nowyczas2012/180/003

Page 1

london 6 march 2012 3 (180) free issn 1752-0339

ŚwiĘto polsKieGo Kina Holland, Szumowska, Wajda, Krauze, Kutz, Kawalerowicz, Majewski... lista reżyserów, których filmy zobaczymy podczas tegorocznej KinOtEKi jest imponująca. Już po raz dziesiąty Instytut Kultury Polskiej w Londynie organizuje na Wyspach Brytyjskich przegląd polskiego kina. Czego możemy się spodziewać? Przede wszystkim jest cykl Nowe Kino z Polski. Wszystko zacznie się od premierowego pokazu Sponsoringu Małgorzaty Szumowskiej. W ramach cyklu zobaczymy takie obrazy jak Wymyk Grega Zglińskiego, a także doskonale przyjęte nad Wisłą Uwikłanie. Dużym zainteresowaniem będzie zapewne cieszyło się najnowsze dzieło Agnieszki Holland. W ciemności Oscara wprawdzie nie zdobyło, ale zewsząd zasypane zostało świetnymi recenzjami. Pokazany zostanie też Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł Antoniego Krauzego – rekonstrukcja dramatycznych wydarzeń w Gdyni, zakończonych brutalną pacyfikacją manifestantów ... Będzie też miejsce dla klasyki. Zobaczymy Pociąg Jerzego Kawalerowicza ze znakomitymi rolami Zbyszka Cybulskiego i Leona Niemczyka, uroczych Niewinnych czarodziei oraz Popiół i diament Andrzeja Wajdy, Krótki film o zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego, Nóż w wodzie Romana Polańskiego oraz Sól ziemi czarnej Kazimierza Kutza. Wszystko zakończy się wydarzeniem muzycznym – niesamowitym, eksperymentalnym koncertem Krzysztofa Pendereckiego i Jonny’ego Greenwooda, gitarzysty grupy Radiohead w Barbican Centre.

»3, 13 fawley Court

»8

reportaż

»9

„Private Eye” Havla kocha po raz szósty o tylko połowa Fawley Court Czechów Owszem, był taki (krótki) czas, kiedy Czesi nie wstydzili się łez, wspominali zmarłego prezydenta Vaclava Havla.

felieton

»10

Obraz ze wzdęciem Gdyby nie telewizyjne reklamy, z częstotliwością większą niż przeciętna wytrzymałość widza, nie miałabym zielonego pojęcia, jak chorowity jest mój naród. I na jakie cierpi schorzenia!

ludzie i miejsCa

»20-21

Rodzeństwo Pochodzą z Łodzi. Skrzypaczka i pianista. Edukację rozpoczęli w Malborku, studiowali w Akademii Muzycznej w Gdańsku, a dyplomy zdobyli w Guildhall School of Music and Drama w Londynie. Powołali do życia Devonia Concert Series.

podrÓże

»22-23

Świat odwrócony do góry nogami Podróżnicy i turyści z całego świata ciągną do kraju tanga, dobrych win, steków oraz świetnego futbolu. Ale czy taka jest Argentyna?


2|

6 marca 2012 | nowy czas

” listy@nowyczas.co.uk WtOrek, 6 marca, WiktOra, róży 1869

Rosyjski uczony Dmitrij Mendelejew opublikował pierwszą wersję układu okresowego pierwiastków, zwaną później tablicą Mendelejewa.

ŚrOda, 7 marca, tOmasza, PaWła 1953

Dwa dni po śmierci Stalina, Katowice zmieniły swoją nazwę na Stalinogród. Nazwa ta obowiązywała do 1956 roku.

czWartek, 8 marca, Beaty, WincentegO 1910 1968

W Kopenhadze podczas II Międzynarodowego Zjazdu Kobiet Socjalistek obwołano 8 marca Międzynarodowym Dniem Kobiet. Na Uniwersytecie Warszawskim odbył się wiec studencki, który zapoczątkował tzw. wydarzenia marcowe.

Piątek, 9 marca, Franciszki, katarzyny 1831

Król Francji Ludwik Filip wydał dekret o utworzeniu Legii Cudzoziemskiej.

sOBOta, 10 marca, makaregO, cyPriana 1952

Na Kubie przejął władzę Fulgencio Batista i obwołał się dyktatorem. Został obalony 1 stycznia 1959 roku.

niedziela, 11 marca, kOnstantegO, Benedykta 1990

Koniec dyktatury generała Augusto Pinocheta w Chile. Doszedł do władzy w 1974 roku w wyniku wojskowego puczu, który obalił demokratycznie wybranego prezydenta Salvadora Allende.

POniedziałek, 12 marca, grzegOrza, Bernarda 1999 1999

Zmarł Yehudi Menuhin, amerykański skrzypek i dyrygent; jeden z najwybitniejszych wirtuozów skrzypiec XX wieku. Polska została oficjalnie przyjęta do NATO.

WtOrek, 13 marca, krystyny, BOżeny 1988

W Japonii uroczyście otwarto najdłuższy na świecie tunel łączący pod morzem wyspy Honsiu i Hokaido.

ŚrOda, 14 marca, eWy, leOna 1980

Samolot PLO IŁ-62, lecąc z Nowego Jorku do Warszawy, rozbił się pod Warszawą, w Lesie Kabackim. W katastrofie zginęło 87 osób, w tym popularna polska piosenkarka Anna Jantar.

czWartek, 15 marca, luizy, klemensa 1987

Japońska firma Fuji zaprezentowała jednorazowy aparat fotograficzny.

Piątek, 16 marca, izaBeli, Juliana 1941

Urodził się Bernardo Bertolucci, włoski reżyser, twórca m.in. skandalizującego filmu obyczajowego Ostatnie tango w Paryżu".

sOBOta, 17 marca, Jana, Patryka 1953

Stany Zjednoczone przeprowadziły próbę z bronią jądrową na pustyni w Nevadzie, niedaleko Las Vegas.

niedziela, 18 marca, marty, krystiana 1996

Odbyło się pierwsze losowanie Multi Lotka i jednocześnie pierwsza transmisja losowań gier Totalizatora Sportowego w telewizji Polsat.

POniedziałek, 19 marca, marka, BOgdana 1951

Podpisanie przez kraje Europy Zachodniej umowy o powstaniu najstarszej z trzech Wspólnot Europejskich: Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali.

WtOrek, 20 marca, aleksandry, raFała 1978

Krystyna Chojnowska-Liskiewicz zakończyła samotny rejs dookoła świata. Była pierwszą kobietą, która dokonała takiego wyczynu. Rejs trwał dwa lata.

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk redAktor NACzelNy: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); redAkCjA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz; FelIetoNy: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; rySUNkI: Andrzej Krauze; ZDJĘCIA: Monika S. Jakubowska; wSPółPrACA: Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Aleksandra Junga, Marta Kazimierczyk, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Aleksandra Ptasińska, Michał Sędzikowski, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando.

dzIAł MArketINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), wydAwCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

Szanowny Panie Redaktorze! W Krakowie pochowali pompatycznie Poetessę Postępową, a Pan czci jej pamięć na pierwszej stronie jednym z jej banalnych wierszy (choć nie zaprzeczam, że najczęściej – i do znudzenia – cytowanym). Banalnym, bo będącym czczą żonglerką słowami. Od heraklita z efezu („wszystko płynie” – powiedział heraklit co wiedział, i dobrze!), po idee czystego nominalizmu pojęciowego, zaprzeczającego kompletnie wszelkiemu ludzkiemu doświadczeniu i możliwości funkcjonowania w świecie. Pan jako doktor filozofii wie, że te idee to nonsensy, ale jeżeli mają nas tylko bawić paradoksami, to niech bawią, ale nie mówmy wtedy o wielkiej poezji. A przecież – chociaż Szymborska napisała tylko 350 wierszy – jest z czego zaczerpnąć. Jak choćby ten pod tytułem „Lenin”(z 1954), gdzie pisze: „…grób w którym leży ten nowego człowieczeństwa Adam wieńczony będzie kwiatami z nieznanych dziś jeszcze planet.” Są tych wspaniałych rzeczy dwa tomiki. łza się w oku zakręci niejednemu…, przede wszystkim tym faszystowskim pachołkom z AK, NSZ, WiN, którzy – gdy Ona natchniona pisała i chciała być z „Partią. Należeć do niej. Z nią działać. Z nią marzyć.” – w liczbie ponad 200 tys. mogli oglądać świat przez judasza i zakratowane blindy w murach Rawicza, Wronek, Strzelec, Mokotowa, Monteluppich itd. Rozstrzelano już wtedy „andersowskiego szpiega”, rotmistrza Witolda Pileckiego, i wieszano właśnie faszystowskiego zbrodniarza, generała emila Fieldorfa. Ale, passons au serieux! Po procesie Kurii krakowskiej, gdy trzech skazanych na karę śmierci księży oczekiwało na wykonanie wyroków, grupa 53 komunistycznych literatów, a wśród nich Szymborska (a także jej mąż Adam Włodek i późniejszy konkubin Kornel Filipowicz) podpisała 8 lutego 1953 roku „Rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego”, w której czytamy między innymi: „wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny, którzy (…) uprawiali – za amerykańskie pieniądze – szpiegostwo i dywersję”. Miało to pomóc komunistom w odrzuceniu prawa łaski. Gdyby nie śmierć Stalina w miesiąc później, wyroki byłyby wykonane. Powie ktoś, że jestem złośliwy i mało wyważony, i oczywiście „nietolerancyjny”, że czepiam się przeszłości, jej młodości etc. Otóż nie. Poetka była zawsze po słusznej stronie. Jak klamra czasu, spinająca jej postawę po 40 latach od procesu Kurii, miał miejsce inny jej gest.

Czas jest zawsze aktualny

W dzień po obaleniu rządu Jana Olszewskiego przez uczestników polskiej „nocy długich noży” („nocy teczek”, „nocnej zmiany”), przybiegła im w sukurs – opublikowała na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” wiersz „Nienawiść”. Sam Adam Michnik opatrzył go komentarzem, aby było wszystko jasne: „Ale czasem język polityki okazuje się nazbyt suchy i płaski. Wtedy przemawia literatura. Wisława Szymborska, Wielka Dama Polskiej Literatury przesłała nam swój nowy wiersz. Niechaj jego przesłanie będzie i naszym głosem w sporze z nikczemnością i nienawiścią”. Przesłanie, owszem, było bardzo klarowne. To my, patrioci polscy, chcący oczyścić Ojczyznę z kolaboranckiego śmiecia, jesteśmy zwykłymi nienawistnikami, żonglującymi hasłami religii i Ojczyzny. Oni, ci lustrowani, są przecież w porządku. Nad tym wszystkim prześliznął się gładko Michał Piętniewicz w NC z 14.02 br. Gdyby nawet nie wspomniał, że dostał zamówienie na ten artykuł, to po jego przeczytaniu można zgadnąć, że to ktoś z Polski, z „towarzystwa” napisał – tak cukierkowo gładki i poprawny politycznie jest ten rozdęty pean. Owszem, napisał, że w 1952 roku wstąpiła do PZPR, aby w tym samym zdaniu natychmiast dodać, że wystąpiła z niej w 1966 na znak protestu przeciwko usunięciu z partii Leszka Kołakowskiego. Tak, jakby ten fakt oburzenia z powodu wyrzucenia komunisty z partii przez innych komunistów, w ramach wewnątrzpartyjnej walki o władzę (bo przecież Gomułka wywalił uniwersyteckiego ideologa frakcji „puławian”) oczyszczał komunistkę z 15-letnim stażem w partii z jej zaangażowania (a ten wyrzucony był w domyśle wzorem cnót, prawości i człowieczeństwa). Na koniec, przewidując zapewne zarzuty, zbył je z góry cytując, a jakże… Jerzego Turowicza!, jednego z „Ojczulków Założycieli” Okrągłego Stołu: „Zaangażowanie (…) w ideologię komunistyczną (…) zupełnie zrozumiałe i nawet naturalne” (sic!!). „Autorytet moralny” w obronie

Sławomir Mrożek

„autorytetu moralnego”. Ojciec Szymborskiej, Wincenty, herbu Ślepowron, działacz i polityk endecki, był w Kórniku administratorem dóbr Zamojskich. Kórnik był środowiskiem niezwykłym. W roku 1923, kiedy się urodziła, zmarła Jenerałowa Jadwiga Zamojska, ale pielęgnowane przez tę surową i ascetyczną osobowość i jej krąg najwyższe wartości moralne, religijne i patriotyczne, w tym ofiarnej pracy społecznej, były żywe w środowisku jej syna. Mimo że Kórnika zapewne nie pamiętała, to jako dziecko musiała się przez ojca z tym etosem ziemiańskim i patriotyzmem Narodowej Demokracji stykać. W Krakowie elitarne, wymagające, gimnazjum Sióstr Urszulanek. A jednak nikczemne resentymenty wobec własnej tradycji i – tak ja to rozumiem – środowiska będącego jej nośnikiem są faktem. Tajemnica ludzkiej duszy, której żaden komentator nie rozwikła. Panie Redaktorze, myślę, że szpalty Pańskiego pisma są więcej warte, niż żeby były miejscem dla fałszywego epitafium, stawianego filozofom zakłamanych wartości. JANUSZ PieRZChAłA Od redakcji: Mało jest poetów, którzy życiem dają świadectwo swojej poezji (żyjąc tak a nie inaczej). Biografia Szymborskiej nie jest wyjątkiem. Czy biografia Miłosza jest lepsza? A biografia Gałczyńskiego, Broniewskiego, Iwaszkiewicza? Ich życiorysy, znane tylko nielicznym, z czasem ustąpiły miejsca ich poezji. A Heraklit? No cóż, gdyby nie tradycja grecka, pojęcie Absolutu w kulturze judeochrześcijańskiej wyglądałaby inaczej. Czy koncepcja ułomności życia doczesnego nie jest zapożyczeniem z Heraklita? Paradoksalnie to dzięki mnichom w początkach chrześcijaństwa ocalały dzieła Greków, również te – z punktu widzenia nowożytnej moralności – jawnie grzeszne. Nie będę palił książek tylko dlatego, że się z nimi bądź z biografiami ich autorów nie identyfikuję. GrzeGorz MAłkIewICz


|3

nowy czas | 6 marca 2012

czas na wyspie

kret (the MOle) reż. Rafael Lewandowski Pokaz z filmem Paparazzi, reż. Piotr Bernaś Niedziela, 11 marca, godz. 20.00 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111 Nóż w wOdzie (kNife iN the water) reż. Roman Polański Poniedziałek, 12 marca, godz. 19.00 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111

elleS (SPONSOriNg) reż. Małgorzata Szumowska Po projekcji rozmowa z reżyserką. czwartek, 8 marca, godz. 18.30 curzon Soho kasa biletowa: 0871 703 3988 POPiół i diaMeNt

(aSheS aNd diaMONdS) reż. Andrzej Wajda Piątek, 9 marca, godz. 18.20 riverside Studios kasa biletowa:: 0208 237 1111 cOurage (wyMyk) reż. Grzegorz Zgliński Po projekcji spotkanie z Robertem Wieckiewiczem. Piątek, 9 marca, godz. 20.45 riverside Studios kasa biletowa:: 0208 237 1111 Nic (NOthiNg) reż. Dorota Kędzierzawska Pokaz wraz z krótkometrażowym filmem Odpryski (Chips), reż. Jerzy Kucia Sobota, 10 marca, godz. 14.30 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111 czarNy czwartek, jaNek wiŚNiewSki Padł (black thurSday) reż. Antoni Krauze Pokaz wraz z filmem Cudze listy (Violated Letters), reż. Maciej Drygas Sobota, 10 marca, godz. 16.30 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111

uwikłaNie (eNtaNgelMeNt) reż. Jacek Bromski Po projekcji spotkanie z reżyserem. Sobota, 10 marca, godz. 20.00 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111 Sól zieMi czarNej (the Salt Of black earth) reż. Kazimierz Kutz Pokaz wraz z filmem Olimpiada (Olympics), reż. Bogdan Dziworski Niedziela, 11 marca, godz. 15.30 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111 w cieMNOŚci (iN darkNeSS) reż. Agnieszka Holland Po spotkaniu rozmowa z Agnieszką Holland i Robertem Wieckiewiczem Niedziela, 11 marca barbican cinema, godz. 17.00 kasa biletowa: 0845 120 7527 lęk wySOkOŚci (fear Of falliNg) reż. Bartosz Konopka Pokaz wraz z filmem Paths of Hate, reż. Damian Nenow Niedziela, 11 marca riverside Studios, godz. 18.00 kasa biletowa: 0208 237 1111

kaNał (kaNal) reż. Andrzej Wajda Poniedziałek, 12 marca, godz. 21.00 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111 krótki filM O zabijaNiu (a ShOrt filM abOut killiNg) reż. Krzysztof Kieślowski wtorek, 13 marca, godz. 18.40 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111 ki (My NaMe iS ki) reż. Leszek Dawid Pokaz z filmem krótkometrażowym Opowieści z chłodni (Frozen Stories), reż. Grzegorz Jaroszuk wtorek, 13 marca, godz. 20.30 riverside Studios kasa biletowa: 0208 237 1111 POciąg (Night traiN) reż. Jerzy Kawalerowicz wtorek, 13 marca, godz. 20.30 Prince charles cinema kasa biletowa: 0207 494 3654 PerfOrMaNce, wykład artystka: Agnieszka Polska Środa, 14 marcagodz. 18.30 tate Modern: Star auditorium, kasa biletowa: 0207 887 8888 tOrN reż. Ronit Kertsner czwartek, 15 marca, godz. 18.30 everyman hampstead kasa biletowa: 0871 906 9060 Sala SaMObójców (Suicide rOOM) reż. Jan Komasa czwartek, 15 marca, godz. 20.30 Prince charles cinema kasa biletowa: 0207 494 3654 MłyN i krzyż (the Mill aNd the crOSS) reż. Lech Majewski Sobota, 17 marca, godz. 14.30 National gallery kasa biletowa: 0207 747 2885 POlSkie filMy krótkOMetrażOwe (ShOwcaSe Of POliSh ShOrt fiMS) Roxy Bar and Cinema wstęp wolny wtorek, 20 marca www.roxybarandscreen.com NiewiNNi czarOdzieje (iNNOceNt SOrcererS) reż. Andrzej Wajda Środa, 21 marca , godz. 20.00 whirled cinema www.whirledart.co.uk kONcert (clOSiNg Night gala) Krzysztof Penderecki & Jonny Greenwood czwartek, 22 marca, godz. 20.00 barbican centre kasa biletowa: 0845 120 7527

Kadr z filmu W ciemności Agnieszki Holland. Recenzja na str. 13

Na 10. urodziny jacek Ozaist

W tegorocznym zestawie same lektury obowiązkowe – od dramatycznego Wymyku Grega Zglińskiego, przez dwa wciągające trillery, czyli Kret Rafaela Lewandowskiego i Uwikłanie Jacka Bromskiego, po Lęk wysokości Bartosza Konopki oraz Ki Leszka Dawida. Wśród gości specjalnych, oczywiście, Agnieszka Holland i najlepszy polski aktor ostatnich lat, który nie stracił głowy dla sławy i nie rozmienił się na drobne – Robert Więckiewicz. Swego rodzaju urozmaiceniem będzie pojawienie się polskiej gwiazdy rynku wydawniczego Zygmunta Miłoszewskiego, autora bestselerowego kryminału Uwikłanie, który na ekran przeniósł Jacek Bromski. Nie ma wątpliwości, że tegoroczny festiwal będzie absolutnie zdominowany przez Agnieszkę Holland i jej nominowany do Oscara film W ciemności. Historię 14-miesięcznej walki o przeżycie grupy Żydów w lwowskich kanałach obejrzało w Polsce już milion widzów. 11 marca w Barbican Centre odbędzie się uroczysty pokaz oraz spotkanie z reżyserką, a już od 16 marca film trafi do kin w całej Wielkiej Brytanii. Zabawę zepsuł nieco werdykt Akademików z Hollywood, przyznający Oscara za najlepszy film obcojęzyczny Rozstaniu Asghara Farhadiego, lecz – jak sama reżyserka W ciemności przyznaje – przegrana z takim filmem ujmy jej nie przynosi. Na gwiazdę kina europejskiego powoli wyrasta Małgorzata Szumowska. Plotka głosi, że podczas zabawy w duńskiej Zentropie (wytwórni filmowej założonej przez Larsa von Triera), gdzie biegało mnóstwo nagich imprezowiczów, pewna francuska producentka szukała kogoś z Europy Wschodniej, kto zechciałby zrealizować film o studentkach prostytuujących się dla kasy. Szumowska podniosła rękę, choć szybko obleciał ją strach czy podoła. Scenariusz zawierał sceny przesuwające tabu nieco dalej w stronę umownej granicy, ona zaś poczuła się przy ich kręceniu „pruderyjną pipką”. Wyszło pięknie. Film jest gustowny i kunsztowny, mimo że dotyka sfer, które pokazać niełatwo. Juliette Binoche o swojej wspaniałej roli powiedziała tak: „Anna, dziennikarka, którą gram, chce przygotować na ten temat materiał i umawia się z dwiema takimi studentkami. Spodziewa się rozmów z ofiarami. Ale nie spotyka niewolnic, którym alfons zabiera osiemdziesiąt procent zarobków, tylko wyzwolone młode kobiety, na dodatek czerpiące ze swojego procederu przyjemność. Anna czuje się tak, jakby dostała pięścią w twarz”. W tym roku na uwagę szczególną zasługuje także Młyn i krzyż Lecha Majewskiego, który zostanie pokazany w sobotę 17 marca w The National Galery. Szalony z gruntu pomysł ożywienia kilkunastu z pię-

ciuset postaci z obrazu Petera Breugla Droga krzyżowa z 1564 roku wypalił jak z armaty. To spotkanie XVI wieku z XXI, gdzie technologie GC i 3D zderzone zostają z dawnym malarstwem niderlandzkim, a efekt jest naprawdę piorunujący. Lech Majewski, autor Basquiata, Wojaczka i Angelusa, jako twardy Ślązak i artysta bezkompromisowy spędził nad tym projektem trzy lata życia. Jak sam opowiada, jeździł do Nowej Zelandii tylko po to, by filmować niebo o różnych porach dnia. Postprodukcja to było benedyktyńskie wręcz dopieszczanie plastyki każdego kadru, bowiem te kadry są układane niczym obrazy Breugla. Pomagali mu inni twardzi Ślązacy – operator i reżyser Adam Sikora oraz znany bluesman Józef Skrzek, a w rolach głównych wystąpili Rutger Hauer, Michael York i Charlotte Rampling. Pomysł polega na tym, że jako widzowie wkraczamy w rzeczywistość przedstawioną malarskiego arcydzieła, w którym Breugel maluje ostatnią drogę Chrystusa, ale nie w Jerozolimie, tylko w rodzimej Flandrii. Film ukazuje losy kilkunastu uwiecznionych na obrazie postaci, m.in. młynarza, roznosiciela chleba czy skazanego na okrutną śmierć młodzieńca, którego mają rozdziobać kruki. „Będę pracował jak ten pająk, widziany przeze mnie tego ranka na pajęczynie” – rozpoczyna swoją opowieść malarz. Breugel także jest bohaterem Młyna i krzyża, i jednym z narratorów. Zatem, jak mawiają Anglicy – it is a must! Jubileusz Kinoteki to również znakomita okazja do wspomnień i podsumowań. Powstał program specjalnej retrospektywy 10 x 10 x 10 (10 lat, 10 reżyserów, 10 filmów), w myśl której znane osoby ze świata kinematografii proponują swój ulubiony film polski. I tak, między innymi: Mike Leigh zaproponował Krótki film o zabijaniu Krzysztofa Kieślowskiego, Ken Loach Popiół i diament Andrzeja Wajdy, Nicholas Roeg Nóż w wodzie Romana Polańskiego, Michael Nyman Nic Doroty Kędzierzawskiej, a Paweł Pawlikowski Sól ziemi czarnej Kazimierza Kutza. 27 lutego do sprzedaży powinna trafić wyprodukowana z okazji jubileuszu Kinoteki składanka DVD z czterema wspaniałymi dziełami polskiej kinematografii, w skład której wchodzą: Eroica Andrzeja Munka, Do widzenia, do jutra zmarłego niedawno Janusza Morgensterna, Pociąg Jerzego Kawalerowicza oraz Niewinni czarodzieje Wajdy. Kinoteka przedstawi londyńczykom nie tylko polskie filmy. W Tate Modern w Star Auditorium zaprezentuje się 14 marca młoda artystka znad Wisły, Agnieszka Polska. Po pokazie artystka spotka się z publicznością. Natomiast w Riverside Studios w Hammersmith będzie można zobaczyć wystawę plakatów do filmów Krzysztofa Kieślowskiego.

rozmowa z agnieszką holland > 13


4|

6 marca 2012 | nowy czas

czas na wyspie

Ewaku a(k)cja Przez cztery miesiące jedno z najbardziej znanych miejsc w Londynie zmieniło swój charakter. Na obrzeżach finansowego centrum, przed wejściem do katedry św. Pawła powstało miasteczko protestujących antyglobalistów Occupy London. Po licznych procesach sądowych protestujących usunęła policja. Jak to robią Brytyjczycy sprawdzali reporterzy „Nowego Czasu”. – Robią przede wszystkim zgodnie z prawem, tj. wyrokiem sądowym, a nie na podstawie decyzji polityków czy poszkodowanych okolicznych właścicieli posesji czy restauracji. Nie robią tego miejskie służby porządkowe tylko policja, generalnie przyjazna protestującym (jeśli oczywiście nie jest przez nich atakowana) – mówi jeden z obserwatorów akcji przed St Paul’s. Co protestujący osiągnęli? W ciągu tych czterech miesięcy rząd Davida Camerona usztywnił politykę wobec banków i konkretnych bankierów. Fred Goodwin, były dyrektor Royal Bank of Scotland został pozbawiony szlachectwa. To w czasie jego kadencji rząd Gordona Browna za pieniądze podatników uratował bank przed bankructwem. Znacjonalizowany bank chciał jednak wynagrodzić zwyczajową roczną premią obecnego dyrektora Stephena Hestera. Po licznych protestach Hester musiał z premii zrezygnować. Podobne naciski wywierane były na dyrektorów prywatnych banków.

Niewątpliwym sukcesem protestujących było zaangażowanie w debatę publiczną hierarchów Kościoła anglikańskiego. Kościół wystąpił po stronie „ubogich i poszkodowanych”. W akcje na rzecz poprawienia stosunków społecznych włączył się biskup Londynu Richard Chartres wspólnie z bankierem inwestycyjnym Kenem Costa. A jaki był bilans strat? W pieniądzach duży. Jak twierdzą przedstawiciele lokalnych władz dzielnicy finansowej City of London, protest kosztował podatników 590 tys. funtów. O dużych stratach mówią przedstawiciele lokalnych biznesów, przede wszystkim sklepów i restauracji. Kilkadziesiąt tysięcy funtów kosztowało sprzątanie placu po demonstrantach. Tymczasem protestujący spod katedry dołączyli do miasteczka powstałego nieopodal, na Finsbury Square, w innej już administracyjnie dzielnicy zarządzanej przez Camden Council.

Adam Szolngiewicz

T-TALK Międzynarodowe Rozmowy z komórki

2

p

Polska tel. stacjonarny

Bez nowej karty SIM

/min

7

p

Polska tel. komórkowy

/min

KONKUR S NA POWITA NIE LATA !

Stałe stawki 24/7

Każdy TopUp bierze udział w losowaniu! Im więcej doładujesz, tym większa szansa na wygraną!

I WIELE

INNYCH NAGRÓD !

