11 12

Page 1


2

c z o ł e m

Z uzasadnienia orzeczenia Sądu Okręgowego: oskarżony Wasyl Stus

Z biuletynu wewnętrznego: Kazimierz Malewicz

„Nie zawiadamiać żony”

malować uczył już w Kijowie Jak wynika z akt podstawowe obowiązki jednak w Moskwie o własnej formule zachowania niegodne nie zaznawszy miejsca co świadczy i należy wskazać zarazem w tym samym czasie dostrzegł już nowe problematykę ruchu i kubizm dlaczego porzucił pomimo rozpoczęcia? W kopalni złota po raz kolejny pomysł pierwszego obrazu zważywszy ustawiczne jak choćby stan zdrowia zaczął przenosić coraz bliżej ciszy leżenie na pryczy stanowczo wykluczające odkrył zbędność jako pozbawione podstaw podległe przepisowi. Co prawda w pełni zasługuje albowiem ostatnią z przeszkód do pokonania cynicznie niczym nieuzasadnione i niezdrowe spieszył – od tego momentu czym dezorganizując czysto subiektywne głodówki nareszcie własny etap mając powyższe mimo wypełniania normy. obrawszy tę drogę porzucił dzieciństwo W takim wypadku wykluczające uwzględnienie a 5 czerwca 1927 – Zachód. co potwierdza niezależna i w pełni obiektywna jednak mógłby rozważyć aczkolwiek niebezpiecznie wyprostowany nijak mające odniesienie jak w sentencji. Wtrącony do karceru bez ciepłych szmat i bielizny należy bowiem wykazać czego nie uczynił zasadnie zatem lat karceru i zesłania w kwaterze pod ósemką „bo nic nie zmieni dyspozycji Prawa bo i nie może”. Pozostaje tylko wyrazić zdziwienie w jaki sposób do podręczników szkolnych i w czym lepszy: „Nie zmyjecie całą waszą czarną krwią, sprawiedliwej krwi poety!”. Państwo Sędziowie. Ural. Obóz Kuczino 28.08.1985.

Dariusz Jacek Bednarczyk Na

okładce ilustracja

Marii Dek


s p i s

recenzje Anna Ladorucka, Sławomir Majoch, Izabela Rydelska, Piotr Buratyński, Aram Stern, Grzegorz Malon

t r e ś c i

Joanna Wiśniewska Krucjata (nie)ocenzurowana

twory Łukasz Stokłosa 64 4

162

Szymon Gumienik Pod słońcem Portugalii

teksty literackie Adam Wiedemann 82

fotorelacja Ryszard Duczyc Lizard King 2013 10

166

Jecek Deweryn Podgórski Wentyl bezpieczeństwa

teksty literackie („Zdarzenia Mistrza Karimaty”) Rafał Derda

fotorelacja Zosia Kowalska Z modą przez XX wiek

84

168

tu bywaj AS, MR

teksty literackie Wojciech Dunin-Kozicki 86 16

fotorelacja Ryszard Duczyc Afryka Reggae Festiwal

174

felieton. dzienniczek uwag Szymon Szwarc felieton. regulator kwasowości Barszcz Błaszczyk 106

28

felieton. horyzont zdarzeń Kosmiczy Bastard 108

relacja Anna Staszak Siedem teatralnych wizji świata – czyli KATAR w dziedzinie teatru 2013

felieton. bełkot miasta Józef Mamut 110 34

relacja Bartosz Adamski Arcydramat w arcywykonaniu

twory Michał Szuszkiewicz 112

38

pod okładką. wstęp Dawid Śmigielski To się porobiło!

42

pod okładką. wywiad z Radosławem Piuslą rozmawia Dawid Śmigielski Superbohaterowie zawsze dopasują się do rzeczywistości

podsumowanie Hubert Smolarek i Piotr Buratyński Podsumowanie filmowe roku 2013

130

wywiad z Yachem Paszkiewiczem rozmawiają Michał Kowalski i Magda Strzyżyńska Wideo jest esencją

132 46

rach-ciach Polecam, Grażyna Torbytska i Cham Filmowy Nowe technologie 50 wywiad z Phtalo Manatee rozmawia Marek Rozpłoch Przejawy rzeczywistości 52 fenomen Michał Groszewski Zjadanie nurtu 56 wywiad z Pawłem Tchórzelskim rozmawia Maciej Krzyżyński Sztuka tworzenia matrixów 58

pod okładką. komiks Kuba Wojtecki 137

pod okładką. krytycznym okiem Filip Fiuk, Anna Wiśniwska, Sy, Adam Blicharski, Dawid Śmigielski, Anna Krztoń, Jacek Seweryn Podgórski Pod Okładką, czyli jakie komiksy najbardziej nam się podobały w 2013 138

pod okładką. komiks Anna Krztoń 146

pod okładką. fotorelacja Adrianna Sołtysiak, tekst: Jacek Seweryn Podgórski Profanka w galerii komiksu 154

pod okładką. eseje recenzyjne:

odsłony Andrzej Piotr Lesiakowski 179

102

relacja Aram Stern O miłości i monodramach. 28. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora

172

autorzy numeru

teksty literackie Karolina Mełnicka 96

22

3


r e c e n z j e

książka

4

ŚWIETNE SĄ TORUNIANKI! O planach napisania przez Magdę Wichrowską książki usłyszałam w momencie uzyskania przez nią na ten cel Stypendium Miasta Torunia. Od tej chwili kibicowałam Magdzie, czekając z niecierpliwością na zakończenie procesu tworzenia książki. I oto jest – bardzo ładnie wydana przez Wydawnictwo Adam Marszałek, z intrygującą, „ciekawską” okładką zaprojektowaną przez Ewę Doroszenko, z którą spotykamy się w jednej z rozmów. Fotografie rozmówczyń wykonała sama Magda Wichrowska, udowadniając, że jest znakomitą portrecistką . „Toruń. Miasto kobiet” to dwanaście wywiadów z reprezentantkami świata kultury i nauki, indywidualistkami i pasjonatkami. Dlaczego tylko kobiety? Autorka twierdzi, że wynika to z jej specjalizacji naukowej, a poza tym lepiej jej się rozmawia z kobietami. Trzeba przyznać, że udało jej się stworzyć atmosferę intymności, szczerości w rozmowach. To dlatego, że potrafi zadawać pytania, umie też słuchać. Jak zapowiada okładka, książka jest właśnie taka, ciekawska. Widać wyraźnie, że autorka wybrała kobiety, z którymi osobiście chciała porozmawiać, a nie

kierowała się względami strategicznymi. Świetnie przygotowała się do rozmów, co oczywiste, znając życiorysy i dokonania swych rozmówczyń, ale też doskonale orientując się w ich aktualnych poczynaniach i planach. Dzięki temu książka posiada również walory informacyjne dla osób, które ciekawi toruńska kultura, także od strony kulis. Bardzo interesujące jest poznanie „ludzkiej twarzy” organizacji i wydarzeń kulturalnych, które dobrze znamy, zwykle nie do końca zastanawiając się, kto za nimi stoi i dlaczego są takie, jakie są. Obraz Torunia , jako ośrodka kulturalnego wyłaniający się z dialogów, jest średnio optymistyczny. Nie brakuje tu chętnych do działania ludzi z pasją i pomysłem, ale ze strony samorządu miasta spotykają się jedynie z niewytłumaczalnymi utrudnieniami. Kultura niezależna jest zdana sama na siebie, a szarzy obywatele nie mają pojęcia, że w mieście dzieje się cokolwiek (no, może oprócz filmowania „Lekarzy”). Sprawa eksmisji Cafe Draże jest wciąż aktualna i nadal boli, co przewinęło się w kilku rozmowach. Należy się cieszyć z tego, że animatorzy kultury łatwo się nie poddają, nie porzucają Torunia w poszukiwaniu łatwiejszego miejsca,a raczej szukają innych możliwości działania. W każdej rozmowie ostatnim zadawanym przez Magdę Wichrowską pytaniem było: „Którą z torunianek związanych z kulturą i sztuką chciałybyście zobaczyć w mojej książce?” Odpowiedzi padały najprzeróżniejsze. Wiele podawanych nazwisk rzeczywiście w tej książce się znalazło, ale i mnóstwo innych. Z tego wynika, że nadal jest wielki apetyt na tego rodzaju rozmowy. „Świetne są torunianki” stwierdza Teresa Stępień-Nowicka, a ja podpisuję się pod tym stwierdzeniem obiema rękami. Jak również pod tym, że warto byłoby przeczytać rozmowę z Magdą.

Anna Ladorucka Magdalena Wichrowska, „Toruń. Miasto kobiet” Wydawnictwo Adam Marszałek 2013

BEKSIŃSKICH PORTRET WŁASNY Od samego początku wiemy, jak zakończy się ta opowieść czy raczej dwie historie, których oddzielić niepodobna. Syn popełni samobójstwo w wigilię Świąt, tuż przed końcem dwudziestego stulecia. Ojciec sześć lat później zginie od dwudziestu ciosów kłutych, w przeddzień swoich siedemdziesiątych siódmych urodzin. Zdzisława Beksińskiego, ojca, znamy z mrocznych fotografii, grafik i rysunków szokujących często „sadystyczną pornografią”, obrazów o mglistych pejzażach i ruinach miast wypełnionych tłumach zdeformowanych ni to ludzi, ni potworów. Znamy jako artystę, który po sprzedaniu Japończykom prac za milion dolarów, przyćmił u schyłku PRL-u sławą innych artystów. Za sprawą książki dowiadujemy się także o Jego innowacyjnych i pełnych rozmachu projektach nadwozi dla „Autosanu”, pomysłach zbyt „imperialistycznych” dla władz, by mogły być poważnie brane pod uwagę, realizatora „dzienników fonicznych” i zapisów video. Poznajemy samotnika, który nie lubił podróży i nie bywał na wernisażach swoich wystaw, którego życie upływało w sterylnej pracowni przy sztalugach, w otoczeniu najnowszego sprzętu; dziwaka, który używał tylko dwóch kompletów ubrań (jednego do malowania, drugiego do podejmowania gości), ale i kochającego męża, który po śmierci żony, żywił się tylko gotowymi daniami, popijanymi Pepsi. Tomasza Beksińskiego, syna, znamy jako autora kultowych audycji w radiowej Dwójce, a następnie Trójce, które kształ-


r e c e n z j e

z siebie na obrazy. A Tomek nie. W nim to wszystko siedziało.” W książce o Beksińskich dotykamy czegoś, co nas niepokoi, a może i budzi grozę, bo każdy z nas przeżył swój Sanok, każdy czuł się bezsilny i każdego z nas dopadały zmory.

Sławomir Majoch

Magdalena Grzebałkowska, „Beksińscy. Portret podwójny” Wydawnictwo Znak Kraków 2014

Film

towały gust muzyczny całego pokolenia; tłumacza ścieżek dialogowych serii z Jamesem Bondem, Monty Pythona, filmów grozy i westernów, autora felietonów „Opowieści z Krypty” publikowanych na łamach pisma „Tylko Rock”. Za pośrednictwem Grzebałkowskiej poznajemy go także jako wstającego o godzinie trzynastej kochliwego i bezkompromisowego nudziarza, który terroryzował najbliższych; fascynującego się śmiercią i wampiryzmem; szokującego pomysłami (jako nastolatek rozwiesił w Sanoku klepsydry o swojej śmierci), kreatywnego uciekiniera w świat filmu i muzyki,. Książka „Beksińscy. Portret podwójny” Grzebałkowskiej to wciągający reportaż, gotowy scenariusz na mroczny, kasowy film o sławnym artyście i jego synu, znanym dziennikarzu muzycznym, o dużych pieniądzach i gadżetach, o miłości i nienawiści, zbrodni i tajemnicy. Autorka, która ukończyła historię, jest reporterką „Gazety Wyborczej” i laureatką nagrody Grand Press w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne, ujawniła dobry warsztat oraz rzetelne podejście do tematu. Swoja pracę oparła na odręcznych listach i e-mailach Beksińskich, dzienniku pisanym i „dzienniku fonicznym”, artykułach, wywiadach telewizyjnych i radiowych, a prze-de wszystkim na rozmowach przeprowadzonych z bliskimi obu bohaterów. Talent reporterski uwidoczniła w umiejętnym stopniowaniu i podsycaniu napięcia oraz rekonstrukcji codzienności. Odmalowała obraz prowincjonalnego, krępującego Sanoka, z którym Beksińscy związani byli od pokoleń; Warszawy, w której mieszkali od 1977 r., ale także kadrów z Krakowa, Katowic i Rzeszowa. Dokonała zapisu przemian, od szarego PRL-u, gdzie trzeba było zmagać się z bylejakością i walczyć o przydział farb, po pstrokaty, wolny rynek, który oferował najnowsze nowinki techniki, zwłaszcza te niepotrzebne. Nie zabrakło w książce momentów humorystycznych, jak zaproszenie od Prezydenta Kwaśniewskiego skierowane do Zygmunta, zamiast Zdzisława Beksińskiego czy opisu palenia suszonych łupin banana w zastępstwie liści marihuany, w wyniku czego zamiast odjazdu, nastąpiło cierpnięcie nóg u „pociągających”. Udało się pokazać Beksińskich z krwi i kości, zwykłych i zupełnie niecodziennych ludzi z wszystkimi ich fobiami i natręctwami, obu naznaczonych emocjonalną blokadą, odbieraną jako przesadny egocentryzm. Jeden ze znajomych Beksińskiego powie, że „Zdzisław wypluwał demony

JAK MÓWIĆ O HISTORII? „Mój dom” Magdaleny Szymków to cicha, intymna historia dwóch kobiet, których losy splecione zostały ze sobą za sprawą wydarzeń wojennych. Dramat życia brutalnie przerwanego i zniszczonego przez interwencję wojskową pokazany jest poprzez dwie równoległe opowieści, snute przez Polkę i Niemkę. Bohaterki dają dwa różne, a jednocześnie podobne i wielce uniwersalne świadectwa tragedii przymusowych deportacji i wysiedleń. Ich głosy mówią o bólu spowodowanym pozbawieniem korzeni, wyrwaniem z miej-

sca należącego do nich i tylko do nich. Bohaterki opowiadają o tym, czym dla każdej z nich był koszmar wojny i jak te wydarzenia wpłynęły na ich losy. Obie te historie pięknie spaja motyw domu, domu w Szczecinie, który stał się ich wspólnym. Dla jednej z nich stanowi on utracony azyl i wspomnienie beztroskich lat młodości, dla drugiej jest odnalezionym spokojem. Dom w tej opowieści to nie tylko budynek. Słowo to nabiera także innych znaczeń. Staje się symbolem jednostkowej tożsamości, pamięci i świadomości tego, kim jesteśmy i gdzie jest nasze miejsce. Wagę domu dla całej opowieści uwypuklają zabiegi formalne, jakie zaproponowała reżyserka. Tło dla archiwalnych kadrów przedstawiających pociągi wywożące ludzi stanowią właśnie domy, szczecińska architektura, na tle której wyświetlane są stare filmy. Reżyserka zdecydowała się podjąć temat raczej już niepopularny, odległy czasowo i mentalnie. Kogóż bowiem mogą dzisiaj zainteresować losy przesiedlonych i wypędzonych? Czy te minione zdarzenia mają jeszcze znaczenie dla nas dzisiaj? Czy warto podejmować taki temat i w ogóle mówić o historii? Myślę, że swoim dokumentem Magdalena Szymków udowadnia, że jest na to miejsce, a co więcej, proponuje model mówienia o przeszłości odmienny od wytartych schematów. Nie wikła się w polityczne zadęcie czy zbędne moralizatorstwo i daleka jest też od znanej nam nachalnej propagandy przynależnej tematowi wojny. Nie ocenia żadnej ze stron. Wroga nie można wskazać wprost, nie jest nim Niemiec czy Rosjanin, a oskarżonym staje się wojna, a może nawet i natura ludzka, która obnażyła w owym czasie swą najgorszą, przerażającą stronę. Film pokazuje, że na temat rozliczeń z historią można, a nawet należy spojrzeć inaczej, bo kogóż w obliczu jednostkowych tragedii mamy prawo nazwać ofiarą, a kogo wrogiem? W swoim obrazie Szymków pokazuje tragedię wojny poprzez pryzmat małych spraw. Pozostawiona w domu lalka czy porzucone szuflady pełne pamiątek są prawdziwymi dramatami będącymi udziałem pojedynczych osób, które to składają się na tragedie całych narodów. Jeśli mówić o wojnie, o historii w ogóle, to chyba w taki właśnie sposób. Kiedy przeszłość ma swoje imię, przestaje być kolejnym wydarzeniem z podręcznika, a staje się realna i bliska, a z bohaterami jesteśmy w stanie się utożsamić i poczuć ich ból. Historia to ludzie, ich doświadczenia i prze-

5


r e c e n z j e

życia. Ten film, poprzez swoje niespieszne dzianie się, pokazuje, że warto zwolnić, przystanąć, przypomnieć o tym, co było, bo przecież i nasze wczoraj jest już dzisiaj przeszłością. Historia buduje naszą tożsamość, dzięki niej jesteśmy, jacy jesteśmy. Dlatego pytanie nie powinno brzmieć, czy powinniśmy mówić o historii, ale jak o niej mówić.

Izabela Rydelska

Mój dom reż. Magdalena Szymków Wajda Studio 2012

WILKI Z FERAJNY, CHŁOPCY Z WALL STREET W czymś na wzór rocznicowego tekstu w roku 2001 Zygmunt Kałżuński pisał o końcowej sekwencji „2001: Odysei kosmicznej” S. Kubicka: „Bohater (…) dostaje się w sferę olśniewającej magii narkotycznej, w której wirują kolory niby po zastrzyku heroiny.” Zdzisław Pietrasik we wstępie do wyboru tekstów Kałużyńskiego „Kanon królewski” wydanego przez „Politykę” zakrzyknął: „Czy było w ogóle coś, na czym się nie znał?”, co miało być dowodem szerokiej, nie tylko filmowej wiedzy. Niestety, w przypadku narkotycznego porównania w odniesieniu do arcydzieła Kubicka, mistrz krajowej szermierki recenzenckiej, myląc wizualne doświadczenia

psychodeliczne z synonimem narkotyku, czyli opioidami, popełnia błąd rzeczowy. Nie chodzi jednak, by łapać Kałużyńskiego za słówka. Bo linia jego rozumowania poza tym szczegółem jest wszak słuszna. Przypomniałem sobie o tym fragmencie podczas ostatniej wizyty w kinie, gdyż obejrzałem dzieło, którego logika podyktowana jest stymulacją kokainową… Chodzi oczywiście o „Wilka z Wall Street”, nowy film Martina Scorsese, jego najlepsze dzieło od „Infiltracji”, a może nawet od „Kasyna”, jeśli zaneguje się litościwego Oscara dla tejże „Infiltracji”. „Wilk” to Scorsese pełną gębą. Agresywny, przebojowy i rozbudowany do granic swoich możliwości. Film o ludziach bardziej obrzydliwych niż bohaterowie Joe Pesci’ego z „Chłopców z ferajny” i „Kasyna” razem wzięci i zmultiplikowani dziesięciokrotnie. Cynizm bohaterów szokuje tak samo jak kapitał, którym dysponują. Mimo to nadal bawią nas tak samo, jak bawili chłopcy z wiadomej ferajny. Na czym polega magnetyzująca siła tego trzygodzinnego filmu? Na wulgarnym rechocie i satysfakcji voyeura z podglądania kapitalistycznej przemocy, taka odpowiedź narzuca się od razu. Ale czy Scorsese, praktykujący katolik, chce utożsamić widza za złem, skojarzyć go z nim? Oczywiście, że nie. Przyjemność płynąca z odbioru tego filmu wynika z jego struktury montażowej. Nieczęsto spotyka się film tak, w gruncie rzeczy, poważny – i co istotne tak długi – który zrealizowany został od A do Z jak trailer, video, teledysk, jak przebojowa, acz krótka sekwencja montażowa. Ten film pędzi przez świadomość widzów jak nosy Jordana Belforta i jego kamratów w białych kołnierzykach po białych ścieżkach. Teledyskowość filmu zapewnia mu więc konsekwencję, przyciąga (wciąga) go ostatecznie do jego treści, a jednocześnie bawi, fascynuje… uczy? Wilki z Wall Street to chłopcy z ferajny na stymulantach. Reżyser nie jest apologetą zła. Ale uwypukla je, bo złem kino się karmi, by wypluć – czasami – sztukę, która, jak to się mówi, z zasady jest dobrem. Niesamowicie chrześcijańskie kino błyszczące na górze kokainy, której pozazdrościłby Tony Montana. Film Scorsese ma właściwie jedną wadę. Że jest to historia oparta na faktach. Koszmar. Piotr Buratyński „Wilk z Wall Street” reż. Martin Scorsese Monolith Films 2013

teatr

6

CZESKI VERNE W BAJU Nie ulega wątpliwości, że miks powstały z nietypowej książki Juliusza Verne’a i czeskiego poczucia humoru może być istną mieszanką wybuchową! Przed trzydziestu laty „Tajemnicę zamku w Karpatach”, tuż po międzynarodowym sukcesie komedii „Adela jeszcze nie jadła kolacji”, zekranizował Oldřich Lipský – i do dziś w Czechach teksty z jego filmu „Tajemnica…” krążą w języku potocznym, tak jak w Polsce po „Seksmisji”. Można się więc było spodziewać, że będzie filmowo, „… będzie zabawa, będzie się działo…” – ale konwencja półopery i komediowego romansu gotyckiego w Teatrze Baj Pomorski – to już autentyczna eksplozja śmiechu i rewelacyjnej zabawy! Czarodziej z Nantes w „Tajemniczym zamku w Karpatach” odszedł mocno od swych klasycznych kanonów powieści z pogranicza przygody czy wczesnej science fiction i wprowadził czytelników w wyraźnie gotycki romans, a właściwie transylwański trójkąt miłosny z tragicznym finałem. Adaptując powieść na scenę Baja Pomorskiego Vit Perina – autor scenariusza, zawęził ten pikantno-drastyczny


wątek do zabawnej komedii z elementami czeskiej parodii i absurdalnym poczuciem humoru. Powstało widowisko bardzo spójne i kończące się jednak szczęśliwie, wszak Czesi i Słowacy nie chcieli wcale straszyć toruńskich siedmiolatków. Reżyser i autor scenografii do przedstawienia – Marek Zákostelecký zadbał przy tym idealnie, by całość zamknąć w koherentnym obrazie filmowo-teatralno-operowym, a właściwie półoperowym (jak dowiadujemy się już w tytule). Nie udałoby się to tak wspaniale, gdyby nie udział w projekcie wybitnego słowackiego kompozytora Vratislava Šrámka, który do spektaklu stworzył wspaniałe „pół-libretto”! Ale o czym opowiada „Tajemniczy zamek w Karpatach, czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland”? Francuski prekursor science fiction oparł intrygę swej powieści nietypowo: na miłości Hrabiego do Stilli Alsanty, porwanej przez złego Barona Gorca do złowrogiego zamku, u którego stóp mieści się wioska zamieszkała przez przerażonych sąsiedztwem rozkosznych wieśniaków. Wolą trzymać się od zamku z daleka, gdyż sama wyprawa w jego pobliże grozi wielkim niebezpieczeństwem… Zbyt wielu szczegółów nie zdradzę, by nie psuć Państwu świetnej zabawy, uspokoję jednak rodziców, iż bez obaw mogą zabrać swe pociechy do Baja Pomorskiego, gdyż wszystko kończy się dobrze – nie tak jak u pana Verne’a. Sami przy tym bawić się będą równie wyśmienicie, gdyż skosztują w nim świata swych dziecięcych przygód z książkami Verne’a, przyrządzonego przez tak lubianych Bajowych aktorów, według przepisów zaskakujących i przezabawnych. Marek Zákostelecký zebrał w tym przedstawieniu aktorów bukiet wyjątkowy, jak przystało na żywą zabawę mroczną historią prosto z Transylwanii, i to z dużym przymrużeniem oka. Właściwie wszystkim należałoby oddać sprawiedliwość, gdyż idealnie dostroili się do „Tajemniczego zamku…”, ale przede wszystkim, podnieść piękną rolę Marty Parfieniuk-Białowicz – Stilli, cudnie śpiewającej arie i świadomej swego operowego talentu. Dalej, przyklasnąć interesująco odtworzonej przez Jacka Pysiaka postaci Hrabiego Franciszka Teleka – dotkniętej uroczym dydaktyzmem i romantyczną miłością, lecz jednocześnie nieświadomej czyhających na nią niebezpieczeństw, przed którymi ostrzega go wierny sługa Quido Rocko (Krzysztof Grzęda). Ponadto, nie sposób

nie zauważyć komicznie nawiedzonej narratorki półopery – Kustosz Bożeny (Edyta Łukaszewicz-Lisowska), jakby wyrwanej z „Pana Samochodzika i Templariuszy” Nienackiego; także zapomnieć wywołującej ból brzucha ze śmiechu Dominiki Miękus, w roli Mirioty – niemej narzeczonej Leśnika Ruperta (Mariusz Wójtowicz) oraz córki sołtysa (Jacek Pietruski), czy absolutnie ludycznych sióstr syjamskich (Grażyna Rutkowska-Kusa i Agnieszka Niezgoda). Są też mieszkańcy groźnego zamczyska: teutoński wynalazca Orfanik (Andrzej Korkuz), Robot Mirka (aż trudno uwierzyć, że to żywa Anna Katarzyna Chudek) i wreszcie ekscentryczny Baron Gorc (Krzysztof Parda), który swą rolą zachwycił najmniej. Może to wina charakteryzacji, tłumiącej jakże świetną mimikę aktora. W tym spektaklu został wydobyty ton genialnej czeskiej satyry z nutą reżyserskiej przekory wobec osobliwej powieści Juliusza Verne’a – gotyckiej i nieco wampirycznej. Nie ma się zupełnie czego obawiać i warto dać się porwać rodzinnie w świat tajemnic zamku, sympatycznie zamkniętego w Bajowej szafie. Szczególnie teraz, gdy na co dzień traktujemy wszystko zbyt poważnie!

Aram Stern Juliusz Verne, „Tajemniczy zamek w Karpatach, czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland” reż. i scenografia: Marek Zákostelecký premiera 1 grudnia 2013 Teatr Baj Pomorski

muzyka

r e c e n z j e

MOIZM Tomka Makowieckiego nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Artysta został zauważony i doceniony w programie telewizyjnym „Idol” w roku 2002. Był to pierwszy i najpłodniejszy tego typu program w Polsce. Paradoksalnie, każdy z finalistów pierwszej edycji odniósł dość spory sukces komercyjny, prócz laureatki - Alicji Janosz. Może słowa: „ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi” mają sens? Na pierwszy rzut oka było widać, że Tomek Makowiecki wyróżnia się na tle innych uczestników. Przystojny, nostalgiczny młodzieniec, niepasujący do powstającego świata taniego popu i tandety. Nie byłem wielkim fanem jego twórczości, co nie znaczy, że nie była ona warta uwagi. Jego kompozycje były zawsze bardziej zbliżone wrażliwością do zespołu „Myslovitz” niż do „Blue Cafe”. Efektem podobnej wrażliwości artystycznej był wspólny projekt z częścią muzyków „Myslovitz” ukryty pod nazwą „NO! NO! NO!”. Płyta ukazała się w 2010 roku. Duże wrażenie robiło zarówno samo wydawnictwo, jak i zgromadzone na nim utwory. Moje odczucia co do braku sztampowości Tomka Makowieckiego utwierdziły się dzięki temu właśnie krążkowi. Czułem, że muzyk coraz szybciej wspina się na szczyt swoich artystycznych możliwości. Potwierdzeniem tego jest wydana 22 października 2013 roku płyta „MOIZM”.

7


8

r e c e n z j e

Krążek wydany dzięki „SONY MUSIC” zawiera 10 utworów zamkniętych w 53 minutach. Płyta została zapakowana w eleganckie, nawiązujące do wydań winylowych pudełko z dwoma broszurkami. Na jednej z nich umieszczono teksty piosenek. Na drugiej znajduje się mini plakat (jak sądzę dla fanek), a pod nim opisy instrumentów, podziękowania oraz krótka historia powstawania muzyki. Zbyt często wydania płytowe są traktowane po macoszemu, a wydawcy zapominają o nabywcach oraz o tym, że chcą oni nabyć cały produkt, a nie tylko nośnik audio. Największym zaskoczeniem dla słuchacza jest fakt, że cała płyta utrzymana jest w klimacie elektronicznym. Można zapomnieć o gitarowych solówkach czy popowo-rockowych aranżacjach. Na krążku znajdziemy 5 kompozycji w języku polskim, 4 w języku angielskim oraz jedną nie zawierającą ludzkiego głosu. „Dziecko księżyca”, utwór rozpoczynający płytę, bardzo gładko wprowadza nas w elektroniczną podróż po krążku. Od razu można wyczuć inspiracje muzyką elektroniczną przełomu lat ‘70 i ‘80, w których to latach powstawały coraz ciekawsze syntezatory, a to dzięki rozwojowi systemu MIDI. Utwór jest prowadzony przez lekko basową linie melodyczną upiększaną elektronicznymi dźwiękami „syntetycznych” gitar czy automatu perkusyjnego. Śmiało można by użyć tej pozycji do ścieżki dźwiękowej w filmie „DRIVE”, która momentami jest zbliżona do omawianego numeru. Naprawdę nie wiem, jak Makowiecki łączy polski język z tak niewspółbrzmiącą z nim muzyką. Naturalność, z jaką artysta wtłacza ojczysty język, potwierdza tylko jego wielkie wyczucie i talent. Doceniam takich artystów, ponieważ umiejętność ta stanowi sztukę zamierającą, tak jakby język polski był obciachem w dzisiejszych czasach. Na singel został wybrany utwór „Holidays in Rome”, który jest bardzo żywą, klubową mieszanką dźwięków. Magnetyzuje i pobudza do lekkiego bujania, a w skrajnych momentach, nawet do tańca. W tym miejscu trzeba jednak uczciwie poinformować, że płyta nie jest klubowa. Dużo jest na niej utworów spokojnych i przeznaczonych bardziej do bujania niż do tańczenia. Pierwsza myśl, jaką miałem po przesłuchaniu tego utworu, to artystyczna zbieżność z polskim zespołem „Kamp!”. Makowiecki nie oddał się jednak do końca tak modnym dźwiękom, jak zespół „Kamp!” To nie zarzut. Artysta był po prostu sobą. Dzięki

temu, zarówno ten utwór, jak i cała płyta, są cieplejsze i łatwiejsze w odbiorze dla ludzi, którzy rzadko sięgają po elektroniczno-popowych wykonawców. Sam Makowiecki, podczas rozmowy z Piotrem Stelmachem w radiowej „Trójce”, przyznał się, że zbiera coraz więcej instrumentów elektronicznych, co wyraźnie słychać na płycie „MOIZM”. Przytoczę tu nazwy kilku z nich, gdyż już one są fascynujące, nie mówiąc o samych instrumentach: Korg Polysix, Arp Omni II, Elka Rhapsody, Moog White Elephant, Minimoog, Korg SV 1… i można tak w nieskończoność. Dzięki tym instrumentom na płycie słyszymy dźwięki już gdzieś wcześniej zasłyszane, czy to w bajkach, starych filmach akcji, czy pierwszych grach na konsolach. Zupełnym przeciwieństwem singla jest utwór „A summer sale”. Wszystkie żywe basy, automaty perkusyjne i instrumenty, których nazw nie jestem w stanie przytoczyć, zwalniają, tworząc melancholijny nastrój. Nie usypiają nas, tylko wyciszają i spowalniają, tak jakby miały wymusić na słuchaczu skupienie się na samym tekście, który opowiada skomplikowaną, miłosną historię. Piosenka magnetyzuje i wyłącza na chwilę z codziennego zabiegania. Jednym z ciekawszych utworów jest, bardzo oszczędny w dźwięki, kawałek „Na szlaku nocnych niedopałków”. Słowa wypowiadane są w nim od niechcenia, powolnie, tak jakby wokalista chciał się zastanowić nad tym, co mówi. Słychać odgłos imitujący bicia serca, który ucisza się, oddając pole rytmicznym uderzeniom wibrafonu. Jedynym stałym elementem są syntezatory klawiszowe nadające utworowi ciągłość. Pod koniec wszystko przyspiesza, a tekst jest wypowiadany śmielej, tak jakby cała kompozycja musiała dojrzeć do pięknej dynamiki i harmonii. Kolejnym wyróżniającym się utworem jest „Zabierz mnie”. Wyraźna, klubowa sekcja basu otoczona dźwiękowymi ozdobnikami i połączona z wyraźnym melancholijnym wokalem daje ciekawą mieszankę. Czujemy emocje artysty, uświadamiając sobie, że też, nie jeden raz, marzyliśmy, by ktoś zabrał nas od wszystkich problemów. Myślę, że to dobry utwór na klubowe parkiety. Podczas lekkiego kołysania, słowami: „zabierz mnie, obojętnie gdzie, bo tak bardzo kocham cię” możemy wyznać partnerce miłość. Ludzie mniej romantyczni również znajdą coś dla siebie. Mogą na przykład zaproponować stosunek płciowy słowami: „zabierz mnie,

po bzyk… się, obojętnie gdzie”. Żartobliwie można stwierdzić, że jest to piosenka dla wszystkich. Płytę kończy „Ostatni brzeg II”, jedyny utwór, na którym nie znajdziemy wokalu. Jest on chyba hołdem złożonym muzyce elektronicznej lat ‘70 i ‘80. Pełno tu elektronicznych przejść, efektów, mikserów i instrumentów klawiszowych, tak jakby wszystkie znajdujące się pod ręką instrumenty musiały zostać użyte. Bardzo dynamiczna i dokładnie odzwierciedlająca wyżej wymieniony nurt muzyki popularnej. Cała płyta jest czymś naprawdę wyjątkowym i nie myślę tu o aspekcie radykalnej przemiany Tomka Makowieckiego. To jest po prostu dobry album. Obecnie powstaje w Polsce dużo zespołów czerpiących z muzyki elektronicznej. Niestety, mimo iż im kibicuję, nie zostaję przy nich na dłużej. „MOIZM” jest natomiast płytą dopracowaną, świeżą i zapadającą w pamięć. Uważam, że jest to najlepszy krążek Tomka Makowieckiego oraz jedno z najlepszych polskich wydawnictw ubiegłego roku. Każdy, kto lubi się zaskakiwać, powinien zapoznać się z tą płyta i na pewno się nie zawiedzie.

