

zakaz zwałki
marian pilot zakaz zwałki

Bohu, O, niech ja. Niech ja!... Szmaciarz czy ten od szamba, hycel od padła? Bohu! Ten w kaczy kuper rżnięty z punktu: Bohu. Ogar nia cię rozlatanymi łapskami, morda w ciup obleśny: Bohu, ty nie ciemna masa, ty, he, chłopak łebski. Jak, co: wiesz ty i wiem ja. Wiemy obadwa. My, he, rączka-rączka... Tylko, chłopie, z biglem. Chybko!... Z posyłką do gro bowego. Z jarmarkiem do Jozefata. Laufrem na dołki... Niech mi ślip wykiszkują! Pod ko misariat, pod... pod... podjechać. Gratki na stół trzask (z trzaskiem!), macie. Od obywa tela Rzuna, macie! O, niech mnie w to i w tamto grzeją: to myśl, to szpas, to jest ko munia chlebem i winem... Ja, proszę obywatel stwa, od obywatela Rzuna. Z posyłką. Co? Hiszpańska pomarańcza.
Bautista Martínez y Cia, Importación de España, bykiem na skrzyni pisze. O ja... Skrzynka hiszpańskich pomarań czy i niemiecka mydelniczka, jak ja się z tym choć na psim cmentarzu pokażę. Kto ja? W rozumek kropnięty, w móżdżek trzaśnięty, ja!? Za jąderka by cię, Rzun, za pesteczki... żeby ci kulawy wół, żeby ślepa kwoka ku- taska, skwarka nie solonego wydziobała razem z pośladem. O ja, Bohu. O, niech ja... O, niech ja będę pierdolony... Hamuję, że aż zarzuca wóz na krawędź chodnika. Tamten z fiata wy chyla głowę i z gębą jeszcze. Prr, chamie, nie kwil, świni ryju! Suń się. Suń! Stul kołchoź nik, bo maluśkie bohuuu! ci tu zaraz... Nie ta kiemu przygarażowałem, spytaj, jak mu się sedes nosi! W każdym kiosku klej na porce lanę, klej i inne gipsy, a do dziś dnia się nie pozbierał, miej pewność.
Idźże, tumanie, idźże... Ciuj, baranie. Przysobaczę. Przy-so-ba-czę... Bo hu: stop. Folguj. Żeby nie wyszedł szwank. Bo hu: pomaluśku. Broń na sposób japoński: krótki bojowy kijek
bambusowy. Folguj. Folga. Nie jest dobrze. Fakt: nie jest tak
dobrze, jak jest źle. Było nie było: jest jak jest. Będzie, jak musi.
Mydelnica: tą mydelnicą dokądś. Maszyna taka jaki szofer;
mydelnica Rzunowa. Mydelnica; Rzun; mydło. Mydło. Rzun, jak on mnie śliz- nął. Mydło. Gdzie ja widziałem: brudne my dło. Spaskudzone: brudu z rąk tym nie zmy jesz. Ale spomiędzy palców się wyśliźnie: śśślizg! W ślizgach on jedyny, Rzun. Ja w jego mydelnicy: zmydłę się? Jak on śliznę? O, niech ja. Niech ja... Rakarz? Ścierwiarz? Psiaśmiert- ka?... Bohu. Folguj. Bohu, folga. Zatchnięty, zakrztuszony. Wyjść, myślę, drzwi, myślę. Sie dzenie ogarnia biodra, gąbczaste chomąto; kie rownica wbija się w brzuch prawie; skurczone nogi wwichnięte pod maskę. Drętwą ręką ko łuję wokół klamki, zahaczam o nią zgrabiałymi palcami. Szarpię. Ramieniem wybijam wpół-uchylone drzwi, wywalam się pokurczony na brotuar. Podźwigam z kucek boleśnie. Chrzęst rozprostowywanych kręgów szyjnych słyszalny jest prawie. Staję na równe nogi. I coś, cozaledwie. Co w przestrzale czasu. Poza jego już przestrzenią może. Ziemia wzwicha się; ziemia dęba. Wytacza się ziemia spod stóp. Palce wczepione kurczowo w krawędź uchylo nych drzwiczek. Ja. Może to ja tylko. We mnie ten zawał. Bo ta chwila, jeśli była: przeminąć musiała. Ja – w niej ustanowiony ciągle. Uwieszony drzwi wozu, łapię powietrze dycha- wicznie. Drzwiczki wahają się, skrzypią. Trwam tak... Ostrożnie, o drgnienie powieki zaledwie podnoszę potem oczy. Niejasną i w niewidzialnym punkcie roztrgniętą rzeczy wistość rozpoznać. W niej się ustanowić. Już wojsko mówi: się unacześnić. Skrawek jezdni, szadź rozmiecionego na jej powierzchni pyłu, wybity ślad ciężarowej opony. Wklepany w as falt maciczkowy guzik z wyszczerbionym rąb kiem. Od tej szczerbki miałkie jak rys
jodłową igiełką pęknięcie kapryśnym skosem przez jezdnię.
Przyzwyczajonym okiem w trop, aż do miejsca, gdzie rozrywa, rozpęka się asfalt: wybój, zarzucony pokruszonym bitumem, strzępkami papieru, rozgniecionymi liśćmi, opadłymi
z usychającej na skraju trotuaru karłowatej lipki. Z wolna wycofuję spojrze nie... Pośrodku jezdni zajeżdża mi widok woj skowy gazik, kapral lustruje mnie surowo i bystro spod zaszmelcowanego daszka roga tywki. Targnąwszy głową, uchodzę, gdzie oczy niosą. Plac półokrągły, jak wybity obcasem, przede mną. Wahliwy korowód maszyn (sko dy, fiaty, wołgi, trafem czarne wszystkie, sza ra jedna jakaś furgonetka) obtacza skwer po środku placu, wlecze się i potyka podług chwiejnego rytmu sygnalizacyjnych świateł, czerwone, żółte, czerwone, zielone, zielone, żół te, maszyny skręcają w którąś z czterech wy lotowych ulic. Z nagła: ¡kurczący pisk bijących w asfalt opon, miga kudłata czarna głowa, cy gański chłopak uskakuje spod zderzaków sko dy (skoda WH ) na trotuar. W każdej z jego rozpostartych rąk patelnia. Wyrzuca ra miona w górę, patelnie cygańskie błyskają żółto i biało, biało i żółto. Kierowca WH porywa się z wozu, wymachuje zaciśniętymi pięściami, fiat WH zajeżdża go z lewej, kierowca WH zatrzymuje się, wycofuje powoli do kabiny, z hukiem zatrzaskuje drzwiczki. Cygańczuk: nie ma, nie widać go ani jego patelni. Garaże straży pożarnej roz warte szeroko, dwa czerwone strażackie wozy (nr , ) wyprowadzone z nich do połowy, kierowcy rozparci leniwie na swoich miejscach, nie rusza się żaden. Zgrzytliwie jak sieczkar nie trzaskają na górnych piętrach gmachu ma szyny do pisania. Mocująca się z zamkniętymi drzwiami kwiaciarni siwa kobieta w niebies kim ortalionowym płaszczu raz po raz odwra ca się w stronę sklepu spożywczego: tam skrył się Cygan-patelnik? Choć może kobieta przy patruje się tylko grubej ekspedientce w roz piętym fartuchu: żelaznym pogrzebaczem wywłóczy gruba z głębi sklepu blaszane po jemniki z pustymi butelkami od mleka. Bla cha drze bruk, brzęczą, terkoczą, tłuką puste butelki. Kobieta w ortalionie stawia
torebkę na trotuarze i ujmuje klucze obydwoma ręka mi. W oknie wystawowym za jej plecami kak tusy, cały kaktusowy zagajnik. Ktoś, starszy mężczyzna w kwiecistej koszuli z krótkim rę kawem, z podobnym do policyjnej pały skła danym parasolem w ręku, przystaje przed tym oknem na chwilę, rzuca jakieś słowo potrząsa jącej drzwiami kobiecie, rusza, by obok, przed magazynem meblowym zatrzymać się znowu; co tam, nie widać, wielkie szyby zamazane cał kiem przez padające ukośnie słońce. Zwalony na bruk spiczasty cień wieży kościelnej prze suwa się o sekundę, sięga buta mężczyzny, ła mie się o obcas, wpełza na pstrokatą skarpetkę. Mężczyzna przedeptuje w miejscu, przez chwilę spogląda na wybity klepsydrowymi krzyżami portal kościoła; porywa się z nagła i młynkując
energicznie swoją parasol-pałą, znika za rogiem ulicy. Przez uchylone kościel ne drzwi wymykają się boczkiem dwie sta ruszki w czerni, żegnając się raz po raz chwiej nymi rękami (ze złożonych w ciup palców spadają kapki święconej wody), lękliwie zstę pują po wytartych kamiennych stopniach, chmara gołębi podtacza się im pod nogi, grr, grr, klukotu, trzepoczą skrzydłami gołębie, roz wierają dzioby. Z kruchty kuka wikary, zerka za staruszkami, Ciszkiem równocześnie ściąga jąc stułę; zwija ją, pakuje za pazuchę sutanny, rusza z kopyta ku domowi towarowemu; alu miniowym i szklanym winkiem wbija się ma gazyn w plac. Po prześwietlonych słońcem na przestrzał piętrowych szklanych taflach błą kają się niemrawo pokraczne
ludzkie cienie. Na wielkim jak kolejowy peron tarczowisku u szczytu wieżowca metrowe neony wybijają czerwone, zielone, fioletowe, pomarańczowe hasła; sine, mydlane fale jarzeniowego światła chlaszczą o szkło. Napisy wybłyskują i gasną, przemieniają się jedne w drugie, tarcza cała Jw nieustającym obrocie barw, znaków, słów. Wejdź. Jedz mrożonki. Okazja.
