nowyczas2012/178/001

Page 1

london 19 january 2012 1 (178) free issn 1752-0339

»18

Odajemy pierwszą stronę „Nowego Czasu” artystom. Przeznaczamy to prestiżowe miejsce na prezentację ich prac. Chcemy promować ich twórczość, jednocześnie dając im szansę reagowania na otaczającą nas rzeczywistość. Zaczynamy od pracy fotografa PIOTRA APOLINARSKIEGO, co nie znaczy, że będzie to prezentacja alfabetyczna… [Zdjęcie wykonane podczas realizacji projektu Fashion Culture, str. 22]. na bieżąco

»3

czas na wyspie

»6

fawley court

»12

poradnik

»14

ludzie i miejsca

»15

Próba bolesnej terapii

Demontaż Wielkiej Brytanii?

Proceder Is this really Christian value jawny i legalny England?

Czerwona płachta na byka

Jesteśmy osaczani przez różnej maści specjalistów, bez których przyjazne państwo nie mogłoby funkjonować, wyciagając z naszej kieszeni haracz.

Uwolnić się się od Londynu to nie to takie proste. A jednak – po raz pierwszy w historii taka możliwość pojawiła się na stole negocjacyjnym.

The Prime Minister David Cameron has been written to four times regarding Fawley Court’s plight. Is this really Christian England?

Dotychczas zakochani w swoim kraju Hiszpanie mówią basta i masowo szukają pracy za granicą. Jak sobie radzą w Wielkiej Brytanii?

Jesteśmy osaczani przez różnej maści specjalistów, bez których przyjazne państwo nie mogłoby funkjonować, wyciagając z naszej kieszeni haracz.


2|

19 stycznia 2012 | nowy czas

” Wtorek, 17 stycznia, antoniego, teodora 1943

Na polecenie Heinricha Himmlera zorganizowano ostatnią wielką łapankę we wszystkich dzielnicach Warszawy. Aresztowano kilka tysięcy osób, z której większość wysłano do obozu w Majdanku.

Środa, 18 stycznia, Bogumiła, krystyny 1946

W Gdyni utworzono Oficerską Szkołę Marynarki Wojennej, teraz Wyższa Szkoła Marynarki Wojennej im. Bohaterów Westerplatte.

czWartek, 19 stycznia, marty, matyldy 1385

Do Krakowa przybyło poselstwo wielkiego księcia litewskiego Jagiełły z prośbą o rękę królowej Jadwigi.

Piątek, 20 stycznia, seBastiana, lucjana 1986

Francja i Wielka Brytania podpisały porozumienie o budowie tunelu pod kanałem La Manche.

soBota, 21 stycznia, agnieszki, jarosłaWa 1950

Zmarł George Orwell, (wł. Eric Arthur Blair); brytyjski pisarz, publicysta, autor Folwarku zwierzęcego, Roku 1984, Birmańskich dni, Córki proboszcza.

niedziela, 22 stycznia, dominika, laury 1863 1980

Wybuch powstania styczniowego. Ostatni zryw niepodległościowy Polaków przed odzyskaniem niepodległości w 1918 roku. Wybitny fizyk Andriej Sacharow został zesłany do Gorki za protest przeciwko wojnie w Afganistanie. Spędził na zesłaniu sześć lat.

Poniedziałek, 23 stycznia, daniela, łukasza 1953

W Polsce rozpoczęto nadawanie regularnych audycji telewizyjnych. Programy emitowane były raz na tydzień przez pół godziny.

Wtorek, 24 stycznia, rafała, mileny 1984

Przedsiębiorstwo komputerowe Apple wprowadziło pierwszy komputer z serii Macintosh. Firma chciała stworzyć komputer łatwy w obsłudze nawet dla użytkowników bez wiedzy informatycznej. Udało się!

Środa, 25 stycznia, miłosza, emanuela 1971

Wizyta I sekretarza Edwarda Gierka w Gdańsku, gdzie zadał słynne pytanie: „Pomożecie?".

czWartek, 26 stycznia, andrzeja, leona 1788

W Australii założono pierwszą osadę, obecnie – miasto Sydney. Na pamiątkę tego wydarzenia dzień 26 stycznia ustanowiono świętem narodowym Australii.

Piątek, 27 stycznia, ilony, PrzemysłaWa 1957

Odbyło się pierwsze losowanie Toto-Lotka, najstarszej gry liczbowej organizowanej przez Totalizator Sportowy. Początkowo losowania odbywały się raz w tygodniu, w niedzielę.

soBota, 28 stycznia, jakuBa, juliana 1986

Katastrofa na Przylądku Canaveral. Wystrzelony ze stacji NASA prom Challenger eksplodował zaraz po starcie. Zginęło siedmiu astronautów.

niedziela, 29 stycznia, Hanny, BolesłaWa 1829

1913

Dekret carski o utworzeniu Banku Polskiego w Warszawie jako centralnej instytucji emisyjnej i kredytowej. Bank skupia depozyty instytucji publicznych i osób prywatnych. Zmarł Władysław Bełza, poeta; współzałożyciel Macierzy Szkolnej (1883) oraz Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza (1886).

Poniedziałek, 31 stycznia, franciszka, ludWika 1956

Zmarł Alan Alexander Milne, angielski pisarz, autor popularnych baśni dla dzieci: Kubuś Puchatek i Chatka Puchatka.

63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 639 8507, redakcja@nowyczas.co.uk, listy@nowyczas.co.uk REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk); REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski (d.kowalski@nowyczas.co.uk), Aleksandra Junga, Aleksandra Ptasińska (nowyczas@nowyczas.co.uk); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Lidia Aleksandrowicz; FELIETONY: Krystyna Cywińska, Wacław Lewandowski; RYSUNKI: Andrzej Krauze; ZDJĘCIA: Monika S. Jakubowska; WSPÓŁPRACA: Maciej Będkowski, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Michał Opolski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat, Michał Sędzikowski, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando.

DZIAŁ MARKETINGU: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk Marcin Rogoziński (m.rogozinski@nowyczas.co.uk), WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd. © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.

listy@nowyczas.co.uk Wolę papier

szanowna Redakcjo, późnowieczorny sMs od szefa zafundował mi niespodziewanie wolny dzień. szybki wypad do szopingu i rzut oka po drodze na puste miejsca po skrzynkach (rzeczywiście, zniknęły wszystkie) spowodował powrót problemu. Nie znalazłem „Nowego Czasu” przy stacji turnpike Lane. Jestem tradycjonalistą i lubię wczytywać się w płachtę trzymaną w rękach, gdzie i kształt, i ciężar, i zapach, a nawet smak…, kiedy trzeba było poślinić palec ubabrany drukarską farbą. Dziś, przy takim zminimalizowaniu formatów słowo płachta budzi zdziwienie młodych, ale ja z rozrzewnieniem wspominam niegdysiejszą „Rzepę” z jej ciągle załamującymi się stronami (i zawartością, oczywiście). Coś tam prenumerowałem, coś sporadycznie kupowałem zainteresowany jakimś konkretem, a wachlarz tytułów od lewicującego „Przeglądu”, przez „Politykę”, „Newsweek”, po katolicki „tygodnik Powszechny”. Ceniłem zwłaszcza działy kulturalne, miałem ulubionych felietonistów. Pism oczywista było więcej, w tym tygodników kobiecych, bowiem sąsiadka była kioskarką i tydzień w tydzień podrzucała do przejrzenia całe ich pliki. to było niesamowicie pasjonujące zajęcie już po śniadaniu, przy kawie i pierwszym papierosie. No a teraz? Propozycja gazet czy książek internetowych jest dla mnie mało pociągająca. Ducha w tym nie ma. Wolę „Nowy Czas” na papierze niż w internecie. Pozdrawiam RysZaRD kOLiBaBski

Czas jest zawsze aktualny

ka Mleczki. Niestety dziadek mój zmarł, kiedy byłam mała a brak kontaktu z jego licznym rodzeństwem uniemożliwił mi poznanie wielu rodzinnych historii. Dlatego każda informacja na temat mojej rodziny jest dla mnie niezwykle cenna. Niestety, nie udało mi się znaleźć Pani wspomnianego artykułu, mimo usilnych prób nie zdołałam także kupić owej antologii. Dlatego zwracam się do Pani z prośbą o informację o tym, gdzie ukazał się wspomniany artykuł, ewentualnie w jaki sposób mogę do niego dotrzeć. Będę bardzo wdzięczna za Pani pomoc. JagNa Musiał

Sławomir Mrożek

do Pana jana różalskiego

szanowny Panie! Wiele radości sprawiły mi Pana słowa, że „Nowy Czas” jest „kulturalną wyspą” wśród prasy londyńskiej oraz uwagi na temat mojej twórczości na łamach tego pisma. Obiecuję, że poczynię wszelkie starania, by moje opowiadania wyszły kiedyś w formie książki. Co się zaś tyczy przynależności do te, a nie innej gałęzi Ozaistów, niestety, grzegorz Ozaist nie jest moim ojcem. Wkrótce pozwolę sobie nawiązać z Panem kontakt mailowy. Z poważaniem JaCek OZaist

ja w sprawie porad

szanowny Panie Redaktorze, Pan wybaczy, że pozwolę sobie na małe zwierzenie. Myślę, i nie wiem na ile jest to rozpowszechnione, że pan sędzi smędzi. Wiosłuje dziarsko wokół wyspy, ale postawić stopę na lądzie…, to już graniczy wręcz z cudem. Niczym w miłosnym uniesieniu. Chciałby, ale się boi, ale nie może też odpłynąć. Zauroczony. Często przerysowane? Może… ale to właśnie w kontrastach mieszka sztuka i wyższy stopień komunikacji. Pozdrawiam kolejne stałe pióro w „Nowym Czasie”. tak trzymać Panie Michale, i przepraszam za sędziego. Może z tego powstanie á la Woody allen opowieść o Polakach na Wyspach. Przegraliśmy orężem, zwyciężymy świat śmiechem. kłaniam się noworocznie WiktOR CZeRski do Pani krystyny cywińskiej

szanowna Pani, podczas prób poszukiwań informacji w internecie na temat historii mojej rodziny, natrafiłam na artykuł Pani autorstwa pt.: „O malarzu z łysej góry. Piotr Mleczko w galerii grabowskiego”, który ukazał się między innymi w antologii „sztuka polska w Wielkiej Brytanii 1940-2000”. Piotr Mleczko był bratem mojego dziadka, ojca mojej Mamy, Francisz-

Imię i Nazwisko........................................................................................ Adres............................................................................................................ ........................................................................................................................ Kod pocztowy............................................................................................ Tel................................................................................................................. Liczba wydań............................................................................................ Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)

Prenumeratę

zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii. Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.

Czeki prosimy wystawiać na: CZAS PUBLISHERS LTD.

63 Kings Grove London SE15 2NA


|3

nowy czas | 19 stycznia 2012

na bieżąco

Próba bolesnej terapii Bartosz Rutkowski

Miał być medialny sukces, wyszedł farmaceutyczny skandal. W polskich aptekach dochodzi od początku roku do dantejskich scen. Lekarze – nie chcąc ponosić materialnej odpowiedzialności za źle wypisane recepty – stawiają na nich słynną już pieczątkę: Refundacja do uznania NFZ. To sprawia, że dochodzi do tak szokujących przypadków, jak ten z Olsztyna. Grażyna Sielicka, chora na raka, do grudnia zeszłego roku płaciła za leki kilkanaście złotych – na początku stycznia aptekarze domagali się od niej prawie 3600 złotych. Sprawa stała się głośna na całą Polskę, na szczęście skutek był taki, że dostała lek po należnej jej zniżce. Ale dopiero w dziesiątej aptece. Takich przypadków, może już mniej szokujących, było wiele. Do rzecznika praw pacjentów napłynęły tysiące skarg od zdesperowanych chorych, którzy stanęli wobec ogromnych problemów z kupnem leku. Nowy minister zdrowia Bartosz Arłukowicz przez kilka dni nie robił nic innego, jak tylko przekonywał, a wręcz prosił i błagał lekarzy i aptekarzy, by jednak szli na rękę pacjentom. Obiecywał, że państwo nie będzie ich karać za nieprawidłowo wystawiane i realizowane recepty. Ci jednak domagali się zapewnień na piśmie, nie wierząc rządowi na słowo. Rząd zguBiła pycha Całego zamieszania można by było uniknąć, gdyby mająca ogromną przewagę w parlamencie rządząca Platforma Obywatelska nie popełniła grzechu pychy. W komisji zdrowia, – jak wspomina Marek Balicki (były minister zdrowia w lewicowym rządzie) – dochodziło do parlamentarnej maszynerii: każdy opozycyjny wniosek był natychmiast utrącany. Nie liczyło się dobre prawo, tylko prawo, które ma jak najszybciej obowiązywać. W efekcie parlamentarzyści wypuścili bubel, którego kosztami rząd chciał obciążyć lekarzy, a na końcu pacjentów. Już na etapie prac w parlamencie pominięto dziesięć krytycznych ekspertyz. W efekcie ustanowiono prawo, które poddało lekarzy odpowiedzialności za wypisywanie leków niezgodnie z nowymi zasadami refundacji. polacy: winny jest Rząd Pod koniec roku Donald Tusk straszył lekarzy konsekwencjami za niewłaściwe wypisywanie recept, jednak po kilku dniach, kiedy doradcy podsunęli mu wyniki badań opinii publicznej, premier zaczął się uśmiechać do świata medycznego. A z badań opinii publicznej wynikało, że za farmaceutyczny bałagan w przeważającej części winny jest rząd, a nie lekarze i aptekarze. Tusk zaś wie, że zadarcie z pacjentami, to jak pójście na wojnę z całym narodem. Takiego ryzyka żaden polityk nie może podjąć, stąd pojednawcze gesty premiera, by sprawę wyciszyć. Specjaliści od wizerunku kierują się zasadą, że jeśli jakiś skandal trwa dłużej niż trzy dni, to rykoszetem uderza w jego sprawcę. Stąd zabiegi rządu, by ustawę lekową jak najszybciej poprawić. Być może ten skandal będzie nauczką dla rządzącej partii, że lekceważenie głosów ekspertów i opozycji w parlamencie może się zemścić w społecznym odbiorze. Nowa ustawa została uchwalona w maju ubiegłego roku. Jednak zamiast przygotować do niej odpowiednie rozporządzenia, ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz zajęła się wyborami parlamentarnymi. Po wyborach została marszałkiem Sejmu, a problem zrzuciła na barki nowego ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza. Dziś już wiadomo, że negocjacje z producentami leków rozpoczęto dopiero w listopadzie. Odbywało się to w atmosferze histerii, bo od nowego roku ustawa miała wejść w życie. Listę leków refundowanych ogłoszono w ostatnim tygodniu starego roku. Zignorowano ustawowy, dwutygodniowy termin przysługujący producentom na odwołanie się od tej decyzji. Na dodatek nakazano lekarzom wstrzymywanie się z wypisywaniem leków refundowanych. Sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, bo lekarze zostali zmuszeni do wnikliwego prześledzenia nie tylko historii danego leku, ale przede

do Rzecznika pRaw pacjentów napłynęły tysiące skaRg od zdespeRowanych choRych, któRzy stanęli woBec ogRomnych pRoBlemów z kupnem leku.

wszystkim jego zastosowania. Na przykład wymagano sprawdzenia, czy aspiryna jest refundowana w przypadku zaziębienia, czy też w przypadku chorób wieńcowych, kiedy stosuje się ją długoterminowo do rozrzedzania krwi. Lekarze odpowiedzieli, że nie będą w internecie szukać takich informacji, nie mówiąc już o tym, iż to nie do nich należy sprawdzanie, czy pacjent jest ubezpieczony czy nie. Bałagan co dwa miesiące? Wielu lekarzy do dziś jest przerażonych perspektywą powtórki tego bałaganu, bo resort zdrowia zapowiada, że co dwa miesiące będzie zmieniać listę leków oraz zasady refundacji. Na pytania medyków, gdzie mają śledzić zmiany refundacji leków resort odpowiada: w internecie. A kiedy część lekarzy mówiło, że nie mają komputerów, z ust ministerialnych urzędników padło: to je sobie kupcie. Na nowej ustawie lekowej państwo chciało zaoszczędzić. Można to w obecnych kryzysowych czasach zrozumieć, ale wykonano to w sposób nierzetelny. Prawnicy przypomnieli rządzącym, że to państwo ma konstytucyjny obowiązek ochrony zdrowia społeczeństwa, dbania o bezpieczeństwo i zdrowie publiczne. Podpowiadają też i przypominają, iż wciąż są aktualne przepisy dotyczące szkody wyrządzonej przez organ władzy. Jeśli więc okaże się, że oszczędności refundacyjne władza osiągała kosztem naszego zdrowia, to polscy pacjenci mogą wystąpić z pozwem zbiorowym. Mogą z niego skorzystać nie tylko pacjenci, ale również lekarze i aptekarze, na których to państwo przerzuciło odpowiedzialność za

system refundacji. I nawet jeśli taki proces ciągnąłby się miesiącami, a jego efekt byłby niepewny, to straci na tym w sondażowych słupkach premier Tusk i jego partia. Opozycja twierdzi, że w

demokratycznym państwie prawa rząd wprowadził przepisy, które wywołały chaos i zagroziły zdrowiu publicznemu. Rząd natomiast odpowiadała, że za stan rzeczy odpowiedzialni są lekarze, aptekarze i koncerny farmaceutyczne.


4|

17 stycznia 2012 | nowy czas

czas na wyspie

OrkieStrA gra już 20 lat! Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy to zjawisko socjologiczne nieporównywalne z czymkolwiek innym w naszej historii. Już od dwudziestu lat każda pierwsza niedziela po Nowym roku jest dla Polaków na całym niemal świecie dniem narodowej jedności i mobilizacji, której nie trzeba przegłosowywać w parlamencie lub regulować specjalnym aktem prawnym.

Sławomir Orwat

Podczas dziewiętnastu dotychczasowych edycji WOŚP zebrano na potrzeby chorych dzieci ponad 440 mln złotych. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że wyniki tegorocznej dwudziestej edycji mogą tę liczbę zbliżyć do niebotycznej kwoty pół miliarda złotych. W tym roku po raz pierwszy miałem okazję spojrzeć na to wydarzenie z dziennikarskiego punktu widzenia (w poprzednich sam byłem współorganizatorem). Tegoroczna Orkiestra, podobnie jak w minionych latach, zagrała w Londynie dwa koncerty i podzieliła publiczność nie tylko ze względów logistycznych. Wrażliwość estetyczna każdego odbiorcy imprezy muzycznej jest inna, podobnie jak inna jest wyobraźnia poszczególnych organizatorów o tym, co lub kto przyciągnie publiczność. Z tego względu o pełnym sukcesie takiego przedsięwzięcia decydują często nie tylko talenty organizacyjne przedstawicieli sztabów, lecz często ich wiedza stricte muzyczna. Tworząc w Londynie dwa oddzielne orkiestrowe sztaby, głównym argumentem obu szefowych była geograficzna wielkość miasta i co za tym idzie, ułatwienie rozproszonym skupiskom Polaków łatwego dotarcia na miejsce koncertu. W rozmowach przewijał się jednak i inny aspekt. Oprócz argumentu czysto logistycznego, obie organizacje nie ukrywały także odmienności w spojrzeniu na formę imprezy, czyli na artystyczną wizję poszczególnych elementów programu.

Licytacja w Scali

8 stycznia wczesnym popołudniem pojechałem przyjrzeć się Orkiestrze w Polskim Ośrodku Społeczno Kulturalnym. Paulina Pyrkosz, reprezentująca Stowarzyszenie Poland Street, która już po raz trzeci firmowała organizowanie WOŚP w Londynie, postawiła tym razem na widowisko kameralne z naciskiem na jego rodzinny charakter. Bardzo udanym pomysłem sztabu Pauliny był stylistyczny podział koncertu na dwie osobne sceny. W Jazz Cafe POSK we wstępie mogliśmy podziwiać mło-

dych, utalentowanych muzyków, aby po krótkiej przerwie dać się ponieść jazzowym rytmom przeplatanym występem iluzjonisty. Zapadły mi w pamięć pianistyczne popisy Karola Rybarczyka, który dzięki swojej wszechstronności wystąpił nie tylko w repertuarze klasycznym i jazzowym, idąc w ślady znanego w Londynie Tomka Żyrmonta z Groove Razors. W Jazz Cafe odbyły się też liczne konkursy i zabawy dla dzieci oraz występ zespołu folklorystycznego Orlęta pod kierownictwem Barbary Klimas.

Pomnik Wojtka powinien stanąć w Warszawie

Przeszedł z żołnierzami Armii gen. Andersa szlak bojowy, wsławił się pod Monte Cassino w 1944 roku, kiedy dzielnie przenosił amunicję na pole walki. Dokończył swojego żywota w edynburskim ogrodzie zoologicznym, pilnie wsłuchując się zza krat w polską mowę i dziękując publice za rzucane mu… papierosy. Być może legendarny miś Wojtek, który niebawem doczeka się pomnika z brązu w Edynburgu, będzie miał swoją kopię w Polsce. Należy mu się to – twierdzą członkowie Funduszu Pamięci Wojtka, którzy już rozmawiają z polskimi władzami, by przesłać nad Wisłę kopię powstającego pomnika.Tym samym spełniłoby się wielkie marzenie polskich żołnierzy, jego towarzyszy broni, którzy sami nie mogli kiedyś wrócić do ojczyzny. Ciepło o polskim misiu pisała Aileen Orr, przedstawicielka Funduszu i autorka książki pod tytułem Wojtek-Piwosz. Opisała go nie jako zwierzaka, ale jako żołnierza, który robił to co inni – palił, pił piwo, ale też i walczył jak bohater. Przez polskich żołnierzy był traktowany jak maskotka. Trafił oficjalnie do armii, miał własny stopień i numer służbowy. Historia tego legendarnego brązowego misia syryjskiego, przygarniętego przez 2. Korpus zaczyna się w roku 1941, kiedy to Stalin zwolnił z gułagów część polskich żołnierzy. Ci zaś przedostali się potem przez Iran do Afryki Północnej i tam walczyli z Niemcami. Niedźwiadkiem opiekował się pewien chłopiec. Polscy żołnierzy odkupili go za garść cukierków. Wojtek mieszkał z polskimi żołnierzami w

namiocie, a pod Monte Cassino nie bał się wybuchów dział i świstu bomb. Po wojnie wielu Polaków zostało w Wielkiej Brytanii, w tym ponad dwa tysiące stacjonowało na farmie w Berwickshire, gdzie mieszka dziś Aileen Orr. Znalazł się tam też Wojtek, dla którego było to miejsce wymarzone – wspinał się na drzewa i cieszył wolnością, ale potem nadeszła smutna chwila – miś został odstawiony do edynburskiego ogrodu zoologicznego. Bardzo wielu żołnierzy nie kryło łez z powodu rozstania. Kiedy Wojtek dobiegał swoich dni w roku 1962, miał 22 lata. Marzeniem Aileen Orr jest uczczenie pamięci Wojtka poprzez zebranie funduszy na dwa stypendia w Royal Veterinary School w Edynburgu. Jedno byłoby dla Szkota, drugie dla Polaka. 15 listopada 2011 w Riverside Studios w Londynie odbyła się premiera filmu Wojtek – Niedźwiedź który poszedł na wojnę. Trwający prawie godzinę dokument został wyreżyserowany przez Willa Hooda i Adama Lavisa. Wyprodukowany przez TVP S.A. przy współpracy z brytyjskimi Animal Monday i Braidmade Films. Piosenkę o Wojtku ma w swoim repertuarze Cathy Carr, która niezmordowanie przybliża polską historię brytyjskiej publiczności. Wszystkich fanów walecznego misia odsyłamy do strony internetowej www.wojtekfilm.com, gdzie można kupić DVD z filmem oraz różne gadżety z jego podobizną.

Adam Szlongiewicz

Pływał szybko i wytrwale. Ulubioną jego zabawą było nurkowanie i wynurzanie się koło kąpiących się żołnierzy. Nieraz, niezauważony przez nikogo, odpływał daleko i zbliżał się do kąpiących się Włochów. Zdaje się, że specjalną przyjemność sprawiało mu straszenie ich, zwłaszcza kobiet, które bardzo głośno krzyczały z przerażenia, gdy niespodziewanie, tuż koło nich, wynurzał się z wody kudłaty łeb jakby jakiegoś potwora morskiego. Wiesław A. Lasocki, Wojtek spod Monte Cassino, PFK, Londyn


|5 nowy czas | 17 stycznia 2012

czas na wyspie

DOVER Niesamowita podróż jeszcze taniej ...i w POSK-u

Salę Teatralną natomiast opanowali fani mocniejszego uderzenia. Zagrały tam londyńskie zespoły: Tottus Tuus, Human Control, Bad Solution i The Primal Rebels. Występ tej pierwszej formacji sprawił mi nieukrywaną radość – tworzący trzon zespołu wokalista Michał Juśkiewicz oraz jego brat Remi przybyli do POSK-u z nową sekcją rytmiczną, a ich dawne piosenki brzmiały jeszcze lepiej niż przed rokiem, kiedy zagrali na Orkiestrze w Luton. Ta część koncertu była świetnie prowadzona przez Krzysztofa Kubła – szefa Pokojowego Patrolu, który z pasją przeprowadził licytację, sprawując jednocześnie opiekę techniczną nad całym wydarzeniem. Tę funkcję w Jazz Cafe POSK pełnił Leszek Alexander, który zwykle zapewnia nagłośnienie jazzowym imprezom. Do położonego niedaleko dworca King’s Cross klubu Scala dotarłem na krótko przed światełkiem do nieba, trafiając wprost na niezbyt udany monolog, którego styl do złudzenia przypominał agitację firm rozprowadzających towary, których nie można kupić w sklepie. Szczęśliwie owa „liturgia” nie trwała zbyt długo i tuż po światełku do nieba na scenie pojawił się ekspert od licytacji, który przeprowadził ją w iście giełdowym stylu. Imprezę prowadzili: popularny aktor Wojciech Medyński oraz piosenkarka Paulina Pospieszalska. Prowadzona w świetnym tempie licytacja przyniosła nadspodziewany efekt. Opatrzone autografem bramkarskie rękawice Jerzego Dudka „poszły” po zaciętej rywalizacji za 180 funtów. Niemal kabaretowym widowiskiem zakończyła się natomiast licytacja gadżetów promujących Euro 2012. Mówiący śląską gwarą kibic chorzowskiego Ruchu wywołał spontaniczne brawa, a następnie w asyście klubowego kolegi udał się do bankomatu po gotówkę. Po krótkiej chwili obaj pojawili się na scenie wraz z ogromnych rozmiarów flagą swojego ukochanego klubu. Ruch Chorzów ma szczególny związek z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Jest to pierwszy polski klub piłkarski, który jeszcze w roku 2008 występował w koszulkach z logo Wielkiej Orkiestry, biorąc przykład ze słynnej Barcelony, której piłkarze z dumą nosili na piersiach logo UNICEF-u. W Scali wystąpili: Monika Lidke, Vital Kovatch, Bartek Wrona, Jacek Osior, Sabio Janiak, Marzena Rychlik z zespołem. Było jeszcze kilka innych atrakcji, między innymi pokaz zumby, konsultacje z makijażystką Jolantą Zgłobicką, przyspieszony kurs udzielania pierwszej pomocy. Uwieńczeniem imprezy zorganizowanej w Scali był występ rewelacyjnego Michała Jelonka, który reprezentuje nieczęsto spotykany gatunek, będący fuzją muzyki klasycznej i heavy metalo-

wej z elementami rocka progresywnego. Ten wirtuoz skrzypiec odznacza się ponadto ogromnym poczuciem humoru, znakomicie bawiąc publiczność. W krótkiej rozmowie, jaką udało mi się z nim przeprowadzić tuż po koncercie przyznał z uśmiechem, że grając w grupach Ankh i Hunter uzbierało mu się w szufladzie sporo ciekawych utworów, które nie zmieściły się na albumach tych zespołów. Nie mógł spać ani jeść i w końcu musiał swoją szufladową twórczość nagrać na solowych albumach.

