All Comics Are Beautiful 002 Zin

Page 1


02 10 12 18 C4

BYCIE GRAFIKIEM CZYTAJĄCYM KOMIKSY JEST BOLESNE (wywiad z Robertem Sienickim) KOMIKSOWY SPIS POWSZECHNY (Robert Sienicki) ZUCHWAŁY ZAMACH NA POLSKI NIEZAL CZY KOMIKSIARZE TO IDIOCI? KOMIKSOWE BINGO

All Comics Are Beautiful lipiec 2021 . numer 002

skład, teksty: Łukasz Mazur korekta: Mateusz "TeO" Trąbiński, Jarosław Ejsymont wersja digital (poprawiona), nakład nielimitowany fb.com/lazurverse · instagram.com/lazurverse


CIAO AMICI! Podobnie jak w poprzednim numerze, chciałbym zacząć od żartu. Tyle tylko, że tym razem żart pojawił się sam i jest lepszy, niż cokolwiek co mógłbym teraz wymyślić. Uwaga ― jest grubo: „W świat sztuki komiksowej wprowadzi Cię Krzysztof Garula, redaktor i dyrektor zarządzający magazynu i jednocześnie największy znawca sztuki komiksowej w Polsce”. To zdanie pochodzi ze wstępniaka do drugiego numeru magazynu Reflux i należy do samego Grzegorza Rosińskiego, który swoje pięć minut miał w poprzednim ACABie. No, a tutaj to już tylko dorzuca do pieca, nie zważając na, i tak wysoki, poziom smogu. Nie wiem w jakiej kategorii naczelny periodyku na literę R został uznany za największego znawcę, ale ludzie kochani! Oczywiście, do prowadzenia galerii komiksu, magazynu i ciuchlandu z komiksowymi motywami JAKOŚ trzeba się na sztuce komiksowej w Polsce znać. Jednak stawiam bitcoiny przeciw orzechom, że wiedza „dyrektora zarządzającego” jest znacznie uboższa, niż tak wybitnych specjalistów, znawców i badaczy jak np. Wojciech Birek, Wojciech Jama, Adam Rusek czy Marek Kasperski. A tych ― chociażby z racji idącego w dekady stażu w Komiksowie ― Rosiński znać powinien całkiem nieźle. Natomiast wspomniana w cytacie persona, owszem, mogłaby pojawić się przy stoliku obsadzonym przez wymienioną czwórkę, ale tylko po to, żeby spytać czy wszystko smakowało i czy może podać coś jeszcze. Serio, nie róbmy wody z mózgów postronnym czytelnikom, żeby tylko przypodobać się osobie, dzięki której co jakiś czas wpada parę eurasków do kieszeni. Jest to o tyle niesmaczne, że za takimi stwierdzeniami stoi ― niestety ― człowiek, którego słowa dla wielu są prawdą objawioną, a wypisywanie takich bzdur przy jakiejś zależności finansowej i wspólnych interesach jest wybitnie słabe. To wychwalanie przypomina oczywiście „łubudubu” z „Misia” i ciężko traktować to w innej kategorii, niż niedźwiedzia przysługa względem Pana Krzysztofa. Dziwię się jednak samemu adresatowi tego stwierdzenia, że nie przedzwonił do swego guru i nie poprosił o przemyślenie i ułagodzenie wstępniaka, bo to, że i jeden i drugi naraża się czymś takim na śmieszność w środowisku, jest oczywiste. Kumam ― fajnie coś takiego usłyszeć, mile to łechce ego i słowa wielkie, a i ich nadawca to nie byle kto. Jednak czasem warto zbastować, żeby później nie było z tego żartów. No chyba, że i z tej strony jest święte przekonanie, że to najprawdziwsza prawda, wtedy tylko mogę zaapelować, by przypomnieć sobie co ― wedle znanego przysłowia ― kroczy przed upadkiem. Aby jeszcze upewnić się czy nie czepiam się niepotrzebnie, sprawdziłem czy nazwisko owego największego znawcy sztuki komiksowej w Polsce znajduje się w spisie członków Polskiej Akademii Sztuki Komiksu. No i nie znajduje się, Panie i Panowie. Chyba, że Mistrzowi chodziło o „sztukę komiksową” pokroju tej, której hołubił admin fanpeja (już chyba nieistniejącego) o tej samej nazwie — wtedy rzeczywiście coś może się za tym kryć. Jak można się pewnie domyślać, nie należę do wielkich fanów Rosińskiego, natomiast mam spory szacunek dla jego dorobku. I pamiętając o tym, jaką jest u nas legendą oraz jak ważnym ambasadorem komiksu ― zarówno polskiego (chociaż tutaj można mieć sporo zarzutów) jak i światowego ― to ciężko bez zgrzytania zębami patrzeć, że po raz kolejny ośmiesza się tego typu poglądami. Poglądami, które wynikają albo z lenistwa albo po prostu z niewiedzy, markowanej pozą wszystkowiedzącgo autorytetu (o czym pisałem już w poprzednim numerze ACABa). A skoro wspomniałem już tutaj perłę polskiej kinematografii, to przypomnę kolejny cytat, który pasuje do sytuacji: oczko się odlepiło temu mistrzu... Tfu. Temu misiu!


ROBERT WYWIAD BELE SIENICKI

BYCIE GRAFIKIEM CZYTAJACYM KOMIKSY

JEST BOLESNE


03

Robert Sienicki jest w Komiksowie od zawsze. Rysował, pisał, wydawał komiksy, tworzył m.in. popularną serię „The Movie” czy odpowiadał za bardzo solidną pozycję w segmencie magazynów — „Profanum”. A to tylko drobny wycinek z jego komiksowych aktywności. Dziesięć lat temu postanowił żyć z komiksów, a konkretnie z ich składania. Dzisiaj to jego główne zajęcie. Kiedy kończy pracę nad cudzymi produkcjami, zaczyna działać nad swoimi. W zeszłym roku premierę miał „Rycerz Janek” gdzie współtworzył scenariusz, a lada dzień pojawi się „Ostatni pisarz”, gdzie odpowiada za rysunki (do scenariusza Jana Mazura). Jednak w tym wywiadzie podpytuję go właśnie o tę główną działalność, często niedocenianą i bagatelizowaną.

W czym praca nad składem komiksów jest lepsza od ich tworzenia? Z grubej rury zaczynasz, widzę. Jest lepsza, chyba tylko i wyłącznie w kwestii zarobkowej. Zdecydowanie wolałbym tworzyć własne komiksy, jeśli tylko udawałoby mi się z tego utrzymywać na zadowalającym mnie poziomie. Lecz to wymaga dużo pracy, a ja ambicje mam, ale nie mam takiego zaparcia. Jak to się zatem stało, że postanowiłeś zarabiać na życie właśnie dzięki składaniu komiksów? Szczerze mówiąc, wyszło to jakimś zupełnym przypadkiem. Ktoś ze znajomych wydawców potrzebował kogoś, kto zliterkuje komiks. Ja literkowałem już swoje komiksy, więc miałem podstawowe pojęcie, jak robi się taką kanapkę. Dopiero co postanowiłem porzucić pracę w korpo i próbowałem stanąć na własnych nogach, więc każda robota, która kończyła się pewnym przelewem, brzmiała świetnie. Pierwsze kroki postawiłem w jakimś komiksie od Timofa.