Kochaj mnie Poddaj szczepieniom. Krew darem twego serca. Wybierz sam. Szczęśliwe życie dla cukrzyków. Daj krew. Najlepszy prezent szczęśliwy los. Przezorny zawsze ubezpieczony. Kup sam. Krew przywraca życie – twoje też. Ubez piecz mienie. Kup dziś los. Ktoś czeka na twą krew. Coca-cola: to jest to. Ratuj życie. Ku chenny robot najlepszy zakup. Wstąp. Ciągnij los. Kup sam. Twój los najlepszy prezent. Wybierz sam: ktoś czeka na twój los. Ubez piecz szczęśliwe życie. Jedz mrożonki. Zrób to sam: kochaj mnie. Kup los. Kup sam. Oka zja. Ratuj życie. Kup sam. Ktoś czeka. Daj krew. Los. Widmowe, sine słowa przebłyskują w po rannej przezroczystości nierzeczywiście. Roz mydlone, ściekają po szklanych taflach pięter w dół. Kupsamsweżycie los krew. Loskup daj- żjcie. Robotlos daremkrew. Kuplos życiemteż. Okazjażyde krewsamlos. Kuptwączeka cocalos daremdziś. Ktośtwojeswą robotżycie lossam- kup jesttoczeka. Ktoślostwącolakupsamdarem- czekakrew. Twąkupkrewsercasamlosmienieto- ktodziś. Sine, tęczowe słowa mydlą bruk. Uginam karku tak gwałtownie, że w krzyżach rozpękające zatrzaski. Na wprost patrzę roz bieganymi oczyma, okrągły skwerek pośrodku placu, na skwerku krzaczaste drzewko całe w łubinowożółtym kwieciu. W oku tego łubi nowego światła wpółprzyklękła kobieta na roz postartych dłoniach wynosi ku niebu ogromną kulę. Taki ten pomnik wiem; widzę: meta lowy gruzeł. Niekształtne, przeżarte przez rdzę żelazo. Zraczałe narośla, zmurszałości i zlisza- jenia, je tylko wyjawia jaskrawe światło łu binowego drzewa na zwalonym w strzyżoną trawę gruźle... Tą ułomnością oczu zlęknięty, patrzę bezwładnie jeszcze: spod okalającego skwerek żywopłotu porywa się gromadka za- miataczek w j askrawopomar ańczowych ka- batkach. Chwilę stoją, kołując głowami trwoż- nie. Rzucają się na jezdnię na oślep, przemy kają pomiędzy hamującymi ze
zgrzytem ma szynami... Przykucam, wykręcając szyję, pod stawiam głowę pod lusterko odbłyskowe. Pa trzę sobde w twarz. W oczy. Drżą niespokojnie, mrużą się, chowają pod powieki oczy. Kołują lękliwie i dumo... Wpatruję się z napięciem. Błękitniejąca biel tych oczu. Krew: zbryzgana teraz krwią biel. Krwią zatarte oczy. Za krew zaszłe te oczy. Pośrodku źrenicy żółty ognik. Siarczany płomyk, uderzający niespokojnie. W głębi czaszki jego błędny pogłos. W opuszki przytkniętych do skroni paków bije sygnał ostry, alarmujący. Ciemny. Błędnie teraz tak samo zaczynają drżeć ręce. Podźwigam się po woli. Łapczywą ręką sięgam po tranzystor. Je denasta, mówi spiker. Godzina jedenasta. W tym Rzunowym wozie tranzystor, dzięki Bogu choć za tyle. Bo słuchać muszę. Muszę. Dlaczego. Czemu.
Z jakiego powodu. Nie da się powiedzieć. Nie da się wiedzieć. Jak, gdzie, kiedy, skąd ta potrzeba, nie do okiełznania na rów.
Z odczucia, że mimo? Coś mimo, obok, poza, ponad. Dojmujące odczucie. Baczność więc nieustająca, wyczulenie ciągle wzmaga jące się nie słuchu już tylko, spierzchłego na skórka na całym ciele. Baczność pilna i tym mocniej napięta, im bardziej czcze zestawy kolejnych informacji: nieodparte przekonanie, że ta jedna jedyna, może prawdziwie znacząca informacja składa się, ukształtowuje tymcza sem, zgęszcza – by wybuchnąć niewiadomej chwili zachrypłym ostrzegawczym krzykiem, alarmem.
Gotowość więc, stan czujnego wycze kiwania, a tymczasem: Jedenasta pięć, mówi spiker. Zaczynamy naszą cykliczną
audycję pod tytułem „Anegdoty, opowieści i wesołe przypowieści”... Wesołki. Dowcipasy! Prze czucie siebie znienacka:
zlustrzanego? obocz nego z pewnością i urojonego; i bez miana prawie. Z zatraconymi w trwodze oczyma, z podejrzliwością rewidenta, gorliwością prze chrzty poczynani się omacywać
pośpiesznie, pa troszyć drobiazgowo, jakbym spod gołej pięty,
spod podeszwy sandałów, z kieszeni szmacia nych portek miał nadzieję wydostać – uwierzy telniający jakiś papier?... Sztywnieję, powścią gnięty myślą o nietrzeźwości takich manipu lacji. Na plac gapię się znowu omamionym spojrzeniem. Wokół skweru maszyny w mar twym, monotonnym ruchu. Ludzie na ulicy: kto gdzie, w swoją stronę każdy. Powściągnięci na raz. Zatrzymani wpół kroku. Nastawiają uszu. Przedeptują w miejscu. Porywają się. I bie giem; kłusem; galopem. Zbiegają się. Zwierają w kupę. I kupą; z krzykiem. Na sklep masło jaja drób. Gruba ekspedientka, krzyżując za ciśnięte na haku do wywłóczenia skrzynek ręce, tarasuje wejście; usta rozwarte w klątewnym krzyku. Szarpiąc się, tłamsząc nawzajem, lu dzie odstępują pół kroku. W wrzasku, harmi- derze zwierają się w koleję potrzecią, poszó- stą. Bijący ciągle całą mocą neon oprósza ich głowy nikliwym światłem koloru popiołu i sia ry. Stare kobiety otwierają okna, wychylają się po pas. Z otwartego gdzieś radia śpiew: Malo wana lala, la, la, la... Dygocze, targa się, prze do przodu poszóstna koleją. I, krewsamlos! Ja?...
I na odlew. Cięciem oka kowbojskim. Ta skrzy nia. Tandetna kasta po hiszpańskich pomarań czach, zwalona na przednie siedzenie Rzuno- wego grata. Cienkie, w partackim pośpiechu pozbijane i zszyte metalową taśmą listewki, ściągnięte jeszcze na krzyż zrywkiem grubego kabla, którego końce skręcone jak powrósło; W szparach fałdy poplamionego olejem i ropą brezentu; na ciemnooliwkowej powierzchni le dwo dostrzegalny rdzawy nalot. Dotykam dło nią kantu skrzyni, brzuścem wskazującego | palca sunę po szorstkiej, pełnej zadr powierzch-ł ni deszczułki. Listwa ugina się, palce zsuwają I się nagle na napięte płótno i przez mgnienie, przez ten ułamek sekundy, nim ręka nie od- skoczy i knykcie nie trzasną w szybę, przez tę chwilę żywe tętno pod opuszkami palców. Wci- i śnięty w kąt
wozu słucham swojego zrywają cego się serca; rękę obolałą, gorącą, jakby spa rzoną, zaciśniętą bezwiednie, wpycham głębo ko w kieszeń. I czym tylko, co jest tylko, co tylko mowa nosi. Na ten wózek patrząc, ten Rzunowy samochód trabant. Pomiot ten kara- waniarski na kaczych nóżkach. Wyślizgany. Wyśliźnięty cały. Jakby pocerowany damską ręką; pocerowany, bo licznik nabity nieźle, z drugiej ręki u Rzuna ta powózka. Ale glans. .
Fornir i orzech. Puc i bursztyn. Odkurzony. Wyszczotkowany. Powycierany. Gumy jakby nawet przetarte wilgotną ściereczką.
Tabliczka rejestracyjna – herb państwa. Rzun. Rzun. Ech, przyjacielu Rzun. Przyjacielu szubrawy. Kiełbasiany jadku.
W karawan kopany dupku. Jadowity smrodku. Żwako farfoclasta. Ciemiączko rekruckie. Bzdetku drutowany. Hy cla krwinko. Brandzlu ptasi. Smutasku na żerdce. Gnidzi łebku. Luju ty kosmetyczny. Ścierwo szczudlaste. Rozwielito szmelcowana. Kapusiu parchaty. Zarazo. Epidemio tej zie mi. Ja cię chromolę. Ja cię w ślepia łupię z ob casa. To mówię. Tak mówię. O kka! mówię. Sssyn! to jeszcze. I udław. Dziaduś w stylo wym swoim stroju kowboj-ogrodnika (nie bieskie portki, kraciasta koszula, serdaczek, za wadiacko na czubek głowy nasunięty kapelusz) u progu altanki, obok owiniętego pienną różą słupa (różyczki rozwierają tępe emaliowane pyszczki), pociskając od niechcenia rączki trzy manego oburącz sekatora (błyszczący szpon zwiera się i rozwiera, kłapocze sucho), jasny mi przedobroci oczyma spogląda na mnie, ży czliwie przychyla mi głuchego ucha, ja się do słowa porywam, i udław. Gardło mi zdław, przydław krtań, niech wykrztuszę to skurwe imię, niech wypowiem to, co stało się, a ciągle przesłonięte tumanem nierzeczywistości, co, wiem, dokonane, a ozego świadomością objąć, czego doznać nawet nie umiem: tym koniecz nie] wypowiedzieć to muszę, by jeśli nawet nie uznać jawy, to wmówić ją sobie;
wmusić ją w siebie; nauczyć się obsługiwać ją jak czło wiek manipulujący maszyną, o której budowie nie ma pojęcia i może nie byłby w stanie mieć pojęcie. W tę jawę więc wmusztrować się muszę, by po jej obszarach poruszać się kro kiem niech bezmyślnym nawet, ale pewnym; mówić muszę, by tó, czego nie jestem zdolny uznać za prawdę realną, dosłowną stało się dla mnie przynajmniej prawdą; by nie okiełzana jawa nie poraziła mnie jednej chwili jak pa sami transmisyjnymi bijąca na oślep lokomo- bila. I choć udław-wąż ogarnia gardło i zaciska krtań za każdym razem, kiedy wypowiedzieć usiłuję to imię, wymachami rąk, tupotem nóg, gestem cdała unaoczniam strzygącemu głuchym uchem Dziadusiowi tego człowieka o imieniu, którego nie umiem wykrztusić. Jak mordę drze od najpierwszej chwili rana, jak załazi do ka biny to Huladuka, to Kitły i nad wyde ko-, parek jego mord odarcie, dłubią chłopaki ten do łek jak się da, robota tępa, przygarstek piasku z wierzchu i zaraz gruz, łupy starych murów, paskudztwo jedno, nie robota. I wrzask tylko nieustający. Aż cichną obie maszyny naraz i tylko to mordodarcie jest. Chichotanie Hula duka zaraz. W dziobie jego koparki kawał potrzaskanego muru. Skąd ten gruz wydarty, tam w wyrwie, w dziurze: na wpół obalany, przewrócony na występ muru człowiek. Białe kośd, biała w słońcu czaszka. Stoimy. Patrzy my. Milczymy. On też, człowiek, którego na zwisko nie wypowiedziane, on też w kubeł. Tylko szarpie nim. Chwieje nim. Wysokie tu naczalstwo ma być na dniach, kłaść ma wę gielne kamienie. Kośd już dziś są człowieka. Kamień kłaść mają naczalnicy, on kośd złożył pod fundament. Głowę dawnej, niewiadomej chwili oparł na przymurku, znużony znużoną. Lata temu. Odzieże z niego opadły. Opadło dało. Wylała się. Wyschła krew. Obnażony. Do szpiku kości nagi. Do białości. Prokurato rów teraz wołać. Sądowych łapiduchów. Łap
ie sów. Będą go obwąchiwali, obmierzali. Przez dzień, dwa. Ale co z dołkiem. Nie będzie na czas dołka, miejsca pod kamień, który ma zło żyć naczalstwo... Stoimy, patrzymy. On, on też.