Grzegorz Malon Tomek Makowiecki, „MOIZM” SONY MUSIC 2013



10

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

Lizard King 2013

Ryszard Duczyc Koncerty w toruńskim Lizard Kingu – od października do grudnia 2013: – Lao Che, 3 października, – Closterkeller, 10 listopada, – Waglewski Fisz Emade, 27 listopada, – Zakopower, 4 grudnia, – Łąki Łan, 5 grudnia, – Marek Dyjak, 9 grudnia.

https://pl-pl.facebook.com/ryszardduczyc

11


12

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

13


14

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

15


16

f o t o r e l a c j a

Z modą przez XX wiek

Zosia Kowalska

N

iedawno miałam okazję odwiedzić Centralne Muzeum Włókiennictwa w Łodzi, gdzie znajduje się wystawa „Z modą przez XX wiek”. Jest to wystawa stała, którą goście muzeum mogą oglądać już od jesieni 2009 roku. Ekspozycja prezentuje przeszło 230 damskich i męskich ubiorów, akcesoriów oraz jest podzielona na dwie części. Pierwsza obejmuje okres 1900-1939 i, poprzez charakterystyczną aranżację wnętrz, znakomicie oddaje klimat epoki. Kolejno, znajdujemy się w secesyjnym saloniku, sypialni, sklepie z modnymi akcesoriami, przyglądamy się spotkaniom towarzyskim oraz eleganckim gościom teatru. Druga część wystawy poświęcona jest okresowi od lat 40. do końca lat 90. ubiegłego wieku. Zaprezentowana odzież jest podzielona na część ubiorów z lat 70. i 80. z Domu Mody „Telimena”, z warszawskich Domów Centrum (ubiory projektowane przez Barbarę Hoff, założycielkę firmy „Hoffland”) oraz stroje autorskie łódzkich artystów plastyków. W gablotach natomiast, przedstawiono chronologicznie, najbardziej charakterystyczne dla danych dekad stroje damskie i męskie. Osobno wyeksponowane zostały torebki, buty oraz unikatowa biżuteria. Wystawa ta na pewno przypadnie do gustu osobom zainteresowanym modą i historią ubioru. Wśród imponującego zbioru zaprezentowanych ubrań,

możemy rozpoznać dzieła wybitnych projektantów zarówno z Polski, jak i ze świata, takich jak Anna Skórska, Christian Lacroix czy Coco Chanel. Równolegle w muzeum wystawione są najlepsze dyplomy Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi obronione w 2013 roku. Wystawa nosi tytuł „Prime Time 2013” i można ją oglądać jeszcze do 23 marca 2014 r. W tym roku zaprezentowano 35 dyplomów z czterech wydziałów ASP : Wydziału Grafiki i Malarstwa, Tkaniny i Ubioru, Wzornictwa i Architektury Wnętrz oraz Sztuk Wizualnych. Ekspozycja jest przepełniona kreatywnymi i nowatorskimi rozwiązaniami w dziedzinie mody, design, grafiki, wystroju wnętrz, plakatu, reklamy i wielu innych. Jest to swego rodzaju promocja młodych artystów, która ma im pomóc w nawiązaniu bezpośredniego kontaktu z pracodawcą i mediami. Serdecznie polecam odwiedzenie Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi nie tylko osobom zainteresowanym modą i designem ;coś dla siebie znajdą zarówno fani ceramiki i tkaniny, jak i maszyn i technologii. Ponadto, w należącym do muzeum skansenie czynne są dwie wystawy: „Rekonstrukcja wnętrz mieszkań robotniczych z lat 20. i 30. XX w.” oraz „Rekonstrukcja wnętrza izby warsztatowej z I poł. XIX w.”.


f o t o r e l a c j a

Chusteczki jedwabne (jedwab z Milanówka)

Kapelusz typu „kask’’

17


18

f o t o r e l a c j a

Monika Gromadzińska, Bless me

Małgorzata Prałat, Autorska kolekcja obuwia okazjonalnego – czyli jak przetrwać dzień ślubu ,,Bezpieczne Związki” (2)


f o t o r e l a c j a

Małgorzata Prałat, Autorska kolekcja obuwia okazjonalnego – czyli jak przetrwać dzień ślubu ,,Bezpieczne Związki”

Małgorzata Prałat, Autorska kolekcja obuwia okazjonalnego – czyli jak przetrwać dzień ślubu ,,Bezpieczne Związki”

19


20

f o t o r e l a c j a

Torebka ze skóry krokodyla, lata 30.

Torebka – lata 60.


f o t o r e l a c j a

Suknie wieczorowe, lata 20. i 30.

Suknia letnia i codzienna, drukowany jedwab, lata 30.

21


22

f o t o r e l a c j a

Afryka Reggae Festiwal Ryszard Duczyc

31 stycznia - 1 lutego 2014


f o t o r e l a c j a

23


24

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

25


26

f o t o r e l a c j a


f o t o r e l a c j a

27


28

r e l a c j a

O miłości i monodramach. 28. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora tekst: Aram Stern zdjęcia: Margaret&Kakaova

K

olejne edycje Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora wznoszą się na coraz wyższy poziom – wszak od dawna wiedzą o tym i aktorzy, i widzowie, że za monodramy biorą się najlepsi w tym fachu. Występują przecież na Festiwalu Festiwali – trzydniowym przeglądzie dokonań najlepszych, nagrodzonych we Wrocławiu i Słupsku, aktorek i aktorów bijących na głowę wielu innych w spektaklach repertuarowych. To aktorstwo w pigułce, uroczo zasypujące widzów nie oszałamiającymi rozwiązaniami na scenie, lecz jak mówi Birute Mar: „(…) autentycznymi wibracjami w czasie spektaklu, promieniującymi ze sceny. To jakby gra na skrzypcach…” Samotna, bez orkiestry.


r e l a c j a

Pryncypał na scenie Podczas 28. TSTJA zobaczyliśmy 11 monodramów, w tym dwa mistrzowskie sprzed lat i jeden premierowy. Toruńskie Spotkania otworzyło „Jedenaście monologów Andrzeja Seweryna”, przygotowanych przez Mistrza specjalnie dla widzów festiwalu, których aktor poprosił, by nie skupiali się na odszyfrowywaniu autorów i tytułów prezentowanych przez niego na scenie, lecz zwyczajnie podążali za jego opowieścią. Chwyt ten idealnie wprowadził widownię w trzydniowy trans śledzenia kondycji współczesnego człowieka, jego gotowości na prawdziwą MIŁOŚĆ do teatru, ludzi teatru i również do tej poza sceną. Aktor w oka mgnieniu to z Hamleta stawał się Rejentem, a z zakochanej Julii – Świętoszkiem. Dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie w wielu wcieleniach: podsumowujący swój wspaniały dorobek aktorski zachwycił nie tylko techniką, ale i bardzo poruszył tematyką. Tuż po Andrzeju Sewerynie, w monodramie z 1993 roku „…podszyty!”, opartym na motywach „Ferdydurke”, wystąpił nowy Dyrektor Artystyczny Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu Bartosz Zaczykiewicz, co po raz pierwszy chyba w takiej liczbie przyciągnęło na TSTJA jego podwładnych (powodując zapewne dodatkowy stres u aktora na scenie). Jednak Bartosz

Jedenaście

monologów

Zaczykiewicz z pełnym profesjonalizmem, godnym najlepszych i niezwykle intensywnymi środkami: od groteski po tony powagi, nakreślił dążenie Gombrowiczowskiego Józia do miłości z przyprawioną gębą. MIŁOŚCI zaborczej u ciotki, niespełnionej do Młodziakówny czy pożądliwej do parobka. Wiemy dobrze, jak to u Witolda G. było… bezdyskusyjnym pozostaje jednak fakt, że Zaczykiewicz przedstawił fragmenty „Ferdydurke” w pigułce – tak skutecznie, iż „warto by było włączyć ten monodram do stałego repertuaru Horzycy…” (jak podsumowała znajoma polonistka). Można śmiało rzec, że połowę 28. TSTJA zdominowali dyrektorzy – w pamięci widzów ta edycja kojarzyć będzie się także z jubileuszem 65-lecia pracy twórczej Antoniego Słocińskiego, aktora, reżysera i byłego dyrektora Teatru Baj Pomorski. Stali bywalcy toruńskich teatrów, wszystkich festiwali teatralnych (także alternatywnej „Klamry”), doskonale znają postać pana Antoniego, który KOCHA teatr ponad wszystko i, mimo kłopotów ze zdrowiem, jest na wszystkich premierach, przedstawieniach i spotkaniach festiwalowych. Na okazję swego jubileuszu Antoni Słociński wyreżyserował fragmenty „Zemsty” oraz zagrał w niej … mur graniczny. Czapki z głów i pozostaje tylko podziwiać tak wielką pasję oraz wigor Jubilata!

Andrzeja Seweryna

Bartosz Zaczykiewicz ...podszyty!

Antoni Słociński

i dąb

Antek

29


30

r e l a c j a

Triumfatorzy Werdykt Jury Związku Artystów Scen Polskich tym razem konweniował z odczuciami zachwyconej publiczności. Nagrodę za kreację aktorską otrzymał Mateusz Olszewski: „za prawdę przekazu, szeroki wachlarz aktorskich środków wyrazu, sceniczną wyobraźnię i poczucie humoru” w monodramie „Novecento” wg powieści Alessandro Baricco. W porywającej opowieści przyjaciela o pianiście-samouku urodzonym na statku, z którego ten nigdy nie zszedł, gdyż nade wszystko KOCHAŁ muzykę jazzową – Mateusz Olszewski zabrał nas w podróż przepiękną. Jak oddać się pasji, poświęcić jej wszystko, nawet życie? Brzmi patetycznie, jednakże ta piękna historia opowiedziana przez Olszewskiego daleka była od podniosłego tonu. Wręcz przeciwnie – pachniała falami morskimi i urokiem narratora, promieniowała inteligentnym humorem oraz wyjątkowo kreatywnym wykorzystaniem rekwizytów na scenie. Nagroda jak najbardziej zasłużona. Kapituła Publiczności również nie zaskoczyła negatywnie swym werdyktem piszącego tę relację i postanowiła przyznać główną nagrodę za najlepsze przedstawienie 28. TSTJA Izie Kale za monodram „Kredyt zaufania”. To swoiste one women

show, oparte na elementach kabaretowych i improwizowanych dialogach z publicznością, krążyło wokół jednego pytania kobiet: jak się podobać, czyli jak być KOCHANĄ? Iza Kała kursowała wśród odwiecznych problemów kosmetycznych, manii zbieractwa durnostojek na meblościance i pozbycia się złych wspomnień poprzez „wdmuchanie” ich do kolorowych balonów. Zderzenie kultury wysokiej z wyskokiem w postaci stand-up comedy bardzo przypadło większości widzów do gustu i pozwoliło aktorce wrócić do Warszawy z nagrodą finansową. Nagrodę Jednego Widza dla Jednego Aktora ufundowaną przez Sklepy zoologiczne „Nerro” otrzymała Agnieszka Przepiórska za monodram „I będą święta”. To przejmująca relacja o MIŁOŚCI utraconej, nie zmyślonej, autentycznej, z dziećmi biegającymi po ogrodzie, świętami, poświęceniu siebie w całości dla rodziny. Jeden ranek, jedna katastrofa i ten świat runął: teraz bohaterka Przepiórskiej – Aneta musi na powrót odnaleźć siebie, w żałobie, rozpaczy i strachu. Odważne potraktowanie tematu, jakże w innym wymiarze niż narzuciły nam po katastrofie smoleńskiej media, zyskało uznanie wielu widzów, którzy nagrodzili aktorkę długimi brawami.

Agnieszka Przepiórska, I

Mateusz Olszewski, Novecento

będą święta

Jury Publiczności, Iza Kała, Kredyt

zaufania


31

r e l a c j a

Bez laurów Jak to na każdym festiwalu, nawet tak krótkim i intensywnym, nie sposób nie zauważyć monodramów dobrych, które również zasługiwały na nagrody czy bardzo słabych, które okazały się zupełną pomyłką. Z tych ostatnich wspomnę tylko o monodramie Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk „Takaja” w wykonaniu Anny Skubik, który zwyczajnie męczył i nużył – ba, nie znalazłem tu ani cienia lekkości i dowcipu, co z bolesną pracowitością w ekspozycji monodramu chciała powiedzieć autorka. Wyznam, że moje rozczarowanie było wyjątkowo niemiłe, poczułem się na monodramie Skubik tak, jak gdyby w miejsce ulubionych potraw uraczono mnie grafomańskim sosem przyrządzonym według recepty początkującej kucharki, ciężkim i niestrawnym lub, co gorsza, czarną polewką na moją MIŁOŚĆ do teatru! W tekście Miszczuk zabrakło chyba odpowiedniego zespolenia z charakterem i nastrojem tematu – samej zaś odtwórczyni – koniecznej tutaj dużej indywidualności aktorskiej i sugestywności, czego nie można powiedzieć o rewelacyjnym Marcinie Bikowskim z Teatru Malabar Hotel, który przedstawił monodram Marcina Bartnikowskiego „Bacon”. To przede wszystkim tekst o MIŁOŚCI własnej, miłości artysty nie tyle do swojej sztuki, ile do samego siebie. Irytuje i fascynuje już od początku: milczy, obserwując bacznie publiczność, by ruszyć w tempie karabinu maszynowego, a zaraz potem zamknąć się w neurotycznym świecie i rozmawiać tylko z lalkami (skądinąd rewelacyjnie

odpychającymi). Zdeformowany jak one, nie wielbiony przez krytyków sztuki – jego wytworem jest niepojęcie, po prostu NIEKOCHANIE. Urokliwym doświadczeniem było poznanie warsztatu aktorskiego jednej z najsłynniejszych gwiazd sceny słowackiej – Milki Zimkovej. W monodramie „Bilet do nieba”, (którego pełny odbiór ograniczył niestety brak tłumaczenia), Zimková pokazała, jak wiele znaczy grymas twarzy, zmiana intonacji i prosty gest, by uwierzyć, że po obu stronach sceny jej bohaterce – wiejskiej kobiecie, towarzyszy także wielu mieszkańców wioski. Magia teatru naszych sąsiadów: dzięki organizatorom i dyrektorowi TSTJA – Wiesławowi Gerasowi, również w 2013 roku mogliśmy poczuć jego siłę. Z każdą kolejną edycją myślę o takim teatrze z coraz większą CZUŁOŚCIĄ. Tuż przed ogłoszeniem werdyktów trzydniowego maratonu z jednoosobowym teatrem, w gwiazdorskim monodramie „Goła baba” z 1997 roku, wystąpiła Joanna Szczepkowska, przyciągając niektórych widzów na Spotkania być może po raz pierwszy. Targowisko „kultury” bardzo niskiej w wykonaniu tytułowej gołej baby, w zderzeniu z efemeryczną kobietą z parasolką – wywołało u niektórych salwy śmiechu, u innych silną konsternację. Muszę przyznać, że autorski tekst Szczepkowskiej nie stracił nic na społecznej aktualności, a reakcja aktorki na dzwoniący na widowni telefon pozostanie wzorem dla innych, jak aktor powinien zachować się w podobnej sytuacji.

Anna Skubik, Takaja

Milka Zimková, Bilet

do nieba

Joanna Szczepkowska, Goła

baba


32

r e l a c j a

Ostatnia edycja Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora niewątpliwie świadczy jak najbardziej dodatnio o wielkich ambicjach i aspiracjach aktorów, którzy, jak było widać, nie zamierzają tylko zdobywać zaufania dla swojego artystycznego smaku poprzez pozyskanie publiczności dla tekstów trudnych, szlachetnych oraz reprezentujących wielką sztukę aktorską – ale także popularnych w najlepszym rozumieniu tego słowa. Oni po prostu KOCHAJĄ to, co robią! 28. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora 22-24 listopada 2013 Teatr Baj Pomorski w Toruniu Jury ZASP, Mateusz Olszewski, Novecento

Mateusz Olszewski,

laureat nagrody

Jury ZASP



34

r e l a c j a

Siedem teatralnych wizji świata – czyli KATAR w dziedzinie teatru 2013 tekst: Anna Staszak zdjęcia: Kasia Koźlikowska / Stanisław Jasiński

Teatr CBR’60


35 Mateusz Iwiński

r e l a c j a

Teatr ITO

Teatr Bum, Bum, Cyk

ARLETeatr

W

tym roku XXII Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu trwały przez jeden dzień i odbyły się 7 grudnia. Podczas przeglądu miałam okazję zobaczyć zmagania siedmiu grup teatralnych, które prezentowały swoje spektakle na scenie Akademickiego Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”. Zostały one wyłonione spośród blisko dwudziestu przedstawień zgłoszonych do udziału w Konfrontacjach. Jeśli chodzi o dobór repertuaru, cechę wspólną większości wyborów stanowiła próba ukazania współczesnego obrazu świata i człowieka oraz przedstawienia problemów, które dotyczą bezpośrednio ludzi młodych. Tegoroczna edycja Konfrontacji w dziedzinie teatru pokazuje, że początkujący aktorzy chętnie sięgają po tematy ważne, a zarazem im bliskie, nawet jeśli są one trudne. Obraz świata zamkniętego na drugiego człowieka można było zaobserwować w spektaklu „Szczeliny” Teatru P.I.G. z o.o. z Młodzieżowego Domu Kultury w Toruniu. Spektakl opowiadał historię o ludziach zastraszonych i zablokowanych, cierpiących z powodu emocjonalno-intelektualnego zamknięcia się na drugiego człowieka. Ławeczka, miejsce spotkań bohaterów, stanowiła przestrzeń, w której dochodziło do rozmów i wymiany poglądów na temat postrzegania świata przez poszczególne osoby. Mimo iż nie pałają do siebie przyjaźnią, odczuwają potrzebę bycia razem. Spektakl teatru P.I.G. z o.o. w interesujący sposób podejmuje zagadnienie indywidualności każdego człowieka, który mimo swojej odmienności czuje potrzebę przebywania z „innym” człowiekiem. Młodzi aktorzy poradzili sobie z tym tematem dość precyzyjnie, pokazując bardzo ciekawe, przejaskrawione postaci. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj rola Mózgotrzepa granego przez Krzysztofa Ćwiklińskiego i rola Tamtam granej przez Teresę Więcko. Były to postaci najbardziej wyraziste w całym spektaklu i doskonale wczuły się w swoje role. Interesującym tematem zajęli się aktorzy z ITO, stali bywalcy KATAR-u. Grupa ta znana jest z podejmowania nierzadko trudnych tematów interesujących młodzież. Nie inaczej było tym razem. Spektakl „Życiologia, perfekcyjnie!” był próbą inscenizacji różnorakich porad znalezionych w internetowym gąszczu wskazówek dla każdego. Tekst powstał z banalnych cytatów pochodzących z popularnych reklam. Internet stał się bowiem skarbnicą wiedzy, miejscem, w którym można znaleźć receptę na wszystko – od wskazówek dotyczących tego, jak dobrze zrobić zakupy, po rady dotyczące wyboru stroju na dany dzień. Specjaliści znani z wszelakich forów dyskusyjnych nikogo nie pozostawią bez pomocy. Właśnie o tej wirtualnej rzeczywistości współczesnego świata traktuje spektakl. Grupa specjalistów próbuje na siłę wcisnąć młodemu człowiekowi swoje złote porady. Spektakl budowany jest fragmentarycznie. Po każdej scenie dochodzi do zmiany ustawienia scenografii,


36

r e l a c j a

na którą składa się kilka podestów. Dzięki temu inscenizacja jest dużo ciekawsza, a widz bez problemu orientuje się, że dana sytuacja za każdym razem dzieje się w innym miejscu. Niestety, nie można oprzeć się wrażeniu, że spektakl jest za bardzo przechodzony, przez co czasami gubi się główna myśl. Nie zmienia to jednak faktu, iż sam pomysł na przedstawienie należy do bardzo zajmujących. Zupełnie inną formę teatralną, opierającą się, między innymi, na teatrze ludowym, ale także tematycznie dotyczącą współczesnego człowieka, zgłębiali najmłodsi uczestnicy tegorocznych Konfrontacji, aktorzy Teatru Bum Bum Cyk. W prostej, ciepłej i dziecięcej „Bajce o szczęściu” ukazano bardzo wyraźny morał, który skłania do refleksji również nieco starszych widzów. „Bajka o szczęściu” to opowieść o dziadku, który pod wpływem uroku handlarzy sprzedał swoje zwierzęta w zamian za nową fajkę i zegarek. Szybko jednak zorientował się, że przedmioty nie zastąpią mu przyjaciół, dlatego postanowił ich odszukać. Ta piękna historia, opowiedziana z dziecięcą wrażliwością, jest metaforą życia ludzkiego. Mówi o poszukiwaniu szczęścia przez każdego człowieka i o tym, że często trudno nam je zauważyć mimo iż znajduje się ono na wyciągniecie ręki. Po jakże długiej i nużącej przerwie pomiędzy spektaklami doczekałam się następnej konkursowej inscenizacji! Przedstawienie „Obłęd” Teatru CBR’60 Domu Kultury z Brodnicy to kolejna historia poruszająca temat istoty człowieczeństwa. Akcja spektaklu z pozoru dzieję się w świecie urojeń chorego człowieka. Tak naprawdę okazuje się, że spektakl jest ukazaniem portretu przeciętnego człowieka, który pogubił się w pewnym momencie swojego życia, tracąc wiarę we wszelkie wartości. Za scenografię i, jednocześnie, za rekwizyt posłużyła biała skrzynia symbolizująca zamknięcie się człowieka na wszelkie wartości. To właśnie z niej wyłania i z powrotem chowa się główny bohater. W spektaklu pojawiają się również głosy „wewnętrzne” grane przez dwie młodziutkie aktorki. Niestety, to rozwiązanie sceniczne nie bardzo mi odpowiadało. Charakteryzacja aktorek gryzła się z ich rolą. Ubrane we fraki, z wyraźnym pantomimicznym makijażem, przypomniały raczej mimy, a te, jak wiadomo, nie mówią, lecz gestykulują. Moim zdaniem, spektakl wybrzmiał by lepiej, gdyby był monodramem lub gdyby Głosy dało się słyszeć gdzieś z poza sceny. Największą niespodzianką Konfrontacji i zarazem pokazującym najwyższy poziom całego spotkania był monodram Mateusza Iwińskiego - aktora Inowrocławskiego Teatru Otwartego. Jego warsztat aktorski przewyższał resztę zaproszonych teatrów. Iwiński w spektaklu „Mortal Kombajn” kreuje dwie różne postaci - liderów zwaśnionych lokalnych gangów chuligańskich. Aktor wiarygodnie imituje sposób mówienia i poruszania się swoich bohaterów, ale równocześnie bardzo celnie ich indywidualizuje, nadając każdej z postaci osobny, charakterystyczny rys. Bez problemu radzi sobie z udźwignięciem obu postaci od początku do końca. Poprzez zróżnicowane tempo gry, a także dającą się wyczuć agresję, która w trakcie coraz bardziej się nasila, monodram staje się bardziej realistyczny i wiarygodny. Temat chuligaństwa na pewno nie jest tematem, który dotyczy wszystkich. Sam monodram ma jednak bardzo mocny przekaz ukazujący współczesne narastanie dość często niepotrzebnego konfliktu. Gra Iwińskiego sprawia, że zaczynamy stawiać pytania o to, skąd w ludziach bierze się tyle agresji. Monodram nie daje jednak odpowiedzi, jak zwalczyć zło, ale pokazuje, że ono istnieje i nie możemy tego lekceważyć.


r e l a c j a

Teatr Pimpa

Jury,

wręczenie nagród

Zupełnie inną formę teatralną zaprezentował ARLETeatr z Bydgoszczy, odwołując się do tekstu „Medei” Eurypidesa. Spektakl został zrealizowany w konwencji teatru ubogiego. Historia antycznej dzieciobójczyni mogłaby wydawać się nieaktualna dla współczesnego widza. Nic bardziej mylnego. Młodzi artyści starali się przedstawić przede wszystkim nie dzieciobójczynię, ale kobietę odtrąconą - matkę, która w obronie swojej godności ucieka się do czynów ostatecznych. Spektakl jest raczej próbą ukazania obrazu zagubionego człowieka. Podjęto również temat odrębności, nie tylko kulturowej, ale też płciowej, prowokując między innymi do zadania sobie pytania: Kim jesteśmy? Niestety, dało się odczuć nierówny poziom gry aktorskiej, co w konsekwencji rzutowało na całokształt odbioru spektaklu. Ostatni spektakl, który miałam okazję zobaczyć to monodram „Dzielny ołowiany żołnierz” młodziutkiej Marii Cynk- Mikołajewskiej, który powstał na podstawie baśni Hansa Christiana Andersena. Aktorka użyła techniki teatrzyku dziecięcego, dzięki zastosowaniu przedmiotów codziennego użytku, zarysowała historię ołowianego żołnierzyka. Animując po kolei dane przedmioty, stworzyła iluzję, która przypomniała mi dziecięce zabawy w teatr. To nie pierwszy występ młodej aktorki na tego rodzaju festiwalu. Widać było, że pewnie czuje się ona na scenie, a występowanie przed publicznością sprawia jej ogromną przyjemność. Dzięki temu zagrane przez nią przedstawienia ogląda się miło. Ze względu na niesprzyjające warunki pogodowe, nie udało się dojechać grupie teatralnej Niepokorni z Kowala. Z tego samego powodu nie odbyła się również impreza towarzysząca występ Teatru Jaworski. Oczekiwanie na werdykt umiliła pyszna kawa, którą młodzi aktorzy mogli delektować się w barze „Od Nowa”. Tegoroczne jury w składzie: Jerzy Rochowiak, Mieczysław Giedrojć, Kamil Hoffmann, Dorota Nowak i Jan Polak, postanowiło przyznać wyróżnienie Inowrocławskiemu Teatrowi Otwartemu za przedstawienie „Życiologia. perfekcyjnie!” i Teatrowi Bum Bum Cyk za spektakl „Bajka o szczęściu”. Nagrodę aktorską przyznano Marii Cynk-Mikołajewskiej z Teatru Pimpa z Torunia za spektakl „Dzielny, ołowiany żołnierz”. Natomiast wyróżnienia aktorskie powędrowały do Teresy Więcko i Krzysztofa Ćwiklińskiego z Teatru P.I.G. z o.o., Kacpra Koterasa z ITO i Tomasza Piotrowskiego z Teatru CBR’60. Wyróżnienie honorowe otrzymał Filip Rychlicki z zespołu Bum Bum Cyk za rolę Dziada w spektaklu „Bajka o szczęściu.” W tym roku przyznano również Grand Prix, które wręczono (i tu bez żadnego zaskoczenia) Mateuszowi Iwińskiemu za monodram „Mortal Kombajn”. XXII Konfrontacje były bardzo zróżnicowane, zarówno pod względem wykorzystania form teatralnych, jak i poziomu aktorskiego reprezentowanego przez poszczególne zespoły. Jedno jest pewne, teatr amatorski się nie nudzi, a młodzi ludzie czują potrzebę tworzenia i mówienia o sprawach dla nich istotnych poprzez teatr.

KATAR 2013, XXII Konfrontacje Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu 7 grudnia 2013 WOAK Toruń / Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”

37


A


r e l a c j a

Arcydramat w arcywykonaniu tekst: Bartosz Adamski zdjęcia: matriały organizatora

S

posób istnienia arcydzieł w kulturze zdaje się być nie do końca przez nas pojęty, a przez to predestynowany do zaskakiwania. Częstym kryterium podawanym podczas kwalifikacji danego utworu jako arcydzieła jest, skądinąd różnie rozumiana, uniwersalność, pewna formalno- treściowa adekwatność utworu dokonująca się na przestrzeni dziejów. Kryterium to można by rozszerzyć o niepodległą upływowi czasu zdolność konkretnego dzieła do prostego wzruszania, emocjonalnego oddziaływania na jego odbiorcę. Sztuka powinna przecież, nade wszystko, „się podobać”, niepokoić nasz zmysł estetyczny. Arcydzielność „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego stała się faktem już w dniu scenicznej prapremiery dramatu. Publiczność zgromadzona 16 marca 1901 roku w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego doznała niemal jednomyślnego wrażenia, że „tu oto wydarzyło się coś niezwykłego”. Z perspektywy dzisiejszej, śmiało moglibyśmy dopowiedzieć: „kluczowego dla dalszych losów polskiej kultury”. Niedługo po tym, jak „Wesele” ujrzało światło dzienne, sam Wyspiański okrzyknięty został „czwartym wieszczem”, a na dowód tego, po jednym ze spektakli, wręczony został mu wieniec w kształcie znamiennego napisu: „44”. O wszystkim tym warto wspomnieć dlatego, abyśmy mogli wyraźnie uzmysłowić sobie, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na tych, którzy decydują się nadać kolejne życie sceniczne utworom tej rangi, co słynny dramat Wyspiańskiego. Zespół Teatru Polskiego w Bydgoszczy, na czele z Marcinem Liberem – reżyserem, sprostał zadaniu, jakim było zmierzenie się z „Weselem” w sposób celujący i zachwycający! Utwór Wyspiańskiego, w reżyserii Marcina Libera, został subtelnie przetransponowany. Pewne treści oraz wypowiedzi bohaterów zinterpretowano w taki sposób, że współczesny widz z powodzeniem może odnieść je do aktualnie panującej w Polsce sytuacji społeczno-kulturalnej. Stanowi to z pewnością cenną wartość w stosunku do oryginalnego kształtu dramatu, zwłaszcza, że tekst utworu, choć nieco zmodyfikowany oraz przepleciony niewielkimi fragmentami innych tekstów, podany został w sposób bardzo zachowawczy. Tak oto widzowie zgromadzeni w bydgoskim teatrze obejrzeć mogli spektakl, którego głównymi tematami były: społeczne rozwarstwienia obecne w polskim narodzie, skłonność Polaków do uprawiania hucznych libacji alkoholowych, fanatyczne przywiązanie naszej nacji do symboli, brak tolerancji, a wręcz programowa niechęć wobec wszelkich przejawów odmienności obyczajowo – etnicznej, niepełność komunikacji i relacji międzyludzkich. Jak u progu XX wieku, tak i dziś, tekstem „Wesela” przeprowadzić można skuteczną diagnozę tego, co składa się na naród Polaków.

39


Cichym (do pewnego momentu!) świadkiem scenicznych wydarzeń jest Chochoł, brawurowo zagrany przez Magdalenę Łaskę. To przedwczesne, w stosunku do oryginalnej wizji Wyspiańskiego, pojawienie się Chochoła na scenie służy zapewne wyeksplikowaniu niekoniecznie radosnej dla nas treści. O ile społeczeństwo współczesne Wyspiańskiemu miało dopiero zmierzać ku „chocholemu tańcu”, tak społeczeństwo współczesne nam, w owym „zaklętym kręgu” zdaje się tkwić permanentnie i od dawien dawna. Chochoł czuwa nad bohaterami spektaklu, w pewnym sensie ich hipnotyzuje. W istocie, kiedy przyjrzymy się ruchom wykonywanym przez nich podczas weselnych tańców, łatwo dostrzeżemy, iż poruszają się oni w sposób nader synchroniczny, nienaturalny. Biesiada, taniec, wspólne żarty i dialogi trwają do momentu „zaproszenia” przez bohaterów Chochoła. Ten ostatni przybywa o północy do weselnej chaty po to, by prześwietlić „Co się komu w duszy gra/ co kto w swoich widzi snach…”. Od tej pory tonacja przedstawienia ulega znacznej modulacji. Dominuje w nim odtąd nastrój młodopolskiej wizyjności, oniryzmu, niekiedy skłania się on nawet ku grozie. Głos Magdaleny Łaski (Chochoła), nagłośniony w odpowiedni sposób, zdaje się być sennym echem, ułudą, czymś pochodzącym jakby z innego wymiaru rzeczywistości. Wydobyte na wierzch zakątki dusz weselników kryją w sobie mroczne, niekiedy makabryczne wręcz treści. Okazuje się bowiem, iż relacje międzyludzkie naznaczone są sporą dozą powierzchowności, a komunikacja dokonuje się w nich jedynie zdawkowo („słowa, słowa, słowa, słowa”). Ponadto, bohaterowie, pod osłoną dnia, szczelnie skrywają swe sekrety i małe dramaty, które, ujawione, znacznie pogłębiają ich psychiczne sytuacje. Miłość nowożeńców jawi się w tym świetle jako zaledwie pozorna. Dokonany między nimi mezalians generuje wzajemną niechęć, lęk oraz niemożność porozumienia. Strach pomyśleć, jak bardzo sytuacja ta może być przystająca do sytuacji współczesnych, polskich małżeństw!

W II akcie „Wesela” Gospodarza odwiedza Wernyhora – inicjator przyszłego zrywu narodowowyzwoleńczego. W bydgoskiej inscenizacji bohater ten, odtwarzany przez Michała Jarmickiego, wyłania się z reszty biesiadników w ostatniej fazie spektaklu. Wizualnie nie przejawia on różnic względem pozostałych bohaterów, nie skrywa swego upojenia alkoholem, a podarowany Gospodarzowi przez niego „złoty róg” – symbol walki jest… atrapą – wykonany z papieru i oklejony taśmą (symbol to jednak symbol i dla nas, Polaków, musi być ważny!). Co więcej, po wygłoszeniu swej tyrady, Wernyhora zasypia. W zaaranżowanej przez Libera rzeczywistości scenicznej nawet polityczni agitatorzy są bez mocy. U Wyspiańskiego duch narodowy, chociaż uśpiony, nadal przejawiał cechy żywotności, tutaj zaś, dawno udał się on na wieczny spoczynek. Każdorazowa próba zmiany podejmowana w obszarze polskiego narodu skazana jest na niepowodzenie. Umiera ona w zarodku, gdyż stanowi jedynie efekt uboczny pijackiej wizji, urojenia, które nie ma szans doprowadzić do czegoś konstruktywnego. Do tego Gospodarz, któremu Wernyhora zlecił przecież przeprowadzenie zrywu narodowego, pomimo pierwotnego entuzjazmu (wyraźnie wspomaganego sowitą dawką weselnych trunków), z czystym sumieniem decyduje się przekazać odpowiedzialność za powierzoną mu misję Jaśkowi. Przynależy on bowiem do tego typu obywatela, który, co prawda, winszowałby sobie jakiejś zmiany w kraju, ale już mniej chętnie wziąłby czynny udział w jej przeprowadzeniu. Postawa skądinąd wszystkim nam znana, czyż nie? Przy takim stanie rzeczy niebywałej adekwatności nabierają strawestowane słowa Norwida napisane sprayem w toalecie: „Popiół tylko zostanie i zamęt (?)”. W stosunkowo krótkiej formie wypowiedzi, jaką jest recenzja, raczej nie sposób poruszyć wszystkich aspektów tak rozbudowanego, trwającego niemal 3 godziny przedstawienia. Z pewnością należy jednak oddać głęboki respekt i wyrazy uznania występującym w spektaklu aktorom, których warsz-


tat oraz przygotowanie było więcej niż wyśmienite. Wszyscy oni dali bydgoskiej publiczności popis zaawansowanego aktorstwa performatywnego, w którym to aktor gra całym ciałem, eksplorując oraz eksploatując jego możliwości, traktuje je jako swoisty instrument. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje wspomniana wcześniej Magdalena Łaska. Stworzyła ona postać zupełnie odrealnioną, wykreowaną przy pomocy technik aktorstwa ekstatycznego. Podobnie, Mateusz Łasowski, odtwórca roli Poety oraz rozmawiającego z nim podczas „chocholego seansu” Rycerza, Joanna Drozda , jako piękna, tajemnicza i nieprzenikniona Rachela, czy Piotr Stramowski, jako Dziennikarz, a „potem” – Stańczyk, do którego należą ostatnie wypowiedziane w spektaklu słowa. Przejmująco zagrał również Gospodarza Jakub Ulewicz, a próbująca poskromić pijackie zapędy męża Gospodyni – Małgorzata Witkowska stanowić może figurę wielu polskich żon zmagających się z alkoholizmem swych mężów. Niezwykłym wdziękiem emanowała z kolei na scenie Julia Wyszyńska. Jej dziewczęca, słowiańska uroda oraz wysoki, nośny głos idealnie współgrały z cechami kreowanej przez nią Panny Młodej. Poruszając kwestię bydgoskiego „Wesela” nie da się nie wspomnieć o fenomenalnej scenografii przygotowanej szerokim gestem przez Mirka Kaczmarka. Scenograf ten słynie z kreowania dekoracji „ożywionych”, przeobrażających się na oczach widzów. Artysta wykorzystuje niemal wszystkie możliwości teatralnej przestrzeni. W ten oto sposób weselna sala, przypominająca PRL-owską jadłodajnię, z wyeksponowaną szatnią, toaletą i balkonem, raptem, staje się mroczną przestrzenią ludzkich majaczeń, by po chwili znów powrócić do swego pierwotnego kształtu, pogłębionego jednak o perspektywę jakiegoś zewnętrza. Szczególnie zaskakujące może być nagłe pojawienie się na scenie figury Jezusa Chrystusa zawieszonej nad głowami bohaterów spektaklu. Artefakt ten jest monumentalny, ale zawieszony do góry nogami. Zabieg

ten można zinterpretować jako przedstawienie skłonności Polaków do gloryfikowania kategorii symbolu (o czym była mowa już wcześniej), rozumianej jednak na opak, przy zachowaniu skupienia na symbolu samym w sobie, aniżeli na tym, co tak naprawdę może on oznaczać. Dywagując nad spektaklami takiego formatu jak bydgoskie „Wesele” trzeba uwzględnić jeszcze jeden aspekt. Dzieła tego typu będą poddawać się naszym próbom opisu i rozumienia jedynie do pewnego momentu. Po przekroczeniu jego progu skazani jesteśmy na mentalną bezsilność. „Wesele” Marcina Libera zdaje się, zgodnie zresztą z zamysłem samego Wyspiańskiego, hipnotyzować, zabierać widzów w przestrzeń niepojętą, zmuszać nie tylko do odbierania przedstawienia, ale również do duchowego uczestnictwa w nim, do przeżywania. Tak oto nastaje moment, w którym to arcydramat natyka się na arcywykonanie. Obyśmy w polskim życiu kulturalnym doświadczali jak największej liczby tak szczęśliwych spotkań!