Były to bodajże „Trzy Palce” w 2011 roku, a pierwszy taki większy projekt to, chyba było „Tymczasem” robione dla Kultury Gniewu, też w 2011. Potem już jakoś poszło — od zlecenia do zlecenia, aż ostatecznie zrobiło się ich tak dużo, że nie musiałem już zgłaszać swojego portfolio na przeróżnych portalach dla poszukujących pracy. Tym razem to Ty zacząłeś z grubej rury — początek nowego fachu i od razu Timof i KG. Nad komiksami których jeszcze wydawnictw miałeś okazję pracować? Wielu przeszło przez moje biurko, współpracowałem z Taurus Media, Mandiocą, często współpracuję z Non Stop Comics i Muchą (nawet z ich portugalską filią), maczałem nawet palce przy WKKM, gdzie mogłem się pobawić Spider-Manem, stale pracuję z Lost in Time, KBOOM, Wydawnictwo 23 i dla Ongrysa ogarniam nieustannie kolejne tomy Sędziego Dredda. Nie pracowałem dla Egmontu, przynajmniej nie jako liternik, z bardzo idiotycznych powodów, o których wolę


się nie rozpisywać. Rety, mam nadzieję, że nikogo nie pominąłem, bo będzie niezręcznie w Łodzi. Przydałoby się uściślić jedną rzecz — czy na naszym komiksowym rynku (trochę generalizując) można postawić znak równości między składem komiksu a liternictwem? Czy są to dwie osobne rzeczy, za które odpowiadają dwie różne osoby? W Stanach, chyba odpowiadają za to dwie różne osoby. Ktoś inny zajmuje się liternictwem, ktoś inny zaprojektowaniem i poskładaniem wszystkiego do kupy. U nas różnie bywa. Przy autorskich komiksach to zwykle autor sam sobie robi liternictwo, jak np. Unka w „Bromie”. U nas komiksy to zwykle autorska sprawa, w Stanach to taśmowa robota, gdzie po prostu po ukończeniu jednego etapu przerzuca się to do kolejnych rąk. U nas zwykle autor wysyła pliki do wydawnictwa, a wydawca sam już przerabia to, co otrzymał w jeden plik, który potem trafia do drukarni. W ciągu tych kilku lat złożyłeś mnóstwo komiksów. Który z nich sprawił Ci najwięcej problemów? Im dłużej przy tym siedzę, tym mniej problemów sprawiają te komiksy. Nawet jeśli komiks jest skomplikowany w przygotowaniu, to doświadczenie mnie nauczyło, jak taki problem rozwiązać. A jak nie rozwiązać, to przynajmniej jak go obejść tak, by nikt nie zauważył. Czy był jakiś projekt, który miałeś szansę wziąć pod swoje skrzydła, ale z jakichś powodów stało się inaczej i teraz tego żałujesz? Bardzo chciałem (i w sumie nadal bym nie pogardził) móc przyłożyć swój palec do przygód Dylana Doga. Głównie dlatego, że tę serię uwielbiam, a kiedy literuję komiks, który bardzo lubię, to tak jakby nie pracowało się w ogóle. Kiedyś nawet zgłosiłem swoją chęć do współpracy, ale okazało się, że tytuł został już obiecany innemu liternikowi. Ubolewałem tylko przez chwilę, bo Jarek Obważanek zrobił fantastyczną robotę, więc nie musiałem zgrzytać zębami podczas czytania. Tylko grzbiet bym dopa-

sował bardziej do edycji z Egmontu. Teraz Dylana przejęło już trzecie wydawnictwo i jak niektóre ich decyzje uważam za dyskusyjne lub w moich oczach po prostu błędne, to jednak cieszę się, że mam możliwość zamawiania kolejnych przygód Dylana. Jaki Twoim zdaniem komiks, wydany na naszym rynku, jest wybitny pod względem składu? To może nie kwestia składu. Poskładać obrazki na stronie w odpowiedniej kolejności to każdy by umiał. Natomiast projekt graficzny to jest coś, o czym wiele osób, może nie tyle zapomina, co po prostu o to nie dba. Większość polskich komiksów to plansze i dodana przez wydawcę stopka redakcyjna. Dlatego kiedy mam możliwość opracować jakiś komiks od zera, to bardzo staram się ozdabiać go jakimiś małymi dodatkami, tak aby całość prezentowała się ciekawiej wizualnie. Mam wrażenie, że dodaje to uroku całości. Z komiksów zagranicznych bardzo lubię, jak Keith Wood jest zaangażowany w jakiś komiks („Hrabstwo Harrow”, „Szósty Rewolwer”). Widać w środku, że jest jakiś pomysł na opracowanie graficzne, a nie po prostu strona po stronie, przekładana okładką zeszytu, tak jak to z automatu wypuszcza trejdy m.in. Marvel. Jesteś jednym z kilku „zawodowych” składaczy, którzy od lat działają w tym zakresie na naszym rynku. Masz kontakt z innymi, jeśli chodzi o typowo zawodowe kwestie? Nie ze wszystkimi — nie mamy grupy wsparcia. Chyba że nikt mi o niej nie powiedział. Ale z kilkoma osobami jestem w stałym kontakcie i raczej nie ma między nami szczególnej rywalizacji, a kiedy trzeba to sobie pomagamy. Jak wygląda planowanie pracy w przypadku składu? Wiesz już nad jakimi komiksami będziesz pracował za, powiedzmy, 3 miesiące, czy jest to bardziej proces ad hoc’kowy? Ostatnio tak się złożyło, że stale współpracuję z kilkoma konkretnymi wydawcami, więc z grubsza jakiś plan pracy na najbliższy rok mam. Aczkolwiek bardziej jestem świa-


05 domy tego, jakie tytuły wpadną, niż kiedy wpadną. Próbowałem jakiś czas temu prowadzić dokładny kalendarz, ale czasami nie da się dopilnować by wszyscy zrobili swoją robotę na czas, więc trzeba improwizować. Odzywa się do Ciebie wydawca z hasłem „jest komiks do zrobienia” — jak później wygląda dalszy proces? Wtedy robię dalej to, co mam obecnie do zrobienia, aż wydawca wróci z plikami i tłumaczeniem, bo bez tego nie ruszę. A jeśli już to ma, to próbuję go wcisnąć w najbliższy wolny termin. Jaki jest Twój Święty Graal jeśli chodzi o skład? Nad jakim projektem/serią chciałbyś pracować najbardziej? Chyba nie mam Świętego Graala. Udało mi się pracować nad „Zbirem”, miałem w swoich łapach rzeczy Mike'a Mignoli. Przez moment też przykładałem paluszek do mojego ulubionego Spider-Mana, ale teraz już nie mam jakichś większych marzeń. Wszystkie komiksy są fajne! Od czasu do czasu zdarza mi się wypowiedzieć w różnych zakątkach fejsbuka w temacie kiepsko składanych/projektowanych okładek i odnoszę wrażenie, że tak naprawdę jedynie wąskie grono komiksowych odbiorców potrafi dostrzec, że coś jest nie tak. Dla większości to bez różnicy jak komiks/okładka wygląda, najważniejszy jest komiks sam w sobie, a to czy na okładce jest rozciągnięty font, to nic takiego. Samo poczucie estetyki często kończy się na problemie czy lepsza kreda czy offset. Jesteśmy — jak mawiał Ian Malcolm w „Jurassic Park” — skazani na wymarcie. Jest pełno komiksów, w których są kiepskie fonty, źle złamane wersy, zostawiane są wiszące spójniki albo dorzuca się jakieś systemowe efekty, które rzekomo dają „efekt wow!”. Nie jestem żadnym autorytetem w tej dziedzinie. Wszystkiego nauczyłem się skła-

dając komiksy i nanosząc uwagi redaktorów. Ale problem jest taki, że przeciętny czytelnik na takie rzeczy zupełnie nie zwraca uwagi. Ba! Ja sam nie zwracałem jeszcze kilka lat temu. Nawet teraz, jak wyciągnę jakiś swój komiks, np. „Sklepik z Robotami”, to widzę rzeczy, które są źle przygotowane. Litości! Ja tam dałem szeryfową literkę „I” w środku słowa. Tak od razu na okładce. Teraz bije mnie to po oczach, wcześniej nie. Niewiedza to błogosławieństwo. Dopóki ktoś ci nie wbije do głowy, jak jest poprawnie, to nie wiesz, że nie jest i wszystko gra. Z tą niewiedzą, to święta prawda, nie tylko w przypadku komiksów. Obgadaliśmy już odbiorców, zatem jak oceniasz podejście wydawców do kwestii estetyki wydawanych komiksów? Niektórzy podchodzą do tego bardzo poważnie, a niektórzy potrafią losowo na tej samej serii dać swoje logo w różnych miejscach grzbietu i o zauważalnie różnej wielkości. Nie chcę pokazywać palcem, ale wszyscy znamy tę osobę. Jakie są podstawowe błędy popełniane przy składzie, które widzisz na komiksowym rynku? Poza tymi dotyczącymi literek, to na komiksowym poletku absolutnie kuleje wiedza na temat przygotowania do druku. Miałem przyjemność składać ostatni tom „Warchlaków”, a Marta, która jest naczelną tej antologii, miała nieprzyjemność wysłuchiwać mojego całego marudzenia. Dużo ludzi nie ma pojęcia jak działają spady. To nawet nie jest problem związany tylko z naszymi twórcami, bo nawet w tej chwili, wraz ze wszystkimi zaangażowanymi w proces, spolszczamy jeden komiks od Marvela i jest dokładnie ten sam błąd, tylko bardziej irytujący, bo ten konkretny twórca powinien wiedzieć lepiej po tylu latach. Jarek Obważanek napisał kiedyś artykuł o tym problemie. Chciał byśmy go razem przejrzeli