Aby wzi ąć udział w konkur doładuj si konto pr zed 30.0 e, 6.11

Kredyt £5 - Wyślij smsa o treści NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std. sms) Kredyt £10 - Wyślij smsa o treści NOWYCZAS na 65656 (koszt £10 + std. sms) Wybierz 0370 041 0039*, a nastĊpnie numer docelowy (np. 0048xxx) i zakoĔcz #. ProszĊ nie wybieraü po numerze docelowym. WiĊcej informacji i peány cennik na www.auracall.com/polska

Przez cały marzec prowadzona będzie kwesta na rzecz inwalidów Armii Krajowej. Wolontariusze Stowarzyszenia Poland Street będą zbierać pieniądze po mszach przy polskich kościołach w Londynie oraz w każdy weekend marca w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, w godzinach od 12.00 do 20.00. Zbiórki w polskich kościołach: Devonia i Ealing – 4 marca; Hammersmith i Putney – 11 marca; Croydon – 18 marca; Willesden Green – 25 marca Datki można również przesyłać czekami wystawionymi na Fundusz Inwalidów AK i przesyłać na adres: Fundusz Inwalidów AK, 238-246 King Street, London W6 0RF.

* Koszt poáączenia z numerem 0370 to standardowa opáata za poáączenie z numerem stacjonarnym w UK, naliczana wedáug aktualnych stawek Twojego operatora; poáączenie moĪe byü równieĪ wliczone w pakiet darmowych minut.

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 T&Cs: Entry given to all customers, who TopUp the minimum of £5 before 30.06.2011, unless otherwise stated. Every top-up counts as an entry. The Draw is open to England, Wales and Scotland residents only. Winners will be chosen at random from all valid entries and notified via telephone. The prizes are not transferable and cannot be exchanged for cash. Winners will participate in all required publicity and Auracall reserves the right to publish the name and picture of the winners in all publicity media. By entering the competition participants consent to receive relevant promotional material via SMS. The draw is provided by Auracall Ltd. Ask bill payer’s permission. SMS costs £5 or £10+standard SMS. Calls charged per minute & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 1.5p & 20p. Calls to the 03 number cost standard rate to a landline or may be used as part of bundled minutes. Text AUTOOFF to 81616 (standard SMS rate) to stop auto-top-up when credit is low. Calls made to mobiles may cost more. Credit expires 90 days from last top-up. Prices correct at 31/05/2011. This service is provided by Auracall Ltd.


Lycamobile juİ w Polsce!

0

/min*

Opłata za kaİde połĈczenie tylko 15p

Dzwoę w sieci Lycamobile do przyjaciół i rodziny w Polsce

Zamów bezpłatnĈ kartč SIM dla bliskich w Polsce na www.lycamobile.pl/freesim Tel. T el. stacjonar stacjonarne ne T Tel. el. komórkowe

5

10

DołĈcz cz do Lycamobile Lycamobile i zachowaj swój numer

Buy and top up online or in over 115,000 stores stores

Customers may not be able to use Electronic Electronic T Top-Up op-Up at all locations where where the top-up logo appears

*A 15 pence connection charge applies to all calls. Customers can call for up to 30 minutes at 0 pence per minute, ther thereafter eafter all Lycamobile Lycamobile to L Lycamobile ycamobile calls will be standard discretion charged at the standar d rate. The offer offer may be withdrawn at any time in full or in part at the absolute discr etion of Lycamobile Lycamobile UK Ltd. unless the offer offer is withdrawn, it is increases valid until 29/02/2012. Any incr eases to rates during the offer offer period will be notified on the rates section of our website, at www.lycamobile.co.uk www.lycamobile.co.uk or call our customer current services team on 020 7132 0322 for curr ent rates.


6|

6 marca 2012 | nowy czas

takie czasy

Nie ma ich kto zastąpić Bartosz Rutkowski Dwa największe filary polskiej polityki od lat trzymają się nad wyraz mocno. Donald Tusk i Jarosław Kaczyński ze stojącymi za nimi partiami skutecznie betonują polską scenę polityczną. I nic nie zanosi się, by powstała na niej jakaś poważniejsza rysa, nawet przebicie się partii Janusza Palikota nie oznacza jeszcze, że na dobre zagości ona w polskiej polityce. Jedyną szansę na rozbicie tego muru dałaby zmiana warty w dwóch największych partiach politycznych. Tyle że na to w dającej się przewidzieć perspektywie też się nie zanosi. Były co prawda zapewnienia premiera Tuska, że to już jego ostatnia kadencja w rządzie, że pora przekazać pałeczkę komuś innemu, ale przecież nie takie rzeczy politycy już obiecywali. Bo co innego słowa Tuska sprzed kilku tygodni, co innego teraz. A teraz? Tusk żartem odpowiada na pytania dziennikarzy, czy ma już upatrzonego delfina. – Ja takiego nie widzę – mówi z lekkim uśmieszkiem, jakby zapominając, że przecież tuż po ostatniej wygranej obiecywał zakończenie pracy w rządzie.

Delfin tak naprawdę już był, wielu upatrywało w nim Grzegorza Schetynę, tyle że ten popełnił grzech niecierpliwości. A to wypalił, że raport rosyjskiego MAK w sprawie katastrofy smoleńskiej powinien być przez Tuska szybciej oceniony, a to krytykował niemal otwarcie posunięcia rządu, a to w końcu doprowadził do białej gorączki premiera, kiedy zaraz po wyborach nie czekając w kolejce, jako pierwszy z polityków Platformy Obywatelskiej wprosił się do Pałacu Prezydenckiego.

pOstawi schetynę w kącie Na reakcję Tuska nie trzeba było czekać. Szybko okazało się, że marzenia Schetyny o kierowaniu parlamentem można było odłożyć na półkę, jego plany zostania ministrem też nie wypaliły, odsunięty został po raz kolejny na boczny tor. Jest teraz jedynie szefem komisji spraw zagranicznych. To drugie uderzenie w niedoszłego delfina – pierwszym było usunięcie go z funkcji wicepremiera jeszcze za pierwszej kadencji Tuska, kiedy wybuchła afera hazardowa. I dziś Tusk powtarza, że delfina nie widzi. Może okazać się, że plany premiera na objęcie jakiegoś ważnego stanowiska w Brukseli nie

Obecna sytuacja jest na rękę premierOwi. bez kaczyńskiegO rządziłOby mu się znacznie trudniej. kaczyński jest przewidywalny, tusk wie, jak gO Ograć, zna jegO słabe strOny. każdy nOwy lider stwarza ugrupOwaniu tuska tylkO prOblemy, dlategO w interesie tuska jest utrzy mywać taki stan jak najdłużej.

– Znam swoje miejsce w szeregu, jestem tylko skromnym europosłem – mówi Ryszard Czarnecki, wierny Kaczyńskiemu. Jest to polityk, który wie, co w partii, raczej w partiach piszczy, zmienił już polityczne barwy kilka razy. – Jaki ja tam przystojny – ucina dyskusje o możliwości zostania delfinem Adam Hofman, rzecznik partii Kaczyńskiego. Inni posłowie tej partii anonimowo dodają, że delfin był, nazywał się Ziobro, ale okazuje się, że delfin bez wody, czyli bez odpowiedniego zaplecza, a w takiej sytuacji jest teraz europoseł, nic nie znaczy. Polskie partie polityczne upodobały sobie system wodzowski, nawet Ruch Palikota, na pierwszy rzut oka związek luzaków, nie zrobi ruchu bez swojego lidera, Janusza Palikota. Twardą ręką stara się też trzymać swoje poselskie stadko Leszek Miller, sędziwy już lider Sojuszu Lewicy Demokratycznej. On jest jednak za słaby w przeciwieństwie do Tuska czy Kaczyńskiego, by opornych usunąć z partii, musi się starać, przymilać, konsultować, ale kiedy okrzepnie też potrafi, bo tak robił kilka lat temu trzymając partię stalową ręką.

mizerna Oferta pOlityczna

wypalą, trzeba więc będzie „męczyć” się dalej w Polsce, a najlepiej jako… premier. I trzecia kadencja Tuska, jeśli tylko wyborcy nie zdecydują inaczej, jest całkiem możliwa.

17 SYDNEY RD LONDON SW9 0TP

kaczyński, dObry wróg Premierowi pomaga w tym odwieczny rywal Jarosław Kaczyński, który choć ma przetrzebioną armię porażkami wyborczymi i odejściem wielu buntowników, to nadal jednak mocno trzyma opozycyjną kierownicę. Tam też nie widać delfina. Mówiło się, że Kaczyńskiego mógłby zastąpić Zbigniew Ziobro – nawet w Prawie i Sprawiedliwości mówiło się, że to najpewniejszy kandydat na prezesa partii, a co za tym idzie na potencjalnego lidera polskiej sceny politycznej. Ziobrę zgubiła jednak ten sam grzech pychy co Schetynę, też nie potrafił poczekać aż obecny prezes poczuje, że jego czas przemija. Ziobro został z partii Kaczyńskiego usunięty, a jego Solidarna Polska raczej nie przyciągnie masy wyborców. Sam Kaczyński też obiecywał dwa lata temu, że jeśli wybory w roku 2011 przegra, to ustąpi. Ale na obietnicach się skończyło. Dziś o swoim następcy wspomina tylko żartem, w jednym z wywiadów mówił, że powinien to być polityk młody, ale nie za młody, że powinien być przystojny, no i powinien realizować cele PiS-u. Kiedy dziennikarze zaczęli odpytywać kilku polityków PIS, czy chcieliby zastąpić Kaczyńskiego, każdy z nich z uśmiechem odpowiadał, że nawet o tym nie myśli.

Taka sytuacja coraz bardziej denerwuje wielu wyborców, bo polityczna oferta na rynku jest słaba, niemal taka sama od dekad. Partie stały się dzisiaj firmami, mniej lub sprawniej zarządzanymi przedsiębiorstwami, w których liczy się tylko jeden głos – przewodniczącego lub prezesa. Wielu przeciwników Tuska mówi, że taka sytuacja, jaka jest w tej chwili na polskiej scenie politycznej, jest na rękę premierowi. Bez Kaczyńskiego rządziłoby mu się znacznie trudniej. Kaczyński jest przewidywalny, Tusk wie, jak go ograć, zna jego fobie i słabe strony. Każdy nowy lider, każda nowa partia stwarza ugrupowaniu Tuska tylko problemy, dlatego w interesie premiera jest utrzymywać taki stan jak najdłużej. Obecny układ odpowiada też Kaczyńskiemu. Bo o co ma się martwić? Że nie jest premierem, czy prezydentem? Ale przecież jest wiecznym liderem opozycji, pieniędzy na działalność partii, na opłacenie wianuszka sprzyjających mu ludzi nie brakuje. A pieniądze są bardzo ważne, jak w każdym przedsiębiorstwie, czyli partii politycznej.

tusk nie będzie żelaznym premierem W jednym z artykułów we wpływowym „The Economist” dziennikarz zastanawiał się niedawno, czy polskiego premiera Donalda Tuska naprawdę stać na przeprowadzenie poważnych, strukturalnych reform w Polsce. I choć odpowiedź nie padła, to podobne pytanie stawia sobie wielu Polaków, którzy obdarzyli Tuska jako jedynego drugą kadencją i dali mu licencję na rządzenie.


|7 nowy czas | 6 marca 2012

takie czasy Przy okazji pierwszych stu dni nowego gabinetu wyszły jednak słabe strony tej ekipy, a opozycja przypomina, że to nie pierwsza „studniówka” – ta sama ekipa od ponad czterech lat rządzi przecież w Polsce. – Nie rządzi, a administruje, a jak pokazują ostatnie sto dni jest to kroczenie od klęski do klęski – punktuje ekipę Tuska Mariusz Błaszczak, przewodniczący kluby parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości. Najpierw była zwłoka z obsadą ministrów, choć przed wyborami Tusk zapewniał, że jeśli tylko wygra, objęcie władzy nastąpi płynnie. A kiedy już objął, wydał zakaz publicznego wypowiadania się swoim ministrom, ci mieli czekać, aż pierwszy coś powie Tusk.

Wpadka za Wpadką I kiedy zaczęły się wreszcie rządy, wyszło że ustawa lekowa to bubel, lekarze i farmaceuci pokazali, co o tym myślą, a pacjenci przeklinali niefrasobliwość rządzących, którzy szumnie zapowiadane prawo o lekach wprowadzili w życie za pięć dwunasta, w sposób skandaliczny niedopracowane. Potem była wpadka z ACTA. Tym razem Donald Tusk i cała Platforma Obywatelska, tak dobrze wcześniej wsłuchująca się w nastroje społeczne, popełniła kardynalny błąd. Młodzi głównie ludzie, protestujący przeciwko nakładaniu – ich zdaniem – knebla internetowi, pokazali, jak ogromną są siłą. A to przecież potencjalny elektorat w przyszłych wyborach i z ich głosem trzeba się liczyć. Premier Tusk najpierw twardo mówił, tak jak przy okazji ustawy lekowej, że szantażowi się nie podda, że prawo wprowadzi w życie, by szybko ze smutną miną ogłosić

sprawująca władzę Platforma Obywatelska dąży do przeprowadzenia ustawy, której konsekwencje widoczne będą dopiero za kilkanaście lat. – Bardziej bym słuchał i wierzył argumentom kobiet, niż partiom politycznym – powiedział niedawno Tusk na jednym ze spotkań ze środowiskiem kobiet, co wielu odebrało jako powolne wycofywanie się z magicznej liczby 67, czyli wieku przyszłego polskiego emeryta i emerytki. A skoro ustąpi przy ustawie emerytalnej, to znaczy, że przy innych ustawach też. Na pytanie, czy Donald Tusk jest mężem stanu, znany politolog Aleksander Smolar odpowiada od razu: – Nie, to nie jest polityk, który wbrew niekiedy opinii publicznej byłby w stanie iść pod prąd, mając na uwadze dobro kraju i to w odległej przyszłości. Pociechą może być to, że takich wizjonerów i takich polityków jest dzisiaj niewielu na Starym Kontynencie. Ale przecież Polakom nie są potrzebne malowane rządy, a każdy kolejny protest społeczny utwierdza ich w przekonaniu, iż wystarczy tupnąć mocno nogą, a sam premier im ustąpi.

Ładna buzia, nie fachoWiec Polacy coraz bardziej dostrzegają, że Tusk zagrywa głównie PR-em. Nie po to mianował ministrem sportu i turystyki Joannę Muchę, która nie ma o problematyce swojego resortu bladego pojęcia, by robiła tam rewolucję, tylko ma – jako ładna i miła buzia – być wizytówką kraju na Euro 2012. Nie po to mianował Sławomira Nowaka, swojego przyjaciela, ministrem transportu, by ten udrożnił drogi i poprawił prace na

DOVER Niesamowita podróż jeszcze taniej

FRANCJA

SAM0CHÓD + 4 W JEDNĄ STRONĘ JUŻ OD Polakom, że się pomylił co do leków i co do ACTA też, i że przeprasza. – Nie robił tego z głosu serca, tylko wystraszył się spadającego poparcia – ocenia europoseł Zbigniew Ziobro, kiedyś PiS, dziś Solidarna Polska. Otoczenie premiera czuje się dziś zagubione, ich szef do tej pory taki twardy, nieustępliwy nagle traci grunt pod nogami, a partii spada poparcie. Coraz częściej pojawiają się głosy, że podobnie będzie przy fundamentalnej ustawie emerytalnej, która z jednej strony wydłuża wiek emerytalny, z drugiej zaś zrównuje go dla kobiet i mężczyzn. Po wcześniejszych porażkach ustawa emerytalna jest szeroko konsultowana z koalicjantem, partiami opozycyjnymi i przedstawicielami organizacji społecznych, ale kompromis nie będzie łatwy, tym bardziej że takiej reformy oczekuje od nas Unia Europejska. To po raz pierwszy

kolei, bo on się na tym nie zna. Miłe gesty Nowaka mają załatać spękane autostrady, które są jeszcze w budowie, pokazać, że Polskie Koleje Państwowe wreszcie podniosły się z zapaści. Rządy takich „fachowców” mogą już niebawem ocenić setki tysięcy tych, który przyjadą do Polski na Euro. Może być wtedy niezła kompromitacja. Pierwsze sto dni nowego rządu Tuska to pasmo RP-u, narad, konferencji. –Te oceny ministrów sprawiają wrażenie, jakby premier Tusk dowiadywał się dopiero teraz, co robią jego ludzie – kpi sobie z takich prezentacji były premier Leszek Miller. Nawet sprzyjający Donaldowi Tuskowi środowiska opiniotwórcze mówią, że tak jak się udało premierowi prześlizgnąć przez pierwszą kadencję, tak tego numeru już teraz nie powtórzy. Nie mówiąc o tym, że mimo swoich marzeń nie przejdzie do historii, nie zostanie mężem stanu.

29

£

DOVER-FRANCJA DFDS.PL 0871 574 7221


8|

6 marca 2012 | nowy czas

fawley court jest naszym dziedzictwem!!!

FAW L E Y C O U RT O L D B OY S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

W pięciostronicowym liście z 25 sier pnia 2011 roku adwokaci Cherrilow Ltd i Aidy Hersham (Grosvenor Law LLP) przedstawiają „Private Eye” cały szereg pretensji co do artykułu w stałej kolumnie Nooks and Corners [PE, nr 1295, 19.08-1.09 2011], który porusza sprawę sądową Richard Butler-Creagh v. Cherrilow Ltd i Aida Dellal Hersham. Z jednej strony lis t chwali autora – Piloti – za wysoki poziom art ykułu i za – zazwyczaj – bardzo ważne i w sposób kulturalny przedstawione zagadnienia, ale jednocześnie dziwi się, dlaczego „Pr ivate Eye” wymienia kuzynów i dzieci Patr icka Sieffa i Aidy Hersham jako rzekomych właścicieli Fawley Court? My się też dziwimy, choć domyślamy się, o co chodzi… Aidzie Hersham (właścicielce/nie-właścicielce?) nie podoba się, że „Private Eye” lekceważy jej wkład w Fawley Court – finansowy, rewaloryzacyjny itd., co jest niby dobrze postrzegane przez sąsiadów w Henley. Jak na to reaguje „Private Eye”? Kolejnym artykułem, jeszcze ostrzejszym od poprzedniego. Czego pismo może teraz spodziewać się ze strony adwokatów Cherrilow i Aidy Hersham? Powtórzymy za „Private Eye”: Watch this space, czyli do sprawy powrócimy…. Tymczasem publikujemy tłumaczenie już szóstego (!) z kolei artykułu poświęconego Fawley Court, zamieszczonego w tym niezwykle wpływowym i prestiżowym piśmie brytyjskim (PE, nr 1308, 24.08-8.03.2012). Zamieszczamy też lis t pana Jerzego Śniadeckiego, opublikowany w „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza”, w którym por usza „znikniecie” s tu t ysięcy funtów zebranych przez marianów w ich dawnym ośrodku w Hereford! A jak wiemy z licznych ar tykułów w „Nowym Czasie”, były to dopiero początki znikania wielkich sum. Dla przypomnienia: ks. Honkisz zniknął z parafii z Ealingu wraz z zakonnicą i z sumą 100 tys. funtów; North Lodge, Fawley Cour t sprzedano – i nigdy się nie rozliczono – za 440 tys. czy 690 tys.?); na nigdy nie wybudowany Dom Apostolatu w Fawley Cour t zebrano 300 tys.; eksponaty Muzeum, które zostało wywiezione z Fawley Court wyceniane są na 10-30 mln; Fawley Court sprzedano za 13 mln… Pytanie, ile pieniędzy zniknęło w imię hasła BÓG, HONOR, OJCZYZNA z majątku polskiej emigracji na Wyspach Br yty jskich?

Mi rek Ma le vski, Cha ir man, FCOB Ltd

OBO WIĄ ZEK PRAS Y – IN FOR MO WA NIE Szanowny Panie Redaktorze, w liście ogłoszonym na łamach „Dziennika Polskiego” pan Zaremba w krótkich i prostych słowach wyraził opinie większości czytelników naszego codziennego pisma. My chcemy więcej wiedzieć co się dzieje w kraju i na „szczycie” w Londynie. Ciekawi jesteśmy wiadomości o losach wielu fundacji społecznych, które od dziesiątek lat istnieją i stale powiększają się. Redakcja „Dziennika” i w ogóle ludzie prasy mają obowiązek służyć prawdzie i dobru wspólnemu społeczeństwa. Jak można tłumaczyć tajemnicą otoczony SKANDAL w Polskim Ośrodku prowadzonym przez Ojców Marianów, których emigracja tak hojnie od długiego czasu popiera? Angielska prasa katolicka (The Universe, 28.04.91) podała do wiadomości, że policja kryminalna prowadzi dochodzenie w sprawie „zniknięcia” stu tysiecy funtów z kasy Ośrodka w Hereford. O tej aferze i innych „Dziennik” nas nie informował, a oo. Marianie w dalszym ciągu proszą o pomoc rozsyłając listy z biletami na loterię. Kiedyś czytaliśmy apele pana Tymienieckiego i Hulackiego z prośbą do oo. Marianów o ROZLICZENIE się ze zbieranych funduszy. Niestety, bez skutku. Nie traćmy jednak nadziei, gdyż policja kryminalna z West Mercia ogłosi publicznie wynik dochodzenia. Myślę, że skandal ten winien był być już dawno ogłoszony na łamach naszej prasy jako przestroga na przyszłość. Ludzie prasy i odpowiedzialni za nią mają obowiązek informowania swoich czytelników. Łącze wyrazy poważania Jerzy ŚNIADECKI *) List do redakcji „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”, Londyn, 4 czerwca 1991

Zabudowania Fawley Court miały być poddane wzorcowej renowacji, a tymczasem… Procesy sądowe toczą się bez końca, a posiadłość niszczeje

Ciąg dal szy sa gi o Faw ley Co urt, XVII -wiecz ne j po sia dłości po ło żo ne j nad Ta mi zą w po bli żu Hen ley. Posiadłość tę, któ ra zo stała sprze da na – w nie ja snych oko licz no ściach – przez księ ży ma ria nów, ku piła po II woj nie świa to wej pol ska spo łecz ność w An glii z przeznaczeniem na szko łę ka to lic ką.

Sta li czy tel ni cy „Pri va te Eye” zapewne pa mię ta ją, że po sia dłość zo sta ła sprze da na za re je stro wa nej na wyspie Jer sey firmie Che rri low Ltd, któ ra zo sta ła za ło żo na, by umoż li wić trans ak cję kup na pa ni Aidzie Her sham. Ta gro te sko wa i wpra wia ją ca w co raz to więk sze zdu mie nie hi sto ria budzi liczne kon tro wer sje, by wy mie nić choć by wy wie zie nie (do Pol ski) cen ne go mu zeum, któ re mie ści ło się w Faw ley Co urt, znik nię cie fun du szy zbie ra nych na rzecz ni gdy nie po wsta łe go bu dyn ku [Centrum Apo sto la tu – red. NC], fun du szy, któ re ma ria nie uzy ska li ze sprze da ży czę ści grun tów oraz So uth Lod ge. Do dać na le ży jesz cze za blo ko wa nie pra wa do stę pu do ko ścio ła ka to lic kie go miesz czą ce go się na te re nie po sia dło ści, pró by eks hu ma cji szcząt ków z krypt ko ścio ła i te re nu do nie go przy le ga ją ce go oraz za cie kły spór po mię dzy wal czą cy mi ze so bą stro na mi. Wy glą da na to, że je dy ny mi praw dzi wy mi beneficjantami ca łej tej ża łosnej afe r y – po za ba zy li ką ma ria nów w Li che niu, w Pol sce – są praw ni cy. La tem ubie głe go ro ku w są dzie naj wyż szym to czy ły się przed sę dzią Ju sti ce Eady dwie spra wy: jedna, wnie si ona przez Ri char da Bu tler -Creagha, któ r y żą dał obie ca nego mu honorarium w wy so ko ści 5 mln fun tów za uła twie nie pa ni Herham na by cia tej nie ru cho mo ści; druga, wnie sio na przez Che rri low Ltd prze ciw ko Ri char do wi Bu tler -Creagho wi. Mnó stwo bru dów wy szło przy okazji na jaw, co spro wo ko wa ło sę dzie go Eady do stwier dze nia, że jest tam „wy raź ny kon f likt in te re sów… pozostający w sprzecz no ści z ad wo kac kim ko dem po stę po wa nia” oraz „och, jakże poplątaną pajęczynę snujemy…”. U pod staw le ży sprze daż Faw ley Co urt za wyj ścio wą ce nę 22 mln fun tów, która po tem zo sta ła zmniejszona do 16,5 mln, gdy tym cza sem wy ce na ekspertów przed sta wio na w są dzie opie wa ła na 10 mln fun tów. W paź dzier ni ku ubie głe go ro ku sę dzia Eady wy dał wy rok podtrzymujący „zarzut firmy Cher ri low, która twierdziła, że została oszu kana, natomiast żą da nia Bu tler -Creagha wobec pani Hersham sę dzia uznał za bez pod staw ne. Zna czy to, że firma Cher ri low Ltd ma pra wo żą dać od zy ska nia róż ni cy mię dzy ce ną nie ru cho mo ści z 2008 ro ku i tym, co osta tecz nie za pła ciła, zaś But tler -Creagh za miast od zy skać swo je ho no ra rium, o któ re wniósł spra wę, zo stał obar czo ny kosz ta mi są do wy mi w wy so ko ści 7,4 mln fun tów. W świe tle wcze śniej szego oświadcze nia Aidy Her sham, zgod nie z któ r ym nie zamierza ona czerpać żad nych korzyści z fir my [Cherrilow Ltd] in te re su ją ce jest to, co czy ta my w wy ro ku, że „fir ma Cherrilow zo sta ła za ło żo na ja ko specjalne na rzę dzie umoż li wiają ce na by cie tej po sia -

dło ści w kil ka ty go dni po tym, kie dy nie ru cho mość wraz z gru ntem zo sta ła po raz pierwszy po ka za na pani Hersham przez Bu tler -Creagha. On sam twier dził wte dy, że ma wy łącz ne pra wo pier wo ku pu, da ne mu przez ma ria nów. W świe tle wie lo krot nych stwier dzeń, że Aida Her sham za mie rza miesz kać w Faw ley Co urt (a nie za mie nić ten bu dy nek na ho tel, zaś na przy le głym te re nie wy bu do wać apar ta men ty), cie ka wie brzmiało jej oświad cze nie wy gło szo ne w charakterze świadka, że list „był na pi sa ny w do brej wie rze i w peł nym prze ko na niu, że wszy scy osią gną ko rzy ści ma te rial ne i bę dą za do wo le ni”. Do da ła jednocześnie: „By łam prze ko na na, że dzię ki sta ra niom [Bu tler -Creagh] spraw dzą się prze wi dy wa nia i uzy ska my pro f it w wy so ko ści 32 mln funtów, za co on sam zo stał by szczo drze wy na gro dzo ny...” Jed no jest pew ne – praw ni cy mo gą spo dzie wać się dużych pieniędzy, zaak cep to wa ne bowiem zo sta ło od wo ła nie Bu tlerCreagha od za są dzo nej mu su my 7 mln fun tów. Natomiast ape la cja wnie sio na przez Po la ków co do de cy zji wy da ją cej zgo dę na eks hu ma cję szcząt ków za ło ży cie la szko ły oj ca Ja rzę bow skie go ma wejść na wokandę w przy szłym mie sią cu. Che rri low Ltd zastrzegło w umo wie kupna wa run ek ze zwa la ją cy na za trzy ma nie czę ści kwo ty do chwi li usu nię cia przez marianów wszyst kich szcząt ków z te re nu wo kół kościo ła św. An ny i wprowadzenia za ka zu ko rzy sta nia z pra wa prze cho dze nia przez te ren Faw ley Co urt. Być może szcząt ki biedn ego ojca Ja rzę bow skie go bę dą mu sia ły zo stać prze nie sio ne, ale szcząt ki fun da to ra ko ścio ła, księ cia Sta ni sła wa Ra dzi wił ła i je go sy na po zo sta ną na dal w kryp cie ko ścio ła. Czy li że wa run ki umo wy nie zo sta ną w pełni speł nio ne, więc ma ria nie do sta ną o 3,5 mln funtów mniej. A co z sa mym bu dyn kiem – za byt kiem kla sy I? Za po wie dzia na przez Aidę Her sham re no wa cja, któ ra mia ła być wzorcem dla in nych, jesz cze się nie rozpo czę ła. A pró ba od ku pie nia czę ści po sia dło ści znaj du ją cej się w ra mach mu ro wa ne go ogro dze nia – w chwi li obec nej Toad Hall Ga r den Cen tre (tak, Ken neth Gra ha me znał Faw ley Co urt) – speł zła na ni czym. Faw ley Co urt Old Boys uwa ża ją, że w wobec wszyst kich nieprawidłowości, zi gno ro wa nych przez Cha ri ty Com mis sion, sprze daż po win na zo stać unie waż nio na, a pa łac po wi nien po wró cić do pol skiej spo łecz no ści (oczy wi ście nie do po kręt nych księ ży ma ria nów). W la tach 80. XX wie ku, po tym jak w po dej rza nych oko licz no ściach za mknię to szko łę, ks. Adam Bo niec ki, ge ne rał Zgro ma dze nia Księ ży Ma ria nów na pi sał: „Nie na da je my się do te go, by pro wa dzić ho tel. Pow in ni śmy więc sprze dać [Faw ley Co urt], a pie nią dze prze ka zać ma ria nom w Rzy mie”. W kon se kwen cji te j decyzji na stą pi ła zmia na za pi sów w księ gach wie czy stych tru stu, po zwa la ją ca na sprze da nie po sia dło ści. Na wet je śli wpro wa dzo no ją w spo sób le gal ny, bio rac pod uwa gę to, że Faw ley Co urt był ory gi nal nie ku pio ny na uży tek szko ły, przez Po la ków na emi gra ji, którzy pod czas II woj ny świa to wej wa czy li o Wiel ką Bry ta nię, i że po sia dłość zo sta ła je dy nie po wie rzo na księ żom ma ria nom, by nią za rzą dza li, ca ła ta spra wa wy da je się być najzwyczajniej nie mo ral na.

