OBYWATEL 4(51)/2010

Page 1

(51) 4/2010

dla dobra wspólnego cena 12 zł

(w tym 0% VAT)

5 USD

Europa 4,5 EUR USA

index 361569

04

ISSN 1641-1021

ŚWIAT AKTYWNYCH I PRZEDSIĘBIORCZYCH

9 771641 102002

04

1 0 LAT mamy

już

!


Podziękowania Numer „Obywatela”, który właśnie trzymacie w rękach, jest jubileuszowy. Mamy 10 lat! To także Wasze święto. Bez żywego zainteresowania tym, o czym piszemy, bez słów pokrzepienia i krytycznych uwag, wydawanie takiej gazety – niekomercyjnej, nie przynoszącej zysków z reklam, opartej na pracy społecznej – nie miałoby sensu. Bez Waszego nieodpłatnego zaangażowania jako autorów tekstów, tłumaczy, ilustratorów i fotografów, „oddolnych marketingowców”, organizatorów imprez pod naszą egidą, wolontariuszy pomagających nam w prowadzeniu biura i w setce innych spraw – nie byłoby to w ogóle możliwe. Bez Waszych wpłat na nasz fundusz wydawniczy oraz 1% Waszych podatków – nasza działalność miałaby skromniejszą skalę. Wszystkim Wam, których większości nie znamy nawet z nazwiska, chcemy w tym miejscu powiedzieć: serdecznie dziękujemy. Cieszymy się, że mogliśmy na Was liczyć. Ufamy, że będziecie z nami nadal. Redakcja „Obywatela”


4

w numerze 8

Bardzo gorzkie żale – rozmowa z dr. Tomaszem Rakowskim

16

8

W niewielkich społecznościach, gdzie np. zlikwidowano jedyny duży zakład, powstają bardzo ważne doświadczenia ludzi, którzy starają się radzić sobie z tą sytuacją, którzy mają swój komentarz i własną prawdę o tym, co dzieje się w Polsce. Jest to głos zupełnie nierozpoznany i niesłyszalny w przekazie publicznym.

Perwersyjna transformacja – dr hab. Włodzimierz Pańków

Wielkim paradoksem PRL było to, że ówczesny system radykalnie wzmocnił swego grabarza, zgodnie z proroctwem klasyków marksizmu, którzy przewidywali taką funkcję, czy nawet misję klasy robotniczej – lecz względem kapitalizmu. Co dziwniejsze, robotnicy stworzyli warunki, w których możliwy stał się powrót drapieżnego kapitalizmu.

21

Fortuny zamiatane pod dywan – dr hab. Krzysztof Jasiecki

Na marginesie wiedzy

© Paweł Pałgan

27

– Rafał Bakalarczyk

34

Rozbiór czy rozwój polskiej energetyki? – Zbigniew Tynenski

b  n  d [ henning ], http://www.flickr.com/ photos/muehlinghaus/362683544/

b  n  d s.yume, http://www.flickr.com/photos/syume/3393855808/

Polska energetyka ma szanse spełnienia oczekiwań gospodarczych i społecznych w zakresie dostępu do taniej i czystej energii. Niestety, polityka rządu idzie w przeciwnym kierunku.

40

Przedsezonowa wyprzedaż uzdrowisk – Konrad Malec

21 Brak pełnej wiedzy o stanie nierówności materialnych jest funkcjonalny wobec interesów beneficjentów zmian ustrojowych – elit polityki, kadr kierowniczych administracji państwowej i gospodarki, a także części inteligencji i prywatnych przedsiębiorców tworzących nową klasę średnią.

Żyjemy w „społeczeństwie wiedzy”, a przynajmniej do tego aspirujemy. Tymczasem niemała część społeczeństwa jest wykluczona z owej wiedzy, a nawet z dostępu do niej.

W komercjalizowanej służbie zdrowia sanatoria są traktowane jak zwykłe firmy. Co gorsza, aby załatać dziurę budżetową, ich administrator postanowił sprzedać uzdrowiska, wbrew interesom właściciela – ogółu społeczeństwa.

45

Przewietrzyć myślenie – rozmowa z Andrzejem Horubałą

Na pewno opowieść serwowana nam o świecie jest kompletnie „nie na temat”. „System 09” był próbą „przebudzenia”, może nie tyle pokazania całej wiedzy pozytywnej, lecz potrząśnięcia: „Posłuchaj, jest inaczej, niż ci opowiadają”.

27 b  n spapax, http://www.flickr.com/photos/spapax/3865121147/


SPIS tre ści

52

Radio i telewizja – niewykorzystana szansa – Barbara Bubula

58

M jak media – Michał Sobczyk

b skippyjon, http://www.flickr.com/ photos/alexnormand/2540354734/

Aby stać się godne swojej nazwy, media publiczne muszą zostać zbudowane na nowych fundamentach.

Dwie kuszące perspektywy – „internetowa” i „niszowa” – stanowią w rzeczywistości zagrożenie dla prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego. Odwracają uwagę od tego, co nam, obywatelom, słusznie się należy, a więc od udziału w kształtowaniu oblicza telewizji i radia głównego nurtu.

63

Misja i (tele)wizja – rozmowa z dr Katarzyną Giereło-Klimaszewską

Często mówi się o tym, że media należy odpolitycznić; mówią o tym także sami politycy. Gdy słyszę ten postulat padający z ich ust, przypomina mi się bajka o wilku, który przestrzega przed lisem porywającym owce, podczas gdy sam na nie czyha. Tak naprawdę to sami obywatele powinni wymuszać na politykach odpolitycznienie mediów.

68

O nową strategię przeciw powodzi – dr inż. Janusz Żelaziński

Ogromne koszty ostatnich powodzi, także w krajach najbogatszych, w których wydatkowano wielkie środki na ochronę przed żywiołem, stanowią dowód, że dotychczasowa polityka wymaga zmiany.

74

Powołany do służby – Maria Nowakowska

Jest coraz więcej młodych księży, którzy bardzo chcą robić coś więcej, niż tylko prowadzić posługę duszpasterską w obrębie parafii.

93

Planowanie dla społeczeństwa – dr hab. Andrzej Karpiński

Neoliberałowie nie dają odpowiedzi na pytanie, co robić, gdy indywidualne wybory konsumentów rażąco odbiegają od wymogów racjonalności ogólnospołecznej i powodują ujemne skutki makroekonomiczne.

99

O dobrobycie, który jeździł koleją – Wojciech Szymalski

Czy w dobie zmieniających się sposobów komunikacji muzea nowego typu będą w stanie przekazywać wiedzę, kształtować postawy i tożsamość?

Jadąc polską koleją, zastanawiamy się niejednokrotnie, jak to możliwe, że ona jeszcze funkcjonuje, skoro wszystkie elementy wyglądają i działają tak, jakby czas się zatrzymał. Tymczasem w wielu innych krajach widać gołym okiem, że kolej jest motorem innowacji, które w obecnym systemie gospodarczym, jeśli się ich dobrze użyje, są zasobem przynoszącym największe zyski.

85

103 Eksperyment „Autonomia Pracownicza”

78

Strażnicy tożsamości – Konrad Malec

Organiczny patriotyzm – rozmowa z prