. By the Marian Hemar ballroom distinguished looking actress Irena Delmar-

Czarnecka is fondly reminiscing about bygone days, the Marian Hemar cabaret, and her own late husband’s huge early input into starting and supporting the Ognisko club and building. Elsewhere perhaps not all is joy. Andrzej Morawicz, the now gone Chairman, cuts a forlorn, even isolated figure in the corner of the Ognisko tent restaurant. There is also – something he foresaw – a lot of mopping up to do. Here the current Ognisko secretary Wlodek MierJedrzejowicz is now processing the new memberships, and as ably as he can, preserves and paves the path for ‘a new continuity’. There is now (not unusually), a mini power struggle going on with both ‘healthy’ and less desirable vested interests at play… For a few weeks hundreds of émigré Poles watched the same SAVE OGNISKO TV programme: even though each had his own remote control, there was a united aspiration, a consensus. Well, it begins to look as if the remote controls might now be thrown away, subject to a free for all – what’s that about throwing the baby away with the bathwater…? Perhaps the final word should go to the historian, and author of God’s Playground – A History of Poland (Clarendon Press, Oxford, 1985), Norman Davies. He writes in chapter eleven, Emigracja: The Polish-University-Abroad, though much diminished, still functions. The Church of Andrzej Bobola provides the focal point of Roman Catholic life. Elsewhere in the United Kingdom, there are large Polish communities in Glasgow, Manchester, Bradford, and Coventry. There are Polish boarding schools at Fawley Court (Oxon.), for boys, and at Pitsford (Leics.), for girls. In all major centres there are Polish Parishes, Polish clubs, and Polish Saturday schools. The tone is gradually changing as the new British-born generation comes to the fore. But if the spirit of pre-war Warsaw, Wilno, or Lwow has survived anywhere it is in the ROOMS OF THE OGNISKO POLSKIE (THE POLISH HEARTH) IN KENSINGTON. Well, there is certainly much food for thought here. The political map of Wilno and Lwow (Lviv) as we well know has been re-written. But what of the United Kingdom? And particularly what of Zielone Świątki this year at FAWLEY COURT?

Mirek Malevski Chairman, Fawley Court Old Boys, FCOB Ltd., (and new Ognisko Club member, Membership No: 4291)

Crusading flags, banners, song and speeches vented the protesters anger, contempt, and dissent over the proposed sale

ACHTUNG! ELEKTROZAUN! Zielone Świątki w Fawley Court W tym roku, w niedzielę 27 maja (kiedy Polacy protestowali pod Ogniskiem Polskim), Zielone Świątki w Fawley Court wyglądały zupełnie inaczej niż przez ostatnie pięćdziesiąt pięć lat! Po pierwsze, nie było księży. Nie widać było ołtarza. Nie było mszy świętej. Nie było komunii świętej. Nie było uczniów Divine Mercy College ani z sobotnich szkół polskich. Nie było harcerzy. Nigdzie nie było widać białych namiotów, w których można było kupić piwo, bigos lub kiełbasę. Ani jednej żywej duszy, może są tam tylko dusze księdza Józefa Jarzębowskiego, założyciela Fawley Court i księcia Stanisława Radziwiłła, fundatora kościoła św. Anny, i jego syna Albrechta. Gdzie zwykle słychać było polskie chóry, śpiewy, wesołe głosy, starszych i młodych, lub radosny pisk dzieci – teraz przeklęta cisza. Gdzie zwykle tańczono mazurka czy polkę… teraz chochole ruchy. Gdzie zwykle rozlegały się dźwięki pianina, gitary lub skrzypek, słychać tylko…martwe nuty. Zimne, szare słońce, mimo że prawie lato, nie ma tu czego ogrzewać. Nawet cienia nie ma. Brak ludzi, gdzie bywały tysiące. Tak od trzech lat wygląda Fawley Court. Pustynia rozpaczy w zielonej Anglii. Kto jest temu winien? Pieniądz! £32 mln? £18 mln? £16,5 mln? £13 mln? £10 mln? £5 mln? Cena Fawley Court z każdym dniem maleje. A wartość naszego dziedzictwa wzrasta z każdym dniem, kiedy coraz więcej i więcej ludzi patrzy z przerażeniem na coraz bardziej powikłany, tymczasowy los tego naszego 60-letniego dziedzictwa. Do akcji ratunkowej włącza ich się coraz więcej. Kto, komu, gdzie, kiedy, co niby sprzedał? Tylko licho wie. A za ile, nie warto nawet pytać. Kto, komu, ile i co naobiecywał? Lepiej zapomnieć o tym. Niech się dalej latami procesują. Kto, z kim, o kogo, o co? – czy to nas powinno obchodzić? Ważne, że sędziowie mają zajęcie, a adwokaci pieniądze. O cud zakrawa to, skąd się biorą te pieniądze. Kto za to płaci? Czy ktoś coś wie? Czy ktoś naprawdę wie? Szare pieniądze. Szara cisza. Kościół – czy to polski na Wyspach lub w kraju, czy angielski – Diocese of Westminster, czy sam Watykan, razem odwrócili się plecami. Jak gdyby sprawa Fawley Court (The Fawley Affair), w ogóle nie istniała. Władze polskie, prawda, bardzo się niepokoją. Ambasada RP wyraziła dużą ochotę na budynek Ogniska, (muzea, restauracje i Harrod’s, wszystko tuż pod nosem, przecież to Knightsbridge…). Ale czy zainteresował ich Fawley Court? Za daleko, 35km!? W głównym gmachu Fawley Court rozpadające się kominy podpierane rusztowaniem. Na szczycie kominów kruki i inne ptactwo buduje sobie gniazda. Pod dachami nietoperze aurelis pectoris, niby chronione, dostały wymówienie. Ale bronią się i nie poddają się groźbom eksmisji. Tak ja my – ludzie. Z wnętrza pałacu Sir Christophera Wrena, z szlachetnych pokoi, nocą – aż księżyc się ukrył ze wstydu – wywieziono najcenniejsze zbiory emigracyjne na świecie! Rury i kaloryfery zimą zamarzają, pękają i powodują zalewanie słynnych pokoi Jamesa Wyatta, i Grinlinga Gibbons. Po schodach leje się woda i zalewa sutereny. Grade I Listed Building. Ale na utrzymanie budynku nie ma PIENIĘDZY!

Mirek Malevski


8|

czerwiec 2012 | nowy czas

euro 2012 Z komunikacją miejską poradziliśmy sobie bez problemu. Jadąc tramwajem pomiędzy rozśpiewanym tłumem naszych „ekonomicznych wzorców” z Zielonej Wyspy a fanatyczną, jakby bardziej uporządkowaną grupą bałkańską, czuliśmy się wyśmienicie. Żadnych pseudowojenek kibicowskich, atmosfera pikniku piłkarskiego, ale z poszanowaniem barw narodowych w rozkołysanym tramwaju MPK. Przed stadionem kolorowy tłum, którego w takiej tonacji nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Są szczęśliwcy, którzy nadmiar biletów próbują upchnąć na „przystadionowym pniu”, ale są też poszukiwacze wejściówek, którzy jakoś nie za bardzo mogą albo nie chcą spotkać tych pierwszych. Szczegółowe kontrole przy wejściach – pierwsza na płocie okalającym teren stadionowy, druga, tzw. lotniskowa (co nie przeszkodziło Chorwatom wnieść środki pirotechniczne). Sama bramka kontrolna to już tylko formalność (chociaż i tu ku naszemu zdziwieniu widzimy ogrodzeniowych skoczków chorwackich, którzy pokonując dwumetrowy płot otwierają sobie bezbiletową drogę na trybuny). I oto wita nas dobrze znany, ale jakże dzisiaj inny obiekt przy Bułgarskiej w Poznaniu. Sektor, w którym siedzimy, to typowy mix przebierańców – dopingujący kibice poubierani w barwy irlandzkie i chorwackie, tylko… jakoś wszyscy biegle władają polskim. Gołym okiem widać, że trybuny wzdłuż boiska zostały wykupione przez kibiców rodzimych federacji. Czerwono-białe i zielone barwy jakby linijką zostały przecięte w połowie głównej trybuny. Rozpoczyna się spektakl – najbardziej znani aktorzy po stronie irlandzkiej to Shay Given i Robbie Keane oraz Spite Pletikosa i Luka Modric po stronie chorwackiej. I to właśnie ostatni z wymienionych gra dzisiaj główną rolę. Irlandia przegrywa 1:3, ale dla nas dzisiaj nie wynik ma znaczenie. W ten jeden niedzielny wieczór byliśmy świadkami święta futbolu na imprezie sportowej, której rangę mamy okazję poznać i przeżywać własnymi zmysłami po raz pierwszy. Ogrom inwestycji budowlanych, zaangażowanie tysięcy wolontariuszy, postawienie na baczność służb porządkowych oraz wycieszenie na czas Euro pozbawionych sensu miałkich sporów politycznych – wszystko to razem sprawiło, że dziś skonsumowaliśmy „naszą” wisienkę na trocie, a jej smak pamiętać będziemy jeszcze długo.

W ten niedzielny wieczór byliśmy świadkami święta futbolu

Tonight I’m Irish Paweł Rosolski Wszystko zaczęło się, kiedy Michel Platini 18 kwietnia 2007 roku wyciągnął kartkę z napisem: Poland – Ukraine. Byłem jeszcze napływowym mieszkańcem Londynu. Dzieląc się radością w sieci z przyjaciółmi w Polsce, cieszyłem się jak małe dziecko, bo taka impreza to absolutny rarytas godny pomnika w postaci wzniosłej dumy narodowej. Pomyślałem wtedy, że byłoby fantastycznie zdobyć bilety na chociażby jeden mecz. I nieważne jaki to mecz – ważne, żeby być częścią tego sportowego wydarzenia chociaż przez kilka godzin. Pomyślałem o tym w mieście, w którym siedem klubów z Premiership wypuszczało praktycznie co tydzień szlagier, który przewyższał poziomem niejeden mecz międzypaństwowy. Pomyślałem o tym, kiedy w Polsce nie wmurowano jeszcze nawet jednego kamienia węgielnego pod żaden z trzech nowych stadionów na Euro 2012 (budowa obiektu w Poznaniu ślimaczyła się wtedy jak korki w centrum tego miasta). Pomyślałem o tym jako kibic 4-ligowego Brentford FC z zachodniego Londynu, w którym

swój młodzieńczy bramkarski warsztat kilka lat później szlifował Wojciech Szczęsny – bramkarz numer jeden reprezentacji Polski na Euro 2012… Procedura rejestracji na portalu internetowym UEFA rozpoczęła się jeszcze w marcu 2011 roku. Zamówienia złożyła prawie cała moja najbliższa rodzina (nawet niektórzy jej członkowie, którzy nie byli sportem zainteresowani). Kto nigdy w życiu nie miał adresu mailowego, to taki został mu nadany w trybie natychmiastowym. Kiedy sprawdzaliśmy rezultaty losowania biletów (szanse były jak 1: 12), prawie każdy z nas otrzymał lakoniczne powiadomienie: Sorry, not this time… Ale prawie każdy nie znaczy każdy – cztery bilety na mecz w Poznaniu 10 czerwca 2012 znalazły się w naszym posiadaniu. Radość wielka! Dzień meczu. Czekaliśmy na to cały rok. Drużyny może nie z najwyższej półki, ale sentyment do ludzi poznanych na Wyspach nakazuje mi na klika godzin stać się Irlandczykiem w konfrontacji z biało-czerwoną szachownicą chorwackiej reprezentacji. Mistrzostwami żyliśmy już od kilku dni, ale mecz w Poznaniu jest pierwszym sprawdzianem nowo wybudowanego stadionu na tak wielkiej imprezie.

Czerwono-białe i zielone barwy jakby linijką zostały przecięte w połowie głównej trybuny


|9 nowy czas | czerwiec 2012

euro 2012

Na przekór BBC

Jacek Ozaist

W ostatnim czasie spotkały nas dwie wielkie przykrości dyplomatyczne. Amerykański prezydent zjeżył nam włosy na głowie, wspominając „polskie obozy śmierci”, zaś szacowna BBC w programie Panorama wyemitowała film dokumentalny pt. Stadiony nienawiści (Stadiums of Hate). Reportaż wyemitowany w paśmie największej oglądalności 28 maja o godz. 20.30, na kilkanaście dni przed oficjalnym otwarciem Euro 2012. Przez trzy miesiące ekipa BBC odwiedzała stadiony piłkarskie w Polsce i na Ukrainie, obserwując mecze ligowe oraz kibiców, wielokrotnie będąc świadkami aktów rasizmu, antysemityzmu oraz stadionowej przemocy. W materiale najbardziej szokują sceny pobicia kibiców z Azji przez ukraińskich kiboli. W Polsce autor reportażu zaczyna od odnotowania objawów antysemityzmu w Łodzi, potyczkę kiboli z policją i wojnę graficiarzy. Później przenosi się do Warszawy, by prześledzić symbolikę używaną przez kiboli ruchów. Rozmawia też z czarnoskórymi piłkarzami oraz mieszkającymi w Polsce Żydami. Oburzony tym co widzi, były kapitan reprezentacji Albionu nie posiada się ze zdziwienia, że UEFA przyznała organizację mistrzostw krajom, gdzie panuje rasizm i nienawiść. I ostrzega Anglików: zostańcie w domu, obejrzyjcie to w telewizji, inaczej wrócicie w trumnach. Reportaż został również wyemitowany 5 czerwca przez Program 2 TVP. Z portalu YouTube z powodu wywołanych kontrowersji został już usunięty. Pierwsze zdarzenie, czyli wpadkę Baracka Obamy udało się bardzo szybko przekuć w sukces, bo sprostowania i przeprosiny sprawiły, że wiele osób usłyszało o gafie prezydenta, a więc i o tym, że owe obozy wcale „polskie” nie były. Za to film pokazany przez BBC wyraźnie naszemu wizerunkowi zaszkodził. Nie chodzi o jego kłamliwość, lecz arogancką wręcz jednostronność. Nie można oczywiście twierdzić, że incydenty pokazane w programie nie mają miejsca, ale sedno sprawy tkwi w sposobie, w jaki zostały ukazane. Wszystko zależy od stopnia złej woli i kontekstu, w jakim zostały użyte. Idąc tą drogą, pokażmy więzienia i udowodnijmy, że Polska to kraj kryminalistów. Pokażmy zakłady psychiatryczne i dajmy obraz kraju zamieszkałego przez wariatów. Pokażmy wycinek i próbujmy wmówić światu, że to całość. Takie rzeczy, jak te z polskiego podwórka pokazane w Panoramie dzieją się w wielu krajach i dziać się będą. Zdumiewa, że pokazano to w przeddzień EURO, niczym propagandę na czyjeś zamówienie. Dotychczas BBC nie była wrogiem Polaków, nie poddawała się ogólnej tabloidyzacji. Lecz po tym programie trudno uwierzyć w jej obiektywizm.

Przy odrobinie złej woli można było zrealizować podobny program przy okazji zeszłorocznych zamieszek w Londynie i pokazać to światu tuż przed Olimpiadą. Przyjechać z kamerą, nakręcić ludzi plądrujących sklepy i walczących z policją, a potem zmontować według dobranej tezy i zrobić show. Tylko po co? Ktoś w BBC miał zamiar nas skrzywdzić. Może nawet bardziej Ukrainę, a nam się dostało niejako w pakiecie. Nie wiem, co Sol Cambel miał na myśli, ostrzegając rodaków, by nie jechali „tam”, bo wrócą w trumnie. Przecież setki Anglików lata codziennie kilkoma samolotami do Krakowa, weryfikując słowa byłego piłkarza jako totalną fikcję. Robią tam różne, często karygodne rzeczy, ale nie słyszałem, by któryś wrócił w trumnie – nawet na skutek przedawkowania alkoholu, narkotyków czy niefortunnej kąpieli w fontannie. Nie chcę lamentować, ale dla nas, emigrantów, wydźwięk filmu ma znacznie większe znaczenie niż dla rodaków w Polsce. EURO 2012 się skończy, kibice wrócą do domów. My tu mieszkamy, współżyjąc z milionami Brytyjczyków, którzy mogą teraz patrzeć na nas inaczej niż byśmy sobie tego życzyli. Niektórzy spośród Polaków jeżdżących po londyńskich ulicach z flagami naszego kraju na samochodach już ujrzeli środkowy palec i wysłuchali kilku pogardliwych słów. Co będzie dalej? Emisja Stadionów nienawiści w BBC zachęciła do inicjatywy także prasę, nie tylko brukową, ale dziennik „The Times”. I tak ruszyła cała machina propagandowa, której jedynym celem było zdyskredytowanie i wyszydzenie Polski w przeddzień największego święta w jej najnowszej historii. Uznajmy, że ktoś nam po prostu zazdrości, że wbrew wszelkiej logice, wbrew atawistycznym kompleksom i słabościom, jednak daliśmy radę i pokazaliśmy Europie, że my też potrafimy zorganizować duży turniej. Na przekór BBC Polacy sami pokazują, że są dużym, liczącym się narodem Unii Europejskiej i marna propaganda po prostu po nich spływa. Witają gości serdecznie, bawią się razem z nimi w fanzonach, piją i śpiewają (nie zmieni tego nawet warszawska zadyma z kibolami z Rosji 12 czerwca). Tak samo jest na Ukrainie. Tak było też dwa lata temu podczas mundialu w Republice Południowej Afryki, kraju o sporym potencjale straszenia, jak echa pokonanego apartheidu, rekiny ludojady i choroby tropikalne. Ktoś mógł zrobić o tym wszystkim kompromitujący ten kraj film propagandowy, lecz na szczęście nie zrobił. BBC nie zachowała się zbyt etycznie, ale nie jest to czyn karalny. Możemy protestować, słać listy i petycje. Wydaje mi się jednak, że tym razem rozsądniej byłoby zachować milczenie. Zignorować i pójść dalej. Pamiętam pokazywane na kanale Discovery futbolowe podróże Danny’ego Dryera (Wojny stadionowe). Angielski aktor jeździł z ekipą po stadionach Europy, pokazując jak kibicują i walczą ze sobą fanatycy zwaśnionych klubów. Zawsze pokazywał racje obu stron oraz rozmawiał z przedstawicielami jednych i drugich. Niby to standard, ale skoro po tanie chwyty sięga nawet BBC, kto się przed tym obroni? Po polsko-rosyjskiej zadymie reporter niemieckiego pisma „Der Spiegel” wypytuje łysego półgłówka osiedlowego o historyczne konteksty bijatyki, a ten powtarza zasłyszane pod blokiem banały. W świat idzie informacja o tym, jak zadymia polska skrajna prawica. To pewnie teraz Polska zapisze się w pamięci milionów telewidzów jako skrajnie prawicowe państwo narodowe...

PROMY DO Euro 2012

FRANCJI

DOVER - FRANCJA AUTO + 4 BILET POWROTNY OD

29

£

Z A O S ZCZ

ĘDŹ *

£10 TR O N Y W DWIE S KI: 2012 KOD ZNIŻ

*Warunki i obowiązujące zasady można znaleźć na naszej stronie internetowej. Koszt połączenia wynosi 10p za minutę plus opłaty operatora.


10|

czerwiec 2012 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Pokłonu nie złożono Krystyna Cywińska

2012

Mieszkam w tym kraju dłużej niż mieszkałam w Polsce, gdzie się urodziłam. Jest nas dłużej tu żyjących niż na ojczystej ziemi jeszcze spora grupa. I dla niektórych z nas – czy się to komu podoba, czy nie – Wielka Brytania jest drugą ojczyzną. Nie ziemią ognistą, nie glebą ciernistą ani jałową, nie obcym światem, ale krajem nam bliskim. Nie zamierzam pisać o tym, co myśmy dla tego kraju zrobili i czego od tego kraju oczekiwaliśmy. I dlaczego (czy też dlaczego nie) czujemy się historycznie zawiedzeni.