FRANCJA

SAM0CHÓD + 4 W JEDNĄ STRONĘ JUŻ OD Mam osobisty powód i szczególne moralne prawo, aby na zakończenie złożyć podziękowania nie tylko Paulinie Pyrkosz z Poland Street oraz Dagmarze Chmielewskiej z Hurricane of Hearts, która kierowała sztabem w Scali. Słowa podziękowania kieruję do każdego, kto w jakiejkolwiek formie był związany ze zbieraniem środków przeznaczonych na zakup pomp insulinowych. Mój syn od lat doświadcza dobrodziejstwa Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy właśnie w tym zakresie, a ja staram się w każdy możliwy sposób spłacać dług wdzięczności Jurkowi Owsiakowi i wszystkim woluntariuszom jego wspaniałej akcji. Sztab Poland Street zebrał £18,089.73 (zbiórka funduszy na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy była prowadzona w kilku miejscach: w polskich sklepach, przy polskich kościołach oraz przez internet), zaś Hurricane of Hearts – £8,792,62.

29

£

Michał Jelonek

DOVER-FRANCJA DFDS.PL 0871 574 7221


6|

19 stycznia 2012 | nowy czas

Demontaż Wielkiej Brytanii? wielka brytania

niepodległa szkocja w ramach Unii europejskiej to marzenie rządzących krajem nacjonalistów. marzenie bardzo stare. zawsze wydawało się, że bez szans na realizację. aż do teraz.

Adam Dąbrowski

Kiedy tuż przed piłkarskimi mistrzostwami świata w 2002 roku szkocki wokalista Fish – niegdyś za mikrofonem w Marillion – przybył do Polski, wznosił ze sceny kieliszek wódki z dość oryginalnym toastem. – Żeby Polacy skopali tyłki Anglikom! – wykrzykiwał ze sceny, ku uciesze publiczności. To populistyczno-rockowy wyraz nastroju bardzo szeroko rozpowszechnionego na północy wyspy. Szkoci, ogólnie rzecz ujmując, nie pałają miłością do swoich współobywateli z południa. O samodzielnym państwie mówią od zawsze. To, co wydawało się niemożliwe jeszcze dwadzieścia lat temu, dziś staje się całkiem realne. A wszystko przez Alexa Salmonda – premiera Szkocji, który otwarcie mówi o swoim marzeniu: – Niepodległość ma wiele zalet. Niemal 30 krajów Unii pokazuje nam, jak to jest być niepodległym w ramach Europy. Chcemy, by Szkocja stała na równi z resztą Wielkiej Brytanii i innymi europejskimi narodami – mówił Salmond w BBC. Jeszcze nigdy nie był tak blisko osiągnięcia tego celu.

zdmuchiwał ze sceny jej rywali. Najpierw z gry odpadli konserwatyści. W latach osiemdziesiątych Wyspami rządziła niepodzielnie Margaret Thatcher, która wydała wojnę związkom zawodowym i tradycyjnemu brytyjskiemu przemysłowi. Tak się akurat złożyło, że najbardziej skoncentrowany był on właśnie na północy kraju. Szkoci nigdy nie zapomnieli Żelaznej Damie tego, co większość uważała za osobistą wojnę z nimi. Dziś konserwatyści są tu właściwie niewybieralni. A Partia Pracy? Jej dostało się w ostatnich wyborach niejako rykoszetem. Podziałała niechęć, jaką czuł do lewicy cały kraj, zmęczony trzynastoma latami kłótni między Blairem i Brownem. Mając do wyboru znienawidzoną prawicę i cierpiącą na zadyszkę lewicę, Szkoci oddali władze w ręce Szkockiej Partii Narodowej. Ta nie zasypywała gruszek w popiele. Od razu rozwinęła sztandary z napisem „niepodległość”.

są niespokojne. No, ale skoro dają mi na tacy jeszcze więcej swobody – nie ma sprawy. Biorę! Efekt? Londyn dalej łożyłby pieniądze na Szkocję, jednocześnie mając nad nią jeszcze mniejszą kontrolę. Na to premier nie chce się zgodzić. W kwestii szkockiej ma zresztą pełne poparcie liderów pozostałych brytyjskich partii. Trwa więc przegciąganie liny. Nie wiadomo jeszcze nawet kiedy do referendum dojdzie, a już pojawiają się coraz to nowe pomysły co do jego kształtu. Przykłady? Szkoci wiedzą, że poparcie dla niepodległości jest większe wśród młodych ludzi, dlatego chcą, by w głosowaniu mogli wziąć udział również szesnasto- i siedemnastolatkowie. Z kolei Anglicy kombinują inaczej i chcą dać prawo głosu również ludziom urodzonym w Szkocji, ale mieszkającymi dziś na południe od granicy. Przewidują bowiem, że nie będą oni chcieli sztucznie komplikować sobie życia i zagłosują przeciw formalnemu odłączeniu. Uwolnić się się od Londynu to nie to takie proste. A jednak – po raz pierwszy w historii taka mozliwość pojawiła się na stole negocjacyjnym. Niewykluczone więc, że niedługo Unia Europejska przyjmie w swe szeregi nowego członka – niepodległe państwo szkockie.

szkockie wiatry zmian Szkocja dostała się formalnie pod skrzydła monarchów z Westminster w 1707 roku. Wtedy to Londyn – używając swoich wpływów politycznych oraz – co prawdopodobnie ważniejsze – zasobów finansowych, namówił elity rządzące Szkocją, by „przyłączyły” się do Unii. Szkockie wróble ćwierkały, że część posłów tutejszego parlamentu została po prostu przekupiona. I tak 29 kwietnia 1707 roku powstało Zjednoczone Królestwo. Na nic zdały się protesty większości szarych mieszkańców kraju, którzy do bratania się z południowcami wcale się nie palili. Narodowy poeta szkocki Robert Burns komentował te wydarzenia bardzo gorzko: Lecz klnę się tu, że póki tchu To głosić będę co dzień: Za złoto nas sprzedano wraz; Taka garstka łajdaków w narodzie XIX wiek, szczyt angielskiego panowania na morzach, nie dawał żadnej nadziei na odzyskanie wolności. Kluczową dla szkockiego ruchu niepodległościowego datą jest rok 1930. Wtedy to powstała Szkocka Partia Narodowa – ta sama, która dziś śni się po nocach wszystkim londyńskim politykom. SNP na swój moment musiała czekać dość długo. Nadszedł on dopiero w latach sześćdziesiątych, kiedy stało się jasne, ze Imperium Brytyjskie chyli się ku upadkowi. Najpierw straciło swoją perłę w koronie, a potem bezradnie obserwowało, jak po świecie zaczynają wiać wiatry zmian. – Patrzymy na budzącą się świadomość narodową w krajach, które latami były pod obcym panowaniem. Wiatry zmian wieją nad Afryką. Może nam się to nie podobać, ale ten wzrost świadomości to polityczny fakt – mówił w 1960 roku konserwatywny premier Wielkiej Brytanii Harold Macmillan. I przystąpił do wykańczania dzieła, które rozpoczął jeszcze – o ironio! – zagorzały miłośnik Imperium, Winston Churchill. Wiatry powiały dla brytyjskich kolonii w Afryce, ale również dla Edynburga i Glasgow. Szkoci zaczęli myśleć tak: To jasne, ze Imperium słabnie. Afryce się udało, może więc uda się i nam? Popularność Szkockiej Partii Narodowej stopniowo zaczęła wzrastać. Stronnictwo miało jednak przeciwko sobie ordynację wyborczą. Bardzo długo wydawało się, że nigdy nie będzie w stanie samodzielnie rządzić. A jednak. Wiatr zmian powoli

Uwolnić się się od londynU to nie to takie proste. a jednak – po raz pierwszy w historii taka moŻliwość pojawiła się na stole negocjacyjnym.

czy premier alex salmond stworzy niezależne państwo szkockie?

przeciąganie liny SNP chce, by w kwestii niepodległości rozpisano referendum. Paradoksalnie Londyn nie ma nic przeciwko temu. Istotne są jednak szczegóły. Premier Cameron zdecydował się na ryzykowny gambit – zapowiada Salmond. A Cameron chce, by do referendum doszło... jak najszybciej. Oficjalny powód? W dobie kryzysu niepewność co do sytuacji Szkocji zniechęca firmy, które zastanawiają się nad zainwestowaniem w kraju. Ale tak naprawdę chodzi o coś innego. Premier doskonale wie, że autonomia autonomią, ale niepodległość to jednak wielki krok. Dziś większość Szkotów się go obawia – sondaże pokazują, że około sześćdziesiąt procent mieszkańców kraju. To dlatego Scottish National Party wolałaby, by głosowanie odbyło się dopiero w 2014 roku, bo wtedy miałaby więcej czasu na kampanię niepodległościową. To nie jedyny szczegół, co do którego kłócą się Edynburg i Londyn. Jakie dokładnie pytanie ma się znaleźć na kartach wyborczych? Cameron jest nieprzejednany. Opcje mają być dwie: albo zostajecie, albo wychodzicie. Z kolei Salmond chciałby dopisać jeszcze trzecią możliwość, swoistą siatkę bezpieczeństwa, na wypadek gdyby jednak Szkoci zawahali się przed wybraniem niepodległości. Ta możliwość to tak zwana dewolucja max – jeszcze szersza autonomia. Na to nie chce się zgodzić rząd, bo przewiduje, że stojący nad urną Szkot może sobie pomyśleć tak: chyba lepiej nie ryzykować jeszcze z tą niepodległością, przecież czasy


|7 nowy czas | 19 stycznia 2012

takie czasy

Strzał w prokuraturze Zbigniew P. Romanowski

Postrzelenie się prokuratora wojskowego płk. Michała Przybyla, które wstrząsnęło światem politycznym w Polsce, ukazało głęboki i ostry konflikt u szczytu władzy. Bez względu na to, czy było to zamierzone postrzelenie się tylko, czy próba samobójstwa, akt ten był aktem desperacji, kryjącym sprawy bardziej poważne, niż „afera” sprawdzania bilingów dziennikarskich, która – jakby na to nie spojrzeć – była zwykłym nadużyciem, ale nie żadną aferą państwową. Policja i służby tajne w Polsce sprawdzają bez zgody sądu setki tysięcy bilingów rocznie. Sprawa bilingów „śledztwa przeciekowego” była już znana w parę miesięcy po katastrofie smoleńskiej, dlaczego więc rozdmuchano ją teraz od nowa? Podczas konferencji prasowej płk Przybył potrafił w sedno, zarzucając prasie, że daje się świadomie użyć do wspomagania likwidacji prokuratury wojskowej i przejęcia jej spraw przez prokuraturę cywilną. Akcja na rzecz likwidacji prokuratury wojskowej rozpoczęła się nagle i jest prowadzona przez grupę premiera – w przeciwieństwie np. do otoczenia prezydenta. Bystry obserwator zauważył na pewno, że – ciekawa rzecz – postulat likwidacji prokuratury wojskowej pojawił dosłownie w dwa tygodnie po tym, gdy prokuratura wojskowa w Poznaniu oznajmiła o wszczęciu śledztwa w sprawie wykrytych w wojsku malwersacji i oszustw. Podano, że chodzi o sześć ogromnych afer, na których skarb państwa miał stracić do 700 mln złotych. „Mafia w wojsku” – takie tytuły można było przeczytać w prasie polskiej. Tymczasem już parę tygodni wcześnie wydarzyła się rzecz niezwykła. 22 listopada doszło w Warszawie do aresztowania generała Gromosława Czemplińskiego pod zarzutem korupcji. Nie posiadamy dowodów na łączenie się obu spraw, ale zbieżność czasowa tych wydarzeń każe podejrzewać, że mają one ze sobą związek. Samo to aresztowanie zaskoczyło najtęższych speców politycznych. Zaatakowano bowiem jednego z „Ojców założycieli” czcigodnego i potężnego stronnictwa politycznego w Polsce. Kto się na to poważył i dlaczego? Przecież nie dlatego, że wziął. Należał do tych, których się nie tyka. („Ojciec chrzestny” – bo tak by go raczej należało nazwać – został natychmiast zwolniony za niebotyczną kaucją, ale śledztwo trwa.) Niełatwo jest odpowiedzieć na te pytania. W sukurs generałowi pospieszyła usłużna, stojąca na straży nienaruszalności obecnego układu „Gazeta Wyborcza”. Ukazał się ostry artykuł, że właściwie prokuratura ma słabe dowody w sprawie generała i zdaje sobie z tego sprawę. Ten artykuł potwierdzałby tezę, że gdzieś na górze doszło do starcia grup interesów. Czyż nie rzuca się w oczy, że gazeta, która wybiela Czemplińskiego, jednocześnie zaatakowała prokuraturę wojskową w Poznaniu za zażądanie od operatorów sieci bilingów dziennikarskich? Jest to wyraźna akcja polityczna. Przede wszystkim fakty natury ogólnej. Grupy interesów, które od dawna oplotły Ministerstwo Obrony Narodowej, skupiają się na trzech głównych źródłach swych ogromnych dochodów. Są to: – sprzedaż broni nowej i używanej (po modernizacji); – zakupy broni, systemów i wszelkiego innego wyposażenia wojskowego; – wyprzedaż majątku znajdującego się w rękach wojska, głównie atrakcyjnych terenów i budynków poprzez Agencję Mienia Wojskowego. Były też inne „nieprawidłowości”, jak choćby wyprowadzanie pieniędzy państwowych na realizację różnych zadań – np. budowy i remonty. Dużo poważniejszą jednak sprawą jest wyprowadzanie pieniędzy państwa pod pokrywką finansowania misji wojskowej w Afganistanie (wcześniej był Iran). Dotykał tych spraw tzw. raport Macierewicza. Lwia część handlu bronią przechodzi przez ręce wywodzących się z najbardziej zaufanych kręgów dawnej WSI zawodowych handlarzy, posiadających licencje personalne, wydane w większości u schyłku reżymu komunistycznego. Jest to doskonały układ, bo ludzie ci – kontrolowani całkowicie przez służby – monopolizują kontakty i jednocześnie są odbiorcami „prowizji”, które bezpiecznie mogą być dzielone dalej. Są to ogromne pieniądze, bo „prowizje” zaczynają się od 10-15 proc. od kwoty zamówienia. Dla porównania – za zlecenia budowlane wojskowi biorą od firm między 4 i 5 proc. Przyspieszone za ministra Klicha „wyszczuplanie” wojska, likwidacja wielu jednostek, garnizonów itd., miało na celu głównie przejęcie przez Agencję Mienia Wojskowego nowych atrakcyjnych terenów i budynków w miastach, które są sukcesywnie sprzedawane komu popadnie. Minister Klich obsadził ludźmi PO (najczęściej swymi) Agencję Mienia Wojskowego na terenie całego kraju. Jest tajemnicą publiczną, że przetargi Agencji Mienia Wojskowego są ustawiane lub są całkowicie fikcyjne. Do niedawna, wielkie „prowizje” wypłacane przez firmy sprzedające wyposażenie wojskowe do Polski, jak i przez kupujących broń w Polsce były udziałem wąskiej, bardzo zamkniętej grupy ludzi, mających do siebie zaufanie. Otóż ta „grupa trzymająca wojsko” odpalała zawsze komu trzeba w „grupie trzymającej władzę”, ale problem w tym, że w nowej „grupie” chętnych do podziału torcika przybywało, zaspokojeni nie zostali,

Od czasu, kiedy prOkuratOr wOjskOwy MikOłaj przybył strzelił sObie w głOwę, nic nie tOczy się w kraju tak jak pOwinnO.

więc zaczęła się wojna, nawet wewnątrz MON. Doprowadziła ona wręcz do blokowania kontraktów i zakupów przez „rozżalonych”. Jej konsekwencją stały się denuncjacje, wsypy, w końcu wybuch afery. Afera na tę skalę finansową to coś, co przewyższa wielokrotnie aferę Rywina. Jej konsekwencji muszą się śmiertelnie

obawiać ci z polityków, z którymi generałowie lojalnie dzielili bakszysz. Jeżeli skarb państwa stracił 700 mln złotych, to ktoś te pieniądze zarobił. Pytanie: kto i ile? Dlatego, aby pospiesznie ukręcić łeb sprawie i nie skończyć jak SLD przez Rywina, postanowiono zlikwidować prokuraturę wojskową razem z prowadzonymi przez nią sprawami. Tymczasem w jej obronie stanął kto?… Sam prezydent Komorowski – przyjmując naczelnego prokuratora wojskowego Krzysztofa Parulskiego w dzień po dramacie w Poznaniu. Jest to kolejny dowód na głębokie i postępujące pękniecie w obozie władzy. Ktoś tu jest wyraźnie pokrzywdzony. Siły są jednak nierówne, a gra idzie o wszystko. Jeżeli płk Przybył swym dramatycznym gestem chciał zaalarmować opinię publiczną o istocie sprawy, to niestety stworzył równocześnie wygodną dla „grupy trzymającej władzę” sytuację, w której on sam przestał być przeszkodą, a to, co powiedział, zostało już zdezawuowane jako przejaw jego niezrównoważenia, jeśli nie choroby psychicznej. Już widać, że opozycja parlamentarna jest za słaba, aby pociągnąć tę sprawę, tak jak pociągnięto sprawę Rywina, a grupa rządząca i wspomagająca ją „Gazeta Wyborcza” za mądrzy, aby dopuścić do powtórzenia się historii i utraty władzy na rzecz PiS. Ponadto, broniąc prokuratury wojskowej Jarosław Kaczyński broniłby generała Parulskiego, którego dwuznaczne zachowanie w śledztwie smoleńskim nie ulega wątpliwości. W zaistniałej sytuacji opozycja mimo wszystko nie powinna dopuścić do zdławienia śledztw w sprawie „mafii w wojsku”, ponieważ jego dopilnowane mogłyby ujawnić gigantyczne przepływy korupcyjnych pieniędzy do szczytu władzy. Tymczasem opozycja sprawia wrażenie zdezorientowanej tym, co się stało. Dlatego sprawa ta zostanie zamieciona pod dywan, chyba że zaistnieją niedające się przewidzieć wydarzenia, jak wlaśnie postrzelenie się płk. Przybyła, które uruchomią lawinę. Zobaczymy…

T-TALK Międzynarodowe Rozmowy z komórki

2

p

Polska tel. stacjonarny

Bez nowej karty SIM

/min

7

p

Polska tel. komórkowy

/min

KONKUR S NA POWITA NIE LATA !

Stałe stawki 24/7

Każdy TopUp bierze udział w losowaniu! Im więcej doładujesz, tym większa szansa na wygraną!

I WIELE

INNYCH

NAGRÓD !

Aby wzi ąć udział w konkur doładuj si konto pr zed 30.0 e, 6.11

Kredyt £5 - Wyślij smsa o treści NOWYCZAS na 81616 (koszt £5 + std. sms) Kredyt £10 - Wyślij smsa o treści NOWYCZAS na 65656 (koszt £10 + std. sms) Wybierz 0370 041 0039*, a nastĊpnie numer docelowy (np. 0048xxx) i zakoĔcz #. ProszĊ nie wybieraü po numerze docelowym. WiĊcej informacji i peány cennik na www.auracall.com/polska

* Koszt poáączenia z numerem 0370 to standardowa opáata za poáączenie z numerem stacjonarnym w UK, naliczana wedáug aktualnych stawek Twojego operatora; poáączenie moĪe byü równieĪ wliczone w pakiet darmowych minut.

Polska Obsługa Klienta: 020 8497 4622 T&Cs: Entry given to all customers, who TopUp the minimum of £5 before 30.06.2011, unless otherwise stated. Every top-up counts as an entry. The Draw is open to England, Wales and Scotland residents only. Winners will be chosen at random from all valid entries and notified via telephone. The prizes are not transferable and cannot be exchanged for cash. Winners will participate in all required publicity and Auracall reserves the right to publish the name and picture of the winners in all publicity media. By entering the competition participants consent to receive relevant promotional material via SMS. The draw is provided by Auracall Ltd. Ask bill payer’s permission. SMS costs £5 or £10+standard SMS. Calls charged per minute & apply from the moment of connection. The charge is incurred even if the destination number is engaged or the call is not answered, please replace the handset after a short period if your calls are engaged or unanswered. Connection fee varies between 1.5p & 20p. Calls to the 03 number cost standard rate to a landline or may be used as part of bundled minutes. Text AUTOOFF to 81616 (standard SMS rate) to stop auto-top-up when credit is low. Calls made to mobiles may cost more. Credit expires 90 days from last top-up. Prices correct at 31/05/2011. This service is provided by Auracall Ltd.


6|

19 stycznia 2012 | nowy czas

takie czasy

Białorusini muszą uwierzyć Białoruś – niemały sąsiad Polski, niepodległy od 20 lat. Choć czasem o niej szumnie w mediach i choć te tereny i ludzie są tak nam, Polakom, historycznie bliskie, właściwie mało kto tam jeździ i mało kto rozumie, co tam się dzieje i dlaczego. Jan Lasocki

Rok temu wraz z innymi międzynarodowymi obserwatorami wylądowałem w lodowatym Mińsku jako część oficjalnej misji na wybory prezydenckie. O wielu rzeczach słyszałem, ale zupełnie inne jest doświadczenie bezpośrednie Na głównym placu stolicy lodowisko wraz z choinką z okazji nadchodzących świąt tak naprawdę powstało po to, by nie było demonstracji czy miasteczka namiotowego (jak poprzednim razem); niby bezprecedensowy dostęp innych kandydatów do mediów – w rzeczywistości niesamowicie ośmieszający i smutna prezentacja opozycji w mediach, na okrągło szalone przemowy prezydenta ostrzegające przed niewidzialnym wrogiem; niby najważniejsze wybory w kraju od lat, ale w rzeczywistości nie widać żadnych plakatów, ulotek czy kampanii. Panująca na Białorusi atmosfera była zupełnie inna od tej, jakiej doświadczyłem w ciepłej, dalekiej Kyrgyzji dwa miesiące wcześniej, gdzie była otwarta rywalizacja. I choć nerwowo – była nadzieja, że może być lepiej. Na Białorusi tego nie czułem. Jako obserwatorzy jeździliśmy po miastach (w moim wypadku Pińsk) i wioskach, gdzie witano nas ciastkami i muzyką. Próbowałem rozmawiać z wyborcami: ze studentami, którzy dopiero z plakatu w lokalu wyborczym dowiedzieli się o innych kandydatach; z weteranami, skłonnymi do końca bronić swojego prezydenta; z nauczycielem, który szeptał, jaki to absurdalny proces. Wybory zostały przeprowadzone tak jak się spodziewano i nikt nie miał wątpiliwości co do ich rezultatu. (Prezydent Aleksander Łukaszenka od 1994 roku rządzi nie tolerując innych poglądów czy konkurentów). I choć zanotowano oficjalnie wiele nieścisłości i fałszerstw, tak jak podczas innych „wyborów” w postsowieckich krajach, moglibyśmy spokojnie odjechać i świat szybko by zapomniał, że cokolwiek tam się wydarzyło. Ale kiedy po zakończeniu głosowania zebrało się na zmarzniętych ulicach ponad 15 tys. pokojowych demonstrantów, reakcja milicji była szybka i brutalna. Setki do aresztu, w tym większość

kandydatów, liczni ranni, i wiarygodność całego procesu zniszczona. Emitowane po całym świecie obrazy pokazywały, jak działa reżim Aleksandra Łukaszenki. Prawdą jest, że nawet bez nadużyć Łukaszenka wygrałby wybory i prawdopodobnie protesty szybko by się wykruszyły. Polakom, dla których „Solidarność” i opozycyjne podziemie są mitami narodowymi, czy Brytyjczykom, którzy w ostatnich miesiącach oglądali fale przemian w krajach arabskich na żywo w BBC, trudno zrozumieć, dlaczego tak by się stało. Decyduje o tym specyfika kraju, w którym niepodzielną władzę sprawuje Łukaszenka. Pierwsza rzecz to stabilność – podczas rządów Łukaszenki ceny nie idą w górę, żywność jest, praca jest, i choć nie można się wzbogacić, i tak wszyscy widzą, że jest lepiej niż po rozpadzie ZSSR. Po drugie, cena tej stabilności to ostra kontrola życia codziennego, szczególnie w sferze publicznej. Służby bezpieczeństwa (jeszcze zwane KGB) są liczne, aktywne i bezlitosne. W niewielu miejscach gdzie działają niezależne organizacje czy gazety, pracownicy wiedzą, że są podsłuchiwani, i że w każdej chwili funkcjonariusze KGB mogą przyjść i przeszukać mieszkanie, skonfiskować własność i zaaresztować. Ci, którzy nie chcą cicho siedzieć w stabilnym białoruskim kraju i działają w opozycji, mogą być w każdej chwili zatrzymani czy wyrzuceni z pracy (na postawę zwykłego Białorusina strach przed utratą pracy ma poważny wpływ). A traktowanie więźniów może być okrutne: KGB nie krępuje się przed stosowaniem tortur. Białoruś jest też jedynym krajem europejskim, w którym obowiązuje jeszcze kara śmierci. Po trzecie, ważny jest też brak wspólnej tożsamości narodowej czy tradycji samoorganizacji. Nie wchodząc za głęboko w karty historii, Białorusini tak jak Ukraińcy mają pochodzenie rusińskie, i tak jak na Ukrainie panowali tu Polacy, Litwini czy Rosjanie, a elity stanowili polscy katolicy lub rosyjscy prawosławni. Wiele nazwisk polskich (-ko, -icz) wywodzi się właśnie z tych terenów. Ale Ukraińcy przynajmniej mają bohaterów narodowych i więcej wspólnej historii. Dzisiaj mało Białorusinów na co dzień mówi po białorusku czy zna swoich bohaterów narodowych. Można by więc o tym zakątku wschodniej Europy zapomnieć – przecież rok upłynął i protestów nie ma, rząd Łukaszenki wciąż rządzi. Jednak w ostatnich miesiącach okazało się, że stabilność białoruska nie ma żadnych fundamentów. Spokój systemu najbardziej znacząco został naruszony 11 kwietnia 2011 roku, kiedy nieznana grupa wysadziła największą stację metra w Mińsku. W rezultacie 15 osób zginęło, a ponad 100 zostało rannych. I choć dwóch mężczyzn za ten czyn zostało w listopadzie skazanych na śmierć, wielu wciąż zastanawia się, kto i dlaczego za tym stał. Dużo ważniejszy dla Białorusinów był jednak fakt, że od początku minionego roku cały system ekonomiczny, zbudowany na dotacjach rosyjskich (w formie taniej energii) i anachronicznym modelu nakazowo-rozdzielczym, zaczął się gwałtownie kruszyć. Ogromny deficyt walut zagranicznych, nieopanowany wzrost inflacji (blisko 90 proc.), i ciągle powiększające się zadłużenie zewnętrzne stały się podstawowymi czynnikami tego rozpadu. Jedyną reakcją była dwukrot-