fot. Robert Sienicki


i wrzucili w Internet, więc liczę, że niedługo uda nam się wygrzebać trochę czasu na to, bo ta wiedza jest zdecydowanie potrzebna. Zrozumienie kwestii spadów dla początkujących twórców porównałbym z ogarnięciem, czym w zasadzie jest ten mityczny spalony w piłce nożnej. Z początku brzmi dziwacznie, ale po chwili można zacząć, mniej więcej, rozumieć o co w tym chodzi. Sam zresztą, rozpoczynając przygodę z przygotowaniem rzeczy do druku, miałem tęgą zagwozdkę czym spady są. Pytałem o to Tomka Pastuszkę, pytałem drukarza z Radomia i mimo fachowych porad brakowało prostego przykładu, czym spad jest i kiedy jest niezbędny. Taki krótki poradnik byłby bardzo przydatny. A skoro są warsztaty dla scenarzystów czy rysowników, to może w końcu dobrym pomysłem byłyby zajęcia z podstaw składu na którymś z festiwali? I właśnie przechodząc do ogółu, składu jako jednego z elementów powstawania komiksów — co jakiś czas pojawiają się dyskusje w temacie komiksowych nagród i poszerzenia kategorii, w których są przyznawane. Czy to już jest ten moment, kiedy można się przynajmniej zastanawiać nad nagrodą dla najlepszego składacza, czy jest to jeszcze na tyle nisza w niszy, że te byłyby rozdawane tylko wśród kilku osób? To jest nisza, ale same komiksy to też nisza. Ja od dawna przy piwku wspominam, że moim zdaniem powinno być dużo kategorii przy nagrodach komiksowych. Jak patrzę na Eisnery, to jest pełno kategorii — są liternicy, koloryści, projektanci, każdy kto robi coś związanego z komiksami ma możliwość być w czymś nominowany lub nagrodzony, a jego praca zauważona. Co poszerza moim zdaniem potencjalne grono ludzi zainteresowanych takimi nagrodami w ogóle. Za granicą od lat doceniany jest komiks internetowy, który na naszych festiwalach jest jak takie adoptowane dziecko, które najlepiej by zostało w piwnicy, kiedy goście przyszli. Raz udało mi się przepchnąć byśmy wręczyli nagrodę za webkomiks (Komiksowa Warszawa 2011, nagrody Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego) i taką statu-

etkę otrzymał Maciek Łazowski za fantastyczne „Głosy w mojej głowie”. Ale oczywiście rok później, już znowu ta kategoria została wyrzucona i tyle z mojego zwycięstwa. Przez wiele lat ziny były takim bękartem komiksowa, ale Fil postanowił coś z tym zrobić, zorganizował Złote Kurczaki, na których przyznał własnoręcznie wykonane statuetki i poklepał niezależnych twórców po plecach i od paru lat można zauważyć zdecydowany rozkwit sceny zinowej w Polsce. Wystarczyło tylko by ktoś zwrócił uwagę i głośno powiedział, że coś jest wystarczająco fajne. W ramach pracy zarobkowej, pracujesz na co dzień przy komiksach — czy cały czas są dla Ciebie taką frajdą i pasją jak kiedyś? Obecnie jest jakoś pośrodku. Już zdecydowanie mniej komiksów czytam wieczorami, bo dostaję dużą dawkę obrazkowych historyjek w ciągu dnia, więc jak już wyjdę z biura, to potrzebuję nieco innego oderwania. Stawiam ostatnio bardziej na filmy, konsolę czy jakąś fajną książkę. Ale komiksy wciąż przychodzą paczkami, bo to nałóg, z którym strasznie ciężko zerwać! Wspominasz o biurze. Gdzie w zasadzie dzieje się cała Twoja magia składania? Pracujesz z domu, czy w jakieś przestrzeni coworkingowej? Mam coś w rodzaju biura — jest to pokój w mieszkaniu dedykowany na komputery i regał z książkami i komiksami. Przez wiele lat wynajmowaliśmy kawalerki lub pokoje, więc potrafiłem całe dnie spędzać w jednym pomieszczeniu. Ba! Raz nawet mieliśmy taki pokój, w którym nie było miejsca na krzesła, więc komputer stał tuż obok kanapy, na której spaliśmy. Potrafiłem 24 godziny spędzić na jednej kanapie, tylko spuszczając nogi, żeby móc pracować. Jak kupiliśmy mieszkanie to od początku był plan, żeby jeden z pokoi przeznaczyć na biuro, aby wreszcie mieć psychiczne wrażenie, że z pracy można wyjść. Jak to wygląda u Ciebie z higieną pracy? Masz wyznaczony konkretny czas na pracę i o określonej godzinie zamykasz sprawy zawodowe?


Gdzieś na mejlu mam chyba wpisane, że pracuję od 7 do 17, ale to nie jest prawda. Jak zbiorę się z łóżka to siadam do pracy. Ostatnio staram się kończyć w miarę wcześnie by mieć trochę więcej wolnych wieczorów, no i mówię zdecydowanie „nie” pracy w weekendy, jeśli nie ma żadnych straszliwych pożarów do ugaszenia, czy terminy jakoś masakrycznie nie gonią. Zwykle straszliwe tempo wskakiwało tuż przed festiwalami, gdy ludzie na gwałt potrzebowali wyrobić się w drukarni na czas, ale od kilku lat ten okres też się uspokoił. Mimo wszystko nadal pozostajesz aktywnym twórcą — scenariuszowo wyżyłeś się ostatnio przy „Rycerzu Janku”, rysowniczo przy nadchodzącym „Ostatnim Pisarzu”. Oba te tytuły łączy postać Jana Mazura, z którym przez lata współpracowałeś przy wielu projektach, razem dorastaliście jako twórcy i komiksiarze. Z czego wynika ta wieloletnia współpraca? Janek jest po prostu Jay’em do mojego Cichego Boba. Lubimy się i mamy bardzo zbliżone poczucie humoru. Gadamy ze sobą codziennie, a czasami w trakcie tych rozmów snujemy też historyjki i wymyślamy dowcipy, które potem każemy rysować Igorowi Wolskiemu. Z „Ostatnim Pisarzem” było inaczej, bo Janek miał w głowie pomysł na komiks, który chciał komuś podrzucić i szukał u mnie opinii kto by do tego pasował, a mi się akurat temat spodobał, więc wbiłem się na gotowe. I jak Ci się rysowało do cudzego scenariusza tak duży projekt? Jak wychodziło Ci łączenie pracy zawodowej z komiksami, nad pracą po godzinach z tym samym? Znakomicie, jeśli mam być szczery. Ja scenariusze Janka uwielbiam, a i potrzeba rysowania była we mnie spora. Dodatkowo znalazłem sobie wygodny sposób na kolorowanie tego komiksu, więc postępy były sprawne. Liczę, że jeszcze zrobimy coś razem w tym układzie. Komiks ten wypuści na świat Kultura Gniewu. Kto będzie odpowiedzialny za skład — Ty czy wydawca? Sam zliterowałem, zaprojektowałem i po-