PILOTI NOOKS and CORNERS Private Eye, nr 1308, 24.08-8.03.2012 Prze ło ży ła Te re sa Ba zar nik


|9

nowy czas | 6 marca 2012

reportaż

Havla kocha tylko połowa Czechów Bartosz Rutkowski

Kochany przez niemal cały świat, w swoich rodzinnych Czechach jakoś nie może doczekać się uznania. Owszem, był taki (krótki) czas, kiedy Czesi nie wstydzili się łez, wspominali zmarłego prezydenta Vaclava Havla. Były krótkie chwile, kiedy w wielu miejscach Pragi, na Placu Wacława, przed domem Havla, na ulicy Narodowej przy pomniku aksamitnej rewolucji i przed Pałacem Prezydenckim gromadzili się, by oddać cześć zmarłemu prezydentowi. Dziś jest inaczej. Imiennik Havla, taksówkarz Vaclav, nie wydaje się być zdziwiony pytaniem, dlaczego nie ma jeszcze w Pradze czy innym czeskim mieście ulicy, skweru czy szkoły imienia Havla. – Poczekajmy, na pewno będą – mówi jakoś jednak bez przekonania. Ożywia się za to, kiedy go pytam dlaczego Czesi nie kochają Havla? – To nie tak, nie jestem socjologiem, ale rozmawiam z wieloma moimi sąsiadami, znajomymi i klientami i zgodnie z tym co słyszę, mniej więcej połowa narodu kocha zmarłego prezydenta, druga połowa nie. Mamy mu za złe, ja też się do nich zaliczam, że popuścił przestępcom i komunistom. To ciężki zarzut pod adresem Havla, który jako prezydent miał łagodną ręką w traktowaniu tych, którzy w czasach komuny nielegalnie dorobili się, łamali prawo, często ze szkodą dla wielu ludzi. A Havel wspaniałomyślnie im wybaczył, otworzyły się bramy czeskich więzień dla takich cwaniaków, tego nie mogą Czesi do dziś Havlowi zapomnieć.

Niech go Zachód kocha Tego samego zdania jest Ilona, studentka architektury w Pradze. Nie rozumie tego bałwochwalczego, jej zdaniem, zachwytu ludzi z Zachodu pod adresem Havla. – On rzeczywiście chyba nie powinien zostawać prezydentem, lepiej by się stało, gdyby po obaleniu komuny, z jego dużym zresztą udziałem, pozostał jednak twórcą. Miałby dziś pomników bez liku. – Pana prezydenta obserwowałem już w siedemdziesiątych latach. I w tych trudnych czasach robił dla nas wiele. Trudno mi nawet dziś o tym mówić. To nasz bohater, za mało o nim mówimy, za mało go wspominamy, za mało kochamy – dorzuca z kolei starszy mężczyzna, którego zagaduję na słynnym moście Karola w Pradze. Widząc, że nie bardzo przyjmuję jego opinię, chwyta mnie za rękaw i proponuje mały spacer. Schodzimy po oblodzonych schodach mostu, kierujemy się do pobliskiego parku. Po przejściu stu kilkudziesięciu metrów mężczyzna zatrzymuje się przed niewielkim murkiem, na którym ktoś idealnie odwzorował twarz Havla. Zupełnie jakby na-

łożył na murek fotografię byłego prezydenta. Pokazuje mi napis umieszczony pod wizerunkiem Havla i mówi: – To jest cała prawda o nim. Napis głosi: Life is a misery. His life is a history. – Ale ten napis widzą nieliczni. To przecież zagubione miejsce – mówię. – Na razie, na razie – dodaje mężczyzna i ściska mi dłoń na pożegnanie. W restauracji Barock przy ulicy Parizkiej, takiej praskiej Piątej Aleji kelner, na oko 35-latek, na pytanie o Havla spuszcza wzrok i mówi, że od ojca usłyszał o zmarłym prezydencie dobre i złe opinie. Pierwsze dotyczyły czasów, gdy Havel działał w opozycji, te złe – gdy został prezydentem i nie dobrał się do skóry przestępcom i czerwonym. – Ale człowiekiem pozostał sympatycznym. Jeden z moich znajomych opowiadał mi, jak pracował na zamku u boku Havla, że był pełen podziwu dla niego za kulturę osobistą, za to, jak odnosi się do ludzi. Nigdy się nie wywyższał, nie to, co ten obecny prezydent Vaclav Klaus. Ale co ja tam będę się mieszał do polityki – ucina dywagacje.

Zwyciężą miłość i prawda Siedząca przy sąsiednim stoliku młoda, mniej więcej trzydziestoletnia kobieta zapamiętała Havla całkiem inaczej: – Jego słowa: prawda i miłość zwyciężą nad kłamstwem i nienawiścią są najpiękniejszymi, jakie wypowiedział. Dla młodego człowieka, siedzącego z nią przy stoliku, który przyjechał spoza Pragi Havel był przykładem: – Dla mnie był wzorem moralności. Szanowałem go za to, jak postępował. – Zapaliłam świeczkę. Wiele dla mnie znaczył, choć gdy zmienił kraj, miałam zaledwie cztery lata – dodaje jej koleżanka 25-letnia Ana. Trzeba przyjść na Vaclavske namesti, by poczuć atmosferę tych przełomowych chwil dla Czechów. To szczególne miejsce, które z Havla-pisarza i opozycjonisty uczyniło Havla-polityka. W listopadzie 1989 roku, kiedy tłumy Czechów zgromadziły się, by bezkrwawo skończyć z komunizmem, na placu rozległo się wtedy gromkie: Havel na hrad! Czyli: „Havel na prezydenta!” Co wkrótce się spełniło. W ostatnich dniach 1989 roku Havel został pierwszym od ponad 40 lat niekomunistycznym przywódcą Czechosłowacji.

po co ta gruba kreska? – Wystarczyło, by nie bawił się w żadną grubą kreskę, wystarczyło, żeby rozliczył ludzi starego systemu i byłby dziś niekwestionowanym bohaterem narodowym – wyjaśnia Igor Meczir, przedstawiający się jako emerytowany nauczyciel. Ja też wycierpiałem za komuny, może nie tyle co Havel, ale nikt mu nie dał mandatu, by być wobec zła miłosiernym. Tak może postępują pisarze, poeci, ale nie mężowie stanu. Mężczyzna pożegnał jednak Havla, bo – jak mówi – to był jego obywatelski obowiązek, ale nie

chciałby, żeby w Pradze były ulice czy place imienia Havla. Pamięta ten dzień pogrzebu, kiedy świeczki na placu Wacława płonęły, jak powstała z nich świetlista ścieżka w kierunku pomnika Jana Palacha – studenta, który w proteście przeciw inwazji wojsk Układu Warszawskiego w roku 1968 dokonał samospalenia. Pamięta też jak niespodziewanie zebranych przykryła ogromna flaga państwowa i z ich ust zaczął rozbrzmiewać nieformalny hymn czeskiej opozycji Modlitwa do Marty. Tłum ze śpiewem na ustach ruszył w inne miejsce czeskiej pamięci – Aleję Narodową – i dalej w kierunku Hradczan. Ludzie rozeszli się dopiero pod pomnikiem twórcy

Czechosłowacji, Tomasza Garrigue Masaryka. – Nie musiał robić wiele, by stać się drugim Masarykiem, nie wyszło mu – mówi Meczir ze smutkiem w głosie. Wielu Czechów pamięta też jak arcybiskup Dominik Duka, sam zresztą represjonowany w czasach komunizmu, z wielkim szacunkiem wspominał Havla. Nie tylko jako polityka, pisarza i filozofa. Przede wszystkim jako człowieka. – Życzyłbym sobie, aby jego imię nigdy nie wypadło z pamięci tych ludzi, którzy kochają swoją ojczyznę, którzy szanują drugiego człowieka. To jedyne słowa, które mogę w tym smutnym dla nas dniu wypowiedzieć – powiedział prymas.

www.met.police.uk/terrorism

IT’S PROBABLY NOTHING, BUT... IF YOU SEE OR HEAR SOMETHING THAT COULD BE TERRORIST RELATED, TRUST YOUR INSTINCTS AND CALL THE CONFIDENTIAL

ANTI-TERRORIST HOTLINE. OUR SPECIALLY TRAINED OFFICERS WILL TAKE IT FROM THERE.

0800 789 321 YOUR CALL COULD SAVE LIVES


10|

6 marca 2012 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Obraz ze wzdęciem Krystyna Cywińska

2012

Jacy są Polacy, każdy wie. Bohaterscy, patriotyczni. Niezłomni i bogobojni. Tolerancyjni, gościnni. Kreatywni. W ogóle, raczej genialni dżentelmeni. Albo samolubni, chamscy, butni, agresywni. Zapijaczeni, ksenofobiczni, homofobiczni i leniwi. Plugawi w mowie i uczynku. Raczej brutale i tępi umysłowo. Wszystkie te przymiotniki pojawiają się w okresowych sondażach pod tytułem: co Polacy sądzą o sobie nawzajem, no i co o Polakach sądzą inni.

Czy wpływ tych sondażowych opinii jest istotny dla naszego wzajemnego pożycia? Czy współżycia z innymi? Raczej wątpliwe. Norwid zapytałby po swojemu, sąd to czy przesąd? Sondaże i stereotypy żyją osobnym życiem chyba jednak na większy użytek socjologów. Ja swoje sondaże oparłabym na reklamach. Sądząc po reklamach w polskiej telewizji wszystkich kanałów, Polacy są okropnie chorowitym narodem i w dodatku chorobliwie uczulonym na własne zdrowie. Czyli cherlawi hipochondrycy, histerycznie wrażliwi na sygnały własnego ciała. Włączam telewizor na Kanał+, a w nim same minusy zdrowotne. Katary, kichanie, koklusz i kolki. Przełączam na TVP24, a tam czarna zaraza, ból i cierpienie. Okazuje się, że nasi mężczyźni cierpią chronicznie na niewydolność seksualną. Jak twierdzi jedna z reklam o północy nie potrafią podnieść. O mój Boże… Kobiety cierpią na zaparcia i wzdęcia. Dzieci na biegunkę albo zatwardzenie. A domowe psy i koty na dolegliwości związane z kiepskim odżywianiem. Ale sur sum corda, w górę serca! Jeśli ktoś nie cierpi na arteriosklerozę, na wszystko są środki. Przepychające, przeczyszczające, wspomagające, wypróżniające, podnoszące i usuwające bóle wszelkie w całym ciele. Na przykład po zażyciu jednego z tych cudownych środków – jak głosi reklama – siwie-

jący starszawy partner, bo o małżeństwach się już nie mówi, znów obdarzył swoją partnerkę dozą doznania rozkoszy – co cytuję za reklamą. Czyli orgazm bez orgii od razu i doraźnie. A partnerka, cierpiąca aktualnie – jak się mówi w Polsce– na przewlekłe wzdęcia, wypuściła właśnie gazy po zażyciu reklamowanego środka. I tu wykrzyknik reklamowy. On znów mógł i podniósł, a ona nie zaniemogła i legła – cytuję prawie dosłownie. Gdyby nie te telewizyjne reklamy, z częstotliwością większą niż przeciętna wytrzymałość widza, nie miałabym zielonego pojęcia, jak chorowity jest mój naród. I na jakie cierpi schorzenia! Masowo na prostatę, masowo na dolegliwości wątrobiane, mniej masowo na dolegliwości nerkowe, bardziej masowo na żołądkowe, często kręgosłupowe oraz nerwobóle i nerwostresy. – Dobry Boże – powiedziała moja znajoma – trudno się temu dziwić po tym, cóżeśmy przeżyli w naszej historii. To, cośmy przeżyli, odbija się na zestresowanej kobiecie z reklamy. Wyrastają jej z głowy szpikulce i sztylety. Zabiłaby, zadręczyła rodzinę, gdyby nie ten cudowny środek. Uspokaja po zażyciu, życie się wydaje cudowne i mąż też. Gdyby wszyscy masowo zażywali reklamowane środki, niewykluczone, że szpitale byłyby pełne chorych na ich uboczne skutki.

Telewizja polska, jak większość innych telewizji, żyje z reklam. Ale bodaj przewyższa ich liczbą, szczególnie reklam lekarsko-aptecznych. Firmy farmaceutyczne, wiadomo, robią kokosy na produkcji lekarstw i na ich sprzedaży. I stać je na drogie reklamy. Kiedy byłam jakiś czas temu w Stanach Zjednoczonych, rodzina radziła mi załatwiać małe potrzeby w czasie reklam. Dzwonić do męża (w ramach małych potrzeb), na przykład. Zaparzyć kawę, zrobić kanapkę. Żaden z tych sposobów nie daje rady polskim reklamom telewizyjnym. Lecą i lecą, i zalecają wszystko co się da. Gdyby reklamowano cudowne środki na różne cechy charakteru, sondaże byłyby mniej przydatne. Z reklam mogłoby wyniknąć, że Polacy są bardziej chamscy i butni, niż uprzejmi i tolerancyjni. Bardziej zapijaczeni niż trzeźwi. A na razie mamy przynajmniej środki psychotropowe na różne stany psychiczne. No i te reklamowane zioła nasenne. Mające przenieść człowieka we śnie w świat kwitnącego kwiecia i niebieskich migdałów. Już się nie mogę doczekać, kiedy kurant północ wybije. Z reklam wiemy, na co cierpi, czym się odżywia, co pije, czym się myje i czym swój dom czyści przeciętny Polak. I niewiele się w tym różni od innych narodowości. Czyli reklamie udało się ustalić, bez sonda-

ży, cywilizacyjno-konsumpcyjne obyczaje naszych rodaków w kraju. Albo – jak się twierdzi w niektórych kołach – postęp przez wielkie „P”. Postępowy Polak przez dwa wielkie „P” nie tylko tym samym się myje, to samo je i pije, tym samym to i owo czyści, i podobnym samochodem rozjeżdża jak inne nacje. W odróżnieniu jednak od innych nie produkuje, a od nich kupuje. To wszystko, co zalecają reklamy, jest w większości zagranicznego pochodzenia i ma sondażowo decydować o Polaka postępach. Nawet i to, w jakim banku depozyty złożył, i jak go w końcu złożą do grobu. No cóż, dla mnie, o znaczeniu reklamy decyduje jej doza humoru. Kiedyś mój dawny znajomy wymyślił reklamę, na której zielonooka dziewczyna siedzi okrakiem na beczce z piwem. Podpis: Dziewczyna o kocim spojrzeniu. Nie trzeba było nawet umieszczać na beczce nazwy Okocim. Ostatnio moje ulubione telewizyjne reklamy rozgrywają się w pociągu. Rolę starszej pani gra Beata Tyszkiewicz. Wchodzi, która wygłasza zawiłe sentencje dotyczące komputerowych transakcji. Po czym wychodząc, zatrzymuje się i pyta roztargnionym głosem: – Przepraszam, a czy ja tu przyszłam z pieskiem, czy bez pieska? No, to zupełnie tak jak ja. – Kajtuś, idziemy. Zdążymy wrócić ze spaceru zanim skończą się reklamy.

Raspberry Pi, niezła zabawka Jestem dzieckiem zupełnie innego pokolenia. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy nie było komputerów, telefony komórkowe nikomu się nawet nie śniły, o iPhone czy iPadzie nie wspominając. Dzisiejsza młodzież czasy mojego dzieciństwa zna tylko z filmów, może lekcji historii. Z komputerów już dawno przesiadła się na Blackberry, iPhony czy inne małe elektroniczne cudeńka, dzięki którym porozumiewa się ze światem. Mało kogo interesuje już to, co znajduje się w środku takiego urządzenia, liczy się tylko to, co owe urządzenie może dla nas zrobić. Nieważne, jak to działa, tylko czy działa szybko i jak proste jest w obsłudze. Technologia – chcemy tego czy nie – zupełnie niezauważalnie przestała nam w życiu pomagać i zaczęła nam to życie wypełniać. Od rana do nocy. Szleństwo, którego zdaje się już nic nie zatrzyma. Wyścig, w którym liczy się już tylko prędkość przesyłu danych, liczba pikseli we wbudowanym w telefon apracie fotograficznym czy pojemność pamięci. I nagle pojawia się na rynku Raspberry Pi. Komputer wielkości karty kredytowej, mały, prosty i bardzo tani. Najdroższa wersja kosztuje całe dwadzieścia dwa funty (£22.00). Nic więc dziwnego, że zaledwie dwie godziny po rozpoczęciu sprzedaży strona internetowa producenta nie wytrzymuje i zawiesza się. Zbyt wiele transakcji na

raz. Nawet najszybsze serwery mogą paść. Wszystko byłoby proste i oczywiste, gdyby nie mały szczegół. Raspberry Pi to bardzo prosty komputer wysposażony w pojedynczy procesor, który znaleźć można niemal w każdym smartphonie. Nie ma obudowy, monitora, samemu trzeba też dołączyć klawiaturę. Działa na Linuksie, bezpłatnym systemie operacyjnym, dostępnym w tzw. domenie publicznej, każdy może system ten zmieniać i dopracowywać po swojemu. Ma za to kilka portów, dzięki którym można go podłączyć nawet do szybkiego internetu. Zarówno twórcy, jak i media, są zgodni – to małe i bardzo proste, by nie powiedzieć wręcz prymitywne urządzenie może się okazać nadzieją i przyszłością brytyjskiej informatyki. Prace nad stworzeniem tego urządzenia trwały sześć lat. Tyle zajęło Raspberry Pi Fundation z siedzibą w Cambridge (to nie przypadek) opracowanie projektu, dogadanie się z producentami (jest ich dwóch, obaj w Chinach) i wyprodukowanie pierwszych kilku tysięcy egzempalrzy. Wszystko po to, by komputer był tani i łatwo dostępny. Pokładane w nim nadzieje są ogromne: zarówno wywodzący się z Uniwersytetu w Cambridge twórcy projektu, jak i liczące kilka tysięcy grono entuzajstów wierzy, że może on odmienić wizerunek bry-

tyjskiej informatyki i zmobilizuje dzieciaki do tego, by zaczęły pisać własne programy. Fundacja marzy, by każde dziecko rozpoczynające naukę w szkole dostało taki komputer. Być może dzięki temu lekcje informatyki znowu będą tym, czym były w przeszłości: nauką nie o tym, jak działa oprogramowanie, tylko o tym, jak się je tworzy i pisze. – Chcemy przekonać dzieciaki do tego, by zaczęły programować – wyznaje Eben Upton, twórca projektu. I dodaje: – Dzisiejsze komputery są już tak skomplikowane, że dzieciaki często się boją korzystać z laptopa rodziców w obawie, że coś zepsują. Raspberry Pi da im szansę stworzenia czegoś własnego. Jest tani, prosty i pełen możliwości. Muszę się przyznać, że strasznie mi się ten pomysł podoba. Jakieś dwadzieścia lat temu udało mi się napisać własną bazę danych. Prostą, do przechowywania adresów i telefonów. Trawało to kilka dni, ale działało. Byłem z siebie dumny, jak nigdy wcześniej. Bo może wydawać się to proste, ale tak naprawdę trudno jest maszynie zwanej komputerem powiedzieć, co ma robić. Porozumiewa się ona bowiem w dość dziwnym języku. Dzięki Raspberry Pi nasze dzeciaki mają szansę trochę się tego języka nauczyć.

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 6 marca 2011

komentarze i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Im bardziej na wschód, tym bardziej polityka jest przewidywalna. Szkoda, że w przypadku Polski ta przewidywalność pojawia się zawsze w chwili tragedii. Tym razem tragedii kolejowej. Nie chciałem o niej pisać, bo trudno cokolwiek wyrokować, kiedy zbierane są jeszcze dowody, a śledztwo, mające wyjaśnić przyczyny, nie jest jeszcze nawet w toku. Nie przeszkadza to jednak przedstawicielom władzy lokalnej i krajowej na swego rodzaju tryumfalizm. Ponownie służby zdały egzamin. Z czego? Z przecinania wraków i holowania sprasowanych ton metalu na boczny tor? Z ewakuacji pasażerów, którzy przeżyli, i tych, co nie przeżyli, z miejsca wypadku? Lista zasług jest długa. Jest też na niej obecność premiera i prezydenta na miejscu wypadku w kilka godzin po zdarzeniu. Można wyliczać dalej. I co z tego? Nie wyobrażam sobie, żeby prezydent nie przyjechał, bo przebywał właśnie na polowaniu, a premier był na nartach. Żadna to więc zasługa ani dowód wyjątkowej empatii przywódców, to ich obowiązek. Ale też obecność tych samych przywódców na miejscu kolejnej tragedii to dowód na nieskuteczność ich zarządzania. Sytuacja na polskich kolejach od dłuższego czasu jest tak fatalna, że tylko jakimś zrządzeniem losu nie doszło do podobnej tragedii wcześniej. Były wprawdzie wypadki pociągów towarowych, które powinny być sygnałem ostrzegawczym, ale nie były, chociaż po tych samych torach w innych godzinach jeździły pociągi pasażerskie. Ze zdumieniem wsłuchuję się w opinie ekspertów, którzy dowodzą, że polskie koleje generalnie spełniały standardy europejskie. Wiarygodność takiego stwierdzenia leży oczywiście w rozumieniu słowa „generalnie”. Tam, gdzie „generalnie” nie spełniały, wprowadzano ograniczenie prędkości przeładowanych do bólu pociągów. „Generalnie” korzystanie z usług PKP przypominało refren studenckiej ballady WARS wita was. Jeśli chodzi o poprawienie komfortu, ale nie bezpieczeństwa podróżowania, największym osiągnięciem było zniesienie powszechnej służby wojskowej. Bo wcześniej brać poborowa wódkę piła, kiełbasą swojską zagryzała, śpiewała o

rozmarynie i w przypływie dobrego humoru bratała się z innymi podróżnymi. – Student się napije z tymi co żywią i bronią? Nie mogłem odmówić, wyzwanie patriotyczne. Zasnąłem na półce bagażowej i zostawiłem tam książkę z biblioteki uniwersyteckiej. Do końca studiów byłem na czarnej liście. Z pociągu wychodziłem oknem. Tylko że wtedy, mimo przeładowania pociągi docierały do stacji docelowych. Tabor kolejowy jeszcze nie zdążył się zużyć. Trochę bardziej na wschód jest jeszcze bardziej przewidywalnie – Putin miał wygrać wybory prezydenckie i je wygrał. W przeddzień wyborów mówił o zakłamaniu demokracji zachodnich. Z pogardą przypomniał przejęcie władzy przez Gordona Browna. – Przekazali sobie władzę bez wyborów, my tego nie robimy – ocenił Putin. Rzeczywiście, ustąpił ze stanowiska prezydenta, bo konstytucja nie przewidywała kolejnego wyboru. Jako premier doprowadził do zmiany konstytucji i w pełnej glorii demokraty powrócił na stanowisko prezydenta. A jeśli wyborcy tak zechcą będzie kandydował też w następnych wyborach, czyli ciągłość władzy na Kremlu Putin zapewnia do roku 2024. – Co w tym złego? – dziwi się Putin. Podobno wyborcy tego chcą, a on z wdzięczności podwoził ich autokarami do okręgów wyborczych, co złośliwa opozycja nazwała „wyborczą karuzelą”. Oddawali swoje głosy w kilku okręgach, fizycznie, bez fałszerstw, z pełnym poszanowaniem dla wyborczego prawa i demokracji. O szczerych intencjach Putina świadczyły jego łzy po ogłoszeniu wyników. Takiego zwycięstwa sam się nie spodziewał. A kilka tysięcy frustratów na Placu Puszkina – to cena demokracji. Demokracja kosztuje.

kronika absurdu Pomnik przemówił: To jest plama na moim honorze. Nie mogą przeżyć, że to ja, ja, dziesięć milionów ja poprowadziłem na ten bój i doprowadziłem do zwycięstwa. Oczywiście ludzie mnie wspierali. Ale kilku ludzi ryje, zaczynając od Gwiazdów, potem Kaczyńscy, od pierwszego dnia zwycięstwa, ryli, ryją i będą ryć. Zakompleksieni łajdacy, którzy nie potrafili stanąć na czele walki, dzisiaj bohaterów chcą grać, a mnie próbują bohaterstwo zabrać. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Kłopotliwa historia Dokumentalista Paweł Sieger stworzył film o obozach pracy, urządzonych przez NKWD i komunistyczne Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego na ziemiach polskich. W filmie przypomina się, między innymi, mało rozpowszechniony fakt, że tuż po zajęciu Auschwitz-Birkenau przez Armię Czerwoną, by wykorzystać infrastrukturę obozu założono dwa łagry – podległy NKWD w Brzezince i prowadzony przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego w Oświęcimiu. Sieger przypomniał, że tego typu obozy, urządzone w miejscach dawnych łagrów hitlerowskich, jak i budowane od podstaw, istniały w powojennej Polsce przez kilka lat i były przeznaczone przede wszystkim dla mniejszości narodowych (Niemców, Ukraińców, Łemków, jak i uznanych za mniejszość rdzennych Ślązaków) oraz dla byłych żołnierzy AK. W filmie występują byli więźniowie obozów Jaworzno i ŚwiętochłowiceZgoda, opowiadając, że warunki tam panujące jako żywo przypominały te z hitlerowskich obozów koncentracyjnych (niewolnicza praca, głodowe racje żywnościowe, brak higieny i opieki zdrowotnej, pogarda i szykany ze strony strażników, ogrodzenie pod napięciem, itd.). Sieger bardzo dbał o to, by nie postawić znaku równości pomiędzy hi-

tlerowskimi kacetami a łagrami komunistycznymi. W filmie różnica między nimi jest akcentowana na poziomie stosowanego nazewnictwa. Pierwsze nazywa się tu „niemieckimi, nazistowskimi obozami koncentracyjnymi i obozami zagłady”, drugie – „polskimi obozami koncentracyjnymi”. Właśnie to ostatnie określenie (które znalazło się też w tytule filmu) wywołało prawdziwą burzę. Kilku publicystów dało Siegerowi odpór, tłumacząc że komunistyczne instytucje represji nie mogą być nazywane „polskimi”, na forach internetowych odsądza się dokumentalistę od czci i wiary, przypisując mu chęć umniejszania i relatywizowania zbrodni hitlerowskich, zaś młodzieżówka pewnej partii wpadła nawet na kuriozalny pomysł wystosowania listu protestacyjnego do premiera (sic!). Niby wszystko tu jasne: komunista, jak wiadomo, nie ma narodowości, więc co komunistyczne nie powinno być nazywane „polskim”. Jest jednak wystarczająco dużo powodów, by tego semantycznego zamieszania nie można było w tak prosty sposób zlikwidować. Bo, na przykład, odpowiedzmy na pytanie: czy pacyfikujący wsie łemkowskie w ramach akcji „Wisła” żołnierz KBW był tylko komunistą czy także Polakiem? Jeśli tylko komunistą, to dlaczego niektórych spośród tych

żołnierzy uporczywie nazywa się „polskimi patriotami” (odsyłam do toczącego się w Polsce od 20 lat sporu o ocenę gen. Jaruzelskiego)? Rzecz w tym, że za milczącą zgodą większości w III RP przyjęto schizofreniczną wizję powojennej historii, wizję, w myśl której wszystko co zasługuje na potępienie było „komunistyczne”, zaś wszystko, co się liczy po stronie osiągnięć było „polskie”. I jest tak, jakoby przez cały okres 1945-1989 garstka narzuconych przez Moskwę bolszewików rządziła społeczeństwem całkowicie odpornym na sowietyzację, duchowo zdrowym, patriotycznym i niepodległościowym. Wszyscy się na to kłamstwo godzą, bo ono likwiduje problem współodpowiedzialności społeczeństwa PRL za zbrodnie komunizmu. Między Bogiem a prawdą, nie jesteśmy w tym względzie wyjątkowi. W taki sam sposób postępowały przecież wszystkie społeczeństwa posttotalitarne, jak to na przykładzie Włochów ukazał kiedyś Gustaw Herling-Grudziński w genialnym Księciu Niezłomnym. Dlatego nie wróżę Siegerowi zbyt licznego grona obrońców. Za swój nazewniczy wybryk będzie potępiony, bo w Polsce próby zmian przyzwyczajeń językowych mogą być bezkarne tylko wtedy, gdy nie odnoszą się do świadomości historycznej.


