nowyczas2012/181/004

Page 1

lonDon 12 april – 14 may 2012 4 (181) Free issn 1752-0339

Drogi Panie Krauze! »10 taKie czasy

»3,6

W drugą rocznicę Dwa lata po tragedii smoleńskiej niewiele wiemy na temat jej przyczyn. Paradoksalnie, wiemy mniej, niż wiedzieliśmy na początku. I ten stan rzeczy najbardziej bulwersuje, rodzi napięcia. Nastąpiło pęknięcie, którego nikt już nie sklei. W tej sytuacji, jeśli opozycja traci nerwy, to rząd resztki swojego autorytetu.

czas na wysPie

»4

luDzie i miejsca

»12-13

Kto przejmie władzę w Londynie?

Pan o niezłomnej naturze i sercu wielkim jak słońce

Boris Johnson walczy o drugą kadencję. Jego przeciwnikem jest Ken Livingstone. Kto przekona londyńczyków (w tym mieszkających tu Polaków)? Wybór 3 maja nie powinien być trudny, wystarczy sprawdzić dotychczasową wiarygodność i skuteczność.

Tak można określić charakter i dobroć naszego bohatera z południowowschodniego Londynu, którego szczęście – mimo trudnych przeżyć – nie omijało. Przeżył karę śmierci, sowieckie tortury, zsyłkę w głąb Rosji… I zawsze pomagał innym.

Kultura

»16

czasoPrzestrzeŃ

»21

Krzyk i muzyka

Sterta

W sali koncertowej Barbican Hall wielką galą zakończył się sezon 10. Kinoteki, organizowanej przez Instytut Kultury Polskiej w Londynie. Galę uświetnił Krzysztof Penderecki, nestor awangardowej muzyki poważnej oraz Johnny Greenwood, znany najbardziej jako gitarzysta i solista grupy rockowej Radiohead. Gest w stronę młodych pokoleń, które poszukują innych bodźców muzycznych niż rock and roll.

Wypiliśmy po dużej szklance. Waldi zaciągnął się dymem ze skręta i nagle spojrzał na mnie wzrokiem szaleńca, któremu wydało się, że wreszcie zrozumiał wszechświat. – Zesquatujemy flat na dole! Mieszkam tu pół roku i nigdy nie widziałem właściciela. Nie słyszałem ani jednego dźwięku. Tam nikt nawet nie zaświecił światła. Rozumiesz, co mówię?


2|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk Cenzury nie zalecam, a jedynie ostrożność!

Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Monika S. Jakubowska, Aleksandra Junga, Andrzej Krauze, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Michał Sędzikowski, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowny Panie Redaktorze, jedna z moich londyńskich znajomych przesłała mi wycinek z „Nowego Czasu” (14-27.02.br). Jest w nim zjadliwy felieton pani Krystyny Cywińskiej, którego celem jest moja skromna osoba. Czuję się niezwykle nim zaszczycony. Nie zamierzam jednak polemizować z kobietą, która „wszystko wie najlepiej”, a jednak nie zna różnicy pomiędzy nacjonalizmem a patriotyzmem oraz atakiem a obroną. Twierdzi, na przykład, że „...Jerzy Hebda (jest) znany ze swoich nacjonalistycznych poglądów.... Znany komu? Pani Cywińskiej, która nigdy mnie osobiście nie spotkała? Redakcji i czytelnikom „Nowego Czasu”? Należę do pokolenia kresowiaków, którzy przeżyli okupację sowiecką i niemiecką, a także masakry ludności polskiej przez Ukraińców. Dlatego mam wstręt do wszelkiego rodzaju ekstremizmów: politycznych, nacjonalistycznych i religijnych. Dalej czytam, że „...(Jerzy Hebda) stwierdził kategorycznie, że Polacy byli większymi ofiarami Żydów w okresie powojennym w PRL-u, niż Żydzi w PRZEDWOJENNEJ POLSCE...” (podkreślenie moje). Tego w moim „prostackim” (według p. Cywińskiej) liście nie znalazłem. Wspominam tam dwa okresy: nawałę bolszewicką w 1920 roku oraz najazd sowiecki i okupację w latach 1939-41, kiedy to nasi żydowscy sąsiedzi witali czerwonymi flagami swoich „oswobodzicieli”. Widocznie jednak, według opinii p. Cywińskiej, takie rzeczy wtedy nie miały miejsca i ja te brednie wyssałem z nieczystego palca. Jej zdaniem również, mój list z dnia 11.01.br. [zamieszczony w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza – red.] był „zaczepny i oszczerczy”. Czyli, że jego treść była niezgodna z prawdą. W oczach p. Cywińskiej jestem więc nie tylko nacjonalistą, antysemitą (o co mnie już wcześniej pomawiała), ale także kłamcą i oszczercą. Bo mój „cały pseudohistoryczny wykład” nie zawiera ani jednego faktycznego zdarzenia, ani jednego ziarnka prawdy, a jest jedynie „wylaniem żółci i jadu”. Co jest dla mnie nowiną. Nie dbam o to, co o mnie p. Cywińska myśli osobiście i prywatnie i jakie plotki o mnie rozpowszechnia. Ale jako felietonistka powinna nauczyć się poskramiać swój nieokiełznany język. Bo przypisywanie komuś niesprawiedliwie, niesłusznie i publicznie ujemnych cech charakteru może być przez ofiarę jej inwektyw przyjęte jako zniesławienie (w Wielkiej Brytanii jako „character assassination”, „libel” lub „defamation”). A konsekwencje tego są niezbyt przyjemne. Ja jednak, w przeciwieństwie do p. Cywińskiej, nie zalecam cenzury, a jedynie ostrożność i umiar. Jestem też zwolennikiem otwartej i szczerej publicznej debaty na „trudne tematy”, bo tylko ona może doprowadzić do wzajemnego zrozumienia. Pozostaję z poważaniem JERZY HEBDA

Czas jest zawsze aktualny Sławomir Mrożek

Ptaszek szósty

Wiosna. Czas pierwszych kwiatów i ptasich serenad. Dla nich to czas szukania partnera i budowania gniazd. A co z naszymi gniazdami? Stara przypowieść mówi o tym, że pewnego razu na drutach telefonicznych siedziało sobie pięć wesołych ptaszków. Nadleciał szósty, zły i przygnębiony. Po chwili na drutach siedziało sześć smutnych i markotnych ptaków. A jak to bywa z nami, Polakami? Siedziałam sobie w polskiej knajpce, czekając na pierogi. Dla zabicia czasu przejrzałam, nieznany mi dotąd, polonijny tygodnik „The Polish Observer”, z ciekawości tego, co w innej trawie piszczy. Coś mi nieprzyjemnie zazgrzytało w tej nieznanej trawie. Czytam, na str. 2: „Nieraz się pytam sam siebie, czym właściwie jest ta Polska i dochodzę do wniosku, że właściwie niczym, że na nic się zdały te krwawe ofiary składane przez dziesięciolecia. Nie sprawiły one, że Polakom jest dobrze we własnym kraju i mało tego, zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek będzie im lepiej”. Zszokowana i wielce zniesmaczona czytam jeszcze kilka razy. Przecież to również o moim Kraju, moim Gnieździe. Apetyt na polskie pierogi mija, idę pomyśleć. Jak pozbyć się zniesmaczenia? Nie zaglądać do pewnych tygodników, więc nie wiedzieć, zapomnieć, co się przeczytało? Nie myśleć o tym, skąd w rodakach parających się piórem w Wielkiej

Brytanii biorą się takie postawy? Jeszcze jeden niemiły przykład. 11 lutego w Sali Malinowej POSK-u uczestniczyłam w spotkaniu poświęconemu pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu. Jeden z profesorów przybyłych z Polski zacytował w pewnym momencie słowa Stalina: „Polska jest niczym”. Usłyszałam wtedy od kogoś siedzącego za mną: „Tak. Jest niczym”. Obejrzałam się, wyszło to z ust mężczyzny w starszym wieku. Zmroziło mnie. Czy to jeden z tych, którzy całe powojenne życie przeżyli w rozgoryczeniu, bo do komunistycznej Polski wrócić nie mogli? Negatywizm i inne destrukcyjne emocje są zaraźliwe. Więc jak nie utracić zdrowego rozsądku i nie dać się zwariować szóstemu, toksycznemu ptaszkowi? Polemizować z Negatywnymi nie zamierzam. Nie tyle dlatego, że w demokratycznym kraju każdy może pisać, co chce. Przyswoiłam sobie zdanie pewnego nieżyjącego felietonisty (nazwiska nie jestem pewna): „Polemika z głupotą tylko ją nobilituje”. A w inne trawy nie będę się zapuszczać. Mogłyby mi zatruć wiosenne emocje, choćby przyjemność słuchania ptasich serenad. O honor historii rodzinnego gniazda chyba warto upominać się. Wielki poeta Cyprian Norwid ujął to najlepiej: „Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, Czy ten, co mówić o tym nie pozwala?” Mówmy więc. LILIANA KOWALEWSKA

… „I tylko po Niej dzwony dzwońcie”…

12 maja 2012 roku w czwartą bolesną rocznicę śmierci wielkiej i nieodżałowanej

Ś.P.

Ireny Sendlerowej o pamięć i modlitwę za spokój Jej Duszy prosi

Lili Pohlmann z Rodziną

Żyje w naszych sercach! 24 marca 2012 roku zmarł

Ś†P

Lesław Bobka dziennikarz, wieloletni współpracownik „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” Żegnamy Go z żalem

Redakcja „Nowego Czasu”


|3 nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

takie czasy

W drugą rocznicę Nastąpiło pękNięcie, którego Nikt już Nie sklei. W tej sytuacji, jeśli opozycja traci NerWy, to rząd resztki sWojego autorytetu.

Plac Zamkowy w Warszawie, 10 kwietnia 2012

Grzegorz Małkiewicz

D

wa lata po tragedii smoleńskiej niewiele wiemy na temat jej przyczyn. Paradoksalnie, wiemy mniej, niż wiedzieliśmy na początku. I ten stan rzeczy najbardziej bulwersuje, rodzi napięcia. Dlaczego rząd pośpieszył się z ogłoszeniem wyników śledztwa, które w krótkim czasie zostały podważone? Co gorsza, i w tej sytuacji znaleźli się politycy, którzy bronili stanowiska komisji rządowej. Nastąpiło pęknięcie, którego nikt już nie sklei. W tej sytuacji, jeśli opozycja traci nerwy, to rząd resztki swojego autorytetu. Do nowej eskalacji między opozycją i rządem doszło z powodu II Konferencji na temat tragedii smoleńskiej, która odbyła się w Parlamencie Europejskim w Brukseli 28 marca. Oto relacja młodych uczestników z Londynu: W spotkaniu wzięli udział członkowie i eksperci zespołu oraz rodziny ofiar, a także zgromadzeni europarlamentarzyści i publiczność. Wysłuchanie moderowane przez europosła PiS prof. Ryszarda Legutko otworzył poseł Antoni Macierewicz, który stanowczo stwierdził, że w oparciu o zebrane dowody winę za katastrofę ponoszą Rosjanie. Ponadto zwrócił uwagę na liczne zaniedbania ze strony polskiego rządu przy organizowaniu lotu Prezydenta RP do Smoleńska. Innym ciekawym i istotnym wystąpieniem była prezentacja/analiza komputerowa wykonana przez dziekana Wydziału Inżynierii Uniwersytetu Akron w stanie Ohio, prof. Wiesława Biniendę. Naukowiec z doświadczeniem pracy w NASA oraz innych amerykańskich agendach rządowych obalił tezę, jakoby jedną z przyczyn katastrofy TU-154M było oderwanie się skrzydła w wyniku zderzenia z brzozą. Natomiast prof. Kazimierz Nowaczyk, fizyk z Uniwersytetu Meryland w Baltimore, poddał krytycznej analizie ustalenia rosyjskiej komisji MAK, wytykając jej błędy i brak rzetelności. Dowody na zafałszowania raportu MAK-u oraz raportu Millera zosta-

ły zaprezentowane przez prof. Nowaczyka w ekspertyzie przygotowanej na zlecenie Zespołu posła Macierewicza, wykonanej przez dr. Gregory’ego Szuladzińskiego z Analitical Service Co. z Sydney w Australii. Na podstawie wielomiesięcznych badań stwierdzono m.in., iż do katastrofy doszło na skutek dwóch eksplozji, które nastąpiły przed samą tragedią i doprowadziły najpierw do wyłamania sześciometrowego fragmentu końcówki lewego skrzydła, a później do naruszenia centropłata i odwrócenia reszty skrzydła, następnie obrócenia się tyłu samolotu. Prof. Marek Czachor, fizyk z Politechniki Gdańskiej, w swoim wystąpieniu zwrócił uwagę, że w polskim środowisku naukowym w ostatnim czasie pojawiła się inicjatywa powołania zespołu, który przygotuje konferencję poświęconą naukowemu wyjaśnieniu przyczyn katastrofy samolotu TU-154M. W tej chwili zainteresowanych tym projektem jest kilkudziesięciu naukowców z dwudziestu czterech polskich wyższych uczelni. Niezwykle wzruszające wystąpienie miała Ewa Błasik, wdowa po śp. gen. Andrzeju Błasiku, dowódcy Sił Powietrznych RP. Wyraziła ona ubolewanie i żal wobec polskich władz, które nie stanęły w obronie godności polskich pilotów wojskowych, w szczególności jej męża. Wystąpienie to zostało przyjęte owacją na stojąco, a wdowa po generale otrzymała bukiet 96 biało-czerwonych róż od przedstawicieli młodego pokolenia emigracji z Londynu. Konferencji w Parlamencie Europejskim przysłuchiwał się Jarosław Kaczyński, który poprzez telemost wyraził swój niepokój, a także podkreślił międzynarodowy kontekst katastrofy, w której nie można wykluczyć opcji zamachu. Jarosław Kaczyński mówił o braku zdecydowania polskiego rządu, który od samego początku trwania śledztwa dotyczącego katastrofy ulega działaniom Rosjan. Po oficjalnych wystąpieniach młodzi przedstawiciele emigracji londyńskiej rozmawiali między innymi z Martą Kaczyńską, Ewą Błasik i Zuzanną Kurtyką. Pozwoliło to na swobodniejszą wymianę uwag dotyczących smoleńskiej katastrofy. Drugie wysłuchanie na temat katastrofy smoleńskiej, zorganizowane przez delegację PiS we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w PE miało na celu przedstawienie opinii międzynarodowej nowych

faktów dotyczących śledztwa i okoliczności katastrofy oraz pokazanie, jak dalece nieadekwatne są rządowe ustalenia w stosunku do znanych dziś faktów. (EJ, RW) To nie był zwykły wypadek – powiedział kilka dni po tragedii jeden z liderów lewicy komuni-

stycznej – nie tylko opozycja. I tak mówi coraz więcej Polaków. A rząd od samego początku utrzymuje – wspierany przez życzliwe mu media – że był to wypadek. Przedstawiciele rządu znali przyczyny już kilka godzin po tragedii. A kto przyjmuje takie stanowisko, odpowiada za eskalację emocji. Do takiej eskalacji właśnie doszło, w drugą rocznicę tragedii. Najważniejszymi wydarzeniami w ubiegłym roku z punktu widzenia katastrofy w Smoleńsku było ustąpienie ministra obrony Bogdana Klicha oraz odrzucenie opinii MAK i komisji Millera na temat obecności generała Błasika w kokpicie.

www.met.police.uk/terrorism

IT’S PROBABLY NOTHING, BUT... IF YOU SEE OR HEAR SOMETHING THAT COULD BE TERRORIST RELATED, TRUST YOUR INSTINCTS AND CALL THE CONFIDENTIAL

ANTI-TERRORIST HOTLINE. OUR SPECIALLY TRAINED OFFICERS WILL TAKE IT FROM THERE.

0800 789 321 YOUR CALL COULD SAVE LIVES

»6


4|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

czas na wyspie

Kto przejmie władzę w Londynie? Grzegorz Małkiewicz

Boris Johnson walczy o drugą kadencję burmistrza Londynu. I już sama decyzja ponownego kandydowania daje mu przewagę nad rywalem. Nie obiecywał w kampanii, że jest burmistrzem na jedną kadencję. To jego poprzednik obiecywał, co nie przeszkodziło mu na startowanie w drugiej kadencji, którą wygrał, i w trzeciej, którą przegrał. Będzie to więc już czwarta próba Kena Livingstone’a ubiegania się o fotel burmistrza Londynu. Będę burmistrzem jednej kadencji – zapewniał. A potem? No cóż, nie chcę ale muszę, bo tak chcieli wyborcy. Nie na tym jednak koniec. Kiedy Ken Livingstone zapowiadał zmniejszenie korków w centrum Londynu, nikt nie przypuszczał, że wprowadzi myto i dokona tym podziału miasta. Decyzję wprowadzenia płatnej strefy zaskarżyli mieszkańcy Kennington, w większości jego wyborcy. Przegrali ponad 100 tys. funtów, bo jak uznał sędzia, burmistrz nie nadużył swoich kompetencji, a prawo nie orzeka o wywiązywaniu się z obietnic wyborczych. Livingstone zawsze był politykiem kontrowersyjnym. W czasach Margaret Thatcher, kiedy laburzyści zostali zmarginalizowani w życiu politycznym wywieszał na froncie siedziby Great London Council, niemal vis-à-vis parlamentu, hasła i statystyki antyrządowe. Ta konfrontacja doprowadziła do rozwiązania GLC, uważanego za gniazdo lewackich działaczy. Zwycięstwo Tony Blaira przyniosło reaktywację centralnej władzy Londynu. Ale New Labour nie chciała bliskich związków z radykałami typu Ken Livingstone. Ken poszedł na całość, wystąpił z partii i wygrał pierwszą kadencję jako kandydat niezależny. Wszystko świadczyło o tym, że reaktywacja centralnej władzy Londynu mogła być dopełniona tylko z Kenem w roli głównej. Po wygranych wyborach wrócił do partii i uwierzył w swoją siłę, i chyba w to, że burmistrzem Londynu może być tylko on. Bez problemu wygrał drugą kadencję, chociaż wcze-

śniej zapowiadał wycofanie się z ponownego kandydowania. Wbrew ustalonym kompetencjom władzy lokalnej i centralnej postanowił zaistnieć na międzynarodowej scenie politycznej podpisując umowy i podejmując zagranicznych przywódców w Town Hall. Najbliższym jego sojusznikiem okazał się lewicowy prezydent Wenezueli Hugo Chavez, który miał dostarczać ropę dla miejskiego transportu w Londynie. Radykalną zmianą, generującą spory dochód, było wprowadzenie Congestion Charge w centralnym Londynie. W drugiej kadencji burmistrz powiększył tę strefę o dzielnice zachodnie, z czego – zgodnie z zapowiedziami wyborczymi – zrezygnował Boris Johnson.

Jak przystało na prawdziwego lewicowca, w retoryce Kena zawsze występowali bogaci i biedni. Zabierać bogatym, dawać biednym wydawało się prostym przykazaniem tak długo, jak długo Livingstone żył z pensji urzędnika. Kiedy zaczął otrzymywać duże honoraria za publiczne wystąpienia, dokonał powszechnie stosowanego manewru w rozliczeniu finansowym – założył

własną firmę, co poważnie zmniejszyło jego obciążenia podatkowe. Boris Johnson, tak jak obiecywał, wprowadził do Town Hall nową jakość. Jedną z pierwszych decyzji było zamknięcie dwumiesięcznika promującego działalność City Hall za rządów Kena, którego wydawanie kosztowało ponad 2 mln funtów rocznie. Za zaoszczędzone pieniądze przeprowadził wielką akcję sadzenia drzew w zaniedbanych dzielnicach Londynu. Wbrew oczekiwaniom potwierdził, że to on potrafi być „trybunem ludowym”, o czym świadczy jego kalendarz spotkań z londyńczykami. W rywalizacji z poprzednikiem jest to wynik 549:86 na korzyść Johnsona. Największą reklamą ubiegającego się o nową kadencję burmistrza są wprowadzone przez niego na londyńskie uli-

ce rowery – nazywane już powszechnie Boris Bikes. Kampanię wyborczą rozpoczął od rozliczenia swoich rządów w zestawieniu z obietnicami – ponad 90 proc. zrealizowanych. W nowym programie do najważniejszych punktów należy zamrożenie lokalnego podatku odprowadzanego do City Hall, wprowadzenie oszczędności w wysokości 3,5 mld funtów w budżecie władz miejskich, zwiększenie liczby policjantów na patrolach, poprawienie wizerunku głównych ulic w najbardziej zaniedbanych dzielnicach Londynu oraz usprawnienie miejskiego transportu. Kto przekona londyńczyków (w tym mieszkających tu Polaków)? Wybór 3 maja nie powinien być trudny, wystarczy sprawdzić dotychczasową wiarygodność i skuteczność zarządzania kandydatów.

Żądamy sprawiedliwości – sprzątaczki na tłumaczy!

Jajo the Rabbit w rozmowie z Willie Makinem – prezesem SPSI podczas demonstracji przed parlamentem

Wygląda na to, że Michał Sędzikowski jest osobą niebezpieczną. Bywa, że jego teksty w „Nowym Czasie” to samospełniające się proroctwa. Dopiero co pisałem, że jego lekceważenie dla profesjonalnych tłumaczy jest bezpodstawne, a tu się okazuje, że brytyjskie Ministerstwo Sprawiedliwości podpisało kontrakt z agencją, która do sądów wysyła rzeczywiście dotychczasowe sprzątaczki. Od 1 lutego rozporządzeniem ministra sprawiedliwości sądy mają ignorować dotychczasowy National Register of Public Services Interpreters (NRPSI), gdzie są zarejestrowani tłumacze, którzy zdali odpowiedni egzamin, i używać tłumaczy wysłanych przez agencję o nazwie Applied Language Solutions (ALS). Agencja ta oferuje tłumaczom takie stawki, że wziąwszy pod uwagę czas dojazdu, benzynę, parking – zarobki są poniżej tego, co zarabia sprzątaczka. Nie jest zatem zaskoczeniem, że przytłaczająca większość tłumaczy z NRPSI odmawia współpracy z Applied Language Solutions. W związku z czym ALS albo nie wysyła tłumaczy do sądów i na policję, bo ich nie ma (w związku z czym sprawy są odraczane, często wielokrotnie, a więźniowie siedzą w areszcie dłużej niż to konieczne), albo przysyłają tłumaczy niekompetentnych i oskarżeni wychodzą z sali nie wiedząc, jaki dostali wyrok. Profesjonalni tłumacze nie zamierzają kłaść uszu po sobie. Jedną ze spontanicznych akcji jest obserwacja tłumaczy z ALS. Tłumacze profesjonalni mają teraz mało pracy, a dużo czasu, więc siedzą w sądach i patrzą co się dzieje. I co widzą? Nierzadko zaskakującą niekompetencję tłumaczy wysłanych przez ALS. Najlepiej chyba zilustruje to przykład opowiedziany przez polską tłumaczkę Irenę Falcone. Oskarżony miał tłumacza z ALS, ale po rozprawie zapytał Irenę (wiedział, że jest Polką, bo słyszał wcześniej jak rozmawia przez telefon): „Jaki ja właściwie dostałem wyrok?”.

Trudno się takiemu standardowi dziwić, skoro większość profesjonalnych tłumaczy odmawia współpracy z tą agencją. ALS zatrudnia teraz kogo popadnie, co ze szwejkowskim humorem wykazała pewna czeska tłumaczka. Zarejestrowała w agencji swojego królika imieniem Jajo, założyła mu osobne konto emailowe, a wielka współpracująca z rządem agencja nie tylko królika zarejestrowała, ale wysłała mu już kilka ofert pracy! To nie wszystko. 15 marca tłumacze wyszli na ulice. Tylko na dwie: Petty France (gdzie jest Ministerstwo Sprawiedliwości) i Abingdon Street (przed parlamentem). Demonstracja liczyła kilkaset osób, co – wziąwszy pod uwagę naturę zawodu – jest zaskakująco wysoką liczbą. Demonstracja skierowana była przeciw kontraktowi z ALS, ale największą jej gwiazdą był jeden z pracowników tej agencji. Zgadniecie kto? Jajo the Rabbit.

Włodzimierz Fenrych

W związku z wyborami burmistrza Londynu pojawiły się ulotki promujące dziewięć mocnych punktów wyborczych Borisa Johnsona. Tłumaczenie tekstu angielskiego na polski jest tak fatalne – z błędami merytorycznymi, stylistycznymi, gramatycznymi i jednym ortograficznym, że każdemu, kto zna oba te języki natychmiast powinno nasunąć się pytanie: czy polską ulotkę tłumaczył Jajo the Rabbit? Nie zdążyliśmy jeszcze tego pytania zadać szefowi kampanii wyborczej Borisa, ale zapewniamy czytelników, że to uczynimy. Natomiast tym, którzy cenią dotychczasową pracę burmistrza Londynu i chcieliby ponownie na niego głosować, radzimy, by polskiej ulotki nie czytali – może ich zniechęcić i wpłynąć na zmianę decyzji. (tb)


Tylko teraz! Nielimitowane rozmowy z Wielkiej Brytanii do Polski w sieci * =DPyZ Z VZRLP VZRLP R P EOLVNLP NDUWฤ NDUWฤ 6,0 0 Z 3ROVFH 3ROV VFH QD www.lycamobile.pl/freesim www w.lycamobile.pl/fr w.l bile.pl/fr p eesim e

Ekstra a ยฃ10 kr kredytu redytu na rozmowy rozmowy mowy GRATIS! GRA RA ATIS!* Wymagane agane doล adowanie adowanie online w wysoko wysokoฤคci wysokoฤคci ยฃ20 Warunki i postanowienia: 2ERZLฤ ]XMฤ ]DVDG\ ZรกDฤ FLZHJR Xฤช\WNRZDQLD =D SLHUZV]H PLQXW RSรกDWD QLH Eฤ G]LH QDOLF]DQD 3R Z\NRU]\VWDQLX GRVWฤ SQ\FK EH]SรกDWQ\FK PLQXW QDOLF]RQD ]RVWDQLH VWDQGDUGRZD WDU\ID 2IHUWD ZDฤชQD RG NZLHWQLD GR NZLHWQLD URNX 2IHUWD GRGDWNRZH ย NUHG\WX QD UR]PRZ\ 2IHUWD ย -Hฤ OL GRรกDGXMHV] VZRMH VZRMMH NRQWR RQOLQH NZRWฤ ย Z NZLHWQLX NZLHWQLX RWU]\PDV] R URR]PRZ\ 2IHUWD ZDฤชQD W\ONR SU]\ GZyFK SLHUZV]\FK SLHHUZV]\FK GRรกDGRZDQLDFK ย Z PLHVLฤ FX PLHVLฤ ฤ FX NZLHWQLX URNX


6|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

takie czasy

Druga rocznica

Pikieta pod ambasadą rosyjską w Londynie. W przeddzień rocznicy tragedii pod Smoleńskiem grupa Polaków protestowała przeciw fałszowaniu śledztwa przez rząd rosyjski. Żądali zwrotu wraku TU154M oraz czarnych skrzynek.

ciąg dalszy ze str. 3 Rząd, jak gdyby oswojony z retoryką smoleńską i zachęcony medialnym sukcesem, lekceważy krytykę licząc na dotychczasową polaryzację: rząd kontra grupka radykałów, i społeczeństwo, w roli arbitra sympatyzującego stronie rządowej. Układ sił jednak się zmienia. Do radykałów dołączyła duża część „arbitrów”. Coraz większa część społeczeństwa traci cierpliwość na rządową propagandę, brak postępów w śledztwie i co raz to obnarzane kompromitacje, których już nie można medialnie zakrzyczeć. 10 kwietnia na ulice Warszawy wyszły tysiące ludzi, i – co należy podkreślić – nie tylko w wieku moherowym. Może mobilność młodych ludzi jest większa, a „młodzi, wykształceni” są też w mniejszych miastach. Rząd w końcu musi zdać sobie z tego sprawę. Podobnie było w innych polskich miastach. Zwolennicy porzekadła, że czas leczy rany, musieli zwątpić w swoje prawdy. Jeśli leczy (bo wyszedł z formy), trzeba mu złorzeczyć – jak mówi poeta. W przypadku katastrofy smoleńskiej nie ma przedawnienia. Czas nie będzie leczył ran, może je tylko pogłębiać. Jedyną kuracją – czy tego rząd chce, czy nie – jest otwarte śledztwo. Z pominięciem procedur prawnych gwarantujących tajemnicę państwową. Im dłużej państwo będzie ten przywilej wykorzystywało, tym większe straty poniesie, w czym nie bez znaczenia będzie osłabienie właśnie bezpieczeństwa. Nie można bowiem zapominać, kto jest partnerem naszych negocjacji. Najdłuższy okres pokojowy w historii europejskiej nie zwalnia od myślenia, a historia zaszłych konfliktów powinna być wystarczającym ostrzeżeniem. Trudno się dziwić, że w tych okolicznościach po jednej i po drugiej stronie dochodzi do niegodnych zachowań. Nie może być jednak mowy o jednorodnej ocenie. To rząd ma inicjatywę i odpowiada za całą sytuację. Niestety, od