na dewaluacja rubla (razem obniżająca wartość tej waluty o 200 proc). Dla Białorusinów znaczyło to zamknięcie kantorów i brak dostępu do innych walut, a co za tym idzie, spadek wartości oszczędności. Wszystkie ceny, w tym żywności i energii raptem skoczyły w górę, a w niektórych miastach doszło do braku podstawowego zaopatrzenia sklepów. W rezultacie po raz pierwszy od lat Białorusini zaczęli się martwić o przetrwanie podstawowej stabilności państwa. I po raz pierwszy sondaże pokazały wielki spadek poparcia dla Łukaszenki. Ale nie przełożyło się to na wsparcie dla opozycyjnych grup, które są i tak bardzo podzielone. Jest zapotrzebowanie na coś nowego i stąd poparcie, przez prawie dwa miesiące podczas lata, dla „milczących protestów” organizowanych przez internet. Kilkaset osób w różnych miastach, nie chcąc krytykować czy otwarcie prowokować, po prostu szło cicho i klaskało. KGB szybko jednak zorientowało się o co chodzi i bandy milicjantów bez mundurów zaczęły dosłownie wrzucać uczestników do wozów, a z nich do więzienia. Viachaslau Dziyanau, 24-letni organizator „milczących protestów” dzisiaj żyje na uchodźstwie, podobnie jak rosnąca liczba młodych Białorusinów, obawiających się dalszych prześladowań. Prawo zostało zaostrzone, a w więzieniach znajduje się coraz więcej osób, jak na przykład Andrzej Poczobut, dziennikarz „Wyborczej” z Grodna, czy Ales Bialacki, dyrektor jednej z największych grup obrońców praw człowieku, który wolność stracił po wstydliwej współpracy Polski z prokuratorem białoruskim. Jaki kierunek wybierze więc Białoruś w 2012 roku? Wielu chciałoby współpracować z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i z Zachodem, by móc wprowadzać potrzebne zmiany. Ostatnie dni pokazały jednak, że prezydent skierował się ku Rosji. Według nowej umowy za cenę własności gazociągów Rosja obiecała Białorusi kredyt i tańszą energię. Choć to odsunie w czasie kryzys ekonomiczny, odsunie też jednocześnie niezbędne reformy, a niezależność kraju będzie coraz bardziej ograniczona. Po doświadczeniach 2011 roku obywatele wiedzą, że ich system nie działa. Wiedzą, że nie można ufać prezydentowi. I chociaż jeszcze nie zaangażowano dużej liczby uczestników, wiedzą jak można inaczej organizować ludzi, w tym tych wcześniej niezaangażowanych. Aby jednak nastąpiły zmiany, Białorusini muszą uwierzyć w alternatywę i potrzebni są nowi młodzi bohaterowie społeczni jak ci, którzy się odważyli rok temu, czy podczas lata. Unia Europejska i sąsiedzi jak Polska mogą nawet aktywniej ludziom pokazać, że jest alternatywa dla nich otwarta. Chociaż nie można wiele się spodziewać po wyborach parlamentarnych, które może będą już w kwietniu, da to szansę by młodzi się zmobilizowali. Kiedyś chciałbym wrócić na wybory w Białorusi, gdzie niezależnie od rezultatu, wyborcy mogliby swobodnie debatować, przedstawiać publicznie swoje poglądy i wybierać między prawdziwymi alternatywami. Jeszcze nie doszliśmy do tego punktu, ale ostatni rok był ważny dla Białorusi. Radzę nie zapomnieć o tym kraju w następnym roku – bo może być ciekawie...


|9

nowy czas | 19 stycznia 2012

pomoc na czasie

PoMóŻ choryM dziecioM We wrześniu 1981 roku, w POSK-u, spotkali się: dr Bożena Laskiewicz, Jarosław Żaba – ówczesny prezes organizacji Polonia Jutra oraz Artur Rynkiewicz – ówczesny prezes Zjednoczenia Polskiego i wspólnie postanowili odpowiedzieć na apel Lecha Wałęsy o pomoc medyczną dla Polski. Powstała fundacja Me di cal aid for Po land fund (MaPf). Wspomagani przez brytyjskich przyjaciół rozpoczęli akcję niesienia pomocy medycznej dla kraju. Organizowano regularne transporty w różne strony Polski. 30-tonowe ciężarówki wiozły lekarstwa i sprzęt medyczny nabywany z funduszy pozyskiwanych dzięki apelom, zbiórkom pieniężnym i darom. Wysyłano również sprzęt przekazywany fundacji przez przeznaczone do likwidacji oddziały szpitali br ytyjskich. Starano się przede wszystkim zażegnać najbardziej dotkliwe braki. Przypomnijmy, że w Polsce brakowało wówczas podstawowych środków opatrunkowych, igieł jednorazowych, a nawet proszk u do prania. Działalność MAPF miała charakter doraźny. Wydawało się, że fundacja będzie istniała najwyżej dwa, trzy lata. Tymczasem Medical Aid for Poland Fund działa dalej, ponieważ potrzeby chorych i osób niepełnosprawnych są w naszym kraju nadal ogromne. W ostatnich latach sposób naszej pracy uległ zmianie. Zaniechano transportów, co pozwoliło na zamknięcie kosztownego w utrzymaniu magazynu. W 1997 roku otwarty został w Londynie sklep, w którym sprzedawana jest używana odzież, książki, zabawki i inne towary otrzymywane w darach. Kierowniczka sklepu jest jedynym płatnym pracownikiem, reszta personelu pracuje społecznie. Oznacza to, że darowizny pieniężne są w całości wykorzystywane na pomoc medyczną. Nasze fundusze pochodzą także z zapisów testamentowych oraz ze specjalnie organizowanych imprez i apeli. Po trzydziestu latach działalności chcemy do Polaków w Wiel ej dzia ła My kiej Brytanii dotrzeć z dobrą wiadomością – dal i nies ie My Po Moc, bo potrzeby chorych i niepełnosprawnych są nadal ogromne! Dzięk ujemy za 30 lat wspaniałego wsparcia i prosimy o dalsze popieranie naszych apeli. Główną akcją, którą teraz prowadzimy jest zbiór ka Pe nów w so bot nich szko łach ję zy ka oj czy ste go, realizowana przy wielkim poparciu i patronacie Polskiej Macierzy Szkolnej. Dzieci i młodzież wrzucają pieniądze do skarbonek, słoików i butelek. Zbiórka trwać będzie do czerwca 2012, czyli do zakończenia roku szkolnego. Zebrane pieniądze MAPF przekaże hospicjom dziecięcym w Polsce. Z apelem o pomoc hospicjom zwracamy się do wszystkich rodaków na Wyspach, również do tych, którzy do tej pory o istnieniu Medical Aid for Poland Fund nie słyszeli (www.mapf.org.uk). W lutym zapraszamy Państwa na film pt. Inka, w reżyserii skarbnika naszej fundacji Jana Ledóchowskiego. Jest to opowieść o tragicznych losach młodej dziewczyny z Gdańska, która w 1946 roku spotyka się z rzeczywistością funkcjnowania komuinstycznej władzy. Zapraszamy na to wydarzenie w POSK-u. Dochód z jednego pokazu przeznaczony zostanie na Medical Aid for Poland Fund. han na gro szek iren a Po two row ska www.mapf.org.uk

Niskobudżetowy film Jana Ledóchowskiego inspirowany autentyczną historią 17-letniej sanitariuszki, rozstrzelanej w więzieniu w Gdańsku w 1947 roku. Niedziela, 5 lutego, godz. 16.00 i 18.30 Sala Teatralna POSK 238-246 King Street London W6 0RF Po filmie dyskusja.


10|

19 stycznia 2012 | nowy czas

nowy czas

felietony opinie

redakcja@nowyczas.co.uk 0207 639 8507 63 King’s Grove London SE15 2NA

Szwarc, mydło i powidło Krystyna Cywińska

2012

Przeczytałam, że książkę Ewy Winnickiej Londyńczycy, czyta się jednym tchem. Kilku osobom ze starej emigracji nawet dech zaparło. I tchu im zabrakło. Z irytacji. Mówiąc językiem potocznym, tak ich o nich ta książka wkurzyła. Książka, a raczej broszura Ewy Winnickiej o tzw. londyńczykach jest oparta głównie na rozmowach. Utrzymana w stylu uprawianym przez dziennikarskich domokrążców.

Przyjeżdżają z kraju, wydzwaniają do starych emigrantów, wyrażają ogromne zainteresowanie ich życiem i przeżyciami, pragną się spotkać. Zaintrygowany stary emigrant nawet w wózku na kółkach czy emigrantka o lasce serdecznie do domu zapraszają. I zacierają ręce, że nareszcie będzie można mówić o sobie. Do upadłego. O swoich wyczynach i życiu wojną i pokojem steranym. Częstują dziennikarkę czym chata bogata, no i tym, co im na myśl przychodzi zanim zapadnie w niepamięć. Niejedna stara emigrantka i niejeden stary emigrant dał się skusić dziennikarzom z kraju na wylewne wywody. A kiedy je zobaczył w druku, czarno na białym, oczom wierzyć nie chciał. Nie to, co miał na myśli, nie to, co powiedział, nie tak było w rzeczywistości. Manipulacja, konfabulacja i tyle! Nieco podobnie sprawa ma się z rozmowami w Londynie dziennikarki krajowej „Polityki” Ewy Winnickiej, zebranymi w tzw. reportaż. Reportaż ma być o polskich londyńczykach inaczej niż w telewizyjnym serialu. Dociekliwy, dogłębny, miejscami pseudohistoryczny. Ale czy jest? Jest wybiórczy i bezładny. A po to, żeby się książeczka sprzedawała, na okładce chodliwa fotografia Renaty Andersowej z obciętą o połowę głową z mężem, też z obciętą głową do połowy, trzymającą córkę

Andersów Annę. Jej głowy jakoś się nie udało obciąć. Generał i jego rodzina wciąż fascynują ludzi w kraju. I każdy artykuł, każda książka, każda opowieść o tej rodzinie intryguje. Ale kto Ewie Winnickiej powiedział, że pierwsza żona generała pani Irena sprzątała ubikacje w londyńskim Ognisku? Nie musiała. Zarabiała szyciem. Były mąż jej pomagał, zajmowała się nią tutejsza opieka społeczna itd. – Czy to jakiś stary ubek to powiedział? – jak ktoś zapytał. Czy to odgrzewanie starych metod obsmarowania generała? I czy Ewa Winnicka musiała to napisać nie sprawdzając? Musiała. Bo podnosi to poczytność reportażu, a przy okazji obniża godność generała. I czy autorka musiała ironizować, wymieniając takie same przypadkowo imiona obu żon. A na dodatek jego córek? Widocznie musiała, bo to też podnosi poczytność reportażu. Czy może pani Ewa żyje w światku resentymentów i frustracji ideologicznych? – że zapytam, bo nie wiem. Odbrązawiać, obsmarować i obnażać do bólu tych, którzy z PRLem zdalnie walczyli. Jeśli uczciwie, jeśli rzetelnie – prosimy. Ale kłamliwie, tendencyjnie, arogancko? Winnicka pisze, że po wojnie Polacy na uchodźstwie marzyli o powrocie generała Andersa do Polski na białym koniu. I tu widać wychowanie dzien-

nikarki w PRL-u. Bo to propaganda komunistyczna wymyśliła ten szyderczy slogan o generale. No cóż, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Jeśli autorce wywiadów chodziło o obalanie mitów, to sama je stworzyła. A jeśli podświadomym celem było zamącenie pamięci o generale, nie musiała przyjeżdżać do Londynu. Ani nachodzić starych emigrantów. Mogła sięgnąć do gazet i wydawnictw z okresu PRL-u. Olbrzymi to asortyment oszczerstw, konfabulacji i tendencyjności. Jest w czym wybierać. Wybiórczo przytoczę fragment z książki pt. W niewoli u Andersa (autorstwa K. Sidory i M. Grabca wydanej w PRL-u). Piszą, że okrzyk: Niech żyje Anders „towarzyszył pogromom antysemickim, zbrodniczym zamachowcom na życie prawdziwych Polaków”. To Anders miał zdalnie inspirować pogrom w Kielcach po wojnie. A znany kiedyś publicysta Karol Małcużīński, komentator spraw międzynarodowych w telewizji PRL w latach 1961-1976 pisze o generale „watażka, kondotier”, i „sługus zachodni zabraniający swoim żołnierzom powrotu do kraju”. Byli mu potrzebni na wysługiwanie się Amerykanom i Brytyjczykom kosztem Polski. W archiwum Radia Wolna Europa jest duży zbiór wycinków z PRL-owskiej prasy. Jeśli ta długoletnia i zaciekła kampania propagandowa nie wykreśliła Ander-

sa ze świadomości Polaków ani nie skazała go na historyczne śmietnisko to rozdział o nim i jego rodzinie w Londyńczykach tym bardziej tego nie dokona. Nie imputuję, że taki był zamiar, ale tak to może się wydawać. Przy okazji przypominam wnikliwe reportaże Ewy Berberyusz o generale, jego życiu i rodzinie pt. Anders spieszony (Aneks, 1992). Świetna książka, czyta się jak dobry kryminał. Jeszcze nie jedno takie czy inne dzieło ukaże się o emigracji czy tzw. londyńczykach. Nazwa notabene przesadna i bezpodstawna. W jednej z recenzji o Londyńczykach przeczytałam, że ta książka odziera strupy, które przyschły. Strupy po ranach zadawanych przez tubylców (?) – bo nie zrozumiałam. A czy w naszym kraju nie zadają sobie wzajemnie ran ukochani rodacy? Publicznie i w zaciszu? Reportaż jest trudną sztuką. Niewielu mamy w tej sztuce mistrzów łączących talent pisarski, wnikliwość obserwacji a przy tym dokładność i rzetelność w przedstawianiu faktów. W książce pani Ewy Winnickiej niestety roi się od błędów i przekręceń. Jako jedna z tych tzw. londyńczyków posłużę się londyńskim slangiem na określenie tej książki: blah, blah, blah, ykikkity, schmakitt, czyli szwarc mydło i powidło. A dziennikarzy z Polski nie przyjmuję.

Samozachwyt pałeczki Minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz z zadowoleniem podsumował zakończone w grudniu ubiegłego roku przewodnictwo Polski w Radzie Unii Europejskiej. Podał wyniki sondażu, według którego 68 proc. badanych pozytywnie ocenia polską prezydencję; negatywnie zaś – 28 proc. Media dumnie donosiły: “Pałeczka prezydencji przekazana. W rękach Danii po raz siódmy”... Samozachwyt pałeczki sięgnął zenitu. Muszę się przyznać, że samozachwytu polskiego ministra nie podzielam. Mieszkam w jednym z najważniejszych miast w Unii Europejskiej i przyznaję, że w lokalnych, czyli brytyjskich mediach o polskim przewodnictwie nie słyszałem nic. Tak jakby zupełnie nie miało to tutaj znaczenia. A przecież wszyscy wiemy, że tematy unijne są tutaj niezwykle popularne, z różnych zresztą powodów. Poseł PiS Krzysztof Szczerski powiedział: – Prezydencję oceniam wysoko na poziomie administracyjno-zarządzającym. W kwestiach politycznym prezydencję oceniam bardzo negatywnie. Uważam, że nie przyniosła niczego istotnego, czegoś, co stałoby się polską marką w Europie. Polska prezydencja pozostawiła bieg spraw

najważniejszym graczom. Eurodeputowany SLD Marek Siwiec ma również mieszane uczucia: „W największym skrócie ta prezydencja wyglądała tak, że był obiecujący początek, później nastąpiło totalne wycofanie z powodu wyborów – a co gorsza, w czasie wyborów ta prezydencja pracowała na rzecz rządu – a końcówka była taka, jaka powinna być cała prezydencja: obecna w najbardziej newralgicznych punktach”. Swojego niezadowolenia nie kryją również inni. Arkadiusz Mularczyk z Solidarnej Polski przyznaje wprost: „Byliśmy królem bez królestwa, królem bez ziemi, a po stronie sukcesów prezydencji nie ma nic. Polska zamiast podjąć próbę budowania swojej pozycji jako lidera państw spoza strefy euro, wolała walczyć o wejście do mainstreamu. To był błąd, bo i tak podejmowano decyzje poza nami, nikt się Polską nie przejmował, najważniejsze szczyty odbywały się przecież poza Warszawą”. Minister Dowgielewicz tłumaczy, że „zrobiliśmy to, co mogliśmy, w sprawie walki z kryzysem euro. Zrobiliśmy to, co konieczne, jeśli chodzi o przywracanie szans na szybszy wzrost gospodarczy”. Naprawdę? Niepokojący jest fakt, iż w tak trudnych kryzysowych czasach nikt o przywraca-

niu szans na szybszy wzrost gospodarczy nie słyszał. Zachwyty pana ministra przypominają mi samozachwyt sprzątaczki, która po ciężkim dniu pracy zachwala swoje wyczyny: popatrz, jak ładnie teraz wyglądają twoje talerze! – tłumaczy. Zapomina tylko dodać, że właśnie wyciągnęła ja ze zmywarki. Owszem, są czyste i błyszczące, ale czy to ona je umyła czy maszyna? Panu ministrowi przytakuje premier, który też nie potrafi wyjść z zachwytu. Samozachwytu właściwie. I pewnie mają oni rację, być może z perspektywy Warszawy czy Koziej Górki to pewnie tak ładnie i gładko wygląda i pewnie już nikt nie zapyta, jak ten sam okres oceniają mieszkańcy pozostałych krajów Unii, którym przecież tak samo przewodziliśmy, jak samym sobie, w Polsce. Ale w polityce nie ma to przecież żadnego znaczenia. Pałeczka się cieszy, została przekazana w duńskie ręce, które już zapowiedziały, że sprawami pokierują znacznie taniej! I już piszą o nich brytyjskie media. W Polsce nie ma to żadnego znaczenia. Samozachwyt pałeczki jest przecież najważniejszy!

V. Valdi

nowyczas.co.uk


|11

nowy czas | 19 stycznia 2012

komentarze i opinie

Na czasie

KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO

Grzegorz Małkiewicz

Na podstawie analiz sporządzonych przez biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna w Krakowie prokurator płk Ireneusz Szeląg stwierdził na konferencji prasowej: – Nie ma dowodów na to, że generał Błasik był obecny w kokpicie tupolewa, ani też dowodów na to, że go tam nie było. Tym samym pułkownik udowodnił, że nie tylko jest biegły w prawie ale też w sofistyce, w przypadku prokuratora rzecz cenna.

Dawno temu, w połowie ubiegłego wieku, prokuratorzy mieli łatwiejsze zadanie – wystarczyło wskazać człowieka, a znalezienie winy nie przedstawiało większego problemu. Z takiego klucza, wzorem starych mistrzów, już w dniu katastrofy samolotu prezydenckiego osądzono generała Błasika. Po pierwsze, był pijany – jak uznali eksperci rosyjscy. Nic nie pomogły oświadczenia ekspertów niezależnych, że taka zawartość alkoholu to skutek zachodzących procesów biologicznych w organizmie kilka dni po śmierci. Informacja o pijanym generale poszła w świat –nie lada gratka dla szukających sensacji mediów. Polski rząd nie protestował ani nie prostował. Powstawał najkorzystniejszy z możliwych scenariuszy. To generał, w dodatku pijany, zmuszał załogę do lądowania. Był cały czas podczas ostatnich minut lotu obecny w kokpicie. Rejestratory zapisały jego głos. Teraz okazuje się, że nie jego. Sytuacja dosyć niekorzystna dla oskarżycieli? Niekoniecznie. Po drugie, generał z racji bycia dowódcą musiał przejąć dowodzenie statkiem powietrznym. W tym celu wszedł do kokpitu i wydawał polecenia pilotom. Rzecznik prasowy rządu Paweł Graś powiedział: „Nie ma znaczenia, czy w kokpicie tupolewa był generał Błasik czy nie – ofiarom katastrofy nie przywróci to życia”. Rzecznik prasowy ewidentnie pomylił kompetencje organów ścigania i sądownictwa, które nie są władne doprowadzić do zmartwychwstania ofiar, a jedynie mogą wyjaśnić przyczyny tragedii i ukarać jej sprawców po udowodnieniu winy.

Misternie tworzona konstrukcja runęła, więc całą energię należy wprowadzić nie w obronę odsłoniętej już mistyfikacji, a w bagatelizowanie ujawnionych faktów, które jej przeczą. „Ofiarom katastrofy nie przywróci to życia.” Tego stwierdzenia żadna komisja nie jest w stanie obalić. A ludzi bezpośrednio odpowiedzialnych za tę mistyfikację (ministrów Millera i Klicha) już na ławach rządowych nie ma. Nie ma też ich rzecznika, również Klicha (zbieżność nazwisk przypadkowa). Przekaz semantyczny stwierdzenia, że „nie ma dowodów na to, że generał Błasik był obecny w kokpicie tupolewa, ani też dowodów na to, że go tam nie było” jest podobny do sarkastycznej parodii tego typu wypowiedzi przez Gombrowicza: „nie jestem taki szalony aby coś mniemać albo i nie mniemać”. W końcu taśma rejestrowała głos, a generał milczał swoim majestatem, i zniewalał załogę. Brak zapisu dźwiękowego nie może więc wykluczyć jego fatalnego wpływu na sekwencję wydarzeń. Wcześniej zidentyfikowany przez dwie komisje (rosyjską i polską) głos generała okazał się głosem drugiego pilota Roberta Grzywny, który zresztą prawidłowo podawał wysokość samolotu. Krakowski odczyt potwierdził też, że we właściwym momencie (na wysokości 100 metrów) padła komenda „odchodzimy”. I co z tego? Żyjemy w końcu w czasach sprzyjających relatywizacji, więc można też relatywizować fakty. „Jeśli fakty przeczą teorii, tym gorzej dla faktów. Studencki żart Hegla ma nowych wyznawców. Ja za nimi nie podążę.

kronika absurdu parlamentarne maniery: – Zaczynamy myśleć o zwierzętach w kontekście istot, które mają nie tylko ciało i futro, ale także swoją godność. powinniśmy po prostu traktować się po partnersku w tych relacjach – mówił robert Biedroń z ruchu palikota, walczący o prawa homoseksualistów. – Związki partnerskie… – krzyknął z sali poseł piS marek Suski. – ten żart pana posła jest, myślę, bardzo nie na miejscu – ripostował robert Biedroń. – W pana przypadku bardzo – odpowiedział Suski. Baron de Kret

Wacław Lewandowski

Wyrok Kto przyglądał się bez mała dwudziestoletnim zmaganiom prokuratury i sądów z kwestią ustalenia odpowiedzialności karnej za stan wojenny nie może mieć zbyt wiele dobrego do powiedzenia na temat sądownictwa III RP. Ciągłe dążenia do przekazania tych postępowań z sądu do sądu (od Gdańska przez Katowice do Warszawy), nagminne wyłączanie spraw poszczególnych oskarżonych (z Wojciechem Jaruzelskim na czele) do odrębnego rozpatrzenia, dziwna wyrozumiałość sędziów w sprawie niestawiennictwa podsądnych na rozprawach, wszystko to skłaniało ku wnioskowi, że polscy sędziowie nie bardzo chcą w kwestii stanu wojennego orzekać, a najchętniej umorzyliby postępowania i wszelkie werdykty zostawili historykom, najlepiej zaś tzw. potomności. Jedni przyczyny tego stanu rzeczy dopatrywali w zaniechaniu lustracji środowiska sędziowskiego i fakcie, że nadal w Polsce przewodniczą składom sędziowskim setki jurystów, którzy w okresie stanu wojennego ferowali wyroki w trybie doraźnym, inni wolą mówić o zwykłym konformizmie środowiska sędziowskiego. Co jakiś czas ster rządów kraju bierze przecież tzw. lewica, ma ona też stale jakąś pulę głosów w parlamencie. Sędzia, który skazałby sprawców stanu wojen-

nego mógłby zatem – na przykład – nie dostać wystarczającej liczby głosów, gdyby kandydował do Sądu Najwyższego lub na inną funkcję wymagającą politycznego poparcia. W świetle powyższego wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie orzekający o winie gen. Kiszczaka należy przyjąć z zadowoleniem, choć nie bez pewnych obaw i zastrzeżeń. Chwała sędzinie Ewie Jethon, która podzieliła koncepcję oskarżenia opartą na zarzucie udziału w przestępczym związku zbrojnym, wypracowaną przez prokuratorów IPN i wielokrotnie wyszydzaną przez część środowiska prawniczego oraz przez lewicowych polityków i intelektualistów. Kiszczak został skazany na cztery lata, wyrok od razu zmniejszono (na podstawie amnestii) o połowę i zawieszono jego wykonanie na pięć lat. Nie jest to niewątpliwie kara adekwatna do czynu, ale liczy się to, że wreszcie sąd powiedział: „winny”. Osobiście nie postrzegam wymiaru sprawiedliwości jako machiny społecznego odwetu, toteż wcale nie marzy mi się, by skazany Kiszczak resztę swego życia spędził za kratami. Mam jednak pewien niedosyt, co tu kryć – dojmujący. Gdyby Kiszczaka sądził sąd wojskowy, mógłby także orzec o odebraniu nienależnych mu zaszczytów, przede wszystkim o degradacji – pozbawieniu nie tylko

stopnia generalskiego, lecz i oficerskiego. Fakt, że skazany Kiszczak nadal jest generałem Wojska Polskiego jest bowiem co najmniej obrazą pamięci ofiar stanu wojennego. Z drugiej strony – gdyby sprawę powierzono sądownictwu wojskowemu, tak zdecydowanie krytykowanemu przez obecną ekipę rządzącą, proces mógłby nie dobiec finału i przeciągać się w nieskończoność pod ciśnieniem mniej lub bardziej jawnie artykułowanych nacisków… Jest jeszcze inna kwestia – Kiszczak, jak każdy skazany, ma prawo apelacji. Czy sąd wyższej instancji podzieli przekonania sędzi Jethon? – Oto jest pytanie! Istnieje niebezpieczeństwo, że właśnie podczas rozpatrywania apelacji namnożą się wątpliwości prawne dotyczące koncepcji oskarżenia, potem zaś sprawa zostanie skierowana do ponownego rozpatrzenia i wyroku prawomocnego nie usłyszymy nigdy. To, oczywiście, przy założeniu, że Kiszczak będzie apelował, czego jestem prawie pewny. Z wypowiedzi, jakich udzielał przed kamerami w przerwach pomiędzy kolejnymi pogorszeniami stanu zdrowia, uniemożliwiającymi mu przybycie do sądu, trudno wnosić, że ma poczucie winy czy skruchy. Poza tym ma moralne wsparcie tych, dla których jest „człowiekiem honoru”.