12|

6 marca 2012 | nowy czas

drugi brzeg

Mira Hamermesh 1923 – 2012 W ostatnich latach kontakt utrzymywaliśmy poprzez pocztę elektroniczną. Zwykle krótki e-mail: – Jeśli będziecie w West Hampstead, pójdziemy na kawę. Żadnych informacji o sobie, ostatnich sukcesach czy niepowodzeniach. Rozmowy i osobistego kontaktu internet ani wcześniej telefon nie zastąpił. Nigdy tego nie deklarowała, ale to było oczywiste. I nagle z Jej skrzynki otrzymaliśmy wiadomość, że Mira nie żyje. Jak to? Nie znałem nawet jej daty urodzenia. Była jedną z niewielu osób odpornych na przemijanie. Była jakby zawieszona w czasie, zawsze pogodna i uśmiechnięta, pełna energii, z ogromnym bagażem życiowym, o którym nigdy nie mówiła. Dopiero pod koniec swojego życia opisała go w książce autobiograficznej The River of Angry Dogs (przetłumaczona na polski pt. Rzeka wściekłych psów) i w swoim ostatnim filmie. Poznałem Mirę prawie dwadzieścia lat temu. Właśnie przeprowadziła się do West Hampstead i całe Jej życie zapakowane było w kartonowych pudłach, które przeszkadzały w oswajaniu nowej przestrzeni, ale musiały pozostać, zmieniając codziennie swoje miejsce tymczasowego pobytu. Miejsce uprzywilejowane w przestrzeni fizycznej i duchowej miały obrazy malowane przez Mirę przez całe Jej życie. Jakby najważniejsi świadkowie Jej życia, to one oswajały nową przestrzeń. Wprowadzały pewien porządek estetyczny, ale pozostawały tylko dla Miry czytelnymi punktami Jej życia. Kiedy zmagaliśmy się z kolejnymi pudłami, a raczej skomplikowanym montowaniem szafy zakupionej w IKEA, Mirę odwiedził znajomy, który z nieukrywanym współczuciem pokiwał głową i rzucił: – Trzeba być doktorem filozofii, żeby wiedzieć jak to złożyć. – I wyobraź sobie, że on jest – odpowiedziała Mira z wyraźnym tryumfem w głosie przedstawiając mnie znajomemu. Takie chwile, kiedy życie wywracało utrwalony schemat, ceniła chyba najbardziej. Kiedy zapoznałem się z pierwszymi stronami Jej autobiografii nie zdziwiło mnie stwierdzenie, że początek wojny był początkiem wielkiej przygody. Dopiero z upływem lat i poniesionych strat osobistych ta przygoda pokazała swój straszny pazur. Jak bardzo musiała to przeżyć, kiedy dowiedziała się, że Jej „przygoda” rozgrywała się w czasie, kiedy ginęli Jej bliscy. Mira uciekła z okupowanej już Polski w 1939 roku, w towarzystwie starszego brata. Miała 16 lat i nic jeszcze nie wskazywało na to, że formalna dyskryminacja Żydów w Jej rodzinnej Łodzi jest początkiem eksterminacji, metodycznej zagłady całego narodu. Po licznych przygodach dotarła w 1941 roku do Palestyny, gdzie mieszkała do końca wojny. To właśnie w Palestynie zaczyna swoje artystyczne życie. W Jerozolimie studiuje w Bezalel Art School. Jeszcze będąc studentką zostaje nagrodzona przez British Council i w ramach tej nagrody ma swoją pierwszą wystawę. Otrzymuje też stypendium w prestiżowej szkole londyńskiej, The Slade School of Fine Arts, na wydziale malarstwa i rzeźby. Po wojennej tułaczce wraca do Europy. W 1960 roku ma swoją pierwszą indywidualną wystawę w Brook Street Gallery w Mayfair w Londynie.

Mogła pozostać przy malarstwie, miała dobry początek, ale w malarstwie nie była w stanie opowiedzieć całego swojego losu, chociaż to właśnie wrażliwość malarska wpłynie najbardziej na Jej sposób prowadzenia narracji w późniejszych filmach i książkach. Kiedy decyduje się na studia reżyserskie w swojej rodzinnej Łodzi, mało kto z jej brytyjskich znajomych wiedział, jak bardzo dramatyczny był to krok. Miejsce szczęśliwego dzieciństwa wypełniły groby najbliższych, a mimo wszystko o Łodzi opowiadała z sentymentem. Głównie o czasach studenckich. W studenckich etiudach próbowała odnaleźć swoich bliskich, przywołać ich bolesny los. Ten swoisty plan – wielobarwność i wielowymiarowość życia w cieniu tragedii pozostanie trwałym motywem twórczości Miry Hamermesh. W kolejnych filmach pokaże sytuacje kontrastowe. W filmie Two Women losy bohaterek w różnych systemach politycznych, w zrobionym dla Chanel 4 i nagrodzonym Prix Itali Maids and Madams (1985), opowiada o miłości czarnych matek do powierzonych ich opiece białych dzieci i losie ich własnych – bolesny przykład apartheidu w najbardziej ludzkim wymiarze. Jak ocenić bohaterki? Nie ma

prostych wyborów, a tym bardziej ocen. Podobne dylematy pokazują dwa kolejne filmy Miry Hamermesh. Talking to the Enemy (1987) opowiada o konflikcie palestyńskim odbitym w indywidualnym losie palestyńskiej dziennikarki i izraelskiego dziennikarza. Caste at Birth (1990) jest historią pariasów w Indiach. We wszystkich tych filmach kluczową rolę, decydującą o kolejach losów bohaterów odgrywa przypadek. W 1991 roku Mira Hamermesh wraca ponownie do Polski. Tym razem z bagażem całego swojego życia i determinacją skonfrontowania się z własną przeszłością. Jest to prawdziwy, wręcz metafizyczny powrót, czasy studenckie w porównaniu z nim, były jakby wizytą in cognito. Powstaje film Loving the Dead – wstrząsający obraz Zagłady i Pamięci. Mira powiedziała mi kiedyś, że „jest Brytyjką z wyostrzoną świadomością swojego pochodzenia”. Broniła tej inności i robiła o niej filmy. Zaraziła nas heroicznym wręcz optymizmem i pocieszam się, że ta „zaraza”, podobnie jak Miry filmy i książki, z nami pozostanie.

Marie Colvin 1956 – 2012

Remi Ochlik 1983 – 2012 Amerykanka Marie Colvin z „The Sunday Times” i laureat World Press Photo Francuz Remi Ochlik zginęli w ostrzeliwanym syryjskim mieście Hims. Właśnie na Hims, trzecim co do wielkości mieście Syrii, koncentrują się w ostatnich tygodniach ataki sił rządowych. Reporterzy przebywali w prowizorycznym centrum prasowym, w które uderzyła rakieta wystrzelona przez siły reżimu. Gdy próbowali uciec, trafił w nich kolejny pocisk.

Grzegorz Małkiewicz Zarówno syryjscy obrońcy praw człowieka, jak i zagraniczni komentatorzy i eksperci uważają, że atak sił reżimu na prowizoryczne centrum prasowe dziennikarzy był zamierzonym działaniem. Rząd syryjski tymczasem utrzymuje, że to nieprawda – jeden z jego przedstawicieli oświadczył, że rząd nie wiedział nawet, że jacyś zachodni dziennikarze przekroczyli granicę Syrii. Byli weteranami na Bliskim Wschodzie. Marie Colvin była doświadczoną dziennikarką. Straciła oko w 2001 roku, kiedy na Sri Lance trafił ją odłamek ze szrapnela. Colvin nie przerwała wtedy pracy, pojawiała się publicznie z czarną opaską na twarzy. 28-letni Remi Ochlik – znany francuski fotoreporter – aktualnie współpracował z „New York Times”. Był laureatem ostatniego World Press Photo za zdjęcia libijskich rewolucjonistów. Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka alarmuje, że od wybuchu antyreżimowej rewolty w marcu 2011 roku zginęło w tym kraju ponad 7,6 tys. ludzi. Wśród nich jest około 5540 cywilów, prawie 1700 żołnierzy i członków służb bezpieczeństwa oraz blisko 400 dezerterów.


|13

6 marca 2012 | nowy czas

rozmowa na czasie Fot. Krzysztof Opalin ́ ski

Anioł Stróż z lwowskich kanałów Jacek Ozaist W ciemności Agnieszki Holland to opowieść o 14-miesięcznej walce o przetrwanie garstki Żydów, którzy zdołali ukryć się w kanałach Lwowa. Historia rozgrywana jest na dwóch płaszczyznach – naziemnej, w głównej mierze dotyczącej kanalarza Leopolda Sochy, jego współpracowników i rodziny oraz podziemnej – gdzie grupa ludzi stawia czoło ciemności, niepewności, wszechobecnym szczurom i szumowi wody. Nie ma w tej walce nic szlachetnego ani wzniosłego. Są za to ludzkie słabości, namiętności, czerwonka, biegunka, brak intymności i ciągły strach przed wydaniem. Zamiast Anioła Zagłady pojawia się jednak Anioł Stróż i wybawca, który godzi się podjąć ryzyko ocalenia tych ludzi. Wtedy pada dramatyczne pytanie: ilu Żydów warto uratować – 11, 12 ,13? W rzeczywistości nikt go nie zadał (to wartość dodana przez twórców filmu), ale gdyby ktokolwiek miał udzielić odpowiedzi, co mógłby powiedzieć? Oskar Schindler zdołał ocalić 1200, Irena Sendlerowa 2500, Leopold Socha 10. Tysiące innych ocaliły po jednym, ryzykując to samo. Socha to idealny kandydat na bohatera filmowego. Był złodziejem i paserem, brał udział w rozbojach, wiele lat spędził w przedwojennych więzieniach. Na Żydów trafił przypadkowo, gdy przyszedł po ukryte w kanałach fanty. Nie chciał zostać świętym, chciał zarobić, ale kiedy Ignacemu Chigierowi zabrakło pieniędzy, sam dawał mu gotówkę, by inni widzieli, że wciąż płaci. Pozytywna przemiana bohatera jest solą filmu Holland i motorem napędowym opowiadanej historii. Socha wraca do domu, do żony i dzieci, lecz nie jest w stanie przestać myśleć, o ludziach, którzy zostali w kanałach – o „swoich Żydach”. Sam ma dzieci, więc widząc niedolę małej Krysi i jeszcze mniejszego Pawełka nie potrafi odeprzeć odradzającego się w nim dobra, nie tłumi tak hojnie ofiarowanego mu przez los człowieczeństwa. Wspaniała jest scena, gdy zabiera chorą i zrezygnowaną Krysię na powierzchnię, by choć przez parę minut pobyła na słońcu. Później wspólnie z żoną ustalają, że zaopiekują się nowo narodzonym w kanałach dzieckiem Chai. Socha przybywa z dobrą nowiną i dowiaduje się, że matka udusiła maleństwo. Na jego twarzy maluje się przygnębiający smutek i szczególny rodzaj zdziwienia, że istnieje zło jeszcze większe i trudniejsze do ogarnięcia, niż to, z którym miał dotąd do czynienia. Przez 14 trudnych miesięcy od likwidacji getta do wyzwolenia Lwowa Socha przynosi ukrywającym się Żydom chleb, margarynę, warzywa i karbid do lamp. Czasem znika na tak długo, że tracą nadzieję. Są w tym filmie rozmaite momenty zwrotne, jedne bardziej dramatyczne od drugich, ale żaden nie może równać się z pierwszą komunią córki w deszczowy dzień, kiedy Socha zdaje sobie sprawę, że tam w dole woda zalewa tak cierpliwie ratowanych przez niego ludzi. Porzuca rodzinę w kościele i biegnie na ratunek. Cokolwiek by się nie działo: na powierzchni czy też kanałach, najważniejszy pozostaje Socha. Z jego wewnętrzną walką o duszę, z jego wyborami, z jego sumieniem. Najważniejszy także dla nas, widzów, którzy tłumnie ruszyliśmy do kin, by znów zobaczyć Polaka-bohatera pozytywnego i na chwilę zapomnieć o książkach Jana Tomasza Grossa oraz najnowszych filmach Anny i Wilhelma Sasnalów („Z daleka widok jest piękny) czy Władysława Pasikowskiego („Pokłosie”). Widząc jego szlachetną przemianę, wierzymy, że Socha nie byłby w stanie wziąć udziału w pogromie Żydów ani nie zniżyłby się do grzebania w ziemi pod obozem koncentracyjnym w poszukiwaniu kosztowności. Ironią losu, do samego końca pozostał on człowiekiem poświęcającym się dla innych. Tak, jak sobie jeszcze w więzieniu wymarzył, został szczęśliwym restauratorem w Gliwicach. Zginął tuż po wojnie, przejechany przez sowiecką ciężarówkę. Chwilę wcześniej uratował spod jej kół własną córkę.

Dwadzieścia minut z Agnieszką HollAnD Gdy przyszła wiadomość, że znów jest nominacja do Oscara, co pani poczuła?

takiego przeżył w bunkrze warszawskiego getta.

– No, ulgę, bo się bałam, że jej nie będzie. Poprzednim razem nie stał za mną cały naród, a tu nagle Bóg mi powierzył honor Polaków, tak więc była dużo większa presja.

– Chciał, by pokazać, że tam działo się normalne życie, że ludzie byli namiętni, spółkowali ze sobą, że była obsesja kochania. O tym wszystkim napisał książkę I była miłość w getcie. Opowiadał mi zresztą, że nigdy potem ani przedtem nie miał tylu pań, co właśnie za czasów getta. Taki paradoks, miał najbujniejsze życie erotycznie właśnie wtedy, gdy śmierć szalała wokoło.

A wtedy, ostatnim razem?

– Przy Europa, Europa wszystko było dużo bardziej skomplikowane. Film miał dość bogate życie w Stanach. Miał już na koncie, między innymi, Golden Globe czy nagrody stowarzyszeń krytyki amerykańskiej, więc było jasne, że wśród filmów tamtego roku jest takim, powiedzmy, 95-procentowym faworytem. Lecz Niemcy nie zgłosili go, a tylko oni mogli to zrobić. W związku z tym nie mógł być nominowany w kategorii filmów obcojęzycznych. Szef niemieckiej komisji oscarowej pozwolił sobie nawet na jakąś obrzydliwą wypowiedź w stylu: Ta polska Żydówka, nie będzie nam tu..., co wywołało oczywiście spory skandal, a zarazem dało dystrybutorom okazję do zrobienia szumu wokół tego filmu. Zrobili szum, i to jaki! Film dostał nominację za scenariusz, co się rzadko zdarza przy produkcjach obcojęzycznych. A sama nominacja? No, wiedziałam, że nie wygram. Minęło 45 lat od filmu Andrzeja Wajdy. Znów jesteśmy w kanałach. Jak pani myśli, uda się jeszcze raz zachwycić, poruszyć, zszokować świat?

– Dziś jest inny klimat, niż w tamtym czasie. Wtedy było dużo łatwej. Świat wyczekiwał na takie filmy. Dziś trzeba dużo szczęścia, by w ogóle zaistnieć w dystrybucji. Ale myślę, że mój film zaistnieje i dotrze do wielu ludzi. Już kupiło go kilkanaście krajów. W kolejce czekają następne. Nie chciała pani już wracać do tematu Holocaustu, a jednak…

– Jakoś zaczęło to za mną chodzić. Scenarzysta posyłał mi kolejne wersje, zaczęłam o tym myśleć coraz bardziej obsesyjnie, aż w końcu zdecydowałam, że muszę to zrobić. Ale był jeden problem. Nie wyobrażałam sobie tego filmu w języku angielskim. Moim warunkiem było, by zrealizować film w językach oryginalnie używanych przez bohaterów tej opowieści. Marek Edelman podobno nalegał, by zrobić film o takiej tematyce, bo sam coś

Która książka miała na panią większy wpływ, Dziewczynka w zielonym sweterku czy W kanałach Lwowa?

– Dziewczynkę przeczytałam dopiero po skończeniu zdjęć. Wcześniej nie wiedziałam o jej istnieniu. Na szczęście scenariusz zawierał to, co w obu książkach można uznać za najważniejsze. Posiłkowałam się innymi materiałami historycznymi ze Lwowa oraz tak zwaną wyobraźnią empatyczną. We wspomnieniach Krystyny Chigier znalazłam kilka spraw znakomicie uzupełniających zawartą w filmie historię, ale było już za późno. Zielony sweterek Krysi Chigier znajduje się w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Czy coś pozostało po Leopoldzie Sosze?

– Sweterek widziałam ostatnio, gdy byłam z filmem w Waszyngtonie. Niestety, po bohaterze mojego filmu pozostało głównie to, co napisali o nim inni. Syn Haliny Wind, jednej z uratowanych przez Sochę, otrzymał nawet nagrodę Pulitzera. No i jest grób Sochy w Gliwicach. Nie udało nam się znaleźć jego córki ani żony. Udało się za to dotrzeć do wnuków z kolejnego małżeństwa, bo jego żona ponownie wyszła za mąż. Ale najważniejsze, co zostało po nim, to tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Jest w filmie scena kąpieli, podczas której żona tłumaczy Sosze, że Chrystus i Matka Boska byli Żydami. Prości ludzie naprawdę mało wtedy wiedzieli o Żydach…

– Jako dziecko miałam nianię, kobietę bardzo, że tak powiem, ekumeniczną. I to ona powiedziała mi kiedyś w wielkiej tajemnicy, że Chrystus był Żydem. Biegała do kościoła co tydzień w niedzielę, a polska teologia katolicka była w tej sprawie bardzo dyskretna. Wiedza prostych ludzi nie sięgała daleko.

W tych kanałach funkcjonuje prawdziwa wieża Babel. Jak ci ludzie byli w stanie się porozumieć?

– Założyliśmy, że względnie się rozumieli. Polacy i Niemcy mieli największą barierę językową. Reszta dogadywała się jakoś. Jydisz i niemiecki mają sporo wspólnego. Z kolei Polacy i Ukraińcy rozumieli się doskonale, co pokazaliśmy w wielu scenach z udziałem Sochy i Bortnika. Wielu Żydów z dobrych domów studiowało czy to w Polsce, czy w Niemczech lub Austrii, mówili płynnie po polsku czy niemiecku. Biedni raczej posługiwali się jydisz. Ciekawa rzecz, Włosi czy Hiszpanie dubbingują wszystkie filmy wchodzące na ich ekrany. To dopiero będzie językowy chaos! Była pani z filmem W ciemności w wielu krajach. Jak był odbierany?

– Rzeczywiście, był pokazywany w Szwecji, Hiszpanii, Kanadzie, USA. Wszędzie na tak zwanych Q&A widzowie reagowali bardzo emocjonalnie. Dostał już kilka nagród na festiwalach, może nie najważniejszych, ale też nie byle jakich. Dostał nagrody publiczności, co było dla mnie wielkim zaskoczeniem, no bo zwykle nagrodę publiczności otrzymują filmy lżejsze. I nagle ludziom szalenie się podoba wchodzenie do kanału. I to przez dwie i pół godziny! Także w Polsce świetnie to zafunkcjonowało, co jest naszą największą radością. Nie spodziewałam się, że Polacy odbiorą tak głęboko ten film i że będzie on grany w multipleksach na równi z kasowymi przebojami. Mieliśmy lepsze wyniki niż najnowszy Sherlock Holmes czy ten... Kot w butach (śmiech). A jak Amerykanie? Nie obawia się pani, że film będzie dla nich za trudny, zbyt ciężki?

– W Ameryce będą to raczej pokazy w kinach studyjnych. Na multipleksy nie ma co liczyć. Wracając jeszcze do Polski. Ktoś opowiedział mi, jak to widzowie wychodzili z seansu z całymi kubkami popcornu, bo nie byli w stanie chrupać. Taki trochę surrealizm. Ten obraz najbardziej mi się podoba. Ludzie siedzą i nie są w stanie sięgnąć do tego kubka z popcornem.

Rozmawiał Jacek Ozaist


14|

6 marca 2012 | nowy czas

agenda Fot. Wojciech A. Sobczyński

Wiosna, krokusy i kwiat japońskiej wiśni

W kalejdoskopie Yayoi Kusama

Wojciech A. Sobczyński

K

oniec lutego. Jedna szósta roku już minęła. Zimowe poranki zmieniają się w wiosenne dni. W londyńskich parkach pojawiły się połacie krokusów, wywołując u mnie niezmiennie wspomnienia swojskich zakątków w Polsce. Te zwiastuny wiosny należały tam do rzadkości, tutaj są wszędzie, tak jak pod Krakowem były stokrotki i kaczeńce, które pamiętam z dzieciństwa, kiedy bawiłem się na mokradłach. Podobne tereny są pod Londynem. Tottenham Marshes, przylegające do dolnego biegu rzeki Lee, tworzą rozległy teren, gdzie można uciec od gwaru tego wielkiego miasta i popatrzyć na naturę odradzającą się spontanicznie z każdym postępującym sezonem, z roku na rok, w niezmiennej odnowie. Dolina rzeki Lee jest życiodajnym źródłem wody pitnej dla Londynu, a rozliczne rezerwuary stały się integracyjną częścią północno-wschodniego Londynu. Nad wodą siedzą rybacy z rozlicznymi wędkami, a po wodzie w slalomowych zakrętach pomykają żaglówki. W powietrzu słychać kwilenie ptaków rywalizujących o miejsca na nowe gniazda i zachwalających swoje napuszone piórka. Śpiew ptaków coraz to zakłóca łoskot samolotów z niedalekiego lotniska Stansted. Z samolotowego okienka jest to często pierwszy widok, który widzą polscy przybysze szukający szczęścia w tym kraju. Patrzę na południe, w stronę słońca, którego ciepło rozgrzewa mój nastrój. Na horyzoncie widać odblask szklanych wieżowców Canary Wharf. Wkrótce w tym rejonie pojawi się jeszcze jeden wysokościowy akcent w postaci wierzy olimpijskiej, gigantycznej konstrukcji konkurującej (w opinii organizatorów) z wierzą Eiffla. Jej autorem jest brytyjsko-hinduski artysta Anish Kapoor. Miasto olimpijskie jest już rzeczywistością, choć prace wykończeniowe trwać będą na pewno do ostatniej chwili. Londyński świat kultury i sztuki przygotowuje się do tego festiwalu z ogromnym programem wystaw, spektakli teatralnych i imprez zakrojonych na wielką skalę. Już teraz najważniejsze galerie realizują program wystaw akcentujący pozycję brytyjskiej sztuki we współczesnym świecie. Tate Britain ma ciekawą wystawę pokazująca kontakty pomiędzy Pablem Picasso i brytyjskimi artystami. Jego wizyty i nawiązane przyjaźnie pozostawiły trwały ślad, a jego wpływy na tutejszą sztukę widać do dzisiaj i wyczuwalny jest nawet w twórczości młodszych generacji. Na czas olimpiady Tate Modern przygotowuje ogromną wystawę Damiana Hirsta, który w przekonaniu organizatorów jest sztandarowym reprezentantem brytyjskiej sztuki. Nie wszyscy oczekują tego wydarzenia z entuzjazmem i sądząc po bardzo negatywnych ocenach w specjalistycznej prasie dwóch innych wystaw Hirsta, już otwartych w londyńskich filiach Gagosian Gallery przypuszczam, że dyrekcja Tate czeka na otwarcie z niepewnością.

Zawiłe drogi międzynarodowych kontaktów światowej awangardy prezentuje znakomita wystawa japońskiej artystki Yayoi Kusama. Kilka lat temu w Hayward Gallery pokazano głównie jej obsesyjne użycie kropek i czerwonego koloru, co nie nastawiało mnie zbyt przychylnie do odnowienia kontaktu z Kusuma. Teraz moje zastrzeżenia rozwiały się już w pierwszej sali tej wielkiej wystawy. Wczesne prace powstawały w atmosferze powojennej Japonii. Kapitulacja dumnego i nieugiętego narodu w rezultacie wybuchów nuklearnych i anihilacji Hirosimy i Nagasaki, spowodowała trwałe zmiany w całokształcie myślenia Japończyków, z artystycznym światem włącznie. Kusama używała tradycyjnych japońskich technik graficznych. Dominował papier i gwasz, ale tematyka dramatycznie zrywa kontakt z tradycją. To nie jest już świat kwitnącej wiśni, lecz japońskie echo międzynarodowych ruchów artystycznych czerpanych z doniesień prasowych, reprodukujących to, co działo się w Paryżu czy Nowym Jorku. W konsekwencji powstały prace surrealistyczne i ekspresjonistyczne abstrakcje naznaczone jej indywidualnym i niezależnym piętnem. W 1957 roku Kusama podejmuje zasadniczo ważny krok i wyjeżdża do Nowego Jorku, którego magnetyczne przyciąganie działało na świat sztuki okresu powojennego. Kusama rzuciła się w wir pracy. Wyzwolona z obciążeń tradycji japońskiego społeczeństwa zarzuciła swoje wcześniejsze małe formaty, papier i wodne farby. Powstały w rezultacie ogromne płótna w serii Infinity, które reprezentowane są na obecnej wysta-

wie w najlepszych przykładach. Podziwiałem te prace bez reszty. Pozornie nie zawierają one nic bardziej szczególnego poza powtarzającym się pociągnięciem pędzla, który pozostawia niedotknięty fragment prześwitującego kontrastowego gruntu. Powstaje w ten sposób koronkowy rytm powtarzającego się motywu poddając widza działaniu, które porównać mogę tylko z hipnozą skłaniającą do kontemplacji. A to jest tylko początek fascynującej twórczości i przeżyć młodej Japonki w nowojorskim tyglu międzynarodowej awangardy. Kusama nie jest pasażerem, lecz najczęściej prowokatorem wydarzeń. Życie i sztuka wymieszana jest w halucynacyjnym kalejdoskopie. Flower Power, Woodstock, seks, narkotyki, rock&roll, każde z osobna i wszystkie razem stają się esencją jej życia i twórczych myśli. Ta intensywność przeżyć nie pozostaje bez następstw, odbijając się na zdrowiu artystki, która wraca do Japonii. Zdezorientowana powracającymi halucynacjami, nękana zaburzeniami psychicznymi, z własnej woli zamieszkuje w zakładzie psychiatrycznym, gdzie tworzy do tej pory. Najbardziej znana jest ze swoich czerwonych kropek, których nie można zignorować, a które reprezentują jej chorą psychikę. Na szczęście są one tylko fragmentem jej obecnych prac, w których artystka kontynuuje twórcze poszukiwania z niewygasającą i nieskrępowaną pasją, choć ma już ponad 80 lat. W trakcie sześciu intensywnych twórczych dekad Kusama działała na polu malarstwa, rzeźby, grafiki, fotografii, collage’u, filmu, wideo, performance i instalacji. Wystawa trwa do początku czerwca i gorąco ją polecam.