Wrak tupolewa w dniu katastrofy i (powyżej) jego stan obecny. Strona rosyjska w kilka godzin po pojawieniu się najnowszych zdjęć kategorycznie zaprzeczyła, że wrak tupolewa (własność RP) był myty. Deszcz go wymył? W końcu leżał kilka miesięcy bez zadaszenia, pod smoleńską chmurką. Kiedy pojawiły się protesty, że jako dowód w śledztwie nie jest odpowiednio zabezpieczony, rząd Federacji Rosyjskiej odpowiadał: nic mu nie zaszkodzi, dowody pobrane.

początku tworzona jest wokół tragedii smoleńskiej atmosfera konfrontacji. Zwolennicy „prostego do wyjaśnienia wypadku” przystąpili teraz do wartościowania przestrzeni. – Od upamiętniania kogokolwiek jest cmentarz, a nie centrum miasta – słyszymy w komentarzach. A jednak dla tysięcy ludzi tym miejscem pozostaje Krakowskie Przedmieście, przed Pałacem Prezydenckim, ostatniej rezydencji śp. Lecha Kaczyńskiego. Tam mieszkańcy stolicy spontanicznie przyszli, kiedy dowiedzieli się o katastrofie i w ten sposób miejsce to zapisało się w świadomości społecznej. Żadne nakazy i zakazy tego nie zmienią. Żadne przepisy nie uporządkują zachowań ludzi. Nadgorliwość służb porządkowych, zbieranie niedopalonych zniczy jest haniebne, i poza Polską niespotykane. W Londynie takich miejsc upamiętnienia, związanych z indywidualną tragedią, jest mnóstwo, a służby porządkowe, które tutaj dbają trochę bardziej o ulice miasta, nie odważyłyby się usunąć zniczy i kwiatów. Leżą często w tym samym miejscu przez dłuższy czas, jakby ktoś o nich zapomniał i wtedy są najbardziej brutalne w swojej symbolice. Przed parlamentem brytyjskim wciąż rozbite są namioty obstawione

transparentami, oklejone plakatami różnej maści protestujących, które szpecą to reprezentacyjne miejsce brytyjskiej stolicy, a służby porządkowe nikogo stamtąd nie wyrzucają. Obchody drugiej rocznicy katastrofy smoleńskiej w Londynie odbyły się bez konfrontacji. Było skromniej niż w roku ubiegłym, w pierwszą rocznicę tragedii, co dało szansę na chwilę zadumy i refleksji. Wśród ofiar pod Smoleńskiem byli londyńczycy: ostatni Prezydent II RP Ryszard Kaczorowski i ksiądz prałat Bronisław Gostomski, proboszcz parafii pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli, gdzie odbyła się uroczysta msza. Lista ofiar związanych z Londynem jest jednak dłuższa. W katastrofie prezydenckiego samolotu zginęli również były ambasador RP w Londynie Stanisław Komorowski i były konsul, później rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski. Szkoda, że Ambasada RP w Londynie, którą na uroczystym nabożeństwie reprezentowali Dariusz Łaska, Chargé d’Affaires, płk Roman Szymaniuk, zastępca Attaché Obrony oraz Michał Mazurek, konsul w Wydziale Konsularnym nie wspomniała swoich tragicznie zmarłych kolegów. Mszę w

Londyńczycy wręczyli generałowej Błasik bukiet biało-czerwonych róż.

kościele św. Andrzeja Boboli koncelebrował ks. Stefan Wylężek, rektor Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii wraz z księżmi londyńskich parafii. Na uroczyste nabożeństwo w intencji ofiar katastrofy pod Smoleńskiem przyjechał też Grzegorz Januszko, przebywający na delegacji w Bornmouth ojciec najmłodszej ofiary – 22-letniej Natalii Januszko. Jest lektorem języka angielskiego i na Wyspach bywa często. – Nie chciałem tego dnia być sam – powiedział po uroczystościach. Prosta i podstawowa potrzeba ludzka doświadczenia wspólnoty w chwilach tragicznych. Czy ma to coś ma wspólnego z polityką – jak zarzucają przeciwnicy organizowania uroczystości? Mówienie o „upolitycznieniu” katastrofy smoleńskiej, która od początku miała najgłębszy wymiar polityczny (zginęła przecież elita polityczna kraju) jest właśnie polityczną manipulacją i na takie „upolitycznienie” nie można się zgodzić. – W przypadku śmierci prezydenta kraju i tylu wysokich przedstawicieli państwa trzeba brać pod uwagę każdą ewentualność – podkreśla Grzegorz Januszko. Ojciec najmłodszej ofiary katastrofy nie rozumie nagłego zwrotu w ocenie państwa rosyjskiego. – Przez wiele lat słyszeliśmy i czytaliśmy, że Rosja nie jest w pełni demokratycznym państwem na wzór zachodni. A tu nagle żywimy do obecnych władz stuprocentowe zaufanie. Rodzi się pytanie, na ile katastrofa była nieszczęśliwym zbiegiem różnych okoliczności, a na ile Rosjanie nieświadomie albo jeszcze gorzej, świadomie, w tym „pomogli”. Polski rząd po katastrofie nie zdał egzaminu. Nie zabezpieczył w odpowiedni sposób terenu, nie doprowadził do jego właściwego przeszukania, nie wysłał polskich lekarzy patologów, by brali udział w sekcjach i sporządzili dokumentację w należyty sposób.

Grzegorz Małkiewicz


|7

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

polska

Co się stało z Tuskiem? Bartosz Rutkowski

C

zy stracił swój polityczny węch? Czy jego doradcy nie są już tak sprawni, a jego słynny piar kuleje jak nigdy dotąd? Te pytania zadaje sobie nie tylko wielu politologów, ale także ludzie mniej lub bardziej związani współpracą z premierem. Po efektownym zwycięstwie, po ponownym objęciu rządów zaczęło się pasmo wpadek, błędów, szkolnych niekiedy, które nakazują stawiać wymienione wyżej pytania. Jednym z powodów tych wpadek ma być zmęczenie materiału. Tusk w pojedynkę – jak mówi wielu – wygrał ostatnie wybory. Kiedy największa partia opozycyjna osiągała dobre rezultaty w sondażach, Tusk wsiadł do autobusu, ruszył w Polskę, nie bał się spotkań ani z bezrobotnymi, którzy wylewali na oczach całej Polski swoje żale, a nawet z „kibolami”, którzy w krytyce premiera nie przebierali w słowach.

przejść dO histOrii Zmęczenie materiału nie wchodzi raczej w rachubę, Tusk bowiem to polityczny wyga, na polskiej scenie jest od czasu transformacji. Pada więc bardziej możliwy powód tych błędów i potknięć. Tusk zaczął w swojej drugiej kampanii naprawdę pracować, bo sam kiedyś wyznał, że władza dla władzy go nie interesuje, chce przejść do historii, chce być mężem stanu. Poza tym marzy mu się jakaś prestiżowa posada w strukturach Unii Europejskiej. Bruksela zaprosi go jednak dopiero wtedy, gdy sprawdzi się jako wielki wygrany na krajowej scenie. Jeden ze znanych politologów, który podziwiał pierwszą kadencję Donalda Tuska za bardzo udane działania… propagandowe, mówi teraz tak: czas sztuczek się skończył, czas pokazać, jak sprawnym jest się nie tylko administratorem kraju, ale jego zarządcą. I tu wyszła prawda o charakterze Tuska. Ten polityk, z jednej strony pozujący na twardziela, zmienia zdanie pod wpływem a to protestów młodych ludzi, którzy bali się ograniczeń w internecie, a to lekarzy, którzy nie godzili się, by dorzucać im w ramach dotychczasowej pracy kolejne obowiązki. I pewnie rodacy słowo „przepraszam” wypowiedziane przez Tuska przyjęliby ze zrozumieniem, gdyby wcześniej nie rzucał tak stanowczych sformułowań, że nie podda się żadnemu szantażowi (to o protestujących przeciwko ACTA) czy że nie ugnie się przed potężnymi koncernami farmaceutycznymi (to o ustawie lekowej z początku tego roku). Pokazało to nieprzygotowanie premiera do konkretnych działań, pokazało też jego pychę, jeden z największych grzechów polityków. Ale

pokazało też nieprzygotowanie tej ekipy do rządzenia. A przypomnijmy, Tusk nie rządzi od kilku miesięcy, on rządzi od pięciu lat, była więc pora na przygotowanie dopracowanych ustaw, był czas na skonsultowanie swoich pomysłów nie tylko z gronem najbliższych doradców.

nek nie można już lekceważyć czy udzielać wymijających odpowiedzi, że wszystko nastąpi w swoim czasie. Ten czas był już wielokrotnie precyzyjnie określany, a dotrzymywanie terminów łamane jest bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Zamiast wraku (własności Rzeczpospolitej Polskiej) otrzymaliśmy aktualne zdjęcia przedstawiające wymyte i lśniące fragmenty prezydenckiego samolotu. To wszystko spowodowało, że rząd (a więc premier) w sprawie katastrofy stracił inicjatywę. Obecna linia to odsyłanie zainteresowanych do odpowiednich (i niezależnych, jak podkreślają politycy rządowi) organów, w tym przede wszystkim prokuratury, która prowadzi śledztwo. Prokuratura tymczasem o niczym nie informuje, wydaje natomiast niezrozumiałe decyzje w sprawach ekshumacji, do których nie dopuszcza niezależnych, powołanych przez rodziny, zagranicznych ekspertów.

Żaden MąŻ stanU Podczas jednej z politycznych debat w telewizji publicznej prowadzący program z uporem maniaka wracał do swojego pytania, czy w Polsce są politycy, których można określić mianem mężów stanu. Uczestnicy debaty robili wszystko, by na to pytanie nie odpowiadać, tłumaczyli, że w Europie brakuje takich postaci. Ostatecznie nie uznano Tuska za męża stanu, co ponoć – jak twierdził jeden z doradców premiera – boleśnie go zabolało. Premier ma jednak większe problemy na głowie niż zastanawianie się teraz, czy przejdzie łatwo do historii. Problemy wyznaczają już najbliższe tygodnie. Przed nim ustawa emerytalna – o jej założeniach mówi źle ponad 80 proc. Polaków. W sytuacji, kiedy Tusk już nie raz się łamał, Polacy zadają sobie pytanie: wygrał wybory, ale skoro teraz dołuje, to czy ma legitymację do wprowadzania reform, które dotyczą tak naprawdę dopiero przyszłych pokoleń Polaków? Czy może ustawiać życie dzisiejszym trzydziestolatkom, skoro czarno na białym widać, że jego wizerunkowe zagrania z pierwszej kadencji mają się nijak do rzeczywistości? I następuje bolesne punktowanie ekipy Tuska. Autostrady. Miało być cudownie, jazda z południa na północ Polski, podobnie ze wschodu na zachód bez żadnych problemów. Tyle zapowiedzi, a tak naprawdę? Nie dojedziemy z Warszawy do Berlina autostradą, bo odcinek koło naszej stolicy nie będzie na razie przejezdny. Koleje. Z nimi też nie jest lepiej. Ta nieruchawa instytucja jest w stanie wchłonąć tylko kilka procent unijnych środków, a na przerzucanie ich z PKP na drogi Bruksela się nie godzi. Czy w tej sytuacji można się dziwić zapóźnieniom na kolei? Krytykuje tę sytuację niemiłosiernie opozycja, o zwykłych Polakach nie mówiąc, skoro każdy ma jeszcze w głowie zapewnienia premiera, jakiego to skoku cywilizacyjnego dokonamy na żelaznych szlakach. Tragedia smoleńska. Przy dużym zaangażowaniu życzliwych rządowi mediów nie udaje się jej odłączyć od bieżącej polityki. I tu dochodzimy do błędów zaniechania obecnej ekipy rządowej. Milczenie nic tu nie da, bo wielu Polaków, wydawać by się mogło już przekonanych do oficjalnej wersji wypadków, a więc mgła, błędów pilotów i Rosjan na wieży smoleńskiego lotniska (przedstawione w raporcie komisji Jerzego Millera) mówi teraz tak: a może jednak coś jest na rzeczy w tym, co mówi Macierewicz? A ze strony rządu, który ponoć tak wnikliwie wsłuchiwał się w głos społeczeństwa nic, głuche milczenie. Powtarzanych pytań dlaczego Rosjanie nie oddali nam wraku samolotu, dlaczego nie mamy jeszcze czarnych skrzy-

OpOzycja MU nie zaszkOdzi Pewnie niejeden na miejscu premiera popadłby w depresję – błędy za błędami, spadające sondaże. Ale jest jeden jasny punkt w tej trudnej dla Tuska sytuacji – wyjątkowo słaba opozycja, która wciąż nie potrafi wygrywać błędów premiera. Załamanie się sondaży Platformy Obywatelskiej nie oznacza bowiem automatycznego przejęcia inicjatywy przez opozycję. Dlatego to Donald Tusk, a nie kto inny, ciągle jest kreatorem wydarzeń. I dzieje się tak w sytuacji, gdy spora grupa wyborców odwróciła się od PO. Do tego dochodzi spadek zaufania do premiera oraz przewaga wskazań negatywnych w ocenie jego ekipy. Wydawać by się mogło, że dla opozycji to czas nadziei, ułatwionego zadania. Problem jednak w tym, że opozycja jest tylko wzburzonym obserwatorem wypadków, a nie ich kreatorem. Tematy w debacie publicznej, nawet wtedy, gdy jest to tłumaczenie się z błędów czy niepopularnych działań, ciągle kreuje Donald Tusk. Więc może mistrz piaru będzie rządził kolejną pełną kadencję?

T-TALK

Dzwoń Tanio do Polski Korzystaj z tej samej karty SIM

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń za darmo na numery 0800

Używaj kredytu na rozmowy z dowolnej

Używaj serwisu T-Talk i dzwoń tanio na numery 0845/0870

komórki lub telefonu domowego

Używaj wygodnej opcji automatycznego doładowanie konta

Nie musisz posiadać kontraktu z Auracall Możesz doładować konto na wiele sposobów

Polskojęzyczna Obsługa Klienta

1 Doładuj £10 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 65656

(koszt £10 + std.SMS)

£5 kredytu

Wyślij NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std.SMS)

Przy doładowaniu przez Internet

Stawki do Polski na tel. domowy

.70

1

pence/min

2.00 1.45

pence/min

pence/min

Stawki do Polski na komórkę

5

.90 pence/min

7.00 5.10

2 Zadzwoń Wybierz *

0370 041 0039

i postępuj zgodnie z instrukcją operatora. Proszę nie wybierać ponownie.

pence/min

pence/min

Najniższe ceny dostępne na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 *T&Cs: Ask bill payer’s permission before using the service. SMS costs £5 or £10 + standard sms. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 0p & 25p depending on the destination. Calls to 03 number cost standard rate to a landline and can be used as part of the bundled minutes. We will automatically top-up your T-Talk account with the initial top-up amount when you will have 3 minutes talk time remaining. To unsubscribe text AUTOOFF to 81616. Credit expires 90 days from the last top-up. Rates are subject to change without prior notice. Prices correct at 28/02/2012. This service is provided by Auracall Ltd.


8|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

fawley court jest naszym dziedzictwem!!!

Spoczywaj na wieki? Od dziesiątków lat On był dla bardzo wielu z nas, poza rodzicami, najlepszym, najwierniejszym Przyjacielem. Był Przyjacielem w Kolegium Bożego Miłosierdzia i przewodnikiem naszych dusz i serc, i naszej wyobraźni. Zostawia nam przykład wiecznej młodości katolickiego i polskiego ducha. Pamięć o księdzu Józefie będzie żyć w Kolegium Bożego Miłosierdzia, w jego spuściźnie i żywym pomniku: szkole, muzeum, bibliotece...

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 Portobello road, NottiNg Hill, loNdoN W11 2Qd tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

„gazeta Niedzielna”, 11.10.1964

Słowa te wypowiedział Stanisław Grocholski, redaktor „Gazety Niedzielnej”, żegnając 26 września 1964 roku Kustosza Muzeum Polskiej Historii i Kultury – ojca Józefa Jarzębowskiego. Ojciec Józef, znawca historii Polski, zwłaszcza powstań z XIX wieku, założyciel Kolegium Bożego Miłosierdzia Fawley Court, szkoły dla polskich chłopców w Wielkiej Brytanii, oraz Muzeum Historii Polski, zmarł w 1964 roku w Szwajcarii (gdzie wyjechał na leczenie), i stamtąd sprowadzono jego trumnę. Został pochowany na terenie ukochanego przez siebie Fawley Court, oazy polskości na Wyspach Brytyjskich. Wdzięczność polskiej emigracji żołnierskiej dla swojego opiekuna duchowego była tak wielka, że uroczystości pogrzebowe miały charakter ceremonii państwowej, na którą przybyło ponad tysiąc osób spośród społeczności polskiej w Wielkiej Brytanii, z jej najwybitniejszymi przedstawicielami. Prawie pięćdziesiąt lat temu uczestnikom pogrzebu ojca Józefa trudno byłoby wyobrazić sobie coś, co z pewnością określiliby jako

najczarniejszą senną marę. Dziś księża marianie walczą w Sądzie Apelacyjnym w Londynie o zezwolenie na ekshumację szczątków ojca Józefa. W umowie sprzedaży Fawley Court jest bowiem klauzula wstrzymująca 3,5 mln funtów do momentu usunięcia wszystkich grobów z terenu Fawley Court. Rozprawa apelacyjna odbyła się 28 marca. Doczesne szczątki księcia Stanisława Radziwiłła, fundatora kościoła św. Anny, oraz jego syna Albrechta pozostaną tam, gdzie zostały złożone – orzekło brytyjskie Ministerstwo Sprawiedliwości, wydając jednocześnie zgodę na ekshumację szczątków ojca Józefa, mimo około 2 tys. listów protestacyjnych. Tego charyzmatycznego duchownego, krzewiciela Kultu Miłosierdzia Bożego, nieprzeciętnego erudytę i wielkiego patriotę marianie – zanim postanowili sprzedać Fawley Court – chcieli wynieść do świętości, zamierzając rozpocząć zbieranie dowodów do wszczęcia procesu beatyfikacyjnego (informacja o tym zniknęła z oficjalnej strony internetowej księży

WHO AND WHAT IS ON TRIAL? ON WeDNeSDAy, 28 March, the appeal Judges – the Master of the rolls, (lord Justice Neuberger, the second most senior Judge in the land), and two appeal Judges, lJ Stanley burnton, and lJ McFarlane, together with acting counsel and solicitors.were sitting in judgement on whether the Ministry of Justice, and Secretary of State had correctly issued an exhumation (reburial) licence. if granted, this licence would allow Marian Fathers the right to exhume – against his wishes – their brother, and Polonia’s spiritual leader, Fr. Józef Jarzębowski (1897-1964), from his grave, of near half a century, from the burial ground (consecrated in 1961), at St anne’s Church, Fawley Court. this finely argued legal wrangle, balanced on a tight rope, was slightly lost on the interested par ties in court 71. as an esoteric exchange it was cer tainly frustrating to hear. in the eyes of an observer grzegorz Malkiewicz, Nowy Czas’s editor, it seemed to be a rarefied legal/ecclesias tical debate for law students, rather than a fierce debate identifying the many, truly unsavoury legal/moral issues underlying the now notorious ”Fawley Court affair”. Says Malkiewicz: It reminded me of the famous anecdote from a Zen Buddhist teaching, where the Master is ardently lecturing his pupils on aspects of the moon, pointing with his finger. The

Coś niezwykłego promieniowało od niego i budziło respekt. Imponował swą głęboką religijnością, pogodą ducha, szeroką wiedzą i doświadczeniem, a przede wszystkim swą miłością do bliźniego i do młodzieży. Uczniowie po prostu uwielbiali go. Włodzimierz Bryndza (NC, nr 131/2010)

marianów wraz z przygotowaniami do przedaży Fawley Court!). Sąd pierwszej instancji przychylił się do decyzji Ministerstwa Sprawiedliwości i wydał zezwolenie na ekshumację, argumentując swoje orzeczenie łatwą dostępnością do grobu oraz wspólnym miejscem pochówku z innymi członkami Zgromadzenia Księży Marianów. Michael Fordham QC, reprezentujący Elżbietę Rudewicz, krewną oj-

students are so engrossed with the finger, they lose all sight of the valuable knowledge the Master is imparting to them about the moon…. Much of the discourse was taken up with issues such as: eaglestone’s case law, (no room for religious sentiment in burial issues); the ”proportionality test” (how justifiable is the request to exhume/rebury and how are these values ref lected in common law?); blaydon’s Principles, (kinship burial rights of blood relatives, as opposed to religious orders); ”Presumption of permanence” (Father Józef has been at rest by St anne’s, Fawley Court for almost half a century, in accordance with his own, Polonia’s, and the Marian’s express wishes and he should remain there.); the durrington Cemetery Case (where a Jewish relative of a deceased sought reburial from a consecrated Jewish plot elsewhere). and so the country’s finest legal minds, much to the bafflement of Father Józef’s spirit – and many in Court 71 – argue, and speculate over his future – much of it of course to do with the Marians’ mercenary motive to squeeze another £3.5million out of Cherrilow ltd. but will they? Prince Stanislaw radziwill’s remains, together with those of his son albrecht, are entombed in the crypt of St anne’s in perpetuity at Fawley Court. Polonia, worshipper’s, and the public, rightly, in accordance with the law of permanence, and an avowed restrictive covenant, will continue to insist forever on visiting the grade ii listed St anne’s, and also the site, and grave of Father Jarzębowski… at Fawley Court! ON WeDNeSDAy, 28 March, in a dramatic, last minute intervention, a statement with a 100-page bundle of exhibits (evidence) from the FCob assoc., and FCob ltd (reg No: 7856928), was presented to the appeal Court. What is in the bundle that is so important ? Whilst some of the material of the one hundred pages/documents

ca Józefa, która wniosła sprawę, podważył decyzję sądu, argumentując tym, iż dostępność do grobu czy wspólne miejsce pochówku na cmentarzu Fairmile w Henley, to są sprawy drugorzędne. Głównym powodem domagania się ekshumacji przez marianów są względy finansowe. W 1961 roku marianie uzyskali zgodę na utworzenie prywatnego cmentarza na wydzielonej części Fawley Court jako miejsca pochówku księży marianów. Zgoda ta nie została formalnie cofnięta. W kościele św. Anny marianie przez wiele lat sprzedawali miejsca na złożenie prochów w kolumbarium. Urny z kościoła usunięto, teraz domagają się usunięcia szczątków ojca Józefa, by odzyskać 3,5 mln funtów. Jak więc księża marianie interpretują podstawowe prawo do wiecznego spoczynku? Wyrok Sądu Apelacyjnego ma być ogłoszony za miesiąc.

Teresa Bazarnik

submitted to the appeal Court is in the public domain, other parts of it may not be. Crucially, the bundle touches on a wide range of controversial issues: the Marians real motives, letters and correspondence, (including a four page letter where the Marian’s Father general Naumowicz promises a Fawley Court sale of £22 mln), and most crucially a letter (25 august 2011) from grosvenor law (for Cherrilow ltd) to Private eye in which grosvenor law reveal that: ”No independent valuation was however conducted at this, other than ‘perhaps privately’ (sic!), by any of the parties who made offers well below the asking price.” in fairness, their lordships, the three appeal Judges did not formally „receive” FCob’s bundle. However, the Judges have clearly made a note of it. Moreover, Counsel, and Solicitors – for both the Claimant, and defendants – have been copied in. as officers of the court, they are duty bound to act, and report to the Courts on anything untoward contained in FCob’s new bundle of evidence. throughout the Fawley Court saga the issue of valuation has been central not only because Charity law requires transparent independent certificated valuations where charity assets/property disposals are concerned, but because Polonia demands, and rightly deserves, a full and immediate answer. in winter of this year (october/November – the case has not yet been listed), richard butler-Creagh has successfully won his right to appeal against Justice eady’s judgment dismissing butler-Creagh’s claim for £5 million, instead awarding Cherrilow ltd £7.5 mln (!). the main thrust of butler-Creagh’s appeal argument will be, precisely – tHe ValUatioN ProCeSS ! Mirek Malevski Chairman Fawley Court old boys association, and FCob ltd.


|9

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

drugi brzeg

Zenon Rakowicz Zenon Kajetan Rakowicz był długoletnim (przez 30 lat) prezesem Polskiego Klubu w Reading. Cieszył się szacunkiem nie tylko polskiej społeczności, ale także osób działających w okolicznych klubach angielskich. Był człowiekiem dobrego serca, szczodrym, niezawodnym, godnym zaufania, lojalnym, ale nade wszystko uczciwym i prawym, zawsze gotowym nieść pomoc innym. Jako prezes Polskiego Klubu wraz z małym, ale oddanym zarządem nieustannie wspierał lokalną grupę polskiego harcerstwa i Stowarzyszenie Polskich Kombatatów, aż do rozwiązania lokalnego koła. Był mocno zaangażowany w parafialne wydarzenia związane z Bożym Narodzeniem i Wielkanocą oraz organizowanie zabaw sylwestrowych, dożynek i wiele innych uroczystości i spotkań. Klub Polski był prężnie działającą organizacją w Reading. Służył polskiej społeczności i pomagał w tak ważnym procesie integracji, nie tylko międzynarodowej, ale także „starej” Polonii z nowo przybyłymi rodakami z kraju. Bardzo aktywnie działał na rzecz zdobywania funduszy na cele charytatywne. Odbyło się kilka sponsorowanych, 24-godzinnych meczy w strzałki, z których datki zostały przeznaczone na walkę z chorobami nowotworowymi, a członków okolicznych klubów angielskich zachęcano m.in. do korzystania z pomieszczeń Klubu Polskiego. Udało się zdobyć fundusze na stację dializ w miejscowym szpitalu – Royal Berkshire Hospital. Klub wspierał finansowo przez wiele lat polską szkołę sobotnią. Zenon wraz z żoną Andreą i dziećmi, Andrew i Ellą, robili polskie chorągiewki i sprzedawali je przed okresem Wszystkich Świętych. Chorągiewki zanoszono na groby bliskich oraz na zapuszczone groby rodaków, szczególnie kombatantów wojennych. Fundusze zdobyte ze sprzedaży były przekazywane na działalność polskiej szkoły sobotniej. Kiedy otworzyły się granice i Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, zaczęli napływać rodacy z kraju. Zenek przyjmował ich z otwartymi ramionami, zachęcając do uczęszczania do Klubu i namawiał do integracji ze wspólnotą lokalną. Wielu tak robiło. Za swoją ciężką pracę na rzecz społeczności oraz za pełnienie funkcji prezesa Klubu Polskiego Zenon Rakowicz został odznaczony medalami, z których był bardzo dumny. Trzeba koniecznie dodać, że nikt z nas, członków zarządu Klubu Polskiego w Reading,

DOVER Niesamowita podróż jeszcze taniej

FRANCJA współpracujących z prezesem Rakowiczem, nie poświęcił tyle czasu i bezgranicznego oddania się sprawie istnienia Klubu, co on. Klub stał się dla niego drugim domem, gdzie za cichym przyzwoleniem żony Andrei spędzał swój cały wolny czas. Klub byl dla niego wszystkim. W czerwcu 2008 roku Klub Polski w Reading został zamknięty. Był to bardzo ciężki okres w życiu Prezesa. Stracił miejsce, gdzie spotykał się z przyjaciółmi czy mógł wpaść na małe piwo. Po jakimś czasie zdecydował się zostać członkiem angielskiego klubu – Salisbury Club. Zenon Kajetan Rakowicz zmarł 18 lutego po krótkiej chorobie. Pogrzeb odbył się w angielskim kościele Our Lady and St Anne, gdzie 40 lat temu wziął ślub z Andreą. Kościół wypełniony był po brzegi, co jest dowodem na to, jak wielkie znaczenie dla polskiej, ale nie tylko, społeczności w Reading miała jego osoba. Został za to doceniony. Nigdy nie zapomnimy jego uśmiechniętej twarzy i poczucia humoru. Cześć Jego pamięci!

Alicja Majcher, Ewa Wruszczak

Odsłonięcie popiersia Marii Skłodowskiej-Curie w szpitalu w Wimbledon 26 marca odbyła się uroczystość przekazania popiersia Marii Skłodowskiej-Curie londyńskiemu szpitalowi onkologicznemu (London Cancer Centre) w Wimbledon. Projekt został zrealizowany przez Polish Heritage Society we współpracy z Instytutem Kultury Polskiej w Londynie. Odsłonięcia rzeźby, w imieniu ambasador Barbary Tuge-Erecińskiej, dokonał minister Dariusz Łaska. Profesor Trevor Powles, dyrektor ośrodka onkologicznego, podziękował za dar oraz szerokie zainteresowanie wydarzeniem. W uroczystości

udział wzięli m. in. dr Marek Stella-Sawicki (prezes Polish Heritage Societ), Roland Chojnacki (dyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Londynie) i

rzeźbiarz Maciek Danielwicz, który sam dwukrotnie walczył z chorobą nowotworową. Na Wyspach Brytyjskich od kilku lat zaczyna przybywać rzeźb, pomników i popiersi słynnych ludzi, związanych z polską historią i kulturą (m.in. popiersie Fryderyka Chopina w Trinity College of Music w Greenwich, odnaleziony po 40 latach i całkowicie odrestaurowany pomnik Fryderyka Chopina w Southbank czy pomnik w Arboretum w Staffordshire, upamiętniający nasz udział w II wojnie światowej.

SAM0CHÓD + 4 W JEDNĄ STRONĘ JUŻ OD

29

£

DOVER-FRANCJA DFDS.PL 0871 574 7221


10|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Drogi Panie Krauze!

2012

W tym moim do Pana zwrocie widać wpływ angielszczyzny. Dystans do adresata przez poważanie. I pewną nieśmiałość. W tym przypadku wynikającą z podziwu. I nagłego olśnienia. Że ja na tych stronach sąsiaduję z takim artystą, takim rysownikiem i malarzem! Więc Drogi Panie Krauze, bez zbytniego spoufalania, czuję się zachwycona. A w zachwyt nad Pana twórczością wprawił mnie reportaż Marka Borzęckiego o Panu, nadany niedawno w TVP Polonia.

Pokazał ten reportaż inną niż była mi znana Pana twórczość. I twórczą pomysłowość. I wrażliwość osmotyczną na nasz świat i światek. I dystans, i humor, z jakim go Pan widzi i rysuje. I skromność, z jaką Pan opowiadał o swoich przeżyciach w PRL-u i na tzw. emigracji. O swoich smutkach, sukcesach i twórczym dorobku. Mignęła mi scena z wystawy Pana rysunków zorganizowana swego czasu przez redakcję „Guardiana”, pisma, z którym jest Pan związany od lat. Daruję to Panu, Drogi Panie Krauze. Mnie to pismo irytuje. Złości tą swoją nieustanną społeczno-polityczną racją, wszędobylstwem i węszeniem. Wszelkie racje dawno mi obrzydły, jako wymyślone historycznie i zawsze podejrzane politycznie. Pana rysunki ratują zapewne to pismo od śmiertelnie nudnej powagi posłannictwa społecznego. Rozumiem teraz bryłowatość, kanciastość i czerń Pana wizji naszego światka polskiego. Kłania się Kafka Franz. I cały wielki tłumok naszej wspólnej przeszłości i rzeczywistości. Ten zbaraniały światek trzody, także chlewnej. Nie znam się na malarstwie ani na grafice. Ani na karykaturach. Jestem tylko ich przeciętnym odbiorcą. Odbierałam przez lata tzw. karykaturowy humor angielski w dawnym piśmie „Punch”. Dziś mało już śmiesznym. Zagubionym w czasie zaprzeszłym. I jakoś imperiali-

stycznie zgrzybiałym. Bawił mnie humor nadmorskich plaż, przerysowany, kokieteryjny i sugestywny erotycznie. Humor wielu rysowników angielskich przez wiele lat rysujących w „Daily Express” i „Daily Telegraph”. Taki beztroski, lekki, niemal sielski-anielski angielski humorek na co dzień. Łapiący, jak u Matta w „Daily Telegraph”, nonsensy i brednie, i wybryki polityków. Albo specyficzne cechy, przywary i śmiesznostki przeciętnego tutejszego człowieka. Świat według Matta jest tak inny od świata według Krauzego, jak Polska i Polacy od Anglii i Anglików. I tym większy mam podziw dla Pana, Drogi Panie Krauze, że miał Pan w tym kraju, i nie tylko, na Zachodzie, taką siłę przebicia. Z tym całym swym ładunkiem polskich wstrząsów, przeżyć i emocji. Z tym bagażem PRL-u, łagodniejszego niż inne demoludem, w którym kwitła podziemna, podskórna sztuka, twórcza i odtwórcza. Te wspaniałe polityczne, mimo cenzury, rysunki afisze, plakaty, karykatury, komedie, dramaty i kabarety. Cenzura widocznie sprzyja inteligentnej, wrażliwej i przewrotnej sztuce życia. A cóż teraz widzimy? Bez dyktatury i cenzury? Prostactwo, wulgarność, prymityw, w mowie i polityce. Zaciekłość z piekła nienawiści rodem. To nie kochany pan Ionesco ani dramatyczny Franz Kafka. Ani żaden z panów Tuwimów, Słonim-

skich czy Gałczyńskich Ildefonsów. To wyrwany z kontekstu Herbert de profundis. I powolny zalew znieczulicy i potoki wynurzeń w mega formatach. Że niezbyt dobrze dzieje się w państwie polskim, wszyscy widzą i wiedzą. I nic dziwnego, że Pan czuje się w Londynie jak wolny, niezależny długodystansowiec życiowy. Londyn, powiada Pan, jest tak interesujący, tak bulwersujący, tak nieoczekiwany w swoim żywiole, że jest natchnieniem dla artysty. Z tym swoim zgiełkiem różnorodnych kultur, subkultur, obyczajów i tradycji. Jest także miastem drapieżnym i niebezpiecznym. Kłębowiskiem sprzeczności, pretensji i nieufności. Jest także miastem przestępczości na ulicach, przymusów religijno-obyczajowych, etnicznych gett i cywilizacyjnych konfliktów, że o religijnych nie wspomnę, bo to trefny temat. A kiedyś Londyn był miastem elegancji architektonicznej, miażdżonej teraz przez bezkształtne, kanciaste molochy. Dziwolągi urbanistyczne, pretensjonalne wykwity ambitnej nowoczesności. Londyn był kiedyś miastem eleganckich ludzi, spacerujących w pogodne dni po pięknych parkach przy ulicach nietkniętych jeszcze nowoczesnością. Kiedyś można było spacerować o północy przy księżycu w Hyde Parku i pływać łódką po Serpentynie do brzasku. I chodzić do pięknych kościołów o każdej bożej porze. A dziś powoli zalewa nas fala po fali wędru-

jących Hunów. Jak nadejdzie fala hunwejbinów, to się wyprowadzę. A o zmroku słychać teraz trzask zamykanych sztab żelaznych i spadających metalowych krat. I piejące koguty policyjnych samochodów. I wszędzie jesteśmy na oku technologicznego Wielkiego Brata. A jednak, Drogi Panie Krauze, jest w tym zgiełku i motłochu fascynacja różnymi nacjami. Łącznie z naszą, plebejską i bluzgającą polską mową powszechną. A jednak Londyn jest miastem pięknym, otwartym, tolerancyjnym i po zmroku olśniewającym. I jest też schronieniem dla takich artystów jak Pan, Drogi Panie Krauze. Młodo Pan wyglądał w tym reportażu Marka Borzęckiego nadanym po raz drugi po dziesięciu prawie latach. I mignął mi w tle na wystawie Pana prac w galerii „Guardiana” nasz były elegancki, piękny ambasador Stanisław Komorowski. Już go nie ma. Zginął w katastrofie smoleńskiej. W tej naszej greckiej tragedii. Miejsce baranów z Pana rysunków zajęły teraz Erynie, mścicielki przelanej krwi, zrodzone z jej kropli. Ścigające przestępców nieubłaganie i pędzące ku obłędowi. Niełatwo chyba być w tym pozornie beztroskim kraju polskim rysownikiem… Z poważaniem Drogi Panie Andrzeju (że się spoufalę) Krystyna Cywińska

Słaba płeć? Drogie panie, muszę się przyznać, że jestem trochę zaniepokojony waszym zachowaniem, które zaczyna budzić coraz większe kontrowersje. Od dzieciństwa wierzyłem, że jesteście tą słabszą płcią, o którą należy dbać, rączki całować i w nieskończoność wychwalać. Tymczasem okazuje się, że aż takie słabe to wy nie jesteście. Pierwsza niepokojąca wiadomość nadeszła z Kenii, gdzie to wasze zachowanie zaczęło tak niepokoić panów, iż musieli się uciec do bardzo drastycznych środków – strajku. Strajku głodowego, polegającego na tym, iż przez siedem dni z rzędu odmawiali spożywania posiłków w domu. Dla faceta pracującego poza domem przez cały dzień nie ma nic ważniejszego niż obiad na stole po ciężkiej harówce. Tymczasem, drogie panie, w proteście wobec waszego zachowania ten najważniejszy punkt dnia musiał zostać odstawiony na bok. Jedzenia nie będzie, mimo iż ugotowałyście. Wasze zachowanie, które mnie bardzo niepokoi, drogie panie, to przemoc. Okazuje się, że panowie w Kenii protestują w ten dość nietypowy sposób przeciwko przemocy, jakiej doświadczają z waszej strony po przybyciu do domu. Za zamkniętymi

drzwiami nie zawsze jesteście tą słabą płcią, niewinnymi istotami, które są jak płatki róży. Pokazujecie kolce, bijecie, napastujecie, stajecie się odrażającym przeciwieństwem tego, czego w dzieciństwie uczyła mnie mama na wasz temat. Jestem przerażony. Już słyszę, drogie panie, jak przekonujecie, że to te afrykańskie dziewczyny są pełne werwy i nad swoimi emocjami nie panują. Otóż wcale nie prawda, nie lepiej jest tutaj, w Anglii, dla przykładu. Jak wynika ze statystyk, liczba przypadków przemocy stosowanej przez was w stosunku do panów rośnie z roku na rok. I to gwałtownie. Nie mówię tutaj o rodzinnych awanturach, ale o przypadkach tak poważnych, jak pobicia, napady z niebezpiecznym narzędziem czy nawet gwałty. W mediach lubicie odgrywać rolę ofiary, którą spotkało nieszczęście, i media – jakimś cudem – ciągle utrzymują swoich czytelników w tym przekonaniu. Tymczasem wy wcale nie jesteście dużo lepsze. Wręcz przeciwnie. Co sześć minut dochodzi w Wielkiej Brytanii do gwałtu na mężczyźnie. Co sześć minut jedna z was nie wytrzymuje i atakuje. Czyżby aż taka desperacja? Nie trzeba być specem od psychologii, by wie-

dzieć, że coś z wami dzieje się niedobrego, że nie wytrzymujecie i wybuchacie. Atakujecie. Coraz bardziej agresywnie. Co się stało z pięknymi, ułożonymi, wytwornymi damami, które budziły męski podziw swoim wdziękiem, niewinnością, bezbronnością i łagodnością. Może jest ze mną coś nie tak, może jestem człowiekiem starej daty, ale nie ma dla mnie nic bardziej odrażającego niż agresja. I to u kobiety! Stare powiedzenie mówi, że zawsze są dwie strony medalu. I pewnie jest w tym dużo racji, że my, panowie, prowokujemy was. Ale nie jest to żadne wytłumaczenie. Fakt pozostaje faktem. Nie wiem, czy jest to konflikt płci, czy tylko smutny znak zmieniających się czasów i obyczajów. Wiem za to, że jest to bardziej przerażające niż może się wydawać. Widzą to przecież dzieci, które mogą uznać, że takie zachowanie jest czymś zupełnie normalnym. I one też kiedyś zaczną bić. Zanim któraś z was podniesie rękę na jednego z nas, proszę, bardzo proszę, pomyślcie przez chwilę o konsekwencjach. Jesteście przecież… nasze drogie panie.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

felietony i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Skąd się biorą upierdliwi starcy? Myślę, że jest to proces naturalny, przychodzi z wiekiem. Ale nie wszystkich dotyka w tym samym stopniu. Zależy od sił witalnych w młodości. Im większe, tym większa upierdliwość. Poligonowy test przeszedłem kilka dni temu na własnej skórze, w miejscu publicznym.

Zaczęło się niewinnie. W sklepie samoobsługowym czekałem w kolejce, jak przystało. Samoobsługowa kasa na szczęście była zajęta, więc nie musiałem po raz kolejny tłumaczyć, że nie skorzystam, bo w cenę produktów wliczona też jest końcowa obsługa klienta przez kasjera. Schody zaczęły się w trakcie płacenia kartą bankową. Do stanowiska obok ekspedient, czekając na koniec mojej transakcji, poprosił kolejną osobę z długiej kolejki. Zwróciłem mu grzecznie uwagę, że nie skończył jeszcze ze mną. Zdziwił się. Nawet oburzył moją, w jego pojęciu, niespodziewaną i nieuzasadnioną interwencją. Tłumaczyłem cierpliwie, że w trakcie pobierania płatności nie może obsługiwać jednocześnie drugiej osoby. Coraz bardziej był poirytowany, spoglądał na mnie z wyrzutem, a z niepokojem na zwiększającą się, pomimo jego inicjatywy, kolejkę. Jeszcze niedawno, zgodnie z regułą, że klient zawsze ma rację, grzecznie by przeprosił, rozładował sytuację i pewnie powrócił po moim wyjściu ze sklepu do swojej metody obsługi dwóch klientów naraz. On jednak nie dawał za wygraną. Nie miałem zbyt dużo czasu na coraz bardziej irytującą rozmowę, ale poddać się już nie mogłem. Kości zostały rzucone. – W tej sytuacji jestem zmuszony poprosić o rozmowę z menedżerem – oświadczyłem. – Bardzo proszę – odparł – nie tracąc fasonu. Przyszedł wywołany z pakamery menedżer. Opisałem naganne, moim zdaniem zachowanie ekspedienta, on słuchał i grzecznie potakiwał. Miałem wrażenie, że rozmawiam z wrażliwą ścianą, albo ze zderzakiem. Było ewidentne, że zachowanie Yes, Sir zostało przesunięte z pierwszej linii frontu na drugą. Może nawet to swoiste „przyspiesza-

nie” obsługi było odgórnym zarządzeniem, a nie indywidualną nadgorliwością młodego chłopaka. Z własnej inicjatywy chyba by tego nie robił. Wyszedłem skonfundowany. Zrozumiałem, że zachodzą pewne procesy, na które nie mamy wpływu. Nikt nie chce stać w kolejkach, więc wszystko, co te kolejki zmniejsza powinno spotkać się z naszym uznaniem. A że przy okazji (w celu przyspieszenia usługi) tracimy zwykły ludzki kontakt z bliźnim, no cóż, tempo życia się zwiększa, ale żyjemy dłużej. Może w dłuższym życiu liczba na przykład automatycznych rozmów telefonicznych (z robotami) przełoży się na jakość. Może dzięki takim rozmowom zmniejszy się nasza samotność. Ktoś jednak dzwoni, a że nie można z nim porozmawiać… no cóż, nie ma póki co jeszcze rozwiązań idealnych. A następnego dnia przeżyłem miły szok, jeśli można tak powiedzieć. Tym razem byłem w prawdziwym supermarkecie (do lokalnego już nie chodzę po tej drastycznej kompromitacji) w towarzystwie lekko rozkojarzonej pięknej kobiety, mojej żony. Zapłaciła, wychodzimy. I po dobrych kilkunastu metrach dobiega do nas alternatywnie ubrany czarny młodzieniec, machający 10-funtówką. – Madam, you didn’t take your change. Z kasy samoobsługowej. Niezwykłe. W świetle oczywiście różnych fobii, przyzwyczajeń, zawiści, stereotypów, a nawet rasizmu. Scenka prawdopodobna w Polsce? Nie wiem. Ale gdyby ktoś zapytał mnie o Londyn dwa dni temu, też byłbym w kłopocie. Jak to się zmienia? Kiedyś, nie tak dawno, to złodziej był w mniejszości. Teraz, w naszej świadomości to większość. Stąd ten szok. Ale może tak jest i przypadki sporadyczne, zwielokrotnione przez masowy przekaz urastają do reguły.

kronika absurdu Kamera TVN24 nagrała pracowników Zarządu Oczyszczania Miasta (w skrócie prawie jak ZOM(O), którzy po obchodach rocznicy katastrofy smoleńskiej wyrzucali do kontenerów płonące znicze. – Mogli ich nie zauważyć – komentuje rzecznik warszawskiego ratusza. Pewnych dat w historii nie zauważył z kolei rzecznik prasowy SLD. Według Dariusza Jońskiego (bo o nim mowa), stan wojenny w Polsce wprowadzono w 1989 roku, a Powstanie Warszawskie miało miejsce zaledwie rok wcześniej. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Dawno temu w powiecie tucholskim… Kiedy wielki pisarz dowodzi wielkości swojego umysłu i wielkości własnego człowieczeństwa? Rzecz jasna, nie wtedy, gdy publikuje wybitną powieść, od dawna przecież wiadomo, że wyprodukowanie literackiego arcydzieła zdarzało się nie tylko ludziom zacnym, ale także łajdakom. Emil Zola, na przykład, wielkość swą potwierdził 13 stycznia 1898 roku, publikując na łamach „L’Aurore” list otwarty do prezydenta Republiki Francuskiej pt. J’Accuse…! Nie chodzi o to, że postąpił szlachetnie, stając w obronie niesłusznie skazanego oficera, Alfreda Dreyfusa, lecz przede wszystkim o to, że dostrzegł wszelkie konteksty „sprawy” – brak cywilnej kontroli nad armią, szerzący się w armii i pośród urzędniczych elit antysemityzm, nieprawidłowości w działaniu aparatu państwowego. Właśnie dostrzeżenie owych kontekstów było znamieniem prawdziwej wielkości. Gdy wybitny powieściopisarz niemiecki, Günter Grass, wystąpił ostatnio z publikowanym jednocześnie w kilku czasopismach wierszowanym apelem pt. Co musi zostać powiedziane?, wydawać by się komuś mogło, że próbuje gest Zoli powtórzyć, ostrzegając przed czymś groźnym i wysoce niepokojącym. Okazało się jednak, że Grass zapra-

gnął ostrzec świat przed państwem Izrael, które jego zdaniem, jako mocarstwo atomowe, jest zagrożeniem dla światowego pokoju i to zagrożeniem o wiele większym i poważniejszym niż pracujący nad bronią jądrową Iran. Żeby nie było wątpliwości – Grass powiedział prawdę. Izrael faktycznie bronią jądrową dysponuje i wiele wskazuje na to, że byłby gotów jej użyć do zniszczenia atomowego arsenału Iranu, gdyby tylko Iran zdołał prace nad tym arsenałem z powodzeniem ukończyć. Rzecz w tym, że Grass pozostał ślepy i głuchy na liczne i ważne konteksty sprawy. Na przykład na to, że szalony nauczyciel, który jest prezydentem Iranu, otwarcie głosi konieczność unicestwienia Izraela. Że liczne na Bliskim Wschodzie ugrupowania fundamentalistyczne mówią o tym samym – o fizycznej likwidacji państwa i narodu izraelskiego. Izrael zatem nie stoi przed politycznym wyborem, porozumiewać się z Iranem czy się przed nim bronić, bo obecni władcy Iranu porozumienia nie chcą. Gdy Grass się bawi, Izrael walczy o życie – tak można by podsumować ewidentne pomijanie przez pisarza kontekstów poruszonej przezeń sprawy. Dawno temu, w czasie II wojny światowej, z dna jeziora położonego pomiędzy wsiami Bysław i Teolog w

powiecie tucholskim młodzi żołnierze Waffen SS wydobyli skrzynię wypełnioną bronią. Był to arsenał polskiego oddziału partyzanckiego. Został zapewne zatopiony, gdy tropiony przez Waffen SS oddział musiał się rozproszyć. Bory Tucholskie nie zachowały właściwości lasów pierwotnych. Pocięte licznymi drogami przeciwpożarowymi, którymi ciężki sprzęt może wjechać w każdy kwartał leśnego kompleksu, nie dawały należytego schronienia partyzantce. Chcąc zachować broń na przyszłość, partyzanci zatopili ją w skrzyni. Czy oddział Waffen SS sam to wytropił, czy dysponował jakimś donosem, nie wiadomo. Niewątpliwie wyłowiwszy partyzancki arsenał żołnierze Waffen SS mieli poczucie, że przyczynili się do utrwalenia pokoju, jakiego wtedy w powiecie tucholskim strzegł niemiecki żandarm. Musieli też być dumni na myśl, że przejmując partyzancką broń na pewno uratowali istnienie licznych rodaków, którzy wówczas na tym terenie owego pokoju strzegli. Oczywiście, ich poczucie dumy brało się z pomijania istotnego kontekstu zdarzenia, tego na przykład, że to oni byli tam w roli najeźdźców i okupantów, zaś partyzanci walczyli o byt swego narodu. Ciekawe, co o tym myśli Günter Grass, który dobrze zna ów wojenny epizod?


12|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

Pan o niezłomnej naturze i sercu wielkim jak słońce Tadeusz Śląski

M

oje zainteresowania od najmłodszych lat wiązały się z lotnictwem i sprawiły też, że czytam w prasie wszystko, co zawiera słowa: piloci, samoloty i lotnictwo. Przeglądając londyńską prasę polonijną przypadkowo natknąłem się na tytuł Śladami podniebnej epopei z informacją, że jest to DVD z filmem o polskich lotnikach walczących w Anglii w czasie II wojny światowej. Pod informacją znajdował się telefon do osoby, u której można było nabyć ten niezwykły film. W taki oto sposób trafiłem na pana o niezłomnej naturze i sercu wielkim jak słońce. Zaprosił mnie do swojego domu położonego w pięknej podlondyńskiej miejscowości. Pan Zbigniew Stączek znalazł się na Wyspach Brytyjskich po zakończeniu II wojny światowej, której szlak bojowy przeszedł z II Korpusem gen. Andersa. Jego wielki sentyment

do teatru spowodował, że natychmiast zaangażował się w pracę na rzecz Związku Artystów Scen Polskich na obczyźnie. Jako dyrektor techniczny i administracyjny ZASP-u jeździł krytym brezentem samochodem ciężarowym marki Ford. Obwoził po całej Anglii Teatr Polski. Jeździli tam, gdzie były polskie osiedla i obozy dla zdemobilizowanych żołnierzy i ich rodzin (około 100 osiedli było wyposażonych w sale teatralne). Aby nie obciążać skromnego budżetu teatru, pan Zbyszek kupował paliwo z własnych, zaoszczędzonych z żołnierskiego żołdu funduszy, nie pobierał także żadnego wynagrodzenia za pracę kierowcy. Niestety, przyszedł w końcu czas, kiedy w teatrze zaczęło brakować pieniędzy na podstawową działalność, nie mówiąc o wyjazdach, a i oszczędności pana Zbyszka też się skończyły. Ale nie skończyła się miłość do sceny – żeby móc się utrzymać na obcej ziemi, zatrudnił się w sklepie, potem w firmie szwalniczej i w dalszym ciągu finansował działalność teatru z własnych funduszy. Pracując w firmie szwalniczej zaskarbił sobie zaufanie właściciela: szybko awansował na stanowisko menedżera. Po pewnym czasie właściciel szwalni zaproponował panu Zbyszkowi pożyczkę na otwarcie samodzielnej fabryki krawieckiej. Fabryka pana Zbyszka – Hayzel Fa-

shion – mieściła się w Peckham, w południowowschodnim Londynie, i w czasach prosperity zatrudniała ponad 120 osób. Warto nadmienić, że wśród dużej liczby szytych wyrobów znalazły się trzy kostiumy dla księżnej Diany. Marzeniem naszego bohatera było wrócić po wojnie na stałe do ojczyzny. Jednak ze względu na ciążący na nim wyrok śmierci zamieniony przez Sowietów na 35 lat syberyjskich łagrów oraz po doświadczeniach kolegów, którzy po przekroczeniu granicy Polski zginęli, swojego marzenia nigdy nie zrealizował. W 1985 roku podjął próbę otwarcia fabryki krawieckiej w Polsce, ale ówczesne władze nie wyraziły na to zgody. Decyzja pozostania na obczyźnie przyczyniła się do nawiązania mocniejszej więzi polsko-angielskiej z bardzo ładną Angielką o polskich rysach twarzy imieniem Hazel, z którą ożenił się i przeżył z nią wiele szczęśliwych lat. Mimo oczywistych związków z Wielką Brytanią patriotyzm Zbyszka Stączka nie pozwalał mu zapomnieć o Polsce i Polakach. Odwiedza teraz coraz częściej nieprzychylną mu dawniej Polskę, i za każdym razem ociera łzy przy przekraczaniu granic ojczyzny. Jego miłość do kraju objawia się przede wszystkim w dobroci okazywanej rodakom, nie tylko

swoim rówieśnikom, z którymi przeszedł długi szlak bojowy, a wcześniej katorgę syberyjskich łagrów (został zesłany na koło podbiegunowe, na Kamczatkę, gdzie temperatura dochodzi do minus 40-50 stopni Celsjusza). Pomaga Polakom w Szczecinie, Elblągu, Olsztynie, w Warszawie, oraz w Polsce południowej (mówi, że ma tam przybrane dzieci – Kasię i Tomka). Bardzo wzruszającym gestem pana Zbyszka była też pomoc osobom z emigracji zarobkowej, tym, którzy znaleźli się tu w 2004 roku. Dużo mówiło się o niechęci starszych emigrantów wobec nowo przybyłych. Nie dotyczyło to pana Zbyszka. Użyczał młodym, obcym mu ludziom schronienia w swoim domu, odstępując niejednokrotnie swoje łóżko, a sam sypiał na wojskowym, polowym. Dzielił się z nimi jedzeniem, bez żadnej zapłaty, co często wprawiało rodaków, którzy znaleźli się na obcej ziemi, w wielkie zdumienie. Kiedy już nie uczestniczył aktywnie w działalności sceny polskiej wraz z Władą Majewską odwiedzali groby, porządkowali je i zapalali świeczki, oddając cześć pamięci tych Polaków, którzy odeszli na obcej ziemi i nie zostawili bliskich. Włada Majewska, szorstka w obyciu, nigdy nie szczędziła słów podziwu i wdzięczności wobec pana Zbyszka.

ki i Wandy Rutkowskiej (najwybitniejszych polskich alpinistów i himalaistów) w nepalskim Amphakar rozpoczęła działalność 29 kwietnia 2011. Na tym jednak Ania nie kończy swojej misji. W najbliższych latach czekają ją zarówno kolejne wyzwania sportowe, jak i charytatywne. Na początku kwietnia wyruszyła na drugi ośmiotysięcznik, Lhotse, gdzie w 1989 zginął Jerzy Kukuczka. Po zdobyciu Korony Ziemi Ania pragnie zdobyć kolejne ośmiotysięczniki. Najwyższy z nich, Mount Everest, ma już za sobą. W planach ma również uruchomienie następnych szkół (docelowo ma ich być trzynaście) oraz wyjazd do Nepalu na uroczyste obchody rocznicy zbudowania pierwszej z nich. Niedawno wydała książkę Why the hell Bother, która ma duże szanse stać się bestsellerem. Porywająca opowieść zabierze nas na najwyższe szczyty świata, pozwoli nam zajrzeć głęboko w duszę oraz umysł autorki i wciągnie w wyzwanie, z którego przebudzimy się wisząc na cienkiej nylonowej linie nad kilkusetmetrową przepaścią bądź siedząc na czubku Mount Everest i płacząc ze szczęścia. Możemy też znaleźć się w centrum Londynu niosąc 30-kilogramowy plecak i próbując nadążyć za Anią, maszerującą w ramach treningu do pracy z ledwo wytrzymywanym obciążeniem. Książka dostarczy nam wielu ekstremalnych emocji, bo Ania Lichota przez ostatnie kilka lat robiła wszystko inne, oprócz nudzenia się. Choć czasem sama była przerażona swoim szaleństwem, nauczyła się z nim żyć i tak ukierunkować, aby stało się ono źródłem radości dla niej i dla innych. Zdobycie siedmiu najwyższych szczytów na każdym z kontynentów zabrało Ani Lichocie cztery i pół roku. Nie była to wyprawa tylko w sensie czysto fizycznym – ambitna Polka przeży-