12|

19 stycznia 2012 | nowy czas

fawley court jest naszym dziedzictwem!!!

is This really ’chrisTian values’ enGland? ieszko I, the first king of Poland, was also Poland’s Christian founder (966). An exceptionally wise, farsighted and victorious battle-hardened monarch by 992 he had laid down Poland’s boundaries. Mieszko I dedicated this vast new Polish realm to St Peter, thus placing it under the protection of the Pope. In a sweet twist of historical fate, Mieszko’s expansiveness of 992 was continued by his grandson, who later became England’s King Canute (9951035). Before becoming the English king in 1016, Canute had led a successful invasion of England in 1014 with an army which included three hundred recruited Polish horsemen. Canute was the son of Swietoslawa, the daughter of Mieszko I. As part of Mieszko’s earlier Polish Baltic alliances with the Swedes and Danes, Swietoslawa was offered in marriage first to King Eric of Sweden and Denmark. On his death, she remarried, this time to Eric’s brother Swein Forkbeard, King of Denmark. They had a son, Canute. “Exceptionally tall, strong and handsome” Canute, the half-Polish Viking warlord “re-conquered” England to rule both land and sea as the new king. It should be noted that the famous story describing how Canute sat on his throne, on the beach, ordering the sea waves to recede, was not arrogance, but more a rebuke to his toadying advisors, telling them that not even he, the Great King Canute could control the tides…

M

e fast-forward to England 1952. Europe awakens from the most nightmarish experience in world history. Fifty million dead. Polish political and military refugees, brave fighters for Poland and Britain, are outrageously outlawed by its Soviet communist master. They find refuge in a tiny piece of English land called Fawley Court. A palace set in fifty acres of heavenly parkland, near Henley on Thames. In order to buy this idyll, under the saintly guidance of Father Jozef Jarzebowski, they hand over their war pensions, hard earned cash, and even money pawned for gold bracelets, chains and jewellery. Money is also borrowed. In all £10,900 is raised, and the safe haven with a school, Divine Mercy College, is entrusted to the Marian Priesthood, expressly as custodians. In 1986, after 35 years, this excellent school ‘closes’ under a cloud. Is it lack of funds, or something more sinister? It can now be revealed – together with much else – that the Marians under their then Father General, Adam Boniecki in the late 1980s had been planning, later plotting for years their treacherous land-grab. Boniecki is quoted as saying; We (The Marians) are not qualified (sic!) to run a

W

hotel. We should sell, and give the money to the Marians in Rome. Here the whole calamitous theft takes root. First, trust and land title deeds are cleverly and selfservingly redrafted by (now ex-Marian) Wladyslaw Duda, helped by lawyers, and the connivance of the Charity Commission. Then it is time to sell; buyers are secretly approached, (including in 2006 the National Trust, which declined the chance to buy Fawley Court). Polonia’s bona fide interest, and legal right in keeping its own unique land, spiritual, cultural and religious asset was unlawfully, and contemptuously dismissed amidst much uproar by Marian regional boss Pawel Naumowicz at a farcical ‘resolution’ meeting (required by Charity law, Acts 1993, and 2006), at Fawley Court, 8 May 2008. Worse. Much worse was to follow. Despite extraordinary opposition to the Fawley Court ‘sale’ the Marians were remorseless in their ambition. Despite fifty five years of unique Anglo-Polish history Fawley Court must go. No one could quite understand why? It was a popular, much visited venue, both as a retreat and museum centre, in fact a holy Christian shrine. Money had been rolling into the Marian coffers. By all accounts there should be at least £6m to £7m surplus funds from Polonia – much of it meant for Fawley Court’s upkeep. Where is this money? Why was Fawley Court neither maintained, nor preserved as promised and legally required? The Marians’ objectives as a UK registered charity (No: 1075608) are; The promotion and teaching of the Roman Catholic Religion in te UK. Here is how they go about their charitable Christian business in our English homeland. The fr JÓzef Jarzembowski museum (£30m), Fawley Court,

an important Polish emigre Christian,

FAW L E Y C O U R T O L D B O Y S WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk

consent, beneficiaries’ knowledge, or requisite export licences. a Grade 2 listed and protected building which should house 24 votive – paid for – plaques, enshrining individual thanks are ripped off the walls. The revered painting of Our Lady mysteriously disappears. The crypt columbarium housing nine – paid sT anne’s church,

grounds of St Anne’s has been demolished by the Marian… this does not constitute criminal damage as you cannot in law, damage your own property. The fourTeen sTaTions of The cross,

leading to St Anne’s designed by Magdalena Sawicka in the 1960s, paid for by Polonia, are uprooted by the Marians, and left to rot at POK, West Ealing, where now the Marians and Polish Catholic Mission are locked in an unseemly, embarrassing fight over the building.

removal (wiThouT a license) of The remains of wiTuŚ orŁowski from his grave in Lower Bullingham by the

former Marian trustee Fr Wojtek Jasinski, now a fugitive in Rome. The Crown Prosecution Service and Justice Toby Hooper QC expressed serious misgivings about the case and possibly Jasinski’s odd behaviour. Bizarrely, despite Justice Toby Hooper’s initial pretrial comment: This is an extremely unusual case and I wish it to be carefully considered, the case is suddenly dropped. If this is England’s judiciary carefully considering extremely unusual cases, we have every reason to be worried, and concerned. An insult not only to Wituś and his mother (both escapee’s from Soviet’s gulag), and Polonia, but also to England’s Christian values. The aTTempT To exhume fr JÓzef JarzĘbowski,

St. Anne's Church, ransacked

for – urns are removed, mostly in breach of Section 25 of the 1857 Burial Act. The private columbarium bought by Polonia (!) is ‘gifted’ by the Marians to the Roman Catholic Church, Henley. Despite the Ministry of Justice ruling that the tombs of Prince Stanislaw Radziwill, and Albrecht Radziwill are to remain in perpetuity at St Anne’s, Cherrilow Ltd now happily organize concerts over the Radziwills’ dead bodies, with no respect or sensitivity towards the family itself, or St Anne’s rightful Roman Catholic Christian worshippers. St Anne’s is clearly protected by law, under the Trust Deed of 1971, and all Christian worshippers have every right to visit and pray there. The GroTTo of our lady, around which are scattered the ashes of it’s designer and builder, the architect Zbigniew Sawicki, is demolished by the Marians. The response of Thames Valley Police is staggering: The Grotto within the

the charismatic founder of Fawley Court goes on. Yet it is clear that Spink developers, when offering £20m for Fawley Court, recognized instantly, and in writing, that not only was Fr Józef’s grave irremovable, but for any ‘sale’ Papal consent was required. Moreover Marriots, the Marian’s ‘sale’ agents. made clear that a

Fr Józef Jarzębowski’s grave, desecrated

restrictive covenant protected St Anne’s and its worshippers. It is clear that Fawley Court has been sold in “bad faith” and bought not in “good faith”. It is a bad property title, which England’s courts should examine as a matter of urgency. The Prime Minister David Cameron has been written to four times regarding Fawley Court’s plight. Given the Prime Minister’s repeated pronouncements on the “Big Society” and particularly the solid “Christian values” which Britain is built on and should adhere to, Anglo-Polonia rightly expects far more from both Downing Street and Parliament on the issue of Fawley Court, and our Christian values. any religious artefacts, decrees, letters and bibles from the Fr Jozef Fawley Court Museum linking Poland’s Christian lineage dating back to its founder King Mieszko I, remain unaccounted for. In Chapter 5 (God and Caesar) from his history of Poland (The Polish Way), the historian Adam Zamoyski aptly sums up; This unique absence of violence stemmed partly from the Polish attitude to religion, partly from an obsession with legality and the principle of personal liberty, and partly from the fact that throughout this period (1580s), Polish society concentrated on an attempt to build UTOPIA ON EARTH. Fawley Court’s Polish history represents just that: UTOPIA ON EARTH. We ask, is this really Christian England?

M

Fawley Court Commodus, stolen

cultural collection is systematically dismembered, valuable historic items illegally sold off, or otherwise whisked off to Licheń, Poland, without donors’

Grotto of Our Lady, demolished

mirek malevski chairman, fawley court old boys, fcob


|13

nowy czas | 19 stycznia 2012

drugi brzeg

dr Andrzej Meeson-kIelAnoWskI

Po raz ostatni pożegnał bliskich i przyjaciół podczas celebracji 50-tej rocznicy swojego małżeństwa, do której przygotował się osobiście, planując z żoną Anitą wszystkie szczegóły bardzo starannie od dawna. Warszawiak z urodzenia, londyński lekarz GP w Hampstead, a zarazem znany społecznik, był reprezentantem generacji, dla której włączenie się w pracę dla społeczeństwa i walka o ludzką godność i naszą prawdziwą polską historię ostatniego stulecia było czymś zupełnie naturalnym. na zdjęciu z żoną Anitą podczas audiencji u jana Pawła II.

MEMORIIAM IN MEMORIAM

D R AND DREW MEESO SO ON DR ANDREW MEESON KIELANOWSKI KIEL LAN NOWSKI M.B,, B BCh., BAO., M.A, M.B Ch., B AO., KM 22 JJanuary anuary 1935 - 7 JJanuary anuary 2012 with weeeaaannnounce death offfo our IItttiiissw sw ithg h ggreat reattsssadness adn nessssttthat hattw w nnn noun nce tthe heede de eath ho o o ur colleague Andrew Meeson-Kielanowski, ffriend rien nd daaand nd dco co olleeague Dr A ndrrewM wM eeson-K Kieelanowsski,aa much-loved widely-respected doctor Hampstead. m ucch-lo oved daaand nd dw w ideely-rresspecteddo d do ctorrin in H ampsstead. Heewa was a ggreat philanthropist active numerous H e wa assaaalso lsoaag reattp p hiilanthrropisttac ac tiveein in n um merro ousc s ccharities. harities. AsssC Chairman offfttthe Polish Knights offM Malta (UK), heewa was A C hairrman no o heeP P oliish hK K nigghts o fM alta(UK), K), h e wa assaa oncological cerebral ttireless irrelessssfffund-raiser un nd-ra d aiser ffor orrccchildren hiildrren aand nd do o nco ologgicala l aand ndcer d cer rebraal palsy Poland. Heeeaaalso played leading p alsy cclinics linics cs in P oland..H H lsop p layed dale a le adin ng rrole ole in tthe he co-founder Vice Chairman offfttthe ssuccessful uccessffullcccampaign ampaiggn naaasssco-f co-f foun nder aand nd dV V ice C hair irman no o he Polish Heritage erecting Polish Armed Forces P oliish hH H erritageS e SSociety ociettyy(UK), (UK), er rectin nggttthe heP eP oliish hA A rmedF dF orces memorial National Memorial Arboretum. m em mo oriallaaatttttthe heeN N attiio onallM M em moriallA A rborret ettum. Wee ssend our condolences hiss fa family. W end o ur co ndo olences to o hi amily. Polish Heritage Society P olissh H He eriitage S ocieety (UK) Thee ffuneral will place on Friday 27th Th un neraal w ill ttake ake p lace o nF riday 27t th JJanuary anuary Mary’ Church, Holly Place, aatt 10a 110am am aatt SStt M ary’’s C hurrch, H olly P lace a , Hampstead, London 6QU H ampstead, L ondon NW3 6Q U

Urodził się w Warszawie 22 stycznia 1935 roku; matką Jego była Zofia, z domu Tarnopolska, a ojcem Stanisław Jankowski. Exodus września 1939 roku zakończyli cudem na Węgrzech, skąd później, po wielu dramatycznych przygodach udało im się przedostać poprzez Włochy do Anglii. Jego matka była oficerem łącznikowym pomiędzy rządem brytyjskim w Londynie a admirałem Horthym, będącym również regentem korony węgierskiej. Ojciec był sekretarzem polskiego Ministerstwa Zdrowia. II wojna światowa zmieniła losy tej rodziny. Po jej zakończeniu znaleźli się w Anglii. Od 1946 roku uczęszczał z bratem Bohdanem do Emsworth House Preparatory School, a od 1949 do 1953 roku do słynnej Oratory School w Woodcote, Reading. Obaj zostali lekarzami, ukończywszy po sześciu latach studiów medycynę w Trinity College w Dublinie. Po studiach odbył staż w Royal Free Hospital w Casualty Departament. Potem pracował w St Mary’s Paddington oraz City of London Maternity Hospital, na wydziale położnictwa i ginekologii. Jeszcze wcześniej, w 1961 roku, w ramach stażu pracował w Highland Hospital oraz w Miller Hospital w Greenwich jako house surgeon. Dr Andrzej Meeson praktykował medycynę przez następne 51 lat, pomagając setkom ludzi, a dodatkowo zajmując się pracą społeczną o niebagatelnym wymiarze. Zawsze podkreślał, w każdej dziedzinie swego życia – zawodowego czy społecznego – wartość zdobytego doświadczenia. Poza pracą kliniczną pracował w latach 80. jako GP w The Charter Hospital w Lisson Grove, a od 1964 roku prowadził GP Practice w St John’s Wood, zaczynając jako asystent dr Lindenfelda, a później przejmując całą praktykę razem ze swym bratem Bohdanem. W dziedzinie pracy społecznej i zajmowanych funkcji honorowych – a było ich bardzo wiele, począwszy od pracy w Kolbe House i Ognisku Polskim, gdzie przed laty dr Kielanowski, jego ojczym, prowadził Teatr Polski, do bardzo ważnej pracy w Polskim Zakonie Kawalerów Maltańskich, którego był duszą, kontynuatorem i głównym organizatorem. W latach 2002-2003, razem z nieżyjącym już Janem Mier-Jędrzejowiczem, postanowili wznowić historyczną działalność Zakonu w Wielkiej Brytanii jako Association of The Polish Knights of Malta – APKM (UK), ponieważ oryginalna organizacja została na Wyspach zamknięta, pozostawiając konfratrów Anglii bez praw i przywilejów charytatywnych. W grupie założycielskiej byli między innymi ambasador Andrzej Krzeczunowicz, Jan Mier-Jędrzejowicz, Zygmunt hr Tyszkiewicz, Anita Meeson, Adam Malhomme de la Roche, Włodek Mier-Jędrzejowicz i Andrzej Broel-Platter. Andrzej zawsze też ubolewał nad utratą domu maltańskiego przy ul. Aldony w Warszawie – wypracowywał tu ciężką pracą na jego remont środki finansowe i wysyłał do Polski. APKM (UK), z wielkim wysiłkiem od nowa zarejestrowane, rozpoczęło pracę charytatywną, która jest kontynuowana z ogromnym sukcesem od przeszło dziesięciu lat. Organizacja ma własną, bardzo dynamiczną grupę wolontariuszy pod przewodnictwem Joanny Meeson, córki

Andrzeja. Owocami tej pracy jest między innymi aktywna pomoc w zbudowaniu wspaniałego Centrum dla Dzieci Niepełnosprawnych na Woli Justowskiej w Krakowie oraz obecna rozbudowa kliniki onkologicznej w Poznaniu. W roku 2008 Andrzej Meeson z dużą grupą przyjaciół rozpoczęli starania nad budową Pomnika Polskich Sił Zbrojnych w National Memorial Arboretum w Staffordshire, a później nad czteroma trudnymi projektami związanymi z 200. rocznicą urodzin Fryderyka Chopina (Royal Festival Hall, South Bank; Trinity College of Music, Greenwich, Central Manchester; Ealing). Andrzej, jako wiceprzewodniczący wszystkich tych projektów poświęcił olbrzymią ilość czasu, energii i pieniędzy, dając przykład innym, jak taką pracę powinno się wykonywać. W ostatnich latach był współtwórcą nowej organizacji, Polish Heritage Society UK, i współinicjatorem pracy, która będzie kontynuowana przy Jego pomocy „z góry”. Był również prezydentem Hampstead Medical Society, członkiem Worshipful Society of Apothecaries, długoletnim Freeman of City of London oraz powiernikiem Ethics Committee. Andrzej Meeson-Kielanowski został odznaczony: Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta, Złotym Medalem Wojska Polskiego, Medalem Pro Memoria, Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis, Krzyżem SPK, Medalem za 50-lecie pożycia małżeńskiego oraz za całokształt pracy maltańskiej, Krzyżem Oficerskim Pro Merito Melitensi Suwerennego i Niezależnego Zakonu Kawalerów Maltańskich w Rzymie. Był człowiekiem wielkiej klasy, a zarazem bardzo praktyczny i kreatywny. Do dzisiaj przechowuję małe pudełko po jakimś lekarstwie, w którym dr Meeson przyniósł mi w 2008 roku cztery ołowiane żołnierzyki przyklejone do dwupensowej brytyjskiej monety. Była to pierwsza wizja naszego słynnego pomnika w National Memorial Arboretum w Alrewas, Staffordshire. Jako polski lekarz praktykujący w Londynie, będący w kontakcie z Ambasadą RP, Andrzej służył siedem dni w tygodniu osobom potrzebującym szybkiej pomocy lekarskiej. Sam odwoziłem do najbliższego szpitala osobę z podejrzeniem ataku serca po precyzyjnej diagnozie Andrzeja, która prawdopodobnie uratowała ludzkie życie, a był to jeden z wielu takich przypadków w Jego ponad 50-letniej pracy zawodowej. Pamięć wspólnej pracy z Andrzejem przez lata we wszystkich dziedzinach obowiązków społecznych oraz przy naszych kompleksowych projektach była i zawsze będzie dla nas wyrazem szacunku i pamięci dla osoby oddanej służbie Zakonu Polskich Kawalerów Maltańskich w Wielkiej Brytanii i Polsce. Andrzej i Anita (Anna, z domu Iłłakowicz), którzy wzięli ślub w 1961 roku, doczekali się dwojga dzieci, Joanny i Jeremiego, oraz trojga wspaniałych wnucząt. Andrzeju, pozostaniesz na zawsze w naszych sercach i naszej pamięci. Żegnaj Przyjacielu!

Marek stella-sawicki, kM

Andrzej Hr skArbek Wybitny psychiatra i psychoanalityk, miłośnik opery i polskiej muzyki, człowiek czynu o temperamencie i duszy romantyka. Jego życiorys jest niczym dobra powieść, pełna zwrotów akcji i korowodów postaci, a wszystko przeplatane ucieczkami, traumą wojny i emigracją. Z jego biografii (The Internal Exile) dowiemy się , że jako 12-letni chłopiec zafascynował się medycyną, zaś jego pradziad był ojcem chrzestnym Fryderyka Chopina. W czasie II wojny światowej pomógł w ucieczce 24 więźniom obozu na Majdanku, a jego piękna kuzynka – Krystyna Skarbek, była jedną z najsłynniejszych agentek brytyjskiego wywiadu podczas wojny. Andrzej Karol Skarbek urodził się 10 stycznia 1925 we Lwowie. Ojciec, oficer Wojska Polskiego wraz z matką, austro-węgierską arystokratką, zadbali o solidne wykształcenie Andrzeja i jego brata Jasia. Obaj chłopcy zgłębiali wiedzę u prywatnych nauczycieli, posługujących się na zmianę językiem polskim i francuskim. Wkrótce po wybuchu wojny rodzina Skarbków opuściła kraj. Ojciec dotarł na Wyspy Brytyjskie, a matka wraz z chłopcami rozpoczęła tułaczkę po Europie Środkowej. W 1946 roku 21-letni Andrzej przybył do Wielkiej Brytanii. W Dover „przywitała” go antyemigracyjna demonstracja i banery z hasłami: Polacy – nie chcemy was tutaj! Po ukończeniu studiów medycznych podjął pracę jako pediatra na oddziale dziecięcym szpitala na Paddington Green w Londynie, gdzie spotkał uznanego psychoanalityka Donalda Winnicotta. To spotkanie, jak i traumatyczne doświadczenia z okresu wojny wpłynęły na decyzję Skarbka o zmianie kierunku swojej kariery i skłonienie się ku psychiatrii i psychoanalizie. W 1961 uzyskał dyplom z psychologii i rozpoczął pracę na wydziale badań psycholingwistycznych Uniwersytetu Londyńskiego. Kolejne lata przynosiły nowe doświadczenia i posady w szpitalach: Maudsley, Runwell, Rochford i Basildon, jak również posadę konsultanta i egzaminatora z psychiatrii przy Towarzystwie Zdrowia Psychicznego i Wyższej Szkoły Terapeutów Mowy. Od 1979 do 1981 współpracował z uniwersytetem w Ottawie, gdzie opublikował wiele znaczących prac naukowych. Praktykę zawodową zakończył w roku 1995. Bliscy i przyjaciele wspominają go jako człowieka pogodnego, o życzliwym usposobieniu i doskonałym poczuciu humoru. Współpracownicy i biegli w dziedzinie psychiatrii mówią o jego profesjonalizmie i nowatorskich metodach pracy. Zmarł 16 listopada 2011, w wieku 86 lat .

Monika s. jakubowoska


14|

19 stycznia 2012 | nowy czas

poradnik [3]

Proceder jawny i legalny Michał Sędzikowski

T

ak zwani SPeCJaLIśCI to szajka prężnie działająca we wszystkich możliwych sektorach, a to, co mają do zaoferowania, to właściwie papier, który zwalnia firmę od odpowiedzialności na wypadek, gdyby „coś poszło nie tak”. Dobitnym tego przykładem jest logo Southampton Univesity. Logo, jak logo. Uderzająco proste, kilka liter wystukanych najprawdopodobniej w programie Microsoft Office. Bezczelny, acz szanujący się grafik komputerowy mógłby za nie zażądać może sto funtów. Bardzo wiele, jak za godzinę pracy. Firma złożona ze specjalistów od publicznego wizerunku skasowała uniwersytet za tę usługę 200 tys. funtów… Logo jest tak nijakie, tak pozbawione twórczej inicjatywy, że z całą pewnością ani muzułmanin, ani feministka, ani wyznawca Odyna nie będzie miał szansy, by się poskarżyć, że wizerunek ów narusza jego religijne czy obywatelskie uczucia. Gdyby któryś z polskich uniwersytetów zapłacił 200 tys. funtów za taki przebłysk twórczego geniuszu, nie byłoby końca domysłom, kto ukradł milion złotych. Któregoś dnia rozmawiałem w sądzie z pakistańską tłumaczką. Byłem ciekaw, jakie trzeba mieć formalne kwalifikacje, by wykonywać taką pracę. O dziwo, jak się dowiedziałem, nie jest wymagany do tego dyplom filologa. Wymiar sprawiedliwości zadowala się rekomendacją agencji, która z kolei oczekuje, by odbyć odpowiedni kurs tłumacza. Kurs organizują specjaliści od tłumaczeń, którzy mówią tylko w języku angielskim. Za trwające dwa dni zajęcia kasują 500 funtów od osoby i kolejne 500 za egzamin. Nie dowiedziałem się jeszcze, czego uczą na takim kursie, ale nie dałbym za żaden dwudniowy kurs tysiąca funtów, chyba że nauczono by mnie na nim wskrzeszać zmarłych. Niezwykle dobrze prosperującym gangiem są specjaliści z branży IT. Gdy w Job Centre przestała działać drukarka, manager powstrzymał czeredę dzielnych współpracowników, chcących zaradzić problemowi i wezwał specjalistów. Specjaliści podłączyli drukarkę do prądu, wystawili rachunek opiewający na kwotę wyższą niż wartość samej drukarki i poszli. W tysiącach funtów liczyła się ich usługa, gdy trzeba było przenieść komputery do pomieszczenia obok. Wtyczek było co nie miara, a wetknięcie kabla w każdą z nich musiało spełniać wymogi Health and Safety. Manager Job Centre z pewnością straciłby pracę, gdyby masowa eksplozja nieprofesjonalnie podłączonych pecetów poraziła pracowników i naruszyła spoistość stratosfery. W tym ogólnym kataklizmie główny manager mógłby mieć spory problem, by profesjonalnie zadbać o własny zad. Ze specjalistami od unieruchamiania samochodów chyba każdy miał do czynienia. Są to zbrojne gangi, działające na granicy prawa. Mogą ci zablokować samochód w środku zimy, w nocy, w szczerym polu. Co zresztą przydarzyło się pewnej bardzo młodej angielce, która do rana czekała na pomoc. O klamperach wspominam jednak dlatego, ponieważ ich użyteczność społeczna, podobnie jak użyteczność społeczna specjalistów od kursów pracowniczych jest odwrotnie proporcjonalna do ich zarobków. W istocie, wyrządzają przeciętnemu obywatelowi więcej szkody niż korzyści. Chyba każdy, kto posiada samochód, został już złupiony. Ja zostałem złupiony nie posiadając samochodu, ale tylko parking przynależny do mieszkania, na którym zaparkował mój znajomy. Herszt bandy, z którym rozmawiałem przez telefon, łgał, że kazał zaklampować samochód mojego znajomego na prośbę właściciela mieszkania. Oczywiście nie pomogły tłumaczenia, że to ja jestem właścicielem mieszkania. Policja stwierdziła, że bandyci mieli prawo to zrobić, a samowolne usunięcie blokady znajdującej się na terenie mojej nieruchomości, na którą wdarli się przestępcy, może kosztować mnie dziesięć razy tyle, co poproszenie parkingowych gangsterów, by sami ją zdjęli. Nic nie dała próba skonfrontowania ekipy ściągającej blokadę. Zaklinali się, iż są z zupełnie innej firmy i nie mają z gangiem klamperów nic wspólnego. I byli z innej firmy, ponieważ mieli na to legalnie fałszywe papiery. Oczywiście 180 funtów nigdy nie odzyskaliśmy, w czym nie ma nic dziwnego, bo w normalnym społeczeństwie do złodziei buszujących na cudzej posesji się strzela, a nie pisze listy.