Większość z nas w tę brytyjską ziemię wsiąkła, wrosła, zakorzeniła się i tu rozrosła. I żadne aroganckie gadanie o durnych Angolach nie umniejsza naszego do tej ziemi przywiązania. Ani pewnego skrywanego podziwu dla tychże Angoli. Z czasem, po kolejnych falach polskiego tu najazdu, tumultu rozrabiania, i dorabiania się należałoby w końcu tej ziemi się pokłonić. Uchylić czapki murarskiej, zasalutować jej kielnią czy zdjąć przed nią kapelusz i wydusić z siebie dziękujemy. Dziękujemy za to, żeście nas prawie bez szemrania tu przyjęli, żeście nam pozwolili na stworzenie tu namiastki polskości potrzebnej do psychicznego przetrwania po wojnie. Żeście nawet różne nasze fanaberie, fantazje, organizacje i pomysły dotowali. Niektórym patronowali. I że nadal nas tu znosicie, a nawet skrycie doceniacie. Więc może wypadałoby wreszcie się pokłonić? Nadarzyła się okazja. Diamentowy jubileusz miłościwie nam panującej Królowej. Niektórzy z nas, ci, którzy przeżyli i dożyli tego jubileuszu, byli żywymi świadkami koronacji i ze wzruszeniem i zdumieniem śledzili wspaniałość, okazałość, misterium namaszczenia i historyczną powagę tej uroczystości. No i teraz ten jubileusz. Flotylla na Tamizie, zatrzęsienie chorągiewek i chorągwi na falach. Ale nie polskich. Jakby nas w tym kraju w ogóle nie było. Jakby Zjednoczenia Polskiego

w Wielkiej Brytanii nie było. Ani indywidualnych jego członków. A myśmy byli i nawet przekazaliśmy rodzinnie kilkaset funtów. Więc pytam nieśmiało, czy nie warto było wystawić jakiejś szalupy, krypy, łódki czy kajaku? I zorganizować grupę wioślarzy i popłynąć w deszczu w tej wodnej monarszej procesji? Może nawet z napisem na chorągwi: The Poles cheer the Queen! I niech antymonarchiści i salonowi republikanie nie zgrzytają zębami. W tym brytyjskim diamentowym święcie Polacy też powinni byli być widoczni i wyraziście w nim uczestniczyć. Z wdzięczności za tę ziemię, no i licząc przy okazji na zauważenie przez media. Strzępiło się i bez ustanku strzępi języki na temat potrzeby pozytywnego zaistnienia w tutejszych mediach. No i co? No i nic. A nadarzyła się okazja. Lecz, jak zwykle, przeoczona. Następnego dnia po głównych diamentowych uroczystościach, w poniedziałek 28 maja, biorę do ręki „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, historycznie niby organ polskości, w tym kraju nas reprezentujący. Niby strażnik naszych ideałów i interesów. Otwieram, i co widzę? Ani jednego słowa, ani wzmianki nawet o tym olbrzymim świętowaniu. Dyżurny dziennikarz pewnie się upił albo zaspał, albo redakcyjny telewizor wysiadł – myślę. No trudno. Następnego dnia, czyli we wtorek, otwieram

„Dziennik” podniecona na myśl o tym, co przeczytam. I oczom nie wierzę. Ani jednego słowa. O świętowaniu diamentowym. Pewnie poczta konna nie dotarła, wiadomości na czas nie doniesiono albo ktoś trąbki pocztyliona nie dosłyszał. A ja nosiłam się z zamiarem zgłoszenia się do redakcji „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” w odpowiedzi na ogłoszenie o poszukiwaniu czeladnika dziennikarskiego. Zgodnie z zasadą, że nigdy nie jest za późno, by się czegoś nauczyć. Postanowiłam sobie nawet parę lat ująć. Wcześniej wysłałam 50 funtów na fundusz „Dziennika”, żeby się przypodobać działowi księgowości. Pokwitowania ani podziękowania nie dostałam, ale ducha nie straciłam. Aż ktoś mi powiedział, że wobec tysiąca funtów daru od upadającego Ogniska Polskiego ja na odnotowanie za te swoje grosze żadnych szans nie mam. Nie to, co prezes Ogniska! Już nie mówiąc o wywiadzie ze mną i fotografii, czym się „Dziennik” odwdzięczył prezesowi Andrzejowi Morawiczowi za te hojne srebrniki. Ten stojący na straży polskiego patriotyzmu organ okazał się patronem ochotniczego współpracownika ubecji. Oddanego peerelowskiej służbie na emigracji bez reszty, jeśli wierzyć famie. Andrzej Morawicz przez lata, mimo swojej arogancji, złego wychowania i hucpy był rzecznikiem, strażnikiem i działaczem na niepodległoś-

ciowej niwie. Kogo za to winić? Nas wszystkich. Bierną masę zmartwiałych członków w cherlawych organizmach. Potakiewiczów, oklaskiewiczów, klakierów klik, którym się nic nie chce poza ględzeniem i przelewaniem z pustego w próżne. Rolą dziennikarza jest dochodzenie prawdy. A nie jej omijanie, oszczędne dawkowanie albo przykrywanie konfabulacjami. Takie konfabulacje dotyczące Ogniska wkradły się na szpalty listów do redakcji „Dziennika”. Nieładnie tak konfabulować! Szczególnie na temat kasy. Miałam zamiar zapisać się na członka Ogniska, ale się pewnie nie zapiszę, bo mnie pewnie nie przyjmą. Bo nie należę do żadnej kliki, koterii ani towarzystwa wzajemnej adoracji. Ergo, skazana jestem na banicję po wsze czasy. Honor starej emigracji uratował i może ratował będzie Grzegorz Małkiewicz. Dotrze, tam gdzie trzeba i opisze, co potrzeba. A „Dziennik” salwował się świetnym listem Wojciecha Płazaka o roli królowej, roli monarchii i brytyjskim diamentowym święcie. Ucieranie nosa jest przywilejem niezależnie myślących. No i jaka to przyjemność – na dodatek. PS. Panu Andrzejowi Krauzemu dziękuję za miłe słowa i kartkę z rysunkiem głowy przeszytej szpadami niepewności i lęku. Poczułam, że może to być też moja głowa. Schowałam kartkę na pamiątkę.

Nasze Euro Oglądałem ten ostatni mecz polskiej reprezentacji i muszę się przyznać, że wcale nie jestem rozczarowany. Oczywiście, mogliśmy ten mecz wygrać, bo – jakby na to nie patrzeć – przecież kopać potrafimy. Kopiemy nawet bardzo dobrze. No, ale Czesi byli zdecydowanie lepsi. I to oni przeszli do następnej tury, co wcale nie znaczy, że... przegraliśmy. Zanim jeszcze zaczęło się to całe piłkarskie szaleństwo, nie brakowało sceptyków, którzy przewidywali, że będzie to kompletna klapa. Po co wydawać miliony na futbol – krzyczały media. Inni tylko dopisywali się do tego smutnego potoku narzekań. I jak na przysłowiowych Polaków przystało – kopali, kogo popadnie: nie chcemy dopłacać do biletów, nas piłka nożna nie interesuje, nic na tym jako kraj nie zyskamy. Inni dodawali, że w Polsce przecież aż tak fajnie nie jest – fani przyjadą i wyjadą, a my zostaniemy z rachunkami do zapłacenia. Tuż przez pierwszym gwizdkiem tylko ponad 40 proc. ankietowanych Polaków przyznawało, że ich jeszcze cokolwiek w tym Euro interesuje. Narzekania, a właściwie kopania (bo w tym przecież jesteśmy dobrzy) nie brakowało... A dzisiaj? Tuż przed ostatnim meczem naszej

reprezentacji w Polsce doszło jakby do nowego narodzenia. Wszyscy mówili tylko o jednym – ogromnej biało-czerwonej fladze, którą zamierzali przygotować na rozpoczęcie tego ostatniego, najważniejszego meczu. Mówiły o tym nie tylko polskie stacje telewizyjne, wiadomość obiegła niemal cały piłkarski świat. I gdy w końcu zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego – flagę rozwinięto na trybunach. Wyglądała imponująco. I już wygraliśmy. My, Polacy. Nagle okazało się, że jakby na nowo odzyskaliśmy naszą biało-czerwoną flagę. Stała się ona znów symbolem, który połączył wszystkich. I to za sprawą futbolu, sportu, którym przecież nie każdy się interesuje. Ale Euro przywróciło nam nie tylko naszą flagę. Wygraliśmy znacznie więcej. Śledząc relacje z Polski w zagranicznych mediach odnoszę wrażenie, że wreszcie staliśmy się pełnoprawnymi członkami nowoczesnej Europy i że Europa dopiero teraz nas odkryła. I jest zachwycona tym, co zobaczyła. Jeśli Polska wcześniej pojawiała się w zagranicznych mediach, to przeważnie dlatego, że coś tam się wydarzyło – najczęściej jakiś wypadek czy inna katastrofa. Z politycznego punktu widzenia mało kogo

interesują kulisy polskiej polityki, bo i tak mało kto jest ją w stanie zrozumieć, a jeśli nawet zrozumie, to nie ma ona żadnego wpływu na to, czym żyje się i interesuje się reszta kontynentu. A teraz okazało się, że Polska to kraj, w którym można normalnie żyć, poznać normalnych ludzi lub – jak irlandzcy kibice – rozpocząć poszukiwanie żon. Nawet sceptyczni brytyjscy dziennikarze czy emerytowani piłkarze komentujący mecze przyznają, że jest to dla nich prawdziwa przyjemność być w Polsce. I tego naprawdę bardzo miło się słucha, szczególnie w Londynie, szczególnie po napastliwym ataku BBC. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do tego, czy warto było organizować Euro, to mam nadzieję, że teraz już ich nie ma. Nigdy wcześniej Polska nie miała takiej okazji do promocji, jak właśnie przy okazji Euro 2012. Z komentarzy, które do tej pory słyszałem w mediach brytyjskich, wiem, że przynajmniej tę okazję wykorzystaliśmy znakomicie. Nieważne, która drużyna wygra turniej. To tylko sport, o meczach ludzie szybko zapomną. O pobycie w Polsce nie. I nie jeden raz jeszcze tam wrócą. Jestem tego pewien.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | czerwie 2012

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Jeszcze nie tak dawno temu o POSK-u mówiono „cud nad Tamizą”. Taki też tytuł nosi książka obecnie mieszkającego w Brazylii Krzysztofa Głuchowskiego, który był kronikarzem tego niezwykłego wysiłku finansowego i organizacyjnego emigracji niepodległościowej. Niedługo po wykończeniu budynku zaczęły się kłopoty z jego eksploatacją. Gdzie tkwi błąd? Budynek zajęty w całości przez polskie organizacje emigracyjne miał zapewnić, w koncepcji ojców założycieli, a przede wszystkim Romana Wajdy, osadzenie polskich organizacji i tym samym życia emigracyjnego w jednym miejscu. Przy braku uznania polskiego Rządu na Uchodźstwie Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny miał stworzyć widoczną reprezentację Polaków mieszkających na Wyspach. Miał przypominać Anglikom dlaczego w takiej liczbie znaleźliśmy się nad Tamizą. Miał być centrum życia polityczno-kulturalnego. Nie wszyscy podzielali ten jednoczeniowy entuzjazm – między innymi funkcjonujący do dziś Instytut Polski i Muzeum gen. Sikorskiego oraz Ognisko Polskie. Jak bardzo ten antagonizm był obecny w polskim Londynie, świadczy choćby przykład wybitnej pisarki i ostatniej redaktorki „Wiadomości”, Stefanii Kossowskiej, która nigdy POSK-u nie zaakceptowała i unikała w nim wizyt. Nad POSK-iem wiszą podobno teraz czarne chmury. Podobno, bo jest to wiedza tajemna zarządu. Ale żaden zarząd nie jest władny, by uciszyć plotkę. Im zarząd bardziej tajemniczy, tym plotka w coraz większą rośnie siłę. Choć nie jest to materiał na rzetelny reportaż dziennikarski, sprawdza się w felietonie, gatunku frywolnym, tendencyjnym, gdzie autor musi dbać tak o wrogów, jak i o zwolenników. Ma drażnić i prowokować. Bywa często pomawiany o stronniczość i obrażanie autorytetów.

Wróćmy jednak do POSK-u. W tym największym polskim klubie nad Tamizą odbył się nadzwyczajny zjazd członków. Minęło kilka dni i żadnej informacji na ten temat w polonijnych mediach nie ma, chociaż tutejsza gazeta codzienna, „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, ma siedzibę w tym samym budynku. Nie ma informacji, pozostają tylko plotki. A plotka niesie, że władze POSK-u przygotowują się na zamianę dwóch skrzydeł ośrodka na mieszkania – podobno taka inwestycja jest pewniejsza. Nawet w kryzysie, kiedy firmy bankrutują, ludzie gdzieś mieszkać muszą. Uzyskane pieniądze, jak rozumiem, mają utrzymać klubową część budynku. I w ten sposób torcik będzie się kurczył. Mam nadzieję, że z całej tej operacji uszczuplania pozostanie przynajmniej recepcja, najlepiej funkcjonujące miejsce w POSK-u. Tylko czy to będzie miało jakikolwiek sens ekonomiczny? Tego nie wiem, nie jestem ekonomistą, kreatywnym księgowym ani spekulantem na rynku nieruchomości. Jestem za to pełen uznania dla nowo wybranej przewodniczącej naszego ośrodka, Pani Joanny Młudzińskiej. Podjęła się niezwykle odpowiedzialnej roli, czeka ją trudne zadanie. Może na początek dobrze byłoby skonfrontować się z plotką, przedstawić rzeczywiste plany, rozliczyć z zarzutami? POSK to wprawdzie klub, niemniej motto wyryte przed głównym wejściem, że ma służyć wszystkim wolnym Polakom, do czegoś zobowiązuje.

kronika absurdu Od kilkunastu lat polski rząd i niektóre media („Rzeczpospolita”) walczą na arenie międzynarodowej z używaniem określenia „polskie obozy koncentracyjne”. Jak się okazuje z niewielkim skutkiem, bo oto prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama, podczas uroczystości nadania najwyższego odznaczenia cywilnego (pośmiertnie) Janowi Karskiemu, który jako pierwszy poinformował świat o istnieniu niemieckich obozów zagłady, popełnia (?) publicznie, przed kamerami, ten sam „błąd”. Przeprasza (prawie prywatnie) w liście do polskiego prezydenta. Polska dyplomacja przeprosiny przyjęła. Absurd stulecia. Nawet Niemcom udało się przekonać opinię światową, że nie były to niemieckie obozy ale nazistowskie. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Wyszło jak zawsze… Koniec polskich złudzeń na Euro 2012. Mecz „o wszystko” z Czechami pokazał bezradność i nieskuteczność naszej reprezentacji. Nie można odnosić sukcesów w grze w piłkę nożną, jeśli nie strzela się bramek, bo właśnie wbijanie goli przeciwnikowi jest celem tej gry! Wstyd przypominać rzecz oczywistą, ale w odniesieniu do polskiej reprezentacji i tzw. polskiej myśli szkoleniowej lat ostatnich przypomnienie wydaje się konieczne. To już trwa bardzo długo. Nie zaczęło się od trenera Smudy. Już wcześniej raził upór ponawiania prób gry w ustawieniu z jednym napastnikiem, dziwnej wiary, że ten samotnik pośród obrońców przeciwnika jakimś cudem się przedrze ku bramce i coś zdziała. Do tego stała słabość linii pomocy, która nie blokuje akcji zawiązywanych przez rywali, a w chwili posiadania piłki zwykle posyła niecelne podania Panu Bogu w okno lub wprost pod nogi konkurentów. Wreszcie chaos w obronie, zbyt liczne błędy tej linii, nieumiejętność ścisłego krycia napastników drużyny przeciwnej. Gdy graliśmy z Grecją i z Rosją, kibice bezskutecznie zachęcali trenera do wprowadzania zmian. Mecz z Czechami obnażył brutalną prawdę – Smuda nie miał po kogo sięgać i dlatego wcześniej zmian nie stosował. Zmiennicy, po których mógł sięgać,

są po prostu cieniem zawodników pierwszego składu. A jednak były nadzieje. Po remisie z Grecją, którego mogło nie być, gdyby Polacy po strzeleniu gola chcieli strzelić następnego, a nie doczekać szczęśliwie do końca meczu, wierzono że to tylko trema debiutantów, że potem będzie lepiej. Remis z Rosją, uważaną za faworyta grupy i mającą – po rozgromieniu Czechów – opinię bezwzględnego zabójcy, wydawał się sukcesem. Jeżeli Polacy zatrzymali Rosjan, nie ulegli im – mówiono – na pewno poradzą sobie z Czechami, którzy z Rosją nie potrafili zagrać jak równy z równym. Stało się inaczej. „Słabiutka” Grecja pokazała wolę i umiejętność walki i zwyciężyła Rosjan. Czesi, którzy odbudowali się psychicznie zwyciężając z Grekami, wyszli na ostatni w grupie mecz z determinacją i bezwzględną wolą zwycięstwa. Pozbawieni najlepszego napastnika (Rosickiego), pokazali że mają go kim zastąpić. I stało się nieprzewidywalne: faworyt grupy odpada, my zaś odpadamy również, ale w grupie zajmujemy ostatnie miejsce. Rosyjska telewizja narzeka na „bezzębną” polską drużynę. Nic dziwnego, gdyby Polacy byli w stanie strzelić Czechom choć jedną bramkę, Rosja miałaby szansę utrzymania się w turnieju. Wychodzi więc na to,

że jedynym sukcesem Polaków jest pomoc w wyeliminowaniu Rosji… Ciekawe, czy długo będziemy czekać, aż w Rosji pojawią się głosy o spisku antyrosyjskim, w który Polacy się zamieszali… I ciekaw jestem bardzo, co teraz będzie z tym nagłym renesansem narodowych barw i symboliki? Czy to teraz wszystko gwałtownie zginie z ulic, okien, samochodów? Ostatnimi czasy barwy narodowe stały się w Polsce wstydliwe – ich eksponowanie zaczęło być uważane za działanie wyłącznie polityczne, podejmowane przez ugrupowania narodowo-radykalne. Widziałem w telewizji młodego człowieka, który – zapytany co mu się na Euro podoba – odpowiedział, że „mnóstwo flag, których nikt się nie wstydzi”! Czy „oflagowani” Polacy, zawiedzeni przez piłkarzy, pochowają teraz biało-czerwone barwy do piwnic? A może pójdą śladem Irlandczyków, którzy im bardziej ich reprezentacja zawodzi, tym silniej manifestują swoją irlandzkość? Nota bene, Irlandczycy, których teraz pełno w polskich miastach, zdobyli niewątpliwie nieformalny tytuł mistrzów Europy w kibicowaniu. Ich duma z własnej narodowości, połączona z szacunkiem dla innych, życzliwością i humorem, mogłaby się stać dla Polaków wzorem postawy, by tak rzec, wspólnotowej. Czy się stanie?