ła równocześnie podróż w głąb samej siebie, zdobywając szczyty psychicznej wytrzymałości, pokonując blokady własnego „ja“, rozprawiając się z demonami przeszłości i stopniowo – w miarę pokonywania kolejnych przeszkód – zyskując wewnętrzny spokój, harmonię i pogodę ducha. Dzięki postawionemu przed sobą wyzwaniu przezwyciężyła nie tylko bariery fizyczne, ale uwolniła także swój umysł od ograniczeń nałożonych przez innych ludzi i drapieżność współczesnego świata. Kończąc z sukcesem Seven Summits Challenge bohaterka nie postrzega swojego dokonania jako wielkiego osiągnięcia, a raczej zbiór miliona udanych małych kroków, tysięcy ruchów rąk, którymi pokonała drogę na szczyt, niezliczonych kropel potu i łez, które były

jej nieodłącznymi towarzyszami: I shout, ‘On the fixed rope!‘ I take twenty-five steps. I shout, ‘Anchor!‘ I manipulate the safety carabiner and ascender. I shout, ‘Clear!‘ I takie twenty-five steps. I shout, ‘Anchor! That goes on for about two hours solidly without a rest for 300 metres (984 feet) of rope. Swoją przygodę Ania Lichota rozpoczęła od „spaceru po parku“, jak sama nazywa wyprawę na Kilimandżaro w styczniu 2009. Potem zmagała się kolejno z Elbrusem w Kaukazie i Aconcaguą w Ameryce Południowej. Kolejny etap wyzwania wymagał już znacznie intensywniejszego przygotowania fizycznego i psychicznego, jak choćby wspomniany już codzienny marsz po Londynie z sześcioma pięciolitrowymi butelka-

Siedem szczytów to wciąż za mało Aleksandra Ptasińska

P

odróżniczka, trzecia Polka, której udało się zdobyć Koronę Ziemi, filantropka rodem ze Szczecina, którego flagę zaniosła na najwyższy szczyt świata. Kandydatka do tytułu Kobieta Roku 2011 „Twojego Stylu”, gdzie znalazła się w towarzystwie m. in. Andy Rottenberg, Agnieszki Holland, Danuty Wałęsy, Krystyny Jandy i Justyny Kowalczyk. Odnosząca sukcesy w londyńskim City specjalistka od marketingu oraz „matka zastępcza“ dla 216 nepalskich dzieci, którym pomaga wydostać się z biedy. Ania Lichota. Sportowe wyczyny przyniosły jej uznanie. Miłość i podziw zaskarbiła sobie jednak działalnością charytatywną, która towarzyszyła jej od początku podjęcia wyzwania Seven Summits Challenge, czyli zdobycia siedmiu najwyższych szczytów na każdym z kontynentów. Działając z ramienia UNICEF namawiała sponsorów do wspierania jej wypraw, a co za tym idzie – działalności organizacji. Internetowy świat obiegły zdjęcia wyczerpanej fizycznie, ale uśmiechniętej Ani Lichoty, prezentującej podkoszulek UNICEF na szczycie McKinleya czy Piramidy Carstensza. Jednak jej największym osiągnięciem jest zebranie pieniędzy na utworzenie Szkoły Pokoju w Nepalu dla dzieci z wiosek dotkniętych biedą, które zdobywając wykształcenie mają szansę na poprawę bytu nie tylko swojego, ale często całej rodziny. Szkoła im. Jerzego Kukucz-


|13 nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

ludzie i miejsca

Zbigniew StącZek caŁe Życie pomaga innym mi wody w plecaku, które miały przygotować ją do wnoszenia całego swojego „dobytku“ do kolejnych obozów na zboczach gór. Dalej był McKinley (Ameryka Północna), Piramida Carstensza (Oceania) oraz ekstremalna Antarktyda i Masyw Vinsona. W końcu, 23 maja 2010, wycieńczona fizycznie, wychudzona, pozbawiona zmysłu węchu, smaku i widzenia peryferycznego, z otwartymi ranami na policzkach od uwierającej maski tlenowej oraz zamarzającymi na twarzy łzami Ania Lichota stanęła na szczycie najwyższej góry świata Mount Everest. Została tym samym trzecią w historii Polką, która zdobyła Koronę Ziemi. Wejście niemedialne, okupione rokiem intensywnych przygotowań, dziewięcioma miesiącami rekonwalescencji i dziesiątkami tysięcy dolarów, które pochłonęła wyprawa i zakup sprzętu. Ale przecież nie o efektowność chodziło. Bardziej o efektywność, bo dzięki swojemu osiągnięciu Ania może pomagać dzieciom żyjącym w biedzie – organizowane przez nią zbiórki pieniędzy i darów zaowocowały budową Szkoły Pokoju w Nepalu. Dzięki książce Why the hell Bother możemy poczuć wraz z bohaterką słodki smak zwycięstwa, przeżyć jej emocje, odarte ze wszystkiego, co zostało narzucone z zewnątrz. Emocje najzupełniej czyste i pierwotne, jak góry, z którymi zmagała się Ania. Nic, co związane z wyprawą nie jest tu upiększone, przemilczane. Ani mozolne przygotowania, ból, utrudnienia wynikające z fizjologii ludzkiego organizmu, bariery psychiczne, ani strach, odarty z dramatyzmu i uwolniony spod wpływu osób trzecich, a wynikający z najbardziej pierwotnego spotkania człowieka z naturą, którego coraz rzadziej możemy zaznać w dzisiejszym świecie. Dzięki temu bohaterka zaczyna rejestrować doznania, których do tej pory nie znała. Każdy promień słońca,

który ogrzewa ciało po nocy spędzonej w minus 25 stopniach Celsjusza, każdy łyk ciepłej herbaty po wykańczającym zejściu ze szczytu, każdy uśmiech ludzi spotykanych na szlaku nabiera nowej wartości.

Książkę można nabyć za pośrednictwem strony www.anialichota.com bądź www.amazon.com. Szkoła Pokoju rozwija się w szybkim tempie i daje swoim podopiecznym mnóstwo radości – pieniądze i dary na kolejne szkoły Ania zbiera w Polsce i Wielkiej Brytanii poprzez strony www.anialichota.com i www.justgiving.com/ania-Lichota oraz dzięki książce „Why the hell Bother”, ze sprzedaży której 30 proc. przeznaczane jest na Szkołę Pokoju.

Pan o niezłomnej naturze i sercu wielkim jak słońce – tak można określić charakter i dobroć naszego bohatera z południowo-wschodniego Londynu, którego szczęście – mimo trudnych przeżyć – nie omijało. Przeżył karę śmierci, wielogodzinne, nie pozbawione tortur przesłuchania przez Sowietów, zsyłkę w głąb Rosji, exodus z Kamczatki do formującej się Armii Polskiej gen. Andersa, długi szlak bojowy 3 Dywizji Strzelców Karpackich i słynną bitwę o Monte Cassino. Poznał wielu członków polskiego Rządu na Obczyźnie (w tym prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego), dziennikarzy Radia Wolna Europa (m.in. Jana Nowaka-Jeziorańskiego) i wiele innych wybitnych osób emigracji żołnierskiej, których nie sposób wymienić w krótkim artykule. Współpracował z wieloma artystami (m.in. Marianem Hemarem, Władą Majewską, Ireną Delmar) oraz twórcami z kraju (m.in. z Zespołem Pieśni i Tańca Ziemia Elbląska). Dzięki nawiązanemu kontaktowi z polskim kamerzystą i operatorem filmowym Sławomirem Malinowskim powstał film pt. Śladami podniebnej epopei, przedstawiający osiągnięcia wojenne i bohaterstwo polskich lotników w obronie angielskiego nieba. Zrealizowany został też kolejny film mówiący o perypetiach i losach wojennych oraz pasjach życiowych naszego bohatera, zatytułowany Jeden z wielu. Jest to skrócony zapis losów pana Zbyszka Stączka, który mógłby być podstawą do napisania dwutomowej książki o człowieku mimo woli wciągniętego w wir polsko-brytyjskiej historii.

Tadeusz Śląski

Opowieść Ani Lichoty to lekcja życia, która uczy wytrwałości, czasem uporu i pokory. Udowadnia, że nie trzeba wiele mieć, by cieszyć się życiem. Że ważna jest sama droga, każdy dzień przybliżający nas do szczytu, który początkowo wydawał się nieosiągalny. Konfrontując się z ekstremalnymi warunkami, tracąc poczucie czasu, zmysły, nierzadko obawiając się o swoje życie i dostrzegając słabość innych, nauczyła się wkładać sto procent siebie we wszystko, co robi. Tę wiedzę przekazuje nam w zdecydowany, ale nie nachalny ani moralizatorski sposób: When I eat, I chew slowly to appreciate the taste. I notice the different textures of the food in my mouth and think about the nutriens entering my body. When I’m on the phone, I’m solely on the phone. When I make love, I make love. And when I work, I work. I believe that doing any task with the full intensity of my being enables me to find excitement in everything I do, whatever it is. Z takiej mądrości, jaką zdobyła, warto czerpać. Autorka nie upiększa i nie mnoży znaczeń. Prosty, dosadny język idealnie opisuje surowość warunków, w jakich zdobyła Koronę Ziemi, choć nie brak tu dużej dawki poczucia humoru, które niekiedy było jedyną bronią wobec niedomagania ciała, słabości ducha i kilkusetmetrowej granitowej ściany do pokonania. Pomimo sukcesów wspinaczkowych Ania pozostaje pełna pokory wobec przyrody i gór, ale nabiera pewności siebie w kontaktach z innymi ludźmi i cywilizacją. Ta nieoczekiwana zmiana postawy będzie jej towarzyszyć prawdopodobnie na zawsze. Książka Why the hell Bother na razie ukazała się w języku angielskim, wkrótce jednak ukaże się tłumaczenie na język polski. Gorąco polecamy!

Aleksandra Ptasińska

W starym młynie Paweł Zawadzki

Bajeczny widok rajskiej doliny zobowiązuje, więc osiołek Pinokio wschód słońca wita tęsknym rykiem, przypominając zaspanym mieszkańcom, że pora wstawać. Późnym popołudniem, kiedy spracowanemu słońcu udziela się ludzkie znużenie, na szczyt starej wieży zabytkowego domostwa w błyszczącym, strażackim hełmie wstępuje pan Rysio, by na trąbce odegrać hejnał żegnający dzień. Rzecz dzieje się w Toskanii. Codzienny hejnał, który niósł się daleko nad całą doliną – najpierw zadziwił i zaintrygował jej mieszkańców. Teraz polskie małżeństwo – sprawców nowości – otacza powszechna życzliwość i wdzięczność. Po spotkaniach i rozmowach doszło do wstępnych ustaleń – Polka, w rewanżu za królową Bonę, proponuje ogłosić niepodległość Księstwa Toskanii, a może Królestwa? Jest gotowa przyjąć koronę... Książka Marianny Pilot: W stronę Toskanii. Mój młyn nad Tortoną jest reporterskim opisem przygód polskiego małżeństwa, które porzuciło intratne kariery zawodowe i postanowiło przenieść się na wieś toskańską. Kupić dom, ideał domu, zająć się ogrodem, uprawą oliwek, winnicą, może prowadzeniem pensjonatu. Dom jest przytulony do skalnej ściany z wodospadem i gospodarze właśnie medytują, czy potok, który zasilał przed wiekami młyn, da się wykorzystać do własnej, małej elektrowni wodnej, ukrytej w piwnicy. Remontują zabytkowe domostwo, odczytując jego historię i wędrówkę w czasie przez stulecia, poznają sąsiadów, walczą z żywiołową, zaborczą roślinnością, cieszą się odkrywaniem archeologicznych zagadek sprzed wieków. Powoli wrastają w życie mieszkańców doliny i jej rytm życia. Książkę czytałem jednym tchem, jak bajki w dzieciństwie, które kończyło zdanie: ...żyli długo i szczęśliwie... Z ukłuciem zazdrości, gdyż tak właśnie mógłby wyglądać spełniony sen ekologa – życie w zgodzie z rytmem Natury, niespieszne, z dala od zgiełku, wśród najstarszych zajęć człowieka: pieczenia chleba, uprawy ogrodu i kwiatów, troski o kondycję domu, układania drew pod ścianą – by było czym ożywić ogień w kominku. Przygoda życia warszawskiego małżeństwa nie jest odosobniona – oto zabiegana urzędniczka bankowa porzuca pracę, by w przepięknym krajobrazie północnej Polski założyć ekologiczną, pierwszą w kraju plantację lawendy (zob.: www.lawendowepole.pl). Gospodyni domowa z Japonii, gdy dzieci dorosły – zwiedza z wycieczką Kraków. Szalona miłość sprawia iż po kilku latach buduje dom w Harklowej k. Nowego Targu, w miejscu które sami górale uważali za niedostępne. Ma widok na całą panoramę Tatr, pod oknem poziomki i wizyty saren. Akiko Miwa ma już polskie obywatelstwo, prowadzi pensjonat, cieszy się życzliwością górali. Oczywistością jest to, że jest zwolenniczką ekologii i powrotu do Natury. Takie ekologiczne przygody budzą nadzieję, że może jeszcze nie wszystko stracone, może ryk Pinokia ocuci tych, którzy nadal biorą udział w wyścigu szczurów, może Ziemia wreszcie trochę odetchnie od ludzkiej aktywności i jej zgubnych skutków. Nie tracę też nadziei i ja, amator zbierania grzybów, leśny człowiek, że uda mi się wrócić bliżej lasu, do jakiej pustelni z przestrzennym widokiem za oknem. Słońce świeci radośnie, bociany na łąkach, wkrótce zaczną latać szybowce, jak tylko pojawią się pierwsze cumulusy – więc kto chce, niech „luknie”: www.bobulandia.pl Książkę Marianny Pilot W stronę Toskanii. Mój młyn nad Tortoną polecam gorąco (www.wydawnictwoFeeria.pl). Czyta się świetnie, warto przypomnieć sobie to, o czym zapominają w wielkim mieście – radość życia w domu idealnym, radość z uprawiania własnego ogródka, dobrej kuchni, życia w zgodzie z Naturą.


14|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

Londyńskie Grand Pas Grażyna Maxwell

K

iedy naprawdę chcemy dowiedzieć się czegoś o człowieku i zrozumieć go, trzeba pochodzić w jego butach jeden cały dzień, tak głosi ludowe porzekadło. W przypadku Svetlany Gajdy i Jana Żylińskiego znaczyłoby to wysoko, na baletowych puentach. Jak z takiej wysokości widzi się świat? Ich pasji do sztuki tanecznej nie da się zamknąć ani w pałacu, ani w studiu, wychodzą z nią na spotkanie z otoczeniem, bo dla Svetlany i Jana balet jest ich życiem i uzależnieniem. Oboje uważają, że muzyka i taniec powinny towarzyszyć nam w naszej codzienności, niekoniecznie w napuszonych salach koncertowych i teatralnych. Jest wiele analogii między primabaleriną Opery Wileńskiej a polskim arystokratą. Oboje świecą jasnym światłem na kulturalnej mapie – ona Krakowa, a on Londynu. Spotkali się wreszcie, bo nic nie dzieje się bez przyczyny, są tylko zamierzone i szczęśliwe zrządzenia losu. Zjawisko, jakim w świecie baletu jest Svetlana Gaida i jej krakowski zespół, i zjawisko, jakim jest Jan Żyliński i jego Biały Pałac, bez większych przymiarek i prób połączyły się w

metaforycznym pas de deux. Było już wstępne adagio, a po tym niewątpliwie będą następować interesujące wariacje. Żeńska – z minimum trzydziestoma fuettes, a męska z wysokimi skokami en tournant, po kole albo po przekątnej sceny. Niewątpliwie widowisko warte obserwacji. Jan Żyliński i Svetlana Gaida to współcześni wizjonerzy, filantropi i animatorzy życia kulturalnego. Chcą ocalić sztukę tańca od martwoty i nudy. Celem ich działań jest wzruszać pięknem baletu, rozbudzać wrażliwość widzów oraz ludzi, którzy wokół nich żyją. W ich świecie każdy jeden dzień nie jest zwyczajnym dniem, jest zapytaniem, jak mogę jeszcze lepiej służyć swoją pasją do sztuki, jest zawsze tanecznym preludium do większego dnia. Dwa lata temu Polski Ośrodek SpołecznoKulturalny (POSK) w Londynie gościł po raz pierwszy Krakowski Teatr Baletu Svetlany Gaidy. Jeszcze długo potem w jego murach brzmiała śpiewna, wileńska polszczyzna Svetlany. Tym razem słynna choreografka nie musiała testować wrażliwości londyńskiego widza, bo tłumnie czekali na baletową ucztę. Przepowiednie cyników, że balet klasyczny posuwa się szybko po równi pochyłej, nie sprawdziły się. Nie tylko obserwujemy renesans tańca klasycznego, ale wyraźnie wypełnia on wielką lukę w artystycznej edukacji młodzieży. Tym razem czternastoosobowy zespół składał się głównie z uczniów szkoły baletowej, też dla londyńskich dzieci. Szkoła przywiozła niezwykle ambitny program zatytułowany Igraszki, oparty na

Porywająca energia młodych balerin

Dziadku do orzechów. Czego tam nie było… Zachwycająca choreografia układów Pajacyków czy tańca Pierota z Malwiną, pełne cudnej wyobraźni kostiumy, precyzja, mistrzostwo, porywająca energia młodych balerin i urzekające piękno każdej pozy, jakby uchwyconej w kadrze kamery i kojarzące się z animowaną sekwencją mini obrazów. W drugiej części programu podziwialiśmy najsłynniejsze miniatury baletowe, które zawsze są artystycznym przeżyciem, kiedy naprawdę można czuć ścisły związek ciała tancerza z muzyką i tańcem. I nie wiadomo, czy to muzyka zrodziła taniec, czy taniec jest w służbie muzyki. Oglądaliśmy solistkę opery łotewskiej Viktorię Jansonę w repertuarze tzw. białego baletu. Czy można zakochać się, ot tak, w tancerce? Wielu się nad tym zastanawiało. Czy to w niej czy też w postaci, jaką tańczy? Mamy nadzieję, że jest to miłość z wzajemnością, bo Viktoria dostarczyła nam wrażeń na wysokich oktawach artystycznych. W występach gościnnych zaprezentowali się też soliści londyńskiego Coliseum, Ayako Yamada i Yat-sen Chang, w duecie Czarnego Łabę-

dzia. Jednak liryzm i słowiańska energia przemawiają chyba mocniej do polskiego widza. Były też niespodzianki. Na zakończenie trzydniowego turnée krakowskiego baletu organizatorka i członek Krakowskiej Fundacji Kultury Baletowej Regina Wasiak-Taylor zapowiedziała piece de resistance – debiut sceniczny Jana Żylińskiego w duecie z Ayako w układzie Białego łabędzia z baletu Piotra Czajkowskiego. Gdyby Carlos Acosta pokazał się na Scenie Teatralnej POSK-u, byłoby to wydarzenie, ale występ Jana Żylińskiego był czymś dużo więcej. Był manifestacją nieskończonych możliwości człowieka, triumfem późnej dojrzałości, autentycznym okrzykiem dzikiej radości życia. Jan pokazał, że żyć to odbierać świat wszystkimi zmysłami. Że jeśli tylko marzenie człowieka jest większe od jego strachu, to można i w wieku lat sześćdziesięciu zatańczyć na scenie Jezioro łabędzie. I powiem tu za naszą noblistką Wisławą Szymborską, że co nie do pomyślenia, jest do pomyślenia. Wtajemniczeni szepczą, że Jan Żyliński zostanie najsłynniejszym tancerzem baletowym. Nie najlepszym, ale najsłynniejszym!

Na co to się Zanussi? Włodzimierz Fenrych

W ostatni dzień marca i pierwszy dzień kwietnia odbyła się w Londynie impreza poetycka zorganizowana przez Adama Siemieńczyka i Martę Brassart. Impreza miała być poetycko-muzyczna. Zostałem na nią zaproszony i miałem występować, ale nie jako poeta, którym zdecydowanie nie jestem. Nie, miałem się zmieścić między wierszami, z Arkiem Chudzińskim miałem zagrać parę bluesów. No cóż, najwyraźniej był to Prima Aprilis. Przywieźliśmy mnóstwo sprzętu, wszystko zostało podłączone, próba była jak należy, ale w końcu okazało się, że nie zmieścimy się między wierszami i nie będziemy grać. Niektóre wiersze też się zresztą nie zmieściły. Było to pod kościołem na Devonii. Pod tym kościołem jest bardzo zgrabna salka, ale o jedenastej przyszedł ksiądz i kazał się wszystkim wynosić. Niektórzy goście się pogniewali, ale ja myślę, że tak naprawdę nie ma o co. W końcu to Prima Aprilis. Był trochę chaos, ale chaos czasem też ma swój urok. Na drugi dzień salki nie było, ale była wystawa w galerii Ben Oakley. Były też spotkania z ciekawymi ludźmi. Czasem nawet bardzo ciekawymi i muszę powiedzieć, że sam byłem ciekaw tych spotkań. Na przykład pierwszego dnia z Krzysztofem Zanussim. Nigdy nie byłem wielkim fanem jego filmów, ale spotkanie z nim zrobiło na mnie duże wrażenie. Spróbuję je zrelacjonować. U mnie miał plus na samym wstępie, kiedy opowiadał o swoim konflikcie z feministkami. Zdaje się, że nawet powiedział coś w stylu „broń Panie Boże kobiety przez feministkami”. Tak samo, jak broń Panie Boże robotników przed Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą. Zanussi planował ostatnio film, w którym pewna – fikcyjna

oczywiście – feministka miała być pokazana w niepochlebnym świetle. Niestety, feministki zasiadające w ciałach przyznających fundusze zdecydowały, że na ten film funduszy nie będzie. Film miał nosić tytuł Obce ciało i jeżeli miał być o bojowej feministce, to tytuł sam za siebie mówi. Najwyraźniej nie pierwsze to takie starcie z feministkami, skoro podobno Magdalena Środa nazwała kiedyś Zanussiego „Lepperem polskiej kultury”. W ogóle współcześnie lansowane w mediach podejście do życia podszyte jest kłamstwem. Wszystkie te boje o prawa dla tych czy innych grup to banialuki. Że niby wszyscy ludzie mają takie same prawa. Na przykład – my na Zachodzie wszyscy mamy prawo do wypoczynku na plaży. A czy ktoś sobie wyobraża, że wszyscy Chińczycy i Hindusi mają to samo prawo? Niestety, na to nie ma najzwyczajniej miejsca. Ktoś obliczył, że gdyby wszyscy Chińczycy i Hindusi położyli się na wszystkich plażach świata, to musieliby leżeć w kilku warstwach. Albo tolerancja – to przecież beznadziejny pomysł. Tego, co jest dobre, nie należy tolerować, tylko to objąć i tym żyć. Tego, co jest złe, też nie należy tolerować. Albo wzrost gospodarczy – magiczne zaklęcie Zachodu. Materialny wzrost do niczego nie prowadzi. Co innego wzrost duchowy, czyli miłość. W miłości nie trzeba tolerancji. – Kiedyś byłem z Andriejem Tarkowskim w Stanach – opowiada dalej Zanussi – i tam przy jakiejś okazji podszedł do niego młody człowiek i pyta: „Panie Tarkowski, co robić, żeby być szczęśliwym?”. Tarkowski mu odpowiedział, że jest idiotą. Ja się wtrąciłem i mówię: „Andriej, nie spławiaj tak gościa, bo to niegrzecznie”. A on na to: „No ale on przecież jest idiotą”, „Tak, ale mógłbyś mu chociaż wytłumaczyć, co jest ważne w życiu”. „Przecież to oczywiste, każdy to wie”. „Ewidentnie nie każdy, bo jak pyta, to chyba nie wie”. W końcu Tarkowski dał się namówić i tłumaczy, że zadaniem człowieka jest


|15 nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

ludzie i miejsca

Krótki pokaz baletowy w świetle kryształowych żyrandoli

Prawdopodobieństwo tej przepowiedni wyklaruje się wkrótce, bo Svetlana w swej rosyjskiej skromności zapewniła, że jej szkoła baletu klasycznego i jej metody treningu z całą pewnością mogą go tam doprowadzić. – W tańcu liczy się warsztat, metoda i konwencja. To moje artystyczne credo – powiedziała. Jej obsesyjne dążenie do perfekcji jest dobrze znane. Obcowanie z Panią Dyrektor – jak mówią jej uczniowie – to pełne wysiłku zbliżanie się do doskonałości. Jako doświadczony nauczyciel i pedagog, Svetlana twierdzi, że tancerz baletowy przypomina latorośl: – Im trudniejsze warunki, tym lepsze grona. Dobry tancerz nie wyrasta na żyznej glebie, ale na kamienistym podłożu! Nie pozostaje nic innego, jak tylko życzyć Janowi angielskiego good luck w rękach Svetlany. Po ciężkiej pracy młodego zespołu baletowego przyszła kolej na przyjemności. Zaproszenie na przyjęcie przez Rie i Jana Żylińskich do ich pałacu. Pełnego złota, kryształów, ale i ignoranc-

Jan Żyliński w swoim pałacu

Svetlana Gajda po premierze w POSK-u

jeśli tylko marzenie człowieka jest większe od jego strachu, to można i w wieku lat sześćdziesięciu zatańczyć na scenie Jezioro łabędzie

odkryć, po co został powołany z nicości do istnienia i następnie to powołanie wypełniać. Każdy swojemu powołaniu może podołać, ale każdy ma inne powołanie. Wypełniając powołanie można uróść, ale sprzeniewierzając się mu można skarleć. Niestety, wielu mu się sprzeniewierza. A co do szczęścia, ono nie od nas zależy, może się tak zdarzyć, że wypełniając powołanie będziemy szczęśliwi, ale nie musi się tak zdarzyć. No i tu następuje zderzenie kultur. No bo dla takiego Amerykanina formuła „powołanie z nicości do istnienia” jest niezrozumiała. W świecie zachodnim w kółko powtarzane są formułki o wolności, że niby wszystko wolno, ale to jest zawracanie głowy. – Horyzont ludzkości jest nieznany, tak naprawdę nie wiemy, czego chcemy – ciągnie dalej Zanussi. – Jaka jest przyszłość ludzkości? Kiedyś zapytałem o to takiego guru fizyki w Houston. Bo wiecie, w prasie na temat zmian klimatycznych piszą to, co jest modne, ale ja się chciałem dowiedzieć, jak jest naprawdę. Ja też kiedyś fizykę studiowałem, to była moja pierwsza miłość, ale dawno się z nią rozstałem i teraz od tego guru fizyki chciałem się dowiedzieć, jak to naprawdę jest. Guru fizyki z Houston powiedział mi: „Wiem, że pan jest wierzący. Ja też jestem” (on był wyznania mojżeszowego). „Wie pan, Bóg nas tyle razy karał, a ja widzę, że od Holocaustu tyle lat minęło i czas jest już na karę Bożą”. Te wszystkie banialuki o wzroście, o prawach, to nie może trwać, świat tego nie wytrzyma. Kompletne pomieszanie wartości. Kataklizm wszystko wyklaruje. Więc Zanussi się na kataklizm? Niekoniecznie, wcale nie wszystko było takie apokaliptyczne w tym co mówił. Sporo było o zderzeniu kultur. Polska jest w końcu na pograniczu. – Polakom mieszkającym jakiś czas w Anglii może się wydawać, że Polska to jakiś taki dziki Wschód, ale na przykład dla Ukraińców przyjeżdżających do Polski jest to czysty Zachód. Przyjeżdżają goście z Ukrainy, jacyś aktorzy, i idąc przedłużyć wizę pytają, czy do paszportu trzeba włożyć jakiś banknot. Trudno im pojąć, że urzędnik żyje z pensji, a nie z wzjatki. A z drugiej strony nieporozumienia bywają między Polakami a ludźmi z krajów położonych bardziej na zachód. Krzyś Kieślowski był kiedyś w Berlinie i przyszedł do niego jakiś Szwajcar na wywiad, zapłacił za to z góry 300 marek.