Stanisław Wyspiański, „Wesele” reż. Marcin Liber premiera 30 grudnia 2013 Teatr Polski Bydgoszcz


42

p o d s u m o w a n i e

Podsumowanie filmowe roku 2013 tekst: Hubert Smolarek i Piotr Buratyński ilustracja: Justyna Krzywicka


p o d s u m o w a n i e

Z

achęcamy do zapoznania się z dwoma skrajnie subiektywnymi podsumowaniami filmowymi roku 2013. Dwóch toruńskich kinomanów o zupełnie odmiennych gustach, w skrótowej formie, wedle kilku wybranych kategorii, podsumowuje dla „Menażerii” to, co działo się w kinach w roku ubiegłym. Forma, na którą się zdecydowaliśmy, wydać się może czytelnikom dyskusyjna, tak samo jak kształt wypowiedzi wynikający z jej rygoru. Niemniej, zdecydowaliśmy się skrótowo opisać - mimo przeciwności - to wszystko, co nas w kinie urzekło lub po prostu zniesmaczyło. Luis Buñuel zachęcał kiedyś wszystkich, aby na chybił trafił, wedle tego, co podyktuje pióro, wskazać garść swoich upodobań i niechęci. Podążając za słowami mistrza, to właśnie czynimy. Zachęcamy do zapoznania się z oklaskiwanymi przez nas filmami. A jeśli chodzi o filmy, które zdecydowaliśmy się zanegować… tym bardziej zachęcamy do ich obejrzenia. A następnie do dyskusji.

Hubert Smolarek Najlepsze filmy roku 2013: Rok 2013 w kinie uważam za delikatnie lepszy niż 2012, aczkolwiek nadal z trudem przychodzi mi wyłapywanie dzieł, które okazały się naprawdę znakomite. Dlatego też przy swoich wyborach kierowałem się niekiedy sentymentem, a niekiedy własnym „widzimisie”. „Shin-sae-gye” (reż. Hoon-jeong Park) – koreański thriller to zdecydowany numer jeden w moim zestawieniu. Doskonale skonstruowany scenariusz, ciężki klimat (jak to zwykle bywa u Azjatów), a wszystko to doprawione nostalgiczną muzyką znakomitego Yeong-Wook Jo (autora ścieżek dźwiękowych do m.in. trylogii zemsty). Shin-sae-gye to typowy przykład perfekcyjnie zrealizowanego kina gangsterskiego, które korzystając ze sprawdzonych schematów, wprowadza widza w mroczny świat podziemia. Na zakończenie warto odnotować, że obrazem debiutującego na stanowisku reżysera Hoon-jeong Parka zainteresowali się Amerykanie i już zakupili prawa do remake’u (plagiatu?). Sądząc po potencjale tej opowieści i mając w pamięci losy „Infiltracji”, możemy spodziewać się powtórki z historii. „Wyścig” („Rush”; reż. Ron Howard) – w przypadku dzieła Rona Howarda trudno jest mi być obiektywnym. Filmu wyczekiwałem już od dawien dawna, jako fan Formuły 1, wnikliwie śledziłem wszelkie informacje na jego temat, niemniej

obraz, który miał być tylko szybką rozrywką, okazał się dziełem pełną gębą. Starannie odwzorowany nastrój lat 70-tych, świetne aktorstwo (aby docenić kunszt realizatorski wystarczy obejrzeć autentyczne nagrania Jamesa Hunta i Nikiego Laudy) i przede wszystkim błyskotliwe dialogi wystarczyły, abym wyszedł z kina zachwycony. Bezpretensjonalna, inteligentna, efektowna (ale nie efekciarska) rozrywka na najwyższym poziomie. Zaiste świetny to film dla każdego widza w każdym wieku. P.S. Po seansie naszła mnie refleksja, jaki to ogromny potencjał drzemie w sporcie i jak rzadko filmowcy sięgają po tak autentyczne i inspirujące historie – Hollywood jakimś dziwnym trafem pokochało tylko boks. „Kraina Lodu” („Frozen”; reż. Chris Buck, Jennifer Lee) – i drugi wybór „sentymentalny”. Wychowany na filmach Disneya, jako dorosły już, skompletowałem sobie wszystkie kanoniczne, pełne metraże, nie dziwota zatem, że smutna opowieść, która jest parafrazą „Królowej Śniegu”, tak bardzo przypadła mi do gustu. Po fatalnych produkcjach z początku XXI wieku („Kurczak Mały”, „Rodzinka Robinsonów”) Disney odzyskuje formę i wraca do korzeni. Znów realizuje filmy w oparciu o wspaniałe baśnie, opakowując to wszystko urokliwą muzyką (powiewem świeżości okazali się „Zaplątani”). Nieprzypadkowo „Kraina Lodu” już dziś okazuje się drugim najbardziej dochodowym obrazem z owej wytwórni.

Największe rozczarowania 2013 roku: “Szklana Pułapka 5” („A Good Day to Die Hard”; reż. John Moore) – litości. Klasyczna trylogia doczekała się coraz gorszych i gorszych kontynuacji. O ile czwarta część była jeszcze przyzwoita, o tyle „piątka” jest jakąś parodią kina w ogóle. Film bez fabuły, nakręcony w jakiejś dziwnej, zimnej, szaroburej i nieprzyjemnej dla widza kolorystyce, pozbawiony typowego dla serii humoru, bez charyzmatycznego terrorysty i ciętego dowcipu Johna McClane’a. Nie wskażę ani jednego elementu, który mógłby choć odrobinkę obronić ów obraz. Nawet początkowa sekwencja pościgu po ulicach Moskwy, która miała wciskać widza w fotel, okazała się klapą. “The Last Days on Mars” (reż. Ruairi Robinson) – irlandzko-brytyjski film science-ficiton? Brzmi intrygująco, prawda? Pamiętając m.in. „Moon” i kilka innych kameralnych filmów tego nurtu, które ładnie nawiązują do klasycznych opowieści fantastycznych w stylu Lema, Wellsa bądź Dicka, spodziewałem

43


44

p o d s u m o w a n i e

się wciągającej i przejmującej historii. Otrzymałem pozbawiony klimatu „horrorek” i głupawą bieganinę za czymś co przypomina zombie. „Gangster Squad: Pogromcy mafii” („Gangster Squad”; reż. Roben Fleischer) – kolejny film dla nikogo, bo trudno określić mi, kto tak naprawdę miał być odbiorcą tego dzieła. Tematyka i gwiazdorska obsada (takie stężenie znanych nazwisk to naprawdę rzadkość) mogły sugerować nawet kolejnego „Ojca Chrzestnego”. Niestety, pierwsze zapowiedzi pokazały wybuchową papkę połączoną z zupełnie niepasującą do epoki, hip-hopową muzyką. Już wtedy plany realizatorów wydały się podejrzane, choć miałem nadzieję, że zwyczajnie chcieli nakręcić zwyczajny, efektowny zwiastun. Ostatecznie dostaliśmy film, który nawet jako lekka rozrywka, nie sprawdza się zbyt dobrze – ni to wciągający sensacyjniak, ni to przejmujący dramat. Wielkie nic.

Zaskoczenia na plus: “Wielki Gatsby” („The Great Gatsby”; reż. Baz Luhrmann) – pierwszy z dwóch wytypowanych przeze mnie w tej kategorii obrazów. Najnowsza ekranizacja prozy Fitzgeralda zaskoczyła urokliwą, cukierkową wręcz scenografią i ciekawą stylizacją muzyczną. Sam film nie jest wyjątkowy, ale doskonale się sprawdza w niedzielne wieczory, kiedy leżąc pod kocykiem, czujemy czasem potrzebę obejrzenia czegoś zwyczajnie ładnego i wciągającego. „Sztanga i Cash” („Pain & Gain”; reż. Michael Bay) – a to swoiste odkrycie roku. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że słynący z efekciarskich wydmuszek Michael Bay nakręci tak odważny i różnorako stylistycznie obraz. Film, który zapowiadał się jako zwyczajna komedia, okazał się bardzo zaskakującym i na swój sposób przygnębiającym dziełem, w wielu momentach epatującym brutalnym, czarnym humorem. Brawa dla aktorów za dystans do samych siebie!

Zaskoczenie na minus: „Kapitan Phillips” („Captain Phillips”; reż. Paul Greengrass) – mam szczerze dość stylu Paul Greengrassa. Rozumiem, że reżyser lubi korzystać z ręcznych kamer, stara się być maksymalnie naturalistyczny i oddać wrażenie „bycia w centrum wydarzeń”, ale doprawdy co za dużo, to nie zdrowo. Coś, co sprawdziło się raz, drugi (m.in. w „Locie 93” czy „Krwawej niedzieli”) i stało się znakiem rozpoznawczym jego twórczości, tutaj zaczyna męczyć, a od trzęsącego się obrazu, obecnego nawet w scenach zwyczajnie niepotrzebnych (ot choćby spokojny obchód po pokładzie statku), widzowi kręci się w głowie. Inne kwestie realizatorskie i scenariuszowe również okazały się co najwyżej przeciętne (razi przede wszystkim wydźwięk polityczny dzieła).

„Baczyński” (reż. Kordian Piwowarski) – zapowiadany jako hołd dla poezji w ogóle, różnoraki stylistycznie obraz okazał się nadymanym od snobizmu filmem, który puentowany w żenujący sposób przez artystów-samozwańców (uczestników slamu poetyckiego), wydaje się raczej krytyką tego odłamu sztuki. Połączenie paradokumentu, współczesnych zdjęć ze wspomnianego już slamu, rekonstrukcja wydarzeń z zadatkami na solidny film fabularny nie przynosły oczekiwanego efektu. Oglądając „Baczyńskiego” wcale a wcale nie poczułem jego poezji, nie nabrałem szacunku do jego postaci, a jego gamoniowata postawa (o czym mówią wprost autentyczni bohaterowie tamtych czasów) zarysowuje raczej nieprzychylny portret uznanego skądinąd artysty. „Tajemnica Westerplatte” (reż. Paweł Chochlew) – i znów zmarnowany potencjał. Film, który wzbudzał kontrowersje zanim ruszyła w ogóle machina produkcyjna, okazał się typowo polską chałą z zadatkami na coś lepszego (chociaż tyle awansuje go o poziom wyżej od upadku ostatecznego, jakim jest „Bitwa Warszawska” czy „Bitwa pod Wiedniem”). Stracono szanse na obudzenie dyskusji społecznej, może nawet zdemitologizowanie postaci niektórych bohaterów. Kuleje także strona formalna, która razi sztucznością i kiczem. Całe szczęście, obraz Pawła Chochlewa przeszedł bez większego echa.

Piotr Buratyński Najlepsze filmy roku 2013: „Życie Adeli – rozdział 1 i 2” („La vie d’Adèle”; reż. Abdellatif Kechiche) – Kechiche rozgromił zeszłoroczną konkurencję festiwalu w Cannes swoim nowym filmem. Podzielił zatem los wszystkich jego poprzednich filmów, które począwszy już od debiutu, zdobywały najważniejsze nagrody filmowe. Choć nie zwykło się już mówić o nowych filmowych arcydziełach, ten film niewątpliwie nim jest. Autor wyprowadza na nowy poziom realizmu nie formę filmu o homoseksualizmie, ale właśnie formę melodramatu w ogóle, który jest obecnie najbardziej postępowym czy wręcz awangardowym gatunkiem filmowym. To ten film, a nie „Czarna Wenus” stawia w końcu Kechicha wśród najważniejszych twórców współczesnych w typie Hanekego. „Upstream Color” (reż. Shane Carruth) – Drugi film najoryginalniejszego chyba współczesnego reżysera z USA. Choć na kolejne swoje totalne dzieło (Carruth zajmuje się jednocześnie reżyserią, zdjęciami, produkcją, montażem, jest autorem scenariusza oraz aktorem) od czasów niezwykłego „Wynalazku” kazał czekać 9 lat, to widzowie otrzymują coś, czego nie można było w kinie zobaczyć od czasu niektórych filmów P. P. Pasoliniego czy Godarda. Tajemniczy film quasi sci-fi, w przypadku którego próba streszczenia i konceptualizacji naraża go/ nas na śmieszność. Podążę więc drogą Antonioniego, który twierdził, iż dobry film to taki, którego nie da się opowiedzieć. „Upstream Color” hipnotyzuje. „Jimmy P.” (reż. Arnaud Desplechin) – Najważniejszy przedstawiciel współczesnego kina francuskiego powraca z no-


p o d s u m o w a n i e

-wym filmem produkcji głównie amerykańskiej, w gwiazdorskiej obsadzie – Benicio Del Toro i Mathieu Amalric. Nie jest on utrzymany w rozpoznawalnym dlań stylu rozbuchanego dramatu obyczajowego, lecz stanowi oparty na faktach zapis relacji samozwańczego psychoterapeuty antropologa i cierpiącego na PTSD indiańskiego weterana drugiej wojny światowej. Paradoksalnie, to jednak film nie o dwóch mężczyznach, a o kobietach. ”Jimmy P.” jest wręcz feministyczny i nawiązuje do Desplechina „Ester Kahn” z 2000 roku. Na podziw zasługuje rzetelne potraktowanie narzędzi i stanu ówczesnych badań antropologicznych i psychologicznych. Wszelkie skojarzenia do „Mistrza” Andersona niewskazane.

Największe rozczarowania 2013 roku: „W imię…” (reż. Małgorzata Szumowska) – Szeroko dyskutowany i komentowany przez najróżniejsze opcje ideologiczne film Małgorzaty Szumowskiej utwierdza mnie w przekonaniu, iż jej twórczość, wbrew obiegowej opinii, nie jest czymś w polskiej kinematografii wyjątkowo szczególnym. Wiedziony reklamą i dyskusją spodziewałem się rodzimego „Dziennika wiejskiego proboszcza”, a w zamian otrzymałem populistyczny, a jednocześnie zamknięty na inteligencję widza kicz. „W ukryciu” (reż. Jan Kidawa-Błoński) – Trudno mówić o rozczarowaniu w przypadku twórców tak złych (pod względem estetycznym i etycznym) filmów jak „Różyczka” czy „Skazany na bluesa”, gdyż nie spodziewałem się niczego szczególnego po nowym filmie Kidawy-Błońskiego i scenarzysty Karpińskiego. Niemniej film jest na tyle zły, że warto o nim wspomnieć. „W ukryciu” to nagromadzenie absurdów i kiczów scenariuszowych w płaszczu przedziwnej reżyserii, któremu nie pomoże nawet fachowa campowo-postmodernistyczna interpretacja. Porażająca - bo polska - odwrotność tego, co zrobił Kechiche w „Życiu Adeli”.

Zaskoczenie na plus: „Chce się żyć” (reż. Maciej Pieprzyca) – Biorąc pod uwagę, że ostatni film, który wzruszył mnie w podobny, co dzieło Macieja Pieprzycy, sposób to pochodzący z 1952 roku obraz Vittorio De Sici „Umberto D.”, można uznać „Chce się żyć” za swego rodzaju sukces (przede wszystkim mój osobisty). Tak mądry sentymentalizm jest w polskim kinie piękną nowością. Tym bardziej, że poparty jest doskonałą, profesjonalną filmową robotą w każdym calu. „Grawitacja” („Gravity”; reż. Alfonso Cuarón) – Gdybym próbował opowiedzieć komuś, czym jest „Grawitacja”, to mówiąc, że przez godzinę i trzydzieści minut Sandra Bullock i George Clooney dryfują w kosmosie, sypiąc, jak z rękawa, przeciętnymi dowcipami, sam czułbym się z tym niekomfortowo. Oraz zraniłbym ten film. Nie dziwię się, że na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji „Grawitacja”, wyświetlana poza konkursem, okrzyknięta została mimo to największym sukcesem włoskiej imprezy. Mimo patosu i miałkości filozofii w nim

zawartej, jest to dzieło niezwykle filmowe, w którym – że tak ujmę – siła ciężkości została postawiona na dzianie się, ruch i atrakcyjny suspens. Hitchcock byłby dumny. Kosmiczne źródło przyjemności, kino, które znowu bawi nas za pośrednictwem oczu, a nie mózgu. „Don Jon” (reż. Joseph Gordon-Levitt) – To, co absolutnie urzekło mnie w tej mainstreamowej komedii rodem ze Stanów, to doskonale wywarzona reżyseria, nie szarżująca w rejony Levittowi niedostępne, a jednocześnie zaskakująco przyjemnie bawiąca się konwencją. Scenariusz i decyzje obsadowe zwodzą widza, serwując dozę przyjemnej rozrywki, która pozostaje po prostu rozrywką.

Zaskoczenie na minus: „Tylko Bóg wybacza” („Only God Forgives”; reż. Nicolas Winding Refn) – Zdecydowanie największe rozczarowanie ubiegłego roku. Już przy okazji „Valhalla Rising” Refn skręcał ku postmodernistycznej pustce w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, „Drive” potwierdzał te lęki, choć stanowił ciekawą zabawę z formą melodramatu w stylu Jacquesa Audiarda, natomiast „Tylko Bóg wybacza” stanowi przedziwny, kolorystycznie nieznośny hołd dla „Santa Sangre” Jodorowskiego. Refn nie powróci już do naturalizmu pierwszych dzieł, lecz decydując się na komponowanie filmów jak muzyki popularnej, szkodzi swoim scenariuszom. Lub to one szkodzą formie. Złe gliny (Wrong Cops; reż. Quentin Dupieux) – Z ciężkim sercem włączam nowy, pełnometrażowy film Mr. Oizo do kategorii rozczarowań. Od czasu prezentacji krótkometrażowej zapowiedzi pod tytułem „Wrong Cops: Charter I” na festiwalu w Cannes z doskonałymi rolami Marka Burnhama i Marilyna Mansona oczekiwałem na rozwinięcie tych pomysłów w dłuższym metrażu. Niestety, w porównaniu z formą krótszą, długi metraż rozczarowuje... niemniej jest to film rewelacyjny, zabawny i oryginalny na tyle, by zachwycał mnie mimo rozczarowania, jakie mi sprawił! Twórca „Wrong” i „Morderczej opony”, dla jednych niestrawny, dla mnie będący jedną z najciekawszych osobistości filmu niezależnego, ma u mnie zawsze olbrzymią taryfę ulgową.

45


46

w y w i a d

Wideo jest esencją Rozmowa z Yachem Paszkiewiczem ilustracja: Sabina Sokół

P

odczas „Nocy Wideoklipów” w toruńskiej „Od Nowie”, gdzie prezentowano klipy biorące udział w 22. Yach Film Festiwalu, spotkaliśmy się z organizatorem festiwalu Yach Film Festiwal, Yachem Paszkiewiczem.

- Festiwal Yach Film, którego jest Pan twórcą, od wielu lat prezentuje i docenia twórczość rodzimych artystów wideo. Jak zapowiada się przyszłoroczna edycja? 23. Festiwal Yach Film już się zaczął, za pośrednictwem zaprzyjaźnionego portalu Klipon. Internauci mogą oddawać swoje głosy na zgłaszane prace. Na razie mamy 5 prac, zresztą bardzo interesujących, bo są to klipy między innymi: dla zespołu Dick4Dick autorstwa Grzegorza Nowińskiego, dla mnie bardzo duży odlot, nowy animowany klip dla Grzegorza Skawińskiego. Nadesłane prace od razu publikujemy na portalu Klipon, który przechadza się po ścieżkach Yach Filmu, zasadą Cyber Yacha jest co miesięczna prezentacja klipów oraz głosowanie internautów, dzięki któremu wyłaniany jest zwycięzca. - W jaki sposób ograniczacie nadużycia w oddawaniu głosów? Czy poszczególni widzowie mogą oddać jeden czy kilka głosów?

Mamy specjalny program uniemożliwiający szturmowanie na hura jednej pracy i głosowania na jakiś niesamowity przebój. W tym roku (2013 r. przyp. red.) nagrodę Cyber Yacha zdobył zespół Lemon, który nie jest w moim guście muzycznym, trochę przypomina mi Feel’a, pamiętajmy jednak, że każdy ma swoje gusta. Natomiast klip, który został zrealizowany do ich piosenki, wymagał dużego poświęcenia od ekipy filmowej. Odwiedzili wiele miejsc na świecie, angażując ludzi do happeningu polegającego na wybraniu tego, co jest im najbardziej niezbędne, np. miłość, pieniądze itp. Jest to bardzo ciekawy pomysł i podoba mi się, że internauci dorastają do tego, aby docenić dobre wideo, a nie głosować na wielki przebój pod tytułem: „makarena”. Widzowie doceniają świeżość i umiejętność łączenia i oscylowania między popem a poważniejszą sztuką. - Czy każda praca wideo, stworzona nawet do tak zwanej muzyki popularnej, jest sztuką?

Uważam, że wideoklip jest sztuką i w takiej kategorii należy o nim myśleć. Wszyscy producenci wytwórni fonograficznych, którzy przybywają na mój festiwal, starają się mi wmówić, że wideo to forma promocji, reklama, ale są w błędzie. Nie można przecież tylko pokazywać powierzchowności muzyka pod tytułem: „dobrze wyglądam przed kamerą”, tego, że jest ładnie ubrany lub, jeżeli chodzi o kobiety, wyróżniać jedynie ich seksapil, to jedynie komercyjne zabiegi mające na celu przyciągnięcie widza, sprawienie, aby nie przełączył kanału. Ja tak nie myślę i, robiąc Yach Film, staram się pokazywać tę przestrzeń wideoklipu artystycznego, który dotyka zupełnie innych sfer, wchodzi w obszar intymności z dziełem, jakim jest muzyka. - Czy twórcy wideo ciężko jest uciec od czysto promocyjnych zabiegów i zrealizować w pełni swoją wizję?

Artysta, który tworzy wideoklip, zawsze pozostaje w cieniu artysty tworzącego muzykę. Zawsze musi on dochodzić kompromisu z wytwórnią fonograficzną, musi spierać się z producentami, kreatorami, którzy na końcu powiedzą mu: „Stary, zatrzymaj się, nie możesz robić tutaj swojego widzimisię tylko coś, co sprawi, że wszyscy pokochają artystę, pójdą na jego koncert i kupią płytę”. I tutaj jest ten najważniejszy styk, jak w przypadku ruchów tektonicznych, stykają się dwie idee i wtedy wybuchają wulkany. Sądzę, że zawieranie kompromisów jest właśnie sztuką robienia wideoklipów. Jeżeli znajdą się osoby przystępne, gotowe dać więcej wolności w tym kompromisie artyście, to mogą powstać dzieła, takie jak np. Czesław Śpiewa Miłosza „Postój zimowy”. Zresztą klip ten jest dziełem wybitnym, broniącym się na pewno przed upływem czasu, historia uniwersalna pokazana z takim filmowym sznytem. Z drugiej strony, klip promocyjny, który jest tak naprawdę produktem, tworzy tylko aurę pomagającą w reklamie muzyki, płyty, prezentuje jakiś nowy sposób realizacji, efekt, ale nie wnosi żadnej długotrwałej wartości. Taki klip utrzymuje się na fali przez trzy miesiące, po czym znika i przepada, zostaje przebity przez większą kartę i zastąpiony czymś nowym. Na moim festiwalu i pokazach, które organizuję, staram się pokazywać klipy, które zachowają swoją świeżość nawet za te 15 lat. Wspomniany już „Postój zimowy” czy prace Krzysztofa


w y w i a d

Skoniecznego są tak naprawdę filmami, dobrze zrealizowanymi, z oryginalną wizją autora i będą długo aktualne. - Często się zdarza, że klip w pewnym sensie przebija muzykę, oglądamy niektóre wideo dla nich samych, pomijając często warstwę dźwiękową…

Ja bardzo lubię oglądać klipy nieznanych mi wykonawców. Pokazałem np. pracę do utworu „Od dzisiaj” artystki MoMo. Kompletnie nie wiem, skąd ona jest, dla mnie zjechała wprost z kosmosu, ale artysta, który chciał przedstawić swoją kreację do jej utworu, zrobił to znakomicie. Dziewczyny były fajnie umalowane, cała scenografia świetnie grała, rzecz dzieje się na złomowisku, niesamowita aura. Dla mnie jest to artyzm sam w sobie. Utwór, jak dla mnie, nie za bardzo fajny, taki typowy pop, ale ta właśnie kreacja wizualna, w połączeniu z tą muzyką, dała niesamowity efekt. Od polskiej muzyki oczekuję, żeby odważniej działała w przestrzeni wideo. Chodzi mi o to, aby klip nie przedstawiał tylko ujęcia gitary, machania instrumentem, tupania nogą, zbliżeń na struny i na stopę perkusji i gdzieś tam ujęcie wokalisty. Należy wchodzić w kreacje totalne, nie wizualizować warstwy dźwiękowej w taki ostentacyjny, dosłowny sposób. Zwróćmy uwagę na świetną polską animację tradycyjną, dzięki której doganiamy cały świat, przebijając czasem nawet animację 3D. Wspaniałe rzeczy, nadal tworzone techniką poklatkową, przy użyciu plasteliny czy kreskówki są znakomite, posiadają swojego oryginalnego ducha i wymagają wielu godzin pracy animatora. Nasza animacja stoi bardzo dobrze w świecie wideoklipu czy filmu i tutaj nie ma wstydu. Natomiast często zdarza się, że w wideoklipie, kiedy muzyka jest słaba, to wideo może ją podreperować lub odwrotnie. Najlepiej, oczywiście, aby obie te warstwy były super i docierały do ludzi swoim przesłaniem. - Yach Film od zawsze stawiał na artystów alternatywnych, zarówno muzyków, jak i twórców wideo próbujących pokazać się szerszej publice...

I tu muszę powiedzieć, że źle na tym wyszedł, ponieważ finanse festiwalu są w opłakanym stanie, ale ja nie poddaje się i, z duszą na ramieniu, cały czas kontynuuję tę ścieżkę. Zostałem kiedyś wezwany na dywanik do wytwórni fonograficznej, któ-

rej producenci zostali obrażeni przez zespół Sweet Noise, który zdobył u mnie pierwszą nagrodę. Wybuchł skandal, dla mnie straszna akcja pod tytułem: „jak artysta może krytykować producenta, że ten ostatni nie idzie drogą sztuki tylko komercji?”. Próbowano wtedy zapędzić Yach film do produkcji telewizyjnej na żywo, gdzie widzowie mieli wysyłać smsy i wygrać samochód. Chciano w ten sposób złagodzić sprawę, zatuszować, założyć jakiś kaganiec mnie i artystom, z którymi współpracuję. Odżegnałem się od tego, miałem przez to kłopoty, popadłem w rozmaite konflikty, ale w dalszym ciągu kontynuuję mój festiwal. Wygląda to tak, że co roku budzę się pewnego dnia rano i odbieram jakieś 3 może 4 telefony z pytaniem: „Yachu, czy robisz ten festiwal?”. Odpowiadam, że nie wiem, jak to będzie w tym roku, czy uda mi się, ale zawsze zachęcam do nadsyłania prac. Nagle dochodzi do momentu, kiedy zaczyna się wrzesień i ja nagle mam zgłoszonych 200 prac i wtedy, wbrew wszystkim przeciwnościom losu, realizuję festiwal. Artyści w tym roku tłumnie przybyli na Yach Festiwali, między innymi: Dawid Krępski, Mela Melak, Krzysztof Skonieczny. Otrzymałem wiele pochwał za moją inicjatywę. - Wiadomo, że kwestia finansów jest zawsze problematyczna w działaniach kulturalnych i artystycznych. Pański festiwal radzi sobie jednak z tymi problemami. Jak przebiega proces organizacyjny takiego przedsięwzięcia?

W tym roku po raz pierwszy zrezygnowałem z pomocy finansowej miasta. W dzisiejszych czasach, kiedy pojawiają się możliwości dofinasowania z Unii Europejskiej, jakieś granty itd., opieranie się na tym przestaje mieć w pewnym momencie sens. Tyczy się to zarówno organizacji festiwali, jak i tworzenia wideoklipów. Pokazywałem świetny teledysk L.U.C & Trzeci Wymiar - Kosmostumostów, gdzie jacyś ufonauci przylecieli na Ziemię i przyczynili się do powstania Wrocławia, Słowian. To klip, w którym widać tę polemikę pomiędzy artystami a urzędasami, którzy, dając swoje pieniądze, oczekują jakichś laurów dla miasta. I tutaj ta współpraca zadziałała, idea kompromisu sprawdziła się. Z drugiej strony, w moim przypadku, po latach współpracy z urzędami, zauważyłem, że jednak nie chodzi o to, żeby ktoś stał za Twoimi plecami i mówił, co robić, jakie wideoklipy wybierać, co kreować. Trzeba umieć powiedzieć: „Sorry, ale najważniejszy jest artysta, który przesyła do mnie pracę”.

47


48

w y w i a d

Ciężko jest utrzymać zainteresowanie wideoklipem ludzi, którzy mogą wspomóc finansami, nadal istnieje przekonanie, że sztuka wideo to niszowa sprawa. Dwa razy wręczałem i dwa razy byłem nominowany do Fryderyka za moje prace dla Big Cyca i duetu Maleńczuk-Waglewski, w zeszłym roku zaś jury Fryderyków odpuściło sobie nagrodę za wideoklip. Stwierdzili, że nie są na tyle silni, aby kontynuować tę ideę i pozostawili całą sferę wideoklipów mnie i Yach Filmowi. Kiedyś zostałem namówiony, aby zrobić konkurs wideoklipów o zasięgu międzynarodowym. Robiłem to przez 3 lata, ale to jest zbyt wiele do ogarnięcia. Pięknie jest spotkać emisariuszów kultury z innych krajów, którzy przyjeżdżają z wideoklipami, sam też podróżowałem, ale uświadomiłem sobie, że najważniejszy dla mnie jest ten klip polski, który wymaga weryfikacji. Twórcy naszych wideoklipów, jak wspomniałem, pozostają anonimowi i zawsze ten splendor przechodzi na artystów- muzyków. Podoba mi się pomysł wydawanych na zachodzie płyt Directors Label, gdzie prezentuje się dzieła wybranych twórców wideo. Kilku z tych wielkich gościłem na festiwalu, np. Tima Pope’a, który stworzy ponad trzydzieści klipów dla The Cure. Chętnie przyjechał, wręczyłem mu nagrodę, przeprowadził warsztaty. Przybył również Terence Bulley, autor klipów dla Depeche Mode, Pink Floyd i Grace Jones i wielu innych. Ci wspaniali autorzy są pod wrażeniem polskiego wideoklipu. To bardzo motywujące. - Jak idea powinna przyświecać twórcom naszego rodzimego wideoklipu?

Szczególnie chciałem przedstawić przesłanie Zbiga Rybczyńskiego, z którym się kolegujemy. On sam wdarł się do początkującego MTV i nagle zrealizował około 120 klipów przez 4 lata. Jego prace były naprawdę pionierskie, jeżeli chodzi o technikę i jej artystyczne wykorzystanie. Słynny klip do „Imagine” Johna Lennona jest po prostu mistrzowski. Sam Rybczyński popadł ostatnio w tarapaty właśnie z urzędnikami, związane ze studiem, które chciał założyć i prowadzić. Ale jest to człowiek niosący w sobie ducha wideoklipu. Wzruszył mnie kompletnie przesłaniem do młodych twórców. Opowiadał, że kiedy zaczynał współpracę z MTV i dostał już parę nagród, zadano mu pytanie, czego spodziewa się po tej nowej, raczkującej stacji. Odpowiedział, że chciałby, aby dotarła ona do krajów Europy Wschodniej, a chodziło mu o Polskę. Chciał, aby artyści tworzący w naszym kraju użyli sztuki wideoklipu jako oręża w walce ze złem i tymi wszystkimi niedobrymi rzeczami, z jakimi musimy się mierzyć. I rzeczywiście, nawet dzisiaj, oglądamy wideoklipy, które wpisują się w to przesłanie. Przedstawiają bowiem te miejsca w naszym kraju, gdzie wciąż żyje się źle. -Dzisiaj wideo może dotrzeć do każdego z nas za pośrednictwem Internetu, nie ma ograniczeń, a MTV przestaje nadawać muzykę. Co sądzi Pan o tych zmianach?

Dzisiaj powstała tak zwana nacja 2.0., czyli ludzi odbierających rzeczywistość za pomocą Internetu, nieoglądających telewizji, z wszystkimi jej śmieciami, mogących samodzielnie wybierać, co chcą oglądać i kiedy. Sądzę, że jest to dobre zjawisko, zwłaszcza w czasach, kiedy serwuje nam się bardzo


w y w i a d

dużo migających obrazków, podczas gdy sami powinniśmy wytyczać sobie indywidualne ścieżki we własnym odbiorze. - Czy zauważył Pan zależność pomiędzy wideoklipami a miejscem, w którym powstają? Czy można wyróżnić grupy wideoklipów, których styl i forma świadczą o pochodzeniu?

To jest trudne pytanie, bo z wideo jest jak z malarstwem. Istnieje wiele stylów, abstrakcjonizm, malarstwo figuratywne i również mamy malarzy niedzielnych, czyli ludzi, którzy po prostu lubią malować i sprawia im to przyjemność i nie można mieć do nich pretensji, bo każdy tworzy taką sztukę, jaka mu się podoba. Jeżeli ktoś pięknie maluje kwiaty, to zostawmy go w tej dekoracji i podobnie w wideoklipie, ktoś świetnie portretuje piękne kobiety, dobrze je oświetla, charakteryzuje, itp., to też go zostawmy, bo on robi świetną rzecz. Nie możemy mówić takim twórcą, że ich sztuka jest banalna, bo ludzie potrzebują miłego wizerunku artysty, te klipy mają sens pod tytułem: „ładnie wyglądam i ładnie śpiewam”. Warto jednak, tworząc wideo, starać się przekazać wartości, emocje, poruszyć tematy warte zaprezentowania. Wracając do Rybczyńskiego, swoje przesłanie do twórców wideo podsumował dość wyraziście, aby nie tworzyć czegoś, co opowiada o „dupie Maryni”, czyli o niczym. - Ważne zatem jest poważne podejście realizatorów, twórców do wideoklipu i potraktowanie tej sztuki jako wyraźnego nośnika, którego nie można lekceważyć, bo to, co raz dobrze stworzone, pozostanie w sercach i umysłach widzów na zawsze.