Stoi. Patrzy. Trzęsie nim, strach nim trzęsie i złość. Aż złazi do wykopu. Grzęźnie w gru zie, zatacza się, klnąc rwie ku tej izbie pod ziemnej, gdzie człowiek do kośd nagi. Naprze- dwko siebie stoją obaj. Czas jakiś w milczeniu naprzedw siebie obaj.
Aż odskakuje nagle, przykucając. Jakby ktoś go w pysk... Wyrwa w murze odsłonięta: białego człowieka nie wi dać w niej już.
Nagiej jego białej głowy. A skurwy ten, udław ten podchodzi
znowu na przygiętych nogach. Zagląda. Medytuje. Łapę wsuwa do środka ostrożnie. Grzebie. Łapy nikt mu nie przytrzaśnie.
Grzebie. I rozum par szywy przychodzić mu musi pomału do głowy. Wstaje i, udław, udław go! niesie się z tym parszywym rozumem dokądś. Nie wraca długo. A kiedy wraca – z tą skrzynką już. I, Bohu! teraz już wszystko wie, to też już wie, co się komu opłaci. Wylicza, co się komu opład: Ci cho jest w dużej cenie. Kubeł. Ciup. W po marańczowej skrzyni szmat uświechtanego brezentu jeszcze. Brzozowa miotełka Jeszcze. Huladuk zadaje sobie skrzynię na ramię. Wy dyma nie goloną gębę, {wstrzykując śliną so bie pod nogi, schodzi za tamtym do wykopu. Pod śdaną obaj w kucki. Na klęczkach nawet. I ostrożnie. Jakby rozbrajali gniazdo os. Chmu ra pyłu czasem zasypie im oczy; odchylą na wrażą ręce po łokcie j Aż wybiorą, wygarną do ostatniego szczątka. Cofną się, w murze pusta dziura, słońce niknie w niej. Hulaciuk zrywkiem kabla zawiązuje brezentowy wór, udław ten zaś odciąga mnie na bok, Bohu, mój wózek bier, będzie, Bohu, poręczniej, Bohuuu! O niech ja. Niech ja... Dziaduś w poruszeniu, rozcapierza się napastli wie, następuje
na mnie spienionego, zmusza do cofnięcia się, zwala wreszcie
na kamienną ła weczkę, stercząc nade mną wykonuje ciągle
uciszające, uśmierzające ruchy, do ust złożo nych w ciup przykłada znaczącym gestem lewyA i prawy palec wskazujący na przemian, pie czętuje sobie nawet jednej chwili usta rozwar tą dłonią, zamilkam, ale jego dłonie rozsiewają ciągle na wszystkie strony ciszę, i w gorącym, ustającym pod południe powietrzu ustanawia się cisza, jej mereżkowy ścieg przędą gdzieś daleko odurzone pszczoły. Palcami, które jakby wyszarpnięte przed chwilą z mysiej łapki, roz chwiane i nieohiwytne, rozpinam guziki koszuli, ogarniam szyję i zaciskam na dygoczącej i pełnej otrąib krtani. O wierzchołki jabłoni roz- tłukują się bąble żarzejącego powietrza. Na czubku wiśniowego drzewa zabija szmaciany mi ramionami strach na wróble. Nad wszyst kim cicho ogłuszające. Dziaduś, zgorączkowany- mi palcami przygniatając do piersi kapelusz, kołuje głuchą głową w rozanielonym zasłucha niu, usiłuje przesłyszeć tę ciszę; jednej chwili przyczaja się, zapobiegliwym ruchem ręki uciszając mnie ciągle, drgające pożądliwie ucho przykłada jakby do dziurki od klucza, na ustach uśmiech wstydliwy i błogi, wytężam słuch, pszczoły tylko zespołem obrębiają skraj ciszy, głucha fala jednak nie te dźwięki Dzia- dusiowi niesie, zasłuchany, zaaferowany moc no, ciągle jeszcze osadza minie na miejscu wład czym ruchem zaciśniętej ręki, zważać już prze staję na jego kołujący pod moim nosem kułak, dopiero kiedy stuka mnie Dziaduś pięścią w pierś, dostrzegam odmianę gestu, kciukiem drugiej ręki wskazuje mi kierunek marszu. Zgarbiony, schyliwszy się. na tyle, na ile po zwalają mu zesztywniałe krzyże, dyrda graco- waną ścieżką między grządkami marchewki i maku, potem, grzbietu z wysiłkiem przygi nając jeszcze, wsmykuje się między grochowe tyczki, palcami strzygąc na znak, bym dobijał czym prędzej. Przez grochową zaporę prze darłszy się, wślizgujemy się między grzędy
prze- rośniętego rabarbaru, tu Dziaduś, zasapany, w wielkich nerwach, bije kciukiem w ziemię, dając mi do zrozumienia, że trzeba przypłasz czyć się najzupełniej, sam też, skrzypiąc grzbietem, pochyla się tak, że spomiędzy wola- stych rabarbarowych liści wysterkuje tylko je go namiarowe ucho; kiedy zaś i rabarbarowa grzęda minięta, przylega na skrawku murawy i paroma rzutami ramion podczołguje się pod malinowe zarośle, pod sam płot. Dyszący obaj ze zmęczenia i emocji, ułożeni obok siebie ra mię w ramię, mamy przecież przed sobą to, cośmy mieć chcieli, widok tajny na gospodar stwo sąsiada Lepika. (Lepiki, o nich od dawna wieczorna Dziadusia i Dziadusi na przeprzążkę wiedziona powieść, niejedną ona wielką fabułę przechodzi: Lepik młodszy, dyrektor, ze swoją kobietą, która znowu – redaktor, dostał kie dyś działkę pracowniczą w dowód uznania, miał ją sobie jednak za psi pazur, latami w tym ogródku jedne chwasty, wredne nasienie sieje się naokół; przed czasem jakimś jednak na stare swoje lata ściągnął do młodych ojciec Lepik, charakteru zupełnie odmiennego, mruk, z nikim w ładzie, dla synowej zwłaszcza czy sty zaraza-człek, z ziemią przecież w zgodzie i z małym Lepikiem jeszcze, wiosna-lato papa Lepik w ogrodzie, do niego tu mały kiedy mo- Jże zmyka. We dwójkę gospodarują, redaktor Lepikowa przyhiega i smarka za uszy ciągnie do domu... Fabuła zaś z tej przyczyny dągle się przędzie, że papa Lepik łasy, co dojrzy, pochwyci, zagrabi, czym tylko swój ogródek bogaci, byle szajs ściąga do altany, którą tym
czasem zresztą przebudować zdążył, chałupa to teraz z bielonymi ścianami i spadzistym da chem. Ta zachłanność też przyczyną wielkiej rodzinnej chryi u Lepików, redaktor tknęło naraz, że brzdąc z rzadka do WC zagląda – jaka, swoją drogą, dociekliwość i umiejętność wyciągania wniosków – na spytki wzięła go redaktor, przyznać się nie przyznał, przekaba cony całkiem
przez maniackiego dziadzię, owszem, upierał się, że z toalety korzysta, nie przekonało to jednak nikogo, dyrektor w d- chej rozpaczy, redaktor zaś ruszyła raz i drugi na przeszpiegi, przyłapała na gorącym uczyn ku, lament, krzyk, kto cię tak wychował, ka tegorycznie zabronione miał odtąd mały obco wać z dziadkiem). Ale, chichocze Dziaduś, po- kląskując rozluzowanymi szczękami (dalsze szczegóły dopowiada), się zobaczy, się zobaczy, ja ci, Bogusiu, zaręczam, kościstymi palcami przebiera pręty malin, sięga do kieszeni po scyzoryk, wycina kilka pędów, widok teraz na ogródek papy Lepika znakomity; ogródek ten wzorowy, choć bez kwiatka, rabatki, niczego takiego, chłopski, grzęda kartofli, grzęda ka pusty, buraki, groch, bobu zagonik, uprawy te zadbane, nać kartoflana zielona siarczyście, na urodzaje ma się tutaj... Na podizbiu oni obaj, papa Lepik, Lepik wnuk, stary kuca na zydelku, struga jakiś patyk, mały obok w kuc ki, zasłuchany, bo papa Lepik, strugając, po wieść wiedzie jakąś, aż do nas dochodzi trzmie li burmot jego głosu... Z nagim brzuchem w gorącej trawie, brodą wsparty o ułożone jed na na drugiej pięści, śniętym, błogim okiem patrzę na kartoflane kwiatuszki, drobniutkie, nikłe jak żabi skrzek te kwiatuszki, spopielałe południowe światło mieni się z fiołkowym cie niem w czubie wiśniowego drzewa, na gałąź spada ptak, roztrząsa ustałe desenie, w migo tach ustanawia się ten sam światłocienisty wzór, od malin wionie zwarzonym sokiem i tę żejącym miodem, ociężałe pszczoły padają na głowę jak krople ciepłej wody, buczą we wło sach, woń zioła i ziela, rozgrzana ziemia uległa jest ciału, od lęku i bólu wtulam się w nią, wznosi się ziemia potężnym i powolnym przy pływem, opada po pochyłej tak znikomej, że postrzegalnej wyobraźnią może tylko, wpław niesie mnie ziemia lekkim jak senny oddech ruchem...
Zajęczo, na jawie śnięty, ukojony błogością chwili teraźniejszej
i w niej zanurzo ny całkiem, wtulam się w ziemię całym sobą
ściśle, boleśnie i słodko, w instynktownym po rywie, by głębiej jeszcze wniknąć w to łagod ne śnienie, bez reszty unieważnić tę
niemo- wlęco już nikłą pamięć ledwo godziny temu mi zadaną, uchylić się przed nią wbrew wie dzy, że od tej właśnie pamięci nie da się, nie można mi się uchylić, że uwiarygodnić i spo tęgować ją w sobie muszę; ponoszony ziemią ciepłą i śniętą, ukołysywany niewolnie, resztką woli gamę się ku jawie, sennymi, obrzmiałymi ustami jak złe zaklęcie szeptać poczy nam to imię, ale już nie porusza mnie ono wcale, nie dotyka w żaden najmniej szy sposób, Rzun, Rzun, Rzun, ciągle błogi leżę,zapominający i zapomnienia łaknący naiw nie i niemowlaczo...