składane wysłałem do wydawcy. To w końcu autorski komiks! Wracając do tematu współpracy — życie dzielisz z cenioną twórczynią, Agatą Wawryniuk. Macie w planach wspólny komiksowy projekt, czy tej sfery wolelibyście nie mieszać do swojego życia? Pomagamy sobie nawzajem, jak drugie ma akurat coś do pisania/rysowania, ale nie mamy w planach niczego wspólnego. Już wystarczająco dużo rzeczy robimy razem. Jako fan tytułu nie mógłbym przemilczeć tematu „Scientii Occulty” wydanej dziesięć lat temu przez Mroja Press — jest jakakolwiek szansa na Twój i Łukasza Okólskiego powrót do tego uniwersum? Parę lat temu napisałem krótką historyjkę dziejąca się kilka lat po wydarzeniach tego komiksu i wysłałem ją Łukaszowi, który zamierza jej nigdy nie narysować. Co dalej z „Beletrystyką”? Do tej pory pojawiły się dwie części. Trzeci zeszyt jest zaczęty, a kolejne historyjki spisane, więc myślę, że można śmiało założyć, że jeśli zobaczymy się w tym roku, to będę miał ze sobą kolejny zeszycik. Taki jest przynajmniej plan na tę chwilę. A jak wyglądają Twoje plany w temacie redaktorowania? Byłeś odpowiedzialny za magazyn „Kolektyw”, później z Jankiem wypuściliście w świat cztery tomy antologii „Profanum” (2012-2015). Tego typu działalność to zamknięty rozdział, czy planujesz jeszcze kiedyś zasiąść na redaktorskim stołku przy wspomnianych magazynach lub czymś nowym? Tak na dobrą sprawę, to nigdy nie powiedzieliśmy, że to koniec „Profanum”. Nawet zapowiedzieliśmy piąty tom, ale jakoś się to rozmyło. To zawsze było non-profit, dla frajdy, a im starsi wszyscy jesteśmy, tym mniej czasu jest na robienie rzeczy, które nie zasilają konta, więc i zainteresowanie „Profanum” malało od pierwszego tomu znacząco. Wydaje mi się, że nabór do piątki przeszedł bez większego echa. Ale co jakiś czas powraca ten temat w rozmowie, więc kto wie? Ja nie wiem.


09 Przy okazji San Diego Comic Con 2019 ukazał się komiks „Shooting Clerks” z Twoimi rysunkami i scenariuszem Christophera Downie. Jak się domyślam, dla fanatyka twórczości Kevina Smitha jakim jesteś, było to spełnieniem marzeń? Spełnieniem marzeń byłoby współpracowanie z samym Kevinem, ale tak daleko ta sprawa nie zaszła. Christopher odezwał się do mnie po tym, jak zobaczył moją jednoplanszową adaptację sceny z „Dogmy”, którą narysowałem w ramach ćwiczenia warsztatu. Ekipa wydała ten komiks własnym kosztem i rozdawała podczas Comic Conu, gdzie premierę miał ich film. Fajnie było przy tym podłubać, no i niesamowite uczucie dostać mejla ze zdjęciem z uradowanym Kevinem trzymającym komiks z moim nazwiskiem na okładce i pokazującym kciuk w górę. Ale nie wiem czy się mu podobał. Nic o tym nie twittował. Potem zrobiliśmy jeszcze jednego szorta, który miał być dodany do drugiego wydania, ale pandemia powstrzymała plany i nie wiem na jakim to obecnie jest etapie. Czy jest szansa na wydanie tego u nas? Może kiedyś poruszę ten temat z Christopherem, pewnie nie będzie problemu, ale obecnie mam inne rzeczy na głowie. Komiksy wypełniają większość Twojego czasu — masz przestrzeń na inne zajawki? Mam bardzo dużo zajawek, więc wszystko posuwa się bardzo powoli do przodu. Ostatnio oglądam bardzo dużo filmów. Mam trochę taki nawrót miłości do kinematografii jaki miałem za czasów, gdy regularnie publikowałem „The Movie”. Lubię jeszcze pograć na konsoli, czy podziałać na działce, gdzie wiecznie trzeba coś naprawić, posadzić, przekopać. No i mocno wkręciłem się w Dungeons and Dragons oraz malowanie figurek. Jest co robić. Kiedy rozmawiamy kończy się maj — nad czym obecnie pracujesz?

Nad komiksami, które pewnie są już wydrukowane, bądź właśnie się drukują. Twórczo zamykamy właśnie „Ostatniego Pisarza” i szlifujemy kolejny scenariusz z Rycerzem Jankiem. Inne projekty zawsze majaczą na horyzoncie, ale nie mam niczego pewnego na ten moment, a nauczyłem się już nie paplać o swoich planach, jeśli nie jestem w stu procentach pewny, że je skończę. Mam kilka ciekawych pomysłów, ale wolę ogłaszać je jak Ozymandiasz, pół godziny po tym, jak prace dobiegną końca. Pytanie na koniec — gdybyś z jakiegoś powodu musiał wybrać tylko jeden aspekt związany z tworzeniem komiksów i zajmować się nim przez najbliższych kilka lat, to co by to było? Jest to pytanie, które może mieć kilka odpowiedzi, w zależności od tego, kiedy mi je zadasz. Na tę chwilę najbardziej chciałbym rysować, bo bardzo dobrze pracowało mi się nad „Ostatnim Pisarzem”. To najdłuższy komiks, który narysowałem do tej pory, więc moja ręka dostała porządny trening. Mam wrażenie, że posunąłem swój warsztat do przodu i z rozpędu mógłbym rysować dalej, ale obecnie nie mam co, więc teraz jestem zmuszony wrócić do pisania. Ale w momencie gdy puścisz ten wywiad, to mogę już śpiewać inaczej i w komentarzu pod postem będę redagował, że teraz jednak to bym wolał tylko wydawać rzeczy.

* Uważni czytelnicy dostrzegli zapewne, że zdanie stanowiące tytuł wywiadu nie pojawiło się w jego treści. Pragnę wyjaśnić, że padło ono podczas naszych przedwywiadowych rozmów, ale jest na tyle dobre, że postanowiłem go tutaj użyć.


komiksowy

spis

szechny

MIESIĄC URODZENIA: Lipiec. Bardzo popularny miesiąc wśród komiksiarzy. Powinna być wielka impreza na koniec lipca. MIEJSCE URODZENIA: 100 km od Warszawy, małe miasteczko zwane Ostrów Mazowiecka. NUMER BUTA: Upierdliwy. Rozmiary młodzieżowe kończą się jeden wcześniej, a dorosłe zaczynają jeden wyżej. PREFEROWANA GRUBOŚĆ CIENKOPISU: 0,4? Ostatnio coraz rzadziej cienkopisem, a coraz częściej tabletem. ULUBIONY PIERWIASTEK CHEMICZNY: Br i Ba. Nie wiem czy to prawdziwe, ale widziałem na logo jednego serialu i myślę, że telewizja kablowa by mnie nie okłamała. ULUBIONE DZIAŁANIE MATEMATYCZNE: Nie rozumiem pytania. ZNIENAWIDZONA LITERA: Nie lubię polskich Ź, Ż, Ć, Ó i innych takich, bo przy literowaniu często wchodzą na te, które mają ogonek u dołu. Tych z ogonkiem u dołu też nie lubię. PORA ROKU, KTÓRA CIĘ ANI ZIĘBI, ANI GRZEJE: Każda jest ok, bo jak na zewnątrz ziębi, to kaloryfer grzeje i wszystko gra. NAJFAJNIEJSZE ZWIERZĘ, KTÓRE WYMARŁO:

Raptor.

DRUGI ULUBIONY DZIEŃ TYGODNIA: Jak ktoś powie coś innego niż sobota, to powinniśmy uważnie obserwować tę osobę. ULUBIONA POTRAWA WIELKANOCNA: Kugiel. Przynajmniej w moich rejonach się je kugiel. A jeśli nie je się kugla, bo źle pamiętam, to trzeba zmienić tradycję i jeść kugiel. NAJGORSZY PREZENT JAKI DOSTAŁEŚ: Każdy prezent jest super, bo ktoś poświęcił chwilę by coś dla ciebie wybrać. SPORT, KTÓRY POWINIEN PRZESTAĆ ISTNIEĆ: Nie wiem jakie są sporty, więc ciężko mi zdecydować. Ten z piłką.


ienick

11

CZEGO SIĘ BOISZ (I WIESZ, ŻE TO GŁUPIE): Wody. Oglądaliśmy ostatnio „Szczęki” i jedyny straszny moment, to jak łajba tonęła i Rob Schneider powoli zanurzał się w wodzie. FILM, KTÓRY WIDZIAŁEŚ NIEZLICZONĄ ILOŚĆ RAZY:

„Hot Fuzz”.