Zadawał takie pytania, jakby miał Krzysia dawno poukładanego w szufladkach i tylko szukał potwierdzenia. Kieślowski próbował mu tłumaczyć, że to nie tak, ale nie bardzo znał język i mu to nie szło, aż w końcu stracił nerwy i dał Szwajcarowi w gębę. A co Szwajcar zrobił? Myślicie, że mu oddał? Ale gdzie tam, od razu poleciał na policję. Ja tego Szwajcara potem spotkałem i sam mi to opowiedział. Poszedł na posterunek, a tam akurat była długa kolejka. Stanął i zaczął myśleć. Pomyślał – co im ma powiedzieć? Że zapłacił 300 marek, żeby się z gościem zobaczyć i dostał od niego w gębę? Czyli zapłacił trzy stówy, żeby dostać w pysk? Czy policjanci potraktują go poważnie? W dodatku mówił ze szwajcarskim akcentem, a dla Niemców szwajcarski akcent brzmi jak czeski dla Polaków. Pomyślał sobie, że może wyjdzie na głupka i wyszedł z tej kolejki. Potem sobie wszystko w głowie poukładał i mi mówił, że tak naprawdę wdzięczny jest Kieślowskiemu za to, bo to go obudziło z mentalnego otępienia. Ale oczywiście nie tylko nieporozumienia są na granicach kultur. Pięknie mówił o tym, jak na granicy polskoniemieckiej polała się krew. Było to podczas Karuzeli Cooltury

kiej zawiści sąsiadów. Wszystko tam jest spektakularne, jak zresztą samo życie Jana. Nasuwa mi się skojarzenie baśniowego sybaryty ze współczesnym maverickiem. Żyje z rozmachem, w umiłowaniu wszystkiego, co „piękne, wytworne, inteligentne”. Pałac, jak i jego codzienne życie poświęcone są sztuce. Organizuje tam charytatywne wieczory literackie, koncerty i widowiska baletowe. Zebrani goście pałacowi obejrzeli krótki pokaz baletowy w stylizowanym salonie, w świetle kryształowych żyrandoli odbijającym się w weneckich lustrach. Wszystko było piękne, ale Krakowiaczek z zabawną powiastką taneczną był istnym przebojem wieczoru. Był nie tylko nostalgicznym wzruszeniem dla polskiej części widzów, ale też okazją do bliskiej obserwacji dziesięcioletnich tancerek. Goście pałacowi, w dużej mierze japońscy i angielscy, w zdumieniu podziwiali artystyczne rzemiosło młodziutkich baletnic, ich finezję, ekspresję sceniczną i profesjonalizm (jeśli można tego określenia użyć w odniesieniu do tak młodego wieku). O kulinarną oprawę wieczoru zadbała Rie, żona Jana. Pochodzi z Kraju Kwitnącej Wiśni, co widać dobrze komponuje się z Krajem Kwitnącej Jabłoni, bo Rie darzy miłością wszystko, co polskie. Wymawia nasze trudne imiona bez problemu, rozumie nasz skomplikowany charakter narodowy i bawi ją nasza obyczajowość i pewne niewytłumaczalne zwyczaje. Przyjęła Teatr Baletu z Krakowa, jak i szerokie grono towarzyszących organizatorów i sponsorów iście po królewsku. Zebrany fundusz z tego wieczoru przekazała na ręce Svetlany Gaidy. Piękne gesty pięknych ludzi. Cieszę się, że mogłam znaleźć się w świecie, w którym żyją i bawią się ludzie tacy, jak Jan Żyliński i Svetlana Gajda. Jeśli ktoś nie ma pomysłu na własne życie, niech bierze przykład z takich entuzjastów, a wtedy być może znajdzie odpowiedź na pytanie: Ku czemu człowiek wstaje rano? – które zadał Miłosz. Wiem, że ja będę wstawać rano, by posyłać wyrazy podziękowania i życzenia pomyślności dla Krakowskiego Teatru Baletowego, który, notabene, przechrzciliśmy na nasz własny Mały Bolshoi.

Grażyna Maxwell

(nie mylić z londyńską) w Świnoujściu, na samej granicy ustawiła się stacja krwiodawstwa. Na tę Karuzelę warto pojechać, odbywa się co roku w Świnoujściu w święto czekolady, czyli 22 lipca. Są imprezy kulturalne, są dyskusje, są też znakomici goście. Tacy, jak słynna tramwajarka Henryka Krzywonos albo prezydent Polski lub też Niemiec. Pani Krzywonos jest świetną uczestniczką tych debat, ściąga dyskutantów na ziemię. Mówi: „Pan to tak ładnie powiedział, ale ja nic nie rozumiem”. Na koniec była anegdota na temat feministek, a konkretnie jednej. Hipotetyczna anegdota. Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy Magdalena Środa – zaciekła wróżka (jest to żeńska forma słowa „wróg”, zgodnie z feministyczna zasadą zżeńszczania wszystkiego co popadnie – strzeż Panie Boże polszczyznę przed feministkami!) nie tylko Zanussiego i nie tylko wszystkich mężczyzn, ale nawet samego Pana Boga – po długim i bojowym życiu staje przed obliczem św. Piotra. Św. Piotr nie wie, co z nią zrobić, idzie do Pana Boga, a Pan Bóg mówi: „Powiedz jej, że mnie nie ma”.

Włodzimierz Fenrych


16|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

kultura Fot. Wojciech A. Sobczyński

KRZYK i muzyka Wojciech A. Sobczyński

C

hoć na dworze ciągle zimno, a świąteczne dni prawie spłynęły w deszczu, kalendarz kulturalny Londynu staje się coraz bardziej gorący. Nie wszystkie imprezy, koncerty i wystawy przypisać można zbliżającej się Olimpiadzie, ale dyrekcja Tate Gallery nie ukrywała w swoich zapowiedziach, że ogromna wystawa Damiena Hirsta, otwarta niedawno, a mająca trwać aż do początku września, jest planowana jako akcent olimpijski. Czy zdobędzie złoty medal, raczej trudno wyrokować. Specjaliści wypowiadają się ostrożnie, krytykując brak inwencji i manipulacje rynku. Chóralnie jednak zgadzają się z niezaprzeczalnym faktem – Hirst jest międzynarodowym zjawiskiem, którego nie można ignorować. Wiele z jego prac już widziałem i wiele godzin spędziłem dyskutując o ich treści. Wiele z nich napawa mnie kompletną odrazą, jak na przykład Unfinished Barbecue, pełna żywych i zdechłych much, pokazywana nie tak dawno w Royal Academy, czy teraz wykorzystanie podobnego tematu z użyciem motyli. Obsesyjne zainteresowanie tematyką śmierci i jej trudną do zaakceptowania finalnością zajmowało wielu twórców, i nie tylko sztuk wizualnych. Celowo nie piszę „sztuk pięknych”, bo termin ten nie bardzo pasuje do prac współczesnych artystów. Jest to raczej żałosny stan rzeczy. Definicja piękna nigdy nie była ściśle określona i podlega takim samym zmianom jak moda na długość spódniczek, raz ponad kolana, innym razem poniżej. Kiedy Edward Munch pokazał po raz pierwszy swój – jak się okazało najsłynniejszy – obraz zatytułowany Krzyk, publiczność odwróciła się od niego z dezaprobatą. Teraz ten obraz jest pokazany przez kilka dni w domu aukcyjnym Sotheby’s zanim pojedzie

Kiedy Edward Munch pokazał po raz pierwszy Krzyk, publiczność odwróciła się od niego z dezaprobatą

Johnny Greenwood (pierwszy z lewej) Marek Moś i Krzysztof Penderecki w czasie bankietu po koncercie

do Nowego Jorku, gdzie będzie sprzedany niewątpliwie za rekordową sumę. Wprawdzie jeszcze nie wiadomo, jak wysoki będzie to rekord, bo wszystko zależy od tego, czy nowo powstające muzea w Zatoce Perskiej będą rywalizować na polu licytacyjnej bitwy. Krzyk Muncha jest czwartym obrazem z tej serii. Trzy inne są już w muzeach. A zatem jest to ostatnia okazja zakupu obrazu, który wpisał się tak głęboko w świadomość ogółu, że został zaliczony w poczet obrazów o tak globalnym znaczeniu jak Mona Lisa. Jeśli nie muzea, to może kupi go jakiś bogaty Norweg lub pewien Rosjanin, którego zainteresowania wybiegają poza piłkę nożną. Niewątpliwie to ceny i sensacyjne okoliczności a nie estetyczne wartości wydają się decydować o randze artystów i ich dzieł. W Tate Modern ustawiają się trzy kolejki: jedna na wystawę, druga do wejścia do sali żywych i umierających motyli, a trzecia – największa – do Czaszki inkrustowanej diamentami. Pozornie werdykt tłumu jest jednoznaczny. Przyciągającym magnesem jest sprytnie prowadzona kampania reklamowa, błyski lśniących diamentów, paszcze rekinów i duża liczba wywiadów w telewizji i radio. A jednak są głosy zdecydowanie przeciwne. Kilka dni temu rozmawiałem z dobrym znajomym, który pracował przy instalacji wystawy Hirsta i był na uroczystym otwarciu. Swoje różnorodne spostrzeżenia skwitował jednym lakonicznym zdaniem: – Hirst jest świetnym promotorem, szkoda, że nie jest świetnym artystą. Podobne opinie usłyszałem też pod adresem następnej „olimpijskiej” propozycji wpływowej galerii sztuki nowoczesnej White Cube, która otwarła swoje ogromne obszary wystawiennicze dla kontrowersyjnych artystów Gilbert & George. White Cube ma już trzy adresy w Londynie: Hoxton Square, N1, Mason’s Yard, SW1, oraz najnowszy – Bermondsey Street, SE1. Nie posiadam danych statystycznych ich wystawienniczej powierzchni, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że ich łączny obszar jest chyba podobny do Royal Academy. Nie było jednak żadnych trudności, by wypełnić tę przestrzeń pracami G&G. Ich taśma produkcyjna działa chyba 24 godziny na dobę. Wszystko, co G&G robią, nawet trywialne sprawy codzienności, podnoszone jest w ich przypadku do rangi wydarzeń. Życie i sztuka lub sztuka i życie wymieszane są wzajemnie bez różnicy. Ich działanie przypomina angielskie tradycje pamiętnikarskie podniesione do mega-potęgi. Nie sposób nie zauważyć ich zaangażowania w bieżące sprawy świata, społeczne i polityczne ruchy, jakby poświęcali swoją energię pracując dla agencji reklamowej. Patrząc na ich wystawę w Mason’s Yard nie zauważyłem ani jednego eksponatu, który wywołałby we mnie choć cień estetycznego zaangażowania. Wychodząc z zupełnie pustej galerii, przypominającej swoją kubaturą nowoczesną świątynię bez wiernych i bez bóstwa, zamknąłem za sobą ogromną taflę szklanych drzwi zostawiając za nimi dwie osoby siedzące w recepcji za kontuarem, wpatrzone bez reszty w ogromne białe monitory komputerów. Wchodząc, powiedziałem im dzień dobry, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Wychodząc już nie zachowałem tej kurtuazji, tym bardziej że vis-a-vis zauważyłem prace Gary Wragga w galerii Alan Wheatley Art. Galeria wypełniona była ciepłem koloru. Wystawa niestety jest już zamknięta, ale zapisała się w mojej pamięci ze względu na sztukę. Gary Wragg kontynuuje ekspresjonistyczne tradycje z rozmachem i wizją, która sprawiła mi przyjemność swoją bezpretensjonalną świeżością – jak przebudze-

nie w piękny poranek po nocnych marach złego snu w galerii na przeciwko. Czytelnikom, którzy chcieliby zupełnie uciec od dylematów nowoczesności w stronę pewników estetycznych sztuki dawniejszej polecam wystawę w National Gallery, która zawsze wita gości ze szczodrością swoich regularnych kolekcji, gdzie wejść można zawsze, nawet na parę minut, bo wstęp jest wolny. Obecnie jest tam wprawdzie wystawa płatna, poświęcona twórczości francuskiego artysty Claud Lorreina i jej wpływu na rozwój sztuki Turnera. Dla tych, którzy kochają pejzaże i przestrzeń pozornie sięgającą w nieskończoność jest to wystawa obowiązkowa.

P

arę tygodni temu w sali koncertowej Barbican Hall wielką galą zakończył się sezon 10. Kinoteki, organizowanej przez Instytut Kultury Polskiej w Londynie. Galę uświetnił Krzysztof Penderecki, nestor awangardowej muzyki poważnej oraz Johnny Greenwood, znany najbardziej jako gitarzysta i solista grupy rockowej Radiohead, który już nie po raz pierwszy demonstruje swoje kompozytorskie umiejętności w poważnym muzycznym kontekście. Kontakt z wielkim polskim kompozytorem nawiązany został z inicjatywy Greenwooda, który – jak wielu młodych ludzi z Wysp Brytyjskich – zna kompozycje Pendereckiego, mającego kultowy zupełnie status w tym kraju od czasu premiery Hiroszimy pięćdziesiąt lat temu. Mistrz Penderecki dyrygował kameralną orkiestrą Aukso z Tych. Kompozycje wykonywane były bez partytury i młodzi muzycy z tyskiej orkiestry grali jak pod natchnieniem sygnałów kompozytora. Muzykę Greenwooda, podzieloną na czterdzieści osiem segmentów, inspirowaną twórczością polskiego kompozytora, orkiestra Aukso zagrała z partytury. Tę różnicę Krzysztof Penderecki podkreślił podczas naszej rozmowy przy pokoncertowej lampce wina. Był to gest w stronę młodych pokoleń, które poszukują innych bodźców muzycznych niż rock and roll. Muzyka Pendereckiego zmieniła się prawie nie do poznania od premiery kompozycji Tren Ofiarom Hiroszimy. Zażarci zwolennicy awangardy wysuwają pod adresem kompozytora zarzuty o zdradę, czego on nie komentuje, tylko tworzy. Rozliczne symfonie, koncerty, utwory na głosy i orkiestrę są zbyt liczebne, aby je wymieniać, z wyjątkiem jednego: Duo concertante, na skrzypce i kontrabas, napisanego specjalnie dla genialnej niemieckiej skrzypaczki Ann-Sofie Mutter. Koncert w Barbican Hall miał niewątpliwie rolę promocyjną, ponieważ płyta z nagraniem muzyki Pendereckiego i Greenwooda ukazała się niedawno na rynku. Marek Moś, dyrygent i twórca orkiestry Aukso zaprezentował muzykę Greenwooda z wielkim kunsztem i energią. Młodzi muzycy wywodzący się głównie z Katowickiej Akademii Muzycznej, wykazali się wspaniałą muzykalnością i wirtuozerią. Nowa muzyka wymaga często, i tak było tego wieczoru, niekonwencjonalnego traktowania instrumentów, gdzie smyczki wydobywają dźwięki podobne czasami do szeptanych rozmów, okrzyków bólu lub zdumienia, a czasami pełnią rolę instrumentów perkusyjnych. Wieczór ten był inspiracją dla słuchaczy, a wypełnione po brzegi audytorium w Barbican Hall zgotowało kompozytorom, dyrygentom i muzykom gorące brawa.


|17

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

YOU WILL LOVE IT OR HATE IT

kultura

Film Małgorzaty Szumowskiej ELLES, z Juliette Binoche w roli głównej, który otwierał 10. edycję KINOTEKI, wchodzi na ekrany kin brytyjskich. Marta Kazimierczyk

Czekałam na polski film, który traktowałby temat seksualności, w szczególności tej kobiecej, niestereotypowo. Szczerze i odważnie. Takiego filmu, który pokazałby kobiety parające się prostytucją w innym świetle, mniej histerycznym, wymykając się prostym i oczywistym w naszej kulturze etykietkom – nie jako udręczone niewolnice, ale jako kobiety uprawiające swój zawód z wyboru, bo to ich ciało i one sprawują nad nim kontrolę. Sponsoring Małgośki Szumowskiej był obietnicą. Po festiwalach w Toronto i Berlinie krytycy wykrzywiali się w dezaprobacie, a ja jednak brałam to za dobrą monetę – to do przewidzenia, że taki temat, jeśli podjęty odważnie, musiał być dla wielu niewygodny. – You will love it or hate it – rzuciła Szumowska przez rozpoczęciem seansu, podczas gali otwarcia festiwalu KINOTEKA w kinie Curzon w londyńskim Soho. Anna (Juliette Binoche), dziennikarka pisma "Elle", pisze artykuł o studentkach, która zarabiają na życie jako luksusowe prostytutki. Poznaje dwie dziewczyny: delikatną Francuzkę Charlotte i żywiołową Polkę Alicję (w tej roli świetna Joanna Kulig). Ich opowieści o pracy, osobliwych klientach i seksie sprawiają, że Anna zaczyna zastanawiać się nad własnym, tylko z pozoru niezależnym, życiem żony i matki. Jedno należy uzgodnić od początku – to nie jest film o prostytucji. Niefortunny polski tytuł Sponsoring na to by wskazywał (dlatego wolę tytuł oryginalny Elles, czyli "one"), ale ocenianie go przez ten pryzmat to pójście na łatwiznę (płyciznę) i dowód na krótkowzroczność. Szumowska wykorzystuje temat prostytucji jedynie jako pretekst, nie ma zamiaru zgłębiać problemu, robić kina zaangażowanego społecznie, interesuje ją co innego: – To nie jest film o opresyjnym społeczeństwie ani o problemie prostytucji. To film o Annie i o tym, że dzięki spotkaniu z dziewczynami budzi się jej seksualność, ukryte pragnienia – mówiła reżyserka, na popokazowym Q&A.

Juliette Binoche w filmie Elles

Elles to filmowy patchwork, elegancki, ale bardzo chaotyczny, gdzie kilka świetnych scen sąsiaduje z ciągiem obrazów, które już gdzieś widzieliśmy, ułożonych w drażniący wzór. Niektóre sceny tworzą grę analogii, które zbyt boleśnie biją po oczach – pierwszy klient ugotował dla Alicji coq du vin, zatem Anna będzie gotować coq du vin na wystawną kolację dla szefa męża; Charlotte pociesza rozpłakanego klienta, a za chwilę Anna masuje stopy schorowanego ojca. Nachalnych i nieco już zużytych metafor jest więcej. Skąd wiemy, że rozmowy z dziewczynami poruszają Annę do głębi? Bo snuje się po swoim pięknym mieszkaniu, patrzy w dal, w tle gra Bach, a kiedy przygotowuje kolację, wszystko wypada jej z rąk, nie może domknąć lodówki, w końcu parzy sobie rękę. Czemu mają służyć te analogie? Pokazać, że świat Anny nie różni się w zasadzie od życia Alicji i Charlotte, czy też wręcz przeciwnie – że różni się szalenie, tylko to nie dziewczyny są stłamszone, zagubione i godne politowania, a właśnie Anna? Wydaje mi się, że twórcom chodziło o zbyt wiele naraz. Jest opowieść o stłumionej seksualności Anny, która na powrót pragnie być obiektem pożądania dla swojego męża. Jest krytyka konsumpcjonizmu, który tę ludzką seksualność zniewala, i gdzie ciało jest towarem. Z jednej strony Alicja i Charlotte są przedstawione jako te wyzwolone i żyjące pod prąd konwenansów społecznych, z drugiej zniewolone chęcią posiadania, która popycha je w stronę prostytucji. Gdyby skupić się na jednej opowieści, rezultat nie byłby taki rozproszony, a historia mniej wyidealizowana. Dla dwóch scen warto Elles zobaczyć. Pierwsza jest przewrotną grą z widzem. Charlotte w intymnej scenie z mężczyzną, pokój skąpany w słońcu, oboje są niezwykle czuli i zrelaksowani. Jesteśmy przekonani, że to musi być jej chłopak, tymczasem okazuje się, że to kolejny klient. Ze swoim chłopakiem, którego poznajemy chwilę później, tak czuła i szczęśliwa nie jest (a w tle niebo zachmurzone). Druga scena to prawdziwe clou filmu. Podczas wystawnej kolacji, Anna spogląda zza stołu na swoich gości, którzy nagle zamieniają się w jej głowie w klientów wyjętych jak żywo z opowiadań dziewczyn. To prze-

cież ci sami ludzie – tak samo majętni, wysoko sytuowani, rozprawiający o malarstwie Freuda, jak towarzystwo, w którym się obraca. Anna widzi ich nago, dosłownie i w przenośni, bez ubrań i bez maski hipokryzji. To przezabawny, surrealistyczny obraz, który znakomicie kontrastuje z resztą filmu, trochę dokumentalną, trochę kontemplacyjną. – Dużo improwizuję podczas kręcenia swoich filmów. Mam ogólną wizję, ale wiele wymyślamy lub zmieniamy w trakcie prób lub castingów. Scena przy stole nie była w scenariuszu, musiałam walczyć o nią z producentką, w końcu uległa i teraz przyznaje, że to świetny, kluczowy moment filmu – wyznała Szumowska. Po pokazie Elles, jeden z widzów zauważył, że film jest w bardzo niewielkim stopniu „polski”. – To prawda, film jest międzynarodowy – po francusku i z francuską gwiazdą w roli głównej, choć większość pieniędzy wyłożyli producenci polscy i niemieccy. Wywołał we Francji burzę, bardzo skrajne emocje, ale odniósł spory sukces frekwencyjny – opowiadała reżyserka. Nie ulega wątpliwości, że Małgorzata Szumowska jest niezwykłą odmianą w polskim środowisku filmowym – jest niewielu krajowych reżyserów, których filmy trzymają klasę i są na tyle uniwersalne, by móc je swobodnie pokazywać na zagranicznych festiwalach. Szumowska, wspierana przez duńską wytwórnię Larsa von Triera, nie chce być hermetyczna i zachowuje swój styl. Ciekawe, jak poradzi sobie z bardziej rodzimym, ale nie mniej kontrowersyjnym tematem – właśnie kończy pracę nad obrazem Nowhere o polskim księdzu. Już teraz mówi, że to najlepszy film w jej karierze. Elles w kinach br yt yjskich od 20 kwietnia.

The Wolf Man Fot. Monika S. Jakubowska

Wielki dmuch na 10. urodziny KINOTEKI Rolanda Chojnackiego, dyrektora Instytutu Kultury Polskiej, Małgorzaty Szumowskiej oraz Marleny Łukasiak, która jest producentem tego festiwalu

Wiedeń, 1910 rok. Młody rosyjski arystokrata, Siergiej Pankiejew, cierpi na depresję i zgłasza się po pomoc do Zygmunta Freuda. Analiza wspomnień z dzieciństwa Pankiejewa i wciąż powracający sen o białych wilkach, siedzących na drzewie, staje się jednym z najsłyniejszych tekstów nowoczesnej psychoanalizy. Richard Appignanesi i Sława Harasymowicz przełożyli studium przypadku pacjenta Freuda, określanego jako Człowiek-Wilk, w oryginalną powieść graficzną. Richard Appignanesi – doktor historii sztuki, założyciel Writers & Readers Publishing Cooperative i Icon Books. Autor powieści i nowel. Jego najsłynniejsza książka to What do Existentialists Believe? (2006). Kurator wystaw, wykładowca uniwersytecki. Sława Harasymowicz – urodzona w Polsce, a tworząca w Londynie absolwentka Royal College of Art, zajmuje się grafiką, ilustracją, fotografią, plakatem. Została

wyróżniona prestiżowymi nagrodami Victoria & Albert Museum za ilustracje, teraz sama jest członkiem jury V&A Awards 2010. Wystawia swoje prace zarówno w Wielkiej Br ytanii, jak i za granicą. Sława Harasymowicz będzie podpisywać książkę The Wolf Man w sobotę 21 kwietnia w godz. 1-2.30pm podczas wydarzenia Comica, London International Comics Festival w Londynie. (nd) Graphic Freud series Publisher: SelfMadeHero


18|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

kultura

Drewniany jubileusz w cieniu zeszłorocznych kwiatów Sławomir Orwat

U

biegłoroczny koncert Krystyny Prońko w ramach obchodów czwartej rocznicy istnienia Jazz Cafe POSK był jednocześnie pierwszym wydarzeniem artystycznym, które miałem przyjemność recenzować dla czytelników „Nowego Czasu”. Propozycję napisania artykułu, poświęconego piątemu jubileuszowi Jazz Cafe POSK, zasłużonej dla polskiej społeczności emigracyjnej instytucji, potraktowałem więc trochę jak prezent z okazji pierwszej rocznicy mojej współpracy z tym pismem. Już samo przeniesienie uroczystości z kameralnej siedziby Jazz Cafe do o wiele większej Sali Teatralnej

Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego było wyraźnym sygnałem, że będziemy mieli do czynienia z wydarzeniem znacznie wyższej rangi od ubiegłorocznego. Była to decyzja poniekąd słuszna, jako że i rocznica zapowiadała się o wiele dostojniej, a ponadto mający towarzyszyć artystom Denmark Street Big Band na większej przestrzeni miał szansę zaprezentować się dużo bardziej widowiskowo. Piąty jubileusz w założeniu organizatorów miał się także wyróżniać liczbą wokalistów, którzy wystąpili przed Krystyną Prońko. O ile jedyną artystką, którą zaproszono przed rokiem do rozgrzania publiczności była Monika Lidke, o tyle tym razem na brak osób przewijających się w pierwszej części koncertu nie mogliśmy narzekać. Nie zawsze jednak ilość idzie w parze z jakością. Niestety, tak było i tym razem. Na wysokości zadania jak zawsze stanęła Dominika Zachman, pomimo że jej występy z własnym zespołem uważam za o wiele lepsze od zmagań z niezbyt przekonującym tego dnia big bandem. Marta Carillon ze średniej klasy repertuaru pop (z czego znałem ją wcześniej) bez większego problemu wskoczyła w jazzowe klimaty i poradziła sobie z nimi w sposób ujmujący. Z przykrością obserwowałem natomiast występ znakomitego zazwyczaj Leszka Alexandra, który dużo lepiej radzi sobie z towarzyszeniem własnej gitary niż z całkowicie pozbawionymi bluesowej drapieżności dźwiękami syntezatora. Instrument ten posiada przecież wiele możliwości, a nieco

anachroniczne już dziś brzmienie wystarczyło zastąpić dźwiękami imitującymi barwę organów Hammonda, co w połączeniu z charyzmatycznym głosem Leszka mogło zapewnić doskonały efekt końcowy. Recenzując jubileuszowy wieczór nie sposób nie wspomnieć o profesjonalizmie Wayne’a Morgana – wokalisty, który na co dzień współpracuje z The Denmark Street Big Band. Zawodowiec do złudzenia przypominający Franka Sinatrę był jednym z najjaśniejszych punktów koncertu. Jednocześnie pozwolę sobie zauważyć, że zaangażowanie big bandu podczas występu tego artysty w niczym nie przypominało ospałości towarzyszącej mini recitalom Marty i Dominiki. Organizacyjnym nieporozumieniem nie tylko w mojej opinii były natomiast występy Sabiny Sokołowskiej, Anny Janczuk oraz wokalisty Polan Marka Kowalczyka. Wykonywanie znanych utworów z towarzyszeniem sztucznej perkusji, podczas gdy prawdziwa stoi na scenie osamotniona nie jest moim zdaniem dobrym pomysłem, szczególnie w konwencji koncertu jubileuszowego Jazz Cafe POSK. Myślę, że już czas, aby obydwie wokalistki zmierzyły się z piosenkami napisanymi specjalnie dla nich, znane utwory pozostawiając jako dodatek dobrze opracowanego repertuaru.