11 marca mija pierwsza rocznica trzęsienia ziemi u wybrzeży Japonii i katastrofalnych konsekwencji tsunami, które swoją dewastującą falą zniszczyło ogromne połacie przybrzeżnych terenów, włącznie z elektrownią atomową. Ofiar y w ludziach, szkody materialne, skażenie radioaktywne to podstawowe skutki tej tragedii. O ile ekonomia Japonii już wróciła do równowagi, o tyle tragiczne wydarzenia na zawsze pozostawiać będą piętno w psychice t ych co utracili najbliższych, a szczególnie osierocone dzieci. W pierwszym odruchu solidarności i współczucia powstały programy doraźnej pomocy dla ofiar i w ten właśnie sposób polsko -libańska artystka Carolina Khouri podjęła decyzję wsparcia fundacji Momo - Kaki Orphans Fund, niosącej pomoc w zakresie potrzeb edukacji dla osieroconych dzieci. Carolina Khouri już od dawna interesuje się współczesną sztuką i architekturą Japonii i między innymi w tym okresie pracowała nad serią improwizacji, inspirowanych haiku. Ten specyficznie japoński gatunek małych form poetyckich wyszedł poza granice Japonii w okresie międzywojennym i jest uprawiany w wielu krajach. W odróżnieniu do tradycyjnych haiga, czyli wersetu i ilustracji czerpiących tematy z przyrody, Carolina interpretuje teksty poprzez kolorystyczny „atak” prowokowany nastrojem wierszy, czasem ostry i gwałtowny, a często liryczny i delikatny. Jej abstrakcje wychodzą dalej, poza ramy wiersza, stają się ich chromatycznymi wykładniami, przedłużeniem intencji autora. Obrazy artystki wydane zostały w formie książki, która ukaże się w pierwszą rocznicę tsunami. Fundusz uzyskany ze sprzedaży książki przekazany zostanie w całości na potrzeby sierot. (was) Więcej informacji dotyczących publikacji i toważyszącej wystawy obrazów na stronie internetowej www.carolinakhouri.com


Pytania i odpowiedzi Czy moja nagrywarka będzie działać? Jeśli Twoja nagrywarka VCR lub DVD nie jest urządzeniem cyfrowym, wówczas od kwietnia 2012 r. nie będziesz już mógł/mogła nagrywać programów nadawanych na jednym kanale podczas oglądania innej stacji. Możliwość taką dają tylko nagrywarki cyfrowe, które spełniają jednocześnie funkcję adaptera przystosowującego Twój telewizor do odbioru sygnału cyfrowego.

Co z moją anteną? Antena będzie Ci potrzebna tylko wtedy, gdy zdecydujesz się na korzystanie z usługi Freeview. Jeśli Twój obraz telewizyjny już teraz jest dobry, to prawdopodobnie zakup nowej anteny nie będzie konieczny.

Co jeśli mieszkam w mieszkaniu? Jeśli mieszkasz w mieszkaniu, to Twój sygnał telewizyjny jest najprawdopodobniej pobierany z anteny zbiorczej. Porozmawiaj ze swoim zarządcą budynku, aby upewnić się, czy Wasza antena jest przystosowana do odbioru telewizji cyfrowej. Aby uzyskađ wiħcej informacji, zadzwoŷ pod numer 0845 606 3963 lub odwiedǍ digitaluk.co.uk/languages


Telewizja w Londynie przechodzi na nadawanie cyfrowe Pozostało już tylko kilka tygodni do wyłączenia starego sygnału telewizyjnego w Londynie. W związku z tym Nowy Czas oraz Digital UK postanowiły wspólnie przygotować przewodnik ułatwiający czytelnikom przejście na nadawanie cyfrowe

Etap pierwszy – 4 kwietnia Wyłączony zostanie stary sygnał BBC Two. Mieszkańcy domów, w których wcześniej nie można było odbierać telewizji cyfrowej, będą mogli po raz pierwszy oglądać cyfrowe kanały BBC.

Etap drugi - 18 kwietnia Wyłączony zostanie stary sygnał BBC One, Channel 4 oraz Channel 5, który następnie zastąpiony zostanie sygnałem cyfrowym. Dostępne będą także inne kanały cyfrowe.

W kwietniu 2012 r. telewizja w Londynie przechodzi na nadawanie cyfrowe. Stary sygnał telewizyjny zostanie Jak odbierać telewizję cyfrową? wyłączony i zastąpiony nowym, silniejszym – oferując Aby móc odbierać telewizję cyfrową, możesz po raz pierwszy tysiącom widzów odbiór dodatkowych skorzystać z usługi Freeview, zamontować antenę kanałów telewizyjnych. satelitarną lub nabyć pakiet telewizji kablowej (np. Co muszę zrobić? Freesat, Sky TV, Virgin) lub zakupić nowy, cyfrowy telewizor. • Jeśli już teraz odbierasz telewizję cyfrową korzystając z usługi Freeviw (BT Vision lub Top Niektóre z tych usług, jak np. Freeview lub Freesat, Up TV), konieczne będzie ponowne dostrojenie wymagają tylko jednorazowej opłaty. W przypadku telewizora 4 oraz 18 kwietnia 2012 r. innych rozwiązań (np. Sky TV) konieczne będzie • Jeśli odbierasz tylko pięć głównych kanałów, opłacanie miesięcznego abonamentu. będziesz musiał /-ła przystosować swój telewizor do odbioru cyfrowego – od kwietnia telewizory, które nie są cyfrowe lub nie zostały przystosowane do odbioru sygnału cyfrowego, nie będą działać. • Jeśli posiadasz Sky, Virgin lub Freesat na wszystkich swoich telewizorach, nie musisz nic robić.

W jaki sposób zostanie dokonana zmiana? Zamiana będzie przebiegać w dwóch etapach. Jeśli korzystasz z usługi Freeview, po każdym z etapów konieczne będzie ponowne dostrojenie telewizora. Aby uzyskađ wiħcej informacji, zadzwoŷ pod numer 0845 606 3963 lub odwiedǍ digitaluk.co.uk/languages


Ponowne dostrajanie telewizora Jeśli posiadasz Freeview, będziesz musiał/-a dostroić telewizor 4 a następnie 18 kwietnia. Telewizor dostroisz przy pomocy pilota. Aby to zrobić: 1. Włącz telewizję Freeview lub dekoder. Następnie naciśnij na pilocie ‘menu’.

4. Naciśnij ‘OK’ jeśli pojawi się pytanie, czy usunąć wszystkie kanały.

5. Kanały zostaną zainstalowane automatycznie. Twój telewizor może się sam wyłączyć a następnie ponownie załączyć.

2. Wybierz opcję ‘set up’ (‘ustawienia’) lub ‘installation’ (‘instalacja’). Jeśli na Twoim pilocie znajdują się obrazki, wybierz ten ze skrzynką na narzędzia, anteną satelitarną lub kluczem francuskim.

3. Jeśli zostaniesz poproszony/-na o wprowadzenie kodu, spróbuj 0000 lub 1234. Wybierz opcję ‘full re-tune’ (‘pełne ponowne dostrojenie’). Czasem nazwane jest to ‘first time installation’ (‘pierwsza instalacja’), ‘factory reset’ (‘przywracanie ustawień fabrycznych’), ‘default settings’ (‘ustawienia domyślne’) lub ‘shipping conditions’ (‘ustawienia wstępne’). Nie wybieraj opcji ‘channel update’ (‘aktualizacja kanałów’) lub ‘add channels’ (‘dodaj kanały’).

Powyższe instrukcje mają jedynie charakter informacyjny. Instrukcje dla poszczególnych odbiorników można znaleźć na stronie digitaluk.co.uk/retuning


Dodatkowa pomoc

Jeśli masz 75 lat lub więcej, albo jesteś osobą niepełnosprawną, wówczas możesz uzyskać pomoc z prowadzonego przez BBC programu wsparcia Help Scheme. W ramach programu oferujemy:

Dowiedz się więcej

• łatwy w obsłudze sprzęt;

Aby porozmawiać z naszym doradcą w języku polskim, zadzwoń pod numer 0800 40 85 900. Więcej informacji uzyskasz również odwiedzając naszą anglojęzyczną stronę internetową helpscheme.co.uk.

• dostawę oraz podłączenie sprzętu przez autoryzowanego instalatora; • 12-miesięczny serwis pomontażowy, w tym również pomoc w dostrajaniu telewizora. Usługa ta kosztuje 40 GBP, jednak jeśli pobierasz któryś z uzależnionych od dochodu zasiłków, wówczas pomoc taką otrzymasz bezpłatnie. Pracownicy programu Help Scheme skontaktują się z Tobą pisemnie. Możesz również zadzwonić na bezpłatną infolinię pod numer 0800 40 85 900 i poprosić o pomoc tłumacza w czasie rozmowy.

The Switchover Help Scheme is run by the BBC


|19

nowy czas | 6 marca 2011

kultura

GEORGIA MANCIO w JAZZ CAFE POSK

Z GEORGIĄ MANCIO, wokalistką jazzową, o jej własnym festiwalu muzycznym ReVoice, skomplikowanych korzeniach i pobycie w Polsce rozmawia Tomasz Furmanek Georgia, czy możesz nam wyjaśnić co recenzent „The Guardian” miał na myśli określając cię jako the lethal cool of a Mafioso stiletto?

– (śmiech!) Próbowałam to rozszyfrować przez ostatnie cztery lata. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to groźnie. Tylko poniekąd… Jest to również dość wyraziste, pobudzające wyobraźnię określenie.

– Myślę, że recenzent próbował powiedzieć, że jest coś niedopowiedzianego w mojej muzyce. Śpiewam w sposób, który może wydawać się dość prosty, jako że śpiewając nie używam wielu wokalnych ozdobników. Balladę jazzową – dla przykładu – zaśpiewam raczej w dość współczesny sposób, z pewnym dystansem. Nie mam pojęcia natomiast skąd to skojarzenie z „zabójczością”. Uważam, że dotarcie do publiczności, przekazanie emocji, historii, które skrywają się za piosenką jest szalenie ważne! Powiedz nam coś o sobie – skąd jesteś tak naprawdę? Twoi rodzice są Włochami, prababka była Urugwajką, wychowałaś się tutaj – ta kombinacja różnych wpływów odbija się w twojej muzyce.

– Tak, urodziłam się i wychowałam w Wielkiej Brytanii. Kiedy wypełniam jakiś formularz i muszę wpisać narodowość, wpisuję „Brytyjka”, ale nie sądzę, że płynie w moich żyłach choć jedna kropla brytyjskiej krwi, ponieważ moi rodzice to Włosi, w poprzednich pokoleniach byli też Francuzi, Austriacy, trochę Urugwajczyków, jacyś Hiszpanie – wielka mieszanka. Dziadkowie ze strony mojego ojca byli profesjonalnymi muzykami, pianistami. Moja urugwajska praprababka również była pianistką. A moja prababka była cenioną śpiewaczką. Muzyczny gen przeskoczył jednak jedną generację – moi rodzice nie są muzykami, aczkolwiek są bardzo muzykalni. Kiedy zaczęłaś śpiewać?

– Śpiewałam trochę, kiedy miałam osiemaście lat – studiowałam wtedy aktorstwo. Jako dziecko – między ósmym a piętnastym rokiem życia – uczyłam się gry na flecie. Nie poszłam jednak na studia muzyczne, mówiąc szczerze dużo czasu zajęło mi znalezienie tego, co naprawdę chciałabym robić w życiu. Muzyka powróciła do mojego życia, kiedy pracowałam w Ronnie Scott’s Club. Zajęłam się nią poważnie około 1999 lub 2000 roku, występowałam na różnych scenach przez jakieś cztery lata, a potem nagrałam pierwszy album Peaceful Place. Jak narodził się pomysł na własny festiwal wokalny ReVoice?

– Zainspirowało mnie do tego kilka rzeczy. Najpierw przez pewien czas chodził mi po głowie pomysł na zorganizowa-

nie czegoś na kształt festiwalu i zaprezentowanie wykonawców, których chciałabym usłyszeć w Londynie, gdyż czekanie na moment, aż ktoś ich tutaj zaprosi, było dość frustrujące. Ian Shaw przez ostatnie trzy lata robił swój tydzień w Pizza Express na Soho, każdego wieczora występując z innym wykonawcą-gościem. Uważam Iana za niezwykłego artystę oraz swojego przyjaciela, jest kimś, kogo mogę słuchać bez znużenia bez końca. Pomyślałam, że mogłabym zrobić coś podobnego, może trzy lub cztery wieczory na początek. Ludzie w Pizza Express od razu bardzo otworzyli się na ten pomysł, który bardzo im się spodobał. Wygląda więc na to, że festiwal zrodził się z twojej miłości do muzyki i jazzowego śpiewania. Muszę przyznać, że bardzo mi się takie podejście podoba: skoro nie zapraszają do Londynu wykonawców, których chciałabym usłyszeć, to zrobię swój własny festiwal i sama ich zaproszę!

– Tak! Czy to bardzo samolubne z mojej strony? Zawsze mówię, że przeszłam przez nieortodoksyjny rodzaj edukacji muzycznej, czegoś nauczyłam się tutaj, czegoś znów tam. Rozwijasz się przy artystach, których słuchasz, a potem wykonujesz kolejny krok do przodu – występując u ich boku i śpiewając razem z nimi. To przyjemność, ale też i wyzwanie – przedstawiasz artystów, których naprawdę podziwiasz, lecz występując z nimi stawiasz sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Chcesz pokazać coś swojego, a równocześnie dostajesz wielką dawkę wiedzy od tych artystów, uczestniczysz w zupełnie wyjątkowym doświadczeniu, jak na przykład w przypadku Karin Krog, która ma za sobą bardzo długą karierę! Karin Krog – rodzaj narodowej instytucji w Norwegii, bardzo sławna poza granicami swojego kraju, ceniona i szanowana, nagrywała z największymi, zawsze próbująca czegoś nowego. Jak doszło do waszej współpracy?

– Poznałam ją w Polsce! Była jednym z jurorów na Vocingers Competition Grzegorza Karnasa w Żorach. Grzegorz zaprosił mnie tam, żebym wystąpiła z krótkim recitalem na zakończenie konkursu. Mieliśmy jeden wolny od zajęć dzień, spędziłam więc trochę czasu z Karin i pozostałymi jurorami. Natychmiast uderzyło mnie jak bardzo otwartą jest osobą, a jednocześnie bardzo skromną, pełną uroku. Mając za sobą 50-letnią karierę, doskonale zna swoją wartość, wie, co posiada. Kiedy skonkretyzowała się idea festiwalu, pomyślałam, że wspaniale by było, gdyby wzięła w nim udział. Jest bardzo niezależną artystką, więc dla kogoś, kto dopiero roz-

poczyna karierę, jest ogromną inspiracją! Przy niej można łatwo pozbyć się myśli typu och, trzeba się związać z dużą wytwórnią fonograficzną, to jedyna droga, aby coś osiągnąć, itp, itd.... Patrząc na jej drogę artystyczną zdajesz sobie sprawę, że są inne sposoby, aby to osiągnąć, a tacy artyści jak Karin pokazują ci je. Absolutnie. Twoja wizyta w Polsce to nie tylko Voicingers w Żorach?

– Tak, nie tylko. Byłam w Polsce w 2008 roku. Poza koncertem na Voicingers wystąpiłam też w Tygmoncie w Warszawie. Szczególnie spodobał mi się Tygmont i tamtejsza rewelacyjna publiczność. Byłam w Polsce z Davidem Ohm – moim brytyjskim perkusistą. Graliśmy w Warszawie z dwoma rewelacyjnymi polskimi muzykami: z pianistą Kubą Cichockim i basistą Wojtkiem Pulcynem. Wspaniali muzycy, nie dość, że doskonali technicznie, to w dodatku grający z duszą. Rzadko się zdarza – grając z muzykami po raz pierwszy – wzniesienie na tak wysoki poziom, jak to się nam zdarzyło w Warszawie. Bardzo chciałabym to powtórzyć! Samo miasto, jak i jego historię uważam za fascynujące. Kuba i Wojciech zabrali nas na bardzo nastrojowy spacer po Warszawie o północy! Spędziliśmy również noc w Krakowie i odwiedziliśmy tam parę klubów jazzowych, a Dave nawet zagrał tam w ostatniej chwili zaaranżowany koncert. Zakochałam się w atmosferze tych piwnicznych klubów. Uważam, że świetnym pomysłem jest posiadanie kilku jazzowych klubów w niewielkiej odległości od siebie, oraz wspaniałe zaopatrzonego sklepu muzycznego, który zapamiętałam. Kiedy teraz o tym mówię i wspominam, to chce mi się tam być ponownie! Życzę ci tego serdecznie. Co zaśpiewałaś w Jazz Cafe POSK?

– Mnóstwo fantastycznych standardów jazzowych, gorącą brazylijską sambę, kilka moich kompozycji, a nawet włoskie songi. Były też niespodzianki.

Fot. Paweł Fesyk

Wiesz co, Margot? Tytuł: Piosenki o wierze i poświęceniu. Autor: Przemysław Wojcieszek. Wystawiono: Jazz Cafe, POSK, niedziela 26 lutego. Kurtyna: brak. Postacie dramatu w liczbie pięć – cztery pojawiają się na scenie, jedna (kluczowa) tylko w dialogach. Ilość rekwizytów: co kot napłakał. Krzesełko albo dwa. Zdejmowane i zakładane buty, jakieś radyjko, jakiś biczyk, a także raz po raz zdejmowana sukienka, spod której wyłania się seksowne bikini. Momenty: są. Wątek: sceny z życia małżeńskiego, rozstanie, komplikacje. Aktorzy w liczbie dwoje, każdy odgrywa dwie różne postacie. Skąd ty ich wytrzasnęłaś, Margot?

Aneta Piotrowska zmienia nastrój w ułamku sekundy, w zależności od sceny. W każdej scenie przekonująca, zarówno jako dama z agencji towarzyskiej, która spragniona bliskości „zapomina o gumce” (momenty są, już mówiłem), jak i porzucona żona idąca do spowiedzi do księdza, jeszcze w łóżku, bo właśnie z nim zgrzeszyła (mówiłem, że są komplikacje). A Jacek Wytrzymały chyba wytrzyma porównanie z najlepszymi. Już po pierwszym kroku w kolejnej scenie widać, którą z dwóch postaci właśnie odgrywa. Czy klienta agencji towarzyskiej przerażonego tym „zapomnieniem gumki”, czy nieśmiałego księdza, który...

już wiemy, co potrafi. Sceny: krótkie, po kilka zdań dialogu, oddzielone od siebie kilkusekundowymi przerwami. Żadnej kurtyny, żadnego opuszczania sceny, kilka sekund przerwy i następny dialog, i nie ma wątpliwości, że to następna scena. Tempo: wartkie, sceny następują szybko po sobie. Opowieść: przedstawiona jasno, nic nie jest pogmatwane. Reżyser: Margot Przymierska. Wrażenie ogólne:… Wiesz co Margot? Dotychczas, z naszych paru rozmów domyślałem się tylko, że możesz być utalenowana.

Włodzimierz Fenrych


20|

6 marca 2012 | nowy czas

ludzie i miejsca

rodzeństwo Mag da le na: – Wybrałam Londyn, ponieważ

chciałam studiować u konkretnego profesora. Kiedy miałam piętnaście lat, na Międzynarodowych Warsztatach Muzyki Kameralnej w Puławach poznałam profesora Krzysztofa Śmietanę (jeden z najwybitniejszych polskich skrzypków, profesor w Guildhall School of Music and Drama, członek m.in. London Mozart Trio). Miałam już wcześniej możliwość poznawania wielkich nazwisk muzyki poważnej, ale to właśnie jego wybrałam na swojego mistrza. Niektórzy szukają swojego mistrza całe życie i nie mogą go znaleźć. Ja miałam szczęście spotkać go we właściwym miejscu i o właściwym czasie. I tak to się stało, że przyjechałam do Londynu na studia. Łu kasz: – Jeśli chodzi o środowisko muzyczne,

to wymieniłbym trzy miejsca na ziemi, w których wiele w tym zakresie się dzieje: Berlin, Nowy Jork i Londyn. I mowa tu nie tylko o muzyce, ale i o szeroko pojętej sztuce. To właśnie dlatego przyjechałem do Londynu studiować fortepian. Zrezygnowałem ze studiów w Akademii Muzycznej w Gdańsku i przyleciałem tutaj. Muszę przyznać, że nie była to łatwa decyzja. Jan Kulesza, mój ówczesny nauczyciel, nie tylko otworzył mnie na dźwięk, ale i na świat. Powiedział, że gdyby on dostał stypendium na studia w innym kraju (w czasach PRLu szanse wyjazdu za granicę były niewielkie), wcale by się nie wahał. Więc wyjechałem.

PIERWSZE KROKI Łu kasz: – Pomimo że byłem po dwóch latach studiów, postanowiłem zacząć studia na nowej ziemi od początku. Chciałem skorzystać z nich jak najwięcej. Przyjechałem do Londynu z moim przyjacielem wiolonczelistą. Pamiętam, że na zajęciach z harmonii, o której mieliśmy już spore pojęcie i wszystkie oznaczenia mieliśmy w małym paluszku, kiedy wsłuchiwaliśmy się w to, co mówi profesor, dopadał nas histeryczny śmiech, bo wiedzieliśmy, o czym on mówi, ale nie mogliśmy go do końca zrozumieć. Ułatwieniem na szczęście był bark poczucia obcości, ponieważ większość osób na roku pochodziła z innych krajów. Mieliśmy zatem równy start. Względnie równy... dlatego, że nie każdy w swoim kraju miał solidną edukację poprzedzającą te studia. Brytyjczycy na przykład nie mają szkół muzycznych na szczeblu podstawowym oraz średnim.

Mag da le na: – Tutaj kładzie się nacisk na kre-

atywność. Jeśli ktoś ma potencjał, to się w niego inwestuje. W Polsce stawia się na wiedzę teoretyczną. Poza tym egzaminy na studiach polegają na przeprowadzaniu prac badawczych, poszukiwaniu wiedzy. Nie ma tu także egzaminów ustnych i odpytywania. To uczy samodzielności. Samodzielności uczy też tzw. self effective account, czyli ocena własnych postępów w nauce, rozliczenie z samym sobą. Nie jest to łatwe. Poza tym jako student jest się traktowanym niejako na równi z profesorami. To także uczy dojrzałości i odpowiedzialności za siebie. Łu kasz: – Przyjeżdżając tutaj student ma od razu możliwość sprawdzenia się na scenie. A co właściwie jest ważne dla artysty-muzyka? – to, żeby wyjść na scenę i zagrać. By pokonać tremę. Co z tego, że człowiek jest świetny w tym co robi, jeśli nie ma możliwości występowania? Tutaj są organizowane tzw. platformy, różne koncerty, przeglądy i student od pierwszego roku studiów jest obyty ze sceną. W Polsce nadal stawia się głównie na wiedzę teoretyczną i praktykę, ale bez kontaktu z publicznością. Nieważne, jak dobry jesteś, trema u artysty występuje prawie zawsze i trzeba nauczyć się radzić sobie z nią. Brytyjska edukacja to zapewnia.

POWOLNE WTAPIANIE Mag da le na: – Ten tzw. freshers year nie jest ła-

twy. Nikt cię nie zna, ty nikogo nie znasz, nowe miasto, nowy język. Jeśli natomiast ktoś podchodzi do tego, co robi z pasją i wiarą, to dobrzy ludzi znajdą się prędzej czy później. Dlatego nie można wątpić w to, co się kocha i trzeba iść swoją drogą. W zadomowieniu się tutaj pomogła mi koleżanka wiolonczelistka, która przyjechała tutaj ze mną, oraz profesor Śmietana. Osoby, na które tutaj trafiłam, pomogły mi otworzyć się na świat. I nawet kultura angielska, która na początku wydawała mi się trochę nieszczera, po czasie stała się dla mnie bardziej zrozumiała. Styczność z tak wieloma kulturami, na jakie możemy trafić w Londynie, uczy. Trzeba odblokować się mentalnie i przeskoczyć bariery kulturowe. Czuję się tu z każdym rokiem lepiej, choć nadal nie znam dobrze tego miasta. Jest tu tyle rzeczy, których jeszcze nie widziałam, które mogą mnie zainspirować. Łu kasz: – Kwestia asymilacji powinna być uję-

ta nie ze strony: czy Londyn jest przyjaznym miastem dla nowicjuszy, tylko czy ten nowicjusz

MagDalena i ŁuKasz FilipczaK. Rodzeństwo pochodzące z Łodzi. skrzypaczka i pianista. edukację rozpoczęli w szkole Muzycznej w Malborku, studiowali w akademii Muzycznej w gdańsku, a dyplomy zdobyli w guildhall school of Music

zakopower Wszyscy moi przyjaciele oszaleli na punkcie ZAKOPOWER. Każdy kupił ich album! Nigel kennedy

Po n adzwyczaj udanym londyńskim debiuci e w 2010 roku, któr y miał miejsce w presti żowym Queen Elizabeth H all w Southban k Centre, ZAKOPOWER – obecnie n ajbardziej popularny zespół n a polski ej sceni e muzycznej

– powraca na Wyspy. Na maj szykują dłuższą trasę koncertową, swoją pier wszą w Wi elkiej Br yt an ii. Założony przez fenomenalnego skrzypka i wokalistę Sebastiana Karpiela-Bułeckę zespół łączy tradycyjną muzykę góralską ze współczesnym brzmieniem. Zdobywca prestiżowej nagrody Fryderyk w 2008 roku, ZAKOPOWER bije rekordy popularności. Wydane dotychczas trzy albumy osiągnęły status Złotej Płyty. Ich najnowszy krążek Boso królował na polskich listach przebojów przez ostatnie pół roku, osiągając status podwójnej Platynowej Płyty.

Opisywany czasem jako formacja t ypu folk rock, ZA KO POWER wymyka si ę próbom klasyf ikacji. Ich m uzyka, i nspi rowana tradycją skaln ego Podhala równ ie mocno oparta jest na estetyce rockowej, zapożycza z tradycji jazzu i punka, czerpie też z różnorodnych nurtów etn icznych. Koń cowy rezultat to prawdzi wie u nikaln e, autent yczne i mocn e br zm ieni e – żywiołowe, zaraźliwe i bł yskawi czn ie rozpoznawalne. Są wł aściwie jedynym polskim zespołem o kor zen iach rockowo etnicznych, któr y s topniowo i konsekwen tn ie zjedn uje sobi e fanów wśród

zagran iczej publiczności. Koncertowali między in nymi w Indiach, we Włoszech, na Węgr zech, w Chorwacji, gościli na pres tiżowych festiwalach w Ostrawie, Rudolst adt czy węgierskim S zi get, wys tąpili podczas EXPO 2010 w Szanghaju. Ich wys tępy na londyńskim festiwalu Ni gel Kennedy’s Polish Weekend zrobi ły f urorę, a „Th e Times” zachwycał się zarówno char yzmą, jak i grą skrzypcową Sebas tiana Karpiela-Bułecki . Na scen ie muzycy ZAKOP OWER dają z siebie wszys tko. Świ etn i ins trum entaliści , wspaniale ze sobą zgrani , każdorazowo przeds tawiają wyś mien ity,


|21 nowy czas | 6 marca 2012

ludzie i miejsca

jest w stanie dostosować się do natury Londynu. Bo tak naprawdę Londyn jest, był i będzie taki, jaki jest. To od osoby nowo przybyłej zależy czy będzie potrafiła tu się odnaleźć, ale także od szczęścia i jak konsekwentnie dąży się do celu. Kiedy przyjechałem tutaj w 2005 roku. wszystko wydawało mi się niesamowite i odbierałem to miejsce jako nasączone intensywnymi kolorami. Nowe otoczenie miało wiele barw, ale początki życia tutaj nie były najłatwiejsze. Ważne jest to, że napotkałem na swojej drodze ludzi, którzy dali mi duże wsparcie, byli to między innymi profesorowie: Caroline Palmer, Krzysztof Śmietana oraz Paul Roberts. Dzięki tym i paru jeszcze innym ludziom oraz dzięki temu, że miałem możliwości pokrycia kosztów życia i studiów ze stypendiów, mogłem spokojnie zadbać o własny rozwój.