W udręczeniu ku jawie porywając się niezbomie, widzę ją w całej jej rozjątrzonej jaskrawości i bardziej jeszcze miażdżąco przeczuwam ogrom sił, które nad największą moją siłą; tym bezwolniej opadam w zajęcze swoje śnięcie. I leżę błogi, z głową zawróconą i zamkniętą wolą, już tylko sta rając się odjąć sobie świadomość tego, co przede mną nieuniknienie, czego całym swoim ciałem wyrzec się pragnę i na co zezwolić sobie nie mogę pod grozą tego, że już tylko ścierwo mo jego ciała będzie tu leżało, nie tknięte, nie dra śnięte ciało moje ześcierwiałe. Zgroźna moc ostrzegawcza tego gnilnego napomnienia, przy jętego i uznanego tak skwapliwie, kolejnym jeszcze przyzwoleniem, tym łapczywiej gamę się ku ziemi, zielnie jest, korzennie, odurza jąco i spazmatycznie, przemożnie, przemocnie, bezwładniąco. Skłaniam się i pochylam ku zie mi, przygarniam ku ziemi. Zaćmiewam się zie mią. Gmerząc się niemrawo, przewrotnym chwytem myśli sam przez siebie obezwładnio ny, lękliwie próbuję podnosić bunt, naiwnie znowu tym imieniem chcę się okrzyknąć, pod ciąć nim, raz za razem wołam, Rzun, Rzun, brzmienie to puste, miano razhartowane, z na zwy
wyjęta treść. W niemocy podlącej i błogiej leżę rozpostarty krzyżem, śnięte ciało bezwied nymi, zapobiegliwymi ruchami wdrąża się w rozklęśniętą, miękką ziemię, rozewrzeć ją chce szerzej jeszcze napiętymi genitaliami; okopuje się ciało, mości, ryje sobie obronną transzeję. Nieosiągalne, to właśnie dla tego umykającego w błogość i ciepło ciała jedyną prawdą i wiarą. Epidemio święta. Zarazo bło ga. Ogrójcu różany. W spazmie rozpaczy po czynam szarpać listwy hiszpańskiej pomarań czowej skrzyni, strzępiącymi, łupiącymi się pa znokciami rozsupływać węzły mieszka. Ten pokutny człowiek murów, jego poszczerbiony czerep, piszczel jego, Dziadygo, mówię oprys kanymi śliną ustami, zgredzie, wołam, niezdol- ny podźwignąć wplątanej w gąszcz- chwastów głowy ani wesprzeć się na odrętwiałych rę kach, Dziadu zgredzie, kościana ruro, tłumoku sieczką wypchany, mendozo skonana, mówię z zawartymi ustami i uciśniętym sercem; grzbiet przetrącić, obrać z kolcy i wyzgrzeblić sierść, na płask ułożyć, spleśniały satyrze z kol czastymi uszami starego pierdoły, zaflancować, nie spracuje, bracie Dziaduś z Dziadusią, wód ka, jak się mówi, mi nie zaszkodzi, tylko za kąska i złe towarzystwo, ty głowonogu, jeśli było, jeśli miałeś co w środku, toś wypruł z siebie dla wygody wszystko, twoje żywe fla ki jak włóczkę nawinęła Dziadusia na szpulkę, kałdun zapchała ci siekanymi kartoflami z przywarkami, nie spracuje, ogrodniku ju- daszkowaty, któryś ze swojego ogrodu wytrze bił ostatni chwaścik i pokrzywę, żeby nie ob razić sobie nogi, szlus, Dziadygo,. skończyło się życie schabowe, ja ci to ekscelentnie powiadam, ja ci to ekscelentnie tłumaczę, mówię ci to wprost, nie spracuje, jak się wyrażają ludzie oblatani i w życiu biegli, którzy wiedzą, co, kiedy i jak powiedzieć. Sprawa jest, żeby się nie przewieźć za daleko, ale i ta sprawa, żeby nie paść za blisko, samemu sobie nie zwalić się pod nogi,
nie ugłaskać się na trzy po trzy, nim zdarzy się piąte; bywa, że człowiek nawet nie to, że musi, ale że coś mu się musi. I rąk nie umywać, kaflana twoja twarz, kaflane twoje życie, nocnik twój kaflany. I nie śnij mnie tu, Dziadygo... Czasem tak, że nie da się prześnić. Raz jeden chociaż, Dziadu-zgredziu, coś połóż my na swoje miejsce, raz jeden! tak mówię, twarzą ciągle obrócony ku ziemi, policzkiem przywarty do ziemi. Nie zrażony wcale, tyka mnie Dziaduś palcem w bok, szarpie potem za ramię, belferskim w końcu gestem sięga po ucho, ciągnie, zwija uszną muszlę w tutkę, tym sposobem zmusza do podniesienia oczu, i w sam czas: na ogrodzonym chruścianym płotkiem dyniowym pólku, po którym taczają się wiel kie, białe jak maciory banie, wschodzi mała jak majowy miesiączek dupka synka redaktor i dyrektora. Papa Lepik jakby nic, struga pa tyk, jednej chwili jednak rzuca dokoła po sępne badawcze spojrzenie. Hu-hu!
zawrzasku- je Dziaduś, dupka zdmuchnięta niczym kulka
mleczu, papa Lepik niewzruszenie obciosuje sztachetkę kozikiem... Dziaduś krztusi się od swawolnych chichotek, przycicha z nagła, ścis ka mnie za ramię, Wypni banie, sraj się na nie, powiada, mruga okiem szelmowsko. Albo jak to się teraz mówi: po co gwałtem, można au tem! Nie maskując się już przed Lepikami, siada w kucki i mówi, wpatrując się we mnie bladymi oczyma jamochłona: Ja, Bogusiu, czło wiek przedwojenny, ja, Bogusiu, powiedzieć bym nawet mógł, że człowiek jestem sprzed przedwojny, ja w życiu sobie pożyłem, bo ja sobie powiedziałem, że jak już do życia przy szło: żyć to żyć, smarkiem jeszcze sobie tak powiedziałem, smarkaty wybrałem się na dłu gie życie, nie będę się wypierał i teraz to samo myślę, pożyć sobie myślę. To nie jest to naj gorsze, co człowieka może spotkać, choć nawet jak się niczego więcej nie chce, to to też nie jest taka sobie sztuka, ilu jest takich macherów, co za
drugiego człowieka chcą sobie pożyć. Wcale nie byłem skory, a i tak na pierwszą jeszcze wojnę mnie zabrali, zima akurat za- walna i od razu w Karpackich Górach się po- dżwigałem, furgonu z amunicją musiałem bro nić, toczył się furgon w przepaść, do dziś dnia to przesilenie daje mi się we znaki. Jakby jeszcze jeden czy drugi się wtedy przyłożył, nie to bym dzisiaj miał zdrowie, ale gdzie, patrzą się tylko wszyscy, jak się siłuję, co za ludzie, każdy lepszy macher. Ja, Bogusiu, ty młody, swoją siłę masz, jak to młody, ja na ciebie patrzę i nie mówię, co tu gadaniem kto zdziała, ale ja widzę, ty się szarpiesz, pory wasz, nadrywasz, a jak tak, to się gorzej jeszcze niż ja sam nawet możesz prze- dźwignąć. A jak już wpadnie się w kompli kacje i kręta, to ciężko, a czyś to różnych ta kich krętów już nie miał, czy to już tobą nie pomacherowali różni, alboś może i sam tak sobą pomacherował,-źe nimżeś się spostrzegł, już cię ze studenta wykierowali na szofera, mó wi się niby: kierowca, ale jaki tam ‚kierowca, jakeś dzień w dzień cały błockiem umazany jak nieboskie stworzenie... Każdy chce na swoje, tyś md, Boguś, brat ani swat, ani żaden inny powinowaty, a jakbyś sobie swoje wygrodził, o innego lokatora musiałbym się starać i kto wie, jaki człowiek by się trafił, ale z drugiej strony czy ja mam być tobie przeciwny, ja cd całym sercem życzący dobrze, na pokusze nie wodzić ani zarządzać ci w niczym nie chcę, jedno to, żebyś się nie nadrywał, bo zgryzota sama cię czeka. Naród chytry teraz, jeden nad drugiego się wychytrza, jeden drugiego więk szym chytrostwem próbuje wziąć, nie siłą, nie pieniądzem nawet, chytrostwem i sposobem, i ja tu myślałem, na jaki tobie sposób Chytrow ski się wziąć, tak z rozwagą powiada Dziaduś, dla większej jeszcze rozwagi przerywa sobie od czasu do czasu, pomlaskuje, lubieżnie całuje swoje usta własnymi swoimi ustami, spogląda na mnie badawczo. Jest, Bogusiu, tu nieda
leko miasteczko Ryki, dwie ulice tam, ulica Wlot i ulica Wylot, ja w wojnę tam byłem w tym miasteczku Ryki, i tam Niemcy bijzabij bombili obie te ulice, Wlot i Wylot, miałbyś, nie powiem, jakieś pojęcie, jakbyś wtedy zo baczył to, na ulicy Wlot trupy pokotem i na ulicy Wylot, jakie tam trupy zresztą, ludzie to byli zabici, ja ci, Bogusiu, wiele nie chcę mówić, tylko ty się nie truj i nie trap, ty pa miętaj, nie ma na całym świecie ziemi, co by była wstydliwa, i ja już sobie pomyślałem: ta ziemia tutaj też, tylko co, Kucuś, co za psisko, mógłbyś nie wierzyć, gdybyś nie wiedział, do piekła się dokopie, a co dopiero, i jaka dla Dziadusi by była zgroza, ale ty się nie trap, na chytrusi sposób weż sprawę, inni, to i ty, ja ci też przykład taki dam, po wojnie nie wie działem, do czego rąk przyłożyć, więc posze dłem, Panie Tolku, mówię (pana Tolka od lat znałem, a po wojnie jaka on był figura), panie Tolku, i on dał mnie na strażnika do wię zienia, i ja na tych ludzi, a młodzi oni, oj, mło dzi, młodzi, ja na nich patrzę, a oni płaczą, na co to im przyszło, patrzę ja na nich i razem z nimi płaczę, poszedłem znowu. Nie, panie Tolku, mówię... tak ze mną było, a czy słusznie wtedy dobrej posady się wyrzekłem, kto inny przyszedł i czy też płakał? i jaka dla kogo korzyść. Teraz żyoie inne, ale czy łatwe, ludzie tak mówią: mięsa nie ma, smalcu mało i czy w głowie komu co innego, kombinuje każdy i mąci światem, jak się da i jak potrafi, te teraz czasy, na ziemi sam rady nie dasz, do Pana Boga daleko, .a czy i z samym Panem Bogiem nie trzeba teraz chytrze i sposobem, i on jakby też wziął się na sposób, po swojemu kombinuje i mąci światem, to i ty, Bogusiu, nie na siłę, pomaluśku, sposobem-sposobem, bo i takie słowo z dawien dawna się mówiło:
podlejesz kwiat, podlejesz bukiet... trudno i darmo, nie taka to sprawa, żeby o życie zaraz miało iść, nie ma tu co wiele ubiadywać: pochachrać, pochachrać, byle z głowy, byle z głowy i wyjść