Niedociągnięcia organizacyjne nie ominęły także koncertu gwiazdy wieczoru, która z uwagi na brak dyrygenta kilkakrotnie była zmuszona przejmować jego rolę, a nawet przerwać interpretację standardu Autumn Leaves w skutek całkowitego pogubienia się orkiestry. Podczas rozmowy z Krystyną Prońko tuż po koncercie zażartowałem, że momentami jej recital nawiązywał do nazwy telewizyjnego programu Śpiewaj i walcz, którego jakiś czas temu była jurorką. Odpowiedź: – Myślałam, że będzie gorzej – pozostawiam bez komentarza. Artystka bardzo źle oceniła próbę poprzedzającą występ, jak i brak dyrygenta, bez którego – jak stwierdziła – trudno jest śpiewać z dużym zespołem, zwłaszcza w przypadku rozbudowanych aranżacji, z jakich znane są jej piosenki. Z rozrzewnieniem wspominam przepełnioną do granic możliwości małą salę Jazz Cafe POSK i subtelną jazzową aranżację, którą przed rokiem zapewnili jej pianista Paweł Serafiński i saksofonista Kuba Raczyński. Porównując tamten występ z tegorocznym można było odnieść wrażenie, iż pani Krystyna już wchodząc na scenę miała świadomość, że tym razem koncert pozbawiony będzie tej harmonii, która zaważyła o entuzjastycznym odbiorze jej występu przed rokiem. Zapowiadając jeden z utworów do-

Góralskie dusze Rozmowa z Sebastianem Karpielem Bułecką, liderem zespołu Zakopower Jesteś, podobnie jak Marek Grechuta, śpiewającym architektem. W której profesji spełniasz się bardziej?

– Obie profesje są dla mnie ważne. W tej chwili moje życie tak się ułożyło, że więcej czasu poświęcam muzyce, ale o architekturze nie zapominam i cały czas mam kontakt z tym zawodem. Ponoć żaden z muzyków Zakopowera nie ukończył szkoły muzycznej. Jak się zaczęła wasza przygoda z muzyką?

– Większość z nas to samoucy. Miałem to szczęście, że wyrosłem na Podhalu, a tam granie jest bardzo popularne i modne. Oprócz tego ukierunkowały mnie tradycje rodzinne, ponieważ mój brat i ojciec zajmowali się muzyką. Podobnie z resztą zespołu.

Co takiego jest w góralskiej nucie, że już od czasów Skaldów fascynuje młodych muzyków grających dla masowej publiczności?

– Myślę, że ta muzyka jest po prostu prawdziwa. Są w niej zawarte szczere emocje, dlatego ludzie się nią fascynują, poza tym jest NASZA, POLSKA! A to bardzo ważne. Trebunie Tutki mieszali góralski folk i reggae, Psio Crew zrobił fuzję z drum and bassem i raggamuffin, Kapela ze Wsi Warszawa z dubem i elektroniką, a wy z rockiem. Na ile sposobów można grać muzykę gór?

– My nie gramy muzyki gór. To, co prezentujemy na scenie, z folklorem ma

wspólne tylko niektóre pierwiastki, przede wszystkim nasze dusze są góralskie i to głównie słychać w naszej muzyce. Pojawia się też instrumentarium, które wynieśliśmy z Podhala, takie jak dudy podhalańskie czy instrumenty pasterskie. Dlatego to, co gramy, zdecydowanie bliższe jest szeroko pojętej muzyce etnicznej niż przerobionemu folklorowi. INfOMaCJe Na TeMaT TraSy KONCerTOWeJ ZeSPOŁu ZaKOPOWer W WIelKIeJ BryTaNII OraZ MOżlIWOśCI ZaKuPu BIleTóW dOSTęPNe Są Na OfICJalNeJ BryTyJSKIeJ STrONIe ZeSPOŁu: WWW.ZaKOPOWer.CO.uK


6|

|19

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

Wielka iluz rozmowa na czasie kultura

skonale przewidziała nawet moment, w którym nastąpi nieporozumienie z muzykami. Wieloletnie doświadczenie estradowe pomogło jej w końcu opanować sytuację, a porywająco zagrana i zaśpiewana kompozycja Chucka Mangione Children of Sanchez była najlepszym wykonaniem tego utworu, jaki kiedykolwiek słyszałem. Krystyna Prońko przygotowała na ten szczególny wieczór obok swoich niezapomnianych piosenek (Jesteś lekiem na całe zło, która w roku 1983 podbiła Listę Przebojów Trójki, Małe tęsknoty, Niech moje serce kołysze ciebie do snu – Piosenka Roku 1975 wg czytelników magazynu Non Stop) także piosenki nieco już zapomniane (Biedna, Papierowe ptaki) lub mniej znane (Dążenie autorstwa współpracującego z „Nowym Czasem” Tomasza Furmanka, który tym razem wystąpił w roli współorganizatora londyńskich koncertów Krystyny Prońko – drugi odbył się w The Pheasantry Jazz Club w Chelsea) oraz światowe standardy (Girl From Ipanema, Misty, Autumn Leave). Jest coś szczególnego w repertuarze Krystyny Prońko. Wokalistka znana jest powszechnie z niezwykle precyzyjnego doboru kompozycji, przez co określana jest w środowisku jako „kobieta charakterna”. Ponadto jej piosenki trudno jest przyporządkować jakiejś określonej stylistyce. – Nudzę się śpiewając jeden gatunek. Zawsze szukam czegoś, co dobrze połączy się z tym, co śpiewam, a jednocześnie jest inne. Z tego powstaje nowa jakość. Zdaję sobie sprawę, że to jest eklektyczne, ale ja eklektyzm traktuję jako zaletę – powiedziała „Nowemu Czasowi” w krótkiej rozmowie po koncercie. Wykorzystując możliwość bezpośredniej wymiany spostrzeżeń na temat koncertu nie omieszkałem zapytać panią Krystynę, jak ocenia jako pedagog Akademii Muzycznej kondycję polskiej piosenki. – Jest duża liczba całkiem poprawnie a nawet bardzo dobrze śpiewających ludzi. Media pokazują to w różnego rodzaju programach konkursowych, których pojawiło się już tyle, że trudno mi jest wymienić wszystkie ich tytuły. Poza tym nie oglądam ich, ponieważ bardzo mnie irytują komentarze wypowiadane po występach uczestników tych zmagań. Jednocześnie korzyść z tego, że aż tylu młodych ludzi jest wokalnie utalentowanych jest bardzo niewielka. Ich repertuar jest najczęściej tworzony przez nich samych i jest koniunkturalny, przez co jest nietrwały, gdyż powstaje głównie z potrzeby zarabiania pieniędzy, a

nie z potrzeby ducha i wówczas wartość takiej twórczości jest bardzo miałka. Historia utworu w założeniu jego producentów ma potrwać krótko, zainteresować słabo i zniknąć. A tymczasem ja śpiewam niektóre piosenki już 40 lat. Wyrażając swoje krytyczne opinie na temat piątego jubileuszu Jazz Cafe POSK nie zamierzam negować pomysłu na rozmach rocznicowych obchodów tego potrzebnego miejsca spotkań nie tylko polskich artystów i fanów jazzu w Londynie. Rozumiem radość i dumę pomysłodawców ze stworzenia takiej sceny i przy okazji pragnę im szczerze pogratulować zapału i umiejętności zebrania tak ogromnej liczby osób, które przez ostatnie pięć lat na różne sposoby i często bezinteresownie podarowały swój czas i talent, aby czerpać radość z efektów dzieła, któremu się poświęciły. Czasami lepiej jest jednak (mierząc siły na zamiary) dokonać przed realizacją najbardziej nawet szczytnego projektu gruntownej analizy nie tylko środków finansowych, ale przede wszystkich zasobów artystycznych. Niech to miejsce będzie przez cały rok otwarte dla każdego młodego adepta sztuki, który właśnie w zaciszu kameralnej jazzowej kafejki ma szansę wzrastać i uczyć się od najlepszych. Nie wolno jednak, w mojej opinii, czynić ludziom będącym na początku artystycznej drogi nieświadomej krzywdy, stawiając ich podczas takich przedsięwzięć jak wystawnie pomyślany jubileusz na jednej scenie z wokalistami niewspółmiernie przewyższającymi ich umiejętności. Trudno jest obwiniać młodych piosenkarzy za brak właściwego podkładu muzycznego lub autorskiego repertuaru. Do niezbędnej wiedzy scenicznej dorasta się latami, a rozwój artystyczny Dominiki Zachman czy Marty Carillon nie wziął się znikąd i poparty jest ciężką pracą oraz codzienną konfrontacją z własnymi oczekiwaniami. Wierzę głęboko, że ci sami artyści, których występ dziś potraktowałem krytycznie, podczas 10. rocznicy będą gwiazdami pierwszej wielkości. Tylko by tak się stało, potrzebna jest właśnie Jazz Cafe POSK, a nie jej jubileusze. One powinny być wydarzeniami, na których występ nie będzie szkołą, a wyjątkowym zaszczytem. A tak przy okazji zawsze zastanawiałem się, dlaczego czwarta rocznica ślubu nazywana jest kwiatową, a piąta drewnianą. Czyżby porzekadło to sprawdzało się także przy innego rodzaju jubileuszach?

Gospodarka się kurczy, pracy nie ma, gdyby nigdy nic zgarniają premie. O t nie było powtórki i dlaczego kapitaliz socjolog GERARD HANLON, w rozmo Uważa pan, że u źródeł bałaganu, w jakim się znaleźliśmy jest neoliberalna rewolucja z lat osiemdziesiątych?

– Tak. W latach osiemdziesiątych po obu stronach Oceanu doszła do głosu filozofia, która doradzała odrzucenie idei państwa opiekuńczego i przesunięcia w stronę neoliberalizmu zalecającego jak najmniej ingerencji w siły rynkowe. Symbolem tej tendencji stała się Margaret Thatcher. W owym czasie w Stanach Zjednoczonych dominowała tak zwana reaganomika, siostrzana wobec pomysłów Żelaznej Damy. Wiele amerykańskich uniwersytetów i think-tanków nawróciło się na nią, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych zawiódł keynesizm. Chodziło o to, by państwo odgrywało jak najmniejszą rolę. O deregulację gospodarki i jak największe jej zglobalizowanie. O wystawienie ludzi na działanie sił wolnego rynku. Symbolem tego myślenia o gospodarce są Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Światowa Organizacja Handlu czy Europejski Bank Centralny. Rynek był podobno sprawiedliwy. Pomysł był taki, byś to ty decydował o swoim losie, a nie urzędnicy, jak to podobno miało miejsce w państwie opiekuńczym. Sprzedano to ludziom tak: „jeśli będziesz pracowity, rynek cię wynagrodzi”. W teorii brzmi to dobrze. Ale czy jesteśmy pewni, że ludzie zawsze wiedzą, co jest dla nich najlepsze? Retoryka swobodnego wyboru jest atrakcyjna, ale gdy jej się przyjrzymy, zobaczymy, że ten system wygenerował większe nierówności niż w czasach wiktoriańskich. Wini pan rynek. Ale prawicowa opowieść głosi dokładnie coś innego: to przerost państwa opiekuńczego wpędził nas w ten cały bałagan. Państwo wydaje zbyt wiele, a siatka bezpieczeństwa staje się sposobem na życie. Obaj doskonale The Pheasantr y w Chelsea to p opularny sobie londyńsprawę ski klub jzaztego, zowy, że w kwtóWielkiej rym 3 kwiBrytanii etnia wystpańąpiła zdajemy Krystyna Prońko. Przy akompastwo niameopiekuńcze ncie Denmarkrozrosło Street Bigsię Bazndczasem artystkado zaśabsurdalnych piewała kilka znanych polskiej części publiczności utworów. Jednak tego wieczoru w jej reper tuarze znalazły się rozmiarów, często wytwarzając po prostu kulturę uzależnieprzede wszystkim popularne standardy jazzowe, których kunsztem wykonania zachwyciła międzynarodowe audytorium.nia Jej iod ntezasiłków. rpretacja chociażby I got Rhythm George’a Gershwina, God Bless The Child z repertuar u B–illeSpójrzmy Holiday cna zy Ckraje hildreznrozbudowanymi of Sanchez Chuckświadczeniami: a Mangione pokaNiemcy zały obecnym na sali, jak wyjątkowczy ąiw ybitną wskandynawskie. okalistką jest Kr yOne stynasobie Prońjakoś ko. Wśporadziły. ród publiczPrzetrwaności państwa obecna była Angela Kearney, słypenajwiększą cjalistka ds.zawieruchę. public relatioKryzys n z The P heasantnajmocniej ry, która takw peryferia uderzył podsumowała występ naszej wokalistki: – Mimo że nie rozumiałam większości tekstów, uważam, Europy, a także w Wielką Brytanię oraz Stany Zjednoczone, że Krystyna Prońko była po prostu fenomenalna!

gdzie obowiązywała neoliberalna filozofia. Wielka Brytania przestała produkować, zamiast tego stawiając naS. rynek finansowy. I Tekst i fot.: Monika Jakubowska

Objects for Contemplation Wojciech Sobczyński, znany czytelnikom „Nowego Czasu” artysta i krytyk sztuki mieszka na stałe w Londynie od 1968 roku. Tu ukończył studia w City and Guilds of London Art School oraz w Slade School of Fine Art przy University College London. Od kilku lat galeria Julian Hartnoll udostępnia swoją przestrzeń w czasie wielkanocnym właśnie Wojciechowi Sobczyńskiemu. Ta niewielka galeria znajduje się w miejscu tętniącym sztuką – jej sąsiadami są choćby Royal Academy of Arts czy White Cube Gallery. W tak niezwykłym artystycznym otoczeniu właściciel galerii prezentuje w okresie Wielkanocy prace, które podkreślają kontemplacyjną naturę świątecznego czasu. W tym roku, 3 kwietnia, miało miejsce otwarcie wystawy Sobczyńskiego Objects for Contemplation. Jak podkreślał artysta, tytuł wystawy odnosi się do związku psychologicznego pomiędzy dziełem sztuki a kontekstem, w którym jest ono odbierane. Prace zaprezentowane na tegorocznej wystawie

Sławomir Orwat

to w większości najnowsze rzeźby i obrazy Wojciecha Sobczyńskiego, odchodzące jednak nieco od znanej nam stylistyki artysty. Zamiast obiektów barwnych, odzwierciedlających jego fascynację kolorem, zobaczyliśmy prace stonowane, nawiązujące kolorystyką do wielkanocnego okresu kontemplacji i pokuty. Na płótnach przewijał się motyw potrójnych pionowych linii bądź prętów, niekiedy przypominających krzyże, a trójkątne i strzeliste rzeźby nawiązywały do tej stylistyki. Według artysty te motywy wypływają przede wszystkim z tradycji chrześcijańskiej, z której on sam się wywodzi, jednak oprócz skojarzeń mistycznych przywołują na myśl także nową tradycję europejską, zbudowaną przez globalną nowoczesność oraz życie wśród fascynującej architektury wielkich miast. Wystawa Wojciecha Sobczyńskiego dostarcza wrażeń estetycznych, skłaniając również do głębokiej refleksji dzięki wielości znaczeń, jakie kryją się za każdą z prac. Jedna z nich zdradziła

takie są e winni, a mowej sł

Co w tak

– W Wie powiedn socjaldem go zbudo wrośnięc jaką obse wymusić

Ależ to n budżet p go Fund wprowa widział pan mó

– Jest w trzymy n polityków takiej sza odpowie wierzę w nurtowi, nie to bu znikąd. P li je. Przy tak. Rząd ków, któr dlatego, ż Osob state było jej od ba sję. Ważn Odpowie Brakuje ców Wie ministrów mają oni śli najbie

A co w t To miał dzić tha Mieliśm stwa mi więcej n bory?

odwiedzającym, jaką drogą artystyczną zamierza podążać sam autor wystawy. Wojciech Sobczyński pracuje obecnie nad aranżacjami większych rozmiarów, tworzonymi z różnych przedmiotów i materiałów. W przyszłości ma również nadzieję na kontynuację współpracy z artystami, z którymi spotkał się podczas wystawy Format VI Collective Exhibition w londyńskiej galerii Unit 24.

Olga Maczyńska

– Myślę, talizm”. pilnował to iluzja. Już Adam stwo będ z jaką ne prawdę b dziś prze Rozw wali kryz do końca płaciliśm pobierają nie jest w prostu dz bankier d wynagro tora fina złe, ale n nigdy się

Mówi pa Rozsian państwo


20|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

pytania obieżyświata

Skąd wiadomo, że święte miejsca są święte? Włodzimierz Fenrych

T

afla jeziora Genezaret iskrzy się w słońcu, a po obu jego stronach wznoszą się zbocza wyglądające jak góry zrębowe. Nie są to góry, lecz zbocza doliny wcinającej się głęboko w płaskowyż Galilei. Bardzo głęboko: jezioro Genezaret jest 200 metrów poniżej poziomu morza, a leżące dalej na południe Morze Martwe jeszcze kolejne 200 metrów niżej. Ukształtowanie terenu nad obydwoma jeziorami („morzami”) jest podobne, tyle że nad Morzem Martwym deszcz nie pada prawie wcale i góry są różowe, podczas gdy w Galilei czasem pada i jezioro Genezaret iskrzy się wśród zielonych wzgórz. To właśnie nad tym jeziorem miały miejsce wydarzenia opisane w najlepiej sprzedającej się książce świata. To w tym jeziorze św. Piotr łowił ryby, nad jego brzegiem odbywało się rozmnożenie chleba, na jednym z otaczających wzgórz wygłoszone zostało Kazanie na Górze. Tak naprawdę to nie wiadomo dokładnie, które to były miejsca, tym niemniej nad brzegiem stoją kościoły upamiętniające wszystkie te wydarzenia, a do tych kościołów przyjeżdżają autobusy pełne pielgrzymów z całego świata. Umiejscowienie niektórych z tych kościołów ma swoje uzasadnienie. Kościół Franciszkanów w Kafarnaum stoi nad ruinami starożytnego miasta, odkopana została nawet starożytna synagoga, choć – jak twierdzą archeolodzy – zbudowana jakieś dwa stulecia po Chrystusie. Zatem nie może to być ta synagoga, w której Jezus nauczał. Tym niemniej jest to to samo miasto, w którymś z tych domów uzdrowiony został paralityk spuszczony przez dziurę w dachu, w innym grzeszna kobieta oblała Jezusa drogocennym olejkiem. Dziś widać tylko odkopane przez archeologów ruiny, ale to jest to miejsce. Inne jest uzasadnienie dla umiejscowienia Bazyliki Rozmnożenia Chleba w Tabgha. Archeolodzy odkopali tu ruiny starożytnej bizantyńskiej bazyliki, której mozaikowe podłogi zachowały się dobrze przez całe stulecia pod warstwą ziemi. Benedyktyni z Niemiec zbudowali nad tymi mozaikami nową bazylikę na tym samym planie. Jedną z tych mozaik jest znajdujące się pod ołtarzem słynne przedstawienie kosza z chlebem i rybami, stąd przypuszczenie, że bizantyńska bazylika to wydarzenie miała upamiętniać. Stojący obecnie nad mozaikami benedyktyński kościół jest w prostym stylu, surowe wnętrze bez ozdób, ale z atmosferą ciszy. Przy wejściu jest napis informujący przewodników, że wszelkie wyjaśnienia powinny być powiedziane przed wejściem, tak by wewnątrz panowała cisza i atmosfera modlitwy. I taka atmosfera rzeczywiście tam jest.

Do kościoła podjeżdżają autobusy pełne pielgrzymów z różnych krajów, z Europy, z Afryki, z Japonii, z Rosji. Czasem ktoś przyjedzie na rowerze, tak jak ja. Będąc na rowerze, niezwiązany z żadną grupą, mogłem mieszać się z tłumem i podsłuchiwać, po jakiemu wycieczki mówią. I poczyniłem spostrzeżenie, że Rosjan jest generalnie dużo, ale raczej nie odwiedzają katolickich świątyń. Bazylika rozmnożenia chleba jest wyjątkiem, słychać tu Rosjan, może dlatego, że kiedyś była to bazylika bizantyńska, a więc prawosławna. We franciszkańskim kościele wśród ruin Kafarnaum Rosjan nie słychać. O paręset metrów dalej stoi grecka cerkiew pełna ikon i fresków przedstawiających wydarzenia, które w tych okolicach miały miejsce – tam przyjeżdżają autobusy z Rosjanami, natomiast nie widać raczej innych nacji. Rosjanie kłaniają się przed ikonami, zapalają świeczki, a potem rozkładają z piknikiem nad brzegiem jeziora. Podobne rozdwojenie panuje w Jerozolimie. Do Świątyni Grobu Pańskiego wchodzą i katolicy, i prawosławni, ale zachowują się inaczej. Prawosławni zaraz przy wejściu padają na kolana przed dużą prostokątną płytą marmuru, całują ją i pucują chusteczkami. Teoretycznie jest to płyta, na której balsamowano ciało Jezusa, choć (jak twierdzą przewodniki turystyczne) obecnie leżący w tym miejscu kamień pochodzi z XIX

Przed Ścianą Płaczu

Świątynia Grobu Pańskiego

wieku. Piętro wyżej jest kapliczka Golgoty, gdzie prawosławni stoją w kolejce, by pocałować skałę, na której stał krzyż. Skała ta znajduje się pod niskim ołtarzem, więc aby ją dotknąć, trzeba wejść pod ołtarz na czworakach. Katolicy natomiast biorą udział w drodze krzyżowej odprawianej wzdłuż tej samej ulicy, którą na miejsce kaźni szedł Jezus. Ale praktykującym katolikom zazwyczaj najbardziej zależy na mszy odprawianej w którejś z katolickich kaplic. Świątynia Grobu Pańskiego nie jest jednolitą świątynią, lecz składa się z wielu kaplic, z których każda należy do innego wyznania. Największa, naprzeciw Grobu Pańskiego, jest prawosławna, podobnie jak kaplica na piętrze, czyli na Golgocie. Katolicka kaplica utrzymywana przez franciszkanów z Kustodii w Ziemi Świętej jest po północnej stronie Grobu, a druga – kaplica przybijania do krzyża – też na piętrze, tuż obok Golgoty. Kaplica ormiańska – też niby prawosławna, ale odrębna – znajduje się w podziemiach, a kaplice monofizytów – czyli etiopska i koptyjska (egipska) są na dachu wokół kopuły. Przypomnijmy – Kościół prawosławny uważa, że tylko on jest depozytariuszem wiary prowadzącej do zbawienia. O ile wiem są tylko dwa sporne punkty doktrynalne pomiędzy Kościołem prawosławnym a katolickim. Po pierwsze – w Credo prawosławni mówią, że Duch Święty od Ojca pochodzi, a katolicy że od Ojca i Syna; po drugie – prawosławni do mszy używają chleba wyrośniętego na zakwasie, a katolicy przaśnego. W chlebie przemienionym podczas mszy obecny jest Bóg, ale czy może być

obecny w niewyrośniętym podpłomyku? Albo odwrotnie – Bóg jest obecny w specjalnie przygotowanej białej hostii, ale czy może być obecny w zwykłym wyrośniętym chlebie? Najwyraźniej są to doktrynalne różnice wystarczające, by nie móc dzielić kaplic w Świątyni Grobu Bożego. A skąd właściwie wiadomo, że Świątynia Grobu stoi na właściwym miejscu? Zbudowano ją jakieś trzysta lat po Chrystusie – na jakiej podstawie ustalono, że to jest właściwy grób? Święta Helena (matka cesarza Konstantyna) znalazła tu trzy krzyże, z których jeden leczył chorych po dotknięciu – takie było kryterium sprawdzania czy to ten krzyż, na którym wisiał Jezus. Jak się to ma do kryteriów współczesnej archeologii? Ale chrześcijańskie spory to drobnostka, chrześcijanie w Ziemi Świętej stanowią obecnie niewielką mniejszość. Większość stanowią – w zależności od tego jak liczyć – muzułmanie albo żydzi, a ci są na stopie rzeczywiście wojennej. Żydzi wygrali jak dotąd wszystkie wojny, ale muzułmanie czekają tylko na okazję, żeby się odwdzięczyć. I nie ukrywają tego – każdy arabski taksówkarz opowiada zagranicznym gościom, co by najchętniej zrobił z tymi żydami, co rządzą w Jerozolimie. A rządzą żydzi, mają tam też swoje święte miejsca. Muzułmanie też je mają. Muzułmanie mają dawną świątynię Salomona. Świątynia została zburzona przez Rzymian, ale muzułmanie zbudowali na wzgórzu świątynnym dwa wielkie meczety – w tym słynny Meczet Omara, kryty złotą kopułą. Dziś wpuszczają do tych meczetów tylko muzułmanów, innym wara. Żydzi zdają się być bardziej tolerancyjni. Dla nich najświętszym miejscem jest Ściana Płaczu, gdzie przez 24 godziny wolno przychodzić każdemu. Choć z tą tolerancją też różnie bywa. Kiedy byłem w Jerozolimie, tamtejsze gazety pisały o wydarzeniach w Bejt Szemesz, gdzie ortodoksyjni żydzi opluli żołnierkę siedzą na złym miejscu w autobusie. W Izraelu obowiązkowi służby wojskowej podlegają młodzi ludzie obojga płci, więc żołnierzy i żołnierek wszędzie jest pełno, zwłaszcza w autobusach. Tymczasem w Bejt Szemesz ortodoksyjni żydzi mają swoje własne linie autobusowe, gdzie zwyczajowo kobiety siedzą z tyłu, a mężczyźni z przodu. Tego rodzaju segregacja jest w Izraelu nielegalna, wobec czego żołnierka usiadła z przodu i nie chciała się przenieść, kiedy jej zwrócono uwagę; w rezultacie została opluta. W gazetach podniósł się raban – ci pejsaci pozwalają sobie na zbyt wiele i trzeba to ukrócić. Generalnie jednak pejsaci stanowią w Izraelu mniejszość, nie wszyscy zresztą są nietolerancyjni. Większość stanowią oni chyba tylko pod Ścianą Płaczu, czyli zachodnią ścianą Świątyni Salomona. To jest dla żydów najświętsze miejsce na ziemi. Twierdzą oni, że Obecność Boża nigdy nie opuściła murów świątyni. Tu modlą się oparci czołem i dłońmi o mur, wtykają w szparki muru papierki z modlitwami. A nawiasem mówiąc – to ciekawe – żydzi, którzy twierdzą, że to niemożliwe, by Bóg wcielił się w człowieka, a tym bardziej był obecny w chlebie – twierdzą, że Obecność Boża jest w kamiennym murze. Czy to nie jest równie irracjonalne? A z drugiej strony – jak udowodnić, że tej Obecności tam nie ma? Trzeba by najpierw mieć definicję Boga. A czy Boga można zdefiniować? Czy ateiści, którzy wyśmiewają wiarę w obecność Boga w murze świątyni albo w przaśnym chlebku – są aby naprawdę racjonalni?


|21

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

czasoprzestrzeń

londyn w subiektywie Snuję się ulicami miasta, w zakamarki i kąty zaglądam, by wiosnę znaleźć. Zwariowałam chyba, przecież to Wyspa! Czapki i szale cisnęłam na dno szafy i teraz mam za swoje – stoję na przystanku zębami wystukując alfabet morsa. Niech już jaśnie wiosenka zimną suką być przestanie i dłużej nam oczu nie mydli mdławym odcieniem kwitnących magnolii! Kątem oka dostrzegam żółtą plamę żonkili. Rzucam się na trawnik, czołgam z prawej do lewej, by kadr był jak najlepszy, by wiosnę w nim zatrzymać. Szur-szur. Szur-szur. Szuru-szur. Zatrzymuje się w kadrze najpierw jeden balkonik, potem drugi. Starowinki obrzucają mnie chłodnym spojrzeniem, po czym wychodzą. Z kadru. A ja, w niemym towarzystwie kominów Batersea Power Station, leżę i nieśmiało czekam na wiosnę. Tekst i zdjęcie: Monika S. Jakubowska

STERTA Jacek Ozaist

O

d tego czasu trzymaliśmy się Waldiego. Kilka tygodni męczyliśmy się jeszcze na myjni, a on myślał. Codziennie zasiadaliśmy na naszej ławeczce i przy piwie konsultowaliśmy jego pomysły. Spółka rikszarzy, bramkarze w nocnych klubach, sprzątacze biurowców, pracownicy farmy, wyprowadzacze psów... On proponował, my szukaliśmy słabych stron i najczęściej pomysł upadał. Ale Waldi nie rezygnował. – A co wy umiecie? – zapytał w końcu wyraźnie poirytowany. – Trochę malowałem – przyznałem nieśmiało. – Płytki – mruknął braciak. – Jakie płytki?! – wrzasnąłem. – Pomocnikiem byłeś! – Ty też. Malarza. Waldi wskoczył między nas niczym zawodowy sędzia bokserski. – Jest cienka granica między pomocnikiem a wykonawcą. Tyle że pomocnik odwala najgorszą robotę. – wtrącił pojednawczo. – Ja trochę kładłem tapety. Czyli z grubsza podpadamy pod dekoratorkę. Słyszy się na lewo i prawo, że Polacy odnawiają Londyn. My też możemy. Poczułem jak wypełnia mnie światło. Brygada re-

montowa to było to. Uściskaliśmy się radośnie i poszliśmy dokupić piwa. Praca na myjni nie dawała żadnych perspektyw, ale pozwalała nowym przetrwać pierwsze miesiące w Londynie. No bo co można było zrobić za trzydzieści funtów dziennie? Za sześć dni to sto osiemdziesiąt, a przecież samo mieszkanie kosztuje pięćdziesiąt pięć, żarcie powiedzmy dwadzieścia pięć, no i alkohol trzydzieści-pięćdziesiąt – w zależności od humoru, okazji, ochoty. Zostawały człowiekowi żałosne resztki, a przecież nie po to wyjeżdżał z kraju. Od tamtego pełnego euforii wieczoru minęło sporo czasu. Kupiliśmy narzędzia, zbudowaliśmy sieć kontaktów, nabraliśmy szacunku do samych siebie i własnych możliwości. A potem wszystko straciliśmy. Klientom najbardziej nie podobał się nasz wygląd i zapach, jakby to miało jakiś wpływ na jakość roboty. Spojrzałem na Waldiego. Miotał się po pokoju, niczym nagi niedołęga w pokrzywach. – Nie mogę jasno myśleć! – wykrzyknął teatralnie i pobiegł do kuchni. Tam wspiął się na wysokie krzesło i sięgnął ręką pomiędzy butelki stojące na szafce obok okapu nad piecykiem. – Co ty robisz? – Kombinuję, której jeszcze nie wypełniłem wodą... – Co??? – Oni i tak tego nie piją. To dekoracja. O, wiem! Gin jest cały. Zeskoczył z promiennym uśmiechem oraz pękatą butlą w ręce. – Smakuje jak Brutal z kiosku, ale powinien gdzieś być tonik... Wypiliśmy po dużej szklance. Waldi zaciągnął się dymem ze skręta i nagle spojrzał na mnie wzrokiem szaleńca, któremu wydało się, że wreszcie zrozumiał wszechświat. – Jakie to banalne! Jakie proste! Spokojnie czekałem na wyjaśnienia.