FILM, KTÓREGO NIGDY NIE WIDZIAŁEŚ: Nie widziałem jeszcze „Stalkera” Tarkovsky'ego, ale to tylko kwestia czasu, bo Blu-Ray już czeka. ULUBIONY ELEMENT UBIORU: Koszula. Albo marynarka jak chłodniej. ULUBIONY MEM: Ten co taki duży mors ma wiaderko, a potem mu zabierają to wiaderko. Wyśmienite. TRZY NAJWAŻNIEJSZE KOMIKSY: „Scientia Occulta”, „Beletrystyka”, „Rycerz Janek”. Wiem, że nie chodziło Ci o moje własne komiksy, ale te są dla mnie najważniejsze. I „Transmetropolitan”. To cztery. Trudno. DWÓCH IDOLI KOMIKSOWYCH: Bezpiecznie odpowiem, że nie posiadam, bo walnę jakieś nazwisko, a potem się okaże, że to jakiś złamas i będzie głupio, że nie wiedziałem. JEDNA ULUBIONA SUPERBOHATERKA: Jessica Jones.

Z KTÓRYM Z KOMIKSIARZY CHCIAŁBYŚ SIĘ ZAMIENIĆ ŻYCIEM NA 24H?

Z zadnym.

Z KTÓRYM Z KOMIKSIARZY CHCIAŁBYŚ SIĘ ZAMIENIĆ ŻYCIEM NA 36H? Tym bardziej z żadnym, tyle czasu. Z KTÓRYM Z KOMIKSIARZY CHCIAŁBYŚ WEJŚĆ DO RINGU? Z Konradem Okońskim. Bo to zbyt miły człowiek by mnie uderzyć, więc to mogłaby być moja szansa.


skandal, sensacja,

niedowierzanie!

ZUCHWAŁY

ZAMACH NA

POLSKI NIEZAL


13

„Czy wy właśnie udostępniliście mój komiks 150 osobom?” — w połowie stycznia 2021 na fanpeju Złotych Kurczaków zapytał o to Daniel Gizicki z wydawnictwa Celuloza i chwilę później w Komiksowie zrobiło się całkiem gorąco jak na tę porę roku. Minęło pół roku od tej krótkiej dramy (bo ta zamknęła się w niecałej dobie), ale były to dla mnie i reszty działających przy Kurczakach niezapomniane chwile, dobra lekcja od życia i o życiu. I o Komiksowie również. Zapewne spora część osób, które wtedy brały udział w dyskusjach, już nawet nie pamięta czego one dotyczyły, ale nie znaczy to, że nie mogę rozgrzebać tych ran patykiem i w kilku akapitach przenieść się do wydarzeń z początku stycznia. Od razu nadmienię, że całość jest moim i tylko moim komentarzem oraz przemyśleniami do całej sytuacji, nie wypowiadam się za pozostałych orgów imprezy. Niby oczywistość, ale historia pokazuje, że warto to podkreślić, aby później była jasność do kogo kierować pretensje.

Chwilę przed rozpoczynającym ten tekst komentarzem ogłosiliśmy — MY, organizatorzy wrocławskiej imprezy — iż łączymy siły z Polską Akademią Sztuki Komiksu (PASK), stosunkowo nowym tworem, który pierwszy raz objawił się światu przy okazji ubiegłorocznych nagród Festiwalu Komiksowa Warszawa i Poznańskiego Festiwalu Sztuki Komiksowej. I w przypadku Złotych Kurczaków Akademia ta miała również pomóc przy nagrodach dla komiksów niezależnych. W ostatnich latach, laureaci Złotych Kurczaków wybierani byli w dwóch etapach — pierwszym, zwanym preselekcją, w którym Kurczakowa Akademia, składająca się z około 70-90 osób związanych z polskim komiksem, wybierała piątkę nominowanych w każdej kategorii. I drugim, w którym najlepszych z tych piątek wybiera jury składające się z 5 osób.

Co najistotniejsze w tej całej sytuacji — aby możliwie jak najlepiej ocenić te produkcje — osoby zgłaszające swoje ziny powinny udostępnić ich digitalowe wersje, które następnie wędrowały do szerokiego jury. Na uwadze wypadałoby mieć fakt, że w przypadku niszy z publikacjami niezależnymi, dochodzi kwestia często niewielkich nakładów oraz dostępności danego tytułu — bez trzymania ręki na pulsie często okazuje się, że dana publikacja w kilka tygodni po premierze jest już niedostępna. Więc w takiej sytuacji ciężko wymagać od osób zaangażowanych w nominacje znajomości wszystkich zinów z danego roku, bez udostępniania ich w jakiejś wersji. To odróżnia kurczakowe nagrody od większości innych komiksowych — produkcje oceniane są (przynajmniej takie jest założenie i możliwości) na podstawie tych cyfrowych wersji. To sprawia, że szansa na to, że nie


będzie to wybór polegający wyłącznie na tym kto ma więcej znajomych, znacznie wzrasta. Wiadomym jest, że nie da się przerobić wszystkich wydawanych u nas komiksów, a podejrzewam, że wchłonięcie przynajmniej połowy zaliczone byłoby już do levelu hardcore expert professional. Będąc zaangażowanym w nominacje lub wybór tych najlepszych z najlepszych, łatwo pójść na skróty i wybrać to co znane, lubiane, w powszechnej opinii uznawane za „dobre”, bądź nawet „bardzo dobre”. Ale za to niekoniecznie zaliczone do przeczytanych. Zresztą nagrody komiksowe i mechanika ich wybierania, to dobry temat na osobny wpis. Jednak póki co zostanę przy Złotych Kurczakach, czyli: NIE dla konkursu popularności, TAK dla szansy na rzetelny wybór. Przy okazji tegorocznej edycji postanowiliśmy zrobić crossover z PASKiem i tym samym poszerzyć grono wybierających w pierwszym etapie, co wpłynęłoby na bardziej miarodajne wyniki. Wydawało nam się również, że dość interesującą opcją i dla nas i dla twórców, będzie możliwość przedstawienia zinowych tworów osobom, które od lat zajmują się komiksem, a niekoniecznie łączone/zaznajomione są ze sceną niezależną. Jak chociażby Wojciech Łowicki, Adam Rusek czy Wojtek Birek. Stąd więc połączone siły Akademii ZK i PASK dały liczbę z początku tekstu: 150. Przy czym osoby wchodzące w skład Polskiej Akademii Sztuki Komiksu po części są też tymi samymi, które są w Kurczakowej Akademii. No ale się zesrało. Przyznać muszę, że nie spodziewałem się zupełnie tego typu akcji — działanie od paru lat przy spoko imprezie, przy której nie było wielkich dram i kontrowersji lekko uśpiło moją (czy też naszą) czujność. Tak jak napisaliśmy w późniejszym oświadczeniu — przegapiliśmy moment, w którym Złote Kurczaki wyszły poza grono naszych znajo-