na swoje, żeby, jak to się mówi, nie musieć nawet psu drogi pokazać, mój gospodarz bierze haczkę w ręce, motyczkować będzie teraz marchewkę, znad motyki uśmiech proszalny, Dziadusia na wie czerzę pierogi, ty, Boguś, trudno-darmo, przy chodź, swoje zrobić i do domu wracać, i żeby nu ani kuku! ani kuku... Radio (tranzystor marki selga zawieszony na rzemiennym pasku) daje południowe wiadomości: polskie ślimaki na francuskich stołach. Peciu-peciu, drogi Dzia dziu. Ciszej, niżej. W to się teraz gra. W ku- cybutki-pucybutki. Ale: niżej obcasa nie sią dziesz, Dziadziuśku. Dzięki ci za wszystkie te pieszczotki, że niech dwa byki naraz... Dziadziu, gracuj. Gracuj! A ja. Ja niech już tam. Niech już lepiej będę stratny. Bohu. O mój los. Mój losie kapany. Gitary hawajskie zanoszą się bez tchu. Potem sygnał dźwiękowy au dycji. W Sądzie Powiatowym w Koninie wszczę to postępowanie z wniosku Janiny Pytlik, za mieszkałej w Świdwinie, ulica Kościuszki nu mer trzy, mieszkania osiemdziesiąt siedem, wo jewództwo koszalińskie, o uznanie za zmarłych Icka Grynbauma, urodzonego czternastego pierwszego tysiąc osiemset siedemdziesiątego czwartego w Koninie, syna Łajby i Sury z domu Ajzem, Itty Grynbaum z domu Menczakowska, urodzonej tysiąc osiemset sie demdziesiąty rok, córki Szlejmy-Salomona i Hanny z domu Gitla, Szajny-Błimy Grun- baum, urodzonej trzeciego ósmego tysiąc dzie więćset szesnastego w Koninie, córki Icka i Itty z domu Menczkowska. Wszystkie te oso by zamieszkiwały ostatnio w Koninie i stąd zostały przez Niemców wywiezione do lasów kazimierzowskich i tam masowo rozstrze lane. Miało to miejsce w latach tysiąc dzie więćset czterdzieści, tysiąc dziewięćset czter dzieści jeden. W związku z powyższym wzywa się wszystkie osoby mające być uznane za zmarłe, aby w terminie trzech miesięcy od ukazania się tego ogłoszenia zgłosiły się w są dzie,
gdyż w przeciwnym razie uznane zostaną za zmarłe. Nadto wzywa się wszystkie osoby, które mogą udzielić jakiejkolwiek informacji o zaginionych, aby także w terminie powyż szym doniosły do tutejszego sądu znane im okoliczności. Wniosek o uznanie za zmarłych złożyła Janina Pytlik, córka i siostra zaginio nych. Pod nieruchomym słońcem asfalt jak tający śnieg, sine bryzgi chlustają spod kół. Na postoju taksy długim rzędem, wpółwy- chyleni z wozów kierowcy, ziając, wachlują się niemrawo drzwiczkami. W pustej uliczce pod drzewami trzy dziewczyny w spódnicz kach na przestrzał. Nad śródmiejskimi wie
żowcami niebo nagie jak wypatroszona dłoń. Kucuś. Pies glizdka, wściekliczka, mendkd żę ta asta, dziąsełko zatrute
i jadowite, miękka, śli- żowata paszczączka, kłapiąca bez
wytchnienia, pekińska pokraczka na kaczej nóżce, ze skórą przenicowaną prawie, hycla... Kostek! Więc my dokąd teraz, Kostek. Mów. Niech wiem. Sypniemy gazu, tym mydlanym puklotem po- prujemy awangardowo. Kostek. Poruczniku Piszczel. Nie roztopy jeszcze. Pogody wielkie. I bruk tylko taje. A mawia saę teraz: pod bru kiem plaża. Bohu! W krzyżach kurzawka. O ja, Bohu. Na hamulcu. Ręce zaciśnięte na kółku. Obrzmiałe od nagłego potu, zsuwają się bez władnie z wyślizganego plastyku. Drętwy ca ły, czekam. Na czole nabrzmiewa kropla potu. Siedzę i nie interesuje. Nie ciekawi mnie. Sel- ga oberka. Huśta się na rzemyczku: oberek, obereczek. Uświadomić chcę sobie. Otwieram pomału drzwiczki. Tuż przy masce idę. Opie ram się i potykam o nią. Rano. Wieczór. We dnie. W nocy. Leży na wznak. Lakierowane butki z kokardką, jedwabna spódniczka w wiel kie niebieskie grochy, spódniczka zdmuchnię ta z ud: pomarańczowe figi. Cała ubrana; cała szmaciana. Rosła jak jamnik. Głowa ucięta: łeb śledzia. Na asfalcie kupka paprochów, tyle, co z pękniętego papierosa. Podnoszę tę głowę ostrożnie
i kładę sobie na dłoni; podmuch wia tru sypie mi w oczy szczyptę trocin. Zawra cam po omacku prawie. Ostrożnie układam główkę na wierzchu skrzyni. Plecy omyte go rącym potem. Pot ścina się, sztywnieje skóra na plecach. Jakby pół kilo krochmalu za koł nierz. Ktoś na zderzaku. Skodą. Bije w klak son. Ja pomału. Pomału. Hulajnózka. W pra wo, na prawo. Zwłóczę się, kot z przyszczyp- niętą łapą. Zaułek. W poprzek ulicy. W jakiś przejazd, w bramę, w głąb. Podwórko; mokre, spłukane gładko. Szaro. Śmietnik, trzepak. Tę ga, gruba trzepie. Malinowy dywan, ona z wy niesioną nad głowę trzepaczką. Twarz nabie- gła krwią, zawzięta. Odnosi całe ciało do tyłu. I jakby padł wysadzony most. Czarny i jasny obłok pyłu. Różowe szmaciane usta rozchylają się, widać wyszyte bladą jedwabną nicią •ząb ki,’ maleńkie jak plewki. Z uciętego gardła sączą się trociny, czerwone, z olchowego drew- na. Kobieta ze zrolowanym dywanem na ra mieniu, pogięta trzepaczka w ręku, otrząsa jąc się raz po raz pod ciężarem, obchodzi wóz dookoła, schyla się do okna. Jest może co na sprzedaj? Zahuknięty, wyciągam rękę ze szma cianą głową, patrzy z namysłem, Co za czło wiek, mówi, nic na sprzedaj, odchodzi, kłapiąc g umianymi kapciami, kulawiąc, przystając, układając na ramieniu zsuwający się dywan.. Popatruję za nią, pogwizduję. Jest parę pytań i to jeszcze pytanie, czy sens jest odpowiadać na nie. Bo czy ja mały Grześ. A może Tabaka i w ogóle nazwisko mam Tabakow. Przez zęby pogwizduję leciutko, młynkując kluczykami, przyczepionymi do wielkiego kutasa z różno kolorowych plastykowych pasków. Na ulicę. Jest takie pytanie, co stać się powinno na Bóg zdarz; co zdarzyć powinien mój przeło żony Rzun; co zaś ja. Jest takie pytanie i ja kie znowu odpowiedzi tutaj. I pytać za wiele. Pytaniom nie ma końca; pytań moc. Kto się jednak sroży, ten sobie uszy odmrozi. Kto się pcha, tego oblezie pchła i wsza. Kto się wściekli, temu
się przypiekli. Kto się stracha, tego weźmie za łeb Bacha. Więc tak wła śnie: z wolniutka, spacerkiem, na luzie. Pogod nym oczkiem na dziewczyny, panienki, nie dbałym, beztroskim spojrzeniem po wysta wach. Przed szybą sklepu stroje ślubne i we selni: rozmarzony Murzyn w wielkich czar nych okularach; ożeń się, Johny! Dziewczyna z gołymi poszczypanymi udami z kotem ango ra zbójeckie oczy na smyczy. Z siatką mam cia, marchew, seler. Kiełbasy zwyczajnej pół kilo. Stragan, handluje się rzodkiewką, wiśnią szklanką, truskawką. Ogórkami. Ogóry! Ogó- ry jak szczury! Kto nie może, temu ogórek pomoże! Józef, fryzjer damski, za gołą szybą rządkiem damy, namydlone, głowy w ima dłach, parzą się pod lampami. Skądś z nie ruchawego gapiego zbiegowiska wywija się Cygańczuk, patelnią o patelnię brzęk, języ kiem wypycha z ust pestkę, komu patela, pa telni czka. Mikrusek w drucianych okularach, w obłupionej skórzanej marynarce, z nadpru- tej plastykowej torby (Moderna, Udobna, Ele- gantna Obuća, naipis) wymskuje się zszargana książka. Przed gazetowym kioskiem starsza sucha pani, końska śmiertka, spiczastym łok ciem tłukąc w parapet budki: telefon w domu musi być, inaczej nie ma dla mnie postępu. Tak, ale, bąka ten, do kogo ta mowa, starsza- wy, kucy, i przedeptuje ostrożnie, jakby bosą stopką. Tak by cię, babo, pierdyknąć. Ale nic, nic. Z wolna. Spacerkiem, po lekutku. Przy stanąć, jak zaciekawi. Pod nożowniczym na przykład cichym sklepem gerlach. Na wysta wie tu, na widoku, białe branie. Pośrodku
cienkim szpikulcem utknięty w blat scyzo- ryk-kombajn: półtora tuzina ostrzy, pił, pil ników, cążek, kleszczyków, dłut, igieł, korko- ciążków, szczypczyków, szydeł. Hartowany szpikulec czuły jak zegarmistrzowski włos, pochwytuje każde drgnienie, paznokciem trądć w szybę, deniutka krawędź ostrza poczy- na się mienić, bryzgać stalowymi skierkami,
strużynkami zgaszonego księżycowego światła, wibrować utajonym, powściągniętym ruchem, który objawi się dopiero w koronie, gdzie pil niki, iglice, noże i szczypce klują p>owietrze coraz szybciej, paroksystycznie drga kłąb szczękających, siekających, mielących, szar piących, łupiących ostrzy, cięde i dęde, po wietrze rozszczepiane na drobiny i molekuły, nie widać ostrzy, niebieszczejąca tylko śli-.j ska masa rozdrobnionego, startego powietrza. j Pod tą samobijną nożową maszyną rzucony niedbale pęk sekatorów, kuchennych i myśliw skich noży, ogrodniczych krzywulców, okula- ków, sierpaków i szczepaków, kozików w drew nianych oprawkach, brzytw biologicznych, rzeźniddch noży do szpikowania kości, półko- sków prawie, grubych tasaków... Na ich pole rowanych powierzchniach zimne, drapieżne poblaski miażdżących powietrze ostrzy. Z tym wirującym pod powiekami rzeźnickim wiatra kiem: składniej. Zbrojniej. Pancemiej nawet. Tak, jakby w każdej kieszeni po heblu. Po zgrabniejszym jakimś nawet za pazuchą gnat- ku... Nie przemuszonym krokiem w którąkol wiek stronę... Ku morzu. Ku morzu. JMorze: siwogrzywy, twarz smutna i mądra, idzie pu stym, chmurnym brzegiem na samym zbiegu ziemi i wód. Stopy grzęzną w mokrym piasku. Podbiegłe morską mokracią ślady stóp poświę cają ołowiano. Łagodna morska struga wyno» i si się na ląd i zapada w piach; w wybitych jeszcze przez miniony przypływ rowkach przez chwilę trzepoczą się drobiny wody, i o kroplę bogatsza ta nadbrzeżna szczera ziemia, na któ rej ledwo gdzie mokre, wyżęte piórko, wydarte ze skrzydła mewy, wiechetek morszczynów, które zmełło morze, zabłąkany jaki, gniew nie tnący szczypcami raczek, szary, kancia sty gdzieś głaz, podmyty odewsząd... Szorstko i mozolnie morze bierze ziemię. Przejrzyste, ciche strużki siąkną w miałki piach, zostają kamyki posnute
strzępkami tającej, szarzeją cej piany. Wiatr nadchodzi, podnosi z namo- kłej, ociężałej ziemi kruszki piasku, nosi je, przezroczyste, w zwichrowanym powietrzu... Morze coraz, potężnie i cicho. Ogromne pierz- chowisko morza. Bełtająca o chrępaty brzeg woda ścina się w sine jak lodowa krupa, gru boziarniste kłęby piany. Cieniutkie ostrza co raz szybciej następujących po sobie fal roz żarzają się do białości, siekąc ów samotny głaz...