Tak, szczególnie mogę o tym powiedzieć na przykładzie zwycięzcy 22. Yach Film Festiwal, czyli wspomnianym klipie Czesław Śpiewa Miłosza „Postój zimowy”. Jest to tak naprawdę opowieść filmowa, dzieją się tam zwroty akcji zachodzące w sekundach, oglądamy projekcje całego życia bohatera. Gdyby ten klip rozcieńczyć, dodać dialogi i każde z ujęć powydłużać, powstałby wspaniały film fabularny. Dlatego uważam, że wideoklip jest taką esencją filmu i pokazuje, jak, w krótkim czasie i przy wsparciu muzyki, można przekazać widzom wspaniałe i ważne treści. Tworząc wideoklip należy pamiętać, aby walczyć z przeciwnościami i nie dać się wpędzić w pułapkę producenckiej cenzury. Należy uparcie dążyć do realizacji swojej wizji, razem z artystami, do muzyki, którą tworzymy. - W tym miejscu proponujemy zakończyć rozmowę…

Dziękuję bardzo i polecam przybycie oraz nadsyłanie swoich prac na 23. Yach Film Festiwal.

Z Yachem Paszkiewiczem rozmawiali Michał Kowalski i Magda Strzyżyńska.

49


Agata Królak

r a c h - c i a c h

ilustr.

50

M

ój nowy wujek, z którym pani Grażynka pisze felietony, wymyślił temat, który cioci nie przypadł do gustu. Powiedziała ona, że „nowinki technologiczne na pewno są niezmiernie ciekawym zjawiskiem w kinie, nic jednak nie dorówna prawdziwym emocjom, jakie potrafi wzbudzić kino artystyczne, nie mając ani centa na produkcję”. A na to mój tata powiedział, że po prostu nie kuma bazy. Ale ja jestem w stanie zrozumieć stanowisko mojej filmowej patronki. Zresztą dorośli powiedzieli, ku mojemu zdziwieniu, że mój poprzedni felieton o Bergmanie bardzo się spodobał. Zdziwiłam się głównie dlatego, że ktokolwiek to przeczytał, bo z moich obserwacji wynika, że ludzie czytają „Wysokie Obcasy”, a nie „Menażerię”. Tak właśnie dorośli gadają do dziecka, jak do głupiego. Tak czy siak, nowe technologie w kinie nie są mi obce, bo właściwie to innych technologii w kinie nie znam, więc co nieco napiszę. Mistrzostwo animacji w tej kwestii to zna nawet każde dziecko. Każdy zna, kto widział sierść kotka ze „Shreka” albo włosy „Meridy Walecznej”, albo suchą skórę zwierząt pustynnych w „Rango”. Animatorzy tak potrafią pokazać rzeczy, że nawet minionki wyglądają na prawdziwie. Ale proszę zwrócić uwagę, że nie jest to też taka nowość, bo w „Śpiącej królewnie” sukienka królewny tak faluje na powietrzu, jakby była to moja sukienka, prawdziwa, a to był rok czterdziesty piąty, jak tę bajkę zrobili. Swoją drogą to bajki niby mają być dla rozbudowania wyobraźni, a to tak wszystko się prawdziwe robi, że trochę się gubię już, jakie w końcu jest to zamierzenie twórcze. One wyglądają na prawdziwsze, żebym bardziej w nie uwierzyła? A z kolei na festiwalu Animacji w Poznaniu, jak byłam z rodzicami, to usłyszałam, co mojej mamie podczas wywiadu powiedział taki pan, Michaił Gurevich. On bardzo mądrze powiedział, że animacja niby jest niszowa, a tak naprawdę to animacja zjada film, bo film właściwie staje się już animacją, tylko aktorzy zostają prawdziwi na tym ekranie. Sprawy więc, jak zwykle, mają się różnorako, mam nadzieję kiedyś to zrozumieć. No więc o czym zatem warto napisać, bo już niewiele miejsca mi zostało. A więc żeby nie gadać o oczywistościach takich, jak kino cyfrowe czy kino 3D - o tym pewnie zresztą napisze, jak zwykle w przewrotny sposób, mój nowy wujek - postanowiłam przybliżyć zmiany w kinie dokumentalnym związane np. z helikopterami i super kamerami. Albowiem przez długi czas filmy dokumentalne , przyrodnicze

Nowe były filmami ciekawymi, bo widzieliśmy na nich te nowe rzeczy i zwierzęta. Ale teraz, jak oczy ludzkie widziały już wszystko, na pewno przyznają mi państwo rację, że formuła filmu przyrodniczego się wyczerpała. Ileż można oglądać słonia, co się ochlapuje wodą. Poza tym widziałam już też Marrus orthocanna, rybę-wędkarza, ośmiornicę Grimpoteuthis, ćmę Argema, która nie ma otworu gębowego i nigdy nie je nic, a nawet Brazilian Threehopper (niestety, do tego filmu nie miałam polskich napisów) oraz gatunki, które jeszcze nie mają nazwy. No więc stacja BBC postanowiła wydać pieniądze na ten nowy super sprzęt, co im zrobi pierwszy film dokumentalny w HD. Stacja wydała też pieniądze na superludzi, bo film jest nie tylko superancki, ale i również bardzo mądry, to znaczy ma mądry sposób opowiadania. Owszem, nowe rzeczy się tam widzi, co się ich wcześniej nie oglądało, ale pan, co do nas z ekranu mówi trzyma się ciekawszych tematów niż losy słoni, jak np. zimne miejsca na ziemi albo polany, czyli niby tematy właśnie nudne. A tam okazuje się, że same ciekawe rzeczy się kryją, ale ciekawe nie dlatego, że są ciekawe, tylko dlatego, że są ciekawie opowiedziane. Bo nie trzeba od razu np. zwierząt pokazywać od urodzin do śmierci, tylko malutki kawałeczek o nich. Albo w ogóle nie musi być o zwierzętach. No i tam tak właśnie jest, co ma być i nie ma, co ma nie być. A komu się wydaje, że to się dobrze ogląda tylko dlatego, że jest ładnie i nowe miejsca, to niech np. obejrzy kolejny film w HD “Blue planet”, który właśnie zrobiony jest po staremu, czyli jak dla dzieci: jak jest temat wielkiego kwitnienia glonów, to wymyślili, że raz pokazują, co się dzieje w tym miejscu z glonami, a potem, że wieloryb już się tam wybiera, i on się tam wybiera, i wybiera, bo ma daleko, a w międzyczasie się wiele rzeczy o tym wielorybie dowiadujemy, i nie jest to wcale na miejscu. Trochę mi brakuje jeszcze słownictwa i filmoznawczego autorytetu, żeby profesjonalnie sprawy opisać, jak to jest zrobione, czyli powiedzieć o sposobach prowadzenia wątku przyrodniczego w tej produkcji zrobionej najlepszym sprzętem i jak metody narracyjne są innowacyjne, i jakiej dobrej sprawie ten wydatek BBC posłużył, ale mniemam, że jak ktoś obejrzy, to zrozumie. Aha, a te filmy, o których piszę, nazywają się “Planet Earth”.

Polecam, Grażyna Torbytska


51

technologie

N

igdy nie mogłem zrozumieć fascynacji świecą roratnią. Kiedy któryś z moich znajomych, zamiast mieszać tytoń i Staff, jak Pan Bóg przykazał (50/50), zaczynał z głupim uśmiechem na ustach formować malutką kulkę z wosku i instalować ją na szczycie gibona, ja uchylałem się od palenia. Wymigiwałem się sraczką, zatwardzeniem lub – najogólniej – przewlekłymi bólami brzucha. Znajomi zapewniali mnie, że po inicjalnym maszku, kiedy stopiony wosk podwyższa lot, a przed oczami robi się ciemno, można uzdrowić swoje ciało. Musiało minąć wiele lat, zanim zażyłem roratniej odmiany i wierzę, że nie był to przypadek. Najpierw na przejściu dla pieszych potrąciła mnie staruszka. Zawartość koszyka wypadła na biały pas. Z podniesioną dłonią, prosząc kierowcę tira o cierpliwość, zebrałem wszystko poza kiszonym ogórkami, które nieodzownie wywinęły się z folii. Ponownie przeprosiłem starszą panią, w razie gdyby niedosłyszała i poszedłem dalej. Obudziłem się całkiem łysy. Na poduszce i w dolnych partiach pościeli (musiałem znowu śnić, że jestem rybą płaszczką) znalazłem kępki włosów posklejanych niezbyt apetycznym śluzem. Na domiar złego, na łóżko wskoczył pies i się w nich wytarzał. Przeglądając, jak co dzień, ulubione strony pornograficzne, zaatakowała mnie nagle reklama. Niechciany pop-up namawiał do zakupu preparatu przyśpieszającego odrastanie włosów. Zamówiłem trzy sztuki o pojemności 500 ml, co dawało mi 1500 ml odżywczego płynu, który sprawdził się jednak lepiej jako intrygujący, lekko fosforyzujący składnik drinków niż środek leczniczy. Próbowałem wszystkiego – oleju rycynowego, alg, kąpieli błotnych, biegu w półmaratonie, a z leków – Follixinu, Revitaxu, Procerinu i wielu innych. Ni chuja!

ilustr.

Agata Królak

r a c h - c i a c h

Byłem zdruzgotany. Wreszcie, podczas jednej z domówek, zaczepił mnie znajomy i zapytał czemu chodzę w czapce. W odpowiedzi na moją historię uśmiechnął się jak za dawnych lat. Kiedy namawiał mnie na pójście do kina, początkowo nie dawałem się przekonać. No bo jaki związek może mieć „Grawitacja” z moją łysiną? Chłopaczyna napierał, budził mnie telefonami z pogróżkami, podszywał się pod woźnego z naszej podstawówki, pałał chęcią pomocy, aż w końcu zgodziłem się, ale tylko ze względu na to, że stawiał bilety. Tuż przed seansem, na tyłach kina, odpaliliśmy świecę. Wahadełko spowolniło bieg, w oddali usłyszałem katolickie inkantacje i wiedziałem już, że jestem na piździe. Podążając za ogonem z cienia pozostawianym przez koleżkę jakoś trafiłem do sali. Wszedłem mocno wykręcony. Ładunek przedseansowych reklam przetasował mnie jak krupier talię. „Czy tak wyglądała młodość moich ziomków?”, zapytałem sam siebie i odpłynąłem w kierunku wszechogarniającego zimna. Wybudziłem się pod sam koniec filmu i było to jak uderzenie w twarz. W fotel wbiły mnie efekty specjalne i świetna gra aktorska. Czułem, że jestem wewnątrz, że – tak jak bohaterowie – walczę o przeżycie. Kiedy szczątki zniszczonej satelity uderzyły w stację, poczułem dreszcz i odruchowo zasłoniłem twarz rękoma. Po seansie jeszcze przez dwie godziny rozmawialiśmy o „Grawitacji”. Jak się okazało, kumpel uczestniczył duchem przez pierwsze dziesieć minut projekcji, co w gruncie rzeczy dało nam spory materiał do rozkminy. Zachwytom nie było końca, a głębia filmu zdawała się nie mieć dna. Szkoda tylko, że włosy mi już nigdy nie odrosły. Cham Filmowy


Secret(ly) Home Invasion. Budapest 3

Secret(ly) Home Invasion. Budapest 2

Secret(ly) Home Invasion. Budapest 1

52 w y w i a d


Secret(ly) Home Invasion. Praha 1

w y w i a d

Przejawy rzeczywistości z Phtalo Manatee (Pamelą Granatowski) rozmawia Marek Rozpłoch zdjęcia: Phtalo Manatee

C

o jest dla Ciebie ważniejsze - fotografowany skrawek rzeczywistości naocznej czy efekt końcowy procesu powstawania fotografii?

Skłoniłabym się ku opcji pierwszej, lecz z pewnym zastrzeżeniem wynikającym z faktu, że najistotniejszym czynnikiem jest rodzaj niepowtarzalności, ulotności zastanej sytuacji, której jestem świadkiem, a w zasadzie obserwatorem. Niejednokrotnie nie do powtórzenia – czy to dlatego, że podąża się wyznaczoną trasą i nie ma się możliwości powrotu, bądź zwyczajnie się nie chce zawracać – z lenistwa lub zabiegania, czy jest się w jakimś miejscu i ma się świadomość, że nieprędko się znów zawita tamże, czy moment uchwycenia pewnego stanu rzeczy, przedmiotu jest właściwy. Częstokroć złapanie chwili jest niedoskonałe albo inaczej – nigdy nie jest idealne. Wynika to z potrzeby niejako zapisania efemerycznej emocji, współodczuwania otoczenia, w tym także, niekiedy awersji do przełamania oporu wobec fotografowania w miejscu publicznym, ale także chęci usystematyzowania już dostępnego materiału wizualnego. Jednakże, efekt końcowy jest także ważny, aczkolwiek ograniczyłabym się do zdefiniowania wyniku w kategoriach osobistej relatywności, gdyż z rezultatu muszę być zadowolona na tyle, na ile pozwala mi stopień skromności, pokory wobec świata oraz zdystansowania do siebie i własnej „twórczości”. Dlatego też raczej unikam określania siebie jako twórcy, fotografa czy artysty, z prostego faktu, że swoją działalność na polu wizualnym czy innym upchnęłabym prędzej w ramy skraj-

nie subiektywnej dokumentalistyki. Nie znaczy to oczywiście, iż nie czerpię inspiracji z twórczości innych. Przeciwnie – relatywnie dużo czasu spędzam na oglądaniu, obserwacji – zarówno sztuki tej mniej i bardziej profesjonalnej, ale także zwyczajnie – otoczenia, które wydaje mi się bardzo ciekawe, w szczególności, jeśli usytuujemy się jako analizujący widzowie. Oczywiście, są tacy twórcy, których prace bardzo mi imponują, zarówno jeśli posiadają znamiona głębi znaczeniowej w poruszanej problematyce, ale także prace, które są puste semantycznie w moim rozumieniu tematu, lecz efekt wizualny odpowiada moim gustom estetycznym. W tym miejscu należałoby napomknąć, że pojęcie intymnego i indywidualnego rozumienia estetyki jest kluczowe w (nie)odczytywaniu moich prób uchwycenia rzeczywistości. A jak myślisz: czy bez postanthropology i wszelkich innych czynników związanych z głębszym zanurzeniem w materię humanistyki, kultury – poddana niejako epoché – w konfrontacji z obiektywem i tym, co przed/za nim, byłabyś tą samą Phtalo Manatee? Pewnie nie, acz zupełnie nie wykluczam, że niejaka „nie-Phtalo Manatee” mogłaby podobnie postrzegać świat albo podobnie go chwytać. Ciężko w konfrontacji z tak postawionym pytaniem udzielić niespekulatywnej odpowiedzi. Podzielić się mogę jedynie myślą, że, w moim przekonaniu, człowiek jest wypadkową tego, kogo/co napotka na swojej drodze i jaki z tego uczyni użytek oraz jak skanalizuje zgromadzoną energię.

53


54

w y w i a d

Secret(ly) Home Invasion. Praha 2

Secret(ly) Home Invasion. Slangerup 1

Czy istnieje jakiś punkt styczności między Twoją pasją fotograficzną a fascynacjami muzycznymi?

zupełnie ze wzrokiem niezwiązanym, lecz działającym raczej jak katalizator dla złogów pamięci uwalniający jedną z rozproszonych notatek.

Nie wydaje mi się, żeby świadomie zachodziła jakaś korelacja. Dość duże sensualne odczuwanie, zarówno wizualności, jak i dźwięku, które porównałabym jedynie do smakowania potraw, więc może jedzenie jest punktem stycznym i doznania, jakie spożywaniu towarzyszą. Ponadto, chciałabym sprostować: nie nazwałabym moich zainteresowań fotograficznych „pasją”, lecz bardziej zaciekawieniem wizualnymi przejawami rzeczywistości, raczej zupełnie odległymi od technicznych umiejętności i wiedzy fachowej. Co sprawia, że dany przejaw rzeczywistości zachęca Cię do uwiecznienia go? Impuls. A jakie były Twoje najciekawsze doświadczenia z uwiecznianiem tych przejawów? Jeszcze nie wiem. Każdorazowo uwalniana jest duża dawka swoistej mieszanki wrażeń. Zatem poszczególne doświadczenie jest nieprzekładalne w znaczeniu rozumienia go przez pryzmat stopniowania przeżycia. Jestem raczej wyciszoną i wycofaną istotą, i wydaje mi się, że uwiecznianie też nie do końca pokrywa się z wizualnym wyobrażeniem. Częstokroć utrwalanie ma na celu złapanie chwilowych odczuć pobudzonych konkretnym doznaniem wzrokowym, ale też nierzadko skojarzeniem

Czy Twoje zdjęcia są monologiem czy elementem jakiegoś dialogu albo – otwarte na dialog? To, czym są, zależy od punktu, w jakim się znajdujemy jako odbiorcy i uczestnicy kultury. Dla mnie stają się monologiem, bo są zarejestrowaniem indywidualnego punktu widzenia, ale są otwarte na dialog, a kiedy ktoś/coś się pokusi o współudział, staną się elementem dialogu. Nie ode mnie zależy to, czym zdjęcia stają się w świecie.


w y w i a d

Secret(ly) Home Invasion. Praha 3

Secret(ly) Home Invasion. Slangerup 2

Secret(ly) Home Invasion. Slangerup 3

55


56

f e n o m e n


f e n o m e n

Zjadanie nurtu tekst: Michał Groszewski ilustracja: Julian Zielonka

P

rzenieśmy się na moment do roku 2008. Polska scena festiwalowa zaczyna błyszczeć. Płaszczący się przed alternatywną publicznością mainstreamowej muzyki Open’er zaprasza Jay’a Z i Massive Attack; chowająca się za ciemnymi okularami widownia jeszcze raczkującego Off Festivalu pląsa przy Mogwai i Caribou, a festiwal Nowa Muzyka wydaje się być jeszcze bardziej alternatywny – to tam można usłyszeć futurystycznego Clarka i fenomenalne Battles. Polacy wreszcie mogą czuć się częścią Europy, najnowsze trendy są na wyciągnięcie ręki. Wielkie festiwale dysponujące „wielkim” lineupem nie zdołały jednak przyćmić tego, co narodziło się owego roku w Toruniu. Wraz z upływem czasu widać jak na dłoni, że polityka zapraszania na koncerty popularnych wykonawców spaliła na panewce. Owszem, koncerty światowych gwiazd nadal przyciągają rzesze konsumentów głodnych weekendowego odpoczynku, ale do prawdziwego czerpania przyjemności z muzyki ma się to tak naprawdę, jak pięść do nosa. Mainstream umiera pod kopcami z hot-dogów i rozcieńczonego piwa, a w międzyczasie do głosu dochodzi muzyka, która jeszcze parę lat temu zdawała się być awangardą awangardy. W 2008 roku, poza wszelką medialną świadomością, na światło dzienne wyszła idea zrodzona w głowach dwóch muzycznych indywiduów. Rafał Kołacki oraz Rafał Iwański od zawsze tworzyli muzykę pozbawioną blichtru i usilnej obcesowości. Mając za sobą osobne ścieżki (Iwański jako muzykolog poszukujący na polu elektroakustyki, Kołacki jako m.in. perkusista legendy toruńskiej sceny hardcore – Stagnation Is Death), spotkali się w ramach projektu, który zdawał się otwierać nie tylko ich samych, ale i całą toruńską scenę muzyczną. HATI, bo o tym zespole mowa, w tamtym czasie nie był muzyką sensu stricto. Był raczej próbą zrozumienia antropologicznej wartości tkwiącej w idei i sposobie wydobywania dźwięku. Korzenie HATI sięgają początku lat 90’tych, kiedy to jego założyciele - Dariusz Wojtaś i Rafał Iwański - mieli jeszcze wiarę w punkowe, gitarowe wyobrażenie o ekspresji muzycznej. Z czasem jednak ustąpiła ona poszukiwaniom na polu muzyki rytualnej, odległej geograficznie, a jednak w jakiś sposób bliższej duchowo. Brutalność prostoty transu spotkała się z głębokim zainteresowaniem muzyką współczesną, co finalnie

dało efekt fenomenalny, aczkolwiek niekoniecznie odpowiadający oczekiwaniom rynku. HATI jednak podążało własną drogą. Grało koncerty w Polsce i za granicą, poszerzając pole widzenia i poznając twórców o podobnym sposobie rozumowania świata dźwięku. Po odejściu Wojtasia i nawiązaniu współpracy z Kołackim, HATI nie spuszczało z tonu. Projekt „100% Recycled Sound Installation”, który zakładał wykorzystanie w muzyce materiałów metalowych zdobytych ze szrotów i wysypisk, zdobył uznanie we wszystkich europejskich miastach, w których został objawiony. Być może to wtedy członkowie zespołu zwrócili uwagę tak mocno w kierunku edukacji. Pierwsza edycja festiwalu CoCArt była niemałym wyzwaniem dla kuratorów przedsięwzięcia, ale warto zaznaczyć, że przyniosła niespodziewany oddźwięk w mediach – nie tylko środowiskowych. Muzyka współczesna, industrialna i elektroakustyczna przyciągnęła do garażu samochodowego pod Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu ludzi, którzy wiele lat później wspominają to wydarzenie ze szczególną estymą. Najlepszym przykładem oddającym jakość i wagę wykonanej pracy jest fakt, że nieznani szerzej twórcy (Z’EV, Pierre Bastien, pathMAN, Karpaty Magiczne) zaczęli istnieć w świadomości młodych słuchaczy, do tej pory zainteresowanych jedynie muzyką spod znaku punka czy elektroniki, a eksperyment i elektroakustyka zaczęły być stałymi bywalcami na festiwalach noszących status głównego nurtu. Wielu z odbiorców już zrozumiało, że jeśli chce być na bieżąco, musi pojawić się właśnie tutaj. Mamy już szóstą edycja CoCArt Music Festival. Festiwalu, który zapoczątkował szersze zainteresowanie muzyką trudną i wymagającą, ale też dał jej szansę na zaistnienie w świecie popkultury. Wtedy, w 2008 roku, był to festiwal dla niewielu. Dziś już wiadomo, że jest to wydarzenie, bez którego współczesna scena festiwalowa byłaby o niebo uboższa. Na tegorocznej edycji festiwalu, który odbywa się w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej w dniach 21-22.02, występują m.in.: Wilhelm Bras, Mia Zabelka, Piotr Kurek, Innercity Ensemble, Francisco Lopez – a na koncercie towarzyszącym – Micromelancolie. Nie zdążyłeś ich poznać? Nie martw się. Za rok będą na Offie.

57


58

w y w i a d

Sztuka tworzenia matriksów.

Rozmowa z Pawłem Tchórzelskim zdjęcia: Marcel Woźniak


w y w i a d

O

d 27 lat na deskach teatru. Jak się w panu zmieniało postrzeganie aktorstwa przez ten czas?

Dużo na ten temat myślałem, z dużym zaciekawieniem obserwując kolegów, zmieniające się aktorstwo. To bardzo ewoluuje. Po pierwsze aktor ma świadomość tego, że pracuje w teatrze. Zanika poczucie istnienia czwartej ściany. Nie można oczywiście uciec od Stanisławskiego, ale aktor jednocześnie kreuje postać, a przecież jest też w bardzo dużym stopniu sobą. Aktorstwo lat osiemdziesiątych w dużej mierze jest graniem czegoś. A aktorstwo jest byciem. Aktorstwo teatralne, w moim przekonaniu, zbliża się do filmowego, do istnienia na scenie. Tak jak u Grotowskiego?

Grotowski stworzył swoją metodę, ale też przecież opierał się na Stanisławskim. On chciał przekroczyć granicę, dążył do tego, by odnaleźć człowieka w aktorze. Ja bezpośrednio z tą metodą nie zetknąłem się w sposób praktyczny. Gdy byłem na czwartym roku, miałem warsztaty z nieżyjącym już Zbigniewem Cynkutisem. Aktorstwo po pierwsze jest dla mnie zabawą. Kiedyś może wypowiadałem te słowa, nie wierząc, że tak może być, ale aktorstwo jest też odkrywaniem emocjonalnych czy psychologicznych przestrzeni w sobie, których istnienia nie spodziewałbym się. To jest najważniejsze w aktorstwie

dla mnie. Aktorstwo się zmienia – przestaje być koturnowe. Jest to aktorstwo bardzo emocjonalne, dobre aktorstwo. Ale ze świadomością, że jednak jest to tylko teatr. U Grotowskiego ludzie zatracali się w tym wszystkim. Myślę, że to nie jest dobra droga. Trzeba wyznaczyć sobie w tym granicę i nie dać się zwariować. To jest jak z aktorami Lupy. U niego są świetni, rozwibrowani, ale przychodzi inny reżyser i trudno jest im pracować, znaleźć wspólny język. Tacy reżyserzy to wampiry emocjonalne. Rozmawiałem na temat Lupy i pracy z nim z moją koleżanką, Ewą Skibińską, która robiła z nim między innymi „Prezydentki”. Zaprzeczała temu wszystkiego, co mówiono o Lupie, jednak aktorzy ze Starego Teatru, którzy grali głównie u niego mówią co innego. Świetny aktor, który grał w „Kalkwerku”, nie gra nigdzie. Gra tylko u Lupy. Uwielbiam jego teatr, chciałbym się z nim spotkać, ale nie wiem, czy chciałbym być jego aktorem. Nie chcę się zamykać. Fascynujące w aktorstwie jest ciągłe poszukiwanie. Jak w każdej innej dziedzinie życia, gdy ktoś mówi „ja wiem” to oznacza, że on umarł. Ja nie wiem. Dostaję tekst i nie wiem. To się rodzi i to jest świetne. Spotkać Pana można tworzącego prywatne happeningi. Czy ludzie się w to dają wciągać, czy rzucają jednak kamieniami?

To raczej nie są happeningi, ale można to tak nazwać. Jestem po prostu kabotynem. Lubię prowokować. Jestem cie-

59


60

w y w i a d

kaw, jak ludzie będą na mnie reagowali. Myślę o tym, co by było, gdybym wyszedł sobie na Szeroką w sutannie papieskiej z Baconowskiego obrazu. Gdybym sobie tak chodził i po prostu prowokował. I jak ludzie reagują?

To jest trochę test na poczucie humoru ludzi. Na ogół reagują przyjaźnie, bawią się. Chociaż są ludzie, którzy nie mają do siebie dystansu. To jest moja zabawa. Dużo w tym jest bufona, ale taki jest już ten zawód. Kocham go. Od szkoły podstawowej chciałem być aktorem, ale jednocześnie mam świadomość, że ludzie teatru tworzą kolejny matriks. Nie dość, że żyjemy w matriksie politycznym, obyczajowym, to my tworzymy dodatkowy matriks. I jeszcze nam za to płacą. To nie jest bezpieczny zawód, istnieje bowiem niebezpieczeństwo rozdymania własnego ego. Aktorzy często nadużywają, jak to powiedział Krzysztof Majchrzak, „słodko egoistycznego zaimka JA”. Miał Pan okazję współpracować z różnymi aktorami, reżyserami czy scenografami. Czy którąś wspomina Pan szczególnie?

Jest pewna grupa reżyserów, jak Krzysiek Rekowski. „Witaj, Dora” – przedstawienie, które może się podobać lub nie, jednak nie można mu zarzucić niespójności. Nie można powiedzieć, że to przestawienie nie jest o czymś, że nie stworzyło kodu

dla aktorów. To jest typ reżysera, który, jak mówi Lupa – jest położnikiem, który w sposób delikatny wyciąga z aktora to, co jest potrzebne do przedstawienia. Jednocześnie pracuje z aktorem, co jest bardzo ważne. Krzysiek jest właśnie reżyserem, który w aktorach widzi partnerów. Z kilkoma takimi reżyserami pracowałem. Byli oni niezwykle precyzyjni. To nie znaczy, że przychodzili z gotowym przedstawieniem, bo to tak nigdy nie jest. Przedstawienie zawsze rodzi się na styku wielu okoliczności: aktorów, tekstu, scenografii, muzyki itd. Pomysły dobrego reżysera mogą ewoluować, wszystko się może zmienić. Takim reżyserem jest Marek Fiedor obecny dyrektor Teatru współczesnego, z którym raz pracowałem. Pracowałem na początku jego kariery z Warlikowskim. Pracowałem z Péterem Gothárem, węgierskm reżyserem, który po prostu był przygotowany. Gdy przychodzi nieprzygotowany reżyser, który ma ideę, której nie potrafi przenieść na język teatru, to zastanawiam się, kto mu dał dyplom. Oczywiście, każdy może się pomylić, ale wydaje mi się, że reżyser – przewodnik stada, powinien wiedzieć „po co i dlaczego”. Często tak bywa, że reżyser wie „jak”, ale nie wie „po co”. A tak bywa czasami z reżyserami, że niestety nie traktują tekstu jako wierzchołka góry lodowej. Nie czytali tego, co jest poza tekstem, nie widzieli różnych przestrzeni pozawerbalnych. Ubolewam z tego powodu. To jest wielka mordęga. Nie lubię tego robić, ale kilka razy zrezygnowałem z czegoś, o co obawiałem się, że będzie niedobre. I to się sprawdzało w niektórych przypadkach. Zdarzyło się raz czy dwa, że byłem tym, który doprowadził do tego, że sztuka nie była zrealizowana. To nie była dobra postawa, źle się wtedy zachowałem. Być może miałem rację, ale teraz widzę, że forma rozmowy, którą


w y w i a d

prowadziłem z reżyserami, była nie do przyjęcia. Miałem wtedy w sobie okres wielkiego zarozumialstwa, braku pokory. A pokora jest po prostu potrzebna, nie ma się patentu na prawdę. Aktorowi chyba szczególnie trudno utrzymać pokorę…

Różnie z tym bywa. Julia Sobiesiak, która gra Dorę, jest niezwykle utalentowaną dziewczyną, ale oprócz tego, że taka jest, ma wielką, naturalną pokorę. Obcowałem z nią przez dwa miesiące prób, mogę się mylić, ale tak sądzę. Poznałem jednak też inną aktorkę, również po Krakowie, utalentowaną, której brakowało pokory. „W pięć róż dla Jennifer” grał Pan transwestytę. Jak ta rola, jak ten spektakl został przyjęty przez widownię?

To przedstawienie ewoluuje w dobrym kierunku. Nie robiliśmy tego w kategoriach prowokacji, nie nazwę tego też żartem scenicznym. Gramy trochę wbrew temu, co jest w tekście, staramy się nie kłaść akcentu na farsowość. Na ogół ludzie, którzy to widzieli, ludzie teatru dostrzegali, że nie jest to prosta zabawa formą i karykatura transwestytów, lecz sztuka o samotności i potrzebie miłości. Mam nadzieję, że to tak realizujemy. To się podoba, jest dobrze odbierane.

00


62

w y w i a d

Czy jest jakaś rola, którą by Pan bardzo chciał zagrać?

Teraz gram transwestytę, ale transwestyta wierzy w to, że jest kobietą, a moim marzeniem jest zagrać kobietę. Prawdziwym, niemożliwym do spełnienia marzeniem, jest być kobietą. Być kobietą przez dziesięć miesięcy. Przez miesiąc bym kopulował z różnymi ludźmi. Szukałbym dobrych partnerów, dobrych genów. Uważam, że mężczyzna jest uboższy przez to, że nie może mieć dziecka, że nie może nosić w sobie życia. Dlatego chciałbym zagrać kobietę. Wcale nie marzyło mi się nigdy zagrać Hamleta, choć to fantastyczna rola. Aktor powinien sobie jednak stawiać wyzwania – zagranie w sposób wiarygodny Lady Macbeth, to jest coś. Ktoś powiedział, że jeżeli ktoś zrozumie kobietę, będzie mędrcem nad mędrcami. Myślę, że można to przetrawestować na „kto zrozumie człowieka...” czy „jeśli zrozumiesz siebie, będziesz mędrcem nad mędrcami”. Ale naprawdę poznać kobietę? Specjalistami od kobiet byli nazywani Almodovar czy Fellini. Oni szukali odpowiedzi. To jest fascynujące – bycie w kontrze. Nie mogę być kobietą. A szkoda. Grał Pan zarówno w „Caissie”, jak i „Panopticonie”. Jak Pan ocenia lokalną kinematografię?

Nie widziałem „Panopticonu”. Ja chyba żadnego filmu nie widziałem, w którym zagrałem. Lubię grać w filmie, ale kamera jest okrutna. Jak zdarzyło mi się zobaczyć siebie, to pomyślałem, że tak nie powinno być. Mam niedosyt. Widziałem fragmenty „Panopticonu”, ale trudno jest mi ocenić, jaki to film. Widziałem też fragmenty „Caissy”. Nie wiem, jakie to jest kino. O „Panopticonie” mogę powiedzieć tylko tyle, że praca nad filmem była o tyle niezwykła, że integrowała lokalne środowisko. I to jest fantastyczne, że ludzie stają się sobie bliżsi. Taki projekt może być cudowną manifestacją nie tylko lokalnego, ale patriotyzmu w ogóle. W teatrze to też jest fantastyczne, jeśli zbiera się grupa realizatorów, którzy na potrzebę przedstawienia tworzą wspólnotę. Wtedy ta praca ma sens – tworzymy wspólnotę, by się z drugą wspólnotą, wspólnotą widzów, skomunikować. Wtedy jest dobrze. Nieistotne jest to, jaki to gatunek teatru. Ważna jest wspólnota, by widz chciał nas słuchać i by to, co mu mówimy, było komunikatywne.


w y w i a d

Jak wygląda w Toruniu dialog z publicznością?

Spotykam ludzi, którzy mnie widzieli na przedstawieniu i opowiadają mi swoje opinie. Teatr jest żywo odbierany przez ludzi. W tym teatrze fascynujące jest to, że my na 90% przedstawień mamy widza. W innych teatrach bywa gorzej, ludzie nie przychodzą na spektakle. To jest oczywiście duża zasługa dziewczyn, które pracują w organizacji widowni. A nie ma teatru bez widza. W innych miastach nie jest tak komfortowo. Rozmawiam z kolegami z innych ośrodków. Cienizna. Tutaj ludzie przychodzą do teatru i to jest świetne. Myślał Pan o reżyserii?