mych (a tak wyglądały pierwsze edycje — od znajomych dla znajomych). Tym samym obecnie, ani my nie znamy wszystkich, którzy tłumnie przybywają na kolejne edycje, ani nie wszyscy znają nas i nie wszyscy wiedzą kim są poważnie brzmiący „organizatorzy imprezy” i co nimi kieruje przy tworzeniu festiwalu. Natomiast w pisanym dość swobodnie regulaminie nagród zabrakło z naszej strony konkretnej informacji o liczbie osób wchodzących w skład Akademii odpowiedzialnej za nominacje — zamiast tego widniało info o „szerokim gronie”, co dla każdego mogło znaczyć coś innego. Dla jednego będzie to dziesięć osób, dla drugiego szerokość zacznie się od dwustu. Jeszcze jedną rzeczą, o której mogliśmy pomyśleć, była wcześniejsza informacja o możliwości połączenia się z PASKiem i tym samym poszerzenia grona Akademii. Piszę tu o możliwości, bo do ostatnich chwil ważyły się losy tej kooperacji, która — jak myśleliśmy — byłaby czymś nowym, odświeżającym i pozytywnym dla wszystkich zainteresowanych. Jak się okazało — myliliśmy się. Chwilę później zaczęło się jebanie. Bo czego by nie mówić o Komiksowie, to gdy jest ku temu szansa, to — nawet bez zagłębienia się w temat i opierając się jedynie na urywkach zdań i faktów od innych — wypowiedzieć się trzeba. Do tego warunkiem koniecznym jest również konkretna zjeba. Chociaż trzeba przyznać, że to nie domena Komiksowa, co ogólnie internetowych dyskusji — bazowanie na skrawkach informacji i szybkie wydawanie sądów w sprawach, w które często nie jest się nawet zaangażowanym. Komentarze na fanpeju Kurczaków, w grupach komiksowych (otwartych i zamkniętych) żwawo szły w dziesiątki, później setki, a spirala nienawiści nakręcała się dość prężnie. Szybko ustalono, że udostępnienie digitalowych wersji sprawi, że niezależne produkcje trafią od razu na Chomika i Tor-


15 renty. Tym samym twórcy już nigdy nie zobaczą złamanego grosza — kto by zawracał sobie głowę wersją papierową zina, skoro może go mieć w zwykłym PDFie na kompie? Odzywali się również twórcy, którzy byli zszokowani samym istnieniem etapu preselekcji. Co ciekawe, często były to osoby, które nie pierwszy raz brały udział w Nagrodach ZK, więc wychodzi na to, że niekoniecznie zapoznali się z regulaminem ostatnich kilku edycji. Starając się od pierwszych Złotych Kurczaków robić coś, aby ta niezależna scena komiksowa była prężna i zauważalna, zostaliśmy przedstawieni jako ci, którzy chcą ją zniszczyć i (pewnie) jeszcze się na tym dorobić. W Polsce. Dorobić. Na komiksach... ...niezależnych. Nawet rozumiem optykę, w której szokującym może wydawać się fakt, że liczba osób którym udostępnia się produkcje jest większa niż jej nakład. Bo ten zinowy to zazwyczaj około 200 egzemplarzy, a często zamyka się to nawet w setce. Ale przecież nie jest tak, że osoby nominujące wyczerpują zbiór potencjalnych nabywców — nawet biorąc pod uwagę w miarę niewielką liczbę. Co więcej — cały czas fetyszystów fizycznych wydań jest mnóstwo, a plik PDF nigdy nie będzie pachniał tak pięknie jak papier. Zatem, nawet po zaznajomieniu się z cyfrową wersją, jakaś część (z tych 150 osób) będzie chciała mieć swój egzemplarz na półce, bo po prostu zbiera wszystko jak leci. Jakaś część przeczyta i jej to wystarczy. Inni, którzy nie mieli w planach zakupu, będą ukontentowani zawartością i sprawią sobie papierową wersję. A jeszcze inni stwierdzą, że dobrze było się zapoznać przed zakupem, bo jednak nie jest to coś na co ich zdaniem byłoby warto wydawać szekle. I fajnie. W świecie piłki nożnej często panuje przekonanie, że suma szczęścia i pecha się zeruje. Jeśli w jednym meczu

podyktują przeciwko twojej drużynie niesłusznego karnego, to w kolejnym twój zawodnik uniknie czerwonej kartki za ewidentny faul. A jako że piłką nożną można wytłumaczyć wszystkie procesy jakie zachodzą na świecie, to w tym przypadku również jestem zwolennikiem tego, że w takim przypadku wszystko wychodzi na zero — ktoś się zrazi, ktoś zachwyci, ale dla twórcy będzie to mniej więcej sprowadzać się do takiej samej liczby zysków i strat. Kumam atrakcyjność tego czarno-białego argumentu — komiksy wyciekną na świat i już żadna sztuka się nie sprzeda — tyle tylko, że tak to nie działa. To tyle w temacie porażającej ilości osób, do której zostały przesłane publikacje. Choć należy też wspomnieć, że nie każdy z tego grona ze wszystkim się zapozna czy nawet je ściągnie na dysk. No ale jak mało tych osób by nie było, to przecież wystarczy jedna, która wpuści wszystkie podesłane pliki na Chomika (lub inne tego typu) i wtedy nie ma zmiłuj — potencjalne zyski lecą w dół jak cena BitCoina w połowie maja. Pamiętacie, jak przed papierową premierą wyciekła digitalowa wersja „Misia Zbysia” i wydawca zrezygnował z wydania tego tomu na papierze? Albo jak w sieci pojawiły się wszystkie zgłoszone do MFKowego konkursu szorty i internauci sami mogli ocenić poziom nadesłanych prac na dobrych kilka tygodni przed ogłoszeniem wyników? No właśnie. Ja też nie. Takie rzeczy jak komiksy nie wyciekają, bo oprócz Komiksowa mało kogo interesują. A już w szczególności te z gatunku niezalu. W komentarzach oburzonych przewijał się też zarzut, że osoby z PASKa są przypadkowe i karygodnym jest udostępnianie im zgłoszonych komiksów. No bardzo przepraszam, jeśli ktoś rzuca takim argumentem, to polecam zerknąć na stronę Polskiej Akademii


Sztuki Komiksowej, gdzie wyszczególnieni są wszyscy wchodzący w jej skład. A jeśli dalej ktoś uparcie rzucałby zarzutami o przypadkowości, to chyba wagarował na zajęciach z Polskiego Komiksu.

Współpracę z PASKiem przy okazji tej edycji zawiesiliśmy dość szybko (z kilku powodów) i zostaliśmy przy dawnych metodach. Ale może w przyszłości wrócimy do tej formy, wcześniej o wszystkim informując.

Zaczynając pisać ten tekst, byłem mocno nabuzowany, bo mimo paru miesięcy od dramy jest we mnie spory niesmak i wkurwienie. Najlepiej takie teksty pisze się właśnie w emocjach, ale teraz — kilka tygodni po rozpoczęciu pracy nad tekstem — Hulk zasnął snem zimowym. Rozumiem, że my, organizatorzy Złotych Kurczaków, popełniliśmy błędy i bez wskazania palcem pewnie byśmy ich nie dostrzegli i uważali, że wszystko gra — bo w poprzednich latach też grało. Co więcej, uważam, że gdyby Daniel przesłał nam swoje uwagi na privie, a nie na oficjalnym kanale, to byśmy je olali, nadal przekonani, że robimy to dobrze. Czasem taki klaps w czoło jest o(t)rzeźwiający. Niemniej jednak forma jaką przybrała „dyskusja” w tym temacie była kompletnym ściekiem. Po kilkunastu godzinach wystosowaliśmy oświadczenie, w którym przyznaliśmy się do popełnienia błędów w organizacji nominacji i przyznawania nagród, zaprezentowaliśmy rozwiązania, które nie wzbudziły już negatywnych emocji, raz jeszcze skontaktowaliśmy się ze wszystkimi zgłaszającymi prace i po uzyskaniu ich zgód na udostępnienie publikacji do wybierających nominacje przesłaliśmy je już tylko do około 50 osób z Kurczakowej Akademii.

Czytam ten tekst po raz kolejny i mam wrażenie, że tłumaczę rzeczy, o których w gruncie rzeczy każdy wie i każdy ma świadomość, jak ten niszowy rynek komiksowy działa i czego można się po nim spodziewać. Rozumiem, że specyfiką takich internetowych dram jest wzajemne nakręcanie, demonizowanie faktów i stawianie wszystkiego w czarno-białych barwach, a później szybkie zapominanie o co w ogóle w tym wszystkim chodziło i od czego się zaczęło. W tego typu historiach zawsze pojawią się osoby, które ledwo co znają temat i wszelkie okoliczności przyrody, ale nie przeszkadza im to w wydawaniu kategorycznych wyroków. Gdyby byli sędziami, to co drugi gagatek lądowałby w celi śmierci — tacy są twardzi i bezlitośni. Nie rozumiem jednak jednej rzeczy: do karuzeli nienawiści dołączyło całkiem sporo osób, które znają naszą piątkę od lat. Wiedzą — albo przynajmniej powinni wiedzieć — co nas napędza przy ogarnianiu Kurczaków i z jakich pobudek to robimy. Były tam osoby, które na Kurczakach się wystawiają i biorą udział w nagrodach. Były też takie, które nie raz miały okazję z nami — bądź którymś z nas — lepiej się poznać.