12|

czerwiec 2012 | nowy czas

takie czasy

Kolejne samobójstwo?

wiedział za dużo… bogdan Dobosz

Samobójstwo generała w stanie spoczynku Sławomira Petelickiego wpisuje się, niestety, w cały ciąg podobnych przypadków. Pierwsza wersja mówi o samobójstwie. Tego typu samobójstw było jednak w kraju na tyle dużo, że każde kolejne usprawiedliwia szukanie wątków spiskowych. Wygląda na to, że na szczytach władzy mamy całą rzeszę niezrównoważonych osobników... By przypomnieć pokrótce – Ireneusz Sekuła, Andrzej Lepper, masowa epidemia samobójstw w więzieniach osób podejrzewanych o udział w porwaniu Krzysztofa Olewnika i w sprawie gen. Papały, targnięcie się na życie dyrektora generalnego Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Grzegorza Michniewicza. Do tego cała seria „wypadków” drogowych i zgonów podobno „naturalnych”. Wszystko to sprawia, że pojawiają się coraz liczniejsze pytania, które wciąż nie mogą doczekać się odpowiedzi. W przypadku gen. Petelickiego jego znajomi mówią o dobrej kondycji psychicznej „sa-

mobójcy”, Janusz Korwin-Mikke stawia tezę psychologicznej nierealności samobójstwa w dzień decydującego meczu Polaków na Euro (swoją drogą wybór takiego dnia na „samobójstwo” skutecznie przykrył medialny rozgłos tej śmierci), inni powątpiewają w załamanie psychiczne byłego komandosa, który nie raz bywał narażony na stresowe sytuacje. Nic dziwnego, że w internecie zaroiło się od wskazówek i tropów wykraczających poza wersję samobójczą. Można tu znaleźć sugestię o ścieraniu się służb wywiadowczych Wschodu i Zachodu, o wątku afer korupcyjnych z udziałem byłych funkcjonariuszy SB, przewija się nawet ślad katastrofy smoleńskiej. Prof. Jadwiga Staniszkis zauważa, że „był to człowiek wywodzący się ze służb peerelowskich, ale jednocześnie rozróżniał doskonale ten segment, który służył Moskwie i ten, który uważał za patriotyczny. Uważał się za człowieka służb, ale i za patriotę. Miał też swój kodeks honorowy i zgodnie z nim oceniał polityków. (...) Był niesamowicie dobrze poinformowany, należał do grupy, która wiedziała chyba najwięcej o tym co naprawdę w Polsce się dzieje. Miał

Pa nie Pre mie rze! Za końc zy ła się Ża ło ba Nar o do wa po naj więk szej Trag e dii w hi sto rii po wo jen nej Pols ki. W wy nik u ka ry god nych za nie dbań, niek omp e tenc ji i aro gan cji sta li śmy się jed y nym na świe cie kraj em, któ ry w jed nym mo men cie stra cił ca łe Dow ódz two Woj ska, ze Zwierzch ni kiem Sił Zbrojn ych Prez y den tem Rzecz pos po li tej Pol skiej na cze le. Ape luj ę do Pa na o pod ję cie ra dy kal nych kro ków ma ją cych na ce lu ra to wa nie Pol skich Sił Zbrojn ych i sys tem u an tyk ry zy sow e go Pań stwa. [Z listu gen, Sławomira Petelickiego do premiera Donalda Tuska]

T-TALK

Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800

Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870

komórki lub telefonu domowego

Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta

Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

Polskojęzyczna Obsługa Klienta

1 Doładuj £10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

Stawki do Polski na tel. domowy

.70

1

pence/min

2.00 1.45

pence/min

pence/min

Stawki do Polski na komórkę

5

.90 pence/min

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.

ogromnie dużo znajomości w wojsku, służbach specjalnych, ale także w NATO i armiach państw Zachodu. Wiedział bardzo dużo o aferach wokół zakupów broni, mówił mi, że korupcja jest tam niesamowita. Miał masę informacji na temat energetyki, gazu, w tym łupkowego. Miał znajomych w rozmaitych kręgach i ogromną wiedzę o finansowaniu budowy autostrad, rozmaitych nieprawidłowości tam się dziejących”. Praktycznie każda teoria jest możliwa, a najtrudniejsza do przyjęcia to ta o samobójstwie (choć tu mówi się o np. możliwych długach biznesowych). Prawda o Petelickim jest dość trudna. Generał był symbolem transformacji. Razem z Gromosławem Czempińskim i Aleksandrem Makowskim należał do kręgu oficerów komunistycznych służb specjalnych, którzy nieźle urządzili się w niepodległej, podobno, rzeczywistości i zyskując zaufanie niektórych kręgów amerykańskich awansowali. Przewerbowywanie członków służb specjalnych po 1989 roku wyrównywało siły i wpływy NATO oraz zastępującej na światowej arenie Związek Sowiecki – Rosji. Przy tej okazji warto przypomnieć życiorys generała. Urodzony w 1946 roku, był prawnikiem. Jako 24-latek został oficerem SB (wywiad). Od 1973 do 1978 pracował pod przykrywką attaché kulturalnego, naukowca i rzecznika prasowego w

No wym Jor ku. Od 1975 roku był wi ce kon su lem ds. Po lo nii i wia do mo, że zaj mo wał się jej in wi gi la cją. Od 1978 do 1983 pra co wał w cen tra li wy wia du. W la tach 1983-1987 wró cił do pra cy „w te re nie” i peł nił funk cję I se kre ta rza ds. po li tycz nych Am ba sa dy PRL w Sztok hol mie. Od 1985 roku był rad cą Am ba sa dy PRL ds. po li tycz nych i człon kiem pol skiej de le ga cji na Kon fe ren cję Sztok holm ską. W la tach 1987-1988 był za stęp cą na czel ni ka kontr wy wia du za gra nicz ne go, a od 1988 do 1989 – do rad cą mi ni stra spraw za gra nicz nych i kie row ni kiem ochro ny pla có wek. W III RP roz wi nę ła się ka rie ra Pe te lic kie go ja ko twór cy i pierw sze go do wód cy (do 1995) spe cjal nej jed nost ki an ty ter ro ry stycz nej GROM (Gru pa Re ago wa nia Ope ra cyj no Ma new ro we go). Bra ła ona udział w ope ra cjach na Bał ka nach, Ha iti i w Ira ku. W tym cza sie ge ne rał mu siał się już cie szyć za ufa niem Ame ry ka nów, któ rych prze cież wcze śniej szpie go wał. Waż ny jest też wą tek kra jo wy jego biografii. Czy im czło wie kiem był Pe te lic ki? W 1996 roku zo stał peł no moc ni kiem ów cze sne go pre mie ra Wło dzi mie rza Ci mo sze wi cza ds. prze stęp czo ści zor ga ni zo wa nej w Ra dzie Państw ba se nu Mo rza Bał tyc kie go. Szyb ko jed nak zło żył re zy gna cję. Wów czas mó wi ło się o kon flik cie z ów cze snym se kre ta rzem Ra dy Mi ni strów Grze go rzem Ry dlew skim. Po now nie zo stał do wód cą GROM w grud niu 1997 roku. Zo stał od wo ła ny we wrze śniu 1999, po kon flik cie z ów cze snym mi ni strem ko or dy na to rem ds. służb spe cjal nych Ja nu szem Pa łu bic kim (AWS), któ ry za rzu cił mu zła ma nie usta wy o za mó wie niach pu blicz nych. Już wów czas do szło do wal ki bul do gów pod dy wa nem i pru cia pan cer nej sza fy do wód cy GROM -u, któ ry nie od dał zwierzch ni kom klu czy do sej fu. Pe te lic ki prze szedł wów czas teo re tycz nie w stan spo czyn ku. No wą część je go ży cia okre śla się eu fe mi stycz nie ter mi nem „za jął się biz ne sem”. Był współ wła ści cie lem fir my Gru pa Grom, za trud nia ją cej by łych żoł nie rzy tej spe cjal nej jed nost ki. Je go in te re sy biz ne so we to z pew no ścią ko lej ny ele ment do spraw dze nia przez śled czych. W tym kon tek ście war to np. przy po mnieć oskar że nia do ty czą ce ko rup cji, któ re pa dły pod ad re sem je go ko le gi ze służb spe cjal nych PRL Gro mo sła wa Cz. W 2011 roku przed sto łecz nym są dem ru szył pro ces cy wil ny, w któ rym były do wód ca GROM -u gen. Ro man Po lko po zwał Pe te lic kie go za je go wy po wie dzi m.in. o tym, że Po lko nie miał żad nych kom pe ten cji do do wo dze nia tą jed nost ką ani pra wa do od zna ki GROM. Ten pro ces to jed nak bar dziej cie ka wost ka niż ślad. Biz nes, służ by spe cjal ne, po li ty ka – to głów ne do me ny dzia łal no ści Sła wo mi ra Pe te lic kie go. Choć by z te go po wo du je go „sa mo bój cza” śmierć mu si sta wiać wie le zna ków za py ta nia, w tym o związ ki współ cze sne go biz ne su z ko mu ni stycz ny mi służ ba mi spe cjal ny mi. Nie ste ty, moż na się oba wiać, że i w tym przy pad ku opi nia pu blicz na nie wie le się do wie, a pań stwu, któ re go au to ry tet jest co raz słab szy, przy bę dzie ko lej na bia ła pla ma na je go naj now szej hi sto rii...


|13

nowy czas | czerwiec 2012

arteria

Plakatowa ARTeria Pierwsza wystawa plakatu w ramach organizowanych przez „Nowy Czas” ARTerii już za nami. W dniach 1-4 czerwca, dzięki współpracy z Galerią Plakatu w Krakowie, w kryptach kościoła St George the Martyr w Londynie odbyła się wystawa Polish Posters.

Natalia Dydo

Założeniem wystawy było pokazanie prac twórców uznanych w dziedzinie plakatu, jak i tych, którzy na co dzień zajmują się inną dziedziną sztuki, a plakat był jednym z artystycznych doświadczeń w ich życiu. Na wystawie pojawiły się zarówno prace sław Polskiej Szkoły Plakatu, jak i ich następców, oraz najmłodszego pokolenia artystów. Plakatów było znacznie więcej niż miejsca w kryptach, więc zapełnienie dwóch sal nie sprawiło większego problemu. Wykorzystano także przestrzeń na zewnątrz kościoła – plakaty były oparte o mury kościoła, powieszone na ogrodzeniu, a nawet na ogromnym starym drzewie, (już historycznym, bo wichura w kilka dni po wystawie wyrwała go z korzeniami). Co można było zobaczyć w kryptach? W pierwszej sali znalazły się plakaty twórców, którym dane było wpisać się w główny cel organizowanych przez przez „Nowy Czas” w ramach ARTerii wydarzeń, czyli promocję polskich artystów w Londynie.

Można było obejrzeć plakaty filmowe Sławy Harasymowicz (Raging Bull, Hustler, Mulholland Drive), Justyny Niedzińskiej (Hairspray) czy plakaty teatralne Zuzanny Lipińskiej do Teatru Kwadrat, Andrzeja Krauzego do spektakli w londyńskim teatrze Old Vic i prace Andrzeja Klimowskiego zamówione przez Teatr Wybrzeże w Gdańsku (Per Procura, Szef wszystkich szefów) i Teatru Powszechnego w Warszawie (Simpatico). Społeczny charakter miały prace Ryszarda Rybickiego (Underground 77) i Moniki Ciapały (Hug me). Kolejne plakaty, tym razem polityczne, były autorstwa Michała Bończy (Star Wars Kill, Iraq). Plakaty muzyczne reprezentował Rosław Szaybo (Jazz Jamboree 84, Panna Julia/Carmen) oraz Kasia i Mariusz Kałdowscy, którzy wykonali prace związane z wydarzeniami odbywającymi się podczas Roku Chopinowskiego. Nie zabrakło plakatów reklamowych Joanny Ciechanowskiej (Seria plakatów dla IBM) i Olgi Sienko (Aurelio Settimo) oraz wystawowych Marii Kalety (Signs of Ethiopia). Malarze, graficy, ilustratorzy, projektanci – jednym słowem artyści, tak też chcą być określani. Choć na co dzień inspirują się wieloma

dziedzinami sztuki, to właśnie specyficzna forma plakatu ich urzekła. Andrzej Klimowski, profesor Royal College of Art, w 2010 roku zorganizował wystawę jednego z najbardziej wpływowych grafików XX wieku, Romana Cieślewicza. Była to okazja do zaprezentowania jego dorobku jako plakacisty, ale także jako twórcy grafik wydawniczych. Tak jak i nasi artyści – plakat nie jest jedyną formą artystyczną, jaką się zajmują. Wspomniany Andrzej Klimowski tworzy powieści graficzne ( Mistrz i Małgorzata), reżyseruje filmy animowane (The Secret). Jego była studentka, Sława Harasymowicz, która obecnie uczy na Uniwersytecie w Bedfordshire, podąża w ślady swojego nauczyciela i jednym z ostatnich jej projektów jest zilustrowanie powieści graficznej The Wolf Man. Powiązań między samymi artystami jest o wiele więcej. Justyna Niedzińska, ubiegłoroczna praktykantka „Nowego Czasu” jest absolwentką w pracowni Rosława Szaybo, który przez wiele lat był dyrektorem artystycznym CBS Records Great Britain i zaprojektował ponad 2000 okładek płyt. Wystawa była podzielona na dwie części, które jednak przenikały się i tworzyły spójną

całość. Wchodząc do drugiej sali krypt, w oczy rzucała się scena, gdzie co wieczór odbywały się koncerty. Wokół niej na ścianach 29 plakatów z kolekcji Galerii Plakatu w Krakowie – każdy innego artysty. Był to przekrój pokoleniowy i artystyczny gwiazd polskiej sceny plakatowej. Polską szkołę plakatu charakteryzowała indywidualność ich twórców w podjęciu tematu, różnorodność wykorzystanych form. Najważniejszy w ich pracach był skrót myślowy, metafora. Na jednej ścianie znalazły się zatem prace mistrzów: Henryka Tomaszewskiego (Edward II), Jana Młodożeńca (Madame Butterfly), Jana Lenicy (Balladyna), Franciszka Starowieyskiego (Wariacje Goldbergowskie), Romana Cieślewicza (Faust) i Eryka Lipińskiego (Casablanca). Warsztat malarski można było obserwować w pracach Rafala Olbińskiego (Król Roger), Wiesława Wałkuskiego (Romeo i Julia), Stasysa Eidrigeviciusa (Ostatni prom), Wiktora Sadowskiego (Le public) czy Wiesława Grzegorczyka (Żołnierze Sikorskiego).

ciąg dalszy na str. 14


14|

czerwiec 2012 | nowy czas

arteria

Zabrakło miejsc na ścianach, więc przenieśliśmy galerię w plener

Nie zabrakło prac obecnych pedagogów, którzy uczą kolejne pokolenia plakacistów: Władysław Pluta z Krakowa (Jazz Genova), Piotr Kunce z Krakowa (28th Jazz Juniors Festival), Lech Majewski z Warszawy (Szklana menażeria), Mieczysław Wasilewski z Warszawy (Chopin), Leszek Żebrowski ze Szczecina (Casanova). Warto wspomnieć przy tej okazji Mieczysława Górowskiego (Absolut Warhola) – profesora ASP w Krakowie, wielkiego mistrza, zmarłego w ubiegłym roku. Mocną reprezentacją młodszego pokolenia były m.in. prace grafików, którzy wyszli spod skrzydeł Romana Kalarusa z Pracowni Plakatu w Katowicach: Moniki Starowicz (L’Affiche Polonaise), Michała Sitka (Cats) czy Sebastiana Kubicy (The Lovers of Marona). Ciekawe plakaty projektują Mirosław Adamczyk (Persona), kolektyw Joanna Górska/Jerzy Skakun (seria plakatów do filmów Jodorowskiego), Elżbieta Chojna (Kino włoskie) czy Kai Renkas (Delicatessen). Dobór plakatów w tej sali miał na celu wskazanie nazwisk, które w środowisku projektantów graficznych w Polsce mają olbrzymie znaczenie. Myślę, że każdy z odwiedzających znalazł swój ulubiony styl lub plakat. Jednym z najbardziej zapadającym w pamięć był Tytus Andronikus Tomasza Bogusławskiego. Kiedyś plakaty artystyczne były oblepiane na prawie wszystkich słupach ogłoszeniowych w Polsce. Wiele osób pamięta jeszcze te czasy i podczas wystawy udało mi się uchwycić mo-

menty zachwytu tychże: – Pamiętam jak ten plakat wisiał na ulicach!, czy: – Miałem go u siebie w domu. A jak jest teraz w Polsce? Na ulicach plakat artystyczny jest wypierany przez komercyjne reklamy. Jednak wciąż rodzą się kolejne pokolenia artystów, którym zależy, aby kontynuować tradycję plakatu artystycznego. Podczas czterech dni wystawę obejrzeli zarówno Polacy, jak i Brytyjczycy. Czy wstąpili do krypt zaintrygowani kolorowymi plakatami na ulicy, czy może głośną muzyką? W Londynie nie istnieje przecież tradycja plakatu artystycznego. Dlatego też tym ciekawsze były

rozmowy, gdy w nasze progi zawitali ludzie z różnych części świata – z Nowej Zelandii, Szwajcarii, Ukrainy, Nigerii, Chin czy Korei, z którymi udało mi się porozmawiać i skonfrontować, jakie wrażenia wywiera na nich ten rodzaj przekazu wizualnego. Po kryptach w większości krążyły bardzo pozytywne opinie. Nie tylko w Polsce, ale i w Szwajcarii, w Niemczech, we Francji czy Japonii rozwija się prężnie dziedzina plakatu, co można zaobserwować na organizowanych Biennale Plakatu – data rozpoczęcia Międzynarodowego Biennale Plakatu w Warszawie pokryła się z wystawą w Londynie. Co ciekawe, plakat Ewy Tamary

Bajek (Dekalog 6), który zdobył wyróżnienie jednego jurora podczas tegorocznego biennale, również przykuwał wzrok publiczności na naszej wystawie. Nowe doświadczenie, inspirujące rozmowy o plakatach i nie tylko, muzyczne doznania – to wszystko przyprawione obfitym deszczem i diamentowym jubileuszem królowej. Miejmy nadzieję, że następna wystawa ARTerii urośnie w jeszcze większą siłę, nie będzie jej straszna pogoda czy monarcha, a o wystawie polskich plakatów będzie się dłulgo pamiętać.

Natalia Dydo

Artyści podziwiają prace innych artystów…

…bądź z ukosa podpatrują co dzieje się na scenie

Mała Hania Gala rośnie z nami

Studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego (od lewej): Natalia Dydo, Aleksandra Ptasińska i Aleksandra Junga, które odbywały praktyki zawodowe w „Nowym Czasie”, pomogły przy organizacji kilku ARTerii i współpracują z naszą redakcją

Tym razem to już trzynasta...


|15 16 czerwca – 15 lipca 2012 | nowy czas

arteria

Zastępca dyrektora Instytutu Kultury Polskiej Anna Godlewska, wice konsul Monika Panasiuk oraz dr Kazimierz Nowak, który niezawodnie pomagał gospodarzom zabawiać gości rozmową

Teresa Bazarnik, Natalia Dydo i Grzegorz Małkiewicz witają gości wernisażu

Red akc ja „No we go Cza su” skła da ser decz ne po dzię kow a nia pa ni Ga brie li Li genz ie, Ire nie Mic ha łows kiej, Gra ży nie Ma xwell, Jo lan cie Zgło bic kiej, pańt- swu An nie i Tom a szow i Mic kiew i czom oraz Wy dzia łow i Kon su lar nem u Am ba sad y RP i In sty tu to wi Kul tu ry Pol skiej w Lon dy nie za po moc fin an so wą w przy go to wa niu AR te r ii. Re stau ra cji Da qu ise -Ges sler za przekąski. Dzięk u je my Mo ni ce Cia pa le za zna ko mi tą opra wę graf icz ną wy da r ze nia, oraz Mo ni ce S. Ja kub ows kiej, Ali nie Gas kin, Ma rii Ka le cie, Mar cie Ka zi mier czyk, Alek san dr ze Jun dze, Zu zan nie Po toc kiej, Alek san dr ze Pta sińs kiej, Kon rad ow i Grab ow skie mu, Sław o mi ro wi Orw a to wi, Mar cin ow i Ro go ziń- skie mu, Rys zar do wi Ry bic kie mu, To ma szo wi Stan do – bez ich rąk, za wsze go tow ych do po mo cy, nie by ło by AR Te r ii. Szcze gólm e po dzię ko wa nia skła da my Nat al ii Dy do, któ ra przez trzy mies ią- ce odb y wał a prak tyk ę stu denc ką w „No wym Cza sie”. Dzię ki jej zna jo moś ci te mat u oraz ser deczn oś ci jej oj ca Krzysz to fa Dy do, któ ry wy po ży czył pla kat y ze swej krak ow skiej ga le r ii po wsta ła w Lond yn ie wy staw a Polish Posters.