ZANURZENIE

and Drama w Londynie. Są zwycięzcami licznych konkursów. Powołali do życia projekt Devonia Concert Series, promujący muzykę kameralną. O swojej pasji do muzyki, studiach, Londynie, projektach i planach rozmawiają z Agnieszką Kuziel. dy n a m icz ny i ży wi o ł o wy kon cert. T yl ko w ubi e głym ro ku ze s pół za grał i ch aż 108! Swo ją br y t y j ską tra sę ze s pół roz pocz n ie 9 ma ja w sto lic y Szko cji, gdzie za gra w HMV Pic tu re Ho use, jed nym z naj lep szych i naj więk szych miejsc kon cer tow ych w Edyn bur gu, w Lon dynie i usłyszymy ich w H MV Forum . Kon cer ty od bę dą się w n a s tę pu ją cych mi a s tach: 10 maja – Glasgow 2 maja – Birmingham 13 maja – Londyn 14 maja – Bristol 15 maja – Bournemouth Infomacje na temat trasy koncertowej oraz możliwości zakupu biletów dostępne są na oficjalnej stronie zespołu w Wielkiej Brytanii www.zakopower.co.uk

KAZIK na żywo

– A stoicie tak wcześnie, bo support jakiś fajny, czy już na Kazika? – zapytał rozczochrany pan wygłaskaną panią. Pani przewróciła oczami i zignorowała pana. No tak, kogo obchodzi support, gdy na scenę wchodzi Kazik Staszewski – działo armatnie polskiego rock’n’rolla? Support nie zagrał, i dobrze, bo gdy Kazik pojawił się w światłach reflektorów, publiczność była już wysokoprocentowo rozgrzana, więc inne rozgrzewki były zbędne. W londyńskiej Scali można było usłyszeć większość Kazikowych szlagierów, począwszy od Ar ty stów i nie kończąc na Ce li nie. W repertuarze nie zabrakło utworów promujących ostatnią płytę zatytułowaną Bar la Cu rva/Pla my Na Słoń cu. 26 lutego Scala drżała w posadach, tłumy wrzały, a Kazik na scenie był sobą zwyczajnie – drugi po Bogu, stuprocentowo zaangażowany w bądź co bądź swoją pracę i dobrą zabawę.

Łukasz: – Z realizacją projektu Devonia Concert Series nie było zbyt łatwo. Pamiętam, chodził mi on po głowie od około 2006 roku, od kiedy zacząłem przychodzić do najstarszego polskiego kościoła w Londynie [Kościół Matki Boskiej Częstochowskiej przy Devonia Road w dzielnicy Islington, nieopodal stacji metra Angel]. Z grupą kolegów ze studiów zaprzyjaźniliśmy się z księdzem Krzysztofem Ciebieniem, obecnym proboszczem tego kościoła. Zbliżał się 11 listopada i ksiądz chciał, byśmy tę datę uczcili jakimś koncertem. Nie było tam jednak dobrego fortepianu. Po namowie kolegów zagrałem na starym, przydźwiganym z pomieszczeń piwnicznych kościoła, rozpadającym się instrumencie. Grałem wtedy kilka utworów Chopina. Jakiś mazurek, nokturn i oczywiście na prośbę innych musiałem uwieńczyć ten występ Etiudą Rewolucyjną. Niektóre klawisze nie chciały się odzywać. Wszystkim bardzo się koncert podobał, a ja omalże trzaskając klapą wybiegłem sfrustrowany tuż po jego zakończeniu. Niedługo po tym koncercie miał nastąpić jubileusz 70-lecia parafii na Devonii. Ksiądz chciał, by odbył się następny koncert. O graniu na rozklekotanym instrumencie nie było już mowy. Wymyśliliśmy więc koncert charytatywny z loterią fantową. Magda była wtedy tuż po Festiwalu Muzyki Kameralnej w Grecji i zebrała znajomych, którzy zagrali na tym koncercie. Znaleźli się nawet jacyś sponsorzy. Pamiętam nagrodą główną był telewizor plazmowy. Tym samym zebraliśmy zaczątek tego, co było potrzebne na zakup nowego fortepianu. Cała ta akcja przypadła Radzie Parafialnej do gustu, wsparła więc nasze działania. Niedługo potem kupiliśmy nowy fortepian w zaprzyjaźnionym sklepie Jaques Samuel Pianos na Edgware. Spędziłem tam z panem Ryszardem

Nie obyło się bez drobnych wpadek, takich jak chwilowe przerwy w dostawie prądu na scenie czy brak zgodności muzyków co do tonacji wykonywanego utworu, ale mimo to oczekiwania wszystkich zostały spełnione. Kazik bisował trzy razy, organizatorzy stanęli na wysokości zadania, a publiczność bawiła się tradycyjnie i „po

Bielickim, pianistą na co dzień związanym z Devonią, około siedem godzin szukając tego najlepszego instrumentu. Spośród dziesięciu fortepianów marki Kawaii wybraliśmy ten najlepszy. Jego inauguracja nastąpiła w dzień uroczystości 70-lecia parafii na Devonii. Sukces był ogromny. Kościół był wypchany po brzegi, musieliśmy nawet dostawiać ławki i krzesła. Magdalena: – Kiedy mieliśmy już instrument można było zacząć działać. Z końcem września 2010 roku postanowiliśmy powołać do życia Devonia Concert Series. Każda z serii koncertowych trwa od września do połowy grudnia, a potem od lutego do czerwca. Koncerty odbywają się raz w miesiącu. Staramy się, by każdy występ był nieco inny. Bywa, że oprócz muzyki kameralnej mamy muzykę jazzową i tzw. World Music, czyli różne nurty z całego świata zmieszane ze sobą. Tak więc zawsze jest jakieś urozmaicenie. Naszym celem jest przede wszystkim propagowanie muzyki kameralnej, dotarcie z nią do szerokiego grona odbiorców. Artyści występujący w Devonia Concert Series reprezentują światowy poziom. I nie umniejsza to jakości muzyki, iż grana jest ona w kameralnym otoczeniu, w małym kościółku w Islington, a nie w jednej ze sławnych i wielkich sal koncertowych świata. Początkowo zapraszaliśmy do współpracy artystów, z którymi mieliśmy już możliwość koncertowania i wiedzieliśmy, że ich umiejętności są na wysokim poziomie. Z czasem zapraszani muzycy sami zaczęli proponować z kim mogliby wystąpić i w ten sposób zbiór artystów biorących udział w projekcie się powiększa. Jesteśmy oboje z bratem bardzo wdzięczni za pomoc, bez której z pewnością nie moglibyśmy tak wiele zdziałać. Oboje jesteśmy dyrektorami artystycznymi projektu Devonia Concert Series. Obowiązki dzielimy według upodobania. Mnie łatwiej jest pracować na komputerze, więc zajmuję się wszelkimi działaniami z tym związanymi. Brat natomiast jest dobry w kontaktach międzyludzkich, zatem zajmuje się PR-em. 24 lutego rozpoczęliśmy nową serię w 2012 roku, kolejny koncert już w sobotę 17 marca o godz. 19.30. Tym razem zagra Łukasz z ukraińskim skrzypkiem Ostapem Mańko, koncertmistrzem I’ Culture Orchestra, z którą koncertowali w całej Europie. Szczegółowe informacje można znaleźć na stronie www.devoniaconcertseries.com

Mag da le na i Łu kasz zo sta li uchwy ce ni w kadrze przez Kr y stia na Da tę, któ re go wy sta wa portretów polskich muzyków działających w Londynie od by ła się podczas ubie gło rocz nej AR Te r ii w kr ytpach kościoła St George the Mar tyr w Borough.

polsku”, z czego wynikła nauka dla mnie – fotoreportera: na polskie koncerty rock’n’rollowe, zupełnie jak na linię frontu, winno chadzać się w kasku i mieć oczy dookoła głowy, inaczej muzyka może cię dotknąć do żywego.

Teks i fot.: Monika S. Jakubowska


22|

6 marca 2012 | nowy czas

podróże po świecie

Świat odwrócony do góry nogami

Pokojowe demonstracje kończą się nierzadko w Argentynie niekontrolowanymi wybuchami agresji

Dorota Józefowicz

K

to wie, czy gdyby Witold Gombrowicz miast za czasów Juana i Evy Peron w latach 40. i 50. poprzedniego wieku, sprzyjających rozwojowi klasy robotniczej i czasów reform społecznych, których beneficjantem była biedota miejska – żył w Buenos Aires teraz, w epoce kapitalizmu i neoliberalizmu, nie stworzyłby wówczas satyry, tragifarsy czy może nawet pamfletu na życie społeczne i polityczne Argentyńczyków. Kto wie… Argentynę na cały świat rozsławiło rozpustne tango, taniec rzezimieszków, awanturników, brukowanych ulic, kabaretów i domów nierządu. Biedne dziewczęta, często imigrantki z doświadczonej wojnami i głodem Europy, doskonaliły zmysłowy taniec, by na scenach barów i burdeli zadowalać gusta klienteli z gestem. W XXI wieku szkołę seksownego tanga przechodzi w Argentynie nieomal każdy i wszelakich kursów – dla turystów również – jest w całym kraju dostatek. Włosi, najliczniejsza tu emigracja, przywieźli do Argentyny winorośla, dla których ciepły klimat północnych prowincji okazał się bardziej niż sprzyjający, a sława wina produkowanego w Mendozie, jako jednego z najbardziej wybornych, powędrowała w świat. Jeśli kupić wino w Argentynie, nie ubędzie w kieszeni wiele grosza. A wino to popularny tu dodatek do mięs. Wiele argentyńskich rodzin i wielu compañeros tradycyjnie co niedziela spotyka się na grilla, przy czym na co dzień delektuje się smakowitą oraz niedrogą wołowiną, jako że spośród krajów Ameryki Łacińskiej Argentyna jest jednym z jej głównych producentów tego mięsa. Wszyscy kochają tu piłkę nożną i nieomal jak świętego czczą Diego Maradonę, nie tylko najlepszego z najlepszych, ale też symbol sukcesu chłopaka z ubogiej dzielnicy Buenos Aires, który nigdy nie wyparł się swoich korzeni. Podróżnicy i turyści z całego świata ciągną do kraju tanga, dobrych win, steków oraz świetnego futbolu także po to, by – niczym Che Guevara w Dziennikach motocyklowych całą Południową Amerykę – przemierzać Argentyny puste i wietrzne patagońskie stepy, które zarazem koją i wyostrzają zmysły. By podziwiać olbrzymy-lodowce, wspinać się na andyjskie niebosiężne wielotysięczniki o ośnieżonych szczytach bądź by wyprawić się stąd do samej krainy śniegu, na Anktarktykę. Cóż jeszcze wiemy o Argentynie i Buenos Aires? Być może niewiele więcej. A świat to dużo bardziej skomplikowany; ewidentnie – mógłby pewnie przyznać autor Ferdydurke, Gombrowicz – odwrócony do góry nogami, przez co jakże interesujący i warty poznania. Oto, wybierzecie się na spacer do jednej z często opisywanych w przewodnikach dzielnic Buenos Aires, San Telmo. Do XIX wieku, czasu wybuchu wielu epidemii, była ona domem elit miasta, po czym z racji niskich czynszów za wynajem stancji stała się przytuł-

kiem artystów i imigrantów (między którymi znalazł się i Gombrowicz). Chwila na odsapnięcie w miejscu odosobnienia, w ślicznym ogrodzie nazwanym imieniem zasłużonej w XIX-wiecznej Argentynie pedagog oraz nauczycielki, Rosario vera Peñalozza (zważcie, że rosario to nie tylko imię, ale po hiszpańsku – ,różaniec). Najwidoczniej – jak zmęczeni uczniowie Jezusa w Ogrodzie Oliwnym – nie będziecie czuwać wystarczająco skupieni, bo po chwili nieuwagi zauważycie brak małego plecaczka z prowiantem, przewodnikiem i niezastąpionym wielofunkcyjnym scyzorykiem Swiss Army Knife. Dwie eleganckie panie z sąsiedniej ławki – okaże się – wyrażając zdumienie na widok czegoś na chodniku, zainscenizują mini scenkę, aby na ułamek sekundy odciągnąć waszą uwagę od plecaczka. Łupieżca zbiegnie, panie czmychną niepostrzeżenie i zorganizowana szajka złodziejaszków stanie się nieprawnym właścicielem scyzoryka. Ubiczowani i cierniem ukoronowani zostaniecie, gdy w celu otrzymania pieniędzy od ubezpieczyciela oddacie sprawę w ręce Piłata, czyli policji dla turystów z siedzibą przy alei Corrientes 436, co zresztą radzą przewodniki. Policja dla turystów bowiem umyje ręce i odeśle was na jeden ze swoich posterunków w San Telmo. Ponieważ – jak się dowiecie – w Buenos Aires każdy komisariat odpowiedzialny jest jedynie za osiem „bloków”, czyli przecznic w obwodzie, przejdziecie istną drogę krzyżową, odsyłani od jednej stacji (czyt.: Pilice station) do kolejnej. Stacja pierwsza… Stacja druga… Stacja trzecia… Stacja czwarta… A w każdej – okazałych rozmiarów ołtarzyk z figurą Matki Bożej Pocieszycielki, Chrystusem Ukrzyżowanym, obrazkami świętych, dewocjonaliami oraz kadzidełkami, co rzecz jasna, jedynie wspomoże kontemplowanie drogi i cierpienia. Po całodniowej tułaczce spotkacie Szymona Cyrenejczyka, który zorganizuje pomoc. W wozie policyjnym zostaniecie przewiezieni do Komisariatu Nr 24ª, gdzie od godziny osiemnastej do dwudziestej drugiej podda się was, niczym winnych zbrodni, długim przesłuchaniom, po czym rozpocznie proces pisania trzystronicowego raportu, Certificado de denuncia: ,,W Buenos Aires, stolicy Republiki Argentyńskiej, czasu 19.30, dnia tego i owego, przed Oddziałem prewencyjnym stawia się podmiot, który zgodnie z artykułem 771 ustawy o… i artykułem 584 ustawy o…, poinformowany o

konsekwencjach składania fałszywych zeznań, słowem »Przysięgam!« potwierdza, że przedstawia fakty i tylko fakty…”. Podpisano, z lewa: podmiot, z prawa: inspektor Carlos. Kolejnego dnia wciąż niezmordowani i naiwni, zamiast autobusem komunikacji miejskiej albo i lepiej autobusem turystycznym, wybierzecie się na kolejną pieszą wyprawę. Tym razem – do popularnej pośród podróżników i, jak się okaże, dużo bardziej niebezpiecznej niż piszą o tym przewodniki, ubogiej dzielnicy, niegdyś – portowej, La Boca. Jej jedyną atrakcję stanowi La Bombonera, czyli stadion piłkarski La Boca Juniors, a jedyną ozdobą są kolorowe ściany domostw pierwotnie pokrywane niezużytymi resztkami farb znalezionych przez mieszkańców w porcie, dziś zaś – najpewniej, by tradycji stało się zadość. Domy są urocze, prawdziwy magnez dla turystów. Wokół jednak ubóstwo dzielnicy La Boca zżera odrapane mury kamienic i bloków; spoziera przez brudne, pokryte kurzem okiennice i wylewa się przez wybite szyby; a rzucane wam pełne pogardy i gniewu spojrzenia wielu mieszkańców oraz opuszczone mosiężne kraty odgradzające lady sklepików od kupujących (jakie nierzadko spotkacie w dużych miastach Argentyny) to sygnał ostrzegawczy, że nie jest tu sielankowo. Niestety, nie zdążycie umknąć. W parku okalającym stadion La Bombonera nastąpi ukrzyżowanie. Dwóch nastoletnich chłopców, ubranych w markowe ciuchy, wymachując przed wami nożami, zażąda aparatu fotograficznego i pieniędzy. I nie będzie wyjścia, tylko wygrzebać z kieszeni jeden ze zwitków banknotów i aparat, zapewniając w strachu, że to wszystko, co macie. A potem w nogi. Nie zareaguje żaden przechodzień. Taksówkarz równie nieczuły na zaszłe wydarzenia i łasy na zarobek powiezie was nie do najbliższego posterunku policji, o co został poproszony, ale o kilka bloków dalej. Tym razem

Podróżnicy i turyści z cAłego świAtA ciągną do krAju tAngA, dobrych win, steków orAz świetnego futbolu

Andyjskie niebosiężne wielotysięczniki o ośnieżonych szczytach


|23

nowy czas | 6 marca 2012

podróże po świecie

Argentynę na cały świat rozsławiło rozpustne tango

zawitacie zatem do dwóch komisariatów. Kolejny Certificado de denuncia zostanie wypisany w Komisariacie 24ª w La Boca przez inspektora Juana, który w tym samym czasie wraz z innym kolegą policjantem będzie uczestniczył w spokojnym południowoamerykańskim rytuale picia herbaty yerba-mate. Zrelaksowanemu koledze inspektora Juana niemal pół godziny waszego cierpliwego oczekiwania zajmie następnie podjęcie decyzji o opuszczeniu komisariatu na parę minut i na waszą prośbę, dla bezpieczeństwa, odprowadzenie was, zastrachanych i wymęczonych, na postój taksówek. Inspektorzy Carlos, Juan i pozostali, to jak na warunki argentyńskie policjanci naprawdę pomocni i należycie wypełniający swoje obowiązki, albo, wiem – cóż – nie zawsze można ufać tutejszej policji. Czy to – Policía Federal Argentina, a zatem coś na kształt polskiej policji rządowej, politycznej, defensywnej i dochodzeniowej. Czy to – Policía Provincial Argentina, a zatem nasza obyczajówka i drogówka. Tak samo jak w argentyńskim rządzie, w wielu jednostkach w całym kraju pleni się korupcja, o czym w 2002 roku nakręcono szokujący film, La Bonaerense. W spokojnym San Martin de los Andes, w górach, setki kilometrów od stolicy, byli więźniowie przyznali się do współpracy z tamtejszą policją. W 2011 roku miała ona umorzyć prowadzone przeciwko nim postępowania karne i zlecić dokonanie zorganizowanych kradzieży samochodów. Wiele czyta się na forach internetowych o funkcjonariuszach policji rabujących sklepy (dla przykładu: piekarnię) albo zatrzymujących motocykle i auta w celu wyłudzenia łapówki, czego należy być świadomym podczas organizowania randez-vous po Argentynie. Powszechnie wiadomo, iż policja wikła się w handel narkotykami, ludźmi, nielegalny handel bronią, przemoc, szantaże oraz wyłudzenia. Skoro policja współpracuje ze światkiem przestępczym, nie patroluje ulic, ułatwiając grabieże i nielegalny handel, nie dziwi, że przechodzień nie reaguje, gdy staje się przypadkowym świadkiem popełniania przestępstwa, czy że nie donosi o jego zajściu. Nadto słyszy się w mediach i czyta w prasie o bezskuteczności policji w prowadzeniu spraw dochodzeniowych oraz jej niekonsekwencji w egzekwowaniu prawa. Winnych nie zawsze pociąga się do odpowiedzialności. Źródło internetowe podaje, że Policía Provincial w Buenos Aires w 2008 i 2009 roku rozpoczęła postępowania karne przeciwko 13 619 funkcjonariuszom policji, z czego większość została z braku dowodów lub najróżniejszych przyczyn umorzona. Na domiar złego pamięć historyczna Argentyńczyków nie pomaga im odbudować zaufania do swojej służby porządku publicznego. W latach 19761983, w czasie reżymu wojskowego współpracowała ona bowiem z tajną bojówką stworzoną przez faszyzujący odłam peronistów, Alanza Anticomunista Argentina, i brała aktywny udział w porwaniach, torturowaniu oraz morderstwach desydentów oraz ich rodzin. Po dziś dzień obwinia się policję o to, że nie jest ona stróżem prawa i nie ma na celu dobra obywateli kraju; dopatruje się w niej nie sprzymierzeńca, a wroga. Dzień w dzień ludzie są okradani, tydzień w tydzień – porywani: złodzieje wyłudzają od rodziny okup, zmuszają przetrzymywanych do wyczyszcza-

nia ich kont w bankomatach albo otwierania mieszkań, które plądrują i ograbiają. Nie zastanawia też to, że mieszkańcy dużych miast jak nigdzie indziej chętnie stają się właścicielami psów. Jakkolwiek w wiadomościach donoszą pewnego razu, że oto: ,,Kobieta w Belgrano zostaje porwana, wyprowadzając psa na spacer”! Telewizja argentyńska i inne media częstotliwością, dosłownością i dosadnością doniesień o rabunkach oraz zbrodniach, jak również roztrząsaniem najmniejszych szczegółów zajść w niemałym stopniu przyczyniają się do tworzenia kultury strachu i nieufności. Niby edukują, kiedy tłumaczą, iż złodzieje znakują ściany domostw szlaczkami oraz figurami geometrycznymi, komunikując się w ten sposób między sobą; być może ,,rodzina wybyła na wakacje”, lub ,,dobry sprzęt elektroniczny”, albo ,,groźny pies” albo po prostu ,,nie ma sensu się trudzić”. Owa wszechobecna rozchełstana wolność, którą Argentyńczycy – jak sami przyznają – niemal zachłystują się po latach wojskowego reżimu i zastraszania, przeistacza się w dwulicowego potworka, który ograbia ich z szacunku do samych siebie. Stąd na ekranach telewizorów rozemocjonowane i roznegliżowane celebrytki Bailando oraz pozostałych programów, ale i też drastyczne oraz mrożące krew w żyłach sceny pobić oraz zabójstw. Stąd wreszcie regularnie i na bieżąco wypływa na ulice miast i miasteczek strumień pełnych gniewu, a niby pokojowych marszy oraz demonstracji, z których tak dumni są Argentyńczycy, ale które też kończą się nierzadko niekontrolowanymi wybuchami agresji. Stąd nauczyciele, próbujący w argentyńskich szkołach trzymać dyscyplinę, nazywani są przez uczniów ,golpistas, w nawiązaniu do golpe de estado, czyli militarnego przewrotu i wojskowego reżimu w latach osiemdziesiątych. Tak też Amerykanka, Sara Hernandez w raporcie na temat zwalczania korupcji w Argentynie, który wieńczy jej badania dla Transparency International, dowodzi, że niesubordynowane zachowania przedstawicieli rządu i policji mają swoje źródło w głęboko zakodowanych normach kulturowych całego społeczeństwa. Według autorki raportu akceptacja przekupstwa rozwija się już w wieku szkolnym, skoro powszechnie przyzwala się uczniom na oszukiwanie na testach i akceptuje prace domowe nie ich autorstwa. (Jak

skomentowałaby te obserwacje powtórnie wybrana na prezydenta Republiki Argentyńskiej w październiku 2011 roku Cristina Kirchner, jeśli na plakatach swojej kampanii wyborczej portretowała się z młodzieżą, skandując: ,,Nasza siła jest w edukacji!”?) Hernandez konkluduje, że w konsekwencji 75 proc. mieszkańców stolicy nie kasuje biletów komunikacji miejskiej, 70 proc. – ma nielegalnie założoną telewizję kablową, wielu (włączając policjantów) chętnie robi zakupy na czarnym rynku, oszukuje przy prowadzeniu biznesu. I kulturą polityczną, i stylem życia społecznego Argentyńczycy w epoce demokracji i liberalizmu absurdalnie łamią swoje prawo do wolności i bezpieczeństwa. Czy to wszystko nie przypomina czegoś i nam? Zasmuca, ale nie dziwi, dlaczego nastoletni mieszkańcy z La Boca rabują, z okrucieństwem zastraszając swoje ofiary. Przygnębia, ale nie zaskakuje też, kiedy gangstaraperzy z Forte Apache w Buenos Aires – niby jak to młodzi gniewni w jakimkolwiek mieście i na jakimkolwiek blokowisku – a jednak jakże wymownie, zważywszy na sytuację w kraju, bezradnie wykrzykują z goryczą i sarkazmem: Nauczyłem się nikomu nie ufać, Ten, który dziś podaje tobie rękę, Jutro może cię zabić… (…) Może i ty sam jesteś zły, Ale zawsze znajdzie się gorszy od ciebie… (…) Walczymy o przeżycie W świecie, jakim go sami budujemy, Ignoruje się nasze istnienie, Przypominają sobie o nas, Kiedy bierzemy prochy, Rabujemy Albo mordujemy. (…) Powinni na mojej ulicy kształcić profesjonalistów, Nie – kryminał. (…) To jest świat Odwrócony do góry nogami. Świat, w którym żyję.

CLASSIC Międzynarodowe Rozmowy ze stacjonarnego

Polska Bez kontraktu

Stałe stawki połączeń 24/7

Wybierz numer dostĊpowy, a nastĊpnie numer docelowy i zakoĔcz #.

Polska tel. stacjonarny

1p/min - 084 4862 4029

komórkowy T-Mobile Polska tel. 5p/min - 084 4545 4029 Orange, Plus GSM

WiĊcej informacji i peány cennik na www.auracall.com/polska

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 T&Cs: Ask bill payer’s permission. Calls billed per minute, include VAT & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. BT call setup fee applies. Cost of calls from non BT operators & mobiles may vary. Check with your operator. Prices to other Poland’s mobile networks will be charged at 20p/min. Prices correct at time of publishing: 31/05/2011. This service is provided by Auracall Ltd.