17 A mimo to wolały iść z prądem i napierdalać ku uciesze swojej i gawiedzi. Był gagatek, który jebał nas w komentarzach równo, a na privie pisał jaką to zajebistą imprezę robimy i oby ta odbywała się rokrocznie. Był przypadek, że jedna z osób dolewała mocno oliwy do ognia, a później zapewniała — oczywiście w rozmowach prywatnych — jak to kocha Kurczaki i jak bardzo nie może doczekać się stacjonarnej edycji. Był typ, który w momencie gdy sytuacja się uspokoiła, co chwila w nowych wątkach wrzucał swoje trzy grosze dalej nakręcając negatywne emocje i jednocześnie twierdził, że tak naprawdę to cały czas broni nas, organizatorów i naszą imprezę (którą oczywiście kocha). Byli twórcy, którzy w dyskusjach gnoili nas za brak informacji o udostępnianiu publikacji szerokiemu jury, ale spytani wprost o taką zgodę mówili, że nie ma problemu i nie mają nic przeciwko. Przypadkiem szczególnym był pewien wesoły misio, który w niezbyt zawoalowany sposób zarzucał nam, że przez udostępnienie nominującym wersji digitalowej jego publikacji, pozbawiamy go kwoty pieniężnej, dzięki której miał wysłać swoją pociechę tu i ówdzie.

Jestem pewien, że przy kolejnej wizycie na Kurczakach osoby te będą z uśmiechem działać wg hasła „co się działo w internecie, zostaje w internecie”. I tak to właśnie w tym Komiksowie czas płynie — od dramy do dramy. Niby fajnie i pięknie, czas mija, mało kto pamięta co i gdzie pisał... Ale cóż. W przypadku paru osób dość spory niesmak pozostał. Najważniejsze w całej sytuacji jest to, że zmienialiśmy niektóre zasady nominacji i od kolejnych edycji będziemy na każdym etapie dokładnie informować, jak będzie on przebiegał. Mamy też świadomość tego, że to już nie jest tylko impreza „znajomi znajomym”, tylko coś więcej i szerzej. A my, mimo raczej swobodnego podejścia do wielu tematów (a już na pewno komiksowych), wiemy, że musimy się wykazać większą wrażliwością — to co sami kwitujemy wzruszeniem ramion, dla innych może być istotną kwestią. Banały, ale warto było sobie o tym przypomnieć, nawet podczas burzliwej dramy i nieprzespanej nocy.


Czy komiksiarze

TO IDIOCI? PRZEPRASZAM! Przyznaję od razu, że szmatławcowy tytuł tych kilku akapitów jest obrzydliwym clickbaitem. Początkowo cały ten tekst miał być jednym słowem: „nie”. Jednak mimo swojej zabawności (dla mnie!) było to zarówno słabym zagraniem, jak i zwykłym marnowaniem papieru. Ale temat, który jakoś można podciągnąć pod powyższe pytanie, chwilę później pojawił się sam, więc żal było tego nie wykorzystać. Ostrzegam od razu, że nie będzie to tak obrazoburczy i kontrowersyjny tekst, jak można by się spodziewać. Nie będzie o rodzimym Komiksowie, wydawcach czy twórcy, który czyta tylko swoje komiksy, bo reszta, jego zdaniem, jest mało istotna. Ten tekst będzie o moim fanbojstwie związanym z twórczością Erika Larsena i momencie, w którym powiedziałem sobie DOŚĆ (ale tylko trochę)!

Larsen to twórca odpowiedzialny za serię „Savage Dragon”, która ukazuje się już od prawie 30 lat (!), a polskiemu czytelnikowi dał się poznać przy okazji TM-Semicowych występów w „Punisherze”, „Spider-Manie”, czy jednym numerze „Wild C.A.T.S”. To jednak wystarczyło, żebym uznał go za najlepszego rysownika i zakochał się bez pamięci. Przygody Dragona nabywam miesiąc w miesiąc od początku XXI wieku, mimo tego, że najlepsze lata ma od lat za sobą. To wypadkowa sentymentu, przyzwyczajenia i lojalności względem twórcy, który rysunkowo nadal potrafi zachwycić, a trochę gorzej idzie mu ze scenariuszami. O samej serii może jeszcze kiedyś napiszę, jednak póki co skręcę w inną stronę. „Savage Dragon” nie jest zbyt popularny ― to drugi garnitur komiksów z Image Comics, a jakiś siódmy jeśli chodzi o amerykańskie superhero. Przez wiele lat jego sprzedaż plasowała się w drugiej połowie trzeciej setki miesięcznych podsumowań (a przynajmniej było tak, dopóki te były publikowane na Comichronie), więc od czasu do czasu Larsen robił salto w przód, żeby

zwiększyć zainteresowanie tytułem choćby na chwilę i nieco podbić słupki sprzedaży. I nawet miał na tym koncie parę sukcesów. Jaki jest najprostszy sposób na zainteresowanie potencjalnych nowych nabywców? Dobra okładka. Lata temu Larsen jako pierwszy (bądź jako jeden z pierwszych), pokusił się o umieszczenie na niej kandydującego wtedy na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy i podobnie zrobił, gdy ten rozpoczynał swoją karierę jako głowa państwa kilka miesięcy później. Jego pierwszy występ na coverze (SD#137, sierpień 2008) podbił słupki sprzedaży o około 1800 egzemplarzy w porównaniu z wcześniejszym i późniejszym numerem (które średnio sprzedały się w ilości ok. 6200 sztuk). Drugi, kiedy już jako prezydent USA przybijał żółwika tytułowemu bohaterowi serii (#145, luty 2009), to już ponad 22 tysiące opędzlowanych egzemplarzy i awans na 86. miejsce sprzedaży zeszytów z tego miesiąca (a później błyskawiczny spadek do


19 lekko ponad 6 tysięcy sprzedaży kolejnego numeru). Z okazji WonderConu numer ten posiadał też specjalną okładkę, na której Obama sprzedaje klapsa w czoło Bin Ladenowi — lecz tutaj nie dysponuję danymi sprzedażowymi. Podaję tę informację, żeby zaznaczyć wyraźniej drogę, po której dąży Larsen w przypadku okładek mających zwiększyć zainteresowanie tytułem — polityka. Bin Laden pojawia się również jako potwór-gigant w numerze 177, ale tutaj nie przełożyło się to zupełnie na sprzedaż (niecałe 5000 egzemplarzy; całe szczęście, bo to był jeden ze słabszych numerów w historii serii). Twórca Dragona podejmował też bardziej wymagające próby, aby zainteresować nowych czytelników serią na dłużej niż jeden numer ze specjalną okładką. Przy okazji przejęcia tytułu przez Malcolma Dragona, syna tytułowego herosa, Larsen postawił na niewidziane w komiksach superhero porno. Łóżkowe perypetie przejmujących tytuł młodych (i nie tylko) bohaterów co rusz pojawiały się na stronach kolejnych numerów, ale i to nie przyniosło oczekiwanych skoków sprzedaży. Gdzieniegdzie na komiksowych serwisach w sekcji komentarzy pojawiały się głosy, że stali czytelnicy rezygnują z serii, właśnie ze względu na nagłą woltę w klimacie serii. Na nic zdał się również crossover ze Spawnem (zresztą nie pierwszy raz), który po prostu odbył się i tyle. Długofalowo sprzedaż z miesiąca na miesiąc spadała, niezależnie od tego co działo się na okładkach czy łamach serii. Ostatni numer Dragona widziany w statystykach Comichronu to #247 z grudnia 2019 — sprzedał się w ilości 3770 egzemplarzy i zajął 308. miejsce na liście bestsellerów. Później, ze względu na m.in. zawirowania w temacie dystrybucji ze strony Diamonda, danych statystycznych brak. A szkoda, bo potem zaczęło się trochę dziać i ciekawie byłoby zobaczyć jak, i czy w ogóle, prze-