ARTeryjne plakatarium muzyczne Sławomir Orwat

Na wielki ARTeryjny uścisk zasłużyli oboje: Monika Ciapała i Ryszard Rybicki

Zanim Leszek Alexander oddał się radości grania, z radością podziwiał innych muzyków. Nori towarzyszy mu na każdej ARTerii

Bli sko rok te mu mo ja re dak cyj na ko le żan ka Ola Jun ga ko men tu jąc brak w TVP Po lo nia rze tel nej in for ma cji na te mat do pie ro co za koń czo nej lip co wej AR Te rii, na któ rej za gra ło naj lep sze jaz zo we jam ses sion, ja kie kie dy kol wiek sły sza łem na ży wo, na pi sa ła kąśliwy tekst o tym, jak to emi gra cyj na kul tu ra prze gra ła w pol skiej te le wi zji pu blicz nej z pro mo cją ro dzi mej wołowiny. Pra wie rok cze ka łem na ko lej ne wy da rze nie, któ re jak za wsze wypełnia po brze gi kryp tę ko ścio ła St. Geo r ge the Mar tyr w Brough, SE1. Miej sce to da rzę szcze gól nym sen ty men tem. Pra wie trzy la ta te mu to tu taj roz po czę ła się mo ja przy go da z „No wym Cza sem” i to wła śnie w tej kryp cie po raz pierw szy spo tkałem pol skich ar ty stów z Lon dy nu. AR Te ria to nie ja kiś tam wy stęp to wa rzy szą cy ko lej nej wy sta wie. Na AR Te rię nie wcho dzi się za oka za niem bi le tu, a ża den z ar ty stów nie przy by wa tu dla osią gnię cia ma te rial nych ko rzy ści. Wi dzo wie, któ rzy szcze rze po ko cha li nie po wta rzal ną at mos fe rę te go wy da rze nia, trak tu ją je jak wy jąt ko we świę to sztu ki, a sa me kryp ty zy ska ły z czasem w pol skim Lon dy nie ran gę po rów ny wal ną do tej, ja ką w Kra ko wie cie szy się Piw ni ca Pod Ba ra na mi. Te go rocz na AR Te ria mia ła du żo więk szą kon ku ren cję niż lip co wa wy sta wa fo to gra f icz na Kry stia na Da ty w ubiegłym roku. Nie ustan ne

desz cze, któ re zdo mi no wa ły an giel ską wio snę, są nie tyl ko przy czy ną licz nych sta nów de pre syj nych u me te oro pa tów, ale utrud nia ją też or ga ni zo wa nie im prez o cha rak te rze kul tu ral no-roz ryw ko wym. Wy sta wa pla ka tu już na star cie mu sia ła zmie rzyć się z ob cho da mi 60-tej rocz ni cy pa no wa nia Jej Kró lew skiej Mo ści Elż bie ty II. Dia men to wy ju bi le usz bry tyj skiej kró lo wej był przy czy ną du żo wcze śniej pla no wa nej „uciecz ki” zna czą cej licz by miesz kań ców mia sta w oba wie przed na jaz dem ty się cy ro ja li stów i ob wie szo nych apa ra ta mi fo to gra f icz ny mi tu ry stów z ca łe go świa ta. Za blo ko wa ne uli ce, utrud nio ne do jaz dy i pro ble my z par ko wa niem na za la nych desz czem uli cach od stra sza ły wie lu po ten cjal nych uczest ni ków no wo cza so we go świę ta, ni czym gra su ją cy nie gdyś nad Ta mi zą Jack the Rip per. Z uwa gi na wcze śniej za pla no wa ne kon cer ty, nie mo gła też przy być na te go rocz ną AR Te rię część mu zy ków, któ rzy od lat są en tu zja sta mi kryp to we go gra nia. Za bra kło mię dzy in ny mi jaz zo we go gi ta rzy sty Mać ka Py sza oraz Aga ty Ro zu mek, która w tym czasie de biu towała na festiwalu w Opolu. Mu zy ka pod czas ostat niej AR Te rii by ła sty li stycz nie zróż ni co wa na. De biu tu ją cy na no wo cza so wej sce nie Ma riusz Sza ban jest ab sol wen tem wo ka li sty ki na Wy dzia le Jaz zu i Mu zy ki Roz ryw ko wej Aka de mii Mu zycz nej w Ka to wi cach. W ro ku 2002 zo stał fi na li stą pro -

ciąg dalszy na str. 16


16|

czerwiec 2012 | nowy czas

arteria

Mariusz Szaban

Dominika Zachman i Jujiro Wada

Monika S. Jakubowska

ARTeryjne plakatarium muzyczne gramu telewizyjnego Droga do Gwiazd, a trzy lata później wystąpił na festiwalu TVP Jedynka w Sopocie oraz na festiwalu Top Trendy jako gość specjalny. Mariusz przyjechał na ARTerię z Bristolu i wystąpił w duecie z dobrze znanym w naszym środowisku multiinstrumentalistą Sabio Janiakiem. Smaczku temu występowi dodał fakt, ze Mariusz i Sabio nigdy wcześniej się nie spotkali, a szczegóły występu dopracowywali za pomocą komunikatorów internetowych. Sabio wystąpił także we własnych improwizacjach kolejnego dnia wystawy, a ja juz dziś zachęcam do lektury wywiadu z Sabiem, który ukaże sie juz w kolejnym numerze naszego pisma. Perfekcyjnie przygotowany występ Dominiki Zachman, której towarzyszyli saksofonista Leszek Kulaszewicz oraz japoński gitarzysta Yujiro Wada to potwierdzenie międzynarodowego poziomu naszej wokalistki oraz jej sukcesu na niedawno zakończonym londyńskim Songsuite Festival. Dominika przyjechała na ARTerię z festiwalowym repertuarem poszerzonym o Pieśń nad Pieśniami, przygotowaną specjalnie dla widzów wystawy. Tuż przed Dominiką na scenie pojawiła się Monika Lidke, która na swój mini recital przygotowała rzadko spotykaną aranżację łączącą brzmienie gitary akustycznej i wiolonczeli. Zespół Tottus Tuus to – jak twierdzi jego współzałożyciel Michał Juśkiewicz – transfor-

Tomasz Pyrek, Dominika Zachman, Katy Carr, Sabio Janiak

macja muzyki popularnej w nowe stulecie. Grupa wykonuje piosenki proste, ale jednocześnie powstałe na gruncie fascynacji bluesem i rock and roll’em, na których muzycznie wyrósł on sam oraz jego starszy brat Remi. Obaj są twórcami projektu i autorami śpiewanych w języku angielskim piosenek, opowiadających o emocjonalnych rozterkach, nienawiści, miłości i pogardzie. W roku 2010 zespół wystąpił jako support zespołu Lady Pank w Sheperd’s Bush Empire. Tottus Tuus z uwagi na późną porę ograniczył się jedynie do mini recitalu. Pomimo znacznego okrojenia repertuaru, zespól został przyjęty niezwykle ciepło przez najwytrwalszą część publiczności, a jego występ został nagrodzony gromkimi owacjami. Dawno nie miałem okazji podziwiać Leszka Alexandra w tak znakomitej formie. Był to zdecydowanie najlepszy jego występ, jaki słyszałem od andrzejkowej ARTerii roku 2009. Artystę spontanicznie wspomogła część składu Tottus Tuus, dzięki czemu na zakończenie pierwszego dnia wystawy byliśmy świadkami znakomitego bluesowego jam session. Warto odnotować dwa inne ARTeryjne debiuty, które pozytywnie zaskoczyły widzów drugiego dnia wystawy. Tomasz Pyrek wyszedł na scenę trochę niepewnie. Zapowiadając jego koncert nie miałem nawet pojęcia kim jest i jakie utwory zamierza zaśpiewać. Okazało się,

Tottus Tuus

że mamy w naszym środowisku znakomitego barda i odtwórcę wielu piosenek klimatem nawiązujących do krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Monika S. Jakubowska znana jest czytelnikom „Nowego Czasu” przede wszystkim jako świetny fotograf przez subiektyw spoglądający nie tylko na Londyn. Londyn w subiektywie to moja szczególnie ulubiona pozycja każdego numeru naszego pisma. Nie tak dawno, prowadząc wspólnie z Moniką programy radia Verulam w St. Albans, dowiedziałem się, że przed laty była ona wokalistką zespołu należącego do kręgu poezji śpiewanej – Blues dla Małej oraz popularnej w Polsce grupy Shamrock, wykonującej muzykę irlandzką. Wierzę głęboko, że Kropka – jak nazywamy Monikę w kręgach radiowych – po latach scenicznego milczenia znów uwierzy w swoje wokalne możliwości Katy Carr przedstawiać bliżej nie muszę. Ta urodzona w Wielkiej Brytanii artystka polskiego pochodzenia oczarowała wszystkich nie tylko swoim śpiewem, ale także coraz lepszym językiem polskim, który w jej wydaniu szczególnie urzeka i wzrusza. Tegoroczna nominacja do nagrody London Music Awards w towarzystwie takich gwiazd, jak Kate Bush i PJ Harvey świadczy o prezentowanym przez nią wysokim poziomie wokalnym. Kasia wykonała piosenki z albumu Coquette oraz kilka nowych kompozycji z płyty Paszport, która niebawem ukaże się na rynku muzycznym. Włodziemierz Fenrych – podróżnik, literat i zagorzały fan bluesów Roberta Johnsona wraz z

gitarzystą Arkiem Chudzińskim wykonał kompozycje swojego mistrza we własnym tłumaczeniu na język polski. Ciekawostką tego występu był utrzymany w podobnym klimacie do bluesów Johnsona napisany przez Włodka Łazarski pener blues, nawiązujący do jego poznańskich korzeni. Niedzielne jam session w wykonaniu absolwentów londyńskich uczelni muzycznych Marka Tomaszewskiego (saksofon), Jarka Sadowskiego (perkusja) i Tomasza Żyrmonta (piano) przywołało wspomnienia z ubiegłorocznego jazzowego szaleństwa, które podziwialiśmy podczas wystawy Krystiana Daty. Do muzyków dołączył tym razem występujący dzień wcześniej z Dominiką Zachman Leszek Kulaszewicz. Mistrzowska interpretacja jazzowych standardów była jednym z najlepszych momentów trzydniowego koncertowania w kryptach. Wszystkich wykonawców mogliśmy wysłuchać dzięki nagłośnieniu zrealizowanym przez Piotra Piskorza, prezentującego podczas imprezy także swoje umiejętności gry na saksofonie. Tegoroczna ARTeria przegrała z pogodą i jubileuszem Królowej, ale po raz kolejny była zwycięstwem sztuki,. W tym znaczeniu ARTeria nie tylko nigdy nie przegrała, ale niezależnie od czasów, mód i bogactwa polskich inicjatyw kulturalnych, ciągle jest bezkonkurencyjna. Konkurować bowiem można tylko na środki, fundusze i instytucjonalne dofinansowania. Nie da się natomiast syntetycznie wyprodukować lub kupić przez internet niepowtarzalnego klimatu i jedynej w swoim rodzaju nowoczasowej atmosfery.


|17

nowy czas | czerwiec 2012

czas na rozmowę

Jaka jest aktywność Akcji Katolickiej?

Doświadczenie emigracji jest trudne

– Aktywność Akcji Katolickiej w Polsce zależy od regionu. Są miejsca, gdzie jest żywa, jest widocznie i odczuwalnie obecna, co też często wiąże się z sytuacją danej diecezji. Chodzi mi o to, że w dużej mierze taka obecność zależy od tego, w jaki sposób sam biskup zachęca kapłanów i mobilizuje ich do otwarcia na tę rzeczywistość katolików, świeckich obecnych poprzez AK w życiu Kościoła. Trzeba powiedzieć, że są też miejsca, gdzie takie doświadczenie jest słabe. W Polsce AK w odróżnieniu od IPAK u (Instytut Polskiej Akcji Katolickiej) w Wielkiej Brytanii, który ma nieprzerwaną tradycję jeszcze przed wojną, została odnowiona przez bł. Jana Pawła II, dlatego to doświadczenie młodszej siostry jeszcze trochę potrwa, aby szerzej była widoczna. Chociaż widzimy już obecność osób świeckich w Kościele, mamy nadzieję, że będzie jeszcze większa niż w przeszłości.

Z biskupem WOJCIECHEM POLAKIEM, przez dwa lata delegatem do spraw duszpasterstwa Polonii, sekretarzem Konferencji Episkopatu Polski rozmawia Jolanta Zieleniak

Bł. Jan Paweł II nie chciał Polski liberalnej, chciał Polski chrześcijańskiej. Przez dwa lata Wasza Ekscelencja z ramienia Konferencji Episkopatu Polski pełnił funkcję delegata do spraw duszpasterstwa Polonii. Czy istnieje solidarność między Polakami przebywającymi poza granicami Polski?

– Trudno mówić, że jest tylko jeden obraz Polonii. W ciągu tych dwóch lat odwiedziłem różne skupiska polonijne. Od Australii, Stanów Zjednoczonych po Skandynawię i różne miejsca w Europie. Myślę, że emigracyjne fale polonijne są bardzo różne. I trudno mówić, że istnieje jeden model życia emigracyjnego. Na pewno uwarunkowaniem był czas i miejsce, w którym nasi rodacy się znaleźli. Inaczej wyglądała sytuacja emigracji niepodległościowej, inaczej emigracji postsolidarnościowej, inaczej to, co obecnie obserwujemy. Dziś fakt emigracji jest związany po prostu z dużą mobilnością życia. Te dwa pierwsze przykłady emigrantów, emigracji niepodległościowej i postsolidarnościowej, w ogromnej mierze naznaczyło poczucie, że szybko do ojczyzny nie wrócą. Nie było to możliwe. W przypadku dzisiejszych emigrantów czy lepiej migrantów, istnieje powszechne przekonanie, że to jest doświadczenie na pewien, dłuższy czy krótszy, czas. Często, żyjąc na obczyźnie, wiadomości z Polski i kontakt z Polską mają w zasięgu ręki. I pewnie również z tego powodu, jakiejś głębszej więzi pomiędzy tymi różnymi grupami emigrantów trudno niekiedy szukać. Natomiast zauważyłem, jeśli chodzi o obecność w Kościele, że Polacy są razem i ta wspólnota ich wiąże. Wspólnota wiary, tradycji, może nie na najgłębszym poziomie, ale ta właśnie ich łączy i ze sobą wiąże. Prymas Polski August Hlond, salezjanin, Ślązak, założyciel Towarzystwa Chrystusowców dla Polonii, powiedział, że „na wychodźstwie polskie dusze giną”.

– To wyzwanie było bardzo konkretne. Chodziło o to, by ludziom na emigracji dać opiekę duszpasterską. Stąd założenie Towarzystwa Chrystusowego, a później bardzo konsekwentne powołanie Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej. Prymasowi chodziło o to, aby Polacy będący na emigracji mieli zapewnioną opiekę duszpasterską. I stąd to wezwanie, które miało pobudzać do troski. Czy osoby świeckie są wdzięczne za poświęcenie i troskę kapłana? Czy może uważamy,

że nam się to po prostu należy? Jakie Wasza Ekscelencja ma odczucia i doświadczenia?

– Odwiedzając polskich emigrantów sam doświadczałem i doświadczam wiele wdzięczności. Myślę więc, że ci, którzy korzystają z tej duszpasterskiej posługi są wdzięczni, a obecność kapłana, siostry zakonnej czy innych świeckich zaangażowanych w życie parafii odbierają jako dar i są za niego przede wszystkim Bogu wdzięczni. Myślę, że duszpasterze na emigracji nie oczekują tak naprawdę samej wdzięczności, a raczej wsparcia i zaangażowania we wspólne dzieła, którymi żyją polonijne ośrodki na emigracji. Czy osoby świeckie chętnie angażują się w pracę dla Kościoła?

– Myślę, że na emigracji bardziej niż w Polsce. Kiedyś przeczytałem bardzo piękne świadectwo ojca, który tutaj był z żoną i dziećmi. Mówił, że w Polsce wszystko miał na wyciągnięcie ręki. Ksiądz był, Kościół i szkoła była i nie było żadnych problemów poza przyprowadzeniem i odebraniem dzieci ze szkoły czy też trudnym obowiązkiem uczestniczenia w wywiadówkach, kiedy żona nie mogła iść. Natomiast tutaj okazało się, że jeśli się w to wszystko sam nie zaangażuje i nie będzie obecny w środowisku Kościoła czy szkoły, to nikt tego za niego nie zrobi. I dlatego ludzie na emigracji, tak sądzę, są bardziej otwarci i skłonni do angażowania się w życie Kościoła, parafii, szkoły czy inne społeczne inicjatywy. Jakie są zagrożenia na emigracji?

– Patrząc z zewnątrz wiem, że samo doświadczenie emigracji, jakiekolwiek by nie było i jakiekolwiek by nie miało powody, jest trudne. Jest to bowiem rozerwanie czy rozluźnienie pewnych podstawowych więzi, odejście z dobrze znanego nam świata czy środowiska w świat przeważnie obcy i nieznajomy, a więc niekiedy mozolne uczenie się tego świata, tej wspólnoty wielokulturowej. Jest to coś, czego my w Polsce jeszcze tak mocno nie doświadczamy, nie żyjemy w społeczności wielokulturowej i wieloreligijnej, swoistego skrzyżowania różnych ras i różnych światopoglądów. Jest to jedno z wyzwań, które myślę, że jest ogólnie trudne. W podobny sposób więzy rodzinne, te najbardziej osobiste i intymne, bardzo często ulegają pewnemu osłabieniu czy wręcz zerwaniu. W dobie swobodnego przemieszczania się, nie tylko po Europie, Polacy poznają nowe kultury. O czym powinniśmy pamiętać?

– Powinniśmy pamiętać, że jako Polacy mamy własne korzenie, własną tradycję, kulturę, której nie należy się wstydzić, a wręcz powinniśmy wiedzieć, że jest to tradycja atrakcyjna dla innych. Posłużę się znów pewnym przykładem. Będąc w Australii, spotkałem się z wieloma zespołami folklorystycznymi, z grupami młodzieżowymi. Kiedy pytałem, jak masz na imię, nie usłyszałem żadnego polskiego słowa. Ta młodzież już po polsku nie mówi, ale przyciąga ich do kultury polskiej coś, co w tej kulturze jest. Chętnie uczestniczą w śpiewie, w tańcu, bo coś jest w tej kulturze, w tych korzeniach, z których wyrastają ich przodkowie i oni sami, w tym jest coś naprawdę wartościowego. I tak to rozpoznają. Prawda, wolność, sprawiedliwość , szacunek. Czy Polacy żyją tymi wartościami?

– Myślę, że tak. Nie mam takiej negatywnej globalnej odpowiedzi i negatywnego sądu. Patrząc przez pryzmat konkretnego człowieka, którego spotykam, staram się zachęcić go, aby żył tymi wartościami. Każdy człowiek powinien się otwierać na prawdę, wolność, sprawiedliwość. Powinien widzieć w tych wartościach, i wielu innych, fundament swojego życia. To są wartości jak najbardziej płynące z Ewangelii, wartości chrześcijańskie, chociaż często w tym świecie zapomniane są chrześcijańskie korzenie tych wartości, o których my z kolei powinniśmy pamiętać i je po prostu cierpliwie przypominać. Jak wygląda wiosna Kościoła, o której mówił Jana Paweł II?

– Kościół od samego początku jest wspólnotą, do którego należą ludzie ochrzczeni, duchowni i świeccy. Widzimy więc dziś np. pewną otwartość na Słowo Boże i, w konsekwencji, żywą obecność ludzi świeckich w różnych ruchach, wspólnotach czy na pielgrzymkach. To pokazuje, że każdy na mocy własnego charyzmatu i powołania ma swoje własne miejsce w Kościele. Oczywiście, inny jest charyzmat ludzi konsekrowanych, inny charyzmat i powołanie ludzi świeckich. Są to charyzmaty, które w harmonii – a jak lubi mówić Benedykt XVI – w pewnej symfonii brzmią w Kościele. Myślę, że sama świadomość obecności ludzi świeckich i ich roli dzisiaj w Kościele, jest większa niż w przeszłości.

– Myślę, że sam definicja „Polska Liberalna” czy „Polska Chrześcijańska” niesie w sobie pewne niebezpieczne uproszczenie. Miesza bowiem dwa porządki – państwowy i kościelny, a więc świecki i duchowy. Polska jest taka, jacy są Polacy żyjący dzisiaj, jakie podzielają wartości, z jakich wartości wyrastają, i co jest dla nich ważne. I tutaj jeśli chodzi o nauczanie bł. Jana Pawła II, jest to wielkie nauczanie o szacunku do własnych korzeni. Mówił przecież, abyśmy tych korzeni nie podcinali, nie wyrzekali się, żebyśmy pamiętali, że one są gwarancją pewnej stabilności naszego kraju. Abyśmy się nie bali opierać na tych korzeniach naszej przyszłości. Natomiast różne podziały polityczne są i będą istniały, czy to między liberałami a konserwatystami, czy między jedną siłą a drugą – to jest wkalkulowane w obraz życia każdego społeczeństwa. Trzeba pamiętać, aby u podstaw tych sporów nie było sporu o wartości, które są niezmienne. Szacunek dla człowieka, godności osoby ludzkiej, świętość ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Na nich możemy budować – jak zwykł mawiać Benedykt XVI – miasto godne człowieka, nasze obywatelskie społeczeństwo. Czy część Polaków nie przyjęła nauki Jana Pawła II?