Myślę, że reżyser powinien być odpowiedzialny za zespół. To on będzie grać, wychodzić przed publiczność. I to ma być wiarygodne i komunikatywne. Często się tak nie dzieje, bo reżyser, z różnych powodów, nie potrafił tego zrobić. Mnie brakuje takich zdolności przywódczych. Poza tym nie wiem, czy mam coś do powiedzenia. Mam bardzo idealistyczne podejście. Reżyser powinien być jak wódz, powinien pokazać, że wie, czego chce – ja nie wiem. Reżyser może mieć wątpliwości, ale ja muszę widzieć, że pomimo tego będzie konsekwentnie dążył do celu. Czasem sobie myślę, że mógłbym coś wyreżyserować, ale nie rzucam sobie tego wyzwania. Może tchórzem jestem w tej przestrzeni. Przyznaję się do tego. Takie mam nazwisko! Gdybym miał raz jeszcze wybierać zawód, wybrałbym aktorstwo. Bywają takie chwile, że żałuję, że nie zostałem lekarzem czy prawnikiem. Może dlatego, że aktorstwo jest zawodem pożytecznym, ale, jak to powiedziała Iwona Kempa, cytując Lupę: „ludzie teatru robią teatr dla siebie”. Dla widza też, ale robimy to dla siebie. Istnieją ludzie, którzy nigdy nie byli w teatrze, a są fantastycznymi osobami. Tak na dobrą sprawę, czy teatr jest tak bardzo potrzebny? Może. Ale bez niego można żyć, a bez lekarza nie. Jestem świadomy tego, że aktorstwo jest matriksem, świadomym manipulowaniem samym sobą. Aktorstwo to nie tylko powołanie czy chęć powiedzenia widzowi czegoś o sobie. Jednym z ważniejszych, choć nieświadomych powodów, dla których człowiek idzie do szkoły teatralnej, jest chęć zaistnienia. On chce być, chce być widocznym. Można

się z tym nie zgodzić, ale moja wieloletnia obserwacja to potwierdza. Teraz, szczególnie dla młodych ludzi, ważna jest kasa i popularność. Ja zdając do szkoły teatralnej nie myślałem o karierze. Dla mnie było ważne, żeby być w teatrze i to robić. Bo to lubiłem robić. Bo to lubię robić. Dostałem się do szkoły za siódmym razem. Nie wiem, czy byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdybym nie przeskoczył tej poprzeczki. Teatr jest tym aspektem mojego życia, który mnie dyscyplinuje. Oddaję się mu całym sercem, jestem wobec niego absolutnie uczciwy. Jest to mój sposób życia. Jest to moja pasja, moja miłość. Z całą świadomością tego, że jest to kruche, nietrwałe, przemijające. Na dobrą sprawę zdarza się, może raz na sto przedstawień, takie, w którym czujesz, że to jest to. Czują to też koledzy, którzy są najostrzejszymi krytykami. I czuje to widz. Takie przedstawienia naprawdę rzadko się zdarzają. Czujesz, że zawisł w teatrze Demiurg, Duch Święty. To jest ideał. I dla tych chwil warto to uprawiać. Dziękuję za rozmowę.

Z Pawłem Tchórzelskim

rozmawiał

Maciej Krzyżyński

63


64

t w o r y

Łukasz Stokłosa, bez tytułu, 2012, olej na płótnie, 40 x 50, depozyt Galerii Zderzak


t w o r y

Łukasz Stokłosa Urodzony w 1986 roku, pochodzi z Kalwarii Zebrzydowskiej. Mieszka i pracuje w Krakowie. W 2010 roku ukończył studia na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych w pracowni prof. Jacka Waltosia. Swój dyplom, pt. Śmierć i pożądanie poświęcił motywowi św. Sebastiana w kulturze. Jego pierwszą indywidualną wystawą w Zderzaku była „Zimowa opowieść” (2011) – pałacowe wnętrza, zimowe pejzaże i portrety gwiazd filmowych utrzymane w ulubionym przez artystę klimacie romantyzmu i dekadencji. Wystawa poświęcona była tematowi rewolucji. Prace autora dotyczyły zarówno rewolucji bolszewickiej w Rosji (film „Doktor Żywago”), rewolucji nazistowskiej (film „Zmierzch bogów”), jak i rewolucji francuskiej (film „Maria Antonina”). Trójwymiarowe obiekty Łukasza Stokłosy nosiły także tytuły „Rewolucja”. W podobnym tonie była również jego druga indywidualna wystawa „Skład obrazów” (2013, Galeria Zderzak), która przyciągnęła uwagę wielu kolekcjonerów i miłośników sztuki (wyróżniona Marką Radia Kraków za najlepszą wystawę stycznia 2013). W 2013 roku otrzymał Nagrodę Marszałka Województwa Dolnośląskiego przyznawaną w Konkursie Gepperta. Uprawia malarstwo przedstawiające, figuratywne. Inspiracje najczęściej czerpie z kultury masowej, filmów i seriali. Dobrze czuje się w estetyce kiczu. Obrazy Stokłosy są zmysłowe i inteligentne, pociągają i odpychają, miewają swoje drugie i trzecie dna, podobnie jak filmy noir. www.lukaszstoklosa.com Materiały dzięki uprzejmości Galerii Zderzak.

65


66

t w o r y

Łukasz Stokłosa, bez tytułu, 2012, olej na płótnie, 30 x 40, depozyt Galerii Zderzak


t w o r y

Łukasz Stokłosa, bez tytułu, 2012, olej na płótnie, 40 x 50, depozyt Galerii Zderzak

67


68

t w o r y

Łukasz Stokłosa, bez tytułu, 2012, olej na płótnie, 70x80, własność prywatna


t w o r y

69


70

t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Poczdam, Orangerieschloss”, 2013, olej na płótnie, 70 x 80


t w o r y

71


72

t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Księżna”, 2013, olej na płótnie, 70 x 80, własność prywatna


t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Wersal”, 2013, olej na płótnie, 60 x 70, depozyt Galerii Zderzak

73


74

t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Księżna”, 2013, olej na płótnie, 70 x 80, depozyt Galerii Zderzak


t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Sanssouci”, 2013, olej na płótnie, 60 x 70, własność prywatna

75


76

t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Julien Rassam, Franciszek Herkules Walezjusz”, 2012, olej na płótnie, 40 x 30, własność prywatna


t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Charlotte Rampling”, 2010, olej napłótnie, 30 x 40, własność prywatna

77


78

t w o r y

Łukasz Stokłosa, bez tytułu, 2012, obiekt, 44.5 x 49.5 x 49.5, własnośc artysty


t w o r y

Łukasz Stokłosa, bez tytułu, 2012, obiekt, 44.5x49.5x49.5 (detal), własność artysty

79


80

t w o r y

Łukasz Stokłosa, „Rewolucja”, 2011, 43.5 x 44.5 x 64cm, własność prywatna


t w o r y

81


82

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Adam Wiedemann

jako poeta romantyczny+, fot.

Adam Wiedemann (1967) – poeta, prozaik, eseista. Wydał 7 tomów wierszy: „Samczyk” (1996), „Rozrusznik” (1998), „Konwalia” (2001), „Kalipso” (2004), „Pensum” (2007), „Filtry” (2008) i „Dywan” (2010), trzy książki prozatorskie: „Wszędobylstwo porządku” (1997), „Sęk Pies Brew” (1998; edycja niemiecka - 2001, rosyjska - 2003) i „Odpowiadania” (2011), oraz zbiór zapisów onirycznych „Sceny łóżkowe” (2005; edycja słoweńska - 2007). W 2009 roku ukazał się tom jego wierszy zebranych pt. „Czyste czyny” (edycja serbska - 2010). Współautor „Końcówek”, wywiadu-rzeki z Henrykiem Berezą (2010). Laureat nagród: PTWK (1998), Fundacji Kościelskich (1999), Gdynia (2008); nominowany do Cogito, Paszportu Polityki, dwukrotnie do Silesiusa i trzykrotnie do Nike. Mieszka w Warszawie.

Adam Kamiński


t e k s t y

SIKAM (dzięki Bogu, że jeszcze sikam), kaloryfer grzeje mnie w głowę (dzięki Bogu, że jeszcze w głowę) i nie ma sensu tego kontynuować, a jednak jest ta chęć, wynikająca z samej zasady epifory (by nie rzec meta-fory), chęć kontynuacji aż po choćby nieco tylko bardziej wyrazisty, ale nie wiem czy finał, raczej zamknięcie jednego z „ogniw łańcucha”, z którym już wtedy wiąże się inne ogniwo, wciąż otwarte. Bo jak tu dziękować Bogu, skoro Bogowie się mnożą i tylko raz na kwartał wracamy do tego starego, co nas, powiedzmy, stworzył. Przez sam fakt stworzenia może nas z sobą wiązać, dajmy na to, matka, zwłaszcza gdy twierdzi, że już wtedy, gdy nas jeszcze nie było, myślała właśnie o nas, miała nas już gotowych w wyobraźni, choć zdajemy się sobie raczej rezultatem braku wyobraźni i to nie wyobraźni matki, ale Boga, który wciąż jeszcze szykuje jakieś niespodzianki. Podejdź do mnie, usłyszysz, usłyszysz jak sikam, i jest to jedyny dźwięk, który narasta i wygasa zgodnie z naturą dźwięku, naturą wszechrzeczy, jeśli jest jakaś wszechrzecz, której naturę znamy, albo natura, którą dysponuje wszechrzecz, albo której podlega. Wiele bywało natur i każda była rodzajem silnika, silniki należy unowocześniać, inaczej przestaną odpowiadać potrzebom wyobraźni, podobnie z naturami, wyobraźnia martwa byłaby naszym ideałem, ale to też już przeszłość, jak skup butelek, który powraca w różnych formach, traktowanych niechętnie przez formy kasjerek, wypełniane codziennie przez inną osobę i kto wie?, może czasem jest to Bóg, a czasem matka. Ogólnie mówiąc, łatwiej coś wziąć, niż to oddać, zwłaszcza oddanie życia nastręcza wiele trudności, zwłaszcza gdy jest to życie nieco już zużyte i może nawet ktoś by sobie z niego coś odkroił, ale w całości kojarzy się raczej z kostnicą, mimo kremów, życzliwie polecanych przez młodsze koleżanki, które wróciły właśnie z Paryża. Ach, Paryż! Ach, Mediolan! Ach, Dąbki! Mało już miejsc na mapie, w których by chciało się pochować swoje serce! Ostatnio śniło mi się, że jestem w Gdańsku, i rzeczywiście byłem w Gdańsku, co za niefart, żadnej architekturze nie życzę konfrontacji ze snem, sen mara, a Bóg się stara, niejedna wyobraźnia poległa na tym polu, lepiej już robić w kamieniu

l i t e r a c k i e

niż w materiale ludzkim, lepiej rzeźbić niż dziergać, choć i kamień jest tylko tymczasowy i niekoniecznie dobrze wychodzi na zdjęciach. Poznawanie kamienia już nam zbrzydło, podobnie jak przytulanie się do drzew, ostatnio szedłem do sklepu i na chodniku leżał kamień, można powiedzieć, że mnie to wzruszyło, bo skąd on się tam wziął?, ktoś nim rzucał? Nazwiska aktywistów zza Buga piszemy po angielsku, jakbyśmy sami byli już kolonią, już chyba jedynie to mnie obchodzi, czystość języka i czystość intencji komornika, który tu kiedyś przyjdzie i mnie wyniesie stąd, na razie jest mi ciepło, sikam. Warszawa, 21.1.14

83


84

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Rafał Derda (Ur. w 1978 r. w Koninie.) Autor kilkudziesięciu publikacji poetyckich, prozatorskich oraz krytyczno-literackich (m.in. „Odra”, „Czas Kultury”, „Akcent”, „Topos”, „Kresy”). Redaktor naczelny kwartalnika internetowego „Instynkt”. Recenzent pisma literackiego „Portret”, współpracownik pism internetowych „Szafa” oraz „Inter-”.


t e k s t y

l i t e r a c k i e

Zdarzenia Mistrza Karimaty

GWIAZDY Mistrz Karimata prowadził najbardziej szanowane dojo w Japonii. Wielu innych sensei, choć nie przyznawało się do tego wprost, zazdrościło mu mądrości, która przyciągała do jego szkoły najbystrzejszych młodzieńców z całego Honsiu, Sikkoku i południowego Hokkaido. Niektórzy próbowali złapać Karimatę na błędzie, a celował w tym, mieszkający po drugiej stronie Heian-kyō, mistrz Buraczi. Któregoś dnia Buraczi odwiedził Karimatę w niemogącej, jak twierdził, zwlekać sprawie. Gdy wprosił się do jego klasztoru, ten akurat przycinał drzewka bonsai. – Prawdziwy mistrz powinien być w stanie sobie wyobrazić wszystko. Czy potrafisz sobie wyobrazić, jak ciemne byłoby niebo bez gwiazd? – Zaatakował Buraczi. – A czy ty potrafisz sobie wyobrazić, jak jasne byłyby gwiazdy bez nieba? – pewnie odparł Karimata. Buraczi odszedł zawstydzony. FIZYCY Mistrz Karimata prowadził najbardziej szanowane dojo w Japonii. Któregoś dnia odwiedzili go fizycy kwantowi koncernu Mitsubishi. Mieli istotne, oczekujące na odpowiedź pytanie: – Sensei, czy wszechświat kurczy się czy rozszerza? Karimata pomyślał chwilę, po czym odrzekł: – Kiedy miałem dwadzieścia lat, mój obwód w pasie wynosił siedemdziesiąt dwa centymetry. Gdy skończyłem dwadzieścia pięć lat, było to siedemdziesiąt cztery centymetry, a gdy trzydzieści, nagle zrobiło się siedemdziesiąt osiem. Wszechświat bez wątpienia się rozszerza. Fizycy odeszli oświeceni. WIEWIÓRKA Mistrz Karimata prowadził najbardziej szanowane dojo w Japonii. Uczniowie mistrza często chodzili z nim na spacery po lesie. Podczas jednego z nich obserwowali udające się na zbiór orzechów wiewiórki. Pierwsza wyszła z dziupli, zastrzygła wąsikami i skierowała się w prawo. Po kilku minutach wyjrzała następna. Machnęła ogonem i ruszyła w lewo. Mistrz stał w ciszy, zapatrzony, aż w końcu odezwał się do swoich podopiecznych: – Czy nauczyliście się czegoś z tego, co tu widzieliście?

Nikt się nie odezwał. W końcu jeden z odważniejszych mnichów zagadnął Karimatę: – A ty, sensei… Czy nauczyłeś się czegoś? – Oczywiście – odrzekł Karimata – wiewiórka, która idzie w lewo i wiewiórka, która idzie w prawo, to nie jest ta sama wiewiórka. Uczniowie odeszli oświeceni. MISTRZ KARIMATA I KONIEC ŚWIATA Mistrz Karimata prowadził najbardziej szanowane dojo w Japonii. Po pojawieniu się na niebie komety jego strwożeni uczniowie przybiegli do niego z zapytaniem: - Mistrzu? Czy to koniec świata? - Nie – odparł pewnie sensei. - A kiedy będzie w takim razie? – brnęli dalej podopieczni. - Koniec świata będzie jak Tur Turek zagra w Lidze Mistrzów. Uczniowie odeszli uspokojeni, gdyż za ich czasów nie znano ani Tura Turek, ani Ligi Mistrzów. My zaś, w dobie dzisiejszej, co tydzień sprawdzamy z niepokojem tabelę drugiej ligi polskiej.

Drodzy Czytelnicy, od aktualnego numeru na łamach „Menażerii” w każdym kolejnym miesiącu będziemy prezentować wybrane „Zdarzenia Mistrza Karimaty”, kuriozalne, a zarazem wielce pouczające drobne narracje, które mogą okazać się całkiem przydatne, zarówno na drodze do „oświecenia” jak i kompletnej „ciemności”. Zaprezentowane powyżej kilka odcinków cyklu autorstwa Rafała Derdy dostępne są również na blogu autora: http://galaktycznyzwiad.blog.pl/ . Redakcja

85


86

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Wojciech Dunin-Kozicki Preferuje pracę w milczeniu. Posiada duże doświadczenie w pracy fizycznej. Ponad rok pracował w firmie „Pola” przy budowie przyłączy gazowych, a zakres jego obowiązków rozciągał się od kopania dołów, sprzątania gruzu, kucia ścian aż po nielegalne ubijanie ziemi skoczkiem i jeżdżenie mini-koparką po ciemku, na co uprawnień nie posiadał. Wielokrotnie był również stróżem, zbierał owoce w okolicznych sadach, a raz nawet został rowerowym sprzedawcą kanapek, z czego wynika, że jest osobą elastyczną i na rzecz pracy potrafi rezygnować z jej milczącego charakteru. Obecnie porzucił rower i sprzedaje kanapki chodząc na piechotę.


t e k s t y

twardy zeszyt do pracy i miękki trzymany osobno z przepisami na podróż wyjeżdżasz przez świeżo zamknięte z obawy o drzwi oczy pomalowane w oklaski i deszcz czy ręce dosięgną celu który uświęca cel a o środki zadba dajmy na to sam minister – do nabycia w każdej aptece na terenie zwielokrotnionym o tam patrz to nie klatka a oktagon ale to duża różnica klaskanie upału na zamówienie o deszcz. umowa stoi spotkamy się przy którejś studzience prowadzącej w sieć wodociągów miejskich i tych za miasto. gdybyśmy przypadkiem nie mogli się znaleźć kanał burzowy to dobry adres. prorok powiedział że trzeba jeszcze poczekać do pracy biorę twardy zeszyt wyjeżdżasz przez ścianę światła w cichy trzask tam w swoje nie wysłuchane słowa jeszcze i już – już i jeszcze mam przepis na tajne komplety sztućców po pchlim targu chodzę zbieram pamiętam mijam nazywam zapominam mam imię przemycam paczkę na przykład potęgi i okrucieństwa do przyklejania i na każdą okazję w jednodniowym zestawie ze wszystkich filmów posiłków na wynos czy wszelki wypadek wielkie te dzieła zebrane jak limuzyny oraz dolna Saksonia albo tsunami wszystko razem wzięte zapakowane z dostawą pod dom i biuro czy może nawet już stoi u wrót i stygnie bo kurier okazał się słowny a litera pisma też wielka wygięta jak palma pod ciężarem anioła (przecież na zimę ktoś musi odlecieć do krajów ciepłych) nie znam dnia nie pamiętam godziny daje sobie na sen w zażyłość i wrzucam luz na biegu w sam środek tchu

l i t e r a c k i e

87


88

t e k s t y

l i t e r a c k i e

wielu ludzi miarą wielu rzeczy pakt i on być może wynosząc ze sobą te ślady liter – to scena jak z filmu – w kolejny dzień wykonując gest który od serca prowadzi do biegu przez stary mur przepisuje pakt deszczu z suchą źrenicą i rzetelną kroplą na rondzie czarnego cylindra gdzie doszło do zderzenia dwóch wielkich tradycji i siłę ciosu od tego czasu – prawie jak z filmu – mierzy się faktem – korzystności statystyk


t e k s t y

stanowisko w tej sprawie

moje zdanie przeciągnęło się w nazwę na którą czekam aż się do mnie przybłąka udając bezdomnego stwora o smutnych oczach którego warto głaskać bo to rozluźnia dawno nie widziałem zdania tak długiego na temat więc może przygarnę to coś na kilka dni nie myśląc o uśpieniu. a ty jak myślisz? morbital czy dodatkowa nazwa dla towarzystwa?

l i t e r a c k i e

89


90

t e k s t y

l i t e r a c k i e

...system mechanicznie doskonały...

ciepłe ławki akademickiego parku drży powietrze chore stare miasto pulsuje w bramach idziemy dzisiaj i ty możesz zostać lekarzem każdej rany spod wystającej sucho farby to są łaty świtu to są łapy psa to jest łyżeczka pobrudzona czekoladowym kremem pół budynku odpada powoli od kwadratu podwórka i napis witaj żegna plecy przechodzimy po kracie studzienki ściekowej wchodzimy do legowiska przedmiotów tylko motor


t e k s t y

Bajka o uosobieniu Prawdy i Czasu

w bezrobotnym obserwatorium tkwię z widokiem na księżyc i w pełni odpowiadam za okolicę – więc gdyby uosobić Czas i Prawdę to Ją na przykład widziano ostatnio nad brzegiem jeziora gdzie tkwiła twarzą w pajęczynie a stopami w wodzie znalazła się tam prawdopodobnie po tym jak widziano Ją po raz przed ostatni gdy snuła się po jakimś dworcu w poszukiwaniu papierosa Czas natomiast sprawdzał czy dzień nie trwa pięć minut tydzień miesiąc a miesiąc rok a potem poszedł ze wszystkimi na piwo w międzyczasie prawda błądziła skrajem drogi w poszukiwaniu zagubionych kluczy do mieszkania i zaspała tyle razy że w końcu przyszła na Czas a On właśnie Jej szukał

l i t e r a c k i e

91


92

t e k s t y

l i t e r a c k i e

w nocy pod moim blokiem w nocy pod moim blokiem wozy strażackie ćwiczą jakąś cichą musztrę ustawiają się w szeregu szumem drabin denerwują psa mojego psa miłego którego i tak przecież nie mam nie posiadam a do czego to oni tak ćwiczą mój mały czarny jak kruk piesku z poduszką poszarpaną w pysku co spoglądasz na mnie jak ten którego przez chwilę nie było


t e k s t y

jak ci paproch wielkości okrucha urośnie jak ci paproch wielkości okrucha urośnie do rozmiarów planety zapałki zawalającej drzwi wyjściowe i wejściowe to już ich nie otworzysz a to co spod ręki wyjdzie zamieni się w obłok i będzie mieszkało u góry ze starym światłem z przedsionka a to co będzie chciało przyjść to policja sensu i przyjdzie żeby złapać cię za twarz podpełznie mundurem przecierając korytarz wyważy drzwi bo ma do tego prawo i sprzęt a to co wyprowadzi wyjdzie najlepiej jak umie i będzie hałasowało mieszkało u góry udawało sąsiadów hodowało mandarynki chowało się po kieszeniach będzie zostawiało pozapalane żelazka i pęknie jak w pełnej wannie menisk

l i t e r a c k i e

93


94

t e k s t y

l i t e r a c k i e

założyłem hodowlę stada szkieł na dywanie założyłem hodowlę stada szkieł na dywanie i jestem pasterzem naczyń kubków szklanek przez dolinę ciemnego korytarza przynoszę kolejne herbaty a szklanki już nie wracają stoją w małym tłumie cicho pobrzękują kiedy idę przez okno na nieskończoność wyjrzeć ale kiedy wychodzę i wracam też dzwonią na pożegnanie i żeby się przywitać któregoś dnia zabiorę stado szkła nad brzeg wielkiego zlewu gdzie spędzi trochę czasu połyskując w kuchennym świetle a potem przyjdzie potop i odstawię po parze na półkę


t e k s t y

obwoźny sprzedawca przypadkowych rozmów ładne buty po mężu które kupiłem od kobiety na targu za piętnaście złotych tamten rower góralski który zobaczyło dziecko nazwało i odeszło – duży bakfiets mylony z rikszą ładne buty mylone po deszczu ze śladem roweru holenderskiego piekarza drewniane saboty podskakujące na wybojach z kapustą w wiklinowym koszu jak by w walce o miejsce jakie jest miejsce dnia który wita się razy kilka i dobrego wieczoru który nigdy się nie żegna bo lepiej się nie żegnać – jakie jest twoje miejsce kumplu kierownika chmur pasterzu naczyń i lamp ten stary telefon z którego potrafią dzwonić tylko dzieci dorośli chcą po prostu kupić dlatego że jest stary – a ty obwoźny sprzedawco przypadkowych rozmów pakuj bułki w papier i jedź się wsłuchać w w w w

szumu miasta tego potok z sensu myśli puzzle układanki z bruku kostki drgania drogą krętą pulsu tekst po przyśpieszeniach z góry na dół pazur słońca co za darmo czasem świeci ostro

l i t e r a c k i e

95


96

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Karolina Mełnicka Urodzona w 1988 r., pochodząca z Torunia, absolwentka kulturoznawstwa UAM w Poznaniu, studentka Akademii Sztuki w Szczecinie. Poetka, slamerka i animatorka kultury. Tworzy sztukę zaangażowaną, komentując otaczającą ją rzeczywistość przy pomocy szerokiego spektrum plastycznych i literackich mediów. Zajmuje się sztuką video, fotografią, obiektem i performansem literackim.


t e k s t y

Dom matką okna jest ściana: bariera małych ojczyzn tama dla cudzych butów obcych podeszw głupich oczu przeciętnej maści kot leży na granicy tolerancji wdycha cząstki wspólnego powietrza a chcąc napchać nimi swoje małe dziurki od nosa wskakuje na lufcik klinuje sobie szyję i zdycha na pierwszym stopniu do piekła

l i t e r a c k i e

97


98

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Stadion proszę państwa upadł komunizm proszę państwa upadł kapitalizm pod nogami blaszanych ludzi walają się wietnamskie powieki czas najwyższy pociągnąć realizm połyskującą olejną Wy głupi narcyzi chcielibyście się przejrzeć w brudnej zupie Pho tymczasem czas goni piekli się droga krzyżowa tak egzotyczna jak zachód nad laptopem Toshiby


t e k s t y

Wiosenne love

zakwitły już sasanki na TVN meteo podczas gdy ty piszesz wiersze przytul mnie od tyłu chciałabym widzieć dłonie po plecach można poznać mój stan ducha nijaki

l i t e r a c k i e

99


100

t e k s t y

l i t e r a c k i e

Pierwszy

Ciężko znaleźć Stachurę na północnym Żadnych tam wierzb Nasiona sztucznych kwiatów Żadne tam wilki wyjące na wezgłowiu Hieny cmentarne węszą od zachodu Trudno odczytać nazwiska na żydowskim Żadnych tam czapek jarmułek bluszcz z plastiku Żadne tam duchy wojny, nieboskłony W powietrzu lotna wersja zapomnienia Na tym kultowym jak zwykle wycackane Balony z helem nie zbliżają znanych Wosk zastyga za to na kościach Zrób odlew


t e k s t y

bezdomność

Na barbakanie techno W czeluściach klatek schodowych nasze stelaże Na barbakanie techno W czeluściach klatek żadne niebo, nawet gorzej Na schodach pachnących podobnych nam Tylko grzechy pychy Tam tępe decybele Tu cisza tępej myśli Odwiedza nas złośliwe dziecko Kpiąc z riposty naszych żołądków I uśmiechnięty kot Liże nam wściekle dłonie

l i t e r a c k i e

101


102

f e l i e t o n

*

Szymon Szwarc

No i proszę – pasek od torby się urwał, więc schowałem go do kieszeni tej torby i niosę ją teraz jak „aktówkę”, idę w końcu do pracy, pieniądze zarabiać, z „aktówką” wyglądam poważniej (może coś z rekina?, może coś z delfina?, homara?), gdybym tylko miał lepsze buty, od tych „safety-butów”, gdybym może miał lepsze spodnie od tych niebieskich, robotniczych spodni, to wyglądałbym już jak współczesny, młody, zarabiający te nieszczęsne pieniądze człowiek, no ale trochę inaczej wyglądam, zresztą w ogóle mnie to nie obchodzi, kiedy idę. Ulica, przy której pomieszkuję, jest ulicą kobiet pracujących na niej, na ulicy, rzecz jasna, w końcu jestem w kraju, w którym nie brakuje pracy, a i chętnych rąk (jak również organów płciowych) nie brakuje, dlatego idę, a następnie opuszczam tę ulicę, kierując się kilka przecznic dalej, na północ albo na południe, albo na wschód albo na zachód, bo zaszło słońce, zmiana jest nocna i nie mam punktu odniesienia, wybór jest nieograniczony. Kieruję się na przystanek autobusowy, bo pracuję gdzie indziej, niż kobiety z mojej ulicy, chociaż pracuję w agencji, której nazwa w tłumaczeniu na mój rodzimy język brzmi mniej więcej: „Pierwszy raz”, co może budzić jakieś wątpliwości, no i budzi, w sumie to sam nie wiem, co lepsze, stać tak przy drodze, kiedy siąpi kapuśniaczek, czy znaleźć się (może odnaleźć bardziej?) w jakimś wnętrzu pełnym behapowskich hieroglifów, ten dylemat pozostawiam nierozstrzygnięty (może z natury jest on nierozstrzygalny?, może zostawić go na tej ulicy, którą z rozpędu określiłem jako „moją”?). No i proszę – podróż przede mną, wspaniale, czekam więc na ten autobus, mam jeszcze parę minut, torbę zawieszam na metalowej sztachecie, bo z jednej strony chodnika publiczny przystanek, z drugiej płot odgradzający własność prywatną, skręcam sobie papierosa ze skiśniętego tytoniu, który kupiłem spod lady u sklepikarza, którego korzenie też nie są tutejsze, chociaż może już są, nie wiem, jak sam do tego podchodzi, a moje wyobrażenia mogą być nacechowane miejscem mojego pochodzenia, chociaż to zupełnie naturalne, ale nieważne teraz, kiedy skręcam tego papierosa i powinienem na tym się skupić, chociaż coś nie mogę jednak. No cóż, nie jest to najlepszy tytoń, ale zawsze coś, za co można być wdzięcznym wyznawcom jakichś religii. W połowie papierosa, który nie chce się palić, bo za mocno go skręciłem, a skiśnięty tytoń był jednocześnie wilgotny, jak cały ten kraj (wilgoć jest jego cechą immanentną, nie żebym się teraz znowu o klimacie rozpisywał, no ale jest), przyjeżdża ten autobus, wchodzę więc do jego wilgotnego środka. Tłoczno, ale, mimo lekkiego oszołomienia, znajduję miejsce gdzieś za tylnym lewym, chociaż w kraju, z którego pochodzę, pra-


f e l i e t o n

dzienniczek uwag

wym, a może na odwrót, kołem, właściwie to tuż przed tylną „kanapą” – jak bym roboczo mógł określić te 5 siedzeń (jak zwykle za ciasnych) na końcu autobusu, gdzie czasami mam ochotę się po prostu położyć, no i siadam, no i siedzę – czyli wszystko odbywa się tak, jak powinno się odbywać. No. Myślę o tym, ile mi tu jeszcze zostało do zrobienia, myślę sobie o wielu rzeczach naraz, jest to całkiem przyjemne, zważywszy, że wiem, o czym myślę, myślę, o tym, co będę robił za jakieś trzy tygodnie, o ile nie „padnę na cyce”, jak się tutaj mawia, a mawiają tak nawet ludzie, którzy „cyców” nie posiadają, póki co chyba się do nich zaliczam, ale nie przeszkadza mi to zanadto w padaniu na coś, czego nie posiadam. Stan posiadania nie jest kluczem do sukcesu, nie jest nawet jego oznaką, tak wierzyłem kiedyś i wierzę nadal, chociaż jadę do pracy go zwiększyć, co za hipokryzja. A może konieczność? Jak blisko od konieczności do hipokryzji, wiedzą ci, co wiedzą, że nie trzeba mieć „cyców”, żeby na nie paść, chociaż może jestem tutaj zbyt radykalny, przepraszam. No i dobrze mi się o tym myśli, tzn. nie o „cycach”, tylko o wielu rzeczach naraz. Nawet jeśli jest to chaotyczne, to jednak, zdaje mi się, rozumiem ten chaos, umiem się w nim poruszać, czuję się w tych myślach jak u siebie, tak zresztą powinienem chyba się czuć, zdaje mi się, no i tak byłoby do końca tej podróży, może nawet przemyślałbym w ten sposób całą nocną zmianę, wykonując jednocześnie wszystkie powierzone mi odpłatnie czynności, ale zaczyna do mnie docierać to, że źle usiadłem. No tak, nienajlepiej usiadłem, myślę sobie, słyszę głosy dzieci, za plecami i przed plecami, widzę również dzieci przed sobą, słyszę i widzę jednocześnie otyłą kobietę komunikującą się w obcym, ale znanym przeze mnie języku z tymi, co tam za mną hałasują i się wiercą, no i robi się niespokojnie, tworzy się napięcie. Te dzieci zaczynają wrzeszczeć i przemieszczać się po wnętrzu autobusu, mają widocznie jakiś wyjątkowy dzień, o ile nie mają takiego dnia codziennie, są pobudzone, teraz muszę uważać, myślę sobie, teraz muszę w tym uczestniczyć, spojrzenie tej otyłej kobiety obejmujące praktycznie wszystko, co się dzieje w autobusie i ma związek z tymi dziećmi, spojrzenie pełne aprobaty dla tego, co te dzieci robią, jakie one są, spojrzenia innych, niektórych, starszych, zaangażowanych emocjonalnie pasażerów, to nie wróży niczego dobrego – a ja już w tym uczestniczę. „Patrzcie” – mówi mina otyłej kobiety – „dzieci, nasza przyszłość, przyszłość naszego kraju tutaj baraszkująca, swobodna, rozkrzyczana, pełna życia” – nie, szukam jakiegoś kontrapunktu, dostrzegam na szczęście kilka zmarnowanych, sinych, obrośniętych robotniczych twarzy, ale jakoś trudno jest mi się tutaj z kimkolwiek solidaryzować, w owych wytartych, poora-

nych twarzach odnaleźć pocieszenie i zrozumienie innego rzędu, bo te twarze są teraźniejszością tego kraju, a może nawet gwarancją jego przyszłości, stąd mi do nich bliżej i chociaż wyglądam właściwie tak samo, i chociaż dopiero teraz zwracam na to uwagę, są tak samo niedostępne jak moja, gdy siedzę jak to Zombie, żadna tam przyszłość, walka o jakieś teraz, nawet nie o przetrwanie, bo nie o to chodzi przecież, po prostu staram się wykonywać jak najmniej ruchów, nie rzucać się w oczy, nie rzucać się w uszy tym bardziej, nieść brzemię przyszłości swojej i tego kraju naraz. No i przecież nie założę słuchawek, nie mam słuchawek ze sobą, nie zamknę oczu, ni ciemnych okularów, których też nie wziąłem, nie założę, bo i po zmroku to bym za ślepego wzięty został, muszę przecież tutaj czuwać, muszę to obserwować, muszę tu być, więc, dobrze, jeszcze jakieś pół godziny jazdy, może wysiądą wcześniej, może nagle wszyscy się uspokoją? Jestem zmęczony, myślę sobie, tak – zmęczony i nie mogę się zrelaksować, jest pewnie wiele technik autobusowego relaksu, ale nigdy mnie to nie interesowało specjalnie, może jednak spróbuję, może coś wyjdzie, dobrze już, wdech, wydech, no nie jest to łatwe, ze względu na wilgoć i ten zaduch, w zagęszczonym powietrzu obrazy i dźwięki zdają się materializować, chociaż co ja plotę, przecież one pochodzą od obiektów materialnych, no ale chodzi mi przecież o obrazy i dźwięki, reprezentacje, sygnały, impulsy, nieważne, tak, myślę, słusznie, że tak myślę, nie wejdę w to głębiej, bo muszę jechać, bo jestem pasażerem i muszę czuwać, bo jestem mną i siedzę. No ale podobnie jest na przykład w wodzie, myślę sobie i od razu mi się przypomina, jak to w maju tego, hm, nie, nie tego – tamtego roku zanurzyłem się w wodach pewnego jeziora i poczułem kompletną jedność z tym, w czym się znajduję, co mnie dotyka i działa na zmysły, tak, to było przyjemne, czuć się częścią porządku, ba, natury, kosmosu. No ale to było przyjemne, bo nie było tam żadnych ludzi, tzn. byli gdzieś na pewno, ale w domyśle, nie w empirii, tutaj jest odwrotnie, jest ich za dużo i jeszcze do tego część z nich stanowią dzieci, do których nic nie mam, niech sobie biegają i krzyczą, ale nie teraz może? Tam, w jeziorze – to była jednia, jakiś błysk pod kopułą czaszki i zrozumienie tego, gdzie się jest, spokój płynący ze świadomej przynależności do materii. W wodzie zresztą całkiem przyjemnie czasem bywa, gdy się dotknie drugiego człowieka, ten kontakt okazuje się bardziej wyrazisty, myślę sobie, ciała poza tym są zanurzone w czymś, co je jakoś spaja bez konieczności bezpośredniego dotknięcia, naciśnięcia w większym niż powietrze, stopniu, a co jest jednocześnie nieuchwytne lub tylko częściowo uchwytne, zważywszy, że bardziej uchwytne niż powietrze, jeśli mogę tak się wyrażać o wodzie.