Aż morze wszystko, ogromne i jedyne. Jest, trwa, ono i przeciwieństwo swoje, nie powstrzymanie i zatrzymanie, morze, wszyst ko, morze... Aż rozbryźnie się w błysku nie naturalnego światła; w dusznym tłumie, spo cony, ku wyjściu. Z blaszanych dachów ście ka jarzące się zimno i ślepiąco światło. Z ja skrawej słonecznej pełni nieba kilka nierze czywistych kropli deszczu; płoną na rozżarzo nym betonie jezdni. I naraz, i nagle; pionowy opad deszczowych wód. I tak, jakby staro świecki fotografista zakrzyknął hasło, które wykrzykuje zawsze na chwilę przed tym, nim skryje głowę pod połyskliwą czarną płachtę, jaką zasłonięty jego podobny do- gołębnika aparat: ulięa, ludzie, pojazdy, znieruchomiałe wszystko w niemrawym półgeście. Przekupka obok swojego wózka, z ręką (trzyma w niej papierową torebkę) wzniesioną na wysokość twarzy, głowa wtulona w przykurczone ra mię, wypięty zaczepnie biust olbrzymieje w miarę, jak moknąca bluzka przylega do ciała. Dziewczyna z tytoniowego kiosku wy sunęła głowę przez okienko, zastygła tak, nad jej czołem faluje i trzaska pod uderzeniem ciężkiej wody blaszany daszek, i na twarzy sprzedawczyni gest przestrachu na wpół fi glarnego... Z przeciwległego krańca ulicy ga pią się na nią z bram, z progów sklepów prze moknięci przechodnie. Kudłaci, chłopaki i dziewczyny, za szybą baru kawowego, bez pieczni tam, przejęci tak samo tą wodą nie- ujętą, przycichli, zwisają oklaple z wysokich stołków. Ale ze staroświecka
fotografowanych najwięcej nas tutaj, pod kinem; stoimy po re- krucku prawie kami, tak bardzo wyprosto wani na skraju deszczowej strefy, stary z pa rasolem w zaskoczeniu na wpół tylko otwar tym, wyrostek w dżinsach i czarnej, przeszy tej przez plecy deszczowym ściegiem koszuli, z zatkniętym w zmoczone włosy i tak już po zostawionym ułamanym grzebieniem, podlot ka w ciasnej bluzce, piersi jak pineski, dama jakaś starsza, nieco dalej ta dziewczyna, do której uśmiechnąłem się na chwilę przedtem, nim upadł deszcz, dziewczyna z buzią świe żą, jasną i brzydką, baba z fiokiem na głowie, od dawna rozprawiająca z bileterem w czar nych, czerwony lampas, spodniach, staruszek junacki (mała, do czysta wygolona główka, modnego kroju okularek, obcisłe porteczki), statystyczna masa innych jeszcze; też takich paru, którzy doszli po czasie; ci, nie ostrze żeni hasłem fotografisty, poczynają teraz wprawiać w ruch, rozprzęgać i gmatwać ca ły nieruchomy obraz; handlara-czereśniara, wytrącona ze swojej osłupiałości, w popłochu uskakuje do tyłu i w sam środek kałuży, śli zga się, chwieje, spogląda sobie pod nogi i zbrzydzona błockiem, ¡które ociekło jej łydki, wykonuje następny wsteczny krok sprężysty, piruet to jest gimnastyczny prawie; chłopak z grzebieniem we włosach poczyna wiać dłu gimi, rwanymi krokami, kiepski biegacz na sto dziesięć przez płotki; ktoś wychyla się z kawowego bani, porywa do przodu, by wy konać zaraz pokraczne.w tył zwrot...
Ale na Char li ego już kolej, ma Charlie na sobie nie przemakalny płaszcz różowego koloru, na gło wie czarny wypuczony kłobuk, czarny wielo- skrzydły parasol w ręku, przedziera się przez tłum deszczowych uciekinierów, skupionych pod sklepem z bielizną i krawatami, podry guje, przedeptuje z nogi na nogę niecierpli wie i wysuwając przed siebie szpic parasola, próbuje zbadać natężenie ulewy. Szasta wresz- ście kapeluszem
w geście pełnym determina cji, rozwija szeroko skrzydła
swojego paraso- la i wyskakuje na zalaną jezdnią, w ślad za nim jego partnerka, długonoga, niezborna, druciana. Wylęknięci
nagle, przystają po środku ulicy, tłoczą się oboje na gwałt pod parasolem; ale że zgorączkowani oboje albo czy może nazbyt
już nieskładni, jedno wypy cha drugie spod osłony; a kiedy
wreszcie jui skryci, to i sprzężeni też swoimi chudymi, niezręcz-
nymi ciałami tak, że nie są w stanie ruszyć z miejsca wcale; każdy ruch którego kolwiek rozchwiewa całą deszczową kon-
struk cję. A Charliemu spieszno, Charlie, zeżlony, odrzuca jednej chwili parasol, oboje deszczo wi wędrowcy, podciągając kolana pod brodę, pędzą co sił, za nimi wlecze się po ziemi jak oklapły spadochron pełen deszczu parasol; Charlie powściąga nagle swoją migoczącą w zajadłym biegu majtkami i gołym brzuchem drucianą panienkę i wytresowanym gestem repetującego broń Strzelca składa ten wielki parasol, na wszystkie strony, sobie w twarz bryzgając brudną wodą. Chwyta druciankę za rękę; biegną dalej. Gna Charlie co sił, wcale już się jednak nie śpiesząc, chapliniąc na roz maite sposoby, najzwytklej na przykład ska cząc w najgłębsze kałuże, by zaraz w prze rażeniu wyciągnąć z błota obute w parciane trzewiki nogi. Nie wypuszcza ręki swojego drucianego straszydełka, które, w śmiechu, łzach, wodzie całe, nie umie mu sprostać ani nadążyć za nim w żaden sposób; kluczą wła śnie pomiędzy zaparkowanymi przed kinem samochodami, .straszydełko raz po raz haczy drucianymi biodrami o klamką, o antenę... Zza rogu ulicy wybiega chłopak, ten sam ciągle cygański chłopak, wznosi obie patelnie wyso ko nad głową, uderzając jedną o drugą, z ha łasem pędzi za nimi; znikają wszyscy troje w którejś bramie... Antrakt, dudni, bije ule wa. Ale zaraz już pora kowbojska, ford mo del gna od wylotu ulicy, pod samym ki
nem ostry stop, facet z zamokniętymi baczka- mi, kolorowa, na wpół wyszarpnięta ze spod ni koszula, rzuca taksówkarzowi dwudziestkę na przednie siedzenie, bystro lustruje kino wy tłum. Dostrzega kogoś, wykrzykuje, gwał townie targa kierowcę za ramię. Krótko strzy żony, zwalisty doskakuje do wozu, jedną rę ką chwyta klamkę, drugą przez uchylone okno wpycha do środka, rozcapierzoną dłonią wcze pia się tamtemu w twarz. Maszyna rusza z nagła, zwalisty przez mgnienie z odtrąconą ręką, drapieżnie zakrzywione palce... porywa się, ślizgając się, obijając o błotniki parkują cych samochodów, dogania kołującego ostroż nie forda, targa za klamkę, drzwi ustępują, wrywa się do środka i słychać może krzyk. Potem zwalisty leży rozpłaszczony na bruku. Ford odjeżdża na pełnym gazie, zwalisty gme- rze się w wodzie i błocie, podźwiga się chwiej nie... Tymczasem już, przez deszcz jeszcze, słońce. Ulica lśni przez kilka chwil; zanoś się prędką mgłą. Zmoknięci ludzie w mglistej kurzawie i pobłyskach tęczy. W dusznej, go- rącej mgle. Omglony; z tą mgłą ciężką w rę kawach koszuli; z głową w tej poświatowej mgle; z zamgławionymi i zatartymi od bły sków mętnej tęczy oczyma; w popłochu; kon- wulsyjnym zarazem zdecydowaniu; przed sie bie, prawie na oślep. Ku gęstszym rejonom. W gęstwę samą; w sam centr. Na traf. Tam, gdzie traf. Trafić. Kogoś. Coś. Słowo. Słowo ratunkowe. Liczbę. Koło ratunkowe. Radę ra tunkową. Jedne myśli trafunkowe w omroczo nej głowie. Gdzie najwyższy traf. Gdzie z tra fu wszystko; gdzie cokolwiek, jeśli jest, z tra fu jest; gdzie trafić może się wszystko. Ani stać, ani się zdarzyć: trafić. Myśl przykra i zarazem porywająca: znak ujrzeć w powie trzu; potknąć się, jak o kamień, stopą. Wszyst ko się dzieje, nic się nie zdarza: na traf więc jedynie się zdać. Z wszystkich sił ku trafowi dążyć. Kapryśny, nieobliczalny, nieunikniony: traf. W tłum, który w nieustannym oczoplą sie,
tupocie, pogoni, zwarciu, który wszystek w niespodziewaniu, który toczy się traf uniko wym kołem. Zwiera się, skupia, przewala klejkim wirem tłum. Z tłumem oko w otoo, naprzeciw tłumowi. Twarze jak z ekranu sze roki format wszystkie, grzęzawisko sporowa- ciałych skór, plakatowych plam na kobiecych wargach i powiekach, połyskujących od po tu, zaczepno-odpornie wybitych do przodu podbródków. Splamione i zmazane, twarze plotą się i rozplątują zaraz w oczach; żadnej nie umiem objąć wzrokiem i pamięcią uchwy cić żadnej... Zgęszcza się jeszcze tłum i gło wy bykiem ustawione już wszystkie, uchy lają się o mig przed zwarciem zaledwie; lepkie oddechy ślinią szyję. Skoro nic nad traf: ku trafowi mozolnie i wytrwale. Na jed nym tchu. Zaczerpniętym kiedy. W ogrodzie, kiedy twarzą w zielu; kiedy morze; kiedy Charlie druciany w kałuży? Na jednym tchu; bez tchiu. Ku trafowi: w trafie pokładając wia rę, ku niemu bez wytchnienia. I traf zwia- stuńczy może: poruszenie niejasne, podmuch, poryw nagły znosi nas, mnie, tłum, na stro nę, pod szklaną ścianę domu towarowego. Cie- śniąc się, tłum zdybuje mnie ściślej jeszcze, włamuje w zespół. W ścisku kolebiąc się, w miejscu przestępując z miejsca na miejsce, zwieramy się jeszcze, grzęźniemy ciałami w sobie nawzajem; i zespołem do przodu; o pierś; i o pierś. Od tyłu przystemplowany czyimś biustem; pochwycony z obu stron pod łokcie; wcielony; w ryzach; i w ewidencji. Ujęty w ewidencję; i zespołem powoli, o pierś, o pierś, zmieniający pozycję na coraz lepszą; o pierś naprzód w poczuciu ulgi, zgody, po kornej jakiejś nawet, niewłasnowolnej swo body. Kilo, mówię, kiedy pewnej chwili już