– Wielu z nas, może nawet większość, bardzo chętnie bł. Jana Pawła słuchało, natomiast część trudniej wgłębiała się w to, co Ojciec Święty do nas mówił. Myślę, że jest to bardziej deficyt tego, że my jeszcze tak do końca nie przyjęliśmy, co Ojciec Święty mówił. Dlatego jest okazja i nadzieja, aby do tego nauczania wrócić i często powracać. Takie zadanie przybliżania nauczania Jana Pawła II mają np. choćby warszawskie Centrum Myśli Jana Pawła II, krakowskie Centrum budowane nieopodal Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, a także to, które powstaje w kompleksie wznoszonej Świątyni Opatrzności Bożej. Jest to zadanie Fundacji Dzieła Nowego Tysiąclecia, a więc ludzi młodych, którzy wyrastają z myśli Jana Pawła II. To jest już przeszło dwa i pół tysiąca stypendystów tej Fundacji, a także rzesze studentów, którzy skończyli proces kształcenia. To jest ta nadzieja, bo przez ludzi żyjących nauczaniem bł. Jana Pawła II. Jego nauka oraz wszystko, co głosił i czego nas uczył stają się obecne i żywe we współczesnym świecie. Pełna wersja wywiadu na www.nowyczas.co.uk


18|

czerwiec 2012 | nowy czas

takie czasy

STADION NARODOWY

na cudzym stoi Grzegorz Małkiewicz

Polacy słusznie są dumni z tego obiektu sportowego. Do tego stopnia, że w czasie inauguracyjnego meczu Euro2012 postanowiliśmy pokazać światu, że mamy nawet rozsuwany dach. Temperatura sięgała prawie 300C, deszcz nie padał, pot zalewał piłkarzy i kibiców, tempo gry spowalniało z minuty na minutę, ale dach widoczny był w pełnej okazałości. My na chwilę zapomnieliśmy o wszystkich potknięciach i skandalach budowlanych, tylko złośliwi Włosi żartowali, że przyjechali na halowe mistrzostwa piłki nożnej, o czym wcześniej nie wiedzieli. Nie wszyscy też wiedzą, że teren, na którym zbudowano Stadion Narodowy w Warszawie to nie tylko wcześniejsze miejsce perły architektury komunistycznej – rozebranego Stadionu X-lecia (symbolizować miał dziesięciolecie władzy ludowej), ale że to prywatne grunty, należące przed wojną do znanego warszawskiego kuśnierza Arpada Chowańczaka, górala z Tatr, który słynął w całej Europie z eleganckich futer, i którego z sentymentem do tej pory wspominają żyjący jeszcze byli pracownicy. Pamiętają go też eleganckie damy, o czym przekonałem się przygotowując się do napisania tego artykułu. W mini sondażu przeprowadzonym wśród znanych mi warszawianek pamiętających tamte czasy wystarczyło zapytać o Arpada. Każda zasłyszana historia to materiał na kolejny artykuł, a może nawet książkę. Wojna to nie tylko obozy, fronty wyniszczających się armii, to również codzienne życie i bohaterstwo indywidualne, za które nikt nie dostaje orderów. A – jak pokazuje ta historia – czyny najszlachetniejsze wymazujemy ze świadomości, bo jest nam z tym wygodniej.

Pod koniec XIX wieku do Warszawy przybywa ambitny, młody człowiek z Tatr. Arpad Chowańczak, bo o nim mowa, miał 24 lata. Postanowił zostać kuśnierzem. Nauki pobierał u największego mistrza w tym fachu – Karola Schneidra. Kilka lat później, w 1892 roku, otwiera swój własny sklep w pomieszczeniu należącym do pałacu hrabiego Potockiego przy Krakowskim Przedmieściu (obecnie siedziba Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego). Szybko zdobywa uznanie i wiernych klientów. W pierwszych latach XX wieku Warszawa, choć pod obcym zaborem, była na wskroś europejska i przodowała w wielu dziedzinach. Jedną z nich było kuśnierstwo – warszawskie futra były znane w całej Europie. Pośród poszukiwanych i uznanych marek była firma A. Chowańczak i Synowie. To już lata dwudzieste XX wieku. Wielki świat Warszawy, salony, kawiarnie, rewie. W tym świecie funkcjonowała firma Arpada Chowańczaka. Sukces Arpada być może polegał na jego osobistym zaangażowaniu w cały proces produkcji. To on osobiście jeździł po świecie w poszukiwaniu najlepszego surowca, czyli niewyprawionych skór najbardziej egzotycznych stworzeń. Swoje relacje zamieszczał na famach „Tygodnika Polskiego”. Naturalne futra były w modzie, a o poprawności politycznej zakazującej noszenia futer nikt jeszcze nie słyszał. Firma Arpada Chowańczaka rośnie w siłę. W pałacu hrabiego Potockiego już nie wynajmuje pomieszczeń, lecz kupuje sto salonów na własne potrzeby (obecnie korzystają z nich urzędnicy Ministerstwa Kultury). Arpad Chowańczak jest w awangardzie przemian w postrzeganiu świata handlu. Witryna jest moją wizytówką – takie przekonanie zdecydowało o zaangażowaniu młodych projektantów wnętrz. Kiedy Wydział Architektury ogłosił konkurs na projekt fasady sklepowej, Arpad postanowił zwycięski projekt wykorzystać. Zdobywcą był Zbigniew Puget, który zaprojektował modernistyczne wnętrze sklepu, podziwiane przez warszawiaków. W biznesie pomagają Arpadowi synowie – starszy, urodzony w 1894 roku Jan Daniel (z wykształcenia prawnik, który założył Bank Rzemiosła) i młodszy o dwa lata Władysław, który uczył się zawodu kuśnierskiego u największych mistrzów polskich i zagranicznych. Firma Arpada zdobywa coraz większe uznanie elit Warszawy. Wśród klientów byli prezydent Ignacy Mościcki, Pola Negri, Eugeniusz Bodo, korpus dyplomatyczny oraz inne znane osobistości życia społecznego. Na Krakowskim Przedmieściu

Arpad Chowańczak

pracowało wtedy 150 osób. Firma dbała o klienta, klient odwzajemniał się firmie. Chowańczakowie nie tylko szyli futra i je sprzedawali, oferowali też ich przechowywanie w porze letniej. Systematycznie powiększał się też asortyment futrzany. Wprowadzono między innymi lekkie futra na okres wiosenny. W tym czasie firma zajmowała pomieszczenia w kilku miejscach miasta, ale centrum dowodzenia (zachowując flagowy sklep w pałacu Potockich na Krakowskim Przedmieściu) przenosi na Mokotów, gdzie Arpard Chowańczak buduje na dużej parceli dom rodzinny, teraz Morskie Oko 5 (stan obecny na zdjęciu obok). W niedługim czasie dokupuje sąsiednią parcelę przy Puławskiej 61, na której powstaje pięciopiętrowy dom, w którym miały być miieszkania dla pracowników, tylko w części wykończony przed II wojną światową. Między kamienicą a prywatną wie-


|19 nowy czas | czerwiec 2012

takie czasy

Stanisław Chowańczak (w środku), Warszawa 1944

lorodzinną rezydencją zbudowano dwa dwupiętrowe budynki z przeznaczeniem na pracownie kuśnierskie. Arpad zarobione pieniądze inwestuje w Warszawie. Po drugiej stronie Wisły kupuje działki, łącznie około dziesięć hektarów. To właśnie na tym terenie, po uwłaszczeniu przez władze komunistyczne, powstaje Stadion X-lecia. Tymczasem jednak kariera Arpada kwitnie, a sukces ekonomiczny zobowiązuje – Chowańczak nie tylko ubiera artystów, w krótkim czasie staje się hojnym mecenasem polskiej kultury, otrzymuje wiele medali i dyplomów, prezydent RP odznacza go Złotym Krzyżem Zasługi. Założył pierwszą polską garbarnię skór i tworząc podwaliny tej branży w swoim kraju Willa Chowańczaków na Mokotowie, Morskie Oko 5, stan obecny

Stanisław Chowańczak, Warszawa 1987 r., przed popiersiem Arpada

Przed wybuchem II wojny światowej zachodni wspólnicy i bankierzy namawiają Arpada do przewiezienia kapitału firmy za granicę. On jednak kategorycznie odmawia: „Nie wyciągnę grosza z Polski, tym bardziej wtedy, kiedy ojczyzna ich najbardziej potrzebuje”. Po wybuchu wojny Jan Daniel, starszy syn Arpada, organizuje obronę Warszawy u boku prezydenta Stefana Starzyńskiego. Nadchodzą ciężkie czasy okupacji. Firma wznawia działalność w okrojonym stanie, większość futer konfiskują Niemcy. Jan Daniel angażuje się w życie konspiracyjne: organizuje tajne komplety, ukrywa ludzi poszukiwanych przez gestapo, w tym dużo rodzin pochodzenia żydowskiego. Od skorumpowanych niemieckich żołnierzy wracających z frontu wschodniego kupuje broń, wykorzystaną później w Powstaniu Warszawskim. Pierwszej nocy Powstania Warszawskiego Niemcy spalili sklep przy Krakowskim Przedmieściu. Wkrótce aresztowali Jana Daniela i wywieźli go do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, gdzie był torturowany. Po wojnie wrócił do Polski, ale zmarł na skutek gangreny w 1949 roku. W tym samym roku umiera również Arpad Chowańczak. W Powstaniu Warszawskim walczą też dzieci Jana Daniela: córka Anna i syn Stanisław. Anna była sanitariuszką i gońcem. To od niej generał Tadeusz Bór-Komorowski dowiedział się, że jego żona żyje. Stanisław miał zaledwie 15 lat, kiedy przystąpił w 1940 roku do konspiracji. Walczył do końca Powstania, pomimo odniesionych ran. Po kapitulacji trafił do Pruszkowa, skąd został przewieziony do obozu w Sandbostel. W przeciwieństwie do swojego ojca, do kraju nie wrócił. Podjął studia ekonomiczne w Belgii, skąd w1948 roku emigruje na stałe do Argentyny, gdzie

zakłada rodzinę i (po okresie pracy fizycznej) własną firmę. Kiedy Stanisław Chowańczyk przybył do Argentyny, był prawie niewidomy i pozbawiony środków do życia. Nie mówił po hiszpańsku – pisze w obszernym artykule najważniejsza gazeta argentyńska „Clarin”. „Dopiero w 1987 roku Stanisław mógł wrócić na ulice miasta, którym maszerował po raz ostatni tego strasznego 3 października 1944 roku”. Pojechał do Warszawy w 1994 na uroczystość pięćdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania. W Polsce komunistycznej, po śmierci ojca i brata, firmę próbuje reaktywować młodszy syn Arpada Władysław. Komuniści na mocy dekretów konfiskują stopniowo wszystkie warszawskie nieruchomości rodziny Chowańczaków. Do rodzinnej rezydencji wprowadzają lokatorów, wykupione przez Arparda salony w pałacu hrabiego Potockiego zajmuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Największym jednak zawłaszczeniem ze strony komunistycznego państwa są tereny na prawym brzegu Wisły. Na dziesięciu hektarach powstaje tam Stadion X-lecia. W wolnej już Polsce na miejscu Stadionu X-lecia nowa władza chce zbudować największy polski stadion w związku z organizowanymi w Warszawie turniejem Euro2012. Rząd i organizatorzy zdają się nie wiedzieć, że jest to teren prywatny. W liście do prezydenta RP Bronisława Komorowskiego z lipca 2010 roku prawnuk Arpada,

Andrzej, przypomniał, że na mocy wyroków sądowych budowa Stadionu Narodowego jest niezgodna z prawem i „jest w istocie naruszeniem praw człowieka”. Po wniesieniu sprawy Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie, wydał wyrok, który przyznał rację spadkobiercom. Dziwne przeoczenie na najwyższych szczytach władzy, skoro sprawa własności gruntu pojawiła się już w 2004 roku, kiedy w wydziale ds. dekretowych stołecznego ratusza zostało złożone ostrzeżenie, że do gruntu pod ówczesnym Stadionem X-lecia istnieją roszczenia. Prawnuk Arpada, mieszkający w Argentynie Andrzej Chowańczak, specjalista w dziedzinie ochrony przeciwpożarowej, wykładowca na Wydziale Inżynierii Uniwersytetu Buenos Aires, wbrew doniesieniom stołecznej prasy nie zrezygnował z roszczeń. Wyrok Sądu Administracyjnego zakwestionowało Ministerstwo Infrastruktury, powołując się na bierutowskie dokumenty. Jednak nawet bez tej decyzji blokowanie Euro2012 ze strony spadkobierców terenu, na którym zbudowano Stadion Narodowy nie wchodziło w grę, o czym Andrzej Chowańczak poinformował w liście prezydenta Komorowskiego. Kiedy emocje sportowe opadną, powróci sprawa własności największego obiektu sportowego w Polsce.

Willa Chowańczaka (powyżej) to miejsce heroicznie, bronione przez I Pułk Szwoleżerów, które nigdy nie zostało zdobyte. Okupione krwią bohaterskich Polaków, m.in. zginął tu jeden żołnierz ze Szwoleżerów, a wielu zostało ciężkorannych. Wiąże się z nim także wątek romantyczny, młoda kobieta – Hanka, która znalazła tu schronienie, została zastrzelona nocą, gdy wyszła w białej koszuli do ogrodu po kwiaty, a to dlatego, bo pokochała jednego z powstańców i chciała mu podarować piękne róże z ogrodu. Andrzej Chowańczak, Buenos Aires

Prezydent RP Bronisław Komorowski odznaczył pośmiertnie Stanisława Chowańczaka Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.Order odebrał syn Andrzej, w Ambasadzie RP


20|

czerwiec 2012 | nowy czas

kultura

ANDRZEJ SIKOROWSKI

poeta czasów drapieżnego konformizmu

Sławomir Orwat

Chyba obok Tadeusza Kantora, Piotra Skrzyneckiego i Marka Grechuty, Andrzej Sikorowski jest jedną z tych postaci świata artystycznego, które najbardziej kojarzone są z Krakowem. Aby jednak takie skojarzenie powstało w społecznej świadomości, nie wystarczy się w Krakowie urodzić (czego jedynie panu Andrzejowi spośród wyżej wymienionych bez osobistego wkładu w to wydarzenie udało się osiągnąć). Andrzej Sikorowski bez zbędnego patosu potrafi pokazać w każdym niemal wersie swoich piosenek krakowską szlachetność i elegancję. Kraków w jego rymach jest pełen muzyki, zapachów, smaków i kolorów. To właśnie w tym mieście złote nuty spadają na Rynek i dokoła muzyki jest w bród. Po królewsku gotuje Wierzynek, a kwiaciarki czekają na cud. W piosenkach Andrzeja Sikorowskiego nawet zwykła wróżka z ulicy Piwnej 7 uczy szacownego barda pokory, a krakowska jesień w jego prostych słowach obnaża niezwykłość swojej melancholii: Opadły z liśćmi lata dni. Jak liście zżółkły ciepłe sny, nakryły płatki ścieżkę zdarzeń. Na miasta twarzy deszczu łzy. W Krakowie lato było już. W Krakowie lato było wczoraj. Na astry żółta przyszła pora, czerwone zwiędły pęki róż…

Chociaż zespół Pod Budą powstał w roku 1977, a powszechnie rozpoznawalny stał się dwa lata później po ogromnym sukcesie na opolskim festiwalu Bardzo smutnej piosenki retro, Andrzej Sikorowski będąc studentem filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego już w roku 1970 zapisał się w historii polskiej piosenki jako pierwszy współczesny bard z gitarą, a songiem Nowy rok wyśpiewał główną nagrodę na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Kolejne lata przyniosły mu nagrody na Zimowej Giełdzie Piosenki Studenckiej w Opolu oraz na Famie w Świnoujściu. Młodemu pokoleniu czytelników pozwolę sobie przypomnieć, że były to czasy, kiedy piosenka studencka posiadała zupełnie inną rangę, niż ma obecnie, a określenie to wówczas znaczyło o wiele więcej niż nadużywany dziś zwrot „piosenka aktorska”. Andrzej Sikorowski debiutował w czasie, kiedy pojawiały się pierwsze nieśmiałe próby prezentowania z estrady niezależnej myśli twórczej, które z czasem przyniosły zmasowany atak młodych niepokornych adeptów sztuki na haniebne struktury powołane przez PRL-owski system do kneblowania ust piewcom wolności. To w przebywaniu w takim środowisku w dużym stopniu należy doszukiwać się społecznej tematyki i trafności spostrzeżeń w tekstach piosenek Andrzeja Sikorowskiego, które w jedyny dla siebie sposób potrafił umiejętnie ubrać w subtelną poetycką formę. Najbardziej wyrazistym manifestem tej postawy jest ballada Ciężkie czasy, będąca swoistym rozrachunkiem z samym Stwórcą: Zrobię Panie wszystko co rozkażesz, zrobię wszystko co Ci do łba strzeli. Wybacz tylko że się nie pokłonię. Głowy przecież nie mogę odsłonić, bo gdy zdejmę kapelusz pewnej letniej niedzieli, to wylecą wściekłe myśli i już wtedy na mnie nie licz. Krakowski bard potrafił też hojnie obdarowywać dobrymi tekstami innych wykonawców. Jest autorem słów do dwóch wielkich przebojów Maryli Rodowicz: Ale to już było i

Rozmowa przez ocean. W roku 1988, kiedy wielu z nas jeszcze nie dawało wiary, że PRL wkrótce przejdzie do śmietnika historii, Rozmowa przez ocean wyciskała łzy tych, którzy po dwóch stronach żelaznej kurtyny tęsknili do siebie, ze względów politycznych nie mając najmniejszych szans na spotkanie. Tekst tej ballady przywołuje mi na myśl choćby niespełnioną miłość Agnieszki Osieckiej, która latami bezskutecznie domagała się od władz państwowych pozwolenia na powrót Marka Hłaski do ojczyzny. Dziś słowa tej piosenki mają już inny wydźwięk, ale tęsknota wynikająca z powszechnej obecnie emigracji ekonomicznej pozostawiła i nadal pozostawia piętno na tysiącach rozdzielonych polskich rodzin. Po roku 1989 Sikorowski w swoich tekstach stał się wytrawnym komentatorem nowej sytuacji społecznej, wynikającej z przemian ustrojowych. Podobnie jak Krzysztof Daukszewicz, lider grupy Pod Budą krytycznym okiem spoglądał na cenę zachodzących zmian, a rzekome „sukcesy gospodarcze” będące mięsem wyborczym kolejnych ekip rządowych podsumowywał w sobie tylko właściwy sposób. Jego krytyka konformizmu po trosze nawiązuje do stylu Naszej klasy Jacka Kaczmarskiego i proroczych wizji Grzegorza Ciechowskiego wyrzekania się własnych przekonań dla wartości materialnych rodem z


|21 czerwiec 2012 | nowy czas

kultura

Białej flagi. Jednak w ujęciu Andrzeja Sikorowskiego forma tej krytyki jest zawieszona gdzieś pomiędzy poetyckim kabaretem a polityczną publicystyką, którą jak nikt inny w sposób subtelny i wyważony potrafi dozować swoim słuchaczom. Piętnowanie niekompetencji na wszystkich szczeblach władzy, kryzys autorytetów, zalew tematów zastępczych, „dyzmowska” głupota i zaściankowe cwaniactwo politycznych elit, to treści, które Andrzej Sikorowski najpełniej zaprezentował w piosence Nie przenoście nam stolicy do Krakowa. Utwór ten idealnie oddaje charakter miasta, które mimo napływu milionów turystów rocznie, od lat potrafi zachować swoją tożsamość i kulturową niezależność. Andrzej Sikorowski to także autor muzyki do ponad dwudziestu filmów animowanych oraz felietonów publikowanych w krakowskim „Dzienniku Polskim” i w „Przekroju”. Ma także swoich zagorzałych wielbicieli jako twórca programu radiowego Muzyczna plotka. Oprócz tekstów piosenek lider grupy Pod Buda wydał też dwa tomiki wierszy: Lecz póki co żyjemy i Moje piosenki. To jeden z tych artystów, który od lat nikogo nie naśladuje i konsekwentnie jest wierny swojemu wizerunkowi. Andrzeja Sikorowskiego usłyszymy w Londynie w niedzielę 24 czerwca. W Sali Teatralnej POSK-u zaśpiewa na zaproszenie Medical Aid for Poland Fund, organizacji która od 30 lat niesie pomoc polskim szpitalom, wysyłając tam leki i sprzęt medyczny. Posłuchajmy krakowskiego barda i wesprzyjmy działalność tej zasłużonej fundacji. Liczba miejsc ograniczona, a chętnych chyba nie zabraknie, bo w Londynie Andrzej Sikorowski występował już nie raz i ma tutaj swoją wierną publiczność.