103


104

f e l i e t o n

No ale tutaj – to coś zupełnie innego, mam na sobie przynajmniej 7 warstw bez duszy, te dzieci trzymające w rękach paczuszki z frytkami i jakieś nieznane mi, nie wiem czy groźne, czy nie, narzędzia – to coś zupełnie innego, myślę sobie, no i w tym myśleniu zanurzony jak w wodzie, do której Los pod postacią, hm, może jednak nie pod postacią, zrezygnujmy z tego, oto sam Los dosypuje cementu albo jest tym cementem i trochę tak jakbym, może przez ten cement, zaczął przysypiać. Wtem nagle czuję dotknięcie, które mnie do pionu w pozycji siedzącej przywraca, co się stało?, mięśnie lekko się napięły, krew przyspieszyła, nóż?, w wodzie?, nie – to dziecko mnie dotknęło palcem, znaczy się – bezwstydnie mnie zaczepiło. No i co ja mam teraz zrobić? Opiekunowie z przodu i z tyłu, co mam zrobić, odwrócić się i coś powiedzieć?, uśmiechnąć się?, oddać?, nic nie robię, nie mam nic ciekawego do powiedzenia temu dziecku, nic do zrobienia w tej sytuacji, tak sobie myślę, nic, nic, jakbym tym słowem miał się przywołać do porządku, uśmiecham się do siebie na znak, że rozumiem, co się dzieje, że to taki żarcik, psota, takie jaja sobie dzieci ze mnie robią, zaczepiając, tak, no ładnie, bawmy się, świetnie, po trzech sekundach zdejmuję uśmiech z twarzy i siedzę, jadąc czy może jadę, siedząc?, dalej, teraz już jestem w ich wilgotnym akwenie powietrznym – co za bzdurne określenie – no ale cement, cement!, trudno!, to przecież nic wielkiego, ale wyczuwam, że jeden psikus nie usatysfakcjonował dziecka wystarczająco, chichocze z drugim dzieckiem, bezwstydnie. No, a gdybym się odwrócił, to wtedy co? Pewnie albo by się rozwydrzyło, albo się wystraszyło, nie chcę ani jednego, ani drugiego, siedzę. No tak, będzie mnie teraz palcem zaczepiać, wciskać guzik na mojej lewej, zarówno tu, jak i w tym, z którego pochodzę, kraju łopatce – dziecko, co z twoją wyobraźnią?, tam nie ma żadnych guzików, tyle masz guzików w tym autobusie, wciśnij sobie jakiś, zobaczysz, co się stanie. Moja strategia jest prosta – nie biorę udziału, jestem pochłonięty drogą do pracy, w moich życiowych planach nie ma nic poza tym, jestem poważny, zdeterminowany, jadę zarabiać pieniądze, patrzcie, jaką mam torbę!, tzn. „aktówkę”! – w środku, zamiast akt, papierów, długopisów i czego tam jeszcze, są tosty, jest termos z kawą i dwie jaskrawożółte, „oczojebne”, jak się mawiało i pewnie mawia tu i ówdzie o tym kolorze, kamizelki, wazelina (to do ust, bo mi pękają na zimnej hali, chociaż przecież nic nie mówię, może właśnie dlatego pękają?) i jakieś rzeczy, pierdoły – same rzeczy, same pierdoły!, żadnych idei. No ale nie musicie przecież wiedzieć o tym, co mam w torbie, to są informacje, do których nie możecie mieć dostępu,

tzn. możecie, ale na pewno napotkacie trudności, jakkolwiek grzecznie do sprawy byście podeszli, nieważne. No i przecież portfel!, sprawdzam kieszenie, jest, telefon, wszystko jest, jestem, jestem zwarty i gotowy, siedzę spokojnie, zobaczcie albo najlepiej wcale nie patrzcie, tak będzie najlepiej. „Tak”, potwierdzam sobie to na jednym z ostatnich szczebli mojej mówiącej, ale już niepiśmiennej podmiotowości, sprawdzam swoje korzenie, czy jeszcze są, czy się czegoś trzymają, gruntu jakiegoś, betonu choćby – wtem dziecko znowu mnie palcem naciska. Tym razem jestem na to przygotowany, nie biorę udziału, dziękuję, przyjmuję to już bez reakcji. Dziecko, po co ty naciskasz, po co naciskasz to zmęczone, słowiańskie ciało?, włączyć coś chcesz, gdy ono się wyłącza właśnie?, toć możesz dotknąć krzesła, na zaparowanej szybie domek lub diabelstwo jakieś naszkicować, palec włożyć sobie w nos albo w ucho, wcisnąć guzik alarmowy, to dopiero byłaby zabawa, co cię tak mierzi z tym dotykaniem? I to już mnie jednak zaczyna bawić, chociaż absolutnie tego nie okazuję, gdzieś tam się mijają spojrzenia ludzi pełnych aprobaty dla tego, co się dzieje i mój wzrok szukający wolnego, wilgotnego skrawka przestrzeni, niezbędnego do skoncentrowania się na nim, na niej, ojej, tzn. na czymkolwiek innym niż to „owo” właśnie, co przykuwa moją uwagę, co się dzieje, by kątami oka, których jest nieskończenie wiele, móc obserwować to, co się dzieje, bez brania w tym udziału. Spojrzenia te, na szczęście, mijają się jak samoloty pasażerskie na niebie. Nie brać udziału. Samoloty pasażerskie. Wnętrze autobusu. Och! Czy to możliwe?, skoro przecież biorę niepodważalnie w tym udział? Bo właściwie co się tutaj dzieje? No przecież ludzie jadą dokądś, do domu, do pracy, do kochanki, do lekarza, do burdelu, do kościoła na poniedziałkową mszę (takich to ze świecą pewnie szukać, chociaż może jadą na pogrzeb w ten poniedziałek), zrobić coś, żeby potem móc jeszcze parę innych rzeczy zrobić lub jadą, no tak, zapomniałem jeszcze dodać, że do sklepu, zakupy zrobić, by móc zrobić po tych zakupach jeszcze parę innych rzeczy, no tak, może i niektórzy, jak te dzieci, na wycieczkę jadą, no przecież, może tak być, nieprawdaż? Prawdaż. Jest to niewątpliwie poniedziałek, „tak”, potwierdzam to w myślach dla samego potwierdzenia, dzięki czemu czuję się jeszcze pewniej, wtem dziecko raz jeszcze mnie naciska, ale teraz już wiem i jestem spokojny o to, że wygrałem, że jest to ostatni raz. Siedzę więc tym bardziej niewzruszony jego zaczepkami. Wygrałem z tobą, dziecko – myślę sobie – masz za swoje, zobacz, nie biorę udziału w twoich bezwstydnych zabawach, mogę spokojnie dojechać do celu, nie szargając sobie nerwów. Tak też się dzieje, za chwilę państwo wysiadają, chłopiec, dziewczynka (dziesięć lat na oko, to owe „dzieci”, a dziec-


f e l i e t o n

kiem naciskającym jest prawdopodobnie dziewczynka), mama z małym (niemowlęciem) i tata – mam okazję teraz wam się przyjrzeć, przyglądam się i co widzę? Widzę piętnastoletnią, może, dziewczynkę czy już może dziewczynę, która jest mamą, widzę młodego chłopaczka, który jest tatą, ale może to nie oni są „nimi”, tj. rodzicami? Pierwszy rzut oka bywa zdradliwy, chociaż przy odpowiednim skupieniu może powiedzieć całkiem sporo. Może ta otyła kobieta jest matką ich wszystkich, w sumie wygląda, jakby była w stanie to zrobić, tzn. powić więcej niż pięcioro młodych, może nawet wszystkich ludzi znajdujących się w autobusie, a może ta kobieta jest już babcią i trzy pokolenia z jednego drzewa mi się tutaj oberwały? No i brnę jakoś odruchowo w tę pokraczną analizę, niepotrzebnie zresztą, och, jakże to niepotrzebne mi teraz, może to dziecko zaczepiające, to rodzeństwo tej matki, która akurat wkłada młode do wózka. Jest młoda, piętnastoletnia na pierwszy rzut oka, ale już zaczyna tyć i chociaż to nieistotne, raczej będąc nieciekawej czy wręcz odpychającej urody, odpicowała się w jakieś rajtuzy i spódniczkę mini, wypryskała się babcinymi perfumami, które w tym zaduchu są jeszcze bardziej mdłe i otępiające niż zwykle, tak, myślę sobie, nie pomogło, ale mimo wszystko to jest młoda matka z młodym, trzeba to uszanować i podziwiać, a dzieci, z których jedno mnie naciskało, to jej rodzeństwo, które też należy szanować i podziwiać. Tamta otyła kobieta zaś – to jej matka – babka młodego, którą jak najbardziej należy podziwiać i szanować, i która daje nam tutaj przykład tego, jak powinniśmy podziwiać, i szanować, chociaż może inaczej – jeszcze raz? Albo nie. Rezygnuję. Zrezygnowałem i siedzę dalej. Tamci na szczęście wychodzą, drąc się i wykrzykując, głośno dziękując kierowcy autobusu, który później okaże się dupkiem, bo nie będzie chciał mnie zawieźć dwa przystanki dalej, gdyż bilet tygodniowy, który kupiłem, to jest jakiś zły bilet, chociaż inni kierowcy nie mieli na tej samej trasie z tym biletem żadnego problemu, no ale tamten będzie miał, przez co będę musiał jeszcze z buta szorować, jak się tutaj mawia, do pracy z „aktówką”, do której zapakowałem też banany, przez co jest cięższa, ale je lubię, więc gotów jestem się poświęcić, co zdziwi mojego kolegę z pracy lub będzie przedmiotem jego kpin (tzn. będzie kpił sobie nie z ciężaru, co wydaje się całkiem wciągające, tylko z samego faktu przynoszenia przeze mnie bananów do spożycia w trakcie przerwy i spożywania ich lub już sam nie wiem czego, co ma związek z bananami). Kolegą jest Grek o dziwnym i pięknie brzmiącym dla mnie imieniu, które nosiło wielu świętych pewnej wielkiej religii, a którego wam nie zdradzę, tak jak kompletnej zawartości mo-

jej torby, a który to Grek słucha metalu i zakochuje się w każdej nowej, młodszej koleżance z pracy, dowodząc tym samym, że mimo 40 lat na karku, pozostał młodzieńcem, przed którym wszystko jeszcze stoi otworem i chociaż tak stoi, otwarte, to w tym wieku przecież już ciągle trzeba otwierać to na nowo, bo w rzeczywistości nawet jeśli wszystko otwarte stoi, to po pierwsze już leży, a po drugie jest zamknięte. W tym wieku, tak sądzę, chociaż mogę się mylić, bo jestem w innym nieco wieku. Natomiast wszyscy, którzy żyjemy, żyjemy w XXI wieku, co ma jakieś minimalne, ale zawsze, znaczenie tutaj. No. Wszystko jasne! Wracając do tego, co za chwilę się stanie – może sam też jestem dupkiem, bo ten bilet, co go kupiłem, jest biletem dla dupków lub sprzedał mi go dupek, zupełnie jakby przekazał jakąś chorobę? Kto jest tu dupkiem? Doprawdy, trudno ocenić, ale niech to będzie na razie on, ja tu jestem raczej nikim istotnym, on jest kierowcą, więc od niego zależy moje „jechać albo nie”, chociaż pewnie nie jest dupkiem, tylko wykonuje swoje obowiązki, niech więc je wykonuje, nawet jeśli wyjdzie przy tym na dupka. No i kiedy wreszcie ten dupek każe mi wysiąść dwa przystanki wcześniej, drzwi autobusu otworzą się i wypuszczą mnie, on jeszcze coś będzie do mnie mówił, ja przytaknę i ruszę, i wszystko będzie za mną i przede mną jednocześnie, wtedy to zapomnę o tym, co się tutaj działo, a później to sobie przypomnę, żeby to opisać, bo w końcu jadę do pracy i zostało mi jeszcze parę przystanków, bo w końcu odetchnę świeżym i mniej wilgotnym powietrzem, ale jeszcze nie teraz i jeszcze nie tu. * Za myślami podąża ludzik jak ten cień, co nie pomyśli, żeby te myśli jakoś może zawrócić? Albo – za myślami podąża ludzik jak ten cień, co nie wpadnie na myśl, co by myśl w cień obrócić? Żeby chociaż, wpadłszy na tę myśl, przewrócił się, to zobaczyłby, że nic sobie nie zrobił, że nawet sobie tego nie pomyślał? Żeby chociaż w cieniu myśli, która go prowadzi, odpocząć sobie mógł ludzik, to czy w trakcie odpoczynku lub jedzenia, choćby rzucił myśl jak cień, lecz nie porzucił, nie wróciłby do siebie? Podrzucił cień może? Położył się w cieniu myśli, będąc ich sprawcą? Kto by to pomyślał?

105


106

f e l i e t o n

Ż

Barszcz Błaszczyk

ycie jak wiersz; Umysły jak poeci. Rzeczywistość może być tak wieloznaczna, że często widzimy taką interpretację, jaką sobie życzymy. Poprzez wzrok, słuch lub po prostu samą siebie, myśl buduje paranoję, jak cichy mistyfikant i manipulator bezszelestnie wlepia się w nici rzeczywistości. W efekcie jakby rzeczywistość owa była czymś, co dopasowuje się do wcześniejszej sugestii. Myśli wymyślają sobie myśli i środowisko (Matko Naturo, piłaś wódkę, gdy miałaś nas kochać?). A to, czego obecnie nie dopuszczamy do wiadomości, ujdzie naszej uwadze. I ktoś może się starać, zabiegać, lecz nie dostrzeżemy tego w dwóch przypadkach: póki sami zajęci jesteśmy jakimś osobistym szukaniem (=czegoś, czego teraz nie ma) i póki nie poszukujemy niczego, niemal

Jakiś dzień, w którym staniesz się obojętna


s e f e l i kect joan

regulator kwasowości

obsesyjnie traktując ucieczkę przed stałością i przywiązaniem. Jest jakiś stan relacji pomiędzy? Przez długi czas możemy nie wpaść na trop, jak uciec od naszej podświadomie sterowanej złudy i zobaczyć więcej tego, co dzieje się za lustrem, przed którym stoimy. Powrócić do relacji bez dopaminy i czuć się przy tym półżartem; ufnie i swobodnie, bez peszących knowań. Dzień, w którym staniemy się sobie obojętni, jest już. Jest, chociaż zakryty oczekiwaniami kolejnych miłych chwil i miejsca złożenia swoich udręk w bezpieczne dłonie. Będzie on taką właśnie niedzielą z dużą, nieruchomą gałęzią za oknem. Nieporuszona mistrzyni patrzy na mnie i gardzi tymi złudzeniami lub słucha z niedowierzaniem i troską. Jej cisza przemawia; Mój życiowy konstrukt trwa.

107 00


108

f e l i e t o n

B

Kosmiczny Bastard

ękart z Kosmosu, wciąż skonfundowany ostatnimi menażeryjnymi opóźnieniami, niczym złowróżbny kruk, przykucnął na liniach kosmicznego napięcia łączących jego horyzont z najodleglejszymi zakątkami uniwersum, by po raz kolejny nadać swe międzygalaktyczne kazanie. Drodzy Mędrcy Środka, co pokrętną i mdłą ścieżką tak dumnie kroczycie, myśląc, że sztuka to równa stąpaniu po linie – już dawno przejrzałem chocholi taniec waszych koślawych nóg, odkryłem strzeliste pustosłowie śliskich języków! W sztuce tej nie ma za grosz sztuki, a tylko – tanie asekuranctwo, pseudointeligenckie pozerstwo, rzadziej – zmarnowany potencjał. Od mielizny i nijakości waszych wywodów nie raz zbierało mi się na mdłości, nudności, torsje, odruchy wymiotne, wymioty, rzyganie... I choć pozornie zgadzamy się w podstawowej niechęci do ślepej ekstremy – zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: uparte trzymanie się środka nie jest niczym innym, jak tylko trzecią skrajnością! Skrajnością zbyt często pozostającą w ukryciu, a przez to groźną. Osąd zawiesić należy tam, gdzie faktycznie brakuje przesłanek, w innym bowiem wypadku jest to gest wisielczy – pętla zarzucona na szyję rozumu... Gdybyście jeszcze po cichutku tkwili w swoim środku-smrodku, nie byłoby hejtu mego jaszczurzego. Ale nie, wy – fałszywe świata pępki, trujecie stężonym jadem relatywizmu wszelkie sprawy świata, hamując tym rozwój cywilizacyjny i nieświadomie umacniając okopy najbardziej niedorzecznych skrajności. Mnie także daleko jest do bycia zwolennikiem jakichkolwiek prawd absolutnych. Dosłownie lata świetlne dzielą mnie od przyjmowania czegokolwiek na wiarę, co potwierdzi niejeden twardogłowiec, z którym ściąłem się podczas licznych gwiezdnych rozjebund. Ale, w przeciwieństwie do was, wiem też, że względność ma swoje granice. Ziemia jest okrągła, a podpaska – płaska. Hipoteza, która tłumacząc świat, nie gmatwa go jeszcze bardziej, a której nie można obalić na drodze uczciwej, naukowej weryfikacji – prawdą jest. Ewolucja jest tak

Gówno Po Kotku

Autoportret


f e l i e t o n

horyzont zdarzeń

samo „tylko teorią”, jak gender studies są ideologią. Ideologia gender została stworzona przez polski episkopat, by odwrócić oczy wiernych od pedofilii w łonie kościoła. Ewolucja jest wielokroć potwierdzonym faktem, chociaż zdajecie się przeczyć jej znacznie bardziej, aniżeli skamieniała w pokładach kambryjskich zajęcza łapka – nieodnaleziony Święty Graal oszalałych kreacjonistów… Z kolei wszelkiej maści jednorożce uśmierca w zarodku błogosławiona brzytwa Ockhama. Niestety, dla was, Drodzy Mędrcy Środka, to racjonalne rozwiązanie wydaje się być okropnym, bo jednostronnym barbarzyństwem. Chwacko zrównujecie wszelkie zdania w imię zasady, że każdy ma prawo mieć swoje zdanie. Owszem ma, ale to wcale nie znaczy, że wszystkie te zdania są po równo prawdziwe i po równo fałszywe, żeby tylko wszyscy byli zadowoleni. Równo – gówno! Dla przykładu, gdy wspomnę w szerszym gronie o tym, że jestem feministą, zawsze znajdzie się jeden z waszych wyśrodkowanych umysłów. Zwęszywszy okazję, by moim kosztem zabłysnąć w towarzystwie, natychmiast zaczyna konstruować wywód o następującym schemacie: Moim zdaniem, feminizm to chęć powywracania tradycyjnych ról przez niezaspokojone, rozhisteryzowane kobiety, które chciałyby ostatecznie zdominować mężczyzn. Ja naturalnie jestem jak najbardziej za równouprawnieniem kobiet. Ja kobiety szanuję. Kobiety są pełnowartościowymi ludźmi. Ale, czy to trzeba tak krzyczeć w telewizji? Ponadto, w dzisiejszych czasach kobiety nie mają już, tak naprawdę, o co walczyć – przecież mogą chodzić do pracy i głosować. Czy one naprawdę chcą pracować w kopalni?! Bla, bla, bla. Tak, przykładowy Mędrzec Środka, próbuje zrobić jajecznicę, nie rozbijając jajka, zjeść ciastko i mieć ciastko. A mnie tylko rzygać się chce, gdy na jego czcze wysiłki patrzę. Czcze, acz trujące. Gulała hejtu pulsuje, prawie że żyć zaczyna życiem własnym. W przepastnych mych kieszeniach

otwierają się wszystkie kosy wszechświata. Ale nie, zbrodni tu nie będzie. Człowiek jest człowiek – dam mu szansę. Lecz, gdy mozolnie mam tłumaczyć, że bycie feministą nie jest żadnym strzałem w stopę (gdzie w moim, zresztą, przypadku został ulokowany penis), to wszelaki żar we mnie wygasa. Bo, czy on naprawdę chce rozmawiać? Czy, któryś z was, Drodzy Mędrcy Środka – samozwańczy arystokraci myśli, chce coś zrozumieć, czy tylko mędrkować moim kosztem? Mędrkować za miliony?! Na końcu i tak nieuchronnie pada, że każdy ma swoje własne zdanie… A ja, do cholery, mam Twoje zdanie, a nie swoje! Dla ścisłości dodam, że podczas mych gwiezdnych dyskursów, poznałem dwa główne typy waszych niezmiennie centralnych umysłów: 1) rzekomy mędrzec, który pragnie pozostać nieskalany w każdym sporze, próżniaczo błyszczeć dystansem i inteligencją, oraz 2) rzekomy buntownik, który wprawdzie buntuje się, ale przeciw wszystkiemu, popadając tym samym w absurd zaprzeczenia zaprzeczeniu. I obydwa te typki dzisiaj przeklinam: Na pohybel Mędrcom Środka! A teraz czas na podsumowanie, czyli sentencję, w której zgrabnie zostanie ujęta moja dla was nauka, morał, memento, konkluzja, pointa, czy też puenta: Prawda leży pośrodku tylko w małostkowych ludzkich sporach – nie, jeśli idzie o wszechświat. Pośrodku leży gówno po kotku. I choć wątpię, że coś da moje w próżnię krakanie – przynajmniej wypluję gluty zimowe, się skatarzisuję…

109


f e l i e t o n

bełkot miasta

Józef Mamut z niewiadomych przyczyn robimy dobrze, a oni nam tak średnio – wynaleziono nową truciznę do wykonywania kary śmierci. Skazany umiera w męczarniach przez 15 minut, dzięki czemu ofiary i ich rodziny mogą się przynajmniej przez kwadrans napawać satysfakcją sprawiedliwości. To dużo lepsze niż obcinanie uszu gdzieś w lesie, gdzie nikt nie widzi, jak u naszych sąsiadów. Ale pijar i tak mają niezły. Najpierw nagonka na króliczki, a potem nagle zajączki na otwarcie olimpiady. Co za wspaniałomyślność! Tacy jesteście wyemancypowani. Nawet wykłady prowadzicie o tych rolach społecznych. Wszystko pięknie, dopóki wam się pokal nie zbije na imprezie. Wtedy oczywiście wracamy do podstaw, czyli dziewczyny zamiatają. Beata Ludwin

N

ie mogłem Pani wcześniej zwolnić, bo utknąłem gdzieś w Kosmosie. To była podróż mojego życia. Mojego marnego kierowniczego życia! Zdaje sobie Pani sprawę, jaki stres mam tu z wami w tym burdelu? Proszę, oto Pańska śmiecióweczka, ale klientom na razie niech Pani nic nie mówi. Może tylko tyle, że na zwolnienie Pani idzie. W końcu kryzys się skończył – jeżeli w ogóle u nas jakiś był – a premier zapowiedział właśnie walkę z takimi umowami, więc to trochę niepoprawne politycznie. Ale przecież szkodnictwo najwyższe rządzi się od zawsze swoimi prawami. Nie dotyczą go żadne przyziemne reguły, takie jak prawo pracy czy zwykłe moralne zasady. Tutaj przecież pracują i zarządzają najmądrzejsi ludzie, biegli tak w dziedzinie ekonomii, jak i public relations. Tak więc liczy się kasa, która płynie z góry, a z góry jakiś kretyn potwierdził, że nie liczy się żaden poziom jakości usług tylko czysta dupa. A ja, proszę Pani, dupeczkę mam czystą jak mój łaciński akcent, gdyż zamontowałem sobie w pracy podwójny bidet. Reasumując - naprawdę mi przykro, ale pracowała tu Pani, w tym kołchozie, tylko ćwierć wieku, a przecież nie mogę zmniejszyć niezbędnej kadry kierowniczej, która ma tak stresujące zadania, jak ustalanie planu zajęć, z którego nikt nie jest zadowolony - więc do widzenia! A jak się nie podoba - to do więzienia. Tak czy inaczej, coś się na pewno znajdzie. Chociażby jakieś zęby czy też zdjęcia z dzieciństwa. Zawsze można też wyjechać, byle nie za daleko. W Afryce na przykład biją kapucyna, a emeszet może jedynie zalecać ewakuacje z OFE do ZUS, co jest takie zajebiaszcze, że należy podpisać wniosek przed oczywistym skierowaniem go do trybsona konstytucyjnego. Proszę jeszcze przekazać pani Krysi, żeby przekazała pani Zosi, żeby zadzwoniła do Bożenki, że były na nią skargi i też jest zwolniona. Tak, jasne! To jest najlepsze rozwiązanie! Powiększmy karę z 15 do 20 lat więzienia, to na pewno pomoże. Wprawdzie najbogatsi, których stać na wynajęcie luksusowego adwokłamcy dostaną dolną granicę tych widełek, czyli ‘zawiasy’, ale bat ten przekona wielu najebanych proletariuszy. A jeśli kogoś jednak nie przekona, pozostaje nasz genialny wymiar desocjalizacji i 20 lat na pewno wystarczy, żeby z pijaka zrobić kryminalistę. Zawsze mamy jeszcze media, które chętnie zajmą się nagonką, by odwrócić uwagę od prawdziwych przekrętów jakimś zegarkiem. Tymczasem u naszych przyjaciół – tych którym ciągle

ilustr.

110



112

t w o r y


t w o r y

Michał Szuszkiewicz W roku 2007 obronił dyplom na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie pod kierunkiem prof. J. Modzelewskiego. Współtwórca projektów: „Fontainebleau”, zrealizowanego w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski (2009) ,”Atrakcja Malarska” w Galerii Witryna w Warszawie (2008) i Madrycie (2011), „Legenda” w Galerii Studio w Warszawie (2012). Uczestnik licznych wystaw w kraju i zagranicą m.in. CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie, Królikarni w Warszawie Galerii BWA w Zielonej Górze, Galerii BWA we Wrocławiu, Bałtyckiej Galerii Sztuki w Słupsku, Galerii Wizytującej w Warszawie, Galerii Program w Warszawie, Basis Wien- Hangart-7, Salzburg, AT, Klaipeda Culture Comunication Center LT, Muzeum Akademii Sztuk Pięknych im Iliji E. Riepina/Sankt Petersburg. Prace pokazywane na Preview Berlin Art Fair w 2011 i 2012 roku. Laureat Programu Stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Młoda Polska” w 2011r. oraz fragmenty z tekstu Krytycznego Bogusława Deptuły o wystawie „Lodołamacze” w Galerii Wizytującej w 2009 r. Bogusław Deptuła „Dwutygodnik”, „Wystawa Michała Szuszkiewicza”, 2009: „(...)Nie ma tu też jednej konwencji, widać swobodne nimi żonglowanie. Czasem wygrywa farba, z gęstwiny której wyłania się obraz, niemal jak relief. Czasem jakieś zdjęcie, które stało się inspiracją, i zapełniło sobą płótno. Innym razem jedna inspiracja nie wystarcza i na płótnie powstają zaskakujące i nieoczywiste hybrydy. Jednak najsilniej w tych obrazach czuć malarstwo. Szuszkiewicz jest malarzem z krwi kości i widać, że malarski żywioł jest dla niego samowystarczalnym światem, w którym porusza się jak ryba w wodzie. Ostatnio fascynuje go kwestia widzialności, rozpoznawalności form i kształtów widocznych na obrazie. Zarazem zdaje się, że chciałby dopisać kolejny rozdział do toposu gąbki Botticellego, gdzie abstrakcyjna i przypadkowa forma staje się nieledwie hiperrealizmem. Proste pociągnięcia pędzlem, chlapnięcia, przetarcia dają owe zaskakujące malarsko efekty(...)” www.szuszkiewicz.net

„Pszczelarz 2”, olej na płótnie, 190cm x 130cm, 2009

113


114

t w o r y

„Dmuchaniec”, olej na płótnie, 65 x 73cm, 2010


t w o r y

„Przyjaciel”, olej na płótnie, 54 x 73cm, 2010

115


116

t w o r y

„Robin Hood”, olej na płótnie, 54 x 65cm, 2012 ( z cyklu „Imperium”)


t w o r y

„Martwa natura z jajem”, olej na płótnie, 41 x 33cm, 2012 (z cyklu „Imperium”)

117


118

t w o r y

“Flour power”, olej na płótnie, 54 x 65cm, 2012 ( z cyklu „Imperium”)


t w o r y

„Trans”, olej na płótnie, 30 x 24cm, 2009

119


120

t w o r y

bez tytułu, olej na płótnie, 30 x 30cm , 2009 (z cyklu „Fontainebleau”)


t w o r y

„Polowanie”, olej na płótnie, 54 x 73, 2009 (z cyklu „Fontainebleau”)

121


122

t w o r y

“Meduza”, olej na płótnie 73 x 54, 2008


t w o r y

„Czort znad Niagary”, olej/gazeta na płótnie, 73 x 65, 2011 ( z cyklu „Apokalipsa wg mnie”)

123


124

t w o r y

“Czort I”, olej na płótnie, 65 x 54, 2011 (z cyklu „Apokalipsa wg mnie”)


t w o r y

„Ostatni bastion”, olej na płótnie, 150 x 170, 2011 (z cyklu „Apokalipsa wg mnie”)

125


126

t w o r y

„Wodór”, olej na płótnie, 140 x 190, 2010 ( z cyklu „Kilka najciekawszych sposobów na zdobycie Mt Everestu”)


t w o r y

127


128

t w o r y

“Na skróty”, 130 x 180, 2009 ( z cyklu „Kilka najciekawszych sposobów na zdobycie Mt Everestu”)


t w o r y

„Tlen” ,180 x 120, 2009 ( z cyklu „Kilka najciekawszych sposobów na zdobycie Mt Everestu”)

129


130

p o d

o k ł a d k ą

Ilustracja - Anna Krztoń

W

zeszłym roku komiks Macieja Sieńczyka był nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Ostatecznie „Przygody na bezludnej wyspie” nie wygrały i może to lepiej, bo jeszcze ktoś by pomyślał, że komiks w Polsce ma się dobrze. Kurz opadł, zaczął się nowy rok, a tu kolejne komiksy walczą o nagrody. Przed „Dziennikami rosyjskimi”, „Fotografem” i „Strefą bezpieczeństwa Goražde” droga do wygranej jeszcze bardzo daleka, ponieważ zostały one dopiero zgłoszone do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za najlepszy reportaż komiksowy. Nominacje zostaną ogłoszone czwartego marca. Trzymamy kciuki! Czytelnicy jak zawsze będą mogli zagłosować za pomocą portfeli. Szykuje się bardzo ciężki rok dla naszych domowych budżetów. Komiksowy wysyp u niejednej osoby spowoduje zawrót głowy. Nowości, dodruki, przedruki i morze zaległości. Oby ten komiksowy wysyp wyszedł naszemu rynkowi na dobre. Kupujcie i czytajcie.

To się porobiło!

Dawid Śmigielski


p o d

o k ł a d k ą

131


132

p o d

o k ł a d k ą

Superbohaterowie zawsze dopasują się do współczesności o „Niezwykłej Historii Marvel Comics”, Stanie Lee i przyszłości komiksów superbohaterskich z Radosławem Pisulą rozmawia Dawid Śmigielski


p o d

Z

całą pewnością można powiedzieć, że „Niezwykła Historia Marvel Comics” (wyd. SQN) to najlepsza książkao tematyce komiksowej, jaka ukazała się na naszym rynku. Sean Howe bezpardonowo rozprawia się z legendą „Domu Pomysłów”. Szczegółowo opisuje konflikty między pracownikami, zdrady, wzloty i upadki. Jednak nie jest to publikacja nastawiona na bezrefleksyjne wyławianie brudów i pogrążenie wielkich artystów. Wręcz przeciwnie. Za tymi typowo ludzkimi słabostkami kryli się ludzie z głowami pełnymi genialnych, rewolucyjnych, czasem szalonych pomysłów. To oni obdarzyli popkulturę najbardziej rozpoznawalnymi superbohaterami i to oni, wbrew temu, co sugeruje polska okładka, są prawdziwymi bohaterami tej książki.

W czym tkwi niezwykłość historii MARVEL COMICS? Wydawnictwo to – wespół ze swoim rywalem zza miedzy, DC COMICS – odpowiada za najbardziej rozpoznawalną współczesną mitologię (obok „Gwiezdnych wojen”). Ciężko się więc dziwić, że historia firmy – która wydała na świat Spider-Mana, Fantastic Four, Hulka czy Avengers – będzie „zwykła”. Marvel Comics, pod różnymi nazwami, istnieje już od 75 lat i w tym czasie przez biura nowojorskiego molocha przewinęły się dziesiątki niesamowicie charyzmatycznych oraz utalentowanych ludzi. Dodając do tego specyfikę różnych okresów historycznych – czasów wojny, narkotycznych lat 70. czy EKSTREEEEMALNYCH lat 90. – otrzymujemy wybuchowy koktajl. Historia wydawnictwa to dobry temat na filmową odyseję – szemrane interesy, ludzka chciwość, wzloty, upadki, niszczenie talentów. Na pozór wszystko to, czego można spodziewać się po wielkiej korporacji, ale podlane wielką pomysłowością pracowników Marvela. Nie chcę za dużo zdradzać, ponieważ książka Howe’a świetnie obrazuje, w czym tkwi ta niezwykłość – odbrązawia wielkie postacie, jednocześnie oddając hołd ich dokonaniom.

Jak zareagowali szefowie MARVEL COMICS na tę publikację? Wydawnictwo nie polubiło książki Howe’a, ale nie ma się czemu dziwić. To nie jest laurka, jak na przykład „75 Years Of DC Comics: The Art Of Modern Mythmaking” Paula Levitza (chociaż to nadal świetna lektura). „Niezwykła Historia Marvel Comics” jest po prostu rzeczowa

o k ł a d k ą

oraz konkretna – nie stawiając nikogo na piedestale, autor opisuje bardzo dokładnie, jak wyglądało ŻYCIE redakcji, a nie jej MIT. Komiksowemu lewiatanowi takie grzebanie w „szafie” się nie spodobało, dlatego w książce m.in. nie ma praktycznie żadnych kadrów z komiksów czy zdjęć. Jednak takie zachowanie jedynie zwiększa wartość samej treści, co zresztą przełożyło się na szereg nagród – w tym tą najważniejszą, Eisnera.

Książka Seana Howa najbardziej demitologizuje Stana Lee. Od pewnego momentu niemal wszystkie jego poczynania, a może ich brak, budzą bardzo negatywne uczucia… Stan Lee to niesamowicie specyficzny człowiek. Nie można odmówić mu talentu. Nigdy. To on – nieważne w jakim stopniu – wyciągnął wydawnictwo z dołka za łeb i wprowadził je w „Srebrną Erę komiksu”. Wiadomo, nie jest święty – „Fantastic Four” wzorował na „Challengers of the Unknown” (DC COMICS), a „X-Men” baaaardzo kojarzą się z „Doom Patrol” (także DC COMICS). Faktem jednak jest, że to właśnie styl Lee, jego wyczucie narracji oraz współpraca z wielkimi rysownikami, sprawiły, że legendarne są właśnie tytuły Domu Pomysłów, natomiast wersje, na których się wzorował, znajdują się na marginesie rynku. Pisał dużo, w czasie wojny jego szafki były zapchane scenariuszami. Jednak w pewnym momencie (początek lat 70.), dało się zauważyć, że Lee zaczynają interesować inne gałęzie popkultury. Zapalony kinoman, który zawsze chciał reżyserować, postanowił za wszelką cenę przenieść obrazkowe przygody Marvela na wielki ekran. Od tego momentu zaczęła się dosyć bolesna walka z różnymi studiami, naznaczona wzlotami (serial z „Hulkiem”) i bolesnymi upadkami (ciągłe plany realizacji wysokobudżetowych przygód Spider-Mana). Lee coraz bardziej oddalał się od samych komiksów, zbytnio przechylał szalę w stronę reklamy własnej osoby. Stał się ikoną, ale w „domu” narobił sobie wrogów. Koniec końców jednak wydawnictwo sobie poradziło, a opowieści Marvela trafiły z wykopem do kin. Dzisiaj, chociaż Lee ma już mało wspólnego z samym wydawnictwem, a to cały czas jest jego „twarzą”, a także wyszedł w końcu na swoje. Nie demonizowałbym tej postaci, bo wzloty i upadki zdarzają się każdemu, a wesoły wąsacz robił to wszystko z miłości – do siebie, pieniędzy, ale przede wszystkim do kolorowych bohaterów.