Gdy opowiedziałem o mojej przygodzie w pracy, okazało się, że inne osoby z biura miały takie same doświadczenia. Proceder jawny, legalny i rzekomo stojący na straży porządku publicznego. Ilu obywateli zostało przez owe gangi obrabowanych? Łatwiej byłoby policzyć tych, którzy nie zostali. Słysząc od znajomych liczne, przerażające opowieści o wszystkich ukrytych, półjawnych, jawnych i niespodziewanych kosztach posiadania auta w Wielkiej Brytanii, postanowiłem być sprytniejszy i kupiłem motocykl. Państwo jest przyjazne obywatelowi i chce, żeby mógł szybko zacząć się cieszyć możliwościami wynalazku, jakim jest silnik spalinowy. Dlatego poza uiszczeniem opłaty w wysokości kilkuset funtów za rozmaite ubezpieczenia, podatki drogowe, sprawdziany techniczne pozostaje tylko zapłacić sto funtów haraczu dla rządu, za to, że pozwolą mi się uczyć (provisional licence) i dwustu dziesięciu funtów dla specjalistów, którzy poświęcają mi całe dwa dni, wyjaśniając jak działa motocykl (kurs CBT). Nareszcie mogę poczuć wiatr na kasku. Państwo jest przyjazne – mam całe dwa lata, by jeździć z L-ką, zanim do spółki ze specjalistami skasuje mnie prawie tysiąc funtów za pełne prawo jazdy na motocykl. Jest w tym mały haczyk, o którym jeszcze nie wiem. Otóż pozwalając mi korzystać z dróg bez właściwych kwalifikacji, przyjazne państwo tylko czeka na mój błąd. Za najmniejsze wykroczenie kasuje mnie minimalną kwotę 60 funtów i daje minimalną liczbę trzech punktów. Punkty, które dostaję przez pomyłkę wjechawszy na auto-

stradę, z której nie mogę korzystać będąc uczniem, pozostają na moim koncie. Po trzech latach mogę się ubiegać o ich usunięcie. Co więcej, jeśli w tym czasie zrobię prawo jazdy, punkty na nie przechodzą. Innymi słowy, błędy które popełniłem będąc nieprzeszkolonym i niewykwalifikowanym kierowcą, kładą cień na moje kompetencje po tym, jak za tysiąc funtów te kwalifikacje uzyskam. Nie jest jednak zupełnie beznadziejnie! Przyjazne państwo przychodzi ci z pomocą w takiej chwili. Jeśli twój błąd polegał tylko na przekroczeniu prędkości o więcej niż 10 proc., czyli jeśli zamiast jechać z prędkością 30 mil na godzinę jechałeś 34, państwo oferuje ci pomoc specjalistów od bezpieczeństwa drogowego. Specjaliści za niecałe sto funtów przez dwie godziny będą ci tłumaczyć, że uderzając w przeszkodę z dużą prędkością możesz się zabić. Nie będę już rozpisywał się o tym, w jak absurdalny sposób wyznaczane są czasami prędkości tras ruchu. Że często jadę dziesięć mil wolniej niż zalecają specjaliści, by nie roztrzaskać się na ostrym zakręcie. Że w Londynie kamery i znaki są często tak ustawione, by kierowca nie miał szans zwolnić przed wymierzoną w jego pojazd kamerą. Są to metody na wyłapywanie ludzi zbuntowanych przeciw czającemu się tuż za rogiem orwellowskiemu terrorowi. Ludzi, którzy łudzą się, iż za zakrętem ich parkingu rozciągają się ulice wolnego państwa. Państwa, które na swe utrzymanie w sposób legalny, półlegalny, niespodziewany i ukryty wyciągnie ogromne pieniądze z twojej kieszeni.


|15

nowy czas | 19 stycznia 2012

ludzie i miejsca

Basta! Kryzys – czerwona płachta na byka Dotychczas zakochani w swoim kraju Hiszpanie mówią basta i masowo szukają pracy za granicą. Jak sobie radzą w Wielkiej Br ytanii i czy możemy mówić o hiszpańskiej inwazji na Wyspach?

Marta Kazimierczyk

AD 2011. W wyborach socjaliści z Zapatero na czele przegrywają sromotnie, a nowym premierem zostaje lider Parti Ludowej, Mariano Rajoy. Tymczasem bezrobocie osiąga magiczne 20 proc., wśród młodych ludzi wynosi aż 45 proc. Hiszpanie są zmęczeni i pozbawieni złudzeń. Nadal wynoszą swój kraj pod niebiosa, ale zgodnie twierdzą, że dla wielu to jałowa ziemia albo Titanic, przynajmniej na razie. Kto może, ucieka. Czy naprawdę jest tak źle? Zapytaliśmy kilkoro Hiszpanów mieszkających w Wielkiej Brytanii o to, jak widzą przyszłość swojego kraju, co podoba im się w Wielkiej Brytanii i co sądzą o swoim nowym premierze... adrián, lat 26, od roku w Bristolu

– Jeszcze pięć lat temu, jeśli usłyszałam na ulicy kogoś mówiącego po hiszpańsku, to był to najpewniej turysta. Teraz napotykam Hiszpanów wszędzie, pracują w kawiarniach, szkołach językowych, call centre. To niewiarygodne – mówi María z Bilbao, od pięciu lat mieszkająca w Londynie. Hiszpanie na niespotykaną dotychczas skalę szturmują pozostałe kraje Europy w poszukiwaniu pracy. Największe oblężenie przeżywają Niemcy (w 2011 roku wzrost aż o 40 proc.) i Wielka Brytania, która pierwszy raz plasuje Hiszpanię w pierwszej piątce pod względem przyrostu liczby imigrantów (tuż za Pakistanem, Sri Lanką, Litwą i Irlandią) – w minionym roku przybyło ich 25 tys., czyli aż o 85 proc. więcej niż w ubiegłym.

Kolumb, pierwszy imigrant świata Hiszpania to kraj szczególny pod względem wszelkich ruchów migracyjnych. Nie były one może spektakularne, ale na pewno znaczące. To stąd w 1492 roku wyruszył Krzysztof Kolumb na podbój Nowego Świata. Za nim podążyły rzesze innych kolonizatorów, gotowych rozpocząć nowe życie na zachodniej półkuli. Całkiem zrozumiale, kilka stuleci później, już po zdobyciu niepodległości przez państwa amerykańskie, Ameryka Środkowa i Południowa pozostanie głównym ośrodkiem hiszpańskich emigrantów. To przecież oni jako kolonizatorzy tworzyli podwaliny nowego ładu społeczeństw – od Chile aż po Meksyk. Łączy ich wspólny język i historia. Po 1857 roku najwięcej Hiszpanów osiedli się w Argentynie, a nieco później w Wenezueli, gdzie boom naftowy lat 50. przyciągnie uciekających przed reżimem generała Franco. Sam reżim spowodował exodus, często przymusowy, prawie 220 tys. ludzi – głównie wojskowych, polityków oraz intelektualistów – którzy na przestrzeni lat emigrowali też do Francji, USA czy Rosji Sowieckiej. Śmierć Franco w 1975 roku i stopniowa demokratyzacja kraju spowodowały zmianę o 180 stopni – wielu Hiszpanów mieszkających za granicą wróciło do ojczyzny. Nawet po przyjęciu do Unii Europejskiej w 1980 roku jedynie garstka zdecydowała się wyjechać do stojącej otworem Europy. Zaczął dominować inny trend: Hiszpanie przeistoczyli się w gospodarzy imigrantów, którzy przybywali z targanej niepokojem Ameryki Łacińskiej, niedalekiego Maroka czy pogrążonych w chaosie krajów afrykańskich jak Senegal czy Nigeria.

Kryzys jaK tsunami AD 2008. Kryzys ekonomiczny szczególnie dotkliwie uderza w Hiszpanię. W sektorze nieruchomości pęka bańka cenowa, a kraj jest przecież wielkim placem budowy – wiele firm deweloperskich działających globalnie ma rodowód hiszpański. Rynek pracy nie umie poradzić sobie z tym tsunami – rośnie bezrobocie. Gazety codziennie odmieniają przez przypadki słowo „kryzys” – rodzi się psychoza. Czas mija, inne kraje powoli wychodzą na prostą, Hiszpania nadal spada w dół – budzi się sprzeciw. Ruch Indignados (Oburzeni), który sprzeciwia się polityce finansowej państwa i postuluje całkowitą reorganizację systemu.

– Wyjechać, to nie była trudna decyzja. Jestem z wykształcenia inżynierem, kilka lat temu, tuż po studiach dostałem pracę w zawodzie, przy budowie autostrady. Niby wszystko fajnie, ale zakres obowiązków nie był w ogóle adekwatny do mojej pensji (ok. 1100 euro miesięcznie). Zostawałem w pracy po godzinach codziennie, za co mi nie płacono. Telefon musiałem mieć włączony zawsze, w weekendy też, bo mogłem być potrzebny. Odpowiadałem za projekty warte miliony euro, to wywierało dużą presję, a szefowie nie pomagali. W Hiszpanii kultura pracy jest na bardzo niskim poziomie, nie ma szacunku dla pracownika, który musi pracować ponad normę, by utrzymać posadę. Kryzys jeszcze te tendencje zaostrzył. Wiem, że budownictwo ucierpiało najbardziej, ale zmiana była olbrzymia, obniżano pensje, wielu moich kolegów straciło pracę. Moja umowa kończyła się w 2010 roku, wiedziałem, że mi jej nie przedłużą, więc nie negocjowałem. I tak miałem zamiar wyjechać. Zawsze chciałem pomieszkać w innym kraju i, przede wszystkim, nauczyć się angielskiego. Anglia była naturalnym wyborem – dołączyłem do znajomego, który pracował już wtedy w Bristolu. Od razu zapisałem się na kurs angielskiego dla imigrantów, dofinansowany przez rząd brytyjski. Pracę w kawiarni znalazłem po miesiącu. Lubię Bristol i Anglików, podoba mi się ich opanowanie, dobre maniery, system gospodarczy (tu nikt nie boi się próbować nowych rzeczy, w Hiszpanii odwrotnie). Ale tęsknię za domem, przede wszystkim za stylem życia: wyjść po pracy na piwo, zjeść kolację o 22, wypić porządną kawę. Sjesta. Dobra tortilla de patatas (omlet z ziemniakami). Obowiązkowe żaluzje w oknach. Na pogodę nie narzekam, bo jestem z Asturias na północy Hiszpanii, gdzie pada częściej niż w Bristolu. Czy chcę wrócić? Ja już wracam. Właśnie uzyskałem certyfikat z angielskiego FCE (ledwo, ale udało się!), a w Hiszpanii dofinansują mi dyplom z BHP. Mission accomplished. Lorena, 27 lat, od siedmiu miesięcy w Leeds

– Pewnego dnia siedzę w swoim biurze w Madrycie, na zewnątrz gorąco, wspaniała pogoda, aż chce się wyjść. Dzień wcześniej w internecie widziałam dokument o plantacjach palmowych na Borneo. Patrzę na moje koleżanki, też księgowe, jak mróweczki, patrzę na przeklęty klimatyzator. I myślę – ja tu nie chcę być. Nie chcę do końca życia siedzieć w czterech ścianach, od 9 do 18, czekać na dwa tygodnie wakacji jak na zbawienie. Razem z Pepe, moim narzeczonym, postanowiliśmy wyjechać. Stacja pierwsza – rzucić pracę w biurze rachunkowym. Nienormalna jesteś, w środku kryzysu rezygnować z dobrej posady! – koleżanki pukały się w czoło. A ja po cichu myślałam, to wy je-

steście nienormalne. Teraz myślę, że trochę mi zazdrościły. Stacja druga – Wielka Brytania. Koniecznie muszę podszkolić angielski. W Hiszpanii poziom nauki języków obcych kuleje, wpaja gramatykę, wszyscy ledwo dukają, a wszechobecny w telewizji i kinie dubbing nie pomaga. Pracuję jako sprzątaczka kilkanaście godzin w tygodniu, Pepe w swoim fachu – jako kucharz w knajpie hinduskiej. Znajomych mamy głównie wśród Hiszpanów, nie mam okazji, by ćwiczyć język, dlatego teraz szukamy współlokatorów z innych krajów. Anglia da się lubić, ludzie są znacznie bardziej otwarci i nowocześni niż w Hiszpanii. Ale my chcemy podróżować. Przystanek docelowy – Nowa Zelandia. Mamy już wizy pracownicze. Hurra! Nie lada to wyczyn, bo rząd Nowej Zelandii wydaje jedynie 500 rocznie dla obywateli Hiszpanii. W tym roku pula zniknęła w 30 minut. antonio, 29 lat, od czterech miesięcy w Bristolu

– Pochodzę z Sewilli, stolicy Andaluzji, jednego z najmniej rozwiniętych regionów Hiszpanii. Tam kryzys uderzył szczególnie mocno, bo większość przedsiębiorstw żyje z turystyki, a turystów znacznie ubywa. W niektórych kurortach są hotele czterogwiazdkowe, gdzie za noc zapłacisz teraz jedynie 8 euro! Jeśli jesteś młody i jakimś cudem masz pracę, będą cię traktować jak niewolnika, jakby łaskę robili. To właśnie odróżnia Anglię od Hiszpanii na plus – ludzie. Teraz, w Bristolu, szkolę mój angielski w domu, bo chciałbym pracować jako asystent w szkole dla dzieci ze specjalnymi potrzebami. W Wielkiej Brytanii o taką pracę znacznie łatwiej. Jak widzę przyszłość Hiszpanii? Musi upłynąć sporo czasu, zanim sytuacja się poprawi. Hiszpanie stali się bardziej nieufni, szczególnie wobec polityków. Rajoya wybrano z przekory, większość ludzi nie podziela jego poglądów, ale Zapatero trzeba było ukarać. Gdy zapytałem właściciela baru w Sewilli, na kogo głosował, odparł: – Na partię, w której logo była ręka wrzucająca kartę do głosowania do kibla. Dużo moich znajomych oddało pusty głos. W takiej atmosferze powstanie ruchu Oburzeni wydają się naturalną opcją. Ja aktywnie uczestniczę w każdym marszu, chciałbym też wydawać dwutygodnik, który zdawałby rzetelną relację z prac ruchu, bo prasę hiszpańską dogłębne relacje nie interesują – chcą nas widzieć jako jednorazowy zryw bez planu działania. María, lat 27, od pięciu lat w Londynie

– Przyjechałam na Wyspy tuż po studiach z zarządzania i administracji w Bilbao w 2007 roku. Zaoferowano mi fajną posadę w dużej firmie inwestycyjnej. Do Anglii jeździłam często jako dziecko na obozy językowe, więc adaptacja nie była trudna. Brakuje mi jednak łatwości, z jaką w Bilbao mogłam umówić się z przyjaciółmi, kultury bycia na zewnątrz. W ostatnich dwóch latach większość emigrujących to inżynierowie, którzy wyjeżdżają do Niemiec, gdzie warunki pracy są o niebo lepsze. Myślę, że emigrować będzie coraz więcej, ale w końcu zdecydują się na powrót – Hiszpanie bądź co bądź uważają swój kraj za najlepszy na świecie. Ten trend bardzo wzbogaci nasz kraj, wrócą ludzie bardziej otwarci, z poszerzonymi horyzantami, lepszą znajomością języków. Co myślę o Oburzonych? Mają sporo racji wytykając korupcję politykom i błędy systemu, ale nie podoba mi się forma, w jakiej protestują. Robią dużo hałasu, a za mało w tym rzeczowych postulatów. Właśnie teraz, po wyborach, kiedy powinniśmy usłyszeć od nich coś konkretnego, milczą.


16|

19 stycznia 2012 | nowy czas

kultura

King Lear w spódnicy

Marta Kazimierczyk

Nikt tak nie rozpala emocji w Wielkiej Brytanii, jak postać byłej premier Margaret Thatcher. Nic zatem dziwnego, że na film biograficzny opowiadający o tym, jak córka sklepikarza doszła na sam szczyt władzy w czasach, kiedy polityka była wciąż wyłącznie męskim podwórkiem a kraj pogrążał kryzys, czekali wszyscy. Przewrotnie film skupia się jednak na Thatcher AD 2009 i jej zmaganiach ze starością i samotnością. I Meryl Streep nie zawodzi. Iron Lady, wyreżyserowana przez Phyllidę Lloyd, twórczynię najbardziej kasowego brytyjskiego filmu w historii Mamma Mia, powstała na fali niezwykle udanych, kameralnych filmów brytyjskich (King’s Speech, The Queen), które sferę biograficzną wykorzystują jedynie jako pretekst do opowiedzenia uniwersalnej historii. Idea, by skupić się na opowieści o człowieku, a nie tworzyć (anty) hagiografię byłej premier sprawiła, że twórcy pozwolili sobie na fabularyzację wielu zdarzeń, osią filmu czyniąc współczesne życie Żelaznej Damy. Zmaga się ona z postępującą demen-

Me ryl Stre ep zna ko Mi cie od da je na pię cie Mię dzy oSo bo wo ścią czy nu a nie unik nio nyM Sta rze nieM i upły weM cza Su. cją i nie może pogodzić ze śmiercią męża. Zamknięta w wielkim londyńskim domu jak w areszcie domowym, otoczona asystentami, jest wyręczana we wszystkim (świetna otwierająca scena, kiedy Thatcher wywołuje wielkie zamieszanie, bo... sama wyszła do sklepu) i samotna. Syn mieszka w Afryce i rzadko odwiedza matkę, pomaga jej córka traktowana z czułą surowością. Gdy nikogo nie ma wokół, w mieszkaniu pojawia się radosny duch jej zmarłego męża, z którym nie może się rozstać. Film nie próbuje analizować rządów Thatcher, jej decyzji politycznych czy epoki strajków i wojny o Falklandy – wydarzenia historyczne to tylko tło dla studium starzenia się żelaznej osobowości. Obraz pozosta-

je też hollywoodzko klasyczny w sposobie narracji, a nawet nie unika wielu kliszowatych zabiegów: mamy zatem przeplataną retrospekcję; emocjonalną muzykę, która miejscami nadaje ton zbyt emocjonalny lub zbyt pompatyczny; mamy w końcu kiczowatą scenę odejścia Denisa Thatchera do zaświatów, który znika w korytarzu pełnym białego światła. Najwidoczniej twórcy nie szukać oryginalnych rozwiązań, oprzeć konwencji. Dlaczego? Może z powodu kalkulacji przed zbliżającymi się Oscarami – Amerykańska Akademia Filmowa sprzyja obrazom bezpiecznym, które epickie tematy traktują intymnie i bardzo emocjonalnie. Z pewnością jednak dlatego, że mieli wspaniałą Meryl Streep. To ona jest absolutnym centrum filmu. Aktorka, która wcześniej pracowała z Phyllidą Lloyd na planie Mamma Mii, nie znika z ekranu na więcej niż minutę. Daje popis niezawodnego talentu, bezbłędnie pokazując sprzeczne emocje, targające kobietą, która kiedyś rządziła krajem, a teraz nie może nawet wyjść sama do sklepu po mleko. Między ambicją a poczuciem obowiązku. Między samotnością a byciem outsiderem z wyboru. Abstrahując od wierności oryginałowi, upatruję w tym portrecie również obraz generacji bądź typu ludzi, którzy muszą działać, muszą robić, bo tylko ciężka praca i aktywność stanowi miarę godności. Meryl Streep znakomicie oddaje to napięcie między osobowością czynu a nieuniknionym starzeniem i upływem czasu. Iron Lady wskrzesiła dyskusję na temat dorobku kontrowersyjnej premier. Pojawiły się też głosy krytyki pod adresem sposobu, w jaki sportretowano Margaret Thatcher. David Cameron w wywiadzie dla BBC ubolewał nad tym, że film pokazuje słabą, starzejącą się staruszkę, a nie silnego polityka, którym była za czasów swojego urzędowania na Downing Street. Inny torysi poszli jeszcze dalej, określając film słowami „histeryczny”, „nieprzychylny”, a nawet „obrazoburczy”. Phyllida Lloyd, scenarzystka Abi Morgan i Meryl Streep tłumaczą, że starały się nadać ludzką twarz Margaret Thatcher i nie miały zamiaru rozliczać spuścizny byłej premier, a film można rozpatrywać politycznie wyłącznie na poziomie feministycznym. Ja z kolei dodam, że film ten należy rozpatrywać wyłącznie artystycznie, nie spodziewając się historycznych podsumowań, wyroków czy dogłębnych analiz – rewizjonizm nie był zamysłem twórców, a postać Margaret Thatcher grana przez Streep nie może być brana zbyt dosłownie. Tylko czy to w Wielkiej Brytanii możliwe? The Iron Lady Wielka Brytania, 2011. 1 godz. 45 min reż. Phyllida Lloyd

Strzelić w dziesiątkę! Po raz kolejny okazało się, że No wy Czas potrafi strzelać celnie. Ale spokojnie, nie było żadnego pojedynku. Użyłem tej metafory po to, by przypomnieć, że recenzowane na naszych łamach albumy muzyczne zostały bardzo wysoko ocenione przez fachowców. Ko me da Leszka Możdżera zyskał status podwójnej platyny nad Wisłą, natomiast niekonwencjonalne aranżacje hitów grupy Iron Maiden z krążka Ba aba Kul ka zdobyły nr 1 na amerykańskim serwisie Co ver songs.com, pozostawiając w tyle wiele muzycznych znakomitości. W roku 2011 po raz pierwszy w historii najbardziej prestiżowej polskiej listy przebojów znalazł się utwór jazzowy New co mer, pochodzący z albumu Smells Li ke Ta pe Spi rit kwintetu Wojtka Mazolewskiego, przebojem wdarł się na Li stę Trój ki goszcząc na niej przez wiele tygodni. Tutaj także strzeliliśmy w dziesiątkę. Recenzja tego znakomitego albumu z uwagi na natłok wydarzeń kulturalnych w końcówce roku 2011 ukazuje się z lekkim poślizgiem, ale potwierdza wyczucie No we go Cza su w recenzowaniu albumów, które zauważone zostać powinny. Płyta zaczyna się leniwie i niewinnie. Po wysłuchaniu pierwszych taktów otwierającej krążek kompozycji New co mer może się wydawać, że bę-

dzie to album nastrojowy i przewidywalny. Nic bardziej mylnego. W czterdziestej sekundzie pojawiają się bowiem zaskakująco krótkotrwałe dźwięki, wywołujące narastający niepokój. Zaczynają się dynamiczne dialogi pomiędzy trąbką Oscara Toroka i pianem Joanny Dudy uzupełniane przez znakomicie brzmiącą sekcję rytmiczną złożoną z perkusji Michała Br yndala i kontrabasu Wojtka Mazolewskiego. Album przypomina popularne w ostatnich latach wydawnictwa unpug ged i łączy impresjonistyczną szczerość z perfekcyjnie dopracowanym repertuarem. Wojtek Mazolewski wymarzył sobie nagranie płyty z jak najmniejszą ingerencją nowoczesnych środków technicznych. W dobie sampli, dubli, nakładania ścieżek i zaawansowanego masteringu piątka muzyków wielokrotnie wspólnie spotykała się w studio nagrań w warunkach podobnych do tych, w jakich ponad pół wieku temu nagrywały takie legendy jazzu jak John Coltraine i Miles Davis. W ciągu dwóch lat rejestrowano starannie dobrany materiał bez wprowadzania jakichkolwiek poprawek. Taki sposób pracy artystów połączony z analogową obróbką dźwięku dał efekt prawie koncertowej spontaniczności pozwalający słuchaczowi na wyłapywanie naj-

mniejszych detali, które słyszalne są jedynie w nagraniach na żywo. Uzyskano w ten sposób brzmienie, które do tego stopnia przypomina akustyczne nagrania na żywo, że podczas pierwszego przesłuchiwania krążka kilkukrotnie zamiast na rozpoczęcie kolejnego utworu, oczekiwałem na oklaski. Album jest umiejętnie poskładaną mozaiką melodyjnej harmonii z ostrą free jazzową agresją, sprawiającą momentami wrażenie yassowego zaplątania. Łagodne kompozycje Pla ne ta Gu zi ków, Księż nicz ka nr 9 i 10 i Je dy nak przeplatane są agresywnymi freestyle’owymi utworami Ka czeń ce i Po życz stó wę. Wojtek zebrał grupę znakomitych instrumentalistów. W ich grze słychać olbrzymią pasję i towarzyszące im emocje, a analogowy sprzęt, na jakim nagrywany był album, pozwala te emocje zauważyć znacznie lepiej, niż jest to możliwe w cyfrowo poprawionych i posiadających komputerowo wygenerowane dźwięki. Taśma magnetofonowa, podobnie jak przeżywająca swój renesans płyta winylowa to nośniki, które mimo iż nie są tak technicznie doskonałe jak nowoczesne dyski, płyty CD czy karty pamięci, gwarantują uzyskanie brzmienia o wiele bardziej przestrzennego i posiadają to nieuchwytne „coś”, co koneserzy starych płyt zwykli określać duszą.

Wydawca płyty Mystic Production podarował Czytelnikom „Nowego Czasu” trzy płyty. Prosimy przesyłać zgłoszenia na adres: redakcja@nowyczas.co.uk do 31 stycznia 2012.


|17 nowy czas | 19 stycznia 2012

kultura

Sławomir Orwat

T

o jed na z naj bar dziej ta jem ni czych i fa scy nu ją cych po sta ci, ja ką spo tka łem na szla kach mo ich mu zycz nych wę dró wek. W 2004 ro ku ukoń czy ła wy dział wo ka li sty ki jaz zo wej Aka de mii Mu zycz nej w Ka to wi cach i jesz cze w tym sa mym ro ku za ję ła dru gie miej sce na pre sti żo wym fe sti wa lu jaz zo wym Zło ta Tar ka w War sza wie. Od kil ku lat miesz ka w Lon dy nie i czę sto wy stę pu je, zwłasz cza w Jazz Ca fe POSK oraz in nych klu bach jaz zo wych. Usły sza łem ją po raz pierw szy 30 li sto pa da 2009 ro ku pod czas an drzej ko wej AR Te rii „No we go Cza su”. Po ja wi ła się pod ko niec wie czo ru i przy akom pa nia men cie gi ta ry Lesz ka Ale xan dra swo im moc nym i nie zwy kle eks pre syj nym gło sem ocza ro wa ła pu blicz ność. Dra pież na i nie zwy kle sil na. Ta ki ob raz Do mi ni ki Za chman za bra łem ze so bą do do mu. Ta ka oso bo wość fa scy nu je, ale tak że onie śmie la. Po po wro cie szu ka łem w in ter ne cie jej na grań. Nie zna la złem i… nie mo głem zro zu mieć, jak to moż li we, że wo ka list ka ob da rzo na tak zna ko mi tym gło sem nie wy da ła jesz cze na wet sin gla. Pra wie rok póź niej, 20 wrze śnia 2010 ro ku po now nie zo ba czy łem Do mi ni kę w pod zie miach ko ścio ła St Geo r ge the Mar tyr. Na AR Te rię przy wio zła ze so bą fran cu skie go sak so fo ni stę Oli Ar lot to i ja poń skie go gi ta rzy stę Yuji ro Wa dę i po now nie ocza ro wa ła pu blicz ność, ale nie by ła już tak dra pież na, jak w re per tu arze blu eso wym. Wi dać by ło, że po szu ku je swo je go miej sca, a jaz zo wa sty li sty ka bar dzo jej od po wia da. Za pa mię ta łem szcze gól nie Pieśń nad Pieśniami w jej

Tak jak początkowy Newcome r uchyla jedynie rąbka t ajemnicy całego pr zedsięwzię cia, tak utwór tytułowy stanowi j ego szczytowy moment. Znakomit y dialog Joanny Dudy i Marka Pospieszalskiego w rewelacyjnej asyście kontrab asu i pe rkusji z zamykającym w klamrę mot ywem szalone go galopu to ab solutny hit t ego krążka. Poważny wkład twórczy w pows tanie tego albumu wniosła wspomniana j uż Joanna Duda, która je st kompozytorką Ob ertasa i Populacji sikorek oraz współkompozytorką kilku innych utworów tego krążka. Joanna Duda, podobnie jak znakomit y pianis ta j azzowy Leszek Możdżer, którego wkrótce usłyszymy w Londynie na żywo, ukończyła Akademię Muzyczną w Gdańsku. Wsłuchany w kojące dźwięki dubowej wersji Newcomera zachęcam do blisko godzinnej jazzowej uczty w towarzystwie kwintetu Wojtka Mazolewskiego. Zapewniam, że z każdym wysłuchaniem płyta odsłania nowe tajemnice, których nie słychać podczas wcześniejszych odtwarzań.