Sławomir Orwat

trzy hiStOrie agnieszka Stando

OPOwieść PierwSza. Mój kolega i sąsiad Paweł Wąsek pokazywał niedawno swój dom-pracownię w ramach Dulwich Open Studios – dni otwartych, podczas których artyści udostępniają swoje pracownie dla wszystkich chętnych, którzy chcą zapoznać się z ich twórczością. Wśród moich ulubionych obrazów Pawła pojawiły się nowe prace. Na niewielkiej deseczce kilka przyczepionych kawałków porcelany w różne, przeważnie błękitne, wzorki kwiatowe. Te kawałki talerzy, misek, filiżanek znalezione w czasie spacerów nad Tamizą pochodzą z rozbitych statków. Są też takie, które po prostu wyrzucono za burtę, bo się potłukły. Kiedy? Przez kogo? W jakich okolicznościach? Inspirują wyobraźnię, może szczególnie moją – warszawianki. Pochodzę z miasta, w którym oprócz wspomnień, po katastrofie wojny pozostało bardzo niewiele. Każdy ocalony drobiazg jest cenny. Prace Pawła nie budzą ponurych skojarzeń – to kawałki czyjegoś życia wydobyte z przeszłości przez artystę, który nadaje im nową wartość. Będą teraz istnieć w nowych domach, ktoś na nie popatrzy, ktoś się wzruszy, ktoś zauważy, jak kruche jest to, co miało być trwałe i jak ciekawy staje się prosty przedmiot wydobyty w ten sposób przez artystę z zapomnienia. Paweł, absolwent łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych, który w ramach ARTerii miał swoją indywidualną wystawę, odnosi sukcesy, jego prace są lubiane i kupowane.

Rickshaw House Gallery zaprasza na wystawę Four Corners of The Earth, do Krypty kościoła St George the Martyr Borough High Street London SE1 1JA wernisaż we czwartek 28 czerwca od godz. 19.00 do 21.30 Wystawa czynna od 28 czerwca do 2 lipieca w godz. od 14.00 do 20.00

Prace Pawła zajęły każde wolne miejsce w jego domu

OPOwieść druga. Lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Mam siedem lat, jadę z ojcem do pracy w czasie wakacji. Ojciec jest konserwatorem zabytków Województwa Mazowieckiego. Robi inwentaryzację tego, co jeszcze zostało z przedwojennych dworów i zabytkowych zabudowań gospodarczych, z zamków i pałaców. Po wielu latach w nowym, lepszym świecie, z tych czasów nie zostało już prawie nic. Dachówki pałaców zostały rozebrane, by pokryć chłopskie stodoły, dębowe podłogi dworów spalono w czasie długich zim, ściany pozostałych zabudowań zaczął porastać grzyb. W wielu z nich trzymano to, co najcenniejsze dla przetrwania: bydło i świnie. Wywieziono prawie wszystko. Najpierw wywieziono ludzi, potem dzieła sztuki, obrazy, meble. Resztę, najchętniej książki, palono w piecach – były źródłem energii. – Popatrz – mówi ojciec – to resztki pieca z siedemnastego wieku, te kafle pochodzą z Delft. W Holandii. W pustym pałacu nie ma nic, tylko kilka kafli, na których trzysta lat temu ktoś namalował niebieski wiatrak, niebieską parę trzymającą się za ręce, niebieskie krowy na polu. Delft blue. OPOwieść trzecia. Niedawno w Warszawie zakończyło działalność jedno z najstarszych i najbardziej liczących się niegdyś w Polsce wydawnictw. Znane nie tylko od strony wydawniczej, ale i graficznej, posiadające prawa autorskie do wielu najważniejszych tytułów klasyki narodowej, współczesnej prozy i poezji, polskiej i zagra-

nicznej. W mediach nie znajdziemy o tym wzmianki, nikt nie dowie się o tym, że został zwolniony naczelny redaktor literacki, że umowy wygasły, że przedsiębiorstwo jest nierentowne i dlatego resztki działalności wydawniczej powierzone zostają osobie zajmującej się handlem. I o tym, że nie będzie prawdopodobnie wznowień ani Słowackiego, ani Giedroycia ani Kapuścińskiego. Nikt nie przyjdzie z pomocą materialną, bo nikt nic nie wie. Decyzje podejmowano długo i w końcu podjęto, przypadkiem dowiedziałam

się, że straciłam pracę. Nie potrzebują mnie. Tych, którzy uważali się za elitę literacką już też nie potrzeba, niewielu zresztą zostało. Gdzie jest środowisko, kontakty i racja stanu? Kiedy statek idzie na dno, nikt nie zbiera porcelany ze stołu, nikomu niepotrzebne też są holenderskie kafle, jeżeli w kraju zmienia się władza. Nikt nie będzie interesował się książkami, jeżeli ich druk i sprzedaż się nie opłaca. Będziemy kiedyś wyławiać z księgarń ostatnie istniejące egzemplarze.


22|

czerwiec 2012 | nowy czas

kultura

POLISH SPECIALITIES czyli perły polskiego humoru Z czym Polakom mieszkającym w Londynie kojarzy się nazwa Polish Specialities? Niewątpliwie z nazwą sieci sklepów spożywczych z polską żywnością. Tym razem jednak nie o chleb powszedni chodzi. W nazwie spektaklu przygotowywanego przez Scenę Poetycką jest duża doza przewrotności. Dla reżyserki Helena Kaut-Howson i aktorów pracujących nad tym spektaklem polska specjalność to humor i ironia. Przez lata cechy te pomagały nam przetrwać absurd i ponurość czasów PRL-u. Pomagają też w nowej rzeczywistości dominującego konsumpcjonizmu. Jak my, emigranci, patrzymy na tę naszą przeszłość, z nostalgią, żalem, czy też „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”? – Nie graj do publiczności. Ty musisz porwać za sobą resztę zespołu. – Nie lutuj się nad sobą. Walcz o swoje – ingeruje w grę aktorów Helena Kaut-Howson. W Jazz Cafe POSK trwa właśnie próba. – Nie ma fortepianu, więc będziemy trochę fałszować – śmieją się aktorzy. Artyści Sceny Poetyckiej przedstawią tym razem utwory Kaczmarskiego, Grechuty Przybory, Osieckiej, Mrożka, Młynarskiego i Barańczaka. Będą fragmenty tekstów z gazet i przemówień sekretarzy przewodniczki narodu – Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. – To znakomici aktorzy, bardzo lubię z nimi pracować. Mam kontrakty z zawodowymi teatrami w Polsce i Wielkiej Brytanii, ale lubię tu powracać, kiedy trzeba coś ważnego o nas samych, o Polsce powiedzieć. Czujemy bardzo podobnie i dlatego,

Poszukuję Pracy opiekunki/asystentki osoby starszej lub niepełnosprawnej. jestem osobą dwujęzyczną z doświadczeniem w zakresie opieki osobistej nad osobami chorymi, prac domowogospodarskich i pomocy sekretarskiej. jestem osobą odpowiedzialną, życzliwą i energiczną. referencje na żądanie. agnieszka Mob. 07778 861 763 aggie.bo123@yahoo.co.uk

Magda Włodarczyk Janusz Gutner, Joanna Kańska, Helena Kaut-Howson i Wojtek Piekarski w Gęsi nadziewanej, która była wielkim sukcesem Sceny Poetyckiej

myślę, tak dobrze nam się pracuje. Na scenie Renata Chmielewska, Joanna Kańska, Magda Włodarczyk, Janusz Gutner i Wojtek Piekarski, czyli trzon Sceny Poetyckiej, która powstała w 2004 roku. Wszyscy są zawodowymi aktorami, związanymi z teatrem emigracyjnym od lat. Po spektaklu Gęś nadziewana, który był wielkim sukcesem Sceny Poetyckiej, recenzentka „Nowego Czasu” napisała: „Głośno bije serce reżyserki-aktorki Heleny Kaut-Howson, i opiekuna muzycznego Marii Drue, i calej grupy sympatyków i

przyjaciół. Ale najgłośniej biją serca aktorów. To ich kocha publiczność najbardziej. Znamy ich twarze, znamy ich zróżnicowane indywidualności artystyczne, a mimo to za każdym razem zadziwiają i zachwycają na nowo”. Mamy nadzieję, że i tym razem zachwycą. Czytelników zachęcamy, bo – jak krzyczy jedna z boahaterek Polish Specialities – tylko szstuka może nas uratować! Śmiech też. Naet z samych siebie

Teresa Bazarnik


|23

nowy czas | czerwiec 2012

kultura

Bauhaus to więcej niż szoła Fot. Wojciech A. Sobczyński

Wojciech a. Sobczyński

Kiedy rozmawia się z przyjaciółmi o zbliżającej się wystawie czy koncercie, usłyszeć można często sprzeczne opinie, niepodtrzymujące wcześniej podjętej decyzji, czasem wręcz zniechęcające. Wystawa dotycząca historii słynnej szkoły Bauhaus, zorganizowana w galerii Barbican Centre, jest właśnie takim przypadkiem. Może to i lepiej, bo przyjemność oglądania tej wystawy była podwójna, z racji jej estetycznych i artystycznych walorów, a także ze względu na historię rozwoju sztuki współczesnej. Zrozumienie tego okresu jest tak ważne dla dzisiejszego artysty, jak codzienne ćwiczenia dla pianisty lub gimnastyka dla sportowca. Bauhaus był przede wszystkim szkołą artystyczną, w której nauczali wysokiej rangi artyści, jak na przykład Walter Gropius, Wassily Kandinsky, Paul Klee, Laszlo Moholy-Nagy, Josef Albers, by wymienić tylko parę nazwisk. Powstanie szkoły w 1919 roku wiąże się nierozłącznie z ważnym okresem historii Europy – Środkowej w szczególności. Koniec I wojny światowej przynosi upadek czterech dominujących monarchii absolutnych: Rosji, Prus, Austrii i Cesarstwa Ottomańskiego. Wskrzeszona zostaje między innymi Polska, Czechy i Słowacja oraz kraje bałkańskie. Powstaje też nowe imperium sowieckie, a konsolidacja

“Nie ku puj my nie ba na kre dyt, nie pla nujm y szczęś cia ni bie dy, nie graj my w dwa ży cia jak w ko ści, tyl ko daj my, daj my się za sko czyć mi ło ści” – Agniesz ka Osiec ka Przechadzam się po Galerii POSK z kolejnym, potencjalnym kupcem zainteresowanym obrazem Pawła Kordaczki. Problem jest taki, że jego żona uparcie odciąga go do obrazów Agnieszki Handzel. – Popatrz na tych ludzi w łodzi, czy to nie piękny obraz? Taki liryczny... Patrzę się na twarz jej męża który przypatruje się w precyzyjnie narysowaną, chociaż skromną w rozmiarach, mimo to bardzo wymowną część anatomii nagiego mężczyzny siedzącego w wannie czy łódce na przeciwko nagiej kobiety. Tytuł: Na ku la wej, na szej bar ce. Do Agniesz ki Osiec kiej. Mąż z powrotem zastanawia się nad obrazem Pawła. – Bardzo mi się podoba ten obraz, ten żółty, im więcej się człowiek na niego patrzy, tym więcej widzi. Tytuł obrazu: Ta pa ni na pla ży się sma ży. Usiłuję wyjaśnić zainteresowanej parze, że angielskie tłumaczenie tytułu La dy to a sting in the sun nie oddaje w pełni humoru polskiej rymowanki. Pani, widząc męża na rozdrożu myślowym, odwraca się znowu w stronę kulawej barki i kończy dyskusję o sztuce argumentem nie do odparcia: – I want it. I want it now! No, jeśli kobieta chce coś, i to zaraz, i natychmiast…Wyciągam czerwoną kropkę i przyklejam pod obrazem Agnieszki Handzel. Kulawa barka zwyciężyła. Agnieszka Handzel i Paweł Kordaczka są trochę znani na europejskiej scenie artystycznej. Członkowie APA (Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii), laureaci nagrody German Paderborn Volksbank Młodych Europejskich Twórców 2001, oboje tworzą i mieszkają w Londynie. Regularnie wystawiają z APA, jak również ostatnio z małą grupą artystów Page 6, których wystawa w UNIT 24 w listopadzie 2011 cieszyła się dużym zainteresowaniem. Regularnie prezentują też swoje prace w ramach organizowanych przez „Nowy Czas” ARTerii. Paweł Kordaczka z łatwością porusza się

absolutnej władzy Stalina inicjuje jednocześnie ogromną falę emigracji intelektualno-artystycznej, której punktami docelowymi są: Berlin, Monachium i Paryż, a w dalszych etapach Londyn i Nowy Jork. Bauhaus nie trwał długo. Jego meteoryczny rozwój w liberalnej atmosferze Weimaru kończy się przeprowadzką do Dessau w 1925 roku. Tam, przy poparciu lokalnych władz, Bauhaus osiągnął najwyższy poziom. W nowych budynkach, specjalnie zaprojektowanych w tym celu, powstał zintegrowany ośrodek twórczy skupiający pracownie artystyczne, warsztaty pomocnicze, pracownie technologiczne z zakresu ceramiki, tkactwa, metalurgii i metaloplastyki, projektowania przestrzennego, fotografii i typografii. Połączenie klasycznych technik

malarstwa, rzeźby i projektowania z zakresu rzemiosł artystycznych w jednym procesie nauczania, dało początek teoretycznym rozważaniom na temat wszystko obejmującej sztuki (Kunst Total). Sukces Bauhausu niestety nie stanowił żadnego zabezpieczenia przed zbliżającą się światową zawieruchą. W 1929 roku następuje globalny kryzys walutowy. Z braku pieniędzy i pod presją nazistów Bauhaus, wraz ze zmniejszającą się kadrą nauczycieli, przenosi się chwilowo do Berlina, i pozostaje tam aż do zamknięcia w 1933 roku. Jego profesorowie rozpierzchli się po całym świecie. Niektórzy w obawie przed pogromami Żydów, inni ze względu na lewicowe sympatie. Po II wojnie światowej powstają próby wskrzeszenia Nowego Bauhausu, zwłaszcza w USA, gdzie intelektualna Europa znalazła nowe warunki twórcze, szczególnie w architekturze i malarstwie. Nasuwa się pytanie, co nam dał Bauhaus? Odpowiedź nie jest łatwa. Artyści, którzy tam nauczali, byliby reprezentowani w galeriach i muzeach świata bez względu na ich rolę w Bauhausie. Wpływ tej instytucji wyczuwalny jest w ogólnej modernizacji życia, architektury dla wszystkich, a nie tylko dla elit. Owocuje do dzisiaj w projektowaniu wnętrz, nowoczesnych mebli, przedmiotów użytkowych, poczynając od sprzętu domowego a kończąc na kształtach samochodów czy konceptach urbanistycznych. Bauhaus był próbą syntezy wszystkiego co nowe w sztuce, architekturze i przemyśle. Wystawa w Barbican Centre prezentuje ponad 400 obiektów. Wśród nich obrazy Kandinsky’ego, Klee, projekty domów, mebli, przedmiotów, plakaty, dokumenty i wiele innych ciekawych informacji. Jest kolejnym sukcesem idącym w ślad niedawnej ekspozycji poświęconej twórczości francuskiego architekta Le Corbusiera, który jest jednym z najlepszych przykładów wpływu szkoły Bauhausu na tzw. międzynarodowy styl w architekturze – antytezy tradycyjnego mieszczańskiego przedmieścia. Może właśnie dlatego niektórzy moi rozmówcy nie byli w stanie rozpoznać niewątpliwego piękna w tym, co symbolizuje Bauhaus. Wystawa czynna do 12 sierpnia.

Tandem liryczny

na dużym płótnie, jak i na maleńkich, prawie mikroskopijnych kwadratach, które ustawione na ścianie razem czy w jednej linii, w kwadracie czy w pionie filuternie wpasowanym we framugę okienka w drzwiach galeryjnych. Pojedyncze płótna małego formatu powieszone w takiej konfiguracji nabierają dodatkowego znaczenia całości; prawosławny krzyż, linia horyzontu, trzy kwadraty jak znaki zapytania uciekające w górę i stawiające pytanie widzowi; Trzy pró by. Co to znaczy? Nie lubi opowiadać o swojej sztuce, obrazach, inspiracjach. Uważa, że płótna powinny mówić same za siebie. Dużo jego obrazów jest bez tytułu, Unti tled. Mimo tego, a może dlatego,

po paru chwilach kontemplacji zaczynają się wyłaniać z podświadomości znajome skojarzenia. Starsze obrazy sakralne, pełne mistycyzmu, lecz – podkreśla artysta – nie religijne. I wyjaśnia, że od lat czerpie inspiracje z prawosławnych ikon, które często miał okazję studiować w starych, maleńkich prawosławnych kościołach rozsianych w miejscu, gdzie się wychował, w Bieszczadach. Płótna Pawła w swojej geometrycznej kompozycji wciągają widza do wewnątrz. Oscylując na granicy abstrakcji, zapraszają do stworzenia im własnego tytułu, ułożenia własnej opowieści. Ale jest też w nich wystarczająca gra kształtów, kolorów, przecinających się płaszczyzn, laserunków i płaskich

plam, by zadowolić najwybredniejszych miłośników abstrakcji. Os tatnie wizje Pawła różnią się od wcześniejszych płócien. Może trochę znudziły go ciągłe referencje do religii. Kra wa ciarz, Mał pi gaj powstały w 2012 roku. Pytam artystę: – Jes teśmy w Londynie….. ten Mał pi gaj to jest właściwie Ho bos den, jest to transformacja miejsca i czasu. – Chcę wejść w war iację codzienności, to jes t ostra sprawa... Dalej już nie muszę pytać. Co tam pa nie w sztu ce sły chać – tytuł polsko-komiczny w dzisiejszym klimacie teor ii o niewidzialnej sztuce i pseudof ilozofii, która prawie bez wyjątków towarzyszy wielkim wystawom. Męczę Agnieszkę Handzel o parę słów na temat jej sztuki. Nie ma czasu, leci do pracy, wymiguje się, chowa się pod krzakiem. A przecież obrazy jej są zaskakująco odważne, śmieszno-smutne, f lirtująco-liryczne, prowokacyjne i bardzo optymistyczne. Pod słoń cem To ska nii – patrzę na to małe płótno z czerwoną, sprzedaną kropką i śmieję się sama do siebie. – Agnieszka, czy powiedziałabyś, że twoje obrazy są erotyczne? – pytam malarkę. – Tak. Lubię doprawić obraz szczyptą pikanterii. Lubię, gdy obraz posiada tak zwany pazur. Pędzel to tylko narzędzie, maluję emocjami. Rysunek jest integralną częścią obrazu, czasami narzędziem jest stary gwóźdź, którym wyskrobię kształt, zarys czy szczegół, czasem jakieś inne znalezisko, coś, co wyrzuci morze. Ważne jest by łączyło się z miejscem, postacią czy sytuacją, która zaistniała na obrazie. Treść płynie wraz z życiem, zmienia się tak jak my, jak codzienność. I przychodzi czas na zmianę sposobu wyrażenia się, coś dojrzewa, czegoś się poszukuje. Dopóki się poszukuje, dopóty warto to robić. Malarstwo to mój sposób na życie. Chodzę po galerii, słyszę muzykę kolorów i poezję codzienności Agnieszki Osieckiej: Tyl ko ta ką mnie ścież ką po pro wadź, gdzie śmie chy się śmie ją w ciemn o ści i gdzie mu zy ka gra. Nie daj mi Bo że, broń Bo że skosz to wać tak zwa nej ży cio wej mą dro ści. (albo) Ży cie jest for mą istn ie nia biał ka, tyl ko w ko mi nie cza sem coś za łka”.