133


134

p o d

o k ł a d k ą

Po prawej: Sean Howe „Niezwykła historia Marvel Comics” Wydawnictwo SIN QUA NON 2013 red. merytoryczna Radosław Pisula

Czy to Marvel potrzebował Stana Lee, czy Stan Lee MARVELA? W okresie pomiędzy 1945 rokiem a początkiem lat 70. Marvel nie istniałby w znanej nam formie bez Lee. Podczas swojego stażu na stanowisku redaktora naczelnego często miał problemy z finansami oraz organizacją, ale kreatywność całego zespołu działała na najwyższych obrotach. Marvel potrzebował jego wyobraźni, umiejętności uporządkowania uniwersum oraz tworzenia superbohaterów. Od połowy lat 70. to już Lee potrzebował wydawnictwa. Odpłynął dosyć daleko od kolorowych zeszytów, skupiając się na handlu popularnymi licencjami, ale działał cały czas z ramienia firmy – połączone renomy dwóch wielkich marek, MARVELA oraz Lee, doprowadziły do tego, że dzisiaj każdy młody Amerykanin rozpoznaje uśmiechniętego dziadka w wielkich okularach, a nie ma pojęcia o takich ikonach jak Kirby, Ditko, Thomas, Stern czy Englehart. Niektórzy po prostu pracowali, a Lee nieustannie kreował swój wizerunek. I to właśnie go unieśmiertelniło, sprawiając, że dzisiaj Lee i wydawnictwo wcale się nie potrzebują, ale są nierozłącznie powiązani. Zresztą, to właśnie on doprowadził do wysypu komiksowych „gwiazd rocka”, takich jak Todd McFarlane, Frank Miller czy Mark Millar – które unkcjonują w popkulturze w oderwaniu od macierzystego medium.

Można uznać Stana Lee za człowieka spełnionego? Wydaje się, że do pełni szczęścia brakuje mu tylko Oscara za całokształt twórczości…

Ma ponad 90 lat na karku, żyje z ukochaną żoną już prawie 70 lat, doczekał się potomstwa, stworzył najbardziej rozpoznawalnych herosów na świecie w ilościach hurtowych i nie musiał walczyć o prawa do nich, a ludzie go uwielbiają oraz szanują. Myślę, że „The Man” osiągnął już dawno pełnię szczęścia. A jeśli czegoś mu brakowało, to chyba tylko jakiegoś finałowego komiksu stworzonego wspólnie z Królem.

Konflikt na linii Kirby – Lee narastał przez długie lata. Choć powszechnie uważa się, że Kirby został skrzywdzony przez Marvela, to Howe dokładnie ukazuje proces jego upadku. Kirby nie był święty, a przynajmniej łatwy we współpracy. Status ofiary Kirby’ego jest słuszny? Ciężko opowiedzieć się za którąś ze stron. Tzw. Metoda MARVELA, która sprawiała, że scenarzysta i rysownik ściśle ze sobą współpracowali, mocno utrudniła klarowne dookreślenie praw autorskich. Dodatkowo Stan Lee zawsze miał większe „parcie na szkło” oraz potrafił się lepiej ustawić. Nie robił tego za pomocą kłamstw, a po prostu umiejętnie pomijał pewne szczegóły współpracy z innymi osobami (zresztą, kto by pamiętał, co zrobił w czasie, gdy tworzyło się kilka numerów komiksu tygodniowo). Lee kochał Kirby’ego, Król uwielbiał Stana. Pieniądze ich poróżniły, jednak zawsze mieli do siebie wielki szacunek – „The Man” zresztą potrafił podrzeć najlepsze szkice, które przynosili mu artyści, ponieważ: „to nie było tak dobre jak prace Jacka”. Dochodzi do tego jeszcze dziwne zachowanie rysownika w podeszłym wieku, gdy w pewnym momencie odjechał całkowicie, stwierdzając, że stworzył tak naprawdę praktycz-


p o d

o k ł a d k ą

nie wszystko, co jest przypisywane Lee – nawet Spider-Mana, za którego debiut nigdy oficjalnie nie odpowiadał. Kirby był na pewno ofiarą niedoskonałego rynku, który pożerał swoje dzieci. A dzisiaj – po swojej śmierci – jest niesłusznie przykurzonym geniuszem.

Nieoczekiwana, pierwsza po latach rozmowa Lee z Kirbym za pośrednictwem radia to najbardziej niezwykły i jednocześnie wzruszający fragment tej opowieści. Wydaje się, że to nie tyle pieniądze, co brak zrozumienia, szczerej rozmowy na przestrzeni długich lat współpracy doprowadziły do rozpadu tego kreatywnego duetu. Czy Lee odważy się za życia oficjalnie zrehabilitować zasługi „Króla”? Myślę, że na jakiejś wyższej płaszczyźnie obaj panowie już dawno się pogodzili. Mieli wspaniała wspólną historię, a ich przyjaźń trwała przez lata. Dzisiaj mało kto pamięta już o tym konflikcie, a wspominane są jedynie ich wspólne projekty, więc Stan nie ma szczególnie czego rehabilitować. Ludzie wiedzą, jak wielki wkład w kreację bohaterów miał Kirby, i jego nazwisko często pojawia się obok Lee – ostatnio np. w serialu „Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D”. Daleko tutaj do brudnych gierek Boba Kane’a w stosunku do Fingera, wiążących się „Batmanem”. Historia magików z MARVELA to materiał na Oscarowy film. Mam nadzieję, że taki obraz powstanie, ponieważ mógłby w końcu ostatecznie zrobić z Kirby’ego ikonę równą Lee.

Mniej więcej od lat siedemdziesiątych trwało przekonanie, że komiksy nie mają przyszłości. Mimo że artyści wspinali się na wyżyny swoich możliwości, tworzyli coraz lepsze historie, to pesymizm zaczął ogarniać wesołą zagrodę. Co miało na to największy wpływ? Komiksy wpadły w stagnację, ustępując miejsca innym formom rozrywki, takim jak telewizja. Rynek zwyczajnie się załamał. Opowieści obrazkowe w tamtym czasie tak naprawdę dopiero raczkowały, a licencje nie ociekały złotem. Dodatkowo powstawała wtedy spora ilość komiksów wyprzedzających swój czas, do których zwyczajnie całe medium musiało dorosnąć. Znajdowały czytelników, sprzedawały się nieźle, ale nadal siedziały w niszy z przypiętą łatką – Jim Starlin pisał niesamowite, narkotyczne historie z Warlockiem i Kapitanem Marvelem, Steve Gerber zaskakiwał humorem w „Man-Thingu” oraz „Kaczorze Howardzie”, a Roy Thomas oraz Steve Englehart praktycznie pocili się niezwykłymi pomysłami. Trwał niebywale kreatywny okres, ale nie szło to w parze z dużymi pieniędzmi. Zresztą, nie ma się czemu dziwić, bo rynek komiksowy funkcjonuje na zasadzie sinusoidy – rozkwit z lat 60., 80. oraz początku 90. można zestawić z upadkiem lat 50., 70, a także EKSTREMALNĄ katastrofą z końcówki XX. wieku.

Powyżej: Na fotografii znajdują się Stan Lee i Jack Kirby (datowana na rok 1965). Jest to jedyna fotografia znajdująca się w książce Seana Howe.

Jim Shooter uratował Marvela przed totalnym chaosem, a jednocześnie „wplątał” go w monumentalne crossovery za sprawą „Tajnych wojen”. Dało się podążyć inną drogą? Uważam, że nie, i bardzo cenię ryzykowną decyzję, jaką podjął ówczesny szef Domu Pomysłów. Jestem wielkim fanem Jima Shootera i tego, jak umiejętnie oraz bezceremonialnie podszedł do swojej pracy. Twórcy za nim nie przepadali, bo zaczął porządkować rozleniwioną zagrodę. To pierwsza osoba, która po latach tłustych zerknęła w końcu w finanse firmy, zauważając, że wydawnictwo leci ostro na twarz i trzeba jak najszybciej wyciągnąć je z dołka. Crossovery do dziś wprowadzają chaos oraz krzyżują plany scenarzystów, których tytuły wplatane są w opowieści innych twórców, ale nadal zarabiają wielkie pieniądze – takie jest prawo rynku. A Shooter jako pierwszy dostrzegł stojące za tym pieniądze. Można na niego narzekać, śmiać się z tego, że rozmienił komiksy na pokraczne zabawki, ale wydawnictwo nie jest firmą działającą pro bono i musi na siebie zarabiać, a bez ingerencji Shootera, moglibyśmy dzisiaj tylko wspominać taką firmę jak MARVEL.

135


136

p o d

o k ł a d k ą

Po lewej: Okładka anglojęzycznego wydania książki Seana Howe „Niezwykła ...”

Howe kończy swoją książkę nieco patetycznie, stwierdzając, że „Ich (bohaterów MARVELA - przypis red.) heroiczne przygody nigdy nie dobiegną końca”. Można się z tym stwierdzeniem zgodzić? Jasne, jak już wcześniej wspominałem, uniwersum Marvela to współczesna mitologia. Bohaterowie mogą zmieniać na chwilę kostiumy, ale zawsze dopasują się do współczesności. Prawdziwa moc tych postaci nie tkwi w serum superżołnierza, radioaktywnym pająku czy mutacji, a w ich uniwersalności. Zresztą, o sile tego schematu – który funkcjonuje w kulturze od zarania dziejów – Joseph Campbell napisał całą „Potęgę mitu”.

Jednak Howe nie określa jasno medium komiksowego jako nośnika tych opowieści. Komiksy superbohaterskie zostaną zastąpione na dobre filmami superbohaterskimi? Rynek komiksowego mainstreamu załamuje się co paręnaście lat, ale i tak zawsze podnosi się jak feniks z popiołów. Jeśli komiksy superbohaterskie z Marvela wytrzymały śmieszne rządy Boba Harrasa i bankructwo, to wytrzymają wszystko. Filmy funkcjonują na innej płaszczyźnie, ściągają do kin w dużej mierze „niedzielnych” widzów, którzy komiksów najczęściej nie czytują, i operują całkiem innymi, kosmicznymi sumami. Opowieści obrazkowe w obecnych czasach są do nich jedynie dodatkiem, a nie integralną częścią. Minęły już czasy kosmicznych słupków sprzedaży z początku lat 90., gdy pojawiły się takie tytuły, jak „X-Men” Cleremonta\Lee, „Spider-Man” McFarlane’a czy „X-Force” Liefelda. Jednak ich popularność utrzymuje się na stałym poziomie, który pozwala na niezagrożoną egzystencję

– szczególnie, że potrafią dostosować się do ery cyfryzacji oraz idą w parze z nowymi technologiami. Dlatego nie wieściłbym zastępowania oryginałów ich wysokobudżetowymi adaptacjami. Zresztą oba media bardzo dobrze się uzupełniają. Oczywiście nie ma co porównywać finansów, ponieważ zyski z komiksów to kropla w morzu dla Disneya, ale nadal są dobrym miejscem, aby kontynuować przygody bohaterów znanych z dużego ekranu - szczególnie, że opowieści obrazkowe całkiem umiejętnie przenoszą pewne elementy z filmów do kanonu komiksowego, nieustannie go odświeżając. A komiksy odwdzięczają się nowymi fabułami, gotowymi do ekranizacji – przecież gdyby kilka lat temu Brubaker nie napisał „Winter Soldiera”, to dzisiaj nie czekalibyśmy na Kapitana Amerykę w konwencji filmu szpiegowskiego. Dziękuję za rozmowę.

W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU SQN za egzemplarz recenzencki książki Seana Howe „Niezwykła historia Marvel Comics” (2013), dzięki której nie powstałby niniejszy wywiad.

Zródło ilustracji: WWW.WSQN.PL


p o d

137

o k ł a d k ą

kuba


138

p o d

o k ł a d k ą

Pod Okładką, czyli jakie komiksy najbardziej nam się podobały w 2013 Redakcja Pod okładką poleca

U

biegły rok był rokiem „na bogato”. Chyba nawet najwięksi komiksowi optymiści nie spodziewali się ujrzeć na naszym rynku tylu premier, uczestniczyć w tylu ekscytujących wydarzeniach i przeczytać tylu doskonałych komiksów. Początek roku to zazwyczaj czas podsumować i rozliczeń. Również i my korzystamy z tego okresu, aby przedstawić komiksy, które najbardziej nam się podobały. Nie jest to jednak podsumowanie w stylu: najlepsze. Siłą komiksów, jak i pewnie każdego medium, jest ich różnorodność tematyczna i stylistyczna. Mamy nadzieję, że siłą naszej wyliczanki jest właśnie różnorodność chociażby naszych gustów. Pod uwagę braliśmy tylko komiksy premierowe i tylko te, które ukazały się na polskim rynku. Stąd nieobecność chociażby „Strażników” czy „Sagi o Mrocznej Phoenix”.

„Batman: Trybunał Sów” Scott, Snyder, Greg Capullo EGMONT

Komiks otwierający w naszym kraju bardzo znaczącą linię wydawniczą – Nowe DC Comics, czyli zrestartowane uniwersum DC (DC New 52), która okazała się sporym sukcesemkomercyjnym za oceanem. Scott Snyder i Greg Capullo przedstawili świetną historię, zagłębiając się w przeszłość rodziny Wayne‘ów, i nadali nowe szlify mitologii Mrocznego Rycerza, którą w ostatnich latach opiekował się szkocki scenarzysta Grant Morrison. Jak się okazało, tom ten oraz jego kontynuacja („Miasto Sów”) odniosły wielki sukcesem również w naszym kraju, osiągając dwa topowe miejsca na liście komiksowych bestsellerów roku 2013 (zestawienie najchętniej kupowanych komiksów w Sklepie Gildia). EGMONT idzie za ciosem – kolejne serie z DC Comics są w przygotowaniu, ale bez wątpienia motorem napędowym całej linii jest właśnie Batman i jego najnowsze przygody. Filip Fiuk


p o d

o k ł a d k ą

„Batman: Długie Halloween” Jeph Loeb, Tim Sale MUCHA COMICS

EGMONT, który specjalizuje się w publikacjach komiksów z mścicielem z Gotham w naszym kraju, niechętnie podchodził do wydania tego kultowego albumu, pomimo wielu próśb ze strony fanów i czytelników. Wreszcie duński edytor MUCHA COMICS wziął sprawy w swoje ręce i oto tej jesieni zawitał do Polski jeden z najbardziej znaczących komiksów o Batmanie ostatnich dekad – „Długie Halloween” duetu Jeph Loeb – Tim Sale. Lektura tegoż albumu to istna uczta dla fanów Gacka i kryminalnych zagadek oraz mafijno-gangsterskich klimatów rodem z „Ojca Chrzestnego” Coppoli. Każdy szanujący się fan komiksu zza oceanu oraz wielbiciel Mrocznego Rycerza powinien zasilić swoją kolekcję tymże dziełem i oczekiwać kontynuacji („Dark Victory”), która już na jesieni tego roku pojawi się w Polsce. Filip Fiuk

„Kick-Ass”

Mark Millar, John Romita Jr. MUCHA COMICS Fani Marvela w Polsce powodów do narzekań w ubiegłym roku mieć nie mogli. Obok znanej wszystkim kolekcji komiksów wydawanej przez HACHETTE duńska MUCHA uraczyła ich istną krwawą jatką z masą superbohaterskich odniesień, której autorami są szkocki scenarzysta Mark Millar oraz znakomity komiksowy artysta-rzemieślnik John Romita Jr. Polscy fani mogli już podziwiać dwójkę bohaterów (Kick-Assa i Hit-Girl) na kinowym ekranie, teraz mogą skonfrontować filmową adaptację z komiksowym pierwowzorem (co również tyczy się kontynuacji, która w ubiegłym roku zawitała do kin oraz sklepów komiksowych w naszym kraju). Millar tym komiksem udowadnia, że należy do czołówki współczesnych twórców komiksu mainstreamowego, lektura sprawia wiele przyjemności i choć jest bardzo krwawa i brutalna, to zawiera mnóstwo humoru. Prawdziwa frajda nie tylko dla fanów Lobo i publikowanych z nim komiksów za czasów TM-SEMIC. Filip Fiuk

139


140

p o d

o k ł a d k ą

„Daredevil: Odrodzony”

Frank Miller, David Mazzucchelli HACHETTE To bez wątpienia najlepszy album dotychczas wydany w ramach WKKM od wydawnictwa HACHETTE. W zasadzie można powiedzieć, że cała inicjatywa odniosła sukces w naszym kraju, kolekcja dobrze się przyjęła, lecz nie zmienia to faktu, że spora część pozycji prezentuje poziom średni. Mimo to myślę, że każdego fana komiksu superhero cieszy fakt, że wreszcie można kupić ulubione komiksy w kiosku. „Daredevil: Odrodzony” to bardzo dobra historia, w której ponownie krzyżują się losy niewidomego bohatera z bossem przestępczego świata Nowego Yorku – Kingpinem („Ważniakiem”). Całość została okraszona świetnymi, realistycznymi rysunkami Davida Mazzucchelliego, które przywołują w pamięci inny jego komiks ze scenariuszem Millera – „Batman: Rok Pierwszy”. Kolejny znaczący komiks Franka Millera pojawił się w naszym kraju – czekamy na pozostałe jego dokonania. Filip Fiuk

,,Noe. Za niegodziwość ludzi” Darren Aronofsky, Niko Henrichon SINE QUA NON

Na nowo zapisane dzieje Noego i rodzaju ludzkiego w czasach Potopu. Zaskakująco niezwykłe ujęcie znanej nam biblijnej historii, a zarazem uniwersalna opowieść o przeznaczeniu, miłości i poświęceniu. Wszystko to mistrzowsko zilustrowane ręką Niko Henrichona. Anna Wiśniewska


p o d

o k ł a d k ą

,,Wieże Bois-Maury: Babette”

Hermann WYDAWNICTWO KOMIKSOWE

Pierwszy tom niezwykle popularnego cyklu o Aymarze Bois-Maury, autorstwa Hermanna. Komiks opowiadający dzieje rycerza bez majątku, przemierzającego gościńce średniowiecznej Europy. Monumentalny i zarazem niezwykle barwny fresk historyczny, opisujący życie codzienne i mentalność ludzi średniowiecza. Barwna galeria postaci, niezwykłe przygody, miłość i zemsta, zaklęte w kadrach przypominających obrazy Bruegla. Anna Wiśniewska

„Zaduszki”

Rutu Modan KULTURA GNIEWU Choć Rutu Modan obniżyła trochę poprzeczkę po znakomitych „Ranach wylotowych”, to jednak jej nowy album „Zaduszki” zasłużenie powinien otrzymać tytuł jednego z najważniejszych komiksów roku 2013. W swojej najnowszej opowieści miejscem akcji, a zarazem przestrzenią odkrywania rodzinnych tajemnic, autorka uczyniła Warszawę. Mimo zmiany krajobrazu Modan konsekwentnie idzie wytyczoną przez siebie ścieżką – czyli ponownie opowiada nam o narodowej i rodzinnej tożsamości, korzystając przy tym z wypracowanej od lat formy. Jej klasyczna technika rysunku (tzw. linge claire, w której świetnie celował Hergé) to w zasadzie już znak rozpoznawczy izraelskiej rysowniczki. Dodać należy jeszcze do tego umiejętne i oryginalne połączenie prostej warstwy graficznej, cechującej się stonowaną paletą barw, z niosącą wiele znaczeń językową stroną opowiadanej historii i mamy nietuzinkowy i jedyny w swoim rodzaju komiks. Jak zawsze liczy się tu każdy szczegół, każde słowo, a nawet chwile ciszy, z których budzą się długo tłamszone uczucia i wydawałoby się dawno już zabliźnione rany bohaterów. I właśnie ta emocjonalna wielowymiarowość jest wielką siłą opowieści Modan! Sy

141


142

p o d

o k ł a d k ą

„Kick-Ass 2”

Mark Millar, John Romita Jr. MUCHA COMICS Wydawnictwo MUCHA COMICS zrobiło mi na koniec ubiegłego roku niesamowitą niespodziankę, wydając kontynuację świetnego „Kick-Assa”. Druga część bije swego poprzednika na głowę. Historia została lepiej rozpisana. Widzimy jak główni bohaterowie ewoluują, stają sie dojrzalsi. Dla fanów krwawej jatki i morza krwi to prawdziwa uczta. Trup ścieli się gęsto, a krew niemal wypływa z kart komiksu. Humor i akcja na najwyższym poziomie. No i ta niesamowita, agresywniejsza i bardziej zdeterminowana niż w części pierwszej Hit-Girl, która po prostu kradnie całą historię dla siebie. Gorąco polecam. Adam Blicharski

„Vincent i Van Gogh” Gradimir Smudja TIMOF I CISI WSPÓLNICY

Już sam tytuł sugeruje niespodziankę. Dzieło Gradimira Smudjy jest cudowne i zaskakujące. Odejście od standardowej „biografii wielkiego artysty” sprawia, że dostajemy album, od którego nie można oderwać oczu. Co przecież nie może dziwić, w końcu to sto stron cudownych malarskich perełek, pełnych odniesień do dziewiętnastowiecznej sztuki. Ale równie ciekawy jest scenariusz obu albumów, które znalazły się w polskim wydaniu „Vincenta i Van Gogha”. Głowni bohaterowie po pewnym znaczącym dla ich życia wydarzeniu muszą nauczyć się żyć w symbiozie, co okazuje się szaleńczo trudne do wykonania. A wszystko to podszyte czarnym i gorzkim humorem. Wspaniała opowieść pełna niezatartego piękna. Van Gogh nigdy nie miał się lepiej! Dawid Śmigielski


p o d

o k ł a d k ą

„566 Kadrów” Denis Wojda WAB

Denis Wojda za pomocą 566 kadrów opowiedział historię swojej rodziny, poczynając od czasów Carskiej Rosji a kończąc na swoich narodzinach. Z wykorzystaniem grubego czarnego konturu i dwóch kolorów (bieli i błękitu) stworzył komiks niezwykle nastrojowy. Pełen nostalgii, smutku, nadziei i szczęścia. Ze wszystkich kadrów biją najprawdziwsze emocje. Misternie wykonana układanka zachwyci każdego czytelnika. Nic dziwnego, że anglojęzyczne wydawnictwo (BORDERLINE PRESS) sięgnęło po komiks Wojdy. Śmiem twierdzić, że stworzył on „polskie Persepolis”. Dawid Śmigielski

„Fotograf”

Emmanuel Guibert, Didier Lefèvre WYDAWNICTWO KOMIKSOWE Znakomity mariaż komiksu i fotografii. Rok 1986. Fotograf Didier Lefèvre udaje się na misję fotograficzną do ogarniętego wojną Afganistanu. Wraz z zespołem Lekarzy „Bez Granic” wędruje przez ogromne połacie kraju, który pozostawi na nim piętno do końca życia. Ogromne przestrzenie, uchwycone za pomocą niewielkiego aparatu, zachwycają swoim pięknem i surowością. A wojna? Owszem jest, ale jej świadkami są jedynie jej ofiary. Sam Lefèvre obserwuje tylko tragiczne skutki postrzałów, bombardowań, min pułapek… Wojna, której nie słychać, ani i nie widać, to najgorsza wojna. Dzieło Wybitne. Dawid Śmigielski

143


144

p o d

o k ł a d k ą

„Strefa bezpieczeństwa Goražde” Joe Sacco MROJA PRESS

Chociaż może nie jest to komiks, który mnie najbardziej z wszystkich nowości oczarował, to na pewno traktuję go jako najważniejsze wydawnictwo komiksowe na polskim rynku w minionym roku. Joe Sacco jest jednym z najbardziej znanych i najlepszych przedstawicieli reportażu w komiksie – i jeśli jest się fanem tego gatunku, to można było dość dotkliwie odczuć w Polsce brak któregokolwiek z jego albumów. „Strefa bezpieczeństwa” to świetna pozycja, wnikliwa i rzetelnie opowiadająca o wydarzeniach w Goražde, a przede wszystkim szczerze i z uczuciem portretująca zwykłych ludzi uwikłanych w dramat wojny. Cieszę się, że Sacco wreszcie pojawił się na naszym rynku, a zapowiedź wydania w 2014 roku jego „Palestyny” daje mi nadzieję, że zagości u nas już na stałe. Anna Krztoń

„Maczużnik”

Michał Rzecznik, Daniel Gutowski CENTRALA Historia napisana przez Michała Rzecznika i zilustrowana przez Daniela Gutowskiego jest jedną z najdojrzalszych pozycji komiksowych na naszym rynku. Bohaterami „Maczużnika” są członkowie rodziny, którą zżera „rak” codzienności. Trawieni przez konwencje społeczne są zmuszani do przekraczania granic norm moralnych. Członkowie grupy artystycznej „Maszin” posługują się wieloma konwencjami, wobec których komiks jest swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa. Opowiadają oni historię pełną filmowego mroku, teatralnej melancholii i poetyckiego szaleństwa. Historia została zilustrowana przez Daniela Gutowskiego w sposób nowatorski, aczkolwiek oszczędny i adekwatny do klaustrofobicznej historii Rzecznika. Komiks opatrzono oryginalnymi dodatkami (liścikami itd.), czyniąc „Maczużnika” pozycją unikatową, jak i swego rodzaju ukłonem stronę kina moralnego niepokoju. Nie znam innej historii komiksowej, która w tak dramatyczny sposób pokazuje „pranie brudów” rodzinnych w M-3! Jacek Seweryn Podgórski


p o d

o k ł a d k ą

„Liga Niezwykłych Dżentelmenów - Czarne akta” Alan Moore, Kevin O’Neill EGMONT

Wydanie kolejnego tomu „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” Alana Moora i Kevina O’Neilla było zgoła sensacyjną wiadomością w 2013 roku. A gdy dodam, że są to słynne „Czarne Akta”, to nie trzeba nic mówić, jedynie wpaść w zachwyt. Kolejny tom będący swego rodzaju preludium do trzeciego cyklu („Stulecia: 1910, 1969, 2009”) przygód agentów Jej Królewskiej Mości przenosi czytelnika do lat 50. XX wieku, gdzie pozostali przy życiu członkowie „Grupy Murray’a” starają się odszukać i wykraść osławione „Czarne Akta”. Mowa tutaj o dokumentach zawierających skrywane dotąd informacje na temat dawnych członków Ligi, ich życia i losów. Nie byłoby nic niezwykłego w tej dość prostej historii, gdyby nie kontekst, w jakim osadza Moore swoich bohaterów. Ostatecznie całości dopełnia „ostra” oprawa graficzna O’Neilla. Mamy tutaj do czynienia z szpiegowska intrygą pełną odniesień do postaci obecnych w literaturze i kulturze popularnej. Wszystko w myśl zasady, że wszędzie należy szukać „podwójnego dna”. Pikanterii dodaje fakt, że całość wydania została zgodnie z oryginałem wydrukowana w technice 3D (od połowy tomu należy korzystać tylko i wyłącznie z dołączonych okularów 3D). „Czarne akta” oferują znacznie więcej, niż prezentowane dotąd komiksy. Zmuszają do zajrzenia w świat literatury, odsłaniają potencjał i głębię komiksu jako nowatorskiego środka przekazu, a to wszystko w bardzo atrakcyjnej oprawie wizualnej. Jak na maga przystało, Moore łże i oczarowuje! Jacek Seweryn Podgórski

„Czerwony Pingwin musi umrzeć cz. 1” Michał „Śledziu” Śledziński KULTURA GNIEWU

Kolejny komiks Śledzińskiego był długo wyczekiwany. Mimo wielu głosów krytykujących fabułę (a raczej jej brak), to uważam „Pingwina” za warty lektury albumik. Po pierwsze, jest to wizualny krok do przodu – historia kapitana Budo została z zilustrowana praktycznie bez użycia czarnych konturów, autor za to śmiało operował piękną paletą barwa rodem z najlepszych komiksów duetu Tamburini i Liberatore (czyt. pantone). Zresztą nie tylko kolor jest atutem, można zauważyć nowatorski układ kadrów itd. Warsztat artysty ewoluuje w całkiem innym interesującym kierunku. Uczta dla oczu! Po drugie, mimo że historia jest krótka to widać potencjał, pewien zalążek nawet całego uniwersum, poprzeplatanego mnóstwem oryginalnych i zwariowanych (jak na „Śledzia” przystało) kreatur. Widać wyraźnie, że Śledziński w „Pingwinie” składa ukłon w stronę popkultury, konsolowych nawalanek i tzw. geekculture. Lektura „Pingwina” przepełnia mnie optymizmem – jest to dobry kierunek. Jacek Seweryn Podgórski

145


146

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com


p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com

147


148

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com


p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com

149


150

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com


p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com

151


152

p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com


p o d

o k Ĺ‚ a d k Ä…

anna.krzton.com

153


154

p o d

o k ł a d k ą

Profanka w galerii

komiksu

Fot. Adrianna Sołtysiak / Tekst: Jacek Seweryn Podgórski

N

a wernisażu „ArtKomiks. Komiks Amerykański i nie tylko”, Galerii „Cheap East”, CK Zamek w Poznaniu, dnia 30. października poprzedniego roku „gościli” tacy artyści jak: Andy MacDonald, Steve Scott (ołówek), Bob Petrecca (tusz), Rick Leonardi (ołówek), Al Williamson (tusz), Jackson Guice (ołówek), Denis Rodier (tusz), George Wildman, Christopher Cook (ołówek), Robert Pope (ołówek), Rod Whigham (ołówek), Pam Eklund (tusz), Kieron Dwyer (ołówek i tusz), Tom Sutton (ołówek), Ricardo Villagran (tusz), Philip Moy, Jeff Albrecht (tusz), Mike DeCarlo (tusz), Ig Guara, J.P. Mayer, Colin MacNeil, John Higgins, Simon Harrison, Paul Marshall, John Dennis (ołówek), Dave Johnson (ołówek), Ande Parks (tusz), Gene Espy, Rick Leonardi (ołówek), Mike Perkins (tusz), Sal Velluto (ołówek), Mark McKenna (tusz), Ken Branch (tusz), Eduardo Pansica (ołówek), Mariah Benes (tusz), Rod Whigham (ołówek), Enrique Villagran (tusz), Diego Bernard (ołówek), Fred Benes (tusz). Plansze prezentowane w „Cheap East” pochodziły z takich tytułów komiksowych jak: „The Terminator: 1984”, „Batman Confidential”, „Spider-Man 2099 Meets Spider-Man”, „Action Comics”, „Looney Tunes”, „Cartoon Network Block Party”, „The Punisher”, „Power Company”, „Star Trek”, „Men in Black”, „Blue Beetle”, „Warhammer Monthly” (niesamowity tusz), „Captain Britain and MI13”, „Superman Family”, „The Flintstones and the Jetsons”, „2000AD”, „Hellblazer, „Wonder Woman”, „Catwoman (jedyny wyjątek - pin-up!), „Green Lantern vs Aliens” (gigantyczny podwójny splash), „Firebrand”, „Deathstroke”, „Punisher 2099”, „Witchblade” (piękny podwojny splash). Wśród wydawców można było się dopatrzyć plansz z tytulów DC COMICS i MARVEL COMICS, ale znalazły się także „skarby” z DARK HORSE COMICS, BLACK LIBRARY, GAMES WORKSHOP, VERTIGO I IMAGE COMICS.


p o d

Powyżej (od lewej): „Spider-Man 2099 Meets Spider-Man” #1, s. 1 (title splash) Rick Leonardi (ołówek), Al Williamson (tusz) Rozmiar planszy: 28 x 43 cm MARVEL COMICS 1995 „Punisher 2099, Agent od SHIELD” #30, s. 2-3 Rod Whigham (ołówek), Enrique Villagran (tusz) Rozmiar planszy: 54 x 43,5 cm MARVEL COMICS 1995 „The Punisher” #102, s. 14 Rod Whigham (ołówek), Pam Eklund (tusz) Rozmiar planszy: 28 x 43 cm MARVEL COMICS 1995

o k ł a d k ą

155


156

p o d

o k ł a d k ą

Powyżej: „Witchblade” #161, s. 8-9 Diego Bernard (ołówek), Fred Benes (tusz) Rozmiar planszy: 44 x 55,5 cm IMAGE COMICS 2012

Po prawej: „2000AD”, „Bradley. Yearbook”, s 33 Simon Harrison (akwarela) Rozmiar planszy: 32,5 x 45 cm FLEETWAY/REBELLION 1994


p o d

Powyżej: „Catwoman” Pin-up Gene Espy (tusz) Rozmiar planszy: 30 x 47 cm 2013

o k ł a d k ą

157


158

p o d

o k ł a d k ą

Powyżej: „Batman Confidential” #49, s. 15 Steve Scott (ołówek), Bob Petrecca (tusz) Rozmiar planszy: 29 x 43 cm DC COMICS 2010


p o d

Powyżej: „Cartoon Network Block Party” Vol.1 #41, s. 4 Christopher Cook (ołówek), Mike DeCarlo (tusz) Rozmiar planszy: 29 x 43 cm DC COMICS 2008

o k ł a d k ą

Poniżej: „Hellblazer” #134 (title splash, fragment) John Higgins Rozmiar planszy: 28 x 43 cm VERTIGO, DC COMICS 1999

159


160

p o d

o k ł a d k ą

Powyżej: „Warhammer Monthly” #59, s. 7 Colin MacNeil (tusz) Rozmiar planszy: 30 x 42 cm BLACK LIBRARY, GAMES WORKSHOP 2002


p o d

o k ł a d k ą

161

Powyżej: Część kolekcji ArtKomiks w calej okazałości Poniżej: Kolejne plansze prezentowane w galerii „Cheap East”. Każda plansza posiadała własny QR kod, który po zeskanowaniu (np. smartfonem) umożliwiał uzyskanie szczegółowych informacji o technice wykonania planszy, artyście i pochodzeniu (komiksie). A przede wszsytkim można było zobaczyć plansze w kolorze!