– Zesquatujemy flat na dole! Mieszkam tu pół roku i nigdy nie widziałem właściciela. Nie słyszałem ani jednego dźwięku. Tam nikt nawet nie zaświecił światła. Rozumiesz, co mówię? – Co to jest squatowanie? – spytałem cienkim głosem. – Zajmujemy chatę i jest nasza. – To legalne? – Nie do końca. Przestępstwem jest tylko włamanie. – No więc jak wejść do czyjejś chaty bez włamu? – Einstein też potrzebował czasu. Minutka! Też popadłem w zadumę. Ten dziwny budynek miał dwoje drzwi. Te po prawej wiodły do mieszkania na górze, w którym akurat byliśmy, a więc te po lewej musiały prowadzić do mieszkania, które zajmowało całą powierzchnię parteru. Były nieźle odrapane. I ta zadymiona zasłonka. Może faktycznie od dawna nikt tam nie mieszkał... – Ok. Musimy zrobić dziurę w podłodze – zdecydował Waldi. – Te klepki i tak nie trzymają się kupy. Później załatamy sufit, a klepki ułożymy na miejsce. Z dziecinną łatwością oderwał jedną z nich i naszym oczom ukazał się goły beton. – Potrzebujemy narzędzi. Jeden z lokatorów jest budowlańcem. Ma w cholerę dupereli w garażu. Chodź! Znaleźliśmy młotki, dłuta, a nawet wiertarkę udarową i komplet profesjonalnych wierteł. Ogarnął mnie dziwny szał połączony z zawziętością, jakiej nie zaznałem od czasu, gdy pewien gość postanowił odbić mi dziewczynę. Wybiłem mu wtedy zęba i wlokłem za pasek po całym parkiecie dopóki ochroniarze nie wyrzucili nas z dyskoteki na pysk. A Gośka i tak odeszła. Wierciliśmy jak szaleni. Kuliśmy jak wariaci. Gin szybko się skończył, ale Waldi znalazł na półce jeszcze jakieś winko. Byłem niesamowicie szczęśliwy. Zwątpi-

łem tylko raz, gdy wielki kawał betonu i cegieł runął w dół, czyniąc potworny rumor. Zamarliśmy w bezruchu, ale najwyraźniej na dole nie miał kto zareagować. – Schodzimy – zarządził Waldi. – Zaraz. A powrót? – Racja. Skręćmy coś z prześcieradeł. Nie musieliśmy. W garażu był zwój solidnej liny, na której zacząłem spuszczać Waldiego ku naszej, jak mi się wydawało, świetlanej przyszłości. Trzymał się nieźle do czasu, gdy jego głowa nie dotarła do krawędzi dziury. Wtedy dłonie zaczęły mu drżeć, a on oblewać potem. Spojrzał na mnie błagalnie, jak ostatni majtek na Titanicu, po czym puścił linę. Huk był strasznie donośny. Przez kilka minut nasłuchiwałem czy nie słychać wycia policyjnej syreny, ale okazało się, że nawet braciak się nie obudził. Odetchnąłem. – Waldi, żyjesz? – Jeszcze nie wiem... – Jak tam jest? – Niezła chatka, choć nieco zakurzona. Kichnął i roześmiał się wesoło. – Mamy dom! Czujesz te oszczędności? Żadnego czynszu, depozytu... Coś tu dziwnie śmierdzi... – Idę do ciebie! – Dobra. Byłem w lepszej formie niż on. Zsunięcie się na dół zajęło mi kilka sekund. Wylądowałem na zakurzonym stole otoczonym przez cztery zdobione krzesła. W całym domu unosił się niepokojący zapach, jak gdyby mięsa zapomnianego w wyłączonej miesiąc temu lodówce. – Waldi? – Jestem w kuchni. Mamy co pić!!! Rozejrzałem się po mrocznym wnętrzu pokoju, w którym wylądowałem. Kominek, sofa, przetarty dywan, niewielki stoliczek pełen fotografii w zdobionych ramkach, kryształowa karafka z jakimś płynem... – Hu! cdn.


22|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

czas na podróże

Na Morzu Karaibskim Jacek Ozaist

B

arbados z wysokości nieba wygląda płasko i niewyraźnie. Nie widać gór ani żadnych specjalnych form ukształtowania terenu, ale jedno widać dobrze – żółte wstęgi piaszczystych plaż, z których wyspa słynie. Na płycie lotniska Grantley Adams International niespodzianka. Prosto z samolotu busy zabierają nas do portu. Odprawiamy się dopiero przed wejściem na prom, którego sylwetka dumnie prezentuje się na tle błękitnego nieba. Barbados robi wrażenie schludnej, nowoczesnej i świetnie zarządzanej wyspy. Domy, które mijamy są kolorowe i zadbane. Ludzie wyglądają na autentycznie szczęśliwych. Nie popełniamy tego samego błędu, co dwa tysiące innych turystów i nie zostajemy na pokładzie promu. Po szybkiej toalecie biegniemy poszukać najbliższej plaży. Taksówka do Bridgetown kosztuje kilka dolarów, lecz my, po ośmiogodzinnym locie potrzebujemy rozprostować kości. Idziemy brzegiem oceanu, wchłaniając promienie tropikalnego słońca. W niedzielne popołudnie stolica Barbados wygląda jak senne, prowincjonalne miasteczko. Psy, a nawet ludzie drzemią pod murami budynków w rzadko napotykanym cieniu krzewów. W barach też pustawo. Wyspa zdaje się trwać zahipnotyzowana w lepkim ukropie. Mijamy budynek parlamentu i przez most Chamberlain wchodzimy do portu. Od niewielkiego nabrzeża odrywa się statek z miłośnikami salsy i odpływa w kierunku zachodzącego słońca. Na pokładzie w dziwnym transie porusza się tłum tancerzy w kusych strojach. Na miejskiej plaży sporo ludzi. W dali maszty jachtów wolno chyboczą na falach. W pewnej chwili do wody wchodzi grupa ludzi z końmi na wodzy. Pluskają się, myjąc swoich podopiecznych okrężnymi ruchami rąk. Jeden z koni nagle wpada w popłoch i staje dęba, prawie przewracając swojego opiekuna. Zostajemy na plaży aż do zmroku. W końcu w Londynie zimno i mokro. Trzeba wykorzystać każdą maleńką chwilę, by nacieszyć się klimatem Karaibów.

one haPPy island Dzień i noc płyniemy w kierunku romantycznej Aruby, która stanowi terytorium

zamorskie królestwa Niderlandów, rządzone przez gubernatora. Oranjestad, czyli pomarańczowe miasto, to właściwie jedna, długa ulica, przy której mieści się wszystko, co najważniejsze – sklepy jubilerskie, centrum handlowe, restauracje, puby, bazar, kino, budynki rządowe i ministerstwa oraz najlepsze hotele w tej części wyspy. Wszystko to jest pastelowe, bajkowe, wystylizowane na Kubę lat 60. Centrum handlowe przypomina raczej wesołe miasteczko, całe jest różowo-niebieskie, zaś liczne białe wykusze i werandki przywodzą na myśl seraje arabskich szejków. Przed budynkiem Ministerstwa Turystyki widnieje wielki, znany na cały świat napis: I Love ARUBA, który zdaje się być równie nośny, jak dewiza wyspy brzmiąca: One Happy Island. Nie ma chyba takich, którzy by nie przystanęli przy tym szyldzie, by zrobić sobie pamiątkową fotkę. Jedziemy na krótką wycieczkę po okolicy. Powierzchnia Aruby to tylko 180 kilometrów kwadratowych, na których mieszka niewiele ponad 100 tys. ludzi. Większą cześć wyspy zajmują porośnięte rozmaitymi odmianami kaktusa pagórki. Główną uprawą i zarazem towarem eksportowym Aruby jest wszędobylski aloes. Na jednym ze skrzyżowań widzimy stare, zniszczone domy z poprzedniej epoki i niewielki zaułek, jakby żywcem przeniesiony z komputerowej wizualizacji prężnego dewelopera. Okazuje się, że jesteśmy świadkami ogromnego postępu, jaki dokonał się tu w ostatnich latach. Piękne, otoczone murem, wyposażone w parking i trawnik domki jednorodzinne robią bardzo miłe wrażenie, straszą jedynie ich kolory – są zielone, ceglaste, beżowe, błękitne, różowe... Koszt takiego domu to 80 tys. dolarów, czyli w przeliczeniu jakieś 50 tys. funtów. Patrzymy na siebie, chrząkając znacząco. A może by tak pewnego dnia zamieszkać na Happy Island? Zwiedzamy Casibari Rock Formation, czyli zespół skał rozrzuconych po niewielkich wzgórzach. Gdy ruszamy wyobraźnią, delikatnie podsycaną przez przewodnika, dostrzegamy w wielkich głazach rozmaite kształty, których nie sposób zobaczyć na pierwszy rzut oka: wieloryba leżącego na boku z półotwartą paszczą, głowę goryla czy groźnie wyglądający łeb dinozaura. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na chwilę przy latarni morskiej na północy wyspy, by z góry podziwiać panoramę słynnej Palm Beach i plaż przy największych hotelach – Riu Palace, Hyat czy Marriott. Widok zapiera dech w piersiach.

Plaża z drzewami divi divii

Jadąc w dół, mijamy kilka plaż, z których jedna przebija drugą swą urodą. Podobno jest ich tyle, że każdy znajdzie jakąś dla siebie. Przekonujemy się o tym wieczorem, gdy wędrujemy plażą Surfside w stronę lotniska Reina Beatrix. Rozsiadamy się na skrawku piasku w cieniu drzew divi divi i obserwujemy zachód słońca. Wokół żywej duszy. Plaża jest cała nasza. Z dala nadlatuje wielki samolot pasażerski. Wolno sunie nad taflą morza, by przelecieć nad ogrodzeniem lotniska i zniknąć nam z oczu. Woda jest ciepła. Mamy czas do północy. Naprawdę kochamy Arubę.

willemstad Wczesnym rankiem nasz prom przybywa do stolicy Curaçao – Willemstad, ale żeby w ogóle mógł wpłynąć do portu, uruchomiony w 1888 roku most pontonowy musi otworzyć się na pełną szerokość. Cumujemy przy olbrzymim wiadukcie, przy którym nasz prom już nie wydaje się tak wysoki, jak przedtem. Jadące górą samochody wyglądają niczym zabawki. Nazwa Curaçao nie ma nic wspólnego z drobiem, gdyż drugie „c” ma u dołu maleńki ogonek, co sprawia, że poprawnie wymawia się ją „Kurasao”. W porównaniu z widzianym poprzedniego Oranjestadem, Willemstad to prawie metropolia. Mieszka w nim więcej ludzi niż na całej Arubie. Niegdyś Willemstad pełnił funkcję centrum rafineryjnego holendersko-brytyjskiego koncernu Royal Dutch Shell, obecnie zajmuje się głównie turystyką i handlem. Podzielone kanałem miasto składa się z dwóch dzielnic – Pundy i Otrabandy. Ta pierwsza już zawsze będzie się turystom kojarzyć z kolorowymi fasadami zabytkowych kamienic, dzięki którym Willemstad nazywa się również Małym Amsterdamem. Robią niesamowite wrażenie, bo poza pastelowymi barwami, ich kształty i ornamenty nie mają nic wspólnego z architekturą miast i miasteczek Morza Karaibskiego. Przywodzą na myśl raczej bulwary Bergen, Kopenhagi czy Gdańska. Podobno pomalowano je tak pstrokato, by nie przypominały potomkom kolonizatorów pochmurnej i szarej Holandii. Kamienice Pundy zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1997 roku. Otrabanda to głównie stary Rif Port powstały jeszcze w 1828 roku dla celów obronnych miasta. Mieszczą się w nim luksusowe hotele, kasyna i restauracje, z których murów można podziwiać leżącą po drugiej stronie Pundę. Po krótkiej wędrówce starówką, pełną sklepów z tandetnymi pamiątkami, jedziemy zobaczyć rekiny i delfiny. Sieć busików, bardzo często prowadzonych przez kobiety, jest tu podobnie rozwinięta jak w Polsce. Błyskawicznie dostajemy się w pobliże Aquarium, gdzie za 19 dolarów można spędzić cały dzień. Bierzemy udział w karmieniu pelikanów, żółwi i małych rekinów, obserwujemy igraszki delfinów i pływających w ich towarzystwie szczęściarzy, potem w zaciszu sali telewizyjnej oglądamy film o przyjściu na świat delfina w niewoli. Gdy okazuje się, że pora wracać na prom, wcale nie mamy na to ochoty.

Rodaka cień Następnego ranka budzimy się w Wenezueli, a dokładnie na należącej do niej Margaricie. Na nabrzeżu czekają już Jeepy Wranglery, którymi ruszamy na podbój wertepów wyspy. Całą drogę można stać na tylnych siedzeniach, z jednym wyjątkiem – musimy usiąść jedynie wtedy, gdy mijamy radiowóz lub posterunek policji. Mandaty za to wykroczenie są podobno egzekwowane bezwzględnie. Widoki na Margaricie nie są zbyt imponujące, ale pęd powietrza i pagórkowate bezdroża nieustannie dostarczają nam adrenaliny. Zatrzymujemy się na zupełnie dzikiej plaży, na której nie widać śladu pozostawionego przez człowieka. Kierowcy częstują nas lokalnym rumem i każą podziwiać dwa wierzchołki gór mające symbolizować kobiece piersi. Po którymś drinku pewnie by zaczęły je przypominać, lecz musimy jechać dalej. W drodze powrotnej zauważamy bilboardy lokalnego polityka z rzucającym się w oczy nazwiskiem Radonski. Okazuje się, że Henrique Capriles Radonski ma korzenie rosyjskie, polskie i holenderskie, zaś jego dziadek był zaangażowany w działalność polskiego ruchu oporu podczas II wojny światowej. Potomek emigrantów rzucił wyzwanie samemu Hugo Chavezowi, z którym stoczy bezpośredni pojedynek w wyborach prezydenckich już w październiku 2012. Obiecujemy trzymać kciuki i wracamy na prom.

dwa Pitony na Świętej Łucji Po ostatnim pobycie na Małych Antylach nabrałem przekonania, że najbiedniejsze w tej części Karaibów wyspy to Dominica i Grenada. Teraz, idąc ulicami stolicy St. Lucii szybko zmieniam zdanie. Tylu umęczonych, biednych ludzi w łachmanach pośrodku brudnego, spalonego słońcem miasta jeszcze nie widziałem. Spacer po Castries pozostawia po sobie same niedobre wrażenia, a kupione za przysłowiowe grosze pamiątkowe muszle już zawsze będą o tym wszystkim przypominać. Na szczęście przed nami jeszcze wyprawa katamaranem. Płyniemy w stronę głównej atrakcji turystycznej wyspy, czyli dwóch szpiczastych szczytów wznoszących się stromo nad powierzchnią morza. Od strony wody St. Lucia robi dużo przyjemniejsze wrażenie. Strome zbocza co jakiś czas ustępują niewielkim zatoczkom zakończonym plażami. Raz są zupełnie dzikie, zarośnięte lasem deszczowym, innym razem należą do luksusowego, otoczonego palmami hotelu. Opalamy się na plandekach z przodu katamaranu popijając wyborny rumowy poncz lokalnej produkcji. Dwa porośnięte pnączami trójkąty na tle nieba to Piton Mniejszy (750 m) i Piton Większy (797 m). Rosną nam w oczach w miarę zbliżania się ku zatoce Soufriere Bay i starej stolicy wyspy. Nie wchodzimy na prom już tak ochoczo. Jutro znów będziemy na Barbados, ale bez tej lekkości, z którą rozpoczyna się każdy urlop. Pewnie zajrzymy na plażę pożegnać się z ciepłym morzem. Potem lotnisko i całonocny lot do Londynu. Żegnajcie Karaiby. Po raz drugi. Na pewno nie ostatni.


|23

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

czas na relaks

Na ławeczce graŻyNa Maxwell

Zawód: TeScIOwa – Dlaczego nikt nie pokusił się na napisanie prawdziwie pożytecznej pracy naukowej na temat Teściowa jako prototyp terrorysty domowego? Powodem na pewno nie jest brak materiału! – tak zaczęła swoją historię młoda, rudowłosa Maryla. Usiadła, a raczej zajęła całą szerokość Ławeczki. Jej kształtnie ułożona fizyczność buchała energią. Gestykulowała jak rozwianowłosy dyrygent w filharmonii. Jej wyartykułowany język szedł w parze z jej podekscytowaniem. – Ławeczko, właśnie zakończyłam otwartą wojnę domową z teściową. Arkana tej walki muszą pozostać jednak tajemnicą. Siadam na Ławeczce, bo potrzebuję swego rodzaju ekspiacji. Walczyłyśmy o mężczyznę! Cal po calu zmagałyśmy się o prymat kobiety alfa w jego życiu. Ona miała go przez dwadzieścia pięć lat, a ja go chciałam na następne pięćdziesiąt. Mój adwersarz, mamusia męża, walczyła brudno. Stosowała chwyty poniżej pasa, rzucała na mnie zły urok i wbijała szpilki w lalkę o moim podobieństwie. – Masz moją całkowitą uwagę – wypowiedziała się Ławeczka. – Jestem za tego rodzaju wojnami domowymi, bo są one jedyną skuteczną higieną tego świata i uwalniają ludzi z wirusów złośliwości. – Wszystko było jak w bajce – Maryla podjęła na nowo opowieść. – On archeolog, ja humanistka. Jesteś za młody, żeby zajmować się starością – przekomarzałam się z nim. Mówił, że jestem jego najcenniejszym odkryciem, i znajdując mnie, dokopał się do prawdziwych skarbów tej ziemi. Jako ślubną przysięgę wyrecytował własne słowa, że przybył zza drugiej stro-

ny czasu, że szukał mnie od jego początków i że zostanie ze mną do końca. Żyliśmy sobie w idylli własnego zauroczenia, świat dużo z nas nie miał, bo byliśmy bardzo zajęci odkrywaniem samych siebie. Niespodziewanie, po roku, zaludniło się w naszym życiu. Matka męża, która mieszkała na stałe za granicą, zapałała nagle sentymentalną tęsknotą za rodzinnym krajem i za synem jedynakiem. Postanowiła więc wrócić i zamieszkać z nami. I tak się zaczęła historia wojny niechlubnej! Ja w swojej świętej naiwności bardzo się cieszyłam, wyobrażając sobie typ kobiety matriarchalnej, takiej, która wiedziona mądrością pokoleń, prowadzi stado słoni do terenów z wodą i zieloną roślinnością. Pomyślałam, kobieta światowa, nauczę się wiele od niej, łączy nas wspólny cel – miłość do tego samego mężczyzny. Snułam wizje życia głębokiego, ciekawego, uzupełniającego się. Nic z tych rzeczy. Kierunek, w jakim teściowa spychała nasz związek, to wyboje, padoły, zagłada i niszczenie wszystkiego. Jak to jest możliwe, ktoś spyta? Jaki był logiczny motyw i cel jej działań? Przecież kibicujemy tej samej drużynie... A jednak... Symbolicznie, podczas wesela teściowa, według tradycji, przekazała mi dar w postaci swojego syna. I tu jej aktywna rola powinna się kończyć... Ale nie dla mamusi mojego męża. Ona dopiero odżyła. Na nowo chciała mieć syna tylko dla siebie. Nasz dom stał się terenem większej manipulacji niż forum Narodów Zjednoczonych. Niczego już nigdy nie robiliśmy we dwoje, ona zawsze z nami była, jeździła na wakacje, weekendy, chodziła na przyjęcia, wtrącała swoje trzy grosze we wszystkie nasze sprawy. Grała rolę dobrej i pomocnej, to znów słabej i nieszczęśliwej, przepadała za naszym towarzystwem, bo to, jak zapewniała, dodawało jej zdrowia i utrzymywało przy życiu. Ja zostałam odsunięta od wszystkiego, co żona powinna robić. Nawet w naszej małżeńskiej sypialni nic się nie działo, bo ściany są takie cienkie. Nie gotowałam obiadów, bo teściowa wiedziała najlepiej, co jej synuś lubi, nie prasowałam jego ko-

szul, bo on woli składane, nie udawało mi się nawet wstać wystarczająco wcześnie, żeby mamusia już nie stała w kuchni z kawą i jajecznicą ze szczypiorkiem. Zawiązywała mu szalik koło szyi i całowała jak wychodził z domu. Głośno też radziła, żebyśmy nie myśleli jeszcze o dzieciach, bo obowiązki męża i ojca to za duża odpowiedzialność dla syneczka i niejednego mężczyznę przyprawiły o przedwczesny atak serca. Uznałam Teściową za domowego terrorystę, który dysponuje najniebezpieczniejszym arsenałem zbrojeniowym, bo używa uczuć jako metody rażenia i szantażu. Mąż mój, który był mocnym i silnym mężczyzną, i fizycznie i psychicznie, stał się jak ciepłe kluski, bez wyrazu i woli, jak naleśniki bez dżemu i cytryny. Trzydziestoletni maminsynek. Zrozumiałam, że mężczyźni są najgorszymi aktorami tego świata i za nic nie potrafią grać równolegle dwóch ról, syna i męża. Zawsze którąś z ról kładą! Postawiłam wszystko na jedną kartę i zamieniłam się w walczącą lwicę. Musiałam go odzyskać za wszelką cenę. Przy pomocy znajomości i koligacji, drobnych acz błogosławionych intryg, wynegocjowałam półroczny wyjazd męża na archeologiczne poszukiwania mumii w pustynnych piaskach Sahary. Teściowa i ja zostałyśmy same. I tu zamknę swoją historię. Tak jak i w polityce, teczki z napisem

„ściśle tajne” mogą być wyjawiane dopiero po pięćdziesięciu latach, a wtedy to już… Po powrocie męża z wykopalisk na nowo żyliśmy tylko dla siebie i sobą. Teściowa ze smutkiem stwierdziła, że jednak tęskni za swoim drugim krajem i wyjechała z naszym błogosławieństwem. Przyrzekliśmy jednak sobie, że będziemy razem spędzać święta i wakacje. I spędzamy. Teściowa, ja, jej syn i bliźniaki w drodze. Ławeczka spojrzała z podziwem na Marylę. Młodość może i często musi być mądra. Bo inaczej rekrutacja na mężów musiałaby się odbywać wyłącznie wśród wychowanków sierocińców i domów dziecka. Ile jest ogniw w łańcuchu zlośliwości teściowych? Jaka jest dozwolona dzienna dawka ich trucizny? Czy jest kompas, który pozwoliłby poruszać się bezpiecznie w ciemnomrocznym świecie teściowych? Niech nas nie zwodzi retoryczność tych pytań. Wiele kobiet w późniejszym życiu staje się teściowymi. Czy będą wspomagać swoje synowe, czy je zwalczać, jeszcze same tego nie wiedzą. Ale tak na wszelki wypadek lepiej uczyć się rzemiosła za młodu, bo kto wie, czy nasze rodzinne przedstawienie reżyseruje przewrotny diabeł czy naiwny anioł. A obaj w przebraniu teściowej.

JC ERHARDT: Sweet Taste of Revenge Heaven has no rage like love to hatred tur ned. Nor hell a fur y like a woman scor ned. from “The Mour ning Br ide" (1697) by William Congreve I’ve had dark thoughts of revenge lately. You see, a fr iend of mine… It is always a friend, a husband, a wife, a girlfriend, since it’s only those closest to hear t that can cause pain. An eye for an eye t hunders Bible. An eye for an eye would make the whole world blind – answers Gandhi. Revenge is a confession of pain – says a Latin proverb. Don’t get mad, get even – advises R. F. Kennedy. Revenge is sweet… umh, this must’ve come from a woman. I decided to look at the inter net. I googled. After a few minutes, I was amused. Anytime a bird takes crap on my car, I eat an entire plate of scrambled eggs on the porch. Just to show the birds what I am capable of. This was

the most amusing q uote. But after half an hour I couldn’t believe my eyes. There are revenge databases, entire websites dedicated to the revenge tactics from the masters. Take this, for example, The eleven commandments of revenge: The first one goes. Thou shalt neither trust or confide in anyone. Sounds like a terrorist mantra? And I haven’t even got to the heavyweight stuff. Pages and pages of detailed instr uctions on how to over take somebody’s life and ruin it. Is this legal? Apparently so. I wonder when is the line between the real and the abstract in someone’s mind? Because it did cross mine. More then once. Of course, I didn’t do it. But I know someone who did. A friend was breaking up with his girlfriend. We all saw it coming, he was cheating with someone else for months. And since it was his house, the wronged girlfr iend had to move out. Which she did, wit hout too much fuss. All was well, until

he star ted to get headaches in the mornings. Walking about bleary eyed and pale. ‘Can’t sleep. Feel funny.’ Poor soul, must feel a bit lonely, we thought, maybe a bit depressed after the breakup. ‘Can’t sleep. Has anybody not emptied the dustbins? Funny smell around’ he was moaning. Definitely depressed, we thought. As days passed he was getting more and more green in the face and we heard more and more complains about smells. We’ll visit him, we thought, he is a close neighbour, we’ll bring some food, he likes seafood, that should cheer him up. He opened the door. ‘What a pong’ we chorused. ‘Don’t you ever open the windows?’ ‘I told you, it smells’ he said. ‘And t he worst seems to be in my bedroom’. Oh, yeah, we rolled our eyes but like a pack of hounds we followed him upstairs into his bedroom. ‘How can you sleep, here… it smells!’ ‘I told you’ he said. We st ar ted to sniff. Round the corners. Under the

bed. Under the sheets. Between t he f loorboards. Not hing. The mattress looked per fect, untouched. ‘It’s coming from t he mattress’ we all agreed. ‘Did you, by any chance…?’ ‘No, I didn’t.’ he said, ‘But it’s coming from there’. We were all sniffing t he mattress now. ‘We need a pair of scissors. A scalpel, a knife, it’s definitely coming from there…’. We started to dissect the perfectly looking mattress. And there, after some digging, hidden between spr ings, cushioned by foam, and exper tly sewn in, was one sweetly decomposing prawn. The ‘revenged’ fr iend is a successful foreign correspondent with a well-known broadcaster, trampling the Afr ican plains and doing his good work. When we meet, I ask him ‘Tell me about Mogadishu….’ And he tells me how it feels when the bullets fly over his head and he sleeps under the Sout her n Cross. He is single. And he doesn’t like seafood.