Joanna ciechanowska


24|

czerwiec 2012 | nowy czas

pytania obieżyświata

Czym jeżdżą beduini? Włodzimierz Fenrych

– 600 funtów – mówi taksówkarz. Na całe szczęście jest to odpowiedź przed rozpoczęciem kursu. No i chodzi o funty egipskie, których w jednym sterlingu mieści się dziesięć. Ale i tak odpowiadam, że to dla mnie za dużo. – To poczekamy, może ktoś jeszcze przyjdzie, wtedy cię wezmę za 400. Rozmowa odbywa się za przejściem w Taba, przy granicy z Izraelem. Przeszedłem granicę rano i chcę dojechać do Świętej Katarzyny. Autobus jest (tak mi mówi taksówkarz) tylko jeden na dzień, o trzeciej, do Dahabu, potem się trzeba przesiąść na inny autobus. Są oczywiście taksówki, dużo taksówek, a właściwie minibusów, które czekają na turystów. Taksówek jest dużo, a turysta jeden. Taksówkarz częstuje mnie herbatą, skoro mam czekać. Od strony przejścia nadchodzi para turystów. Podchodzę do nich, a tymczasem taksówkarz goni mnie i próbuje przekonać, że nie mam co z nimi rozmawiać. Potem tak samo mnie goni kiedy nadjeżdża jakiś turystyczny autobus, a ja idę pogadać z kierowcą. Takie podchodzenie jest najwyraźniej opłacalne, bo za każdym razem spada cena kursu do Świętej Katarzyny. W końcu dochodzi do 400 funtów (40 sterlingów) i ruszamy, ale... inną taksówką, z innym kierowcą. Jedziemy krętą drogą wzdłuż Morza Czerwonego. Góry po obu stronach pustynne, nic tu nie rośnie, a morze w tym miejscu wąziutkie, prawie jak rzeka. Po drugiej stronie widać Arabię Saudyjską. Tu i tam nad brzegiem ośrodki dla wczasowiczów, nowoczesna architektura, ale trochę jakby niedokończona, wygląda na opuszczoną. Może dlatego, że to styczeń. Mój kierowca przez cały czas gada przez komórkę i w pewnym momencie mówi, że zaraz mnie wysadzi. Dobrze, że mu jeszcze tych czterystu funtów nie dałem. Mówi, że mam się nie martwić, przesiądę się do innej taksówki, która mnie zabierze do Świętej Katarzyny, ale zapłacić mam jemu. Ja mu na to, że na to się nie dam nabrać, że zapłacę dopiero jak będę na miejscu. On mnie przekonuje, mówi że mogę spytać tego drugiego kierowcy. Na rozjeździe koło Nuweiba nadjechał ten drugi minibus i tamten kierowca też mnie przekonywał, że mam zapłacić temu pierwszemu, a on mnie zawiezie do Świętej Katarzyny. Z tamtego minibusa trójka turystów przesiada się i jedzie do Taby. Zgadzam i jedziemy. – Nie masz się co niepokoić – mówi kierowca. – My tu wszyscy jesteśmy beduini, nam można zaufać. W Kairze to co innego, ale tu na pustyni wszyscy się znamy, wszyscy są spokrewnieni. Ja mam na imię Hamid. Nagle się niepokoję. Gdzie moja kurtka? W poprzedniej taksówce ją zdjąłem, bo grzało słońce, została na krześle. – Nie ma sprawy – mówi Hamid, chwyta za komórę i zawraca. Daleko nie ujechaliśmy, na rozdrożu koło Nuweiby taksówki się mijają, prawie się nie zatrzymując, tylko moja kurtka przechodzi z rąk do rąk. – Nie masz się co martwić, my tu wszyscy jesteśmy beduini, jesteś w dobrych rękach. A kiedy

Wielbłądnicy u stóp góry Synaj

chcesz wracać? Mogę cię zabrać do Taby za nieco mniej, na przykład 350 dżunajhatów (tak się funty nazywają po arabsku). Nie martw się, ja cię znajdę, w Świętej Katarzynie wszyscy się znają. Gdzie chcesz nocować? Nie wiesz, gdzie? Mogę cię zawieźć do Bedouin Camp szejka Musy. Tam możesz mieć nocleg za 25 dżunajhatów (2,5 sterlinga). Zaraz do niego zadzwonię, możesz z nim sam porozmawiać. Hamid dzwoni, gada chwilę po arabsku, podaje mi słuchawkę. Załatwione. Droga do Świętej Katarzyny prowadzi przez malowniczą pustynię. W którymś miejscu mijamy wielbłądy skubiące jakieś wyschnięte ziele; podobno za pagórkiem rozbici są beduini. Hamid gada trochę przez telefon, po czym mówi do mnie: – Zaraz cię tu wysadzę, ale się nie martw, mój wujek zabierze cię do Świętej Katarzyny. Istotnie, na rozstaju czeka mikrobusik z wujkiem. Hamid tymczasem ma kurs z Szarm asz-Szajch do Kairu. Wujek angielskiego nie zna prawie wcale, czyli tyle akurat co ja znam arabski, zatem rozmowa się nie klei, ale do Bedouin Camp w Świętej Katarzynie mnie dowozi. Nie jest to wcale obóz beduinów, tylko hotelik, a właściwie hostel, bo te 25 dżunajhatów to jest za nocleg w dormitorium. W dormitorium są dwa posłania, to drugie jest wolne, więc mam pokój dla siebie. Hostel jest całkiem schludny. Pokoje wokół dziedzińca, w rogu którego jest Bedouin Tent, czyli przestrzeń urządzona jak wnętrze namiotu: poduchy różnych rozmiarów ułożone wokół miejsca na ognisko. Jest też kuchnia, w której można zamówić posiłek. Wybieram się wprawdzie na górę Synaj, ale jest czas lunchu, więc korzystam z tej możliwości. I czekam. No właśnie, zawsze o tym zapominam. My jesteśmy z innego świata, a tam – praktycznie wszędzie, nie tylko u beduinów – czas płynie nieśpiesznie. Oczywiście doczekałem się, przyszedł kucharz, dostałem lunch, ale kiedy zacząłem wchodzić na ten Synaj, była już trzecia, a tam trzygodzinne podejście. W styczniu o szóstej jest już ciemno. Ale co tam, po ciemku też można chodzić. Ruszam. Góra Synaj, czyli Dżebel Musa, to właśnie ta góra, na której Mojżesz otrzymał kamienne tablice z przykazaniami od Jahwe, który ukazał mu się w obłoku. Hebrajczycy, koczujący przez 40 lat po pustyni, rozbici byli z obozem w dolinie. Dzisiaj Synaj jest atrakcją turystyczną, na której rozbici w dolinie beduini zarabiają pieniądze. Dzisiaj wczasowicze z ośrodków nad Morzem Czerwonym przyjeżdżają tłumnie i chcą wejść na górę, a beduini oferują im przejażdżkę na wielbłądzie. Ja oczywiście idę pieszo, to w końcu tylko trzygodzinne podej-

Droga przez półwysep Synaj

Szejkowie z Synaju

ście, ale co chwilę mija mnie wielbłądnik i oferuje usługi. Podejście łagodne i szerokie – akurat dla wielbłądów – zygzakiem prowadzi na górę. Góry mniej więcej takie wysokie jak Tatry (Synaj ma 15 metrów mniej niż Świnica), ale widoki zupełnie inne. Przede wszystkim góry innego koloru. W zasadzie różowe, nie tylko o zachodzie słońca, choć o tej porze istotnie są jeszcze różowsze. A im ja jestem bliżej szczytu, tym niżej jest słońce. Im bliżej szczytu, tym więcej kramów z pamiątkami. Te kramy są właściwie jak koliby ułożone z kamieni. Około piątej już się zamykają, choć niektóre są jeszcze otwarte. W jednej sprzedawca beduin oferuje mi herbatę za pięć dżunajhatów. W innej (nieco wyżej) herbata jest już za dziesięć. Pod samym szczytem droga dla wielbłądów się kończy, zaczynają się schody. Prawdziwe schody, ułożone z wielkich kamieni. Słońce zachodzi i kiedy o szóstej docieram na szczyt – jest już ciemno. To znaczy nie całkiem ciemno, bo jasno świeci księżyc. Na szczycie jest kaplica, ale zamknięta. Schodzę. W niektórych kramach pali się jeszcze światło. Zaglądam do jednego. Siedzi tam dwóch beduinów i je z jednego garnka. Przywołują mnie i zapraszają do gara. Pytam, ile to kosztuje, wiedząc już, że herbata jest tu po dziesięć dżunajhatów. Nic nie kosztuje, po prostu zapraszają mnie na kolację. Dają mi łyżkę i mam się przysiąść do gara. W garze ryż z jakimś mięsem i warzywami. Przysiadam się, bo kolacja mile widziana, biorąc pod uwagę, że od kilku godzin szedłem przez góry. Po chwili przychodzi jeszcze trzeci beduin i też się przysiada do gara. Jeden z nich pyta mnie, czy chcę herbatę. Tak, proszę. Ile kosztuje? Dziesięć dżunajhatów. Niech będzie. Potem w świetle księżyca idę dalej.

Na noc trafiam do Bedouin Camp. W miejscu zaaranżowanym jak wnętrze namiotu, siedzą szejkowie zgromadzeni wokół ogniska, w żarze którego stoi dzbanek z herbatą. Wyglądają jak szejkowie, mają arabskie chusty na głowach, a płaszcze jak król Arabii Saudyjskiej. Siadam w kącie i piszę sobie coś w notatniku. Szejkowie gestem zapraszają na herbatę. Przysiadam się, choć sobie z nimi nie pogadam ze względu na barierę językową. Ale czy trzeba gadać? Nie można po prostu posiedzieć? Rano przy śniadaniu rozmawiam z innymi gośćmi w hostelu i dowiaduję się, że to istotnie szejkowie okolicznych plemion zebrali się u szejka Musy, żeby się naradzić, jak rozmawiać z nowym rządem Egiptu. Poprzedniego dnia był akurat dzień wyborów. Jeden z nich chce być wybrany do parlamentu w Kairze. Najwyraźniej byłem świadkiem bardzo ważnej rozmowy. Nic nie rozumiałem, ale czy to ma znaczenie? I tak na polityce się nie rozumiem. Nie wiadomo skąd pojawia się Hamid, wczorajszy taksówkarz, żeby się upewnić, że to z jego wujkiem będę jechał do Taby. Będę, ale jeszcze chcę odwiedzić klasztor św. Katarzyny. Obok nas, wokół gara z ryżem, siedzą szejkowie. W rękach łychy, posilają się. Kiwają do mnie, żebym się też przysiadł. Tym razem nie korzystam, jestem już po śniadaniu i mam zaraz jechać. Przecież jestem z innego świata, w którym trzeba pędzić, pędzić. A może powinienem zostać i wmieszać się między tych beduinów na jakiś czas? Pójść gdzieś między te góry, gdzie już nie ma turystów. Zapraszają, może dałoby się to zrobić? Może trzeba by się przesiąść na wielbłądy? Przecież nie wszyscy beduini prują przez tę pustynię w mikrobusach...


|25

nowy czas | czerwiec 2012

czasoprzestrzeń

londyn w subiektywie Londyn opustoszał i nie wina to wody, która ciurkiem z nieba się leje. Za pustki na ulicach winny jest gwizdek i wyKOKOpana piłka. Narody poubierane w szaliki, w strefach kibica gardłują hymny ku pokrzepieniu tych, co na murawie. Gdy strzelają, to chwalimy, gdy puszczą – wyrzucamy w niebo siarczyste zaklęcia. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, największy laik w surowego sędziego i eksperta się zmienia. I w życiu jak w piłce, wieczna loteria. Gorzej, gdy upływa ono na ławce rezerwowych, a my na niej zastygli w ciągu oczekiwań: na kolejny nowy rok, szóstkę w totka, księcia z bajki na rączym rumaku albo inną mannę z nieba… I tak czekając, powtarzamy sobie, że książę na pewno już w drodze, niebiosa się zaraz rozstąpią, a jasna SMUDA światła zapowie palec boży, co z ławki rezerwowej nas wyrwie i do gry wyselekcjonuje.

Tekst i zdjęcie: Monika S. Jakubowska

Big day Jacek Ozaist

W

yszła z domu bez śniadania i kawy. Londyński chłód natychmiast oplótł lodowatymi mackami jej kark i szyję. Zadrżała, wspominając zimowe poranki na przystanku autobusowym w odciętym od świata górskim przysiółku, kiedy już po kilku minutach oczekiwania kostniały jej palce u stóp. Czasami Autosan z PKS-u nie dawał rady przebić się przez zaspy i nie mogła dotrzeć do szkoły. Wtedy uczyła się w domu. Przebiegła na drugą stronę ruchliwej ulicy, machając do kierowcy nadjeżdżającego autobusu, by się zatrzymał, ten jednak udał, że nie widzi. Zazdrośnie zerknęła na śpiących wewnątrz pojazdu ludzi. Takie drobne przykrości przydarzały się jej codziennie. Czekając na następny autobus, przytupywała nerwowo. Za wszelką cenę nie chciała spóźnić się już pierwszego dnia.

Jak daleko sięgała pamięcią, zawsze miała zamiar zostać kimś, choć nie miała pojęcia, co to właściwie znaczy. Wszystkie szkoły ukończyła z wyróżnieniem, potem poszła na studia. W salach wykładowych i bibliotekach spędziła pięć lat, by pewnego dnia stwierdzić, że za murami uczelni, żaden pracodawca na nią nie czeka. Po kilku miesiącach imania się dorywczych, niskopłatnych i upokarzających zajęć, po raz pierwszy usłyszała o stolicy Anglii. Matka poszarzała na twarzy, ojciec wyszedł bez słowa, ale nie było odwrotu. Wyjechała, jak inni. W Londynie, już trzeciego dnia myła gary, dzielnie znosząc zaloty swoich cypryjskich szefów. W domu, którym wspólnie z trzynastoma innymi emigrantami z całego świata wynajmowała łóżko, nazywano ją Frytk”. Wiedziała, że to z powodu nieznośnej woni spalonego oleju, jakim była przesiąknięta każdego dnia. Czujna, niczym głodny drapieżnik pośrodku lasu, który doskonale wie, że wkrótce wiatr przywieje zapach ofiary, wertowała gazety i przeglądała oferty w internecie. Dodatkowo motywowały ją sukcesy rodzeństwa, świetnie radzącego sobie w rodzinnej wsi. Brat kontynuował rodzinne tradycje jako stolarz, siostra dołączyła do licznej ekipy przysiółkowych wytwórców cholewek do butów. Nigdzie nie wyjeżdżali, a jednak potrafili być szczęśliwi. Nadjechał autobus. Kierowca uśmiechnął się do niej zalotnie. Odwzajemniła uśmiech i pobiegła schodkami na górny pokład. Kilku mężczyzn spojrzało na nią, nie kryjąc pożądania. Minęła ich, pozostawia-

jąc za sobą mgiełkę bardzo drogich perfum. Wyjęła telefon i w ciągu kilkunastu sekund nawiązała połączenie. – Cześć, mamo! Tak, to już dziś. Tak, mam wszystko. Jestem przygotowana. Nie, nie mam czarnego chłopaka. Wrócę do was, na pewno kiedyś wrócę. Teraz trzymaj kciuki, dobrze. Kocham cię jak zawsze. Pa. Przed stacją metra stanęła w grupie palaczy, którzy zaciągali się nerwowo, niczym górnicy tuż przed zjazdem pod ziemię. Szybko wypaliła swoje Marlboro i pobiegła na peron. Nadjechał pociąg, sprawiając, że pasażerowie zaczęli podchodzić do krawędzi, szurając nogami, nie gorzej, niż gromada filmowych zombie. Ciągle zdumiewała ją ta przecząca prawom fizyki samokompresja tłumu, gdy wydaje się, że nikt już nie wejdzie, ale tłum dalej naciska, upychając ludzi w konfiguracjach godnych grupy akrobatów. Następuje kilka bezowocnych prób zamknięcia drzwi, pociąg w końcu rusza, a mozaika ludzkich członków zamiera bez ruchu aż do następnej stacji. Mimo iż była przygnieciona przez towarzyszy wagonowej niedoli, dygoczącą dłonią wyjęła zmiętą kartkę papieru. Zaczęła czytać, bezgłośnie poruszając błyszczącymi od szminki ustami... Hafeeza Zarrouk Bronwyn Oousthiutzen Gribi Ndafoka Nutrray Boonvaranum Adrienne Iggulden Jumeirah Huket

Lista podwładnych doprowadzała ją do łez. Chciała być towarzyska, zaprzyjaźnić się, zrobić pewnego dnia bibę i schlać wszystkich polską wódką, ale wciąż nie umiała poprawnie wymówić choćby jednego nazwiska. Kiedy ponownie znalazła się na ulicy, siąpił już wredny londyński deszczyk. Prychnęła i zerknęła na zegarek. Miała jeszcze pół godziny. Chciała być przy drzwiach banku pierwsza, lecz nie mokra, jakby dopiero co wpadła do basenu. Nie w tak drogim ubraniu. Ukryła się w najbliższym coffie shopie, gdzie powoli wysączyła z filiżanki podwójne expresso. Po kilkunastu minutach chmury przepadły gdzieś, jakby je ktoś gonił. Promienie słońca zeszkliły mokre ulice. Ludzie wylegli z powrotem ze sklepów i kawiarenek, do których zapędził ich deszcz. Raźnym krokiem doszła do budynku banku. W szybie zobaczyła pewną siebie, świetnie ubraną i uczesaną menedżerkę. Uniosła rękę, uśmiechając się tryumfalnie do swojego odbicia. W wyobraźni ujrzała dziadków i rodziców na progu domu w ich rodzinnej wsi. Machali do niej, życzliwie kiwając głowami. Ukradkiem nakreśliła na piersi kciukiem znak krzyża i weszła do środka. – Welcome and good luck – powiedział gejowaty recepcjonista w różowym wdzianku. Przystanęła przed drzwiami z napisem: Unit Manager i przekrzywiła głowę, czytając na głos napisane na tabliczce nazwisko: Malgorzata Przykrysztynska


26|

czerwiec 2012 | nowy czas

czas na podróże

Miłość po szkocku, czyli jak zakochać się w podróży Aleksandra Junga

KOBIETA W DRODZE Mężczyznom, samotnym podróżnikom jest zdecydowanie łatwiej niż kobietom. Nie będę tutaj opisywać wszelkich niebezpieczeństw, jakie w takiej podróży na samotną podróżniczkę mogą czekać, gdyż brak mi chyba tej rozbudowanej kobiecej wyobraźni przewidującej domniemane nieszczęścia, czyhające za każdym rogiem. Podróże to czas dany samemu sobie na odkrywanie świata. Wędrowcy, podbijający świat samotnie, mogą z pewnością oczekiwać doświadczeń nietuzinkowych, jeśli oczywiście są otwarci na nowe doznania. Na własnym przykładzie mogę stwierdzić, że samotność w podróży jest zdecydowanie uzależniająca. Ale może to tylko i wyłącznie aura samotnego podróżowania w Szkocji? Wśród dumnych ze swojej przeszłości mieszkańców. Uprzejmych i jakby trochę mniej skoncentrowanych na pogoni za pieniądzem. Choć łatwo go nie wydającym.

CZY TO MIŁOŚĆ INTERNETOWA? Drugi dzień na szkockiej ziemi. Już planując wyjazd wiedziałam, że jeśli jadę do Szkocji, to moim głównym celem nie będzie zwiedzanie miast. Chciałam pooddychać górskim powietrzem, nacieszyć się widokiem zachwycających krajobrazów, uciec od tłumów. Dlatego drugiego dnia płynę promem na wyspę Knoydart, kierunek Highlands. Wyspiarze szkoccy to podobno odrębny gatunek. Uprzejmi, gościnni, niezwykle pracowici. W przewodniku wyczyta-

łam, że gdy człowiek raz się z nimi zaprzyjaźni, pozostają przyjaciółmi na całe życie. Knoydart to mały półwysep przy wyspie Sky, gdzie mieszka niecałe sto osób. Siłą rzeczy wszyscy się tutaj znają. Nie dziwi więc fakt, że moja osoba wzbudza zainteresowanie pozostałych promowiczów. Podróżuję samotnie, do tego jeszcze przed rozpoczęciem sezonu turystycznego. Już na początku sypią się pytania, wobec których nie jestem w stanie przejść obojętnie: Where are you from?, How long do you want to stay at Knoydart? Nocować będę u Tommiego, który jest zarówno lokalnym listonoszem jak i przewodnikiem po okolicznych górach. – Czy to miłość internetowa? – pytają. Tylko się uśmiecham. Tkwi w tym ziarnko prawdy. Tommy to mój wirtualny znajomy. Jest, jak i ja, jednym z ponad dwóch milionów użytkowników serwisu o nazwie CouchSurfing. Jest to portal dla podróżników, którzy ponad wycieczki typu last minute i wakacje all-inclusive preferują zabawę w nieznane. Wszyscy użytkownicy zobowiązani są do założenia własnego profilu, gdzie goszczący bądź goszczeni przedstawiają rekomendacje konkretnych osób. Zarówno pozytywne, jak i negatywne. I na tym kończy się znane. Od tej chwili przed nami wielka niewiadoma. Nigdy nie możemy być do końca pewni tego, co nas czeka. Dzieląc czyjąś kanapę możemy trafić na osobę, która pół nocy spędzi z nami na rozmowie o plakatach i designie. Innym razem zaproszeni zostaniemy na rowerowy maraton po ulicach Paryża, w klimacie ostatniego filmu Woody’ego Allena Midnight in Paris. Niewykluczone, że będziemy musieli wspinać się przez zamknięte bramy, żeby odbyć sesję fotograficzną w gazometrze. A na koniec nowi

znajomi zaproszą nas na prywatną imprezę, gdzie przy dźwiękach akordeonu poznamy lokalnych muzyków. CouchSurfing zakłada, iż użytkownicy serwisu oferują sobie nawzajem możliwość darmowego noclegu, Nie oczekując nic w zamian, dają nawet więcej niż można by się spodziewać. Samą idea zasługuje na miano polskiej gościnności, tylko że pomysł CouchSurfing sięga daleko poza granice naszego kraju i zrodził się w Ameryce, w głowie Caseya Fentona. Dzięki CouchSurfingowi moja samotna podróż staje się bogatsza. Poznaję smak whisky, dorzucam do prywatnej listy polecanych filmów produkcje szkockie i zawieram znajomości, które mogą przetrwać próbę czasu. Czy na całe życie? – jak to mówił mój przewodnik. Zobaczymy.