Sła womir Or wat

DOminika Zachman – wokalistka z duszą prze pięk nej i nie zwy kle sub tel nej in ter pre ta cji. Kie dy 8 lip ca 2011 je cha łem do Jazz Ca fe POSK na jej re ci tal, roz my śla łem o tym, ja ką Do mi ni kę zo ba czę tym ra zem. Już pierw szy utwór wy wo łał bu rzę okla sków. Da ło się wy czuć, że ar tyst ka zna la zła wresz cie zło ty śro dek. Z obu źró deł za czerp nę ła to, co naj le piej pa su je do si ły i bar wy jej gło su. Swin gu ją cy, jaz zo wy fe eling oraz ska to we im pro wi za cje umie jęt nie po łą czy ła z blu eso wą dra pież no ścią. – Je stem nie tyl ko wiel bi ciel ką jaz zu. So ul i blu es rów nież są mi bli skie. Mam na dzie ję, że kie dy już na gram swój al bum, znaj dą się na nim rów nież ka wał ki blu eso we z do miesz ką so ulu. Choć sa ma nie kom po nu je, po sia da zdol ność wła ści we go do bo ru re per tu aru. – Nie po tra f ię pi sać mu zy ki. Ni gdy nie my śla łam o tym, ani ni gdy te go nie pró bo wa łam. Uwa żam, że są lu dzie, któ rzy ro bią to le piej – przy zna je. Lip co wy wy stęp Do mi ni ki w POSK -u, po mi mo że był zna ko mi ty, oka zał się je dy nie roz grzew ką przed dwu dnio wym jam ses sion pod czas AR Te rii, któ ra od by ła się kil ka dni póź niej. To, co naj bar dziej po dzi wia łem w jej śpie wie, to swo bo da w na wią zy wa niu sce nicz ne go dia lo gu z in stru men ta li sta mi. Do mi ni ka, ni czym or kie stro wy dy r y gent wy zna cza ła so lów ki, im pro wi zo wa ła, przy spie sza ła lub zwal nia ła tem po, płyn nie prze cho dząc z jed nej fra zy w dru gą. A dru gie go dnia AR Te rii uj rza łem jej zu -

peł nie no we ob li cze. Włą cza jąc się w fol ko wą im pro wi za cję za ini cjo wa ną przez Sa bio Ja nia ka, od naj dy wa ła w so bie zu peł nie no we ob sza r y moż li wo ści, któ re za sko czy ły nie tyl ko wi dow nię, ale praw do po dob nie ją sa mą. Czu łem, że czer pie z te go ra dość, któ ra udzie li ła się tak że ze bra nej na sa li pu blicz no ści. Do mi ni ka Za chman po tra f i zdo by wać ser ca nie tyl ko słu cha czy, ale co nie zwy kle waż ne, rów nież wy stę pu ją cych z nią mu zy ków. Mu zy cy dla niej to in dy wi du al no ści, któ re po tra f ią od na leźć har mo nij ne współ brz mie nie i po sia da ją umie jęt ność im pro wi zo wa nia. Kon tra ba si sta Mao Yama da po wie dział: – Dla Do mi ni ki waż na jest szcze rość i nie jest ła two na mó wić ją do za śpie wa nia cze goś, z czym się nie utoż sa mia. Ona mu si czuć, że chce się pod pio sen ką pod pi sać. Mu zy kiem, z któ rym współ pra cu je naj dłu żej jest Yuji ro Wa da. Ten wir tu oz gi ta ry do strze ga w jej śpie wie pre dys po zy cje do od da wa nia smut ku i me lan cho lii.

Czy speł nią się ma rze nia mo je (a tak że du że go gro na jej wiel bi cie li) i Do mi ni ka w 2012 ro ku na gra swój pierw szy al bum? – Pra cu ję nad tym. Te raz to tyl ko kwe stia do bra nia utwo rów. Je stem w sto sun ku do sie bie dość kry tycz na i wy ma ga ją ca. Je śli mi się coś po do ba, je stem w sta nie pójść za tym w ogień. Je że li mam wąt pli wo ści, wo lę po cze kać. Dla te go tak dłu go trwa ją przy go to wa nia do na gra nia al bu mu. Roz wi jam skrzy dła. Pra cu ję ze zna ko mi ty mi mu zy ka mi. Jazz jest bar dzo doj rza ły, więc ja też doj rze wam. Trze ba być bar dzo kon se kwent nym i cier pli wym w tym, co się ro bi. Mam po mysł na sie bie i do sko na le wiem, w ja kim kie run ku pój dę. Oby ten opty mizm za pro wa dził Do mi ni kę na Mon treux Jazz Fe sti val, Jazz Jam bo ree i in ne zna ne fe sti wa le. Ży czę jej te go i ufam, że wkrót ce bę dę mógł na łamach „Nowego Czasu” zamiescić re cen zję jej de biu tanc kiej pły ty.


18|

19 stycznia 2012 | nowy czas

kultura

RARYTAS Regina Wasiak-Taylor

Książka Szanowna i Droga Pani. Listy do Mai Cybulskiej Ryszarda Demela może sprawić wiele przyjemności, a przy tym od początku zaciekawia. I adresat, i nadawca listów to postaci o wyjątkowej błyskotliwości umysłu, dwie barwne osobowości przejęte pasją pracy twórczej, a zarazem życzliwe sobie i światu. Co więcej, oba nazwiska wpisały się w obszar kultury polskiej diaspory. Ryszard Demel jest artystą z zawodu i powołania, a z szerokich zainteresowań: pisarzem, dokumentalistą, nauczycielem, romanistą, miłośnikiem Padwy. Maja Cybulska – krytyk literacki, biografistka, poetka – znana jest dobrze czytelnikom polskim w Wielkiej Brytanii przede wszystkim dzięki prowadzonej na łamach „Dziennika Polskiego” rubryce poświęconej nowościom wydawniczym. Od blisko 30 lat publikuje omówienia swoich wybranych lektur, które nazwałabym gawędami, dzięki osobistemu tonowi i potoczystości wypowiedzi, klarownie wyłożonej myśli, bogatej polszczyźnie. Jest od dawna wypróbowanym drogowskazem, co czytać i dlaczego. Jednak tym razem to nie Maja Cybulska będzie wystawiała książce oceny, ale ja postaram się zachęcić państwa do książeczki Ryszarda Demela. Używane zdrobnienie nie ma, broń Boże, umniejszyć jej znaczenia – mówi jedynie, że to wydawnictwo niezbyt grube, liczy 80 stron wypełnionych nie tylko listami, ale przypisami, uwagami, rysunkami artysty i fotografiami, słowem jest to zachęcający bogactwem rarytas literacki. Listów jest 31, adresowanych do Mai Cybulskiej, wprawdzie bez jej odpowiedzi, ale za to z jej przypisami mającymi niewiele wspólnego z suchym stylem królującym w pracy dokumentacyjnej. W artykule wstępnym szkicuje sylwetkę Ryszarda Demela rzucając więcej światła na tę znajomość, hartowanie się wzajemnego szacunku i przyjaźni. Początek ich korespondencji jakże jest typowy dla moli książkowych: Maja Cybulska przeglądając archiwa emigracyjne natrafiła na prace o znanym pisarzu emigracyjnym, Sergiuszu Piaseckim, którym się interesowała, autorstwa Ryszarda Demela. Pod koniec 1987 rozpoczęła się między nimi wymiana listów dotycząca zmarłego w 1964 pisarza, o ty-

le ciekawsza, że spadkobiercą spuścizny pisarskiej Piaseckiego oraz całego archiwum został jego sąsiad i przyjaciel z Hastings, właśnie Ryszard Demel. Z informacji listowych oraz przypisów dowiadujemy się o pierwszej fascynacji Demela lekturą Kochanka Wielkiej Niedzwiedzicy, a potem poznajemy okoliczności jego pierwszego spotkania z Piaseckim. Nawet dla czytelników słabo orientujących się w zawiłych losach pisarza już kilka faktów ujawnionych w listach podsyca ciekawość i zapala do głębszego poznania. Dla Ryszarda Demela znajomość z Piaseckim miała te poważne konsekwencje, że jako spadkobierca woli zmarłego czuł obowiązek pisania o tym zupełnie wyjątkowym pod każdym względem autorze, nie rozumianym przez środowisko, a przy tym nieufnym i zamkniętym. Z kolei znajomość

ze świetną dokumentalistką, szczodrze przekazującą uwagi i rady, pozwoliła Demelowi wzbogacać warsztat i – jak sam to kilkakrotnie podkreślił – wydawać coraz to lepsze prace i książki. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że jest to główny wątek tematyczny listów. Sztuka epistolarna, jak żadna inna odsłania charakter i losy korespondentów, często ich sprawy prywatne, sekrety, pozwala czytelnikowi wejść w obszary zarezerwowane dla najbliższych. Z listów Ryszarda Demela do Mai Cybulskiej wyłania się obraz człowieka niezwykle czynnego, twórcy o ogromnej pracowitości, szerokich zainteresowaniach, poświęcającego czas sztuce i nauce, ale także oddanego rodzinie – dla niej gotowego do daleko idących wyrzeczeń. I to jest pierwsze odkrycie intymności tej korespondencji, dość nieoczekiwane, ponieważ adresata i nadawcę łączą więzy li tylko „szanownej i drogiej” znajomości, zadzierzgnięte w późnym okresie życia. Niewielka książka ukazuje spory kawałek biografii autora, przede wszystkim trudy i skalę jego dokonań, upór i cierpliwość w pokonywaniu przeciwności. Ryszard Demel należy do uczniów Mariana Bohusza-Szyszki z czasów pobytu obu artystów w Rzymie w latach 1945-1946, kiedy dzięki staraniom władz 2. Korpusu utalentowana mlodzież polska mogła kształcić się w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych we Włoszech. Potem w Anglii kontynuował studia w Sir John Cass Institute of Art and Diesign, następnie na Wydziale Scenografii w Slade School na Uniwersytecie Londyńskim, a w 1951 ukończył Central School of Arts and Crafts. Byl obecny w życiu polskiego Londynu: prowadził Studio Aktu przy Studium Malarstwa przy Konfraterni Artystów, współpracował z teatrem Niebieski Balonik Wiktora Budzyńskiego, z Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie (gdzie się doktoryzował z Piaseckiego w 1981), brał udział w wystawach Grupy 49, wszedł do Group 59. W listach zwierza się Mai Cybulskiej z chęci udokumentowania nie tylko tego środowiska plastycznego, w którym niejedną rzecz stworzył i pozostawił, ale również wojennej i żołnierskiej drogi swojego pokolenia. Również i to jego życzenie nie skończyło się na dobrych chęciach, ale zostało zmaterializowane w postaci publikacji, wywiadów i filmów. Od początku pracy artystycznej interesował się techniką witrażu, pogłębiał jej arkana w pracowni cenionego już wówczas Josepha Nuttgensa w High Wycombe. Po wyjeździe z Anglii w 1962 zamieszkał w Padwie, mieście rodzinnym swojej żony, Anny Parisi. Dla Katedry Padewskiej stworzył pięć monumentalnych witraży refrakcyjnych, które niewątpliwie wieńczą jego długoletnią karierę artystyczną i wprowadzają jego nazwisko (dla Włochów – Riccardo Demel) do historii miasta. O tym, że sławnych

Nie wiem, który aparat jest najlepszy. Wiem, które zdjęcia są dobre…

Ukończył studia na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu, na Wydziale Nauk o Żywności. Przypadek? Chyba nie, skoro biochemię, fizykę kwantową i inżynierię molekularną nazywa swoim hobby. Przeciętny śmiertelnik od takiej terminologii dostaje gęsiej skórki i szerzej otwiera oczy, bo czarna magia wydaje się być bardziej zrozumiała. Jego znajomi zdradzili pewien sekret, który utwierdza mnie w przekonaniu, że czarami się jednak zajmuje... W domowym zaciszu warzy wyborne mikstury, które przelewa w butelki, a tym samym wywołuje uśmiechy na twarzach. Taka jest kolej rzeczy: najpierw wywołać, potem utrwalić. Piotr Apolinarski na co dzień jest fotoreporterem. Jego zdjęcia można zobaczyć w gazetach i czasopismach, tak w Polsce jak i w Wielkiej Brytanii. Współpracuje z radiem, agencjami prasowymi, prowadzi warsztaty dla młodych adeptów fotografii. Na jednym z portali społecznościowych jest czynnym członkiem grupy Nie Fotografuję za Darmo, jednak wbrew pozorom udziela się charytatywnie w różnych projektach. Dużo podróżuje, a ze świata przywozi dobre zdjęcia i ciekawe historie.

Piotr to zwolennik starej analogowej szkoły fotografii i zdeklarowany przeciwnik Photoshopa. Twierdzi, że jeśli zrobi się dobre zdjęcie, to nie ma potrzeby ingerować w obraz narzędziami do postprodukcji. Zapytany o przepis na dobre zdjęcie nie odsyła do internetu, ale do książek i wydań albumowych traktujących o kompozycji, użyciu światła, kanonach piękna. Są prawa i zasady w fotografii, a Apolinarski większość zna na pamięć i opowiada o nich z prędkością karabinu maszynowego. Równie dynamicznie prowadzi towarzyskie dyskusje co samochód. Pewny siebie, błyskotliwy i rzeczowy. Są też i tacy, którzy twierdzą, że gburowaty i zarozumiały. Jeżeli powiesz Piotrowi, że podobają ci się jego zdjęcia, licz na pytanie: dlaczego? To samo pytanie zadaje delikwentowi, gdy ten wyrazi swoją dezaprobatę. W taki oto sposób wciąga swoje „ofiary” do dyskusji. W przypadku, gdy rozmówca nie sprawdza się konwersacyjnie, Apolinarski funduje wykład. Lubi mówić i mówi dużo, ale zawsze z sensem i konkretnie. Potrafi głośno skrytykować, bo wie, że konstruktywna krytyka przynosi więcej korzyści niż

poklepywanie po plecach. Gdy myślę „Apolinarski”, w głowie wyświetla mi się wielki baner: Marmite. Love it or hate it. Zyskuje przy bliższym poznaniu.

Monika S. Jakubowska

Jeśli zrobi się dobre zdjęcie, to nie ma potrzeby ingerować w obraz narzędziami do postprodukcji


|19

nowy czas | 19 stycznia 2012

kultura Fot. Wojciech A. Sobczyński

Polaków kształconych i mieszkających w Padwie było w ostatnich stuleciach kilku, przypomniał Riccardo w 2004 inicjując wmurowanie tablicy upamiętniającej pobyt Jana Kochanowskiego, którego przed Włochami nazywa „polskim Petrarką”. Po lekturze listów Demela do Mai aż się prosi, aby sparafrazować słowa wieszcza „Ktokolwiek jesteś..” w padewskiej stronie zajrzyj do Katedry, gdzie w krypcie na 25 metrach kwadratowych wiszą: Madonna e Bambino, San Antonio di Padwa, San Prosdocimo, Santa Giustina, San Daniele – a serce ci urośnie z dumy. Te piękne witraże stworzył Polak. Riccardo Demel od blisko 50 lat mieszka na ziemi przyjaznej i wybranej, co łatwo wyczytać z tej korespondencji opowiadającej z wielką sympatią o sztuce i kulturze włoskiej, z którą blisko obcuje (pracownia Demela mieściła się w wozowni Galileusza), o której pisze ze znawstwem, często wprowadzając polskie wątki. Dla Mai Cybulskiej cały ten śródziemnomorski świat Demela to jak odbicie w lustrze jej własnych fascynacji i upodobań. Podczas dwóch spotkań z artystą we Włoszech, przez którego ona i mąż Patrick byli troskliwie oprowadzani i obwożeni, z łatwością odnajdywała w literaturze europejskiej ślady peregrynacji znanych pisarzy i artystów po ziemi Petrarki, Dantego czy Galileusza (o czym czytali później jej czytelnicy w prasie emigracyjnej i krajowej). W książce Szanowna i Droga znalazłam rzadkie już cechy pisarstwa, które mnie jak magnes do niej przyciągnęły: elegancki ton korespondencji, maniery nadawcy sięgające przedwojennego kodeksu wychowania, jego kurtuazja i atencja, renesansowe spojrzenie na życie i sztukę, miłe poczucie humoru. Niedługie listy – z masą ładunku informacyjnego, który w żadnym wypadku nie przytłacza, ale angażuje – centralnie plasują postać adresatki. To zdumiewające, że pomimo braku listów Mai, tak wiele o niej wiemy i dowiadujemy się z uwag, życzeń, próśb a nawet zaklęć („aby Ci zbrzydły papierosy”). Wiemy, że wydała książkę o Wacławie Iwaniuku i rozmowy z Gliwą, jakie były wzloty i upadki prowadzonej przez nią rubryki W moich oczach. Te listy czyta się z przyjemnością i zainteresowaniem, bo zawierają również plastyczne elementy, pojawia się w nich myszka, która straszyła Maję we Włoszech, jej kotek Hannibal „wdający się w ciągłe bójki” i wielce zabawny zwierzyniec Demela, artystycznie wycyzelowany, tzw. bestiariusz. I pomysleć, że takie publikacje wkrótce z naszego rynku księgarskiego znikną, ponieważ coraz mniej jest na świecie dżentelmenów, autorów-pedantów z nienagannymi manierami, a pisanie listów wychodzi z mody, wypiera je komunikacja elektroniczna – mutanty internetowe i komórkowe bez wdzięku i reguł. Za książeczką przemawia jeszcze jej staranna redakcja, wypieszczona szata graficzna, dobry wybór papieru i czcionki w wydawnictwie cenionym przez emigrację, tj. w rzeszowskiej Frazie. Listy wyszły w 2010; w 2011 Ryszard Demel ukończył 90 lat, a jego młodsza korespondentka Maja Cybulska obchodziła – mam nadzieję, że z pompą – też swoje okrągłe urodziny. Obu Jubilatom wypada pogratulować książki i życzyć ad multos felices annos! * Ryszard Demel, Szanowna i Droga. Listy do Mai Cybulskiej, Biblioteka Frazy, Rzeszów 2010 (pojedyncze egzemplarze w księgarni POSK-u)

Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie zaprasza na spotkanie z nagrodzonymi w 2011 roku pisarzami: ks. dr. Januszem Ihnatowiczem (USA) – poetą, prozaikiem, tłumaczem, wykładowcą uniwersyteckim; prof. dr. Marią Delaperrière (Francja) – dyrektorem sekcji polonistyki w Instytucie Języków w Paryżu, Edwardem Zymanem (Kanada) – poetą, prozaikiem, krytykiem literackim, wydawcą, Niedziela, 29 stycznia, godz. 17.00 Sala Malinowa w POSK-u Wstęp: wolne datki Lampka wina

Barry Flanagan Leaping Hare, 1980

Barry Flanagan A nose in repose

SUKCES I FIASKO DOBREJ WYSTAWY Wojciech A. Sobczyński

O

rganizatorzy wystaw marzą o takim sukcesie, jakim cieszy się pokaz Leonarda da Vinci w National Gallery. W dużym stopniu uzależnione jest to faktem, że publiczność darzy starych mistrzów ogromnym zaufaniem wynikającym z głęboko zakorzenionego przekonania o estetycznych, historycznych i technicznych zaletach ich spuścizny. Nowi mistrzowie mają o wiele mniej zdefiniowany układ. Statystycy określają takie zjawisko według formuły: 10 proc. zdecydowanych zwolenników, których zainteresowania są stałe i którzy przyjdą na każdą wystawę; 10 proc. przeciwników, których upodobania są zdefiniowane dogmatycznie. Pozostałe 80 proc. to zróżnicowana grupa – o nią zabiegają kuratorzy – skłonna do odwiedzenia galerii czy muzeum tylko w wyjątkowych przypadkach, często stymulowanych sensacją bądź też unikatowością wydarzenia. Przykładem wystawy o rekordowo niskiej frekwencji jest niedawno otwarta w Tate Britain prezentacja twórczości Barry Flanagana (1941-2009). To fiasko jest wypadkową nietrafnych przewidywań. Choć Flanagan był jednym z czołowych artystów brytyjskich, jego śmierć nie została odnotowana w massmediach, a on sam nie wywoływał sensacyjnych kontrowersji. Pozycję jednego z najpopularniejszych rzeźbiarzy ostatnich dekad zawdzięczał szczególnemu tematowi „tańczącego zająca”. Można zaryzykować twierdzenie, że nie ma handlarza sztuki współczesnej na Wyspach Brytyjskich, który by nie miał na liście swoich ofert jednej z wersji tej atrakcyjnej kompozycji. A wersji odlanych w brązie było wiele – od miniatur po giganty. Naturalistycznie przedstawione, a jednocześnie bardzo antropomorficzne zające stoją zwykle na tylnych łapach, uchwycone w tanecznym ruchu lub radosnym podskoku. Czasem ustawione są na zaskakujących obiektach, jak na przykład na postumencie w kształcie kowadła lub na

ogromnym hełmie. Czasem ustawione są bezpośrednio na trawie i w swojej prostocie nawiązują do dobrych tradycji brytyjskiej rzeźby parkowej. Kiedy je oglądałem wiele lat temu, w dość wczesnych wersjach, wydawało mi się, że jest to zbyt komercyjny zabieg, szczególnie że brytyjska rzeźba plenerowa zdominowana była nadal pracami Henry Moora czy Barbary Hepworth, nie mówiąc już o Anthony Caro, w których wizualne przeżycia tworzyła geometryczna abstrakcja i charakter materiału. Patrząc z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że Flanagan nie mógł ignorować złotej żyły, na którą trafił. Zamożni miłośnicy rzeźby, którzy do tej pory ustawiali w prestiżowych miejscach czystą formę Hepworth, zmienili kierunek swoich upodobań i zapragnęli mieć „tańczące zające”. To dowód na to, że moda i koniunktura w takim samym stopniu dotyczą kreatywności haute couture, jak i intelektualnego tygla współczesnej sztuki. Co więc tłumaczy pustki na wystawie Flanagana? Wystawa jest świetna, zwłaszcza dla tych, którzy znają ten okres poszukiwań fundamentalnych symboli czerpanych z naturalnych form i charakteru materiału. Są tam surowe drewniane belki ustawione w proste formy. Są też kamienie, których powierzchnia poddana jest tylko minimalnej interwencji dłuta, a piasek układa się w kopiec, którego kształt wynika z podstawowych praw natury. Wzbogacony jednak o jakiś dodatkowy znak, który świadczy o ingerencji twórczej ręki człowieka. Naturalny kolor materiału, proste cięcia, bryła i proch – to przykłady języka artysty. „Zające” w brązie były boczną drogą Flanagana, główny nurt jego myśli podążał w zgoła innym kierunku. Prezentowany w Tate opis jego wystawy z dawnych lat można by czytać jak książkę kucharską szalonego alchemika. Przykład: weź kilka jutowych worków o prawie metrowej średnicy i około dwumetrowej długości; zamocz każdy z osobna w różnych farbach, wypełnij jeden piaskiem, drugi ryżem, a pozostałe jeszcze czymś innym. Ustaw je w pionie, przywołując w ten sposób echo megalitycznych struktur dawnych kultur. Tak właśnie „patrzy” współczesny człowiek na prehistoryczne Stonehenge czy egipskie piramidy, gdzie kluczową rolę odgrywały materiał, kształt, rozmiar i geometria. Współczesny artysta często odwołuje się do takich środków wyrazu prowokując nas do analitycznej refleksji. Wydaje mi się, że w taki sposób pracowali kiedyś Constantin Brancusi albo Hans Arp. Wychodząc z diametralnie różnych twórczych założeń, każdy z nich dochodził do prostoty i piękna czystych form. Podobnie jak poeta, który poprzez słowa prowokuje skojarzenia, tak i artysta usypując kolorowy kopiec z piasku zaprasza nas do odczytania prostych prawd, których głębia zawarta jest w samym akcie poznania. Cynik zapewne zada pytanie: „I co z tego?! Każdy potrafi zrobić kleks na papierze”. Odpowiedź jest lakoniczna – spróbuj... Jeśli potrafisz zrobić taki kleks, jaki zaobserwowałem na wystawie Gabriela Orozco czy na kamieniach Flanagana, to przyjmij moje gratulacje i wytrwaj w swej pracy. Rozpoznanie różnic pomiędzy pozorami a prawdą jest trudne. Poznanie języka sztuk pięknych wymaga praktyki obcowania z dziełem. Tak zawsze było i będzie. Jak modlitwa z różańcem, jak medytacyjna mantra, która zbliża nas do sedna tego, co pozornie wydaje się być ukryte. To poznanie jest w zasięgu prawie każdego oka wrażliwego na piękno zawarte w sztuce. Tylko pozornie jest ono łatwiejsze, kiedy patrzymy na dzieła starych mistrzów.