jestem na naczelnym miejscu (kilo, bo o pa pierówki cała sprawa). Mięsa nie ma, smalcu mało, mówi sprzedawca. Może dwa? (Żart żar tem, powiedzonko to rozpowszechnione widać bardzo w sferach ogrodniczo-handlowych). Z papierową torbą
w garści, ogryzając kwa śne jabłko, odchodzę z ociąganiem, oglądam się jeszcze na swoją zwartą gromadkę. Wyco fuję się pod lipowe drzewko na skraju tro- tuaru. Tu. Pod tym lipnym drzewkiem. Z nie- dogryzkiem w zębach spokojnie.i bezpiecznie gapię się na rozstajne placowisko. Ludzki i maszynowy tłum w dzikim samopasie spię trza się bez ustanku, wybija się smaloną du- bą nad bariery i druciane zapory, na błysk i światła porywa się przed siebie, rozluzowuje na chwilę, by zewrzeć się zaraz i wznieść zno wu, i znowu z łoskotem runąć przed siebie...’ Tu, w punkcie zbiegu wielkich ulic, gdzie wa- i* ha się, chwieje i równoważy, gdzie dzieje się miasto, gdzie jego rozrząd: tu najwyższe tra- funkowe miejsce. Z boku szklane ogromy do mów towarowych, w tej samej minucie ludz- J ka gęstwa szturmuje je i z nich się wycofuje. Nad magazyny wystrzeliwują aluminiowe wy sokościowce, ludzie i ludzie – w tamtą, z tamtej strony. W hotelowych gmachach po przeciwległej stronie w oszklonych klatkach wznoszą się i opadają windy; obok, na skraju placu, kolejowe szyby; wlot i wylot, wjazd . i wyjazd, odjazd, przyjazd. Wszyscy zewsząd: w tłum. W koło. W rondo. Dokoła: wielki, zziajany, łaciaty, pstrokaty pies. Wymachując demonstracyjnie i z pewną nonszalancją trzy- I manym za ogonek koniuszkami wielkiego i wskazującego palca ogryzikiem, powiadam jeszcze: psiakręć całkiem... Mruży ślepia i kła- dzie po sobie uszy łaciaty pies na widok ta boru, który lgnąc w miękczejącym asfalcie, targa się do przodu w dymie, tumanie, siarce, klamocie, tamtamie... prężąc ustawione w szy bach podziemnych przejść łapy, rusza z zła janiem... Ta fiłutemość skojarzeń cieszy i wró żyć sdę zdaje dobrze... Ale pomału już prze czuwać poczynam trwożnie swoje ciało, mięk kość jego i grząskość, nieosłonięcie, zmitygo- wać się próbuję przywołaniem mirażu wiru jących noży, ale te dygoczące ostrza we mnie
teraz zdają się mierzyć, rozglądam się dooko ła z nagłą i ledwo powściąganą paniką. Asfalt u moich stóp, mierzwiony ciągle, taje i rzed nie, bagnieje. Ustawione na wysokich grzę dach za szybami domów towarowych ciepło odziane manekiny uśmiechają się twardymi, jaskrawymi uśmiechami. Z podziemia wybie ga garbaty z szeroko rozwartą szczerbatą gę bą, wiewając pękiem gazet, woła. Podjeżdża autobus, ktoś z niego w biegu, chłopak w po szarpanych dżinsach, starsza pani, suknia w herbaciane róże, rozkracza się i w krzyk. To widzę, to jest, to się dzieje – swoją koleją, swoim kołem, podług swojego jakiegoś po rządku: ja napięty jednak. Coraz czujniejszy. Stroszę uszy. Przeczucie, groźba dźwięku co raz bardziej dojmująca i natarczywa. Zaśmi- głuje biurowy niebotyk, rozpostrze swoje żel betowe dźwigary, świszcząc wiatracznie, roz miecie pół nieba szklanymi taflami. I poprzez nasilające się jednostajnie brzmienie kołują- cego taboru i goniącego tłumu poszept już tego niebogłośnego dźwięku, wietrznej trąby, powietrznego moru, chybnięcia, zwałki, gruzu. W nasłuchu znów już cały. Koślawię ucho za dziesięcioma w jednym mgnieniu gigantofo nami, megafonami, głośnikami, tranzystorami, tubami. Razem ku mnie te głosy i osobno każ dy, wrzask, krzyk, wołanie, mowa, gaworze nie, szept, głos klątwy, choroby, miłości, unie sienia, chleba, wody, noża... Głosami tymi odewsząd smalony, odżegnać się od nich pra gnę. Gest osłaniających głowę rąk, i jest, jak bym palce zacisnął sobie na gardle. Cisza dła wi. Póki tak
rozlicznie słyszę, wiem to miej sce, ten ludzki kołujący, pełen wszelkiego tra fu tłum; nasłuchujący trwóż nie, bezpieczny
jestem. W dwójnasób zachłanny, z czułością nietoperzo trwożną
ogarniam obszary dźwię ku coraz przestrzenniejsze; przez
mierzone drobinami sekund mgnienia czasu przekraczać się
zdaję granicę słyszalnego pola, poza któ rym różnorakie te
głosy zlewają się w jed nolity, ciemny, bełczący studziennie nurt. Ga sząc inne zmysły, siląc słuch (na uszy, jak się mówi, stając), wsłuchuję się w ten naddźwięk, wielkopostne kołaczące brzmienie: drewno o drewno, drewno klekce w drewno, kołatny szelest, dźwięk tak głuchy, że nie istniejący. Potem przecież rzegotne brzmienie o oka mgnienie przejrzystsze, uderzenia smolnego kołatka jaśniejsze i skądś jakby wątłe echo tego suchotniczego szczęku, nasilającego się do zatchnięcia... Lecz nie ma zatchnięcia, su- chotny dźwięk podnosi się ponad granice, prze mienia w psie skuczenie, świstliwy skwir... Tartaczne jeszcze brzmienie, tartaczny brzu- chomówny dźwięk, zgrzyt zawodzącej jękli wie piły, skargliwy głos uciemiężenia, żałobny pogłos pokutnego pokajania... Samym rąb kiem zmysłów tę pokutę kołaczącą nieusta jąco słysząc, łowić poczynam łapczywie i co raz rozpaczliwiej inny, wyniesiony jeszcze nad ten kołatny dźwięk, głos. Ten głos, to brzmie nie przesłonięte tak że przeczuwam, mamię się nim może tylko, świerkot, gżegot, ksyk turkot, turlikanie, cieniutka nutka przeciągnię ta nad’zadławionym pokutnym klekotem. Mój ten dźwięk, z siebie go snuję; czy tu on za istnieć może, w miejscu okupowanym od nie ba do podziemnych pięter, pośpiesznym i za głuszonym, gdzie pogoń ludzkiego i maszyno wego tłumu z wszystkich kierunków we wszystkie kierunki, odewsząd i dowsząd...
a jednak słyszę ten świegot cichutki, przej rzysty jak smużka olchowego dymu. Pośrod ku tej gonitwy, nieustającego ciągu rucho mych schodów w górę, w dół, gazetowych bu dek, papierosowych kiosków, palenisk z sza szłykami i pieczenią diabelską, pośród tłumu, który wynurza się spod ziemi, wwala w bra my dworców, magazynów i hoteli, gdzieś na tym nie osłoniętym niczym, drzewem ani list kiem, huczącym placowisku – ptak. Jest i go nie ma. Napięty, wsłuchany lunatycznie, prze biegam
przez podziemny pasaż, wspięty na czubki palców idę naziemnym przejściem, gro madny prąd ludzi obala mnie raz po raz, cze piając się drucianej siatki ochronnej podno szę się znowu, wyciągam szyję, prę do przo du, bez żadnej uwagi roznosząc ludzi, wyta czam się z odratowanego przejścia, tłum odłącza się ode mnie nieco, staję, bałusząc oczy, spomiędzy palenisk i rożnów, z tamtej strony skądś łagodny, szalony trel palonego ptaka... Wahając się, lękliwie ociągając, nie idę już, z harcerska podchodzę, przeczucie pułapki, podstępu... Za wysokim stosem skrzy nek po piwie cichy stary w płowym płaszczu, wybrzuszającym się i fałdującym ciężko; po chylony teraz, w garści ukręcony z gliny pta szek, do jego rozwartego ceglastego dzioba sączy po kropli wodę z zielonej aptecznej fla- szeczki. Podnosi pacynkę do ust, urywa wpół dźwięku, garść z zaciśniętą w niej gwizdką gestem gwałtownym i niepewnym wpycha so bie za pazuchę, targa rozdygotaną ręką płaszcz, szukając kieszeni. Nie, nie, mówię, o krok jeszcze posuwając się do przodu; od suwa się panicznie, potrząsając głową wzbra niaj ąco, kapelusz, za mały, chwieje się na czubku głowy. Nie, nie, powtarzam bezrad nie; uspokaja się, ręce tylko obie już teraz wepchnięte za pazuchę, gmerzą, poszukując ciągle tej zagubionej kieszeni, na nie golonej twarzy lęk i szyderstwo zarazem. Glina? py.- ta.