DUMA UKRYTA W KITLU Szkoci są bardzo dumni ze swojego akcentu, historii i tradycji. W sobotę na ulicach Edynburga obserwuję nowożeńców i gości weselnych. Pani młoda w białej sukni i w czerwonych szpilkach. Pan młody w kitlu w szkocką kratę i skarpetach. Jeśli kiedykolwiek wcześniej opowieści o mężczyznach w kitlach wywoływały uśmieszek na moich ustach, od tej pory nie będzie to już miało miejsca. Nie ma chyba nic bardziej pociągającego niż widok dumnego ze swoich korzeni Szkota w kitlu. Film Rob Roy nakręcony w 1995 roku, właśnie w Highlands, które odwiedziłam parę dni przed Edynburgiem, doskonale prezentuje cechy charakterystyczne Szkotów, historię klanów oraz intryg szkocko-angielskich. Do tego zachwycające górskie krajobrazy w połączeniu z przepięknymi jeziorami i zielenią w „dwunastu odcieniach tęczy”. Warto obejrzeć ten film przed podróżą, również po to, by spróbować swoich sił w szlifowaniu szkockiego akcentu. Bo wjeżdżając do Edynburga może nam się wydawać, że znaleźliśmy się w całkiem innym kraju, gdzie ludzie mówią niezrozumiałym językiem. Bywa to dużym wyzwaniem na początku podróży. Z czasem potrafimy jednak odróżnić akcent edynburski od tego z Glasgow.

A MOŻE ZAGRASZ NA PIANINIE W RESTAURACJI? W pociągu z Glasgow do Edynburga poznaję Toma, który przysiada się do mnie i zaczyna rozmowę o sztuce, muzyce i filmach. Tom opowiada o swoich znajomych muzykach. Nakładam na uszy ofiarowane przez niego słuchawki, zapadam się w fotel i wsłuchuję w brzmienie dźwięków nagranych w Edynburgu. Znajomi Toma podróżowali na rowerach, z in-

strumentami na plecach, od jednego klubu do drugiego, by nad morzem, w blasku promieni słonecznych grać koncerty. Muzyka zdaje się być jednym z elementów odgrywających kluczową rolę w Szkocji. Na Knoydart na przykład byłam świadkiem nieformalnego spotkania w knajpie, w ramach którego spod ławki co rusz wyskakiwały nowe instrumenty. A to klarnet, a to skrzypce, a to gitara. Tommy, mój CouchSurfingowy znajomy, opowiadał, że muzyka to nieodłączny element życia na wyspie. Kilka razy w roku organizowane są tam festiwale na świeżym powietrzu, podczas których w szalonym wirze muzyki, przy dźwiękach kobz, zatraca się poczucie czasu i przestrzeni. Bardzo muzycznie jest również w stolicy Szkocji, Edynburgu, gdzie w cieniu kamienic, na brukowanych ulicach stoją samotni kobziarze, z kapeluszami na datki. W żadnym innym mieście nie widziałam tylu pianin w knajpach, co właśnie tam. Każde z tych instrumentów jakby zapraszało do czerpania radości z muzyki, z życia, ze świata wokół. Wracając autobusem do Londynu czułam, że opuszczam krainę, w której zostawiłam cząstkę mojej duszy. Znalazłam tam spokój, serdeczność i umiejętność czerpania przyjemności z chwili, która trwa. Coś, czego czasami bardzo brakuje mi w Londynie.


|27

nowy czas | czerwiec 2012

czas na relaks

Na ławeczce graŻyNa Maxwell

uczucia zaMkNięte w czasie – Jak opowiadać o życiu, które nieomal przegapiłem? – tak zaczął swoją rozmowę z Ławeczką Wiktor. Miał klasyczną twarz, osadzoną na solidnie skrojonej fizyczności, takiej z dobrego sukna i spod dobrej ręki krawca. – Do odkrycia prawdziwego celu życia prowadzi zapewne wiele dróg, ale miłość niesie najjaśniejszą pochodnię – rzekła Ławeczka. – Zapewne ta miłość przez duże M – odpowiedział Wiktor, zawieszając głos i wytrzymując penetrujące spojrzenie Ławeczki. – Czyż historia każdego z nas nie jest czymś innym niż tylko opowieścią o miłości czekającej na wydobycie na światło dzienne? Nawet jeśli czasem trzeba pomocy szamańskich praktyk? – pytaniem odpowiedziała Ławeczka. Wiktor roześmiał się szczerze, pół rozbawiony, pół zaciekawiony rozmową, która była całkiem po jego myśli. – Jako praktykujący lekarz zacznę od herezyjnego stwierdzenia, że sekret życia w cale nie leży w naszym fizycznym ciele, ale w naszej świadomości. Moja przygoda z czasem zaczęła się zaraz po skończeniu Akademii Medycznej. Przed rozpoczęciem życia na serio pojechaliśmy z narzeczoną do Peru. Czuliśmy się wybrańcami losu, czekała na nas dobrze prosperująca praktyka lekarska, wygodny dom i świetlana przyszłość. Obiecałem umierającemu ojcu, że zostanę lekarzem i będę kontynuował jego klinikę i opiekował się matką. Moja przyszła żona w pełni podzielała moje plany życiowe i wydawało się, że jesteśmy świetnie

dobraną parą. W ostatnich dniach pobytu zwiedzaliśmy okolice Cusco i legendarny Machu Picchu. Nie wiem, czy to rozrzedzone powietrze na tej wysokości, czy jakaś lokalna gorączka sprawiły, że czułem się źle. W jakiejś ociężałej halucynacji odłączyłem się od swojej grupy. Wokół szybko zrobiło się ciemno, mgła opadała szarym welonem na ziemię. Schodziłem w dół wąską ścieżką, jakbym uciekał od mgły. Poczułem zapach wioski i rozpalanych pieców na wieczorny posiłek. Z kredowej lepianki wyszła młoda dziewczyna. Wpatrywała się w moje oczy, jakby chciała wypatrzyć w nich i przeszłość, i przyszłość. Tak patrzy się na ważnego, oczekiwanego od dawna przybysza. Kiedy spojrzałem w jej twarz czułem, że przenoszę się w czasie i przestrzeni. Ona wydawała się i znajoma, i bliska. Jak mydlane bańki, czas i przestrzeń wybuchały, jedne były chwilą, inne tysiącleciem. Wiedziony jej spojrzeniem wszedłem przez wąskie drzwi i moim oczom ukazał się niezwykły dom – olśniewający i oślepiający blask złota i ściennych malowideł. W mojej głowie, przywykłej raczej do krążących wokół codzienności myśli, nagle powstawały obrazy, których nie mogłem pojęciowo opisać. Jakiś cichy szept, łagodne naleganie bijącego serca. Słyszałem też wzmagającą się muzykę własnego życia i z każdym oddechem dostrajałem się do rytmu nowych wrażeń. Pomyślałem, że jest wiele poziomów rzeczywistości i że nie ma ścisłej granicy między światem istniejącym a wyobrażonym. Zasiadłem do stołu z matką dziewczyny, jadłem ich potrawy i piłem nieznane napoje, które – byłem przekonany – powodowały mój psychodeliczny stan umysłu. Po kolacji dziewczyna wzięła mnie za rękę i poprowadziła do niezbyt odległej jaskini w górach. W świetle pochodni, wysoko na ścianach skalnych wyryte były freski jej przodków. W narkotycznym transie, w jakim wydawało mi się, że jestem, widziałem swoją twarz i dziewczyny w tysiącach lat przed, w kolorach palonej cegły i pól rzepaku. Jakiś multimedialny spektakl, znajome i nieznane słowa, zapa-

chy, obrazy, dźwięki, które ożyły. Cofnąłem się do początków czasu. Byłem w tym świecie, ale też i nie z tego świata. Poddałem się, jakby to była moja pierwsza noc z kobietą. Wszystkie moje zmysły pracowały ze wzmożoną intensywnością. To, co czułem do dziewczyny, było całością i wszystkim. Myślałem, jak stara musi być miłość, żeby ją wziąć za prawdziwą? To ja byłem zagadką, którą świat musiał rozszyfrować. Następnego ranka mgła opadła i mocno poruszeni przewodnicy odnaleźli swojego zagubionego turystę. Dziewczyna tylko patrzyła w moją twarz z jakąś dziwną pewnością, że ja tu przynależę i że ona nie musi wcale błagać, bym tu został czy wrócił. To był przełomowy moment mojego życia, a ja go nie zauważyłem. Wróciłem do zachodniego świata, zaplanowanego życia i wypełniałem przyrzeczenie dane umierającemu ojcu. Po siedmiu latach, które przesypały się jak szary piasek w klepsydrze, dzień po dniu, nie odczuwałem żadnego zadowolenia. Moje małżeństwo nie wytrzymało próby czasu i się rozpadło. Znów zobaczyłem wysokie Andy i migdałowe oczu indiańskiej dziewczyny.

Następnego dnia schodziłem znowu wąską ścieżką w dół wioski, wciągając w płuca rozrzedzone powietrze. Czułem, że nadchodzi poranek i że jestem bliski przebudzenia. Zgniotłem butem zegarek, żebym zapamiętał moment, w którym zacząłem żyć. Z kredowej lepianki wyszła znana mi młoda kobieta a za nią mały niebieskooki chłopiec. Oboje popatrzyli na mnie bez zdziwienia, jakby się mnie spodziewali. Zrozumiałem, że Miłość jest i źródłem, i ujściem, zakończeniem podróży i wszystkim, co jest pomiędzy. Usłyszałem wreszcie melodię własnego życia. Ławeczka tak łatwo się nie wzrusza, ale dawno już nie słyszała historii o znalezieniu swojego soul mate i o połączeniu się z drugą połową legendarnego jabłka. Nasza ziemia jest pięknym zielono-niebieskim klejnotem zawieszonym w wieczności. Wcale nie potrzebujemy dłuższego życia, by służyć Wielkiemu Życiu, które w nas jest. Przysięgi wymuszane i składane umierającym nie zawsze służą żywym. Istota człowieka tkwi poza czasem, a nasza podróż życia ani nie zaczyna się, ani nie kończy w świecie fizycznym. A gwiazdy rozrzucone po niebie też świecą tylko przez chwilę.

J C E R H A R DT : E l e m e n t o f S u r p r i s e Apparently wit h no surprise, To any happy flower, The frost beheads it at its play, In accidental power’ Emily Dickinson I will never forget the day I was fitted with my new specs. ‘I am not that fat, am I?’ I cried in despair. No specs, and there was I, slim, gorgeous, sexy, four teen year old me, in t he mir ror. New specs on, and I was fat. The whole world was fat. I had no idea. And t hat was one hell of a sur prise. I had astigmatism. Like El Greco, I kept telling myself. Except, I wasn’t planning to be a painter. A month ago, The F riend and I were driving up Nor th. Some miles behind us, we were almost there, and a per tol station. He said ‘We’d better fill up here’. ‘But why?’ I q uestioned, ‘The tank is half full, t hat’s enough?’ ‘Remember Bismarck…’ was the answer.

War, 1941. The bigges t Ger man battleship Bismarck was on a mission to sink Allied ships in the Nort h Atlantic, and on its way up the Norwegian coast, she docked in Bergen. She didn’t top up fuel though, for the Admiral decided to let her accompanying cruiser Prinz Eugen fill its tanks and for Bismarck to take on fuel later, from a t anker specially positioned for t hat pur pose in the Nort h Atlantic. But on the way out she encountered t he pride of t he British Navy, HMS Hood. So bang, bang and the Battle of the Denmark Straits ensued and t he Hood was sunk. Britain got furious. Allied forces got fur ious. Poles got fur ious. The Allied forces sent nearly a hundred ships, including the Polish ORP Pior un guns a blazing, battle cr uisers, submar ines, Swordfish tor pedo bombers, all hell broke loose in a pursuit of Bismarck. For a few days she dodged her fate, not being able to get to the refueling tanker. She set course for

safe waters of Brest in France, but couldn’t go fast enough since she was low on fuel, and in the end Bismarck was sunk. One might wonder what would have happened, had she refueled in Bergen. Fifi is in her last year of universit y studying drama. Two weeks ago, I saw her on the stage jumping about, doing cartwheels, singing her hear t out, looking gorgeous in a fitted black dress. Yesterday, a phone call came from her mot her: ‘F ifi’s just had a baby’. ‘What? ‘Yes, Fifi’s had a baby’. ‘No, no, no, she was on t he st age two weeks ago. She was normal. She was dancing. She had hipsters on. She wasn’t having any babies. What you mean to say, is that she is pregnant?’ ‘No. What I mean to say is that she’s had a baby. She had no idea she was pregnant. She went to the doctor because of a stomachache. The doctor examined her and said, “You are in labour”. She screamed “What?” The doctor called an ambulance, as her waters

broke from t he shock. She gave bir th on t he way to the hospital to a healt hy baby girl’. That sor t of thing you only hear about, mos tly in stor ies from the past, and never quite believe it. It just does not happen like that. Not nowadays, not in our civilized societ y, not in this age of pills, scans, and not to us, sensible people. Except when it does. One hell of a surprise, alt hough not as skewed as astigmatism, or sure-fire as Bismarck, but never theless, a stark-naked sur prise. And as F ifi’s mot her pointed out to t he shocked girl, ‘You can’t put it back in, can you?!’ The baby is called Lilly Aria and I think, one day might make a great opera singer. And finishing on a German note; Angela Merkel ar rives at t he border control in At hens. The official looks at her Passport. ‘Name?’ ‘Angela Merkel’. ‘Countr y of origin?’ ‘Ger many’. ‘Occupation?’ No, only visiting for two or t hree days…’


28|

czerwiec 2012 | nowy czas

Sukces mimo wszystko WyNiKi RuNDy eLiMiNAcyJNeJ: Grupa A: Polska – Grecja 1:1, Rosja – Czechy 4:1, Grecja – Czechy 1:2, Polska – Rosja 1:1, Grecja – Rosja 1:0, Czechy – Polska 1:0. Awans: Czechy oraz Grecja. Grupa B: Holandia – Dania 0:1, Niemcy – Portugalia 1:0, Dania – Portugalia 2:3, Holandia – Niemcy 1:2, Portugalia – Holandia 2:1, Dania – Niemcy 1:2. Awans: Niemcy oraz Portugalia. Grupa C: Hiszpania – Włochy 1:1, Irlandia – Chorwacja 1:3, Włochy – Chorwacja 1:1, Hiszpania – Irlandia 4:0, Chorwacja – Hiszpania 0:1, Włochy – Irlandia 2:0. Awans: Hiszpania oraz Włochy. Grupa D: Francja – Anglia 1:1, Ukraina – Szwecja 2:1, Ukraina – Francja 0:2, Szwecja – Anglia 2:3, Szwecja – Francja 2:0, Anglia – Ukraina 1:0. Awans: Anglia oraz Francja. W ćwierćfinale zagrają:

Czechy – Portugalia Niemcy – Grecja Hiszpania – Francja Anglia – Włochy

Daniel Kowalski Za nami pierwsza runda Euro2012. Ćwierćfinały odbędą się bez biało-czerwonych, osiągnęliśmy jednak duży sukces na polu organizacyjnym.

To bez wątpienia historyczny turniej, rzadko się bowiem zdarza, aby w każdym meczu padały bramki, a w przypadku polsko-ukraińskiej imprezy tak właśnie jest. Większość drużyn prezentuje otwarty futbol, co w takiej rangi imprezach zdarza się niezwykle rzadko.

Polacy turniej kończą na ostatnim miejscu. Po inauguracyjnym remisie z Grekami, zaliczyliśmy kolejny podział punktów, tym razem z Rosjanami. W decydującym meczu przegraliśmy jednak z Czechami, choć do zwycięstwa nie było aż tak daleko. Przy odrobinie szczęścia to właśnie my mogliśmy być rywalami Portugalii w walce o półfinał. Może jednak warto skończyć z gdybaniem. O reprezentacji Polski napisano i powiedziano już zresztą wszystko. Trener Smuda nie poprowadzi już więcej reprezentacji, choć pewnie chciałby przedłużyć swoją przygodę z kadrą. Presja ze strony mediów oraz działaczy jest jednak tak silna, że sympatia piłkarzy i kibiców nie wystarczy. Zresztą wszyscy już szukają następcy „Franka”.

Warto się natomiast cieszyć z sukcesu organizacyjnego, przynajmniej z tej części mistrzostw, która odbyła się na terenie Polski. Choć to jeszcze nie koniec turnieju, już teraz z całej Europy odbieramy szereg pochwał za perfekcyjne przygotowanie oraz rewelacyjną postawę kibiców (z małymi wyjątkami, o których głośniej w Polsce niż za granicą). Ważny jest przede wszystkim ten drugi aspekt, który wyraźnie przeciwstawia się wykrzywionemu obrazowi przedstawianemu przez angielskie media, a w szczególności BBC, która zaprezentowała szereg szkalujących nas materiałów, nie zachowując przy tym elementarnych zasad rzetelności dziennikarskiej.

Bronek Team z Pucharem Andersa! Zasłużonym zwycięstwem zespołu Bronek Team Londyn zakończyła się kolejna edycja piłkarskiego turnieju o Puchar Gen. Andersa. W finale podopieczni Piotra Zacharskiego pokonali FC Cobalt Londyn 1:0.

Najciekawszym meczem turnieju był jednak pojedynek półfinałowy „Bronków”, w którym zmierzyli się z rewelacją turnieju – White Eagles Coventry. W regulaminowym czasie mecz zakończył się wynikiem remisowym, o awansie do finału musiały więc zadecydować rzuty karne. A w nich dzięki rewelacyjnej paradzie Tomasza Króla (interwencję można zobaczyć w internetowym wydaniu naszej gazety), awans do finału zapewnili sobie późniejsi zwycięzcy. – Bardzo się cieszę ze stale powiększającego się poziomu sportowego – powiedział nam sekretarz Związku Polskich Klubów Sportowych w Wielkiej Brytanii, Tadeusz Stenzel. – Sporą niespodziankę sprawili piłkarze Bronek Team, bo przecież mało kto na nich stawiał w potyczce z faworyzowanym Cobaltem. To jest jednak sport, a on rządzi się swoimi

prawami. Jestem pod wrażeniem wytrzymałości wszystkich zawodników, którzy radzili sobie zupełnie nieźle w zimnie i deszczu, jaki nas tym razem niestety uraczył – podsumował Tadeusz Stenzel. – Z punktu widzenia sportowego wszystko się udało. Zdobyliśmy to cenne trofeum, co dla wielu jest pewnie sporym zaskoczeniem. Szczerze mówiąc, sami nie byliśmy na ten sukces przygotowani, bo gdyby tak było, szampan mroził by się w lodówce — mówi zadowolony z sukcesu swojej drużyny, Piotr Zacharski. Jeśli chodzi o sprawy organizacyjne, myślimy, że trzeba wprowadzić trochę zmian i co do tego jesteśmy zgodni z włodarzami Związku Polskich Klubów Sportowych w Wielkiej Brytanii. W najbliższym czasie planujemy spotkanie, po którym – mamy nadzieję – będziemy mogli powiedzieć coś więcej na ten temat.

Daniel Kowalski więcej zdjęć oraz materiały video z turnieju można zobaczyć w internetowym wydaniu gazety: www.nowyczas.co.uk

Trimfator turnieju o Puchar Generała Andersa 2012 — Bronek Team Londyn. Od lewej stoją: Łukasz Świder, Łukasz Olaczek, Tomasz Król, Tomasz Kaniewski, Jacek Pobiedziński, Andrzej Kamiński. W dolnym rzędzie od lewej: Piotr Zacharski, Marcin Florczak, Marcin Niedźwiecki, Jarek Drzewiecki, Rafał Siedlecki


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.