20|

19 stycznia 2012 | nowy czas

pytania obieżyświata

Co dziś robią Majowie? Włodzimierz Fenrych

W

iadomo, że dwa tysiące lat temu budowali wspaniałe świątynie z kamienia. Na ścianach tych świątyń wykuwali napisy, których dziś nikt tak naprawdę nie potrafi odczytać. Liczyli systemem dwudziestkowym i znali pojęcie zera. Obserwowali gwiazdy i opracowali znakomity kalendarz. Ten kalendarz nie tylko liczy dni, ale też przewiduje, co się w przyszłości zdarzy. Na przykład na 2012 rok ery chrześcijańskiej przewidywane są jakieś straszne wydarzenia. Nie wiadomo jednak jakie to mają być wydarzenia, bowiem pół tysiąca lat temu przyjechali do kraju Majów Hiszpanie i spalili wszystkie stare indiańskie księgi i dawna mądrość została zapomniana. Trzy księgi, dosłownie trzy, ocalały z tego spustoszenia i wywiezione zostały do Europy, ale i tak nie ma już nikogo, kto by je potrafił odczytać. Opuszczone zostały wielkie świątynie z kamienia i wkrótce zarosły dżunglą. A Majowie? Gdzie są Majowie? Co dzisiaj robią? Ja postanowiłem naocznie się przekonać, co robią dziś Majowie i w tym celu pojechałem w góry Gwatemali. I mogę wam o tym opowiedzieć. Zacznę od pierwszego wrażenia. Otóż Majowie generalnie robią wrażenie wieśniaków. Stwierdzeniem tym nie mam zamiaru nikomu uchybiać, ale faktem jest, że Majowie robią wrażenie warstwy chłopskiej powoli wchodzącej w nowoczesną gospodarkę, trochę jak na polskiej „ścianie wschodniej” w latach sześćdziesiątych. Powoli zmienia się budownictwo, znikają tradycyjne strzechą kryte chaty, na ich miejsce wchodzą betonowe domy kryte falistą blachą albo i dachówką. Budowa nowych domów finansowana jest z saksów, czyli w tym przypadku z nielegalnej pracy w Stanach. Ale powtarzam, nie chcę nikomu uchybiać. Fakt, że Majowie przetrwali jako liczący kilka milionów lud o własnej kulturze i mówiący własnym językiem wiąże się właśnie z tym, że są to wieśniacy. Podstawą żywienia była zawsze kukurydza wyhodowana na własnym polu. Ich istnienie nie zależało od pogłowia zwierzyny w kurczącym się lesie. To jest właśnie siła wieśniaków – Majowie jedli to, co sami wyprodukowali, i dlatego przetrwali. Dawne budownictwo zanika, w kilku miejscowościach powiedziano mi, że jeszcze dwadzieścia lat temu większość domów była kryta strzechą, ale dziś już mało gdzie. Ale trochę starych domów się zachowało i niektóre z nich dane mi było odwiedzić. Ich konstrukcja zależy od klimatu. W górach Gwatemali mają one grube ściany z niewypalonej cegły, w dżungli Jukatanu jest to raczej przewiewna konstrukcja drewniana, ale zawsze jest to dom o jednym wnętrzu, niepodzielony na pokoje. W górach dom jest zwykle prostokątny, z podcieniami od przodu, na Jukatanie oba końce prostokąta są

Majka podczas tkania misternego wzoru

zaokrąglone, czyli krótsze ściany tworzą jakby dwie apsydy. Na Jukatanie śpi się w hamakach rozwieszanych w poprzek wnętrza; jak powiadają tamtejsi Indianie – Majowie w hamakach się rodzą i w hamakach umierają. W górach natomiast, gdzie jest chłodniej, śpi się w wielkich łóżkach – jedno takie starcza dla całej rodziny. Majowie żyją z uprawy roli. Ale uprawiają ją na swój majski sposób. Zaskakuje on przybysza z Europy, bowiem na jednym polu uprawiane są trzy płody jednocześnie: kukurydza, fasola i dynia. Fasola pnie się po kukurydzy, a dynia płozi się pomiędzy nimi. Czytałem wcześniej o tym, że tak uprawiali te trzy płody Irokezi w dawnych czasach, ale nigdy tego dotąd nie widziałem. Kukurydza i fasola to podstawa żywienia Majów. W wyższych strefach gór, zwłaszcza tam, gdzie kukurydza się nie udaje, uprawia się również ziemniaki, ale kukurydza to podstawa. Kukurydza ma kilka odmian, cztery podstawowe to biała, żółta, czerwona i czarna. Kaczany się suszy i wiesza pod dachem, a następnie zużywa w miarę potrzeby. Każdego wieczoru wyłuskane ziarna, przeznaczone na następny dzień, moczone są w wodzie, a następnego dnia mielone na ciasto. Tradycyjnie do tego celu używane były małe ręczne żarna (widziałem takie nawet w sprzedaży na rynku, co świadczy o tym, że ktoś je nadal jeszcze stosuje), ale wszędzie gdzie ja byłem do tego ce-

lu używana jest maszynka do mięsa. Rano kobiety pieką tortille na gorącej blasze. Gorące tortille podawane są do każdego posiłku, zawinięte w serwetkę, w koszyku stojącym obok talerza. Do każdego posiłku podawana jest też czarna fasola. Tortille z kukurydzy i czarna fasola są dla Majów tym, czym dla nas chleb z masłem. Oprócz tego do posiłków podaje się na przykład jajecznicę albo zupę z pływającymi w niej kawałkami mięsa i dyni. W górach Gwatemali niemal wszystkie kobiety ubrane są w tradycyjne indiańskie stroje. Oczywiście istnieje również tradycyjny ubiór męski, ale używany bardzo rzadko i tylko przez starsze osoby w co bardziej odległych wsiach. Wyjątkiem jest wieś Todos Santos w górach Chucumatanes, tam niemal wszyscy faceci ubierają się w tradycyjne koszule i spodnie. I jeszcze pewnie długo będą się w nie ubierać, bo wieść o tym się rozniosła i teraz te ludowe stroje są atrakcją turystyczną dla Gringów. Gringowie chcą oczywiście takie koszule kupić dla siebie, stąd praca dla szwaczek i tkaczek. Koszule są z ręcznie tkanych materiałów, podobnie zresztą jak kobiece bluzki i spódnice. Tkanie to zajęcie kobiece. Każdego popołudnia kobiety siadają w podcieniach domów i tkają. Nie mają maszyn tkackich, tkają tradycyjną indiańską metodą. Indiańskie krosna można zwinąć i odłożyć do kąta, rozwija się je tylko do pracy: jeden koniec zawiesza się na haku pod dachem, drugi koniec przypięty jest do pasa, na

którym tkaczka siedzi. Tkane są w ten sposób bardzo misterne wzory z różnokolorowego włókna. Każdy region, a nawet każda wieś ma swój wzór kobiecych bluzek. Istotnie, kiedy byłem we wsi Todos Santos wszyscy byli ubrani tak samo, wyglądali jak w kolorowych mundurkach, natomiast w miastach, gdzie przyjeżdżają ludzie z różnych miejscowości, kobiece ubiory to istna orgia barw. W niektórych miejscach ubiory są oznaką sprawowanej funkcji. Tak jest w stanie Chiapas w południowym Meksyku, gdzie Indianie mają sporą autonomię i rządzą się tradycyjnym systemem. Tam władze miasta w czasie sprawowania swoich funkcji noszą charakterystyczne ubiory: czarne kudłate poncza oraz kapelusze z czerwonym kutasem. Ubiory indiańskich urzędników są egzotyczne, ale w Europie sędziowie też się ubierają w śmieszne togi albo i peruki, a kardynałowie mają kapelusze z kutasami. Ciekawe natomiast jest to, że tradycyjni kapłani Majów do odprawiania ceremonii nie zakładają żadnych specjalnych szat. Byłem obecny przy kilku ceremoniach całopalnych i za każdym razem odprawiający ceremonię kapłan ubrany był najzupełniej po cywilnemu, a czasem jak chłop, co właśnie przyszedł z pola. Użyłem tu określenia „kapłan” zamiast częściej używanego słowa „szaman”. Tradycyjne ceremonie Majów niewiele mają wspólnego z szamanizmem. Syberyjscy szamani wpadają w trans, czyli stan psychiczny niedostępny większości zwykłych ludzi, tymczasem u Majów jedynym stanem psychicznym odróżniającym kapłanów od zwykłych ludzi jest głęboka wiedza. Jeden z nich, zapytany jak długo trwa nauka powiedział mi, że jeśli uczeń jest bystry, to co najmniej dwa lata. Jest to wiedza dotycząca tego, jak odprawiać ceremonie, ale także kiedy jest na nie najlepsza pora, co wiąże się ze znajomością tradycyjnego kalendarza Majów. Muszą także znać najlepsze miejsca do ceremonii, a zatem znają topografię kraju, zwłaszcza jego miejsc świętych. Wiedza się liczy, ubiór nie ma znaczenia. No ale dlaczego taki nie ma ceremonialnych szat? Majka mu nie utka?

Kapłan majów podczas ceremonii całopalnej


|21

nowy czas | 19 stycznia 2012

czasoprzestrzeń

londyn w subiektywie Pisać trzeba. Najpierw wypracowania i dyktanda, potem kulawe wierszydła, maturę i pracę magisterską. Wszyscy piszą, bo gdy napisane, wtedy mocy urzędowej nabiera. Tuż przed końcem roku postanowiłam wypisać się cała i sercem przelać na papier – wszystkie pragnienia, frustracje i życzenia nabożne. Myśli, nawet te najbardziej nieuczesane, trzeba piórem wydrapać na papierze, by się w słowa i zdania poubierały. I nie ważne jest, czy napisze się w kinie, w Lublinie, w metrze czy na słupie latarnianym, bo gdy już raz napisane, to jest. I będzie... Ludzie postanowienia noworoczne piszą, a życie – scenariusze, więc czyż nie po prostu BYĆ? Tekst i zdjęcie: Monika S. Jakubowska

FATIMA Jacek Ozaist

Z

dezelowany bus tłukł się przez Niemcy niesamowicie długo. Jechało ich ośmioro plus sterta bagaży. Podstarzały szofer we flanelowej koszuli w kratę prowadził pewnie, ale śmierdział taką mieszanką podłej wody kolońskiej i najtańszego tytoniu, że ciężko było obok niego usiedzieć. Dlatego Leon oddychał głównie ustami i gapiąc się w oślepiające światła aut jadących z naprzeciwka rozmyślał, jak to będzie, gdy już dotrze na miejsce. – Gościu, przystań na chwilę! – krzyknął ktoś z tyłu busa. – Znowu? – mruknął niezadowolony kierowca. – W tym tempie będziemy w Londynie pojutrze. – Szefuńciu, pęcherz mam słaby. Kierowca mruknął coś w rodzaju: a niech mnie, po czym zjechał przy najbliższej stacji benzynowej. Wszyscy wyszli na papierosa i natychmiast podjęli temat, jak to w tej Anglii będzie wspaniale. – Moja żona beczała ze trzy dni, ale jak jej podliczyłem ile zarobię w ciągu roku, to się wzięła w garść. – Poszłem do szefa po podwyżkę. Mówię, że jak zaczynałem, to żeśmy wyrabiali trzysta chlebów i tysiąc bułek dziennie, a teraz robimy siedemset i trzy tysiące. A ja wciąż zarabiam tak samo. Brzęczał coś o kosztach, drożyźnie i tak dalej. Mówię mu: znakiem tego, że co? Mam jechać? A jedź, powiedział. Strzeli-

łem go szmatą w ryj i tyle mnie widział. – Mój kuzyn siedzi gdzieś w środkowej Walii. Pisał, że są tanie sklepy. Idzie przeżyć za parę groszy... Leon stał z boku i tylko słuchał. Nie chciało mu się otwierać ust. Baśka pojechała najpierw. Koleżanki załatwiły jej pracę przy sprzątaniu hoteli. On został, by doglądać rodzinnego warzywniaka i dbać o dzieci. Sklep w końcu zbankrutował, a pociechy trafiły do rodziców Baśki. Nic go już w Polsce nie trzymało, poza tym dawno nie miał od żony żadnej wiadomości. W dalszej podróży szofer śmierdział tytoniem jeszcze bardziej i tylko nadzieja na rychłe spotkanie z Baśką podtrzymywała Leona na duchu. Ukradkiem łyknął tabletkę nasenną i jakoś dotrwał do Londynu. Początkowo siąpił lekki deszczyk, lecz nim Leon zdążył zorientować się, którym autobusem ma pojechać, zza chmur wyszło słońce. Pchnął furtkę. Na ganku powitał go zapach mokrych liści i aromat gotowanego ryżu, sączący się przez kuchenne okno. Ludzie w środku nie mówili po polsku. Zawahał się. Już miał wrócić na ulicę i jeszcze raz sprawdzić, czy to właściwy adres, gdy drzwi domu otwarły się i z domu wybiegła jakaś kobieta. – Baśka!!! Ledwie ją poznał w chuście na głowie i zwiewnych szatach. – Baśka... Posłała mi lodowate spojrzenie obcej kobiety, której ktoś się narzuca. – Mam na imię Fatima. Złapał się za głowę i pokręcił nią szybko. – Baśka, co ty bredzisz?! – Pomyśl sobie, że poszłam do klasztoru i odnalazłam tam spokój. – Przecież jesteś moją żoną! – Możesz podrzeć ten papier. Nic dla mnie nie znaczy. Leon zrobił krok do przodu. Przez chwilę był pewien, że uderzy ją na odlew w twarz. Ujrzał w jej oczach mysi strach i cofnął się. – Ale dlaczego? – wydukał tylko. – Nie byłam szczęśliwa. – Co ze mną? Co z dziećmi? – Przyjdzie czas, że rozwiążemy wszystkie problemy. Wczoraj wysłałam do ciebie list. Uprzedziłeś mnie. Przepraszam. W drzwiach domu pojawiło się dwóch brodatych mężczyzn w zwiewnych szatach. Wybełkotali coś do Baśki, a ona odbełkotała im w tym samym języku.

– Odejdź, Leon. I nie wracaj – usłyszał. Mężczyźni przyglądali mu się niczym gapie w zoo. Nie mógł tego dłużej znieść. Odwrócił się szybko i pobiegł przed siebie. Biegł, dopóki nie poczuł silnego kłucia w piersiach. Przystanął na jakimś skwerku, naprzeciw pomnika przedstawiającego żołnierza z czasów I wojny światowej. Para sympatycznych policjantów ukłoniła mu się grzecznie. Pomyślał, że musieli go z kimś pomylić i szybko odwrócił wzrok. Usiadł na ławce, ciskając torbą o ziemię. Baśka, moja Baśka... Siedział tak wdeptany w ziemię aż zapadł zmrok. Nieliczni przechodnie mijali go obojętnie, samochody przejeżdżały coraz rzadziej. Chłód nocy owionął go i sącząc się przez ubranie próbował muskać skórę. Rozważał skok pod pociąg lub otwarcie sobie żył. Nie wyobrażał sobie ani życia tutaj, ani powrotu do kraju. Nie miał pieniędzy, nie znał języka. Czuł, że stracił nie tylko żonę, ale i szacunek do samego siebie. To piekło go gdzieś w środku, niczym ropiejąca rana. Schował twarz w rękach i rozpłakał się; po raz pierwszy od trzydziestu lat. Szlochał cicho na maleńkim skwerku w środku wielkiego miasta, tysiąc pięćset kilometrów od domu. Szlochał, choć chciało mu się wyć. – Ty, to chyba nasz. Poczekaj! – usłyszał szorstki głos nad sobą, potem poczuł przesiąknięty alkoholem chuch. – Ziomek, nie rozklejaj się. Nie tacy tu płakali. Łzy wsiąkły w Tamizę i popłynęły do morza. Nieogolony mężczyzna w podartej dżinsowej kurtce wyszczerzył do niego mocno przerzedzone zęby. Drugi stał nieco dalej, pociągając piwo z puszki. – Jesteś nasz, czy nie? Licho teraz wie. Ciężko rozpoznać Ruska, Słowaka, Rumuna. No, Polak żeś? Leon skinął lekko głową. Nie bał się, raczej wstydził widoku swojej zalanej łzami twarzy. – Chodź z nami. Idziemy do przytułku na zupę. Nic się nie martw. Do bezdomności można przywyknąć. – Nie jestem bezdomny – żachnął się Leon. Obdarci rodacy popatrzyli na siebie zdziwieni. – Skoro masz gdzie spać, to po co beczysz po parku? – No dobra, nie mam... – Tak nam mów! To jest Marian, a ja Jasiek. Chodź. Podniósł się z wysiłkiem. Przedstawił się obu panom i uścisnął im dłonie. Marian też miał kłopoty z uzębieniem, co natychmiast wywołało mimowolny uśmiech na twarzy Leona. Namacał językiem lukę po brakującej dolnej szóstce i podziękował w duchu Bogu za obecność reszty. Poszli.


22| 19 stycznia 2012 | nowy czas

czas na wybiegu

FASHION CULTURE Fot. Piotr Apolinarski Autorką projektu jest Katarzyna Kwiatkowska-Działak, która – nie tylko od chwili rozpoczęcia projektu – modą żyje. Na co dzień ściśle współpracuje z Polską Wszechnicą w Wielkiej Br ytanii. Jej założycielem i dyrektorem jest dr Marek Laskiewicz, który od początku Fashion Culture wspiera, promuje i czynnie współorganizuje. FASHION CULTURE jest polsko-br yt yjskim projektem promującym sztukę poprzez modę. Ma na celu nie t ylko prezentację prac

młodych projektantów, ale przede wszystkim integrację środowisk polskich na arenie międzynarodowej oraz promowanie polskiej kultur y i sztuki. To przede wszys tkim pokazy mody z udziałem największych uczelni na świecie, specjalizujących się w tej dziedzinie – London College of Fashion i Central Saint Martins College of Art and Design w Wielkiej Br ytanii. Pier wszy pokaz tuż tuż – w Warszawie, w Muzeum Pałacu w Wilanowie 11 lutego. Fot. Krystian Data

Fot. Krystian Data Z kolejną edycją projekt wraca do Londynu – nie t ylko stolicy Wielkiej Br ytanii, ale też niekwestionowanej stolicy mody i takich imprez, jak na przykład London Fashion Week. W Londynie organizator zy zdecydowali się zorganizować wybieg w prestiżowym Somerset House. Do wzięcia udziału w projekcie zaproszono wiele znakomitości z polskiego ś wiata mody. W trakcie pokazów zostaną zaprezentowane kolekcje absolwentów Akademii Sztuk Pięknych z Łodzi, krakowskich szkół artystycznych, a także Międzynarodowej Szkoły Kos tiumog rafii i Projektowania Ubior u w Warszawie. Zaszczytną rolę przewodniczącej jur y przyjęła projekt antka Joanna Klimas zaś zwycięzcy będą mieli możliwość ubiegania się o prakt yki oraz s taże w renomowanych domach mody. Podczas pokazów i imprez im towarzyszących zostaną również zaprezentowane prace fotograficzne utalentowanych art ystów mieszkających i tworzących w Wielkiej

Br ytanii: Moniki S. Jakubowskiej, Piotra Apolinarskiego i Krystiana Dat y. Ponadto pokaz uświetnią występy, doskonale znanym nie tylko czytelnikom „Nowego Czasu” wokalis tki jazzowej Moniki Lidke oraz gitarzys ty Maćka Pysza. Towar zyszyć im będą zaproszeni do tego projektu muzycy z Wielkiej Br yt anii. Całe wydarzenie poprowadzą aktorzy z Teatr u im. Witkacego z Zakopanego oraz Teatr u Syrena z Warszawy, wzbogacając mini recitalem swoje wys tąpienia. Z dnia na dzień projekt nabiera coraz większego rozmachu. Dołączają nowi artyści, nowe twar ze, jak również znane nazwiska. Dzięki dobremu PR-owi Fashion Culture zaczyna być „produktem” rozpoznawalnym. Po raz kolejny mamy dowód na to, że Polacy w Londynie nie zajmują się wyłącznie hydrauliką i budowlanką.

Więcej informacji znajdą Państwo na stronie fashionculture.eu Fot. Monika S. Jakubowska


|23

nowy czas | 19 stycznia 2012

czas na relaks

Na ławeczce graŻyNa Maxwell

SyNdroM puStego gNiazda Ustawiła się długa kolejka chętnych do posiedzenia Na ławeczce i opowiedzenia historyjek z własnego życia. Zapraszam więc na nią gości bez żadnego widocznego porządku czy listy ważności tematów. Ponieważ najlepszym lekarstwem na samotność jest towarzystwo drugiego człowieka, Ławeczka będzie służyć czytelnikom. Będzie dobra na miłość, modlitwę i medytację. Będzie cierpliwa jak papier, ale też będzie można zrywać na niej jabłka grzechu.

Betty usiadła na krawędzi Ławeczki. 25letnia kontynuatorka przeżywającego się gatunku, pokolenia przeedukowanych. – Dopóki niebo jest niebieskie, trawa zielona i woda spływa w dół od źródła, pocieszam się nadzieją, że znajdę pracę. Ekonomia leży na obu łopatkach, na rynku pracy letarg, zastój i cisza. Jadąc pociągiem do swoich rodziców, doszłam do wniosku, że życie jest w złym stanie. Moje życie. To zawodowe i to romantyczne. Miał być koniec świata według Księgi Majów i zielonoświątkowców, a w istocie nastąpił tylko zmierzch moich marzeń. Siedziałam jak smutna wiązka niezrealizowanych pragnień. Ławeczka słuchała uważnie. Bardziej ze zrozumieniem niż współczuciem. – Wiesz Betty, że takie napięcia psychiczne powodują przedwczesne starzenie się, łysienie, wrzody, a nawet ból stóp. Nie gryź się tak bardzo. W końcu nie z każdego żołędzia wyrasta wielki dąb. Rzuciła na mnie spojrzeniem, którego nie umiałabym nazwać słowami nawet z pomocą sztabu filologów i usadowiła się swobodniej na Ławeczce, zadowolona z elokwentnego przekazu. – Miałam do wyboru albo zostawić to stado owiec i wyruszyć w święte góry w poszukiwaniu „własnej legendy” albo wrócić do rodziców po ośmioletniej nieobecności. Z dwoma dyplomami uniwersyteckimi, na zasiłku dla bezrobotnych, z utraconymi ambicjami. Na dodatek ze złamanym sercem po pięcioletnim związku z zupełnie nieodpowiednim partnerem. Miałam dość tułania się jak żołnierz Legii Cudzoziemskiej imając się różnych prac na zlecenia i krótkie kontrakty. Obgryzałam paznokcie i myślałam o swoich rodzicach. Konserwatywni, nienowocześni i rygorystyczni. Stosowali wiktoriańskie metody wychowawcze, ściśle monitorowali moje przechodzenie nastolatki w dojrzałość. W domu obowiązywał wojskowy regulamin z wczesną godziną policyjną i sporadycznymi przepustkami na nocowanie u koleżanek. A jednak wróciłam. Mieszkam w domu rodziców już trzy miesiące i dalej nie mogę wyjść z szoku. Tak jakbym przyjechała do obcego kraju. Nowy język, nieznane mi obyczaje, a ludzie z całkiem innej bajki. Moi rodzice zachowują się jakby byli moimi rówieśnikami. Role się odwróciły. Nie wiadomo, kto kim jest. Przyjęli hipisowski styl życia, zaadoptowali moich przyjaciół i znajomych, włączają się bezkompromisowo w nasze życie towarzyskie, nieodłącznie chodzą ze mną do barów, pubów, na zakupy i na spacery. Akceptują wszystko, co robię i mówię bez obiekcji, a wręcz z uwielbieniem. Ojciec kupił mi samochód, dofinansowuje mnie i w ogóle nie narzeka. Dom jest zawsze pełen ludzi, dobrego wina, alternatywnej muzyki i ożywionych dyskusji. Mama ma profesjonalnie przedłużone włosy, rzęsy jak firany, raz w tygodniu brązuje ciało, nosi zwężone dżinsy i białe conversy. Kiedy pewnego ranka zobaczyłam w kuchni mojego byłego chłopaka z ojcem – obaj w szortach, opaleni, swobodnie dyskutujący przy kawie i jajkach – pomyślałam, że pilnie potrzebuję pomocy. Nie jakiegoś psychobubble, ale solidnej porady psychologa i wyjścia z tej nierzeczywistej sytuacji. Znalazłam. Miał biuro mniejsze od dużego biurka, od bezrobotnych brał ile dawali, a on sam i jego porady były jak ze świątecznej choinki. Moi rodzice cierpią na syndrom opuszczonego gniazda, to raz. Dwa, chcą zatrzymać młodość.

Trzy, chcą ponownie przymierzyć się do bycia rodzicami, bo może tym razem wyjdzie im lepiej. – Diagnoza postawiona, ale co ja mogę zrobić, żeby to zmienić? – pytałam. Bardzo chciałam z powrotem swoich starych rodziców, z ich zasadami, ze ściśle oznaczonymi granicami, kto kim jest i jakie role gra. Rozmowy z nimi na nic się jednak nie zdały, jakby mnie nie słyszeli i jeszcze bardziej się unowocześniali. Drastyczne sytuacje wymagają drastycznych środków. Zabiedzony psycholog dał mi praktyczne rady, jak sprowadzić rodziców z powrotem na ziemię. Opierały się one na metodzie i logice. Przewrotnej, ale skutecznej. Według uknutego planu zaczęłam odwiedzać pobliski dom dla emerytów i zaprzyjaźniać się z jego ekscentrycznymi mieszkańcami. Zaczęłam urządzać w domu popołudniowe herbatki z ciastem i sherry, wieczorki taneczne przy Sinatrze i wspólne czytanie książek. Moje nowe przyjaciółki z fioletowymi kopcami na głowie dowożone były regularnie przez dial -a- ride dla niepełnosprawnych emerytów z ogromnym hałasem lasek i wózków inwalidzkich. Jakby od niechcenia rzucałam ojcu pytanie, ile by trwało przystosowanie schodów na inwalidzkie podjazdy rampowe. Słuchał z dość nastroszonymi uszami. Pewnego ranka obudził nas krzyk z łazienki. Mama z oczami jak spodki trzymała w ręce swoją ulubioną szlankę na martini. Wewnątrz ozdobnego kielicha spoczywała sztuczna szczęka. Należała do Alice, która musiała zostać na noc, bo powaliła ją niespodziewanie trzecia butelka rieslinga. Po okresie powtórnej resocjalizacji i przystosowań – kończyła swoją opowieść Betty – dom rodzinny powrócił do normalności. Szanujemy swój nowo wypracowany model współżycia: rodzice i ich dorosła córka. Nie ma inwazji i bezprawnej adopcji cudzego życia, a choinkowy psycholog przestał udzielać bezpłatnych porad. Nasze doświadczenia ludzkie mają charakter kolektywny i dlatego opowiedziana tu historia może się przydać niektórym w momentach frustracji. Niech straszy i śmieszy. W równej mierze. Przekornej Ławeczce przychodzi na myśl analogia, że życie jest trochę jak kamasutra. Stawia nas często w pozycji anatomicznie niemożliwej do wytrzymania, ale człowieka z wyobraźnią może zainspirować.


24|

19 stycznia 2012 | nowy czas

co się dzieje kino The Girl with The Dragon Tatoo

Dickens on Screen Obchodzimy właśnie okrągłe urodziny Charlesa Dickensa. British Film Institute na Southbank postanowił więc przypomnieć wszystkie jego najważniejsze filmy! No, może nie do końca, ale Dickens on Screen pozwoli nam przypomnieć sobie najbardziej znane ekranizacje powieści słynnego pisarza. Odkurzy też te, o których zdążyliśmy już zapomnieć. W repertuarze między innymi David Copperfield ze stajni MGM, monumentalne Wielkie nadzieje Davida Leana i przeróbka Ciężkich czasów przeniesiona do... Portugalii.