24|

6 marca 2012 | nowy czas

pytania obieżyświata

Skąd będzie następny BoB Marley? Włodzimierz Fenrych

N

ad Morzem Karaibskim odwiedziłem czarnych Indian. Czarni Indianie? A kto to taki? Brzmi trochę jak średniowieczna legenda o lotofagach albo monopedach. A jednak to prawda – istnieje szczep ludzi o czarnej skórze i murzyńskich rysach twarzy mówiących indiańskim narzeczem. Narzecze to należy do grupy języków karaibskich. Gdzie mieszka ten szczep? Nad Morzem Karaibskim oczywiście. A tak naprawdę to Morze Karaibskie od tego właśnie szczepu wzięło swoją nazwę. Lud ten mieszkał niegdyś na archipelagu Małych Antyli, gdzie przybył z Ameryki Południowej pływając po morzu w dłubankach. Przed przybyciem Kolumba istniała stała komunikacja pomiędzy Indianami obu Ameryk za pośrednictwem dłubanek. Indianie mieszkający na Antylach pierwsi zetknęli się z przybyszami zza oceanu i najwcześniej narażeni byli na choroby, na które nie byli odporni, wobec czego większość z nich wymarła. Większość, ale nie wszyscy. Na wyspie St Vincent ostał się szczep, który trzymał się zdrowo i aż do końca XVIII wieku stawiał opór Brytyjczykom. Brytyjczycy twierdzili, że to ich wyspa, acz Karaibowie mieli na ten temat inne zdanie. A trzymali się zdrowo dzięki zbiegowi okoliczności – obok wyspy przechodził szlak żeglugowy z Afryki i zdarzało się, że statek pełen czarnych niewolników się rozbił. Tacy czarni rozbitkowie uciekali w głąb wyspy i z czasem mieszali się z pierwotnymi mieszkańcami. Ich potomkowie byli bardziej odporni na nowe cho-

Kapłan w sanktuatium świątyni Garifunów

roby niż czystej krwi Indianie, zatem była większa szansa, że przetrwają epidemie. Ci potomkowie wyglądali jak Murzyni, ale mówili językiem matek, czyli indiańskim narzeczem z grupy języków karaibskich. Pod koniec XVIII wieku Brytyjczycy ostatecznie spacyfikowali wyspę. Wodzem Karaibów, zwanych też Garifunami, był Joseph Chayoter, który się opierał Brytyjczykom aż do 1795 roku. Garifunowie zostali pokonani, a ponieważ Brytyjczycy nie chcieli mieć Indian wyglądających jak Murzyni na wyspie, na której czarni niewolnicy mieli uprawiać trzcinę cukrową – wszystkich wolnych Garifunów załadowano na statki i wywieziono na wyspę Roatan u wybrzeży Hondurasu, wówczas hiszpańskiego. 12 kwietnia 1797 roku – Garifunowie pamiętają tę datę do dziś – kilka tysięcy Garifunów wylądowało na wyspie Roatan. Władze Hondurasu zaakceptowały nowych przybyszów i pozwoliły im osiedlić się na wybrzeżu Hondurasu. Garifunowie to był lud rolniczy, podobnie jak mieszkający w głębi kraju Majowie, tyle że tradycyjną uprawą była nie kukurydza, jak w przypadku Majów, lecz maniok, od wieków uprawiany przez ludy wschodniego wybrzeża Ameryki Południowej. Z czasem część Garifunów osiedliła się na wybrzeżu Belize – wówczas kolonii brytyjskiej. Jadąc do Belize nie wiedziałem o nich wiele ponad to że są i że mieszkają między innymi we wsi Dangriga. W Belize City chciałem znaleźć jakąś literaturę na ich temat. Wiedziałem, że są jakieś książki wydane w Belize, bo w internecie znalazłem autorów i tytuły, ale nie można było ich kupić w żadnej internetowej księgarni. Więc gdzie można je dostać, jeśli nie w Belize City – największym mieście kraju? Problem jednak się pojawił, kiedy zacząłem szukać księgarni, nikt w mieście nie potrafił mi takowej wskazać. Anglikańska pani ksiądz w katedrze powiedziała mi, że powinienem szukać w spożywczym supermarkecie, tam jest półka z książkami. Półka istotnie była, na niej kilkanaście tytułów, w tym parę na temat Belize, również o Garifunach. Dobrze. Po południu tego dnia jadę do Dangriga i zatrzymuję się w hotelu nad samą plażą pod palmami. Rano od strony morza płyną ciężkie chmury, pada, więc dyndając na werandzie w hamaku czytam nowo nabyte książki. W jednej z nich wyczytuję, że każda wieś Garifunów ma swoją świątynię, w której odbywają się obrzędy ku czci zmarłych przodków. Pytam się mojej gospodyni czy w Dangriga też jest taka świątynia. – Jest, jest, po drugiej stronie rzeki, nad samym morzem. Wygląda trochę jak szopka z desek, ale nic innego tam nie stoi, więc ją znajdziesz bez trudu. Ja tam nigdy nie byłam, ja w to nie wierzę. Też jestem Garifuna, ale jestem metodystką i nie wierzę w duchy przodków, które przychodzą i trzeba im dawać jeść. Ale katolicy tam chodzą. W Dangriga większość mieszkańców to katolicy. Idę na drugą stronę rzeki, znajduję ową szopkę. Jedno okno otwarte, zaglądam, nagle z pobliskiego domu ktoś wyskakuje i raczej nieprzyjaźnie pyta: – Czego tu szukasz? Kto otworzył to okno? – Oczywiście nie ja. Pytam, czy można wejść do świątyni. – Jak ci pozwoli buje, ale go teraz nie ma – mówi i odchodzi. A więc nie jestem mile widziany. Tegoż dnia około południa posilam się w kafejce nad brzegiem rzeki. Tam na ścianie wisi plan Dangriga, widzę na nim zaznaczoną świątynię, obok której przed chwilą byłem, ale po drugiej stronie wsi zaznaczona jest jeszcze jedna. Idę tam też sprawdzić. W Dangriga, jak zresztą w całym Belize, wiele domów jest na wysokich betonowych palach, tak że parteru nie ma, tylko pierwsze piętro, a parter to w zasadzie podwórze. Pod jednym z takich domów stoi grupka ludzi. Jakaś kobieta woła do mnie: – A ty czego tu szukasz? Mówię, że wedle planu gdzieś tu powinna być świątynia. – Chodź ze mną, pokażę ci. Jestem Monica. Prowadzi mnie do sąsiedniego domu, który różni się od innych domów we wsi. Kryty ogromną strzechą, ściany drewniane, przewiewne. Takie było tradycyjne budownictwo Garifunów, którego dziś już w Dangriga nie widać. Monica przedstawia mnie stosunkowo młodemu człowiekowi imieniem Kelvin. – Kelvin jest buje tej świątyni. Buje to najwyższy kapłan. Jeśli coś chcesz wiedzieć, to najlepiej pytaj jego. Kelvin chętnie pokazuje mi świątynię. Wnętrze podzielone jest na trzy pomieszczenia. Jedno wielkie, z polepą posypaną świeżym piaskiem, pośrodku palenisko i wielki kocioł. Tu odbywają się ceremo-

Pen Cayetano na tle swojego obrazu

nie z muzyką i tańcami, to jest pomieszczenie dla kongregacji. W drugim, dużo mniejszym, przechowywane są święte bębny, tam też mieszka stróż przebywający tu stale. Trzecie, najmniejsze, to sanktuarium, w którym jest ołtarzyk, a przed ołtarzykiem rozwieszony jest hamak. W tym hamaku spoczywa buje, kiedy przemawiają do niego duchy przodków. O ołtarz oparte są trzy laski, jedna należy do obecnego buje, druga reprezentuje jego pradziada, a trzecia pra-pra-pra-przodka, pierwszego buje w historii. Na ołtarzu kilka figurek katolickich świętych. Największa przedstawia św. Michała depczącego gadzinę. – Czy mógłbym zrobić zdjęcie? – pytam. – Nie wiem, muszę spytać przodków, ale ty musisz na chwilę wyjść. Po chwili buje wychodzi, skrapia próg wodą i mówi, że przodkowie nie mają nic przeciw. Świetnie. Monica mówi, że powinienem posłuchać ich muzyki, prowadzi mnie do klubu, gdzie wieczorem ma być wielkie bębnienie. A jak postawię chłopakom drinka, to może zagrają i teraz. Na okazję mojego przybycia klub się otwiera, wytaczane są bębny. Stawiam chłopakom flaszkę rumu, łomocą bębny, grzechotki, ksylofon z żółwich skorup. W bębny uderza się dłońmi, rytm robi wrażenie afrykańskiego, ale śpiew przypomina trochę pieśni śpiewane na powwow u Odżibwejów. Pieśni są oczywiście w indiańskim narzeczu Garifuna. Po chwili skądsiś pojawia się druga flaszka i chłopcy zaczynają być bardzo weseli, plotą trzy po trzy. Zaczynam podejrzewać, że wieczorem nie będą w stanie bębnić. Kilka osób we wsi namawia mnie do odwiedzenia galerii Pena Cayetano. Z tym nazwiskiem zetknąłem się szukając informacji o Garifunach w internecie. Wyczytałem tam, że jest to muzyk z Dangriga, obecnie mieszkający w Niemczech. Okazało się to nieprawdą. Pen po kilkunastu latach mieszkania w Niemczech wrócił do Dangriga razem ze swoją niemiecką żoną. Tu ma galerię, bo jest również malarzem, i to całkiem dobrym. Płótna trochę w stylu ekspresjonizmu, znakomite kompozycje, temat – życie ludu Garifuna. Ma też oczywiście nagrania. Puszcza mi najpierw grupę tradycyjnych bębnistów, potem swoją własną muzykę, opartą na tradycyjnych rytmach, ale zaaranżowaną dla współczesnego słuchacza. – Punta rock. Nie znasz? Muzyka Garifunów. Nie znam. Sprzęt taki sobie, trochę trzeszczy. Indiańsko-murzyński rytm, indiański język. Pen ma mnóstwo płyt, wszystko to muzyka Garifunów, śpiewana w większości w ich języku, ale znakomite utwory. Wygląda na to, że w tym zakątku świata nastąpiła niedawno eksplozja muzyki w nowym stylu. Może następny Bob Marley będzie gdzieś stąd?


|25

nowy czas | 6 marca 2012

czasoprzestrzeń

londyn w subiektywie

Buty gumowe, parasol, płaszcz i londyńczyk gotów do wyjścia. W stolicy pada – dużo i często. Deszcz obmywa Londyn, a wtedy jest go jakby... więcej! Mokre wstążki ulic zmieniają się w tafle luster, a kolorowe miraże odbijanych świateł co chwilę przecinane są kołami taksówek i autobusów. Miasto oddycha innym rytmem... Trochę mokrawy to romantyzm i trąci artretyzmem, ale można go znaleźć zarówno w rozmytym makijażu, jak i w przechlapanym poniedziałku… Tekst i zdjęcie: Monika S. Jakubowska

STERTA Jacek Ozaist

M

inęły już trzy tygodnie, odkąd nas wywalili z roboty. Niby nic, bo pracy w Londynie jest od groma, ale najpierw trzeba było wytrzeźwieć. Kiedy z samego rana spojrzałem na mojego, sinozielonego na gębie, skulonego na materacu pod oknem brata, a potem na śpiącego na trawniku przed domem Waldiego, wiedziałem, że dziś to my za robotą nie pójdziemy. Postanowiłem jakoś chłopakom ulżyć i skoczyć po zgrzewkę browarków. Brakło mi parę funtów, jednak Hindziak ze sklepu, znając mnie z dobrej strony, dał piwo na zeszyt. Całkiem, jak pani Bronia z GS-u, świeć Panie nad jej dobrotliwą duszyczką. Waldi, na widok piwa, załkał cieniutko. Jedno wypił od razu, drugie tylko napoczął, by delektować się jego smakiem dłużej. – Będę żył – stwierdził z właściwą sobie lekkością. – Co z Markiem? Spojrzałem na skulonego na wyrku braciaka i machnąłem ręką. – Też będzie żył. Tylko daj mu pić. Waldi zaśmiał się i pochylił nad moim bratem, by uronić kilka kropel w jego spierzchnięte usta. Marek zerwał się, jakby go pocałowała jakaś szpetna baba i pomknął do kibla w czasie bliskim rekordowi Europy.

Przybiliśmy z Waldim piątkę i stuknęliśmy się puszkami. Życie jest piękne – pomyślałem i zaraz zmarkotniałem. Z chaty też nas wywalili za chlanie i niepłacenie w terminie. Depozyt odmieszkaliśmy, ale nasze bety zostały w pokoju. Pewnie landlordka wyrzuciła je do najbliższego skipu. Ale, co tam… Śpiwory, jaśki, trochę ciuchów, stary Kasprzak i tego typu szajs. Mogliśmy to wszystko kupić zupełnie nowe za jedną tygodniówkę. Chwilowo zamieszkaliśmy u Waldiego, lecz i tu nikt nas nie chciał. Zawsze podejrzewałem, że wrednych ludzi jest na świecie więcej, teraz miałem to czarno na białym. Dostaliśmy ultimatum, by wypierdalać, zanim wrócą z pracy, bo inaczej będzie źle. No i fajnie! Mamy cały dzień! Braciak wynurzył się z kibla trochę mniej zielony na twarzy. – Jedziemy na Mortlake? – zapytał ochrypniętym głosem. – Po cholerę? – Trzeba skończyć robotę. – Jaką? – No ten garaż. Przecież ledwo żeśmy plasterbordy przykręcili. Spojrzeliśmy z Waldim na siebie niczym dwie przedszkolanki w trakcie edukowania matoła. – Braciak, to było dawno temu. Wyjebali nas, pamiętasz? – Podrapał się w tył głowy, poprawiając przy okazji czapkę z daszkiem, której nigdy nie ściągał. – To co my teraz zrobimy? – zapytał. – Walnij browara. My z Waldim coś wymyślimy. Braciak wypił całe piwo, zdetonował dwutlenek węgla głośnym beknięciem i runął z powrotem na wyrko. – Nie jest dobrze, Waldi – zagaiłem. – A komu jest? – odparł z żarliwością katechety. – Świat schodzi na psy. Wyobraź sobie, że stoimy na starym moście. Dechy są połamane, strach iść. I nawet nie wiemy, co jest po drugiej stronie...

Urwał nagle, jak gdyby chciał zastanowić się o co właściwie mu chodzi. Spojrzał na mnie bezradnie i wzruszył ramionami. – I co? – spytałem mimo wszystko. – I to jest najfajniejsze. Uśmiechnął się szeroko i klepnął mnie w ramię. Wybrnął. Skubany. Znowu wybrnął. Jeszcze nie było tak, żeby sobie nie poradził w impasie. Trzymałem się blisko niego, bo miał ten rodzaj instynktu przetrwania, który nigdy nie zawodził. – No dobra, ale kasy już nie mamy. Piwo wziąłem na krechę. – Niedobrze – zafrasował się. – Jak my teraz wyślemy kartki na święta? Miał też charakterystyczne zapaści świadomości. Jak teraz. Była połowa września, a on o Bożym Narodzeniu. – Musimy jakoś zarabiać – ciągnąłem – Jestem tu od roku. Wszyscy na osiedlu myślą, że przyjadę mercedesem. – Przyjedziesz. Ślubnym albo pogrzebowym. Pozostało mi się roześmiać razem z nim, lecz w głębi duszy byłem naprawdę przestraszony. Otworzyliśmy po piwie. Waldi wyjął zmiętą paczkę papierosów. – Wolno tu palić? – zapytałem głupio. – Pewnie, że nie. Zwisa mi to. Braciak przewrócił się na wyrku, mrucząc coś w rodzaju: dajcie zajarać, i prawie natychmiast zaczął chrapać. – Martwię się o młodego – powiedziałem łamliwym głosem Waldi. – Mama by mi nie wybaczyła. – Będzie dobrze. Daj mi chwilę. Wymyślę kilka alternatyw. Zastanowiło mnie to. Postanowiłem zaryzykować i mruknąłem: – Słyszałem, że alternatywa może być tylko jedna. – Może w Polsce. Tu jest Londek. Pokiwałem głową. Waldi ma zawsze rację. Spotkaliśmy go rok temu w ręcznej myjni samochodowej. On już tam pracował od kilku miesięcy, my dopiero zaczynaliśmy. Młody Pakistańczyk, niejaki

Khan, zapewniał nam trzydzieści funtów za dziesięć godzin plus napiwki. Sprawdziło się tylko to pierwsze, bo żaden z tych mniej lub bardziej ciemnych na skórze typów nie zostawił nam nawet na zapałki. Biegaliśmy wokół ich wypacykowanych autek niczym banda lokajów, potrącając się nawzajem w ogromnym pośpiechu mającym świadczyć o naszym zaangażowaniu. I czas sobie płynął. Któregoś dnia poszliśmy po robocie na piwo. Rozsiedliśmy się na ławce w jakimś przytulnym parku, a ja zapytałem: – Jak ty to znosisz przez tak długi czas? Waldi zesztywniał. Przez chwilę miałem wrażenie, że zaraz da mi w pysk, lecz tylko uśmiechnął się smutno. – Uważasz, że nie mam ambicji? – Nie wiem. Nie... – Masz rację. Jestem jedynym gościem, który wytrzymał tam tak długo. Witam i żegnam, ale sam nie odchodzę. Prawdą jest, że nie lubię zmian. Do wyjazdu na Wyspy przygotowywałem się rok, a jak już poszedłem na autokar, mój plecak ważył z piętnaście kilo. Braciak pociągnął charakterystycznie nosem. W powietrzu zawisła aura domorosłej filozofii. – Myjka zabija w człowieku ducha kariery – stwierdził stoickim głosem, jeżąc mi włos na głowie. – Usługujemy gościom, którzy u nas na osiedlu nie przeszliby od supersamu do klatki schodowej Lewandowskich... - Ty, młody, pij browara, nie mędrkuj – skarciłem go szybko, żeby przyhamował, zanim naprawdę się rozkręci. Wtedy Waldi, zwalisty chłop z krzywym nosem i rzadką grzywką, objął braciaka, jak najlepszego kumpla z podstawówki. - Święta racja. Cieszę się, że was spotkałem. Londek daje tyle możliwości, a my się marnujemy. Ten kop od was był mi potrzebny. Dajcie mi trochę czasu. Coś wymyślę. Teraz chodźmy dokupić piwka... cdn.


26|

6 marca 2012 | nowy czas

czas na wybieg

Fashion Culture Jeszcze moda, czy już sztuka? Zdjęcia: Aga Apolinarska/OmnisPress.com

Aleksandra Ptasińska

P

Najdłużej oklaskiwany pokaz Nova Chiu

Gdzie kończy się ubiór, a zaczyna body-painting?

rojekt Fashion Culture, którego pomysłodawczynią i główną koordynatorką jest Katarzyna Kwiatkowska-Działak, a organizatorem Polska Wszechnica w Wielkiej Brytanii (PWWB), zgromadził najzdolniejszych studentów szkół z Polski (ASP w Łodzi, Krakowskie Szkoły Artystyczne, Międzynarodowa Szkoła Kostiumografii i Projektowania Ubioru w Warszawie) i Wielkiej Brytanii (London College of Fashion i Central Saint Martins College of Arts and Design). Ludzi – jak wynika z tego, co zobaczyliśmy w sobotę, 11 lutego, na wybiegu w Oranżerii Muzeum Pałacu w Wilanowie – o nieograniczonej wyobraźni, traktujących surowe zasady wielkiego świata mody z dystansem, bawiących się fakturą, kolorem i dodatkami, ale w ścisłych estetycznych granicach. Na szczęście organizatorzy Fashion Culture nie narzucili studentom motywu przewodniego, dzięki czemu na wybiegu pojawiły się najdziwniejsze postaci… Na początek sporo zamieszania wprowadził Ryohey Kawanishi, którego ekscentryczne projekty przeniosły nas w absurdalny świat bez reguł i funkcji. Choć ciężko sobie wyobrazić taką modę na ulicach, to dzięki Kawanishiemu poczuliśmy, że moda może przejawiać się w różny sposób, z absurdalnym włącznie. Po pokazie Ryohey powiedział „Nowemu Czasowi”, że stara się maksymalnie zaskakiwać publiczność i dzięki temu rozszerzać możliwości ludzkiej wyobraźni. Następnie na wybieg wkroczyły kobiety-anioły Dominiki Piekutowskiej-Swed (wielokrotnie nagrodzonej przez jury konkursu). Potem były androgeniczne, mroczne postaci Moniki Błażusiak, zawadiaccy „chłopcy z dobrych domów” Suzannah Gardem oraz mężczyźni-ptaki Ziv Kazenstein. Folklor wprowadziły na wybieg Aga Pou (elementy stroju bawarskiego i motywy kwiatowe), której udało się uniknąć kiczu poprzez stonowane kolory oraz bardzo precyzyjny, wręcz maszynowy krój. Modelki Agnieszki Kowalskiej przypominały niegrzeczne dziewczynki, które pobrudziły koronkowe bluzki bawiąc się na trawie. Projekty Liz Black wprowadziły na chwilę spokój i harmonię na wybieg, poprzez pastelowe kolory, sztywne, gładkie materiały oraz koliste kształty. Monika Jaworska zezwoliła swoim modelom na pełny relaks, ubierając ich w luźne koszule, spodnie od dresu i postrzępione t-shirty, natomiast szalone zestawy kolorystyczne i ultra kobiece stroje i buty zaprojektowała Susana Bettencourt. Największą eksplozję barw i bogactwo materiałów

Po wybiegu dostojnie kroczą anioły Dominiki Piekutowskiej-Swed

Publiczność wstrzymuje oddech na widok projektów Kamili GawrońskiejKasperskiej


|27

nowy czas | 6 marca 2012

czas na relaks

Na ławeczce Grażyna Maxwell

Do Grobowej Deski Sto lat, sto lat niech żyje żyje nam – śpiewali goście na 75. urodzinach mojego męża. – Dlaczego tak skromnie, tylko sto? – pytał ze śmiechem solenizant. Tort większy od boiska piłki nożnej ze wszystkimi świecami był zagrożeniem pożarowym i gaśnica stała w pogotowiu. Kiedy wszyscy już wyszli, mąż oznajmił, że ma dla mnie specjalną niespodziankę. Tak zaczęła swoją historię Aniela, siadając na ławeczce z twarzą bez wyrazu, bez targających nią emocji. – Nie mam ani do kogo, ani do czego się odwołać, została mi ławeczka – powiedziała Aniela głosem okrojonym z emocji. – Po karkołomnych zabiegach z wózkiem inwalidzkim, siedząc wreszcie w samochodzie mąż skierował mnie w stronę odległej dzielnicy. W myślach fantazjowałam i wyobrażałam sobie jakiś cudowny prezent. W końcu zatrzymaliśmy się. Z wprawą usadowiłam męża w wózku i udaliśmy się we wskazanym kierunku. – Tutaj! – krzyknął mąż. – To tutaj – wskazał ręką na porośnięty łysawą trawą kawałek cmentarnej ziemi. – Wykupiłem dla nas wspólny grób, droga Anielciu, i płytę z twojego ulubionego czerwonego marmuru. Są już wyrze-

Aga Pou wraca do korzeni i czerpie z folkloru

źbione napisy, są daty urodzin, jest tylko jeszcze puste miejsce, no wiesz, na ten ostateczny moment… Osunęłam się na ławkę obok i zapadłam w osłupienie: na grobowej tablicy widzę wyryte słowa przysięgi małżeńskiej: Nie opuszczę cię aż do śmierci. Czyjej śmierci? – myślę. Mojej, czy jego? Już pięć lat wożę męża na wózku. Dobrana z nas para – czterdziestoparoletnia żona na rozdrożach samoofiarnej miłości i okrutny starzec-mąż, który już wyzwolił się z życia i czerpie głównie z magazynów przeszłości. Czułam, że mąż chce mnie żywcem pochować w swoim grobowcu. Miałam tonąć ze statkiem, którego nie byłam nawet kapitanem. Trzeba by magii różdżkarza, żeby dotrzeć do głębokich pokładów dobrych uczuć, bo zrobiłam się nieczuła na śmierć, a jeszcze trochę i zrobię się nieczuła i na życie. Zadaję sobie pytanie, czy upadły anioł staje się automatycznie szatanem? Ta cmentarna rapsodia, którą z wielkim wyczuciem wyorkiestrował mąż, wytrąciła mnie zupełnie z równowagi i podsunęła mi różne sprzeczne myśli na temat związku małżeńskiego. Każdy podobno przyciąga w życiu nie to, czego pragnie, ale to, czym i kim sam jest. Ta myśl dosyć ładnie mnie podsumowuje! Dwadzieścia lat minęło od wymarzonego dnia ślubu. Mąż, przystojny, z atrakcyjną pracą dyplomaty. Ja byłam dla niego żoną na pokaz. Mieliśmy coś na kształt intercyzy, że nie będzie dzieci i rozwodu. Mąż prowadził swoje bujne życie towarzyskie, często z dala od domu. Wiem, że miał romanse i nie odmawiał sobie wielu przyjemności. Nie wsłuchiwał się w to, co między nami. Żyłam w emocjonalnym ubóstwie. Nie dbał o to, bym rozwijała swoje zainteresowania, nie znał moich potrzeb i nie zagłębiał się w mój świat. Byłam dodatkiem do jego życia, a nie jego centralną osią.

Opieka nad mężem, który jest inwalidą już od paru lat, to moja droga przez mękę. Jego dzieci uważają, że skoro ma żonę, to nie ma potrzeby zatrudniania stałej pomocy czy oddania go do domu opieki, bo to kosztuje fortunę. Pielęgniarki ze służby zdrowia w wykrochmalonych fartuchach wpadają na chwilę, mierzą ciśnienie, rysują kilka kresek na karcie pacjenta, pochwalą chorego, rzucą parę nieważnych słów w moją stronę, okręcą się na pięcie i wychodzą. A ja zostaję sama ze świeżo wręczoną mi tubą kremu na odleżyny. Czuję odrazę, wstręt i obrzydzenie do męża, kiedy muszę go smarować, przewijać, podnosić, podawać sztuczną szczękę, słuchać jego mlaskania i ssania napojów przez słomkę. Chcę odejść, zanim sama zamienię się w potwora. Mąż straszy mnie jednak, że mnie wydziedziczy, że wyląduję na ulicy, gdzie zresztą – jak podkreśla – przynależę. Dom i wszystko po nim dostaną kochające i opiekuńcze dzieci. Mąż bardzo zmienił się z wiekiem, nie jest ani szlachetny, ani współczujący, ani dobry. To raczej bezduszny i okrutny starzec, który

– jak w literackich opisach – wszystko, co niedobre, zabierze z sobą i pozostanie po nim „żywot czyściutki”. Tkwię w tej narzuconej roli opiekunki schorowanego męża, pełna jednak poczucia winy, wstydu i wyrzutów sumienia, marząc, że zanim moje życie przeminie z wiatrem, poczuję odżywczy dotyk trawy, promieni słońca i chwycę kilka chwil świeżości. Ławeczka słuchała z uwagą i z wielkim współczuciem. Nie ma absolutnych prawd moralnych. Jest wiele kontekstów miary ludzkiego postępowania, ale jedną z zasadniczych miar jest wolna wola. Tu nawet złotoustni filozofowie muszą przyznać, że każde postępowanie człowieka jest tylko ekspresją jego subiektywnych uczuć. A ileż było w historii błędnych koncepcji etycznych! Z przekory przypomnę, że po upadłych aniołach miejsca nie pozostają długo puste. Zajmują je kolejne żony, które być może w pełni zasługują na mężów, jakich sobie wybierają.

zaprezentowała Nova Chiu, która również zainspirowała się modą etno i – obok Piekutowskiej – zgarnęła najwięcej nagród. Ostatnią kolekcją indywidualną były zachwycające biało-czerwono-czarne projekty Kamili Gawrońskiej-Kasperskiej, tak precyzyjne i delikatne, że publiczność na kilka minut wstrzymała oddech. Pokaz Fashion Culture kończyła futurystyczna kolekcja tercetu Olgi Szynkarczyk, Kasi Piekockiej, Kamili Siemiątkowskiej i Justyny Misior (połączenie strojów i biżuterii z body-painting), które udowodniły, że moda nie tylko okrywa ciało, ale może harmonijnie współgrać z częściową nagością. Wydarzeniu Fashion Culture towarzyszyła wystawa zdjęć Moniki S. Jakubowskiej, Piotra Apolinarskiego oraz Krystiana Daty z fazy przygotowawczej projektu, a także koncert Moniki Lidke i Maćka Pysza oraz warszawskiej artystki Marleny Zynger. Znakomitą oprawę muzyczną samego pokazu zapewnił natomiast Sabio Janiak. Miło nam, że osoby tak blisko związane z „Nowym Czasem” oraz ARTerią mogły być częścią tego bardzo ciekawego projektu, który w Warszawie wywołał zachwyt publiczności. Projekt będzie miał swoją kontynuację wiosną w Sommerset House (miejscu, gdzie odbywają się także pokazy w ramach prestiżowego London Fashion Week). O ran-

dze wydarzenia świadczy również to, że honorowy patronat nad nim objęli burmistrz Londynu, Ambasada Brytyjska w Warszawie oraz Ambasada Rzeczpospolitej Polskiej w Londynie, a w jury konkursu młodych projektantów zasiadła znana polska projektantka mody Joanna Klimas, która podkreśliła, że mamy wiele do nadrobienia po szarych latach komunizmu, kiedy nie docierała do nas światowa moda, ale teraz szybko nadrabiamy zaległości i projekt Fashion Culture pokazuje, że nasi młodzi projektanci nie odstają od projektantów z Londynu czy Paryża.. Wszystkie zdjęcia z sesji mody, pokazu w Warszawie oraz ujęcia zza kulis wydarzenia można podziwiać na facebookowym profilu Fashion Culture. Oprócz tego na stronie znalazło się kilka bardzo ciekawych filmów, nakręconych przez Jarka Jarosza , z wywiadami z młodymi projektantami oraz przedstawicielami zaangażowanych w projekt instytucji, m. in. Markiem Laskiewiczem z PWWB, Joanną Klimas czy Anne Smith, dziekanem Central Saint Martins. Dla tych, którzy nie mogli uczestniczyć w części warszawskiej projektu, organizatorzy zamieścili także obszerną relację filmową. Wszystkich natomiast zapraszamy już dziś na drugą odsłonę Fashion Culture w Londynie.


28|

6 marca 2012 | nowy czas

co się dzieje kino Artysta Zwycięzca tegorocznych Oscarów. Opinie są podzielone. Dla jednych to odkrycie. Dla innych – jest wśród nich nasza reżyserka, Agnieszka Holland – film ten to „wydmuszka” i puste efekciarstwo. Sentymentalna opowieść o romansie w cieniu wielkiego przełomu w kinematografii: rewolucji dźwiękowej. Zdaniem jednych Artysta może stać się drugą Amelią i przywrócić modę na francuskie kino. Zdaniem innych psuje kinematografii markę. Jak jest naprawdę? Trzeba przekonać się samemu...

genialna muzyka. No i wspólna dla wszystkich części sagi atmosfera, która pozwoli nam poczuć się młodymi, niezależnie od tego, w jakim jesteśmy wieku. Cinema Made in Italy

Star Wars: Phantom Menace 3D Najsłabsza część cyklu? Wielki zawód? Infantylna opowiastka z szeregiem drażniących albo – co najwyżej – pozbawionych wyrazu bohaterów? Być może. A jednak to wciąż Gwiezdne wojny. Tym razem w trzech wymiarach. Gdy zapomnimy o Jar Jar Binksie, przydługim i efekciarskim wyścigu ścigaczy i drewnianym aktorstwie pozostaje

Devonia Concert Series 2012: Violin and Piano Recital

The Woman in the Fifth Amerykańśki pisarz przyjeżdza do Paryża. A tam – jak to w Paryżu! Ciemne zakamarki, elegancja, tajemnica, agenci służb specjalnych, no i ognisty romans... Film Pawła Pawlikowskiego w sieci kin Curzon. The Muppets

Carnage Nowy film Romana Polańskiego zbiera doskonałe recenzje. Bardzo teatralny, kameralny i śmieszny. Ale, jak to zwykle u Polańskiego, śmiech to raczej gorzki. Dwie pary spotykają się, by omówić agresywne zachowanie swoich dzieci w szkole. Klasa, elegancja i dystans. Ale pod powierzchnią buzują emocje i złość. Jak można się spodziewać, maski dosyć szybko spadną...

http://www.institut-francais.org.uk/films/cinema-made-initaly

Cine Lumiére zaprasza nas w podróż do świata kina... nie, nie francuskiego, jak mogłoby się wydawać, a włoskiego! W ciągu tygodnia zobaczymy tu trzynaście obrazów, które pozwolą nam podziwiać panoramę współczesnego kina z Półwyspu Appenińskiego. Większość z tych filmów to jednorazowe pokazy, które nie wejdą do szerszej dystrybucji. Warto więc poświęcić parę chwil na przejrzenie repertuaru. A w nim między innymi Lato Giacommo, opowieść o końcu dzieciństwa i nieodwracalności dorastania, oraz Li i poeta, historia dwojga imigrantów, którzy spotykają się w Wenecji i mimo bagażu doświadczeń, rozczarowań i obaw usiłują zbudować między sobą więź Więcej szczegółów na stronie:

Muppety powracają! Żaba Kermitt – jedyna w całym towarzystwie postać, która zdaje się choć trochę mieć kontakt z rzeczywistością , Miś Fuzzy – najlepszy komik po obu stronach Oceanu (przynajmniej we własnym mniemaniu), no i prawdziwa diwa: panna Piggy. Ale powrót na scenę nie będzie łatwy. Nie ukrywajmy: czasy się zmieniły (wraz z nimi gusta publiczności), a od chwili, gdy Muppety ostatnio razem występowały minęło wiele czasu. Każdy z nich znalazł sobie już inne zajęcie, dlatego powrót na scenę wcale nie będzie usłany różami. Czy stara magia jest jeszcze do odtworzenia?

muzyka Australian Pink Floyd Show Szans na reaktywację Pink Floyd już właściwie nie ma. Do odwiecznego powodu – konfliktu pomiędzy Rogerem Watersem a Davidem Gilmourem – doszła jeszcze śmierć. Wszyscy, którzy nie mogą się pogodzić z tym, że już nigdy nie będzie dane im zobaczyć wyjątkowych pod względem wizualnym koncertów tej grupy mogą zadowolić się namiastką w postaci występu Australian Pink Floyd. To namiastka, ale bardzo smakowita. Panowie odtwarzają „różowe brzmienie” doskonale, a pod względem efektów świetlnych i komputerowych nierzadko prześcigają oryginał. Sobota, 24 marca, godz. 20.00 Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline St. W6 9QH

The Waterboys „Wyobraziłem sobie tęczę – ty trzymałaś ją w rękach. Miałem przebłyski – ty widziałaś wszystko. Przez lata przemierzałem świat – a ty zostałaś w jednym miejscu. Widziałem połówkę księżyca – ty widziałaś całość”. W tych słowach – fragmencie największego przeboju The Waterboys The Whole of the Moon – słychać wyraźnie echa tekstów Boba Dylana. I choć lider grupy, Mike Scott, pochodzi ze Szkocji (lata świetlne od otwartego horyzontu Ameryki, gdzie wychował się Dylan), klimat tekstów jest nierzadko podobny. Muzycznie grupie jest bliżej do Crowded House czy Cockney Rebels, a nawet the Pouges, ale uroczy klimat charakterystyczny dla twórczości pieśniarzy/tekściarzy z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pozostaje. A na przykład Fisherman's Blues brzmi jakby wyjęte z Dylanowskiego Desire... Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline St, W6 9QH

chyba nigdy nie brzmiał tak mocno i energetycznie. Jest to płyta w dużym stopniu sentymentalna – to podróż do czasów, kiedy hip hop święcił swoje triumfy na międzynarodowej arenie. To właśnie w latach 90. Fisz Emade i Dj Eprom zakochali się w tych brzmieniach, z wypiekami na twarzy podglądali ,co dzieje się w muzyce. Hip hop okazał się dla nich najbardziej rewolucyjnym gatunkiem tamtych czasów. Płyta Zwierzę bez nogi to swoisty hołd oddany klasyce tego gatunku. Płyta zarówno muzycznie, jak i tekstowo celowo najeżona została cytatami z twórczości ulubieńców – RuN DMC, Tribe Called Quest, BDP, Beastie Boys, Blackstar, jak również z początków własnej twórczości zespołu. Niedziela, 18 marca Klub Cargo 83 Rivington St Shoreditch, EC2A 3AY

Kościół Devonia zaprasza na kolejny recital z serii Devonia Concerts. Tym razem usłyszymy współdyrektora artystyczne tego projektu Łukasza Filipczaka, który zagra ze znakomitym skrzypkiem ukraińskim Ostapem Mańko. Razem zagrali w największych salach koncertowych Europy będąc członkami I’Culture Orchestra, projektu celebrujące polskie przewodnictwo w Unii Europejskiej. W repertuarze utwory Chopina, Mozarta, Francka, Wieniawskiego i Pärta. Sobota, 17 marca, godz 19.30 2 Devonia Road, Islongton, N1 8JJ

Fisz Emade Koncert w ramach trasy promującej nowy album Zwierzę bez nogi. Duet braci Bartka i Piotra Waglewskich


|29

nowy czas | 6 marca 2012

co się dzieje ważnych malarzy z Holbeinem na czele), ale wciąż frapujący.

teatry

Tate Britain, Millbank, SW1

Sen nocy letniej lucian Freud

Lyric Theatre w Hammersmith proponuje swoją wersję jednej z najczarowniejszych sztuk Williama Szekspira. Po raz kolejny spotykamy Puka, który zza kulis dyryguje komedią romantycznych omyłek oraz – na drugim planie – trupę aktorów-amatorów, którym nie trzeba żadnej magicznej pomocy do zamienienia swojej sztuki w jedną wielką... pomyłkę. lyric Hammersmith, lyric Square, king Street, W6 0Ql

The Madness of king George Dlaczego król Jerzy oszalał? I, co ważniejsze, jak zapobiec tragedii, która wisi powietrzu: tragedii dla niego samego, jego rodziny, dworzan, no i kraju? Swoją wersję odpowiedzi na te pytania zaproponuje nam najbardziej chyba uznany brytyjski inscenizator Allan Bennet. Jak podkreśla większość krytyków, odczytanie opowieści o królu Jerzym jest podobno dość konserwatywne, ale ze wszech miar satysfakcjonujące. Apollo Shaftesbury Shaftesbury Avenue, W1d 7EZ

Czterdziestka w opałach Jest to opowieść o kobiecie, która pomimo swojego wieku, wbrew metryce, mężowi i dzieciom wciąż czuje się nastolatką. Nie chce stać się nagle stateczną matroną tylko dlatego, że przekroczyła pewną niewidzialną granicę czterdziestu lat. Spotykamy ją nad Bałtykiem podczas rodzinnego urlopu z mężem i dwójką dzieci. Pomiędzy ośrodkiem wczasowym,

smażalnią a piaszczystymi wydmami udaje jej się wplątać w mnóstwo zabawnych i kłopotliwych sytuacji. Kto by pomyślał jak wiele może się zdarzyć podczas jednego turnusu wczasowego. Sobota, 10 marca godz. 17.00 Sala teatralna POSk king Street, W6 0rF

wystawy

– Często go pytałem: dlaczego jest u ciebie tak wiele nagości? On zawsze odpowiadał: takie porterty są najbardziej kompletne. Każdy z nas może się po prostu przebrać i zmienić w kogoś zupełnie innego. Ale gdy ściągniemy ubrania, efektem będzie najpełniejszy portet człowieka – opowiada Michael Auping, kurator otwartej niedawno w National Portrait Gallery wystawy poświęconej malarstwu Luciana Freuda. Składają się na nią charakterystyczne portrety – od tych najwcześniejszych po ostatni, niedokończony, przedstawiający asystenta arytsty i jego psa. Wystawa jest gigantyczna. Mimo że malarz umarł w zeszłym roku, nie ma ona być pośmiertnym hołdem. Wręcz przeciwnie: organizatorzy podkreślają, że artysta brał udział w jej przygotowywaniu. national Portrait Gallery Saint Martin's Place WC2H 0HE

Migrations: Journeys into British Art

david Hockney

Podróż przez historię malarskich migracji do Wielkiej Brytanii, na którą składają się dzieła z kolekcji Tate, ale także obrazy wypożyczone z innych galerii. Temat: dzieła malarzy zagranicznych, którzy w ciągu stuleci przybywali na Wyspy ze swoimi farbami i paletami. Wszystko spojone narracją, która poprowadzić ma nas od XVI wieku (reprezetnowanego przez malarzy z Niderlandów) aż po współczesność. Rezultat nieco chaotyczny (brakuje paru naprawdę

Wystawa Davida Hockneya to przede wszystkim opowieść o powrocie. Najstarsze dzieła tej ekspozycji pochodzą jeszcze ze studenckich lat artysty, spędzonych w szarej i ponurej Anglii. Zaraz po studiach Hockney opuszcza jednak Wyspy. Powód? Filmy z Hollywood. Napatrzył się w nich na światło, na które pod ciężkim niebem Anglii nie miał szans. W Stanach spędził dużo czasu malując między innymi słynną Mullholand Drive. Ale całkiem niedawno Hockney powrócił do rodzinnego Yorkshire. I odkrył je na nowo. A dokładniej: jego krajobrazy. To one stanowią główną część wystawy. royal Academy of Arts Picadilly W1J 0Bd

david Shrigley Urodzony w 1968 roku Szkot przez kilka lat był rysownikiem dziennika „The Guardian”. Jego dzieła łączy jedno: absurdalny, często makabryczny humor. Tworzy zdjęcia i instalacje, ale zasłynął przede wszystkim zabawnymi rysunkami. Jak mówi, „produkuje” je hurtowo, a potem – w procesie uważnej selekcji – wyrzuca do śmieci nawet trzy czwarte. – Moje prace zawieszone są gdzieś między komedią a horrorem – tłumaczył podczas wernisażu. I rzeczywiście: dowcip bywa tu dość czarny. – Poczucie humoru – mówi Shrigley – jest w dziełach wszystkich artystów, którzy wywarli na mnie wpływ. Na przykłąd Duchamp albo Dali – tłumaczy. by zaraz potem dodać do tej listy... Franza Kafkę. – Na swój sposób Kafka jest prześmieszny – deklaruje Szkot. No właśnie, na swój sposób... Southbank Centre, Belvedere rd Greater london SE1 8XX

East Exhibition Fotograficzne wspomnienia z miasta, którego już nie ma. Zdjęcia pokazujące Londyn z osatnich stu lat : z epoki Wielkiego Kryzysu, z czasów niemiec-

kich bombardowań i powojennej biedy. Na charakterystycznych murkach z czerwonej cegły siedzą dzieci, które dziś często już nie żyją, zdmuchnięte z powierzchni ziemi przez burzliwe wydarzenia dwudziestego wieku. Do portu zawija statek: wtedy symbol nowczesności, dziś artefakt minionej epoki. Na wiecu przemawia przeciw komunizmowi brytyjski faszysta Oswald Mosley. Pływak wygina się skacząc na główkę na basenie w dokach Millwall. Urocza seria ujęć ze świata dawno utraconego. Getty Images Gallery Westfield, Stratford, E15 2EE

OlIMPIAdA 2012 – nIE TylkO SPOrT

Piccaso and Modern British Art Wystawa w Tate Modern pokazuje wpływ, jaki na brytyjską sztukę na przestrzeni lat miał Pablo Piccaso. Dzieła mistrza sąsiadują tu więc z obrazami Wyndhama Lewisa (który nawiasem mówiąc był wobec niego dość krytyczny, czemu dał wyraz w publikowanym przez Wortycystów periodyku “Blast”). Jest też Francis Bacon, ale także Henry Moore. Nie zabrakło artysty współczesnego – organizatorzy starają się pokazać, że styl Picassa wywarł wpływ również na Davida Hockneya. Rezultat? Nieco chaotyczny. Można dodać złośliwie, że nie wszyscy zainspirowani dorastają inspiratorowi. Ale wystawa frapująca. Tate Modern, Bankside SE1 9TG

wykłady/odczyty Moi polscy poeci

Na największym w Europie placu budowy, jakim jest Londyn przed Igrzyskami Olimpijskimi 2012 nie zabrakło polskich inżynierów i architektów, którzy projektując i budując obiekty olimpijskie, współtworzą historię Londynu. Konsekwencją współpracy fotografa JARKA BARANIKA z Akademią Techniczną Stowarzyszenia Techników Polskich w Wielkiej Brytanii jest wystawa fotograficzna przedstawiająca ich portrety oraz towarzyszące im zdjęcia okołoolimpijskie wykonane przez studentów prowadzonego autora wystawy kursu fotograficznego. Galeria POSk 238-246 king Street, W6 0rF

Biblioteka Polska – POSK w Londynie zaprasza na spotkanie z GEORGEM GöMöRI, Węgrem, profesorem, w katedrze literatury polskiej i węgierskiej Uniwersytetu Cambridge, poetą, tłumaczem polskich poetów, m. in. Broniewskiego, Tuwima i Gałczyńskiego. Wtorek, 13 marca, godz. 18.00 Czytelnia Biblioteki Polskiej 238-246 king Street, W6 0rF


30|

6 marca 2011 | nowy czas

czas na relaks

k krzyżówka z czasem nr 3_2012

Poziomo: 1) dramat Stanisława Wyspiańskiego z powtarzającymi się słowami Oto dziś dzień krwi i chwały; 7) zwolennik, sympatyk tego, co rosyjskie; 8) opera w czterech aktach Giuseppe Verdiego; 9) straganiarz; 13) imię kompozytora Noskowskiego; 17) popędzanie; 18) starożytna miejscowość w Galilei; 19) Magdalena, reżyser, siostra Agnieszki Holland.

Pionowo: 1) słaby u krótkowidza; 2) państwo z Chabarowskiem; 3) imię pisarki Nałkowskiej; 4) polski król Henryk III...; 5) list bez podpisu; 6) gaz szlachetny; 10) odmiana jabłoni; 11) imię piosenkarki Brodki; 12) cienki pasek skórzany; 14) chronią oczy narciarza; 15) przybyli w piosence pod okienko; 16) czarny charakter w serialu Plebania.

Rozwiązanie krzyżówki z czasem z poprzedniego numeru: Wisława Szymborska

sudoku

łatwe

średnie

1 6 5 3 9 4

4 3 5 8 2 7

2 8 4

2 9 6

1 7 9 6 3 1 7 8 5

trudne

7 5 9 8 2 7 3 4

6 1 8 4 3 1 5 6

7 4 7

1 5 7 3 8 4

1 5 7 6 4 1 2 8

8 5 2 9 8 2 6 7

3

4 8 7 5 8 7 9 4 1 9 4 9 2 7 2 7 1 4

9 7

2 5 1 4 5 8 3


|31

nowy czas | 6 marca 2012

Agnieszka Radwańska: charakterek na korcie Bartosz Rutkowski

Najbardziej zagorzali fani Agnieszki Radwańskiej pamiętają jeszcze taką oto scenę, kiedy gdzieś w połowie 2008 roku toczy ona kolejny pojedynek na tenisowym korcie w Europie. I ten ogłuszający głos jej ojca, który krytykuje niemal każde zagranie Agnieszki.

Ona, na początku niespeszona zaczyna się jednak denerwować, gra coraz gorzej, przegrywa pojedynek i wtedy słychać, jak tenisistka wyzywa się ze swoim ojcem Robertem Radwańskim, który nie wiedzieć czemu prosi na każdym kroku, by go nazywać Piotrem. Wtedy był trenerem i opiekunem Agnieszki. Potem było tylko gorzej, w czasie późniejszego pojedynku Radwańskiej w Paryżu doszło do takiego spięcia, że w pewnej chwili Agnieszka rzuciła rakietę po serii uwag ojca i powiedziała, że ma dosyć, przestała grać.

toksyCzny układ Ci, którzy choć trochę znają ojca i córkę wiedzą, że to toksyczny układ – kochają się, ale nie potrafią opanować swoich emocji. Trzeba jednak przyznać Agnieszce rację, jej negatywna opinia o ojcu potwierdziła się w pełni, on działał na nią zamiast mobilizująco, deprymująco. I to rozstanie musiało wreszcie nastąpić. Dziś jest tak, że owszem, ojciec jeździ z Agnieszką po świecie, gdy toczy ona boje na kortach, ale już nie wtrąca się do jej treningów, nie komentuje jej pojedynków, a ona zaczęła wygrywać. Ta dziewczyna z roku 2008, która raz weszła do półfinału jakiegoś peryferyjnego turnieju, innym razem od przepadała na wstępie, zmieniła się w ostatnich miesiącach nie do poznania. Od czasu rozstania z ojcem w ubiegłym roku idzie jak burza. Najpierw wygrany turniej w Pekinie, potem Tokio i ta ostatnia wygrana w Dubaju, gdzie Agnieszka Radwańska zdobyła główną nagrodę 440 tys. dolarów.

Marzenia o us open Jest w tej chwili piątą tenisistką na świecie. Teraz, jak twierdzą znawcy tenisa, powinna ruszyć do walki w tych najbardziej prestiżowych turniejach, jak US Open, Australia Open, Roland Garros. Wygrana tam to nie tylko prestiż, to też ogromne nagrody pieniężne. Jak twierdzi nasz znany tenisista Wojciech Fibak, Agnieszka nadrabia na korcie sprytem, wielu mówi, iż łamie szablony wpajane zawodnikom, którzy toczą boje na korcie. Dla nich walka z Radwańską oznacza uderzenie w nieznany mur, a niemal wszystko, co nieznane przeraża i kończy się zwykle klęską. Czy Radwańska ma szanse stać się tenisistką numer jeden na świecie? Tu zdania są podzielone, choć większość znawców tego sportu twierdzi, że w starciu z niektórymi potężnymi zawodniczkami, by wymienić tylko amerykańskie siostry Williams, nie ma szans.

wątpliwej widowiskowości, jaką reprezentuje jej dyscyplina, jest już uwielbiana przez Polaków. To samo może stać się z Agnieszką Radwańską, która razem z siostrą Urszulą były przez ojca Roberta, czyli Piotra, od dziecka zmuszane do walenia rakietą. Ci, którzy obserwowali ostatnią wygraną Radwańskiej w Dubaju, nie mogą wyjść z podziwu dla jej kunsztu. Niemkę Julię Goerges rozniosła bez problemów i to po tej wygranej awansowała na piąte miejsce w klasyfikacji WTA Tour. Tak wysoko krakowianka jeszcze nigdy nie była. To właśnie w Agnieszce Radwańskiej organizatorzy turnieju widzieli czarnego konia imprezy i nie pomylili się. Po takiej wygranej nikt nie bierze serio słów jej ojca, że nie było między nim a córką konfliktu. Wygrane Agnieszki mówią same za siebie. Ojciec tenisistki nazywa to rozstaniem dla rozładowania impasu i nie zostawia suchej nitki, jak to określa, na klakierach z Polskiego Związku Tenisowego, którzy obstąpili jego córkę. Na każdym kroku podkreśla, że jeśli były między nimi iskrzenia to na linii trener-zawodniczka, nigdy ojciec-córka. Choć sam sobie zdaje sprawę, jak trudno te dwie role rozdzielić. Obecny trener Agnieszki Radwańskiej Tomasz Wiktorowski to dobry znajomy ojca Agnieszki, ale on nie wdaje się w dyskusje o rodzinnych konfliktach.

Będzie się wspinać Ale może jeszcze przesunąć się w światowych rankingach, ma przecież dopiero 23 lata, ogromne serce do walki, no i ten charakterek. Skoro pokazała ojcu, gdzie jest jego miejsce, to sama wie teraz, jak się wspinać na tenisowe szczyty. Gdyby udało się jej wygrać któryś z najbardziej prestiżowych turniejów tenisowych Polska, miałaby kolejnego… Małysza, to znaczy byłaby kolejna narodowa histeria. Bo tenis, co by o nim nie mówić, jest bardziej widowiskowy niż skoki narciarskie czy na przykład biegi narciarskie. Ale Justyna Kowalczyk jest najlepsza lub prawie najlepsza na świecie i mimo

Czy Chorwat zaszkodzi? Ale koło Agnieszki jest też inna postać, jej drugi trener Borna Kibić. O nim mówi się wiele i to najczęściej jak najgorzej. Uratował życie i karierę Jeleny Dokić – pisały gazety w Australii, gdy jego zawodniczka sensacyjnie awansowała do ćwierćfinału Australian Open w 2009 roku. „To oszust i playboy, tak naprawdę zwichnął kariery Dokić i Karoliny Sprem” – pisał kilka lat temu chorwacki „Nacional”. Jedno jest pewne – Borna Bikić unika me-

diów, a jego metody owiane są tajemnicą. I trudno jednoznacznie określić, kim jest nowa osoba w drużynie najlepszych polskich tenisistek? Chorwat na pewno nie jest trenerską gwiazdą z najwyższej półki. W środowisku błysnął wyłącznie dzięki kilkuletniej pracy z Jeleną Dokić, byłą rakietą numer 4 na świecie, która jednak nigdy nie wróciła do poziomu gry, jaki prezentowała zanim podjęła z nim współpracę. Bornę do zespołu Dokić ściągnął jego młodszy brat Tin, który był wtedy jej chłopakiem. Borna w 2003 roku najpierw pełnił bardziej rolę sparingpartnera niż trenera, z czasem to się jednak zmieniło. Jak twierdzą chorwaccy dziennikarze, umiał grać na poziomie amatorskim, w Niemczech i Austrii pracował jako zwykły instruktor. W 2009 roku święcił swój największy i jedyny sukces. Został bohaterem Australii, gdy Jelena doszła niespodziewanie do ćwierćfinału Australian Open. Po sukcesie z 2009 roku Dokić niczego już nie osiągnęła, spadła w rankingu, a w 2010 roku zerwała w współpracę z Borną. Nie brakuje głosów, że podobnie mogą się ułożyć jego relacje z Agnieszką Radwańską. – Tak mogą mówić tylko ci, którzy jej nie znają – mówią osoby z otoczenia tenisistki i przypominają: ona naprawdę ma charakterek.


32|

6 marca 2012 | nowy czas

sport

Duma Polaków Stadion Narodowy w Warszawie to jeden z piękniejszych i najnowocześniejszych stadionów w Europie. Będzie przez wiele lat naszą wizytówką, choć – jak wszyscy pamiętamy – rodził się w bólach. Daniel Kowalski Warszawa

Jego największą zaletą jest bardzo dobra widoczność z praktycznie każdego miejsca. Pod tym względem francuski Stade de France czy angielski Wembley prezentuje się dużo gorzej, a to przecież dla kibiców ma niebagatelne znaczenie. Dostęp do toalet czy punktów gastronomicznych bardzo dobry. Wejścia – pod warunkiem że nie pojawiamy się na stadionie na kilka minut przed meczem – mają dobrą przepustowość. Gorzej wygląda sprawa opróżniania stadionu po meczu. Kilkadziesiąt tysięcy kibiców kierowanych jest z poszczególnych sektorów zaledwie jednym korytarzem. Jest ich wprawdzie więcej, ale – jak się tłumaczyli organizatorzy – ze względu na obecność premiera oraz prezydenta, musiały być wyłączone. Takie detale powinni jednak przewidzieć projektanci, bo w razie pożaru lub innego zdarzenia może dojść do tragedii. To element, nad którym koniecznie trzeba jeszcze popracować. Sądzę, że można w tej kwestii znaleźć jakieś nowe rozwiązania, w przeciwnym razie nie będą mnie dziwiły decyzje policji o niedopuszczeniu do jakiejkolwiek imprezy masowej. Należy również żałować, że na Stadionie Narodowym swojej siedziby nie ma Polski Związek Piłki Nożnej, jak pierwotnie planowano. Wtedy obiekt miałby jeszcze większe znaczenie. W Warszawie podczas Mistrzostw Europy 2012 odbędzie się kilka meczów, później trzeba zadbać o to, aby zarabiał na swoje utrzymanie. Łatwo nie będzie, bo nie zapominajmy, że kilka kilometrów dalej jest Pepsi Arena (stadion Legii Warszawa), który będzie zaciekle walczył o organizację meczów i koncertów. Widziałem wiele stadionów w Europie i bez fałszywej skromności ze Stadionu Narodowego możemy być jak najbardziej dumni. Jest piękny, a zarazem nowoczesny. Został wybudowany w rekordowym tempie, choć dużo większym kosztem niż podobne obiekty na świecie. To jednak temat na osobny materiał.

Remis na otwarcie Reprezentacja Polski zremisowała bezbramkowo z Portugalią w towarzyskim meczu rozegranym na Stadionie Narodowym w Warszawie. Najlepszą okazję na zdobycie bramki zmarnował Ireneusz Jeleń, ale sami również wielokrotnie byliśmy w opałach.

To był w skrócie mecz nieskuteczności i to zarówno ze strony naszych piłkarzy, jak i gości. Wyśmienitych okazji po obu stronach było bez liku, jednak nikomu nie udało się znaleźć recepty na dobrze dysponowanych bramkarzy. Na tle szóstej najlepszej drużyny świata wcale nie prezentowaliśmy się gorzej, momentami byliśmy nawet od nich lepsi. Nie zaświeciła tego wieczoru gwiazda Cristiana Ronaldo, który schodząc z boiska został wygwizdany przez fanów Messieg”. Choć kultura kibicowania w naszym kraju się poprawia, do ideału nam jeszcze daleko. Z szacunkiem dla rywali dalej jesteśmy na bakier i nie wiem, czy wynika to z braku kultury, czy też z wrodzonej zazdrości. A może po prostu decydują oba te czynniki... To trzeci z kolei mecz obu reprezentacji, który miałem przyjemność oglądać na żywo i przyznać muszę, że każdy z nich przyniósł sporo emocji, a co najważniejsze, Polacy nie schodzili w nich ani razu z boiska pokonani. Dwa ostatnie mecze – w Chorzowie i Lizbonie – były oczywiście bardziej emocjonujące, bo wtedy walczyliśmy o przepustki do ostatnich mistrzostw Europy Można powiedzieć, że zdaliśmy kolejny egzamin przed Euro 2012. Stadion Narodowy prezentuje się wyśmienicie, co prawda podopiecznym Franciszka Smudy brakuje jeszcze skuteczności, ale nad tym można jeszcze popracować. Teraz pozostaną nam już tylko sparingi ze słabszymi rywalami, co ma poprawić morale zespołu przed czerwcowym turniejem. Do mistrzostw pozostało zaledwie i aż sto dni. Tyle czasu ma Franciszek Smuda, aby stworzyć kadrę na miarę awansu do 1/8 finału Mistrzostw Europy 2012. Trochę pracy mają też sami kibice. Miejmy nadzieję, że nie będziemy musięli się za nich wstydzić, bo przez kilka tygodni oczy wszystkich kibiców na świecie będą skierowane na Polskę.

Daniel Kowalski


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.