24|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

co się dzieje kino The Descendants

szczyptą tureckiej melancholii i refleksji. Efekt? Długa, ciągnąca się w nieskończoność podróż przez groźne równiny, skąpane w zimnym świetle prosektoria i obskurne komisariaty. Jeden z tych filmów, który boli, gdy oglądamy. Ale jakoś nie chcemy przestać. We Bought a Zoo

Ludziom wydaje się, że życie na Hawajach to wielkie, nieustające wakacje. Ale to nieprawda. Mieszkańcy tego raju na ziemi też cierpią, czują się źle i mają wątpliwości. Historia prawnika, którego żona zapada po wypadku w śpiączkę, a córki oddalają się od niego emocjonalnie, z pozoru jest receptą na typowy hollywoodzki zbiór klisz. Szybko jednak przekonujemy się, że autorzy starali się uniknąć kolejnej sentymenalnej, nieco łzawej komedii o wartościach rodzinnych i „odkupieniu przez miłość”. I choć być może filmowi brakuje ostatecznie kropki nad „i”, to Descendants zaskakuje szczerością. Once Upon a Time in Anatolia Ponury, ale fascynujący film Nuri Bilge Ceylana. Zaskakująco mroczny kryminał o śledztwie w sprawie domniemanego pogrzebania żywcem, gdzieś na równinach Turcji. Klimat jakby wprost wzięty z popularnych ostatnio thrillerów ze Skandynawii. Wszystko jest jednak przyprawione

Komedia romantyczna z gwiazdorską obsadą i nieco ambitniejszym scenariuszem. W rolach głównych Matt Damon oraz Scarlett Johansson. Fabuła jest oparta (miejscami dość luźno) na prawdziwej historii brytyjskiego dziennikarza Benjamina Mee, który postanowił kupić niewielkie zoo. Akcja rozgrywa się w Kalifornii, a w tle – niespodzianka, wielki romans. Bo Scarlett gra właścicielkę ogrodu zoologicznego...

muzyka

spotkamy się z najważniejszą postacią zespołu – Ianem Andersonem. W historii art rocka nie wszystkie podwójne albumy koncepcyjne przetrwały próbę czasu. The Lamb Lies Down on Broadway Genesis czy Tales from Topographic Oceans Yes – mimo fantastycznych momentów – dziś brzmią momentami archaicznie i sprawiają wrażenie wymuszonych. A jak będzie z Thick as a Brick?

Piątek, 27 kwietnia, godz. 18.30 Hammersmith Apollo 2 Queen Caroline St, W6 9

Lunch na klasyczną nutę Jeśli masz akurat wolny dzień albo pracujesz w pobliżu przepięknego Wigmore Hall, możesz wpaść na koncert Christopha Pregardiena (tenor) i Christopha Schnackertza (fortepian). W programie utwory Liszta, Wofla oraz Mahlera. Poniedziałek, 30 kwietnia, godz. 13.00 Wigmore Hall 6 Wigmore Street, W1U 2BP

Ian Anderson Usłyszeć kultowy, podwójny album Thick as a Brick Jethro Tull na żywo? Bezcenne! Nawet jeśli do Hammersmith nie przybędzie cała kapela, to

Sandi Russel Urodzona w Stanach Zjednoczonych Sandi Russell odebrała klasyczne wykształcenie muzyczne. Dość szybko podjęła decyzję o przeniesieniu się za Atlantyk. Tu, jak zapewniają organizatorzy, zyskała sobie popularność na miejscowej scenie jazzowej. W swej dotychczasowej karierze Sandi współpracowała z najwybitniejszymi artystami po obu stronach Oceanu, takimi jak Lionel Hampton, Roy Eldridge, Ellis Larkins, Beaver Harris, Earl May, Don Pullen czy Jean Toussaint. Ma za sobą występy w wielu wiodących klubach jazzowych na Manhattanie oraz recitale w znanych klubach londyńskich i brytyjskich, takich jak jazzowa Pizza Express na Soho, Ronnie Scott,'s Purcell Room czy Riverside Studios.

grać w wieku lat pięciu. Ukończył najlepsze tutejsze szkoły muzyczne. Ma na koncie nagrody na prestiżowych przeglądach w Bremie, Genewie i Dublinie. Szczególnie ceniony jest w Japonii. Do Wielkiej Brytanii przybywa, by zagrać fugi Jana Sebastiana Bacha. Czwartek, 3 maja, godz. 13.00 Barbican, Silk St, EC2Y 8DS

Fish i Glenn Hughes Czasy, gdy były wokalista Marillion samodzielnie wypełniał stadiony minęły chyba bezpowrotnie. Dziś, by zapełnić średniej przecież wielkości salę na Shephers Bush musi mieć on wsparcie od byłego wokalisty Deep Purple, Glena Hughesa. Ale to nieważne. Ryba wciąż ma bowiem oddane grono fanów, szczególnie wśród Polaków. Można się spodziewać, że wielu miłośników jego muzyki wyemigrowało również do Londynu. Ci, którzy przybędą na Shepherd’s Bush usłyszą przede wszystkim solowe kawałki Fisha (w tym z bardzo udanego albumu koncepcyjnego 13th Star, który jak na razie jest ostatnim w dorobku muzyka). Zawsze znajduje się jednak miejsce na trochę starych kawałków Marillion, takich jak Fugazi, Chelsea Monday czy nieśmiertelne Kayleigh i Lavender. Wieść gminna głosi, że szykuje nową płytę. I nawet jeśli stracił górne rejestry w swoim słynnym głosie, wciąż potrafi zaczarować tłum. Piątek, 25 maja, godz. 19.00 O2 Shepherds Bush Empire Shepherds Bush Green, W12 8TT

Tom Jones Jedno jest pewne: o bilety na ten koncert warto zadbać już teraz. Postawny Walijczyk o niepodrabial-

nym głosie cieszy się bowiem na Wyspach nieustającą popularnością. O ile jego gwiazda przygasła nieco w latach osiemdziesiątych, to w latach dziewięćdziesiątych przeżył prawdziwy renesesans między innymi dzięki nowej wersji Sex Bomb czy nagranej w duecie z wokalistką The Cardigans przeróbce Burning Down The House. Podczas koncertu możemy się spodziewać wiązanki jego największych przebojów – choćby What's New Pussycat czy Delilah – ale także utworów z ostatniej płyty, zaskakująco refleksyjnej, bluesowej Praise & Blame. Piątek, 1 lipca, godz. 20.00 Hammersmith Apollo 2 Queen Caroline St, W6 9

Placebo Mieszanka gotyckiego rocka, grunge'u oraz... sentymentalnego popu zawojowała świat na początku poprzedniej dekady. Dziś gwiazda zespołu nieco przygasła, ale wciąż jest on w stanie zmobilizować armię wiernych sobie fanów. Koncert w Greenwich będzie promował najnowsze wydawnictwo zespołu Live at Angkor Wat. Niedziela, 29 kwietnia, godz. 19.00 Indigo O2 Millenium Way, SE10 0DX

teatr Abigail's Party Doskonała sztuka Alison Steadman, która stała się na Wyspach słynna po tym, jak na warsztat wziął ją legendarny reżyser Mike Leigh i przygotował swoim rodakom typową dla siebie psychoterapię. Dziś teatr w południowym Londynie odkurza sztukę o dusznym domu na przedmieściach, pełnym napięcia podczas przyjęcia organizowanego przez neu-

Sobota, 21 kwietnia, godz. 20.30 POSK Jazz Cafe 238-246 King Street, W6 0RF w Posku zaprasza na spektakl dla najjmãodsz zyych

Imelda May

Pod względem muzycznym – rockabilly. Jeśli chodzi o głos – trochę jak Billie Holiday. Taka jest irlandzka wokalistka Imelda May. Bardzo inteligentny pop, szczodrze przyprawiony brzmieniami z lat pięćdziesiątych oraz motywami jazzowymi zabrzmi w Royal Albert Hall po raz pierwszy. Piątek, 4 maja, godz. 19.30 Royal Albert Hall Kensington Gore, SW7 2AP

Cédric Tiberghien Cédric Tiberghien to młody, ale już uznany muzyk. Na fortepianie zaczął

i inni od lat 5 do o 105

obssad da: Teresa Greliiak, Konrad âatacha i Wo ojtek Piekarski muz. Daniel âuszczki

22 kwiecien (niedziela) godz. 17.15, 2 Devonia Rd Rd. Islingt gton 29 kwiecien (niedziela) godz. 16.00 Jazz zz Café fé w POSKu 236-248 King Street, W6 0R RF, me etro: Ravenscourt Park

Bilety £5, (bilety ty rodzinne, 2 doroslyc ch +2 dzieci £15) do na abycia na godzinĐ przed spektaklem. Rezerwacja i informacje : scenapoetyc cka@gmail.com


|25

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

co się dzieje rotyczną gospodynię. No i o monotonii i hipokryzji klasy średniej.

Łagry w sutannie

Menier Chocolate Factory 51-53 southwark street, se1 1te

Wystawa zorganizowana z okazji pięćdziesiątej rocznicy powstania kościoła św. Andrzeja Boboli w Hammersmith. Dokumentuje życie oraz misję kapłanów polskich, którzy działali w Związku Radzieckim w latach 1939-1943.

Can we talk About this? Czy multikulturalizm zawiódł? Co to jest właściwie? Może to nie strategia polityczna, a po prostu sposób nazwania obiektywnej sytuacji, w jaką – chcąc nie chcąc – zostaliśmy wrzuceni w czasach płynnej nowoczesności? Najnowsza sztuka w National Theatre próbuje odpowiedzieć na te pytania, posiłkując się autentycznymi rozmowami z politykami, dziennikarzami, intelektualistami oraz przywódcami religijnymi.

national theatre south Bank, se1 9pX

Mustafa Człowiek skazany za morderstwo wchodzi do celi. Drzwi się zatrzaskują, klamka zapada. Ale oprócz niego do środka wchodzi ktoś jeszcze. Diabeł. Jak wkrótce się okaże, delikatny, wrażliwy muzułmanin nie jest wcale bezdusznym mordercą. Ale będzie się musiał zmierzyć z tym, co czai się w mroku celi i z własnego serca. soho theatre 21 dean street, w1d 3ne

posk 238-246 king street, w6 0rF

piccaso and Modern British Art All About eve

Art sensus 7 Howick place, sw1p 1BB

Wystawa w Tate Britain pokazuje wpływ, jaki na brytyjską sztukę na przestrzeni lat miał Pablo Piccaso. Dzieła mistrza sąsiadują tu więc z obrazami Wyndhama Lewisa (który nawiasem mówiąc był wobec niego dość krytyczny, czemu dał wyraz w publikowanym przez Wortycystów periodyku „Blast”). Jest też Francis Bacon, ale także Henry Moore. Nie zabrakło artysty współczesnego. Organizatorzy starają się pokazać, że styl Picassa wywarł wpływ również na Davida Hockneya. Rezultat? Nieco chaotyczny. Można w dodatku złośliwie stwierdzić, że nie wszyscy zainspirowani dorastają mistrzowi do pięt. Ale wystawa frapująca.

Mondrian/nicholson

tate Britain Millbank, sw1p 4rg

Wybitna fotografka z grupy Magnum zmarła w styczniu tego roku, pozostawiając po sobie setki charakterystycznych fotografii. Między innymi dokumentacja podróży do Chin u progu wielkich przemian z 1979 roku czy unikatowe ujęcia Marylin Monroe, rejestrujące momenty, gdy ściągała na moment swoją maskę i ukazywała wrażliwe, nieco zagubione oblicze, oddalone o lata świetlne od jej publicznego wizerunku. Ekspozycja pokazuje sto zdjęć artystki wykonanych na przestrzeni całej jej kariery.

Ogólnie rzecz biorąc szał na modernizm po I wojnie światowej był raczej domeną kontynentalną. Wyspy Brytyjskie jakoś mu się oparły. W samym Londynie trudno jest znaleźć zbyt wiele śladów po „modernistycznej rewolucji”. A jednak wiatry historii – tej wielkiej, a nie historii sztuki – przywiały tu wielu twórców, którzy zmuszeni zostali do ucieczki przed nazistami. Wśród nich był Piet Mondrian. Wystawa w Courtauld Gallery dokumentuje przyjaźń malarza z urodzonym na Wyspach Benem Nicholsonem. Courtald gallery strand London, wC2r 0rn

jeremy deller

zaangażowania w bieżące debaty ideologiczne i polityczne. Deller ma na swoim koncie manifesty w sprawie wojen w Afganistanie i Iraku czy dzieła krytykujące neoliberalną politykę gabinetu Margaret Thatcher. Na wystawie znajdują się instalacje, rysunki, nagrania audio-wideo oraz plakaty i zdjęcia. Pomogą nam one odpowiedzieć na pytanie, czy Dellerowi udaje się ominąć rafę gazetowej publicystyki, o jaką często rozbija się sztuka krytyczna. southbank Centre Belvedere road, se1 8XX

wykłady/odczyty Urodziny panos pictures Agencja fotograficzna Panos Pictures świętuje dwudziestopięciolecie istnienia. Od zawsze jej działalność skupiała się na kwestiach społecznych. Klub dziennikarski Fronline Club zaprosi do dyskusji trzy osoby odgrywające w agencji kluczowe role: Adriana Evansa, Andrew Testę i Chloew Matthews. Opowiedzą oni

o historii i współczesności agencji oraz o dylematach, przed jakimi staje każdy fotoreporter w dwudziestym pierwszym wieku. Środa, 25 kwietnia, godz. 19.00 Frontline Club 13 norfolk place, w2 1Qj

walka z terroryzmem: etyczne dylematy Dla jednych to skandal i symbol zdziczenia, dla drugich – usprawiedliwiona konieczność. Dyskusja o tym czy osoby podejrzane o terroryzm można przetrzymywać bez wyroku sądowego i postawienia im zarzutów, rozpala głowy współczesnych etyków i prawników. Temat spotkania w London School of Economics staje się szczególnie ciekawy w kontekście oskarżeń pod adresem polskiego rządu, który miał się zgodzić na to, by na naszym terytorium Amerykanie torturowali osoby podejrzane o związki z arabskimi fundamentalistami. Czwartek, 3 maja, godz. 18.30 Hong kong theatre Lse Houghton street, wC2A 2Ae

OGNISKO POLSKIE i Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie zapraszają na

sąd ostAteCzny z cyklu: CzytAnie wierszy znAnyCH poLskiCH poetÓw 5 maja (sobota), godz. 18.00 ognisko poLskie, ii p. (55 princes gate, exhibition rd, sw7 9pn) Jeremy Deller, zdobywca nagrody Turnera z 2004 roku, wpisuje się w szeroko rozumiany nurt sztuki krytycznej; takiej, która nie ucieka od

Adam CzerniAwski – poeta, eseista, tłumacz – w rozmowie z czytelnikami. Utwory pisarza czytają: renata CHMieLewskA i Janusz GUTTner. wstęp: wolne datki.

sen nocy Letniej Lyric Theatre w Hammersmith proponuje swoją wersję jednej z najpopularniejszych sztuk Williama Szekspira. Po raz kolejny spotykamy Puka, który zza kulis dyryguje komedią romantycznych pomyłek oraz – na drugim planie – trupę aktorów-amatorów, którzy nie potrzebują żadnej magicznej mocy, aby zamienić swoją sztukę w jedną wielką... katastrofę.

Brytyjski design po wojnie

Lyric theatre, king street, w6 0QL

wystawy damien Hirst Cwany rzemieślnik czy ironiczny artysta? Spory o Damiena Hirsta trwają. Krytycy są podzieleni, podobnie jak publiczność. Najlepszy sposób na wyrobienie sobie własnego zdania? Oczywiście – wybrać się na wystawę samemu. Szczególnie, że ekspozycja prezentuje przekrój twórczości artysty. Od najstarszych dzieł (słynne przepołowione zwierzaki) po najnowsze (nie zabraknie czaszek, które dwa lata temu opanowały stateczną Wallace Collection). tate Modern, Bankside, se1 9t

Od miksera, przez samolot aż po gry komputerowe. Najnowsza wystawa w Victoria & Albert Museum zabiera nas w podróż śladami brytyjskich designerów.

– Pokazujemy ponad 350 eksponatów. Prezentowane są: moda, meblarstwo, ceramika, malars two, rzeźba i architektura. Dzięki nim widać, jak w tym okresie zmieniła się Wielka Brytania – mówi kurator wys tawy Ghislaine Wood. Punktem wyjścia jest rok 1948, kiedy to Brytyjczycy zorganizowali u siebie ostatnie Igrzyska Olimpijskie. Organizatorzy prowadzą nas przez lata pięćdziesiąte (czasy boomu konsumpcy jnego), lata sześćdziesiąte (upływające w Anglii głównie pod znakiem buntu przeciw mieszczańskim zwyczajom poprzedniej epoki), aż po rok 2012, który – jako rok olimpijski – spina klamrą wystawę. Znajdziemy tu sprzęty kuchenne, meble, znaki drogowe, komputery, model samolotu, a nawet kultowy samochód Mini Morris. Na wystawie znalazło się też jednak miejsce dla sztuki. Wszystko dlatego, że po wojnie projektant i artysta bardzo się do siebie zbliżyli. – Najlepszy przykład to jeden z naszych najsłynniejszych art ystów popartowych Eduardo Paolozzi. Nauczał projektowania tekstyliów w S t Martin's College of Arts. Wykształcił całe generacje projektantów, mimo że dziś znany jest raczej jako rzeźbiarz popartowy – tłumaczy Wood. W Victoria & Albert Museum zobaczymy więc instalację Damiena Hirs ta i rzeźbę Henry'ego Moore'a. Architektura, design oraz sztuka spotykają się szczególnie w tym ostatnim przypadku. Powojenny boom

demograficzny sprawił bowiem, że na Wyspach Br yt yjskich jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się zupełnie nowe miasta. – Wyjątkowe wśród nich było Harlow, bo jego władze wierzyły, że rzeźba w miejscach publicznych odgrywa ważną rolę.To była wiara w sztukę dla mas – tłumaczy kurator wystawy. A co na Wyspach projektuje się dzisiaj? Wielka Br ytania kopalni, hut czy stoczni jest już przeszłością. Gwałtowne zmiany, jakie zaszły na Wyspach w latach osiemdziesiątych sprawiły, że krajobraz społeczny kraju – szczególnie na północy – zmienił się nie do poznania. Ale choć w Wielkiej Br ytanii, w przeciwieństwie na przykład do Niemiec, produkuje się coraz mniej, nie znaczy to, że Br yt yjczycy skupiają się tylko i wyłącznie na usługach tudzież transakcjach finansowych. – Wiele dawnych ośrodków przemysłowych, które kiedyś podupadły, z czasem zamienione zostały w centra nowych technologi. Liverpool czy Dundee są dziś zagłębiem świata cyfrowego – mówi Ghislaine Wood. To dlatego w ostatniej sali dominują gr y komputerowe – najnowsza specjalność Br yty jczyków.

Adam dąbrowski Wystawa potr wa do 12 sierpnia. Więcej szczegółów można znaleźć na s tronie www.vam.ac.uk


26|

12 kwietnia – 14 maja 2012 | nowy czas

czas na relaks

k krzyżówka z czasem nr 4_2012

Poziomo: 1) nazwisko głównego bohatera kultowego filmu polskiego Miś, postaci granej przez Stanisława Tyma; 7) rozwija się z pąka; 8) imię Baszanowskiego, dawnego sztangisty; 9) alarm dla harcerzy, 12) … jazdy pociągów; 16) układ szyn umożliwiający przejazd pojazdów lub ich zestawów z jednego toru na drugi; 19) ksiądz z Pana Tadeusza; 22) sztuka i teoria wygłaszania mów; 23) żywot; 24) pieśń miłosna, którą mężczyzna śpiewał wieczorem pod oknem ukochanej.

Pionowo: 1) dziura; 2) odtwórczyni roli Agnieszki Lubicz w serialu Klan; 3) intencja zrealizowania czegoś; 4) rybie jaja; 5) bogini, która ma pomnik w Warszawie; 6) argument przeciw komuś; 10) dół po wybuchu bomby; 11) cios; 13) bieleje ze zdumienia; 14) spływa wiosną; 15) stopień naukowy; 17) przepływa przez Weronę; 18) rzymska bogini łowów; 19) kwiat dla Ewy; 20) genialny Johann Sebastian; 21) koniec. Rozwiązanie Krzyżówki z Czasem z poprzedniego numeru: Ogniem i mieczem

sudoku

łatwe

9 6 4 2 5 1

2 7 5 7 4 6 5 1 7 5 9

średnie

8 1 7 4

4 1 2 6 1 7 2

6 8 6 3 8 2

9 8

trudne

5 7 3 8 9

3 1 7 9 6 1 2 4

8

3

7

1 5 2 5 3 5 4

1 4

3

2 8

5 8 7 6 2 8

5 7 6

6 9 8 2 9 4 7 4 6 5 9 1 1 7 6 1 1 4 5 9 2 5


|27

nowy czas | 12 kwietnia – 14 maja 2012

Londyn dla kraju Daniel Kowalski

Aż 140 wychowanków wzięło udział w XVIII Mistrzostwach Polski Domów Dziecka w Halowej Piłce Nożnej im. Kazimierz Deyny. Spośród kilkunastu ekip najlepiej zaprezentowali się piłkarze z Brodów Starych i Daleszyc. Imprezę sponsorowała Polska Liga Piłki Nożnej Sami Swoi w Londynie.

W tym roku do rywalizacji przystąpiły ekipy z 14 ośrodków: Katowic, Kłobucka, Lublina, Brodów, Starych/Daleszyc (drużyna łączona), Szczecina, Pasymia, Kołaczkowa, Zamościa, Miechowa, Łodzi, Gorzowa Wlkp, Oświęcimia, Skierniewic i Sulejowa. W pierwszym etapie zespoły podzielono na trzy grupy, gdzie rywalizowano systemem „każdy z każdym”. Po dwie najlepsze ekipy awansowały do dalszych gier, a dla tych, którzy odpadli z dalszych rozgrywek organizatorzy przygotowali inne atrakcje. Pod opieką wolontariuszy obejrzeli m.in. panoramę Warszawy z 30 pietra Pałacu Kultury i Nauki, jak również Wielką Wystawę Piłkarską, która również ma miejsce w PKiN. Była też wizyta w kinie (Femina i Cinema City), a trzy ekipy (Oświęcim, Skierniewice i Zamość) otrzymały zaproszenie do sklepu Deichmann, gdzie każdy zawodnik mógł się zaopatrzyć w darmowe obuwie do 100 zł. Najlepsze trzy drużyny turnieju uhonorowane zostały finansowo przez Polską Ligę Piłki Nożnej w Londynie (I miejsce: 3000 zł, II miejsce: 2000 zł, III miejsce: 1000 zł). Gotówka ma być w całości przeznaczona na zakup obuwia i odzieży sportowej. Ponadto

wzorem poprzednich lat najlepszy bramkarz oraz zawodnik otrzymali po 2500 zł z przeznaczeniem na kurs języka angielskiego. Imprezę swoją obecnością uświetnili m.in. Andrzej Strejlau, a z ramienia Polskiej Ligi Piłki Nożnej w Londynie, członek Zarządu Piotr Osiński. Wyniki I rundy eliminacyjnej:

Grupa A: Brody Stare – Katowice 4:1, Łódź – Skierniewice 11:1, Miechów – Brody Stare 0:6, Katowice – Łódź 4:0, Skierniewice – Miechów 0:6, Brody Stare – Łódź 12:0, Katowice – Skierniewice 12:0, Miechów – Łódź 3:3, Brody Stare – Skierniewice 9:2, Katowice – Miechów 9:0 Awans uzyskały Katowice oraz Brody Stare. Grupa B: Kłobuck – Kołaczkowo 0:0, Pasym – Sulejów 7:1, Zamość – Kłobuck 1:7, Kołaczkowo – Pasym 3:0, Sulejów – Zamość 6:2, Kłobuck – Pasym 0:5, Kołaczkowo – Sulejów 10:1, Zamość – Pasym 2:10, Kłobuck – Sulejów 6 : 3, Kołaczkowo – Zamość 13:2 Awans uzyskały: Kołaczkowo i Pasym. Grupa C: Szczecin – Lublin 3:2, Oświęcim – Gorzów Wielkopolski 1:0, Lublin – Oświęcim 0:4,

Brody Stare I miejsce medale wręcza Piotr Osiński

Gorzów Wielkopolski – Szczecin 0:0, Szczecin – Oświęcim 1:0, Lublin – Gorzów Wielkopolski 0:2. Awans uzyskały: Szczecin i Oświęcim. Wyniki II rundy eliminacyjnej:

Grupa A: Brody Stare – Oświęcim 1:0, Pasym – Brody Stare 5:0, Oświęcim – Pasym 4:1. Grupa B: Kołaczkowo – Szczecin 1:2, Katowice – Kołaczkowo 3:4, Szczecin – Katowice 2:0.

Kuszczak i Majewski w formie Ostatnie tygodnie upłynęły pod znakiem wysokiej formy Tomasza Kuszczaka oraz Radosława Majewskiego. Widać wyraźnie, iż zależy im na powrocie do reprezentacji.

W końcówce sezonu Arsenal Londyn wyraźnie przyśpieszył. W trzydziestej drugiej kolejce klub Wojciecha Szczęsnego wygrał z Manchesterem City 1:0. Gdyby nie słabsza postawa podopiecznych Arsene Wengera w styczniowych meczach, to w chwili obecnej Kanonierzy toczyli by pewnie zacięty bój o mistrzostwo Premier League. Na drugim froncie mamy aż pięciu naszych rodaków. Najlepsze noty zbiera w ostatnim czasie Tomasz Kuszczak, który z Manchesteru United przeprowadził się do Watford. Jego debiut w przegranym (0:3) meczu z Southampton nie wypadł wprawdzie okazale, ale od tego momentu spisuje się wzorowo. Dobre wyniki Watfordu w

ostatnim czasie to w głównej mierze zasługa naszego golkipera. Do wysokiej formy powrócił też Radosław Majewski. Pod koniec ubiegłego roku rzadko pojawiał się w pierwszym składzie, później wybiegał na boisko w wyjściowej jedenastce, ale praktycznie za każdym razem był zmieniany. Jednak od strzeleckiego popisu w wyjazdowym meczu z Crystal Palace trener zostawia naszego reprezentanta na pełne 90 minut. Ciekawe, czy sygnały o zwyżce formy dotarły już do Franciszka Smudy? Majewski chętnie znalazł by swoje nazwisko w szerokiej kadrze na Euro 2012. Trochę gorzej wiedzie się „naszym” w Szkocji. W miniony weekend Adrian Mrowiec był poza kadrą swojego zespołu w meczu z Dunfermline, a Łukasz Załuska oraz Piotr Brożek grzali ławkę rezerwowych Celticu w wygranym meczu z Kilmarnock.

Daniel Kowalski

Wyniki fazy finałowej:

Mecz o 5. miejsce: Pasym – Katowice 3:1 Mecz o 3. miejsce: Oświęcim – Kołaczkowo 0:2 Finał: Brody Stare – Szczecin 3:2

Wyróżnienia:

Najlepszy strzelec: Jakub Matusiak (Kołaczkowo) – 22 bramki Najlepszy bramkarz: Adam Celniak (Brody Stare) Najlepszy zawodnik: Jakub Pamintasu (Brody Stare)

Rośnie „polska kolonia” w Arsenalu Lukas Podolski od przyszłego sezonu zagra w barwach Arsenalu Londyn, zostanie więc klubowym kolegą Wojciecha Szczęsnego oraz Łukasza Fabiańskiego. Medialne spekulacje potwierdzili działacze FC Koln, którzy za transfer mają zainkasować ponad 10 milionów funtów. Lukas Podolski urodził się 4 czerwca 1985 roku w Gliwicach. Jego rodzice pochodzą ze Śląska. Ojciec Waldemar grał w Górniku Knurów, ROW Rybnik oraz Szombierkach Bytom, matka zaś była szczypiornistką Sośnicy Gliwice. W 1987 roku rodzina przeprowadziła się do Niemiec. Jest kibicem Górnika Zabrze, w którym – jak zapowiedział w jednym z wywiadów – chciałby zakończyć piłkarską karierę. 31 maja 2004 Podolski zadebiutował w piłkarskiej reprezentacji Niemiec, gdzie w 93 spotkaniach strzelił 43 bramki. Jest wychowankiem FC Koln, ale w swoim piłkarskim życiorysie ma również występy w Bayernie Monachium. (dako)



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.