Kanar? Łaps? Nie? Toś ty z judaszkowa- tych którychś albo jaki niewid-człek... ty nie w ptaszkowych latach, to jaki możesz mieć do mnie interes, czego dobrego ode mnie chcieć, nie ptasie, judasie ty w głowie masz myśli i judasią sprawę, tak gulgocze roztrzę siony ptasznik, oczy wylęknięte i chytre. Po- dziwczyć się idź; idź, no, czego, piwsko weź, kiełbachę i piwsko, ja taiciego ptaszka po dy- siu, nie każdemu się za tyle opłaci, ty my ślisz co, strzelić z bicza piaskiem i ptaszek jest? O nie, ja z dobrej glinki ukręcić go mu szą, w piecu dobrze
wygrzać muszę, wlec go tu na koniec świata muszę i pod karą pota jemnie sprzedać, dziesięć to wszystko kosz tuje, żebyś wiedzieć wiedział, nawet jakżeś łaps, to i tak wiedz, wyjmuje zza pazuchy garść z zaciśniętym w niej ptaszkiem, bryłka mokrej szarej gliny, woda musiała się wylać, kiedy skryć usiłował go tak pośpiesznie, te raz podsuwa mi go pod sam nos niespodzie wanie; No, jakie masz do mnie umysły i chę ci? Szofer. Boży niewid, nie szofer; na śmierć kogo zajechałeś, za fachem chodzisz poręcz niejszym, sumienie dręczy, mamy twój los kataryniarza. Nie pojmę nawet starą głową twojej sprawy, to i jaka ja tobie pociecha albo pomoc? Wielkich światów ja w życiu nie widywałem, jak znam świat, to tyle, co ze dwa razy byłem we młynie i raz na wiatraku. W samo życie swoje całe staranie musiałem włożyć, nikt mnie nigdy nie uczył niczego, ca łe lata, a ja mam przecież wielkie lata, sam jeden życia się uczyłem, własnym swoim zawsze przemysłem. Inni pijają sobie życie ze rżniętego kieliszka, mnie i kulawkę nieczęsto Bóg zdarzył mieć w ręku. To jaka, marnyi twój los kataryniarza, tobie ja pociecha albo pomoc? Tabaki tyle co na ślep, tyle ode mnie j możesz dostać... Jak już, na piemikarza się kieruj, kamrat piemikarz tu pod płotem stał# umarł, ostatni był piernikarz Rzeczypospoli- - tej. Ale czy będziesz umiał zaczynić, a potom j zarobić jak się należy ciasto? Nawet do tego- i żeś niezdatny. A to początek dopiero. Jego pierniczek każdy jak laleczka, lukier w pię- I ciu kolorach, i jaki mocny, lata figurka na I ścianie wisi i się nie złuszczy, ale staraj się, I będziesz się starał, moim krygskolegą zosta- niesz, hhm? Z jego ceglastych palców, który- mi gra mi już na nosie prawie, wyszarpuję I ptasią pacynkę i dąć poczynam co siły, duję I z taką mocą, że resztka wody wytryskuje ni- czym z syfona i bije mi w nos, urywam za- I chłyśnięty, nabieram powietrza i znowu co I sił w płucach,
świst sfałszowany, świdrujący, I dźwięk rajbujący kłuje uszy, dąć nie prze- I staję, dmę, drętwieją usta i tężeją wzdęte po liczki, spomiędzy włosów, czuję, wyciekają mi strużki potu, całkiem ostatecznie, niczym w trąbę archanielską dmucham w ten gliniany ptasi pokurcz, stary ptasznik stoi przede mną wryty, na ośrupanej gębie przestrach, kape lusz chwieje mu się na głowie, porywa się ku mnie, chce mi świstawkę od ust odjąć, ja do mej przyssany jak do cycka błogosła wionej Kingi, uchylam się, wychwytuję z kie szeni ciężką jakąś monetę, dziesiątka to po winna być, podsuwam mu rękę, wytrąca mi pieniądz spomiędzy palców, umykam przed nim w swawolnych podskokach, wygrzebuję z kieszeni nowy pieniądz, rzucam, moneta wpada w zanadrze jego płaszcza, otrząsa się stary gwałtownie, póki metal nie brzęknie bruk, z pomstą w oczach koślawi się w moją stronę, świszczę przeraźliwie i wysmykuję mu się spod rąk, sięgam równocześnie do kiesze ni i po pieniądzu, po groszu, co pod ręką, wle cze sdę za mną uparcie, tańcujemy tak gonio nego wokół budki z kiełbaskami i piwem, przygrywam sobie na ptaku-piszczku i przy tupuję, stary spurpurowiały i wzdęty, już tyl ko okręca się wokół swojej własnej osi z wy mierzonym we mnie palcem, woła skrzekliwie żałośnie: Co to za czowiek, ten, o? co to za jeden, ten, o, o? jednej chwili wtedy odejmuję ptasią gwizdkę od ust, z kieszeni wygrzebuję jeszcze pieniądz, papierek już, dłonią z tym przyklejonym papierkiem chwytam jego rękę z wycelowanym we mnie oskarżycielsko pal cem, potrząsam mocno, cześć, firma! wołam, cześć, firma, odchodzę ze swoim fantem w garści, przepychając się przez tłumek męż czyzn z kiełbasami i butelkami piwa. Śmieją się, popijając i przekąszając. Przeżuwają, patrz faceta, mówią. Gębę se skuł w samo południe. Z powroza się zerwał? Hecowny gość. No, nie każdy może pół litra zupki i mi nic. W porządku, w życiu bywa,
popić-foy! Zachłystując się i krztusząc, powtarza: Popiłbym. Kurzypaluch! popiłbym. I obydwoma rozcapierzonymi rękami odpiera ozważyć, usi- Postanowić nawet usiłuję. Patrzę na tych dwu o wszystko, od którego możesz, człowieku, przy- śmierdnąćsię z szele- stem kłębowiska zeschłych papierów, wóz za- I pada się w kopcach zdartej ze strzech słomy,- ‚ grzęźnie w zwałach pordzewiałych garnków i fajerek, pogruchotanych kafli, potrzaskanych I pługów. W hurgocie i zgrzycie gonię wóz przed siebie na oślep. Całym pędem uderzam | w ciemny kształt wprost przede mną, trzask, I gruchot, silnik szamocze się jeszcze, zwały że- I lastwa walą się na maskę ciężko, spod kół I podnosi się kłąb kolczastego drutu, z sykiem i grzechotem opada na dach wozu, dygoczące pręty tłoczą się przez otwarte okno. Motor krztusi się jeszcze; gaśnie. Dygot żelastwa, jęk, paroksyczny śpiew trzęsącego się kłębo wiska kolczastego drutu; po moim ramieniu ociężałym ruchem gąsienicy pełznie kolczasta gałązka. Odrętwiały, tej ręki nie umiem odsu nąć. Pachnie lasującym się karbidem; arsze- nikiem; piżmem. I jest cicho. Tak cicho. Aneg doty, historyjki, woła zachrypniętym prze nikliwym szeptem skądś, z jakiegoś kąta rozbite radio, wesołe... szept coraz cichszy I powoli też ścicha śpiew kolczastego drutu. Brzozowe światło, łagodne, chwiej ne i niejasne, opada na wszystko jak popiół, Boże, Ojcze Dziwny. Ogłuchła cisza, białe, białe światło. Od bagiennych kałuż oło- , wiany poblask. Na nieruchomym ramieniu rdzawa gałązka kolczastego drutu. Z dala, z daleka. Przenikliwy dźwięk. Drugi jeszcze. Trzeci jeszcze. Wybuchają krzyki, ale ten dźwięk tylko słychać. Wielkie, ostateczne wy cie. Jakby dzwony. Okoliczne wszystkie sy gnaturki, dzwony. W niebo biją śmiertelne psie głosy. Kołysze się żałobne- wycie. Sie dzę nieruchomy, kolczasta gałązka drży na mojej ręce. Tranzystor odzywa się Łrwożnie.
copyright: © Marian Pilot 1974
redakcja: Magdalena Marzec
korekta: Magdalena Marzec
projekt okładki: Magdalena Marzec
projekt layoutu i skład: Magdalena Marzec
ISBN 978-83-66571-94-5
2023 Kraków
Wydawnictwo Otwarte
ul. Smolki 5 lok. 302, 30-513 Kraków
tel./fax (48 12) 427 12 00
kontakt: otwarte@otwarte.eu
Drukarnia ABC
ul. Szeroka 123, 12-345 Kraków
tel: 123456789
MARIAN PILOT (ur. 6.12.1936 w Siedlikowie) - literat, dziennikarz, scenarzysta, leksykograf, długoletni redaktor poświęconego kulturze chłopskiej kwartalnika „Regiony”, autor powieści, opowiadań i esejów; do ważniejszych należą: Panny szczerbate (1962), Pantałyk (1970), Zakaz zwałki (1974), Wykidajło (1981), Bitnik Gorgolewski (1989), Na odchodnym (2002), Pióropusz (2010), Nowy matecznik (2012), Słownik dawnej gwary Siedlikowa (2012), Osobnik (2013); ostatnio opublikował powieść Niebotyki (2017) i esej Dzikie mieso (2021).
Pro captu lectoris habent sua fata libelli zapisał w połowie II wieku p.n.e. Terencjusz Maurus. Zdanie to można przetłumaczyć na język polski “Los książek zależy od pojętności czytelników”. Każda książka zatem zostanie inaczej odebrana w zależności od tego, jak zrozumie ją osoba czytająca. Ta sentencja odnosi się do wszystkich książek, w tym także „Zakazu zwałki” Mariana Pilota.
cena detaliczna
39,99 zł ( w tym 5 % VAT)