łożyło się to na słupki sprzedaży serii. Jubileuszowy 250. numer to klasyka tematu — powiększona objętość i niespotykana do tej pory ilość wariantów okładkowych do jednego numeru. Oprócz standardowego coveru Larsena swoje kilka centów dorzuciło też pięciu innych artystów (m.in. Ottley czy Simonson), a całość domknęła blankowa wersja i dodruk z okładką Erika. O numerze 252 było głośno z racji jego formy — każda strona (bądź dwie) były inspirowane klasycznymi amerykańskimi seriami prasowymi (m.in. „Fistaszkami”, „Calvinem i Hobbesem”). Zeszyt ten był szeroko omawiany na komiksowych serwisach i doczekał się dwóch dodruków. <dygresja> Te dwa wydarzenia, zdaniem byłego już liternika — Ferrana Delgado, sprzedały się na tyle dobrze, że dały Larsenowi spory zastrzyk gotówki. Natomiast sam Ferran, korzystając z sytuacji, postanowił poprosić o podwyżkę (z 25$ do 40$ za stronę). Spotkało się to z odmową, więc zrezygnował z pracy nad kolejnymi numerami, a swoje żale wylewał w obszernych postach i komentarzach na Facebooku </dygresja>. Dalej (#253) nastąpił powrót do polityki i poparcie Bidena przez Malcolma na jednej z okładek, a następnie dodruk po wygranych wyborach, ale już ze zmienionym dymkiem — z gratulacjami. Od tego numeru Larsen zastosował również trik, do którego sprowadza się ten mój cały wywód. Ale o tym za chwilę. Niezaprzeczalnym sukcesem twórcy i serii jest to, że ta ukazuje się niemal od 3 dekad i ma wciąż stałe grono lojalnych czytelników, którzy są z Dragonem na dobre i na złe. W perspektywie rynku amerykańskiego, średnia sprzedaż na poziomie 3,5 tysięcy egzemplarzy nie powoduje bólu głowy (ze szczęścia), ale taka liczba wiernych fanów to już jest jakiś kapitał. Do tego, raz na jakiś czas, uda się podbić sprzedaż typowo marketingowymi zagrywkami i przynajmniej na chwilę jest lepiej niż dobrze.


Jak jednak pokazują dane, po takich wyskokach sprzedaż błyskawicznie wraca na swój wcześniejszy poziom, co można rozumieć w ten sposób, że kompletnie nowych czytelników nie przybywa. Natomiast fani (chociaż może bardziej by pasowało określenie „ultrasi”) danej serii mają to do siebie, że nawet jeśli w jej ramach wychodzi rzecz, którą nie są specjalnie zainteresowani, to z racji kolekcjonerskich zapędów i tak ją nabędą. Znam komiksowych szaleńców, dla których dwa egzemplarze tego samego komiksu różniące się od siebie tylko numerem ISBN, to dwie różne rzeczy i nie da się im przemówić, że jest inaczej. I nawet jeśli jest to opasłe tomisko w twardej oprawie, zajmujące pół półki komiksowej, to i tak muszą mieć dwie sztuki, bo inaczej kolekcja nie będzie pełna. To przypadek skrajny, ale mimo niezrozumienia z mojej strony, mam też pewnego rodzaju szacunek dla takich postaw. Jak kraść to miliony, jak kolekcjonować to WSZYSTKO! I na takich ludziach, oddanych serii od lat, postanowił trochę dorobić Erik Larsen. Począwszy od 253 numeru (w momencie pisania tego tekstu dostępny jest już zeszyt #259) każdy z nich posiada dwie okładki, które nie różnią się ani grafiką, ani nawet jej kolorami. Jedyna różnica jaka między nimi jest, to winieta — jedna „klasyczna”, druga wzorowana na marvelowych zeszytach z lat 70. (określana jako „retro 70s trade dress”). Czyli oprócz tytułu „Savage Dragon” jest też przechodzący przez szerokość okładki pasek z nazwą wydawnictwa i okienko z miniaturą głównego bohatera. Nic więcej. Gdybym chciał zastosować ten trik przy ACABie, to mógłbym na okładce zamienić np. miejscami pole z numerem i pole ze składem, i liczyć, że znajdzie się wariat, dla którego będzie to dobry pretekst, aby nabyć dwie sztuki dokładnie tego samego materiału. To jest, mniej więcej, taka różnica. Za te dodatkowe 4$ nie ma żadnej wartości dodanej, niczego co

sprawiałoby, że ten drugi egzemplarz jest rzeczywiście inny i z pozycji zwykłego fana (nie kolekcjonera) warty nabycia. To po prostu wyciąganie łapy po kasę do nałogowców, którzy ze łzami w oczach nabędą coś, czego najpewniej nawet nie przekartkują. Bo i po co? Przyznam, że sam z początku wpadłem w tę pułapkę i trzy numery kupiłem podwójnie. Myślałem, że to taka chwilowa akcja, ciekawostka, o której za kilka lat będzie można powspominać w gronie fanów. Ale kiedy okazało się, że każdy numer będzie wychodził w dwóch wersjach, zbastowałem. Łapa Larsena w moim portfelu za bardzo chciała się rozgościć. Ale widocznie manewr ten zdał egzamin, bo nowa seria tego twórcy — „Ant”, będzie wyglądać podobnie. Co więcej, cztery warianty okładkowe pierwszego numeru będą posiadały również swoje odpowiedniki z retro winietą. Razem osiem sztuk tego samego komiksu — wystarczy, że znajdzie się 100 wyznawców Larsena, którzy kupią wszystkie i już jest 800 sprzedanych sztuk. Za pomocą jednego prostego triku! Taki sposób tworzenia drugiej okładki jest pozbawiony (dla mnie) sensu również z innego powodu. Przy podobnym nakładzie pracy (czyt.: naprawdę niewielkim) można było sprawić, aby variant cover był diablo bardziej atrakcyjny nie tylko dla hardkorowców. Na szybko przychodzą mi do głowy dwa proste pomysły — surowa, pozbawiona kolorów wersja będąca jedynie skanem okładki (mniam!) albo coś jeszcze prostszego w postaci blanka do każdego numeru. No ludzie kochani, przecież brałbym i to i to, bez większego zastanowienia i pisania podobnych tekstów jak teraz! Czarno-biała wersja to raj dla fanów krechy Larsena, wersja pustookładkowa to np. możliwość przerysowywania oryginalnej okładki danego numeru po swojemu albo zaangażowanie w to innych artystów (oczywiście za kasę). Czy to nie byłoby piękne?


Oczywiście, że by było. Wystarczyłoby tylko spytać skromnego fana z Polski jaki ma na to pomysł. Swoją drogą instytucja blank covera jest tak genialna w swojej prostocie, że osobę, która jakąś dekadę temu stwierdziła, że ma to marketingowy potencjał (bo sama idea blanka to mniej więcej połowa lat 90.) powinno się wręczyć Eisnerowy odpowiednik naszego Humoriscausa. Ale nie ma czarno-białych wersji, nie ma też blanków do każdego numeru. Jest za to niepotrzebna wersja z winietą, kompletnie zmarnowany potencjał na zrobienie czegoś

extra, wyciąganie łapy po kasę uzależnionych czytelników, zapełnianie fanowskich półek zbędnymi egzemplarzami i moja biedafrustracja w temacie serii, która obchodzi w Polsce jakieś pięć osób. „A komu to potrzebne? A dlaczego?” zapytałyby staruszki z Sieradza i odpowiedziałaby im tylko cisza. PS. Na koniec jeszcze tylko wyjaśnię, że komiksiarze to nie idioci. Możecie mi zaufać, jestem jednym z nich.

s

es e dr

S

o

etr ka r

kład 5, o 5 2 # D

trad 70s

SD#255, larna okładka regu



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.