162

p o d

o k ł a d k ą

Krucjata

(nie)ocenzurowana Joanna Wiśniewska

„Krucjata, Tom 1: Simon Dja” Jean Dufaux, Philippe Xavier Wydawnictwo Komiksowe 2013

D

awno, dawno temu chrześcijańska armia rycerzy, za wezwaniem papieża, wyruszyła do Ziemi Świętej, by wyzwolić Jerozolimę z rąk niewiernych. Ludzie ci potrafili zabijać w imię wiary i ginąć również w imię wiary. O tych, którzy wybrali drogę miecza, opowiada najnowszy komiks pt. ,,Krucjata” (WYDAWNICTWO KOMIKSOWE 2013) autorstwa Jeana Dufaux, stworzony we współpracy z rysownikiem Philippem Xavierem. Jest to niestandardowa próba ujęcia zjawiska krucjat, a właściwie jednej, ominiętej w podręcznikach historii. Bohaterem swego cyklu o zdobywaniu Jerozolimy czyni autor Waltera z Flandrii, krzyżowca i zięcia możnego Grzegorza z Arcos. Walter opowiada się przeciwko atakowi na Święte Miasto, co przysparza mu wrogów, wśród których jest potężny diuk Tarentu, a także… własna żona. Historia rodem z greckiej tragedii rozgrywa się w otoczeniu piasków pustyni i oliwnych wzgórz Ziemi Świętej. Towarzyszymy bohaterom w namiotach krzyżowców, pałacach baronów i sułtańskich komnatach. Poznajemy rycerzy, damy, dwory królewskie, i kulisy polityki. A wszystkiemu przygląda się tajemniczy Qua’dja, którego chrześcijanie nazywają diabłem... Epoka średniowiecza, mroczna i przepełniona religijnością, stanowi ważną inspirację dla twórców. Być może sięga się po nią tak często, bo wciąż mimo naszych najlepszych chęci jest pełna białych plam. Stosunkowo dobrze opisane i znane


p o d

polskiemu czytelnikowi zagadnienie krucjat (znakomite dzieło na ten temat to ,,Dzieje wypraw krzyżowych”, S. Runcimana, Warszawa 1987) wykorzystuje Dufaux, tworząc własną, alternatywną wyprawę krzyżową, która ma miejsce gdzieś pomiędzy pierwszą (1096–1099) a czwartą krucjatą (1202–1204). Ta ,,pielgrzymka wojskowa”, jak ironicznie i trafnie określa ją autor, jest luźno powiązana z autentycznymi wyprawami, ponieważ postacie nie są historyczne. Nie zmienia to jednak faktu, że inspiracją były zapewne prawdziwe dzieje krzyżowców, takich jak choćby Ryszard Lwie Serce, a za wzór postaci sułtana Abdul Razima posłużył muzułmański władca Saladyn. Tyle, jeśli chodzi o historię. Tym, co interesuje w komiksie najbardziej, jest wartka akcja i bohaterowie, którzy reprezentują różne ideały. Mamy tu odwieczny dualizm: dobro i zło – dosłownie i w przenośni. Mądry i szlachetny rycerz Walter z Flandrii, jest wzorem człowieka roztropnego i miłującego pokój. Niewierni nie są dla niego tylko wrogami, a Ziemia Święta potrzebuje silnego przywódcy, który zaprowadzi dobrobyt. W opozycji do Waltera staje Robert z Tarentu, rzutki i gwałtowny możnowładca, dążący do walki zbrojnej i rozpoczęcia nowej wojny. Sylwetki tych dwóch mężczyzn przedstawia doskonale scenarzysta, czyniąc z nich żywe postacie, niepozbawione jednak skaz. Zarówno Walter, jak i Robert kochają bowiem niewłaściwą kobietę, swoistą femme fatale średniowiecznej Palestyny. Miłość i nienawiść są tu mocne i ostre jak podmuchy morderczego wiatru z pustyni – Simoun Dja. Krzyżowcy z podręczników

o k ł a d k ą

historii stają się zaś ludźmi, a nie tylko bezosobowymi wojownikami w zbrojach, gotowymi umrzeć za wiarę w palącym słońcu. Tę magiczną opowieść ilustrują wspaniałe rysunki autorstwa Philippa Xaviera, ożywione wyczuciem koloru JeanJacquesa Chagnauda. Kreska jest wyrazista i ostra, taka sama jak postacie bohaterów. W doskonale ukazanej scenie bitwy i spotkania z wichrem armii krzyżowców mocna i wyraźna kreska Xaviera zmienia się jednak w miliard drobnych linii tworzących mordercze obłoki piasku. Sceny bitewne ukazują najpełniej biegłość rysownika w tworzeniu nastroju i oddawaniu zmian przyrody. Tym, co urzeka w podejściu Xaviera do tematu, jest dbałość o detale. Niuanse decydują tu o finalnym wyglądzie komiksu. Uważny czytelnik może pozachwycać się delikatnymi i skomplikowanymi szczegółami architektury odtwarzającej pałace krzyżowców, które są połączeniem obu kultur – Wschodu i Zachodu. Nie tylko monumentalna architektura, ale i stroje bohaterów, elementy uzbrojenia czy przedmioty codziennego użytku mają swój niepowtarzalny wygląd będący fuzją świata chrześcijańskiego i muzułmańskiego, w unikalnym wydaniu Philippe’a Xaviera. Nie sposób nie docenić pomysłowości i elegancji strojów Eleonory d’Arcos, w których każdy klejnot jest na swoim miejscu, czy nie przypatrzeć się sprzętom w komnacie Syrii. Bogaty świat orientu podkreślają nasycone barwy kadrów. Intensywne żółć, ochra, czerwień i błękit doskonale oddają klimat suchej pustyni i bezchmurnego nieba.

163


164

p o d

o k ł a d k ą


p o d

Jaskrawy karmin, indygo, żółć i pomarańcz podkreślają ubiory, sztandary i wnętrza zamków naszych krzyżowców. Niemal czujemy zapachy i smaki. Jesteśmy w tej opowieści. A o to przecież chodziło.

o k ł a d k ą

W imieniu redakcji dziękuję WYDAWNICTWU KOMIKSOWEMU za egzemplarz recenzencki.

Na koniec – nie wiadomo, czy konieczny, niejako zamiast posłowia – krótki przewodnik po krucjatach opracowany przez autora scenariusza. Dla tych, którzy gubią się w liczbie i celu krucjat, może być pomocą, ale nie pozwala zrozumieć wszystkich zawiłości epoki wypraw krzyżowych. Niestety nie wnosi też wiele w zrozumienie komiksu. Jak już bowiem wspomniano, ,,Krucjata” jest tylko osnuta na kilku zapewne oryginalnych wydarzeniach. Pokazuje nam to jednak stopień zafascynowania autora tematem, po uważnej lekturze dochodzimy do wniosku, że krucjaty nic w rzeczywistości nie przyniosły. Warto się jednak z tym tekstem zapoznać dla gorzkiej prawdy, którą stwierdza Dufaux: „nie jesteśmy tak czyści jak chcielibyśmy być, a patrząc w lustro zawsze widzimy tylko to co chcemy zobaczyć.” Dufaux doskonale pokazuje nam w swym dziele, że poza wiarą i religijnymi przekonaniami równie wielką rolę w podejmowaniu decyzji, w tworzeniu nawet wielkiej historii, biorą udział żądza władzy i bogactwa. I paradoksalnie wiara oraz umiłowanie pokoju przegrywają w starciu z równie mocnym fanatyzmem. Jakże często mylimy je ze sobą. Ta nieco przygnębiająca diagnoza jest niestety nadal aktualna, a w historii zapomnianej krucjaty Dufaux możemy odnaleźć echo wielu konfliktów zbrojnych.

Zródło ilustracji: WWW.WYDAWNICTWOKOMIKSOWE.PL

165


166

p o d

o k ł a d k ą

Pod słońcem Portugalii Szymon Gumienik „Portugalia” Cyril Pedrosa Timof i cisi wspólnicy 2013

P

rawda stara jak świat – aby uporać się czy to z zalęgłymi w duszy demonami, czy twórczą niemocą, czy też zwykłą, codzienną „trudną sprawą”, trzeba po prostu wyjechać i zmienić otoczenie, w którym będzie można spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy, z większym dystansem i z całkowicie odmiennego punktu odniesienia. To prawda stara i zużyta jak świat. Ale czasami właśnie takie zużyte motywy najlepiej się sprawdzają w klasycznych i dobrze opowiedzianych historiach. Tak jest właśnie z „Portugalią”, w której Cyril Pedrosa przedstawił nam zapadającą w pamięć historię młodego człowieka i jego trafnych oraz tych nienajlepszych życiowych wyborów. Fabuła. W większości przypadków najważniejsza składowa utworu. W „Portugalii” zaś to dosłownie i w przenośni historia z życia wzięta (sic!). Mamy tu – bliskie sytuacjom z rzeczywistości Cyrila Pedrosy – dzieje Simona Muchata oraz ograny i starty już przez wieki (zapowiedziany we wstępie) motyw podróży – zarówno tej sentymentalnej, jak i czysto poznawczej (bo na kanapie w kapciach raczej nikt nie dowie się o sobie zbyt wiele). Podróż w „Portugalii” obok poznania siebie służy też głównemu bohaterowi do odnowienia – zagubionych gdzieś po drodze – więzi z rodziną. Te rodzinne portrety, obrazy zagmatwanych relacji Simona z ojcem, kuzynami, wujkami itd. to jeden z mocniejszych atutów portugalskiej historii. Pedrosie udało się tu bardzo celnie odmalować nasze codzienne zmagania


p o d

o k ł a d k ą

i próby znalezienia wśród najbliższych tej cennej nici porozumienia. Dla Simona jest to o tyle trudne, że sam nie potrafi odnaleźć się w świecie, a dodatkowo cierpi na brak jakiejkolwiek motywacji do działania. Nie pisze, irytuje go otoczenie, niszczy nawet swój długoletni związek. Jest nie tyle zagubiony, co po prostu zobojętniały na wszystko, zawieszony w działaniu, w gąszczu niepodjętych decyzji, z których nie jest jeszcze gotów wyjść. Co w takiej sytuacji zrobić? Panaceum na życiowy marazm może okazać się właśnie podróż „prorodzinna” – najpierw na południe Francji, a następnie do Portugalii – aby spróbować odnaleźć siebie i swoje korzenie, które rosną coraz bardziej w odbywanych przez bohatera rozmowach i snutych, pełnych bliżej nieokreślonej nostalgii, wspomnieniach. Tak w wielkim skrócie można streścić fabułę historii Simona, którą autor podzielił na trzy „nierówne” części – różne zarówno pod względem formy, jak i przekazywanych treści. Razem z Simonem, jego myślami i atmosferą postrzeganego przez niego otoczenia uczestniczymy bowiem w wielkim akcie metamorfozy, i to nie tylko samego bohatera! Rzadko kie-

tego tym bardziej żal, że historia w trzeciej części tak drastycznie i niewłaściwie zmienia nie tylko tor, ale i sam środek lokomocji/wyrazu/formy, wpadając przy tym w koleiny łatwych i jasno rozrysowanych rozwiązań. Można bowiem zapytać, dlaczego gdy bohater odnajduje wreszcie życiową równowagę, dostajemy od razu kadry z ciepłymi barwami oraz ledwo naszkicowane, rozmyte kontury postaci, przedmiotów i krajobrazów, które tworzą jakby jeden wspólny element, absolutną i nieznośną wręcz spójnię przedstawianej rzeczywistości (taki zabieg nudzi już po kilku stronach). To tak jakby autor chciał nam powiedzieć, czy raczej wskazać palcem – patrzcie, jakie to wszystko jest piękne, jasne, radosne, ze sobą połączone. Tak piękne, że nawet otaczający nas świat traci swoją ważność, jawność, dokładność i ostrość (czyt. problemy), a obcy język nie stanowi bariery, jest raczej dźwięcznym i harmonijnym obrazem miejsca, w którym przebywamy i które naturalnie wchłaniamy. To tak jakby ciekawe i warte namysłu były jedynie stany naszego rozedrgania, nieprzystosowania... A przecież wcale tak nie jest.

dy się zdarza, że jesteśmy świadkami równoczesnej transpozycji podmiotu oraz kompozycji/konstrukcji utworu. Ostatnio zrobił coś takiego Joseph Gordon-Levitt w swoim debiucie reżyserskim „Don Jon” (Best Film, 2013). W przypadku „Portugalii” to niestety zarazem wielka zaleta, jak i jej pewna skaza, ponieważ autor w ostatniej części trochę niechcący zmarnował dobrze nastrojony motyw.

Reasumując: z jednej strony, muszę przyznać, jestem pod wrażeniem zastosowanych przez Pedrosę technik i konsekwentnie dopracowanej koncepcji całości, tej swoistej zabawy z „kolorowaniem” treści, z drugiej jednak uważam, może i trochę intuicyjnie, że forma ostatniej części zburzyła nieco tak dobrze skonstruowaną opowieść, i że na koniec – poprzez zastosowanie przez autora właśnie tych ciepłych barw i dość jasnej wymowy – jedynie obniżyła temperaturę całej opowieści. Dla mnie to jedyny zgrzyt „Portugalii”, przez większość pewnie nawet nieuznany. Ostatecznie Cyril Pedrosa stworzył dość lekką w wymowie, niemoralizującą, bezpretensjonalną i zachwycającą wizualnie opowieść o poszukiwaniu siebie i własnej tożsamości. A jest to nie lada sztuka, biorąc pod uwagę podjęty temat – z jednej strony pompatyczny, z drugiej zaś trącący banalnością. Niewielu bowiem potrafi znaleźć w sobie zdrowy dystans nie tylko do otaczającego świata, ale przede wszystkim do samego siebie. Cyril Pedrosa wyszedł z tej historii obronną ręką (a nawet dwiema, i tylko trochę nazbyt spalonymi zbyt ciepłym słońcem Portugalii).

Dwa pierwsze rozdziały komiksu to czas wspomnianego już wyżej zawieszenia i zobojętnienia Simona, który powoli, krok po kroku, układa w sobie otaczający świat. To również miejsce licznych rozmów i unoszącej się nad nimi nostalgii, która dodatkowo – wtórując tematowi/treści historii – oddana jest przez Pedrosę w odcieniach bardzo chłodnych, acz intensywnych, czasem wręcz ciemnych i zgaszonych. Kadry (w większości) są tu tak wyraźne, jak opowiadana historia. Bliskie życia, emocjonalne i pełne eksperymentów z tonacją, oddającą trafnie wszystkie nastroje bohatera. Tylko miejscami kreska jest niedokończona, urwana czy zbyt cienka, żeby była dostrzeżona na pierwszy rzut oka (tu upatruję metaforę wspomnianego zawieszenia głównego bohatera pomiędzy rzeczywistościami – tą ogólną i osobistą). Wszystko jest tu przemyślane i pod każdym względem dopracowane, dla-

Zródło ilustracji: ISSUU.COM/TIMOFICISIWSPOLNICY

167


168

p o d

o k ł a d k ą

Wentyl

bezpieczeństwa Jacek Seweryn Podgórski

„Kick-Ass 2” Mark Millar, John Romita Jr. Mucha Comics 2013

W

ydawnictwo MUCHA COMICS rozpieszcza czytelników komiksów. Pod koniec ostatniego roku opublikowało grube tomiszcze przepełnione ociekającą krwią, nasycone przemocą wizualną, jak i werbalną oraz czarnym humorem. Mowa tutaj o komiksie „Kick-Ass 2” autorstwa duetu Mark Millar – John Romita Jr. Dodatkowo polskie wydanie zostało rozszerzone o historię będącą pomostem między jedynką a sequelem. Zestawienie „Hit-Girl” i „Kick-Ass 2” świetnie się czyta i wciąga tak głęboko, że nie mogę doczekać się kolejnych tomów (a wydawca zapowiedział już kolejne). Mark Millar znany jest w środowisku komiksowym jako swego rodzaju paradoks. Jego sylwetkę można scharakteryzować w kilku słowach: prostoduszny, głęboko wierzący katolik, wiodący spokojny tryb życia. W rzeczywistości jako scenarzysta komiksowy potrafi wstrząsnąć czytelnikiem, a wszystko dzięki doskonałemu warsztatowi pisarskiemu. Jego scenariusze zawsze łamią tematy tabu, poruszają się w sferze moralnych dylematów, bawią się konwencją, nigdy nie łamiąc granic dobrego smaku. Kunszt artystyczny Millara jest porównywalny do prac innego scenarzysty komiksowego nowego pokolenia, mam na myśli Granta Morrisona. Kontrowersje wokół tych dwóch panów od dawna narastają, a kolejne scenariusze spod ich pióra wzbudzają sensację.


p o d

o k ł a d k ą

169


170

p o d

o k ł a d k ą


p o d

o k ł a d k ą

wystarczy nadać sobie ksywkę i nosić kilka gadżetów, żeby być super?), a wszystko to okraszone regularnym mordobiciem i ociekającą posoką (powinno być tak jak w „realu”). Lizewski i reszta ferajny są swego rodzaju karykaturą tego, co robi z komiksem superbohaterskim MARVEL, a raczej, o czym nie chciałby pisać wydawca lub co często cenzuruje.

Autor „Kick-Assa” w swoim bogatym dorobku ma przede wszystkim historie dla wydawnictwa brytyjskiego FLEETWAY (m.in. historie z udziałem Sędziego Dredda i Sama Slade’a aka Robo-Huntera) i amerykańskich potentatów MARVEL i DC/ VERTIGO COMICS (świetne historie napisane w ramach takich tytułów jak „SwampThing” i „Superman”). Należy pamiętać o wyjątkowym tytule, a mianowicie „The Authority” (WILDSTORM COMICS), który przejął Millar po kolejnym mistrzu – Warrenie Ellisie. Gdy w 2004 swoją markę stworzył Millarworld, świat mógł „skosztować” wielu tworów Millara. Na pierwszy ogień poszły komiksy „Wanted” (na podstawie historii został stworzony film, luźno oparty na motywach komiksu, ale z gwiazdorską obsadą), „Superior” i „Nemesis” (komiksy czekają do ekranizacji). Jednym z najbardziej wyróżniających się komiksów linii Millarworld jest „Kick-Ass”, której sequel przyszło mi przeczytać. Historia opowiedziana na łamach „Kick-Assa 2” przez Millara i narysowana przez Romitę Jr. (znakomitego, choć dość charakterystycznego pod względem swego stylu rysownika) rozwija uniwersum swej poprzedniczki. Ukazuje w „przerysowany” sposób rzeczywistość, w której każdy nastolatek mógłby stać się superbohaterem, mając w kieszeni zaledwie 20 $. Tytułowy „Kick-Ass” o polsko brzmiącym nazwisku – David Lizewski, jak i jemu podobni komiksowi pobratymcy aż nad wyraz przypominają znany schemat postaci MARVEL COMICS. Bohaterowie „Kick-Assa” są kwintesencją dość oklepanej maksymy powtarzanej przez Petera Parkera aka Spider-Mana: „Z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność. W kolejnej części mamy do czynienia z głupawą mafią, naiwnymi nastolatkami o niby superzdolnościach (czy

Autorzy „Kick-Assa” pokazują, że nie sztuką jest uszycie lub kupienie stroju i gadżetów, „pranie” każdego, kto popadnie, i zgarnianie oklasków. Grunt to praca zespołowa i tkwienie w swoich postanowieniach. Otóż bohaterowie pierwszej części „Kick-Assa”, czy kolejnych historii, są jak najbardziej ludzcy, nie posiadają żadnych zdolności nadprzyrodzonych, nie ukąsił ich radioaktywny pająk, nie pochodzą z obcej planety ani nie są ofiarami nieszczęśliwego eksperymentu naukowego. Natomiast kierują się wewnętrznym imperatywem czynienia powszechnie przyjętego dobra – chronienia niewinnych i karania przestępców, często kosztem utraty wszelkich moralnych ograniczeń. Z drugiej strony stoją ci, którym standardy etyczne zastąpił ściśle określony cennik. Element zakładania maski w wydaniu Millara jest swego rodzaju „wentylem bezpieczeństwa” dla wszystkich naznaczonych przez życie, skrępowanych kulturą czy znudzonych codziennością (tutaj jak ulał pasuje nemezis Kick-Assa – Red Mist, bogaty i znudzony, a jednocześnie zagubiony nastolatek, posługujący się dość pomieszaną logiką moralną). Te, jak i wiele innych faktów pokazują, w jak interesujący sposób można zbudować fabułę w oparciu o przeciwności i kontrasty. Tom wydany przez MUCHE COMICS czyta się wartko i szybko, są momenty miejscami przynudzające, by następnie zostać wyparte przez sceny pełne śmiechu lub grozy. Wydanie przygotowane przez MUCHĘ zostało jak zwykle profesjonalnie „dostarczone” fanom komiksu. „Kick-Ass 2” to solidne dwie historie wydane w twardej oprawie na wysokiej jakości papierze (nic się nie rozkleja itd.), a tłumaczenie stoi na wysokim poziomie. Jest to kolejny tom do kolekcji, do którego z przyjemnością będzie się wracać. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy, bo mam ochotę na więcej śmiechu i posoki!

W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu MUCHA COMICS za egzemplarz recenzencki.

Zródło ilustracji: WWW.MUCHACOMICS.COM

171


172

t u

b y w a j

Od Nowa, 8-15 marca 2014

KLAMRA PO RAZ 22 12 bardzo zróżnicowanych przedstawień, po raz pierwszy zabrzmi w teatrze słowo Leszka Mądzika, Ewa Wójciak przybędzie w pojedynkę, a Teatr Wierszalin pokaże swą ludowość i metafizykę w zupełnie nowym wydaniu – w dniach 8-15 marca w „Od Nowie” odbędą się XXII Alternatywne Spotkania Teatralne KLAMRA. Spektaklem „Lustro” otworzy je Scena Plastyczna KUL Leszka Mądzika. Tekst jest inspirowany prozą Brunona Schulza, a przede wszystkim jego opowiadaniem „Samotność”. Muzykę do dwudziestego spektaklu Sceny Plastycznej KUL napisał Piotr Klimek, w nim też po raz pierwszy padnie słowo – fragmenty prozy z offu recytuje Jerzy Radziwiłowicz. Leszek Mądzik będzie także gościem specjalnym KLAMRY. Nazajutrz 9 marca, ubiegłoroczni laureaci – wrocławski Teatr Formy, zaprezentuje pantomimę, której scenariusz oparto również na opowiadaniach Schulza. Tym razem na warsztat wzięto tekst „Ulica krokodyli”. Tego dnia zobaczymy na scenie także Arkadiusza Jakubika, który wyjątkowo nie wystąpi ze swoim zespołem Dr. Misio, lecz zaśpiewa w wyreżyserowanym przez siebie spektaklu „Paląc Blanty z UFO” z towarzyszeniem Tymona Tymańskiego i grupy JAZZ OUT. 10 marca na scenach „Od Nowy” wystąpią również dwa zespoły: Sopocki Teatr Tańca w spektaklu „Puste ciało Okazja do malutkiej rozpaczy”, którego bohaterami będą Franz Kafka i Henri Toulouse Lautrec, a po nich Toruńska Grupa Improwizacyjna TERAZ w długiej formie improwizowanej „Pan Pstrong”. Pełni energii członkowie TGI „TERAZ” po raz pierwszy stawią czoła wymagającej publiczności KLAMRY! Nikt dokładnie nie wie, dokąd ją zabiorą, opowiadając 2 zupełnie inne historie zainspirowane słowem, które padnie właśnie od widzów. „Menażeria” mocno trzyma za nich kciuki, także z racji, że z TGI „TERAZ” na scenie pojawi się nasza redakcyjna koleżanka i fotoreporterka Małgorzata Drążek. 11 marca na smaczną „Ucztę”, która może pozostawić po sobie zgagę – i to moralną (!) zapraszają laureaci nagrody publiczności z 2011 roku – Teatr USTA USTA Republika. „Uczta” obśmiewa nieustanną konsumpcję, czyniące z człowie-

ka podlegający ocenie przedmiot castingi i talent shows, znaną doskonale z reklam produktów spożywczych erotyzację języka i handel organami. W oparach absurdu pośmiejemy się szczerze i głośno, ale w końcu śmiech ugrzęźnie nam w ściśniętym gardle… Świetna zabawa czeka także na widzów w dniu kolejnym z PORYWACZAMI CIAŁ w „Partyturach rzeczywistości”, w reżyserii oraz wykonaniu, jak zawsze genialnych, Katarzyny Pawłowskiej i Macieja Adamczyka. Artyści specjalizują się w pokazywaniu współczesności w konwencji groteski. Wychodzą z tego potwory kulturowej papki, będziemy się z nich śmiać, nie pojmując niczego… Czy to znaczy, że ciągle jesteśmy neandertalczykami? Do rzeczywistości wrócimy jednak już tego samego wieczora, oglądając performance sceniczny „Strefa zagrożenia” Krzysztofa Dziemaszkiewicza i Anny Steller. Spektakl powstał z inspiracji sztuką „Zbombardowani” Sary Kane. 13 marca na scenie „Od Nowy” ze spektaklem „Muzg” wystąpi Teatr CHOREA. Przedstawienie dotyczy nowej wyroczni, nadziei i największego fetyszu XXI wieku, jakim staje się mózg. Aktorzy nie będą mówić o umyśle, o duszy, świadomości czy JA – spektakl jest po prostu próbą zapytania o to, co ludzkie w tym wszystkim. W przedostatnim dniu XXII KLAMRY zobaczymy dwa spektakle: Teatr KANA i KREPSKO theatre group pokażą „Hotel Misery de Luxe” a Teatr ME/ST – „Lady Wa-Wa”. Propozycja szczecińskiego Teatru KANA (dwukrotni laureaci nagrody publiczności w 2008 i 2010 roku) i czesko-fińskiej KREPSKO theatre group to narkotyczny mix kolorytu i czeskiego dowcipu. W pokojach do wynajęcia dziać się będą rzeczy zadziwiające i nierealne: kobieta o trzech dolnych kończynach, mężczyzna siedzący na krześle do góry nogami i fascynująca rola Bibianny Chimiak – wszystko to stworzy u widowni zapewne niezwykłe napięcie i atmosferę opiumowych wizji. Z kolei „Lady Wa-Wa” to monodram Magdaleny Engelmajer, w którym aktorka słowem, dźwiękiem oraz sytuacją porusza różne tematy dotyczące kobiecej strony świata. W finale wystąpią stali bywalcy KLAMRY i pierwsi laureaci nagrody publiczności z 2007 roku – Teatr Wierszalin.

W spektaklu nietypowym: „Boskiej komedii” wg Dantego, którą wyreżyserował… Słowak – Jakub Nvota. Nie będzie tak gęsto, jak u Tomaszuka, będzie za to żartobliwie i ironicznie, język Dantego poplącze się z papką medialną, a okultyzm z reality show. Na scenie m.in. jak zwykle znakomici: Katarzyna Sergiej, Rafał Gąsowski i Dariusz Matys – już nie możemy się doczekać! Na zakończenie KLAMRY, po ogłoszeniu werdyktu publiczności, jak przed rokiem, organizatorzy zaplanowali koncert na nowej scenie: 15 marca wystąpi tu duet Paula i Karol, jeden z najbardziej interesujących nowych polskich zespołów alternatywnych. (AS) XXII Alternatywne Spotkania Teatralne KLAMRA 8-15 marca 2014 Akademickie Centrum Kultury i Sztuki „Od Nowa”


t u

b y w a j

CSW, 21 marca - 1 czerwca 2014

ARTYSTA-SADYSTA Kolejny po niedawno zamkniętej już wystawie Epidemic głos w dyskusji na temat roli artysty i jego relacji z odbiorcą. Jak pisze kurator Crimestory Stach Szabłowski, „osią wystawy jest więc konflikt, który tli się za fasadą przyjacielskich gestów”. Polski artysta ma zostać ukazany jako outsider, wróg publiczny, niemalże kryminalista. Wśród prezentowanych kryminalistów m.in.: Marek Raczkowski, Twożywo, Artur Żmijewski. Wernisaż 21 marca o 19:00. (MR) Crimestory 21 marca - 1 czerwca 2014 CSW „Znaki Czasu”

173


a u t o r z y

n u m e r u

W T

I

E

N

T E R A M

174

BARTOSZ ADAMSKI Student filologii polskiej. Interesuje się dramatem modernistycznym (w szczególności twórczością

ADAM BLICHARSKI

Stanisława Wyspiańskiego oraz Jerzego Szaniawskiego). Wielki entuzjasta prozy Wiesława

Urodził się w Jędrzejowie. Czas wolny spędza

Myśliwskiego.

przy dobrej książce lub w sali kinowej, racząc się

MAŁGORZATA BURZYŃSKA

kinem komercyjnym jak i tym niezależnym.

Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też

Pasjonuje się komiksem – głównie DC Comics.

czasem rysuje.

Czasami lubi potańczyć.

MARIA DEK

KOSMICZNY BASTARD

(ur. 1989), absolwentka University of the Arts Obywatel Wszechświata

London. Ilustruje, bazgroli, rysuje – mówi wizualnym językiem.

BARSZCZ BŁASZCZYK

Słychać? Możecie płakać, rzucać bluzgami, śmiać się, ale nie przechodźcie obojętnie. // www.facebook.com/dekillustration

ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr kultury, filozofii z komunikacją społeczną oraz kulturoznawstwa.

DARIUSZ JACEK BEDNARCZYK ur. w Jeleniej Górze. Absolwent Wydz. Prawa

miniaturki prac

i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. Mgr administracji. Dotychczasowe publikacje: „Migotania”, „Kultura Connect Magazine” (Australia), „Inter-”, „Znaj”, „Menażeria”, „Poezja dzisiaj”, „Protokół Kulturalny”, „Galeria” (Częstochowski Magazyn Literacki), „Dworzec Wschodni”, „Jutrzenka” (Pismo Polaków w Mołdawii), „Akant”, „Nestor”, „Kozirynek”.

PIOTR BURATYŃSKI

Tłumaczony na angielski. Rocznik 1987

Marii Dek


a u t o r z y

n u m e r u

RYSZARD DUCZYC fotograf i filmowiec

ŁUKASZ GRAJEWSKI Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie kontynuuje studia polonistyczne na drugim stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor

SZYMON GUMIENIK

kilku publikacji. Interesuje się twórczością

CHAM FILMOWY

Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,

redaguje od 8.00 do 16.00, po godzinach czyta,

Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik

słucha i ogląda, czasem coś napisze.

audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza opis:

francuskich. Zna się nieco na korekcie.

Brak mu ogłady, widocznie nie skończył odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust. Krytyka filmowa prosto z najbardziej intrygującego rynsztoku!

PAMELA CORA GRANATOWSKI

GOSIA HERBA

aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog

(rocznik`85) historyk sztuki, rysownik,

i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu

mieszka i tworzy we Wrocławiu,

muzycznego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty,

miłośniczka formatu GIF

kuriozów i szamy.

www.gosiaherba.pl

FILIP FIUK Rocznik ’86. Absolwent Politechniki Świętokrzyskiej. Wielbiciel komiksów ze świata DC Comics, filmów sci-fi oraz baczny obserwator popkulturowych zjawisk i trendów. Oddany i wierny fan Batmana i jego mitologii, nawet w tak

ZOSIA KOWALSKA

kontrowersyjnym wydaniu jak filmowe wizje pana J. Schumachera. Mieszka gdzieś w południowo-wschodniej Polsce, z dala od wiel-

HANNA GREWLING

komiejskiego zgiełku i wszechobecnego „wyścigu szczurów”. Lokalny patriota, wielbiciel Piwa oraz fan Bayernu Monachium.

Licealistka z całą masą pomysłów na siebie, zakochana w modzie i innych formach sztuki.

urodziła się w 1979 roku et ceatera...

Przyszła projektantka haute couture.

175


176

a u t o r z y

n u m e r u

AGATA KRÓLAK

MACIEJ KRZYŻYŃSKI Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,

(ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki

kolory i kształty.

(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,

http://mcross.carbonmade.com/

BEATA LUDWIN

“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla

konserwator malarstwa. wróciła do rysunku.

firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP

i do siebie.

w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego biennale plakatu w Wilanowie.

ANNA LADORUCKA Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem, gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu

ANNA KRZTOŃ

JUSTYNA KRZYWICKA

komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność, jak i towarzystwo przyjaciół. Do szczęścia

rocznik ‚85, graficzka, ilustratorka, absolwentka

potrzebna jej kawa, książka i święty spokój.

Grafiki na Gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych.

Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka

Na co dzień zajmuje się głównie projektowaniem

i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka

graficznym, ale największą słabość ma do

ASP Katowice. Zajmuje się grafiką

ilustracji i plakatu. Laureatka konkursu COW

wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją.

International Design Festival na Ukrainie,

Kocha podróże, a w przyszłości planuje

uczestniczka 23-ego Międzynarodowego Biennale

zamieszkać w Peru, nosić kolorową czapkę

Plakatu w Wilanowie. Od niedawna w sprzedaży

i paść lamy.

jest zilustrowana przez nią książka ‚Małe cuda Boga’. www.justynakrzywicka.pl

MICHAŁ KOWALSKI Video – Lubi i robi. Film – Lubi i jeden zrobił.

ANDRZEJ PIOTR LESIAKOWSKI

JÓZEF MAMUT

Zdjęcia – Lubi ale tylko gołe baby. Pisanie – Lubi

socjopatolog, psychonauta, filodox. Mutant cyber-

i się stara. Ciągle w szpagacie między Toruniem

netycznego post-renesansu. Wiecznie poszukujący

i Elblągiem.

sensu w bezdennej wielowymiarowości istnienia.


a u t o r z y

n u m e r u

ANNA STASZAK GRZEGORZ MALON

(ur. 1990) z zawodu animator kultury, obecnie studentka kulturoznawstwa. Wielka miłośniczka

Urodzony 13 lutego w piątek. Rocznik 1987. Obsesyjnie pochłania każdy napotkany dźwięk.

MAREK ROZPŁOCH

Głównym jego zajęciem jest odpakowywanie

teatru i tańca współczesnego. Zaangażowana w życie kulturalne Torunia. Członkini Studenckiego Koła Teatrologicznego UMK. Wolontariuszka

nowo zdobytych płyt z muzyką. Miłośnik programu

ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.

Akademickiego Centrum Kultury „Od Nowa”.

Trzeciego Polskiego Radia i wysublimowanych dźwięków.

ARAM STERN

JACEK SEWERYN PODGÓRSKI Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze.

SABINA SOKÓŁ

Ciągle się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner komiksów Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego

Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”, „Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku

sabinasokol.tumblr.com

Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest wieku; ten ciągle się zmienia.

ilustr.

Agata Królak

Giallo. Lubi spieszyć się i spóźniać.

SZYMON SZWARC POLECAM, GRAŻYNA TORBYTSKA

ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”,

https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka

ADRIANNA SOŁTYSIAK

„Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”, „Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”. Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”

obserwatorka kultury.

(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.). Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”. Mieszka w Toruniu i za granicą.

177


178

a u t o r z y

n u m e r u

DAWID ŚMIGIELSKI

KAROLINA WIŚNIEWSKA

Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany

Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokol-

owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu

wiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i od-

gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na

pływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie

na UMK w Toruniu.

swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.

treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak

Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia,

samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem

identyfikacja wizualna),

praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna

równolegle współpracuje jako ilustrator

rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,

z wydawnictwami prasowymi.

MARTYNA WÓJCIK-ŚMIERSKA ’85 Absolwentka projektowania graficznego

zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco. Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.

JOANNA WIŚNIEWSKA

JULIAN ZIELONKA

Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,

Na co dzień specjalista od sprzedaży ziemniaków

wielbicielka dobrych książek i podróży, ze słabością do barokowego

KUBA WOJTECKI

malarstwa hiszpańskiego i czekolady.

i marchewek, po nocach niespełniony z pasji rysownik. Meloman siedzenia w domu, podziwiania dinozaurów i czytania komiksów.

Urodzony jesienią ‘85 na wschodzie. archeolog,

Tegoroczny maratończyk.

entuzjasta punk rocka, rowerów, komiksów, przyrody i piwa. zaczarowanyhasiok.worpress.com

Biogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy, jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce; oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do powstania podwójnego zimowego numeru „Menażerii”! Przepraszamy najmocniej za spóźnienie.


o d s ł o n y

NDRZEJ RYS. A

LESIAKOWSKI

Menażeria REDAKCJA Jerzyk Adamiak, Bartosz Adamski, Karol Barski, Kosmiczny Bastard, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki, Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Michał Grzywiński, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn, Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Anna Krztoń, Justyna Krzywicka, Michał Kowalski, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Beata Ludwin, Wiktor Łobażewicz, Marta Magryś, Sławomir Majoch, Grzegorz Malon, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Bogna Morawska, Dariusz Ozimkiewicz, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Sabina Sokół, Iwona Stachowska, Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki, Julian Zielonka Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: mrozploch.menazeria@gmail.com Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: stern.menazeria@gmail.com Sekretarz redakcji: Piotr Buratyński, e-mail: piotrburatynski@gmail.com Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: redakcja.menazeria@gmail.com Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Szymon Szwarc Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: podokladka.menazeria@gmail.com Korekta: Bartosz Adamski, Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska Skład: Michał Grzywiński, Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch E-mail: redakcja.menazeria@gmail.com WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: herbu_megafon@op.pl

179



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.