Poniedziałek, 30 stycznia godz. 18.30 Prince Charles Cinema Leicester Place, WC2H 7BY

Hugo

BFI, Belvedere Road, SE1 8XT

Sherlock Holmes 2

Niesamowicie popularna proza Larsa Stiegsona przeniesiona zostaje na ekrany już po raz drugi. Oryginalna ekranizacja – produkcji szwedzkiej – biła rekordy popularności, zarówno wśród widzów jak i krytyków. A o spotkanie tych dwóch światów nie zawsze jest przecież łatwo! Ponury, chłodny thriller zdołał jednak je pogodzić. Teraz rozbieg bierze Hollywood – pierwsza część planowanej trylogii właśnie weszła na ekrany. Reżyserem jest sam David Fincher, znany chociażby z przerażającego Seven. W rolach głównych – Daniel Craig i Rooney Mara. Wielu zastanawiało się, jak poradzą sobie z uniesieniem kreacji, z którymi zrośli się aktorzy grający w oryginale. Teraz pojawia się sposobność, ażeby to sprawdzić.

Fenomenalnie obsadzeni Jude Law i Robert Downey grają w nowoczesnej, ale zachowującej klimat oryginału wersji Sherlocka. Jest zabawnie, dynamicznie i bardzo sprawnie pod względem technicznym. Podwójna dawka klasyki Coś dla fanów filmowej klasyki, w dodatku o dość eklektycznym guście. Za ułamek ceny biletu w multipleksie, dostaniemy tu wejściówkę na dwa filmy. Pierwszy to szalona burleska Robin Hood: faceci w rajtuzach niepodrabialnego Mela Brooksa (swoją drogą jakoś cicho o nim ostatnio...). Na deser – Princess Bride, familijny film przygodowy o młodzieńcu, który zakochawszy się w pięknej, lecz niebogatej dziewczynie wyrusza pewnego dnia, by zdobyć fortunę. W tle – muzyka Marka Knopflera z grupy Dire Straits.

Nowy film Martina Scorsese. Bardzo inny od gangsterskich epopei, w jakich dotychczas się specjalizował. Atmosferą rzecz przypomina nieco Jumanji z Robinem Williamsem w roli głównej. Jest to opowieść o małym, osieroconym chłopcu żyjącym na tyłach paryskiej stacji kolejowej. Nasz bohater próbuje z całych sił dokończyć ostatnie dzieło swego ojca – zegarmistrza. To srebrzysty robot trzymający w rękach pióro. Chłopak jest przekonany, że jeśli sprawi, że robot zacznie działać, ten przekaże mu ostatnią wiadomość od taty. I choć wkrótce okaże się, że maszyna nie może zaprowadzić go do ojca, dzięki niej pozna zupełnie nowy, fascynujący świat: świat filmu.

muzyka Dezerter Polski punk zawsze był trochę inny od swego oryginału pochodzącego z Wysp. Przede wszystkim – narodził się wtedy, gdy angielski już właściwie dogasał. O ile Sex Pistols czy The Clash kontestowały zawzięcie kapitalistyczną rzeczywistość Anglii Margaret Thatcher, o tyle polskie kapele właśnie tęskniły do Coca-Coli i pełnych półek sklepowych. Dziś nasi punkowcy przybywają do kolebki. Dezerter to chyba najważniejszy przedstawiciel polskiego punka. Podczas londyńskiego koncertu możemy się spodziewać niezłego czadu. I przekroju przez cała twórczość zespołu.

Koncert charytatywny Koncert odbędzie się na rzecz Fundacji Badania Cukrzycy u Dzieci i Młodzieży. Dobra muzyka plus dobry uczynek – czy można sobie wyobrazić lepszy początek roku? W koncercie w Jazz Cafe POSK wezmą udział dwa big bandy. Pierwszy jest dobrze znany stałym bywalcom tego miejsca. To Big Band Willi Garnetta prezentujący się w Jazz Café POSK w każdy ostatni piątek miesiąca. Oprócz tego zespołu zagra dwudziestoosobowa orkiestra Stana Reynoldsa.

Sobota, 4 lutego, godz. 18.30 The Underworld 174 Camden High Street, NW1 0NE

Acid Drinkers Polskiego ciężkiego grania ciąg dalszy. Do Londynu przyjeżdżają Kwasożłopy ze swoją metalową pigułą energetyczną. Tegoroczna trasa będzie kontynuacją promocji płyty Fishdick Zwei. The Dick Is Rising Again, która w zeszłym roku narobiła sporo hałasu nie tylko na polskiej scenie muzycznej, ale także w stolicy Wielkiej Brytanii. Usłyszymy utwory oryginalne, ale także to, w czym panowie się lubują: covery (od Creedence Clearwater Revival przez Black Sabbath aż po.... Lizę Minneli. Sobota, 21 stycznia, godz. 19.00 London The Garage 20-22 Highbury Corner, N5 1RD

Piątek, 27 stycznia, godz. 20.30 Posk Jazz Cafe King Street, W6 0RF

King Groovy and the Horn Stars Big Band Po raz pierwszy na scenie Jazz Cafe POSK londyński big band Horn Stars. W repertuarze zespołu znajdują sie znane i lubiane standardy od Duka Ellingtona do Herbie Hancocka. Panowie dokładają do tego brzmienia latynoskie i funkowe. Gościem specjalnym będzie wokalistka Gabrielle. Sobota, 28 stycznia, godz. 20.30 Posk Jazz Cafe King Street, W6 0RF

Steelye Spain Weterani folk rocka zagrają w całości swój album Now We Are Sic. Potem zabiorą nas w podróż w liczącą sobie niemal czterdzieści lat historię zespołu wyławiając z niej najpopularniejsze kawałki. Niedziela, 19 lutego, godz. 19.30 Barbican Centre Silk Street, EC2Y 8DS

Thin Lizzy Można oczywiście powiedzieć, że bez Phila Lynotta – charyzmatycznego lidera, który przegrał walkę z alkoholem i narkotykami w latach osiemdziesiątych – Thin Lizzy to już nie to. Ale jeśli ktoś nie miał okazji zobaczyć kapeli w pełni jej chwały, zapewne nie pogardzi tym koncertem. Szczególnie, że panowie robią naprawdę niezły show. Można się spodziewać przekroju największych klasyków tej wciąż niedocenionej grupy: od porywającego Jailbreak przez genialną, siedmiominutową suitę Black Rose aż po odrzutowe Boys Are Back in Town. Klasyczny hardrock jak się patrzy! Sobota, 4 lutego, godz. 18.30 HMV Hammersmith Apollo 45 Queen Caroline Street, W6 9QH

The Sleeping Beauty Klasyka baletowa w Covent Garden. Zrealizowana z dużym rozmachem,


|25

nowy czas | 19 stycznia 2012

co się dzieje imponująca pod względem wizualnym inscenizacja. Coś dla całej rodziny.

a jej „sztu ka” to pry mi t yw ne dow ci py i bez na dziej ny, po śpiesz ny stre ap te ase.

Royal Opera House Bow Street, WC2E 9DD

teatry Ladykillers Klasyczna komedia ze stajni Ealing przeniesiona na deski teatru. W rolach głównych – Peter Capaldi i Ben Miller. Po raz kolejny spróbują załatwić starszą panią, która może pokrzyżować ich plany obrabowania pobliskiego kasyna. I po raz kolejny okaże się, że wcale nie jest to takie łatwe zadanie. Gielgud Theatre Shaftesbury Avenue, W1D 6AR

Niedziela, 29 stycznia godz. 17.00 POSK Sala Teatralna 238-242 King Street, W6 0RF

wystawy

Rock of Ages

Dickens and London

Lata osiemdziesiate powracają! A wraz z nimi – automat perkusyjny, syntezatory, długie włosy, cekiny i power ballads. Musical dla nostalgicznych. W roli głównej popularny komik, muzyk i prezenter Justin Lee Collins. A w tle „30 klasycznych hymnów rockowych lat osiemdziesiątych”. Cóż, trzeba będzie odkurzyć tę koszulkę White Snake...

Jubileuszowy rok Dickensa obfituje w atrakcje. Trudno sobie wyobrazić pisarza bardziej związanego z Londynem, nie dziwi więc, że to właśnie związkom Dickensa z tym miastem Museum of London poświęca wystwę. A na niej między innymi projekcje i nagrania dźwiękowe, które pozwolą nam się przenieść do wiktoriańskiego Londynu. Oprócz tego wiele cennych eksponatów, takich jak na przykład krzesło, w którym pisarz napisał wiele ze swoich dzieł.

Shaftesbury Theatre 210 Shaftesbury Ave., WC2H 8DP

Travelling Light Teatr składa pokłon kinu. Travelling Light Nicholasa Wrighta to list miłosny do filmu. Akcja dzieje się w zabitej dechami wiosce gdzieś we wschodniej Europie. Główny bohater Motl Mendl zakochuje się pewnego dnia w – dość jeszcze wtedy nieporadnych – ruchomych obrazach i postanawia zostać reżyserem. Ale każdy sen ma swoją cenę. Cinema Paradiso wiecznie żywe? National Theatre South Bank, SE1 9PX

Museum of London London Wall, EC2Y 5HN

Memory Remains Trzy lata temu hangar numer 17 na nowojorskim lontiskou JFK stał się cmentarzyskiem pamięci: posłużył jako tymczasowy magazn, w którym złożono rzeczy wyłowione przez z gruzów World Trade Center od długopisów, po telefony komórkowe i resztki książek. To cmentarzysko uwiecznił na kliszy fotograf Frances Torres. Imperial War Museum Lambeth Road, SE1 6HZ

Damien Hirst: Spots Wielbiciele Damiena Hirsta już zacierają ręcę przed kwietniowym daniem głównym: to wtedy Tate Modern pokaże wielką retrospektywę artysty. A na razie – skusić się można czymś na przystawkę. Gagosian Gallery pokazuje obrazy Hirsta, które łączy jeden motyw: kropki. Hirst namalował ich ogółem ponad trzysta. Na płótnach układają się (albo i nie) w przeróżne kształty i kolory. Niektórych są w stanie zachwycić... Gagosian Gallery 6-24 Britannia St, WC1X 9JD

The Mystery of Apperance

ze fa Me hof fe ra. Ści śle zwią za ny z kra kow skim śro do wi skiem ar t y stycz no-kulturalnym, stał sie jed ną z czo ło wych je go po sta ci. Bunsch – ma larz, dra ma to pi sarz i na uczy ciel, ale też czło wiek skrom ny, pra co wi t y i otwar t y. „W je go ob ra zach i gra f i kach od czy tać moż na wie le wpły wów: od Wy spiań skie go i Wy czół kow skie go, po przez for mi stów i post im pre sjo ni stów, aż nie mal do cza sów współ cze snych " – pi sał kry tyk na ła mach „Ty go dni ka Po wszech ne go” w 1965 roku. Do 4 lu te go.

Jeszcze w połowie lat 80. ci, którzy prorokowali rychły upadek Związku Radzieckiego uważani byli za niepoprawanych optymistów. A jednak – w 1991 roku monstrum wyzionęło ducha. Jak do tego doszło? Dowiemy się podczas spotkania z kimś, kto był w centrum wydarzeń – z ostatnim brytyjskim ambasadorem w Moskwie, doradcą i bliskim przyjacielem Gorbaczowa.

Ga le ria POSK 238-246 King Stre et, W6 0RF

Wtorek, 24 stycznia, godz. 18.30 LSC, Houghton Street, WC2A 2AE

wykłady/odczyty Upadek ZSRR

Słynny Papież Francisa Bacona to największa gwiazda wystawy w galerii Haunch of Venison. Ale zobaczymy tu też na przykład mniej znane dzieła Franka Auerbacha. Wspólny mianownik wszystkich dzieł: kurs pod prąd dominującego podówczas trendu – amerykańskiego abstrakcjonizmu. Wszyscy artyści, których dzieła zobaczymy na wystawie, zdecydowanie zawrócili ku sztuce figuratywnej. Haunch of Venison 103 New Bond Street, W1S 1ST

Rothko in Britain Fotograficzne wspomnienie pierwszej brytyjskiej retrospektywy słynnego amerykańskiego artysty. Oprócz zdjęć znajdziemy tu też jego listy oraz nagrania wspomnień tych, którym dane było w 1961 po raz pierwszy zetknąć się ze sztuką Rothko. Whitechapel Gallery Whitechapel Road St, E2 7J

Adam Bunsch. Retrospektywa Choć należy do grona mniej znanych artystów, to dorobek jego pracy twórczej jest imponujacy. Swoją przygodę ze sztuką rozpoczął w pracowni rzeźbiarskiej swojego ojca, by później kontynuować ją w Wiedniu i Krakowie w pracowni Jó-

Thriller Live To w Londynie Michael Jackson miał zagrać ostatnie pięćdziesiąt koncertów swojego życia. Gigantyczne przedsięwzięcie w hali O2 w Greenwich nigdy nie doszło do skutku w wyniku śmierci artysty. Thriller Live to hołd złożony muzykowi. Tym razem przyjął on formę musicalu. Do największych przebojów Michaela – od ABC z czasów, gdy był nastolatkiem, nagrań z przełomowej Off the Wall aż po Earth Song czy They Don’t Care About Us – dopisano imponującą choreografię. Lyric Theatre Shaftesbury Avenue St James, W1D 7ES

Goła Baba Monodram, a raczej monokomedia napisana przez Joannę Szczepkowską grana jest od 1997 roku na scenach całej Polski, teraz zagości w Londynie. Aktorka gra dwie zupełnie różne kobiety rywalizujące ze sobą jako artystki. Każda z nich rozumie swój zawód inaczej – jedna, idealistka, uprawia sztukę „nieskażoną”, czyli koncert gry na ciszy, druga to uosobienie szmiry i bezczelności

NADGODZINY DLA ALLENA Od Bananas po Zeliga – początek roku w BFI należy do Woody’ego Allena. British Film Institute to podła instytucja. Dokładnie wtedy, gdy po świąteczno-noworocznych wydatkach planujesz zacisnąć pasa, wyskakuje z czymś takim: wielka retrospektywa Woody'ego Allena. 21 filmów z całej kariery legendarnego amerykańskiego reżysera. Nie ma wyboru - trzeba będzie wziąć nadgodziny albo się zapożyczyć. Jeśli już rozwiążemy kwestię finansową, wystarczy dokonać wyboru. Może Bananas – zwariowana groteska o nowojorskim żydowskim intelektualiście zaangażowanym – trochę wbrew własnej woli – w plan obalenia latynoamerykańskiego dyktatora. Albo Annie Hall – niewiarygodnie śmieszna, ale momentami zaskakująco gorzka opowieść o miłości, a jednocześnie – jak to zwykle u Woody’ego bywa – psychoanalityczne, ekshibicjonistyczne wyzwanie przeniesione na ekran tak, byśmy wszyscy mogli się z nim zapoznać. To w dodatku jeden z filmów-manifestów nowego nurtu kina amerykańskiego, które w latach siedemdziesiątych (zapatrzone w Europę) zbuntowało się przeciwko systemowi realizowania filmów przez wielkie wytwórnie z wysokim budże-

tem. Nieprzypadkowo więc – tak jak twórcy francuskiej Nowej Fali – Woody odważnie kieruje kamerę na siebie i przemawia bezpośrednio do nas, łamiąc dekalog sztuki hollywoodzkiego filmu z poprzednich dekad. A sekwencja, podczas której główny bohater robi „uliczną sondę”, by odkryć, dlaczego jego związek właśnie się rozpadł? Jedna z najwspanialszych w historii kina! Psychoanalityczny posmak ma też Manhattan – opowieść o znerwicowanym pisarzu komediowym rozerwanym między dwoma kobietami. I tu Allen oferuje nam jeden z najcudowniejszych momentów kina. Manhattan to bowiem list miłosny do Nowego Jorku. Pierwsze sceny pokazujące po prostu szereg ujęć z życia codziennego Manhattanu pozwalają zrozumieć, że reżyser jest miastem zauroczony. Gdyby ktoś miał już te filmy „przerobione”, zawsze może wpaść na te spoza kanonu. Na przykład na "Sweet and Lowdown", list miłosny do muzyki jazzowej z Seanem Peanem w roli głównej. Albo na zdecydowanie niedoceniony Love and Death, będący pastiszem kultury rosyjskiej – od tej ludowej aż po Dostojewskiego – ale także filmów bohatera Allena, Ingmara Bergmana.

Będzie też fantastyczny, najnowszy film artysty pod tytułem Północ w Paryżu. „Co sądzę o filmach Allena? Cóż, wolałem jego wcześniejsze dzieła” – zażartował kiedyś reżyser nawiązując do dość powszechnej opinii, że jego najnowsze obrazy straciły nieco na sile. Jeśli to prawda, to najnowszy film powinien usatysfakcjonować nawet Allena. To bowiem powrót do najlepszych. Może nie taki śmieszny, jak klasyczne komedie z lat siedemdziesiątych, ale to jeden z tych, które właściwie nieustannie wywołują na naszych twarzach uśmiech. Jazda obowiązkowa – podobnie jak cały przegląd. BFI Belvedere Road, SE1 8XT Przegląd potr wa do 8 lutego.


26|

19 stycznia 2011 | nowy czas

czas na relaks

k krzyżówka z czasem nr 1_2012

Poziomo: 1) jeden z wielkich oetów polskiego romantyzmu, autor NieBoskiej komedii i Irydiona; 7) buduje i naprawia piece; 8) walczył na arenie w starożytnym Rzymie; 9) Szumią jodły na gór szczycie; 10) fotel królewski; 13) bogini ze skrzydłami, która ma pomnik w Warszawie; 14) stan agresywnej depresji; 15) płonący sznurek; 18) 100 centymetrów; 20) artykuł drukowany na pierwszej stronie czasopisma, prezentujący stanowisko redakcji wobec aktualnych problemów; 21) Piotr, polski skoczek narciarski; 22) tak lekceważąco nazywa się obraz przedstawiający krajobraz.

Pionowo: 1) pieje; 2) Salvatore, piosenkarz; 3) Paweł; 4) dawny dowódca oddziału żołnierzy składającego się ze stu ludzi; 5) graniczy z Libanem; 6) wywar rosołowy; 11) pasek z grubej skóry używany do wiązania czegoś; 12) wielki ssak morski z bardzo długim, spiralnie skręconym zębem, wystającym poziomo z pyska; 13) amerykański aktor filmowy, odtwarzał rolę Nelsona Rockefellera w filmie Frida; 16) sprawiedliwy płyn; 17) słowa piosenki; 19) wykaz. Rozwiązanie krzyżówki z czasem z poprzedniego numeru: Czesław Miłosz

sudoku

łatwe

9 6 4 2 5 1

2 7 5 7 4 6 5 1 7 5 9

średnie

8 1 7 4

4 1 2 6 1 7 2

6 8 6 3 8 2

9 8

trudne

5 7 3 8 9

3 1 7 9 6 1 2 4

8

3

7

1 5 2 5 3 5 4

1 4

3

2 8

5 8 7 6 2 8

5 7 6

6 9 8 2 9 4 7 4 6 5 9 1 1 7 6 1 1 4 5 9 2 5


|27

nowy czas | 19 stycznia 2012

Justyna Kowalczyk: cicha królowa śniegu Teraz mówi się o szkole polskiego biegania na nartach, bo mamy Kowalczyk. Ale to mit wygodny dla działaczy, którzy w zamian za zdobywane medale Justyny wypłacają sobie premie za skuteczną działalność danego związku. A tak naprawdę liczy się tylko ona i jej trener Aleksander Wierietielny, który na każdym kroku powtarza, że jej serduszko musi cały czas pikać, bo jak Justyna przestaje trenować, to źle się z nią dzieje. I Justyna trenuje, w Jakuszycach, gdzie wpadła ostatnio pojeździć sobie trochę na nartach, by nie tracić formy. Turyści biegli za nią, krzyczeli, by z nimi porozmawiała, dała sobie zrobić zdjęcie.

Bartosz Rutkowski

W jednej chwili Justyna Kowalczyk stała się ulubienicą wszystkich Polaków, jak kiedyś Adam Małysz. Ten fenomen trudno zrozumieć, bo Justyna uprawia dyscyplinę nudną i mało widowiskową. Ale jej drobna postura, jej uśmiech i serce do walki… No i ta straszna rywalka Norweżka Marit Bjoergen, która dorobiła się muskułów, jakich nie powstydziłby się dobry bokser.

nie Zaglądać do talerZa

To obie te panie Justyna Kowalczyk i Marit Bjoergen rozpalają namiętności i oczekiwania w Norwegii i Polsce. Oficjalnie obie gratulują sobie po skończonym biegu, ale tak naprawdę nie cierpią się, taki to już przywilej wielkich tego świata. Na dodatek za Norweżką ciągnie się afera dopingowa, tak bowiem określa się zażywanie leków na astmę przez Bjoergen, co zwiększa wydolność jej organizmu. Polacy pamiętają pojedynki Małysza z niedobrym niemieckim skoczkiem Svenem Hannawaldem. Teraz nasza Justyna musi toczyć boje z niedobrą Norweżką.

– Dziennikarze zaglądają do jej pokoju, do talerza, tak nie można, jeśli ma Justyna dawać Polakom chwile radości, trzeba uszanować jej prywatność, przecież ona naprawdę ciężko trenuje – prosi jej trener. Opiekujący się nią lekarze mówią, że już ma problemy z kolanami, muszą one znosić nieludzkie obciążenia, podobnie jest z kręgosłupem. Ale Justyna wie tylko jedno: ma być najlepsza jak najdłużej. I oburza się, kiedy ludzie zaglądają jej nie tylko od talerza ale także na jej konto. To prawda, że na przełomie roku po kilku startach była bogatsza o pół miliona złotych. Ale czy można jej zazdrościć takich pieniędzy, przecież Kowalczyk jest jedna, jest na dodatek fenomenalna, to co zarobi dziś musi jej potem wystarczyć do końca życia.

Złoto i inne tytuły Kowalczyk jest najlepszą w historii Polski zawodniczką w biegach narciarskich. Jako jedyna Polka zdobyła olimpijskie złoto. W roku 2006 wywalczyła brązowy medal igrzysk olimpijskich w biegu na 30 kilometrów techniką dowolną. Był to pierwszy medal dla Polski w tej dyscyplinie. Trzy lata później w Libercu zdobyła mistrzostwo świata. W 2010 po ciężkim sezonie wygrała Tour de Ski – bardzo prestiżowy turniej. W Vancouver, oprócz złotego medalu wywalczyła srebro w sprincie i brąz w biegu łączonym. Przeszła do historii jako jedyna zawodniczka, której udało się trzy razy z rzędu triumfować w klasyfikacji generalnej pucharu świata. Pokonując odwieczną rywalkę Bjoergen Kowalczyk sprawiła, że co weekend tysiące osób zasiadają przed telewizorami i kibicują. Jednocześnie poznają bliżej tę dyscyplinę sportu. Wielu młodych sportowców wzorując się na swojej idolce zaczyna przygodę z nartami biegowymi.

najważniejsZy jest trener

nie ma polskiej sZkoły Kiedy tylko polski sport ma nową gwiazdę, to od razu działacze mówią o wybitniej polskiej szkole. Kilka lat temu mówiono, że Małysz to dziecko znakomitej szkoły skoczków w Polsce. Ale to nieprawda, bo gdyby taka istniała, to poza Małyszem mielibyśmy innych wybitnych skoczków.

Olimpijskie przygotowania

Wielkim szczęściem Kowalczyk jest to, że ma nie polskiego trenera. Bo nasi działacze to ludzie systemu, których pierwszą decyzją na stanowisku prezesa danej federacji jest podwyżka dla samego siebie. Sam sport i rywalizacja spychana jest na plan dalszy. Nie ma też odpowiedniego i uczciwego sposobu finansowania, brakuje dobrych szkoleniowców. Nic więc dziwnego, że największe sukcesy naszych sportowców są wynikiem współpracy z zachodnimi trenerami, żeby tylko wymienić Lozano, Beenhakkera, czy wspomnianego Wieretielnego. O naszych szkoda mówić. Justyna Kowalczyk to swoisty fenomen. W Polsce na nartach dobrze biega tylko ona, reszta dziewcząt się nie liczy. Kornelia Marek nie nawiązała walki z rywalkami nawet dzięki dopingowi. Nie można więc mówić o polskim narciarstwie, o polskiej szkole biegowej, bo tego nie ma. Małysz, Kowalczyk i kilku innych sportowców dowodzą, że sukcesy w sporcie odnoszą tylko wyjątkowo uzdolnieni zawodnicy.

ambicja i kosmicZny organiZm Wszystkie prace idą zgodnie z planem, ale na Wyspach coraz częściej pojawiają się głosy, że igrzyska przyniosą straty. A przecież kraj wciąż na dobre nie wydostał się z kryzysu. Eksperci ekonomiczni „The Guardian” przypomnieli niedawno, że wiele miast, które organizowało w przeszłości igrzyska skończyła z potężnymi długami. W tym roku rząd ogłosił, że niemal podwoi środki przeznaczone na zorganizowanie gali otwarcia. A przecież jednocześnie gabinet Camerona majstruje przy zasiłkach, zamyka biblioteki i świetlice. Czy bardziej spektakularne fajerwerki są tego warte? Decyzję rządzących ostro skrytykowali nie tylko politycy opozycji, ale również część sportowców.

Tymczasem politycy trzymający obecnie ster władzy, przekonują, że impreza przyniesie Londynowi i całej Wielkiej Brytanii korzyści. – Gdybyśmy nie wyłożyli pieniędzy, nie przyciągnęlibyśmy tu tylu przedsiębiorców i turystów.Trzeba zainwestować dziś, by jutro cieszyć się zyskami – tłumaczył w BBC minister sportu Hugh Robertson. Poza tym, igrzyska to doskonała okazja do inwestowania. Już dziś Stratford wygląda zupełnie inaczej niż sześć czy siedem lat temu. Zaniedbana i biedna dzielnica teraz lśni nowoczesnością. Stanęły tu nowe domy i gigantyczne centrum handlowe. „Tego wszystkiego nie da się przeliczyć na pieniądze”, przekonują organizatorzy. (ad)

Wszyscy teraz pytają w czym tkwi sukces naszej biegaczki? Prócz wielkiej ambicji ma ona bardzo nietypowy organizm. Wielu porównuje go do tego, jaki kiedyś miał wielki hiszpański kolarz, Miguel Indurain. Charakteryzuje się on bardzo niskim tętnem spoczynkowym. Zwykły człowiek przeciętnie ma 70 uderzeń serca na minutę, Kowalczyk 38. To sprawia, iż w wysiłku dużo wolniej się męczy. W dodatku jej tętno potrafi bardzo szybko przyśpieszyć i tak samo szybko zwolnić. Justyna ma niesamowicie silne ramiona i bardzo pojemne płuca. To oznacza, że lepiej przetwarza tlen, co z kolei przekłada się na energię. Jeśli dodamy do tego zestawu niesamowitą chęć do pracy i ambicję, dostaniemy receptę na sukces Justyny Kowalczyk. Specjaliści jednak przypominają: Kowalczyk jest przede wszystkim fenomenalną sportsmenką, ale nie ma nadludzkich parametrów. Ona potrafi idealnie znosić morderczy trening. Do tego jest zmotywowana psychicznie. I jest jeszcze, jak mówią jej znajomi fajną, sympatyczną i kontaktową dziewczyną, która kocha to co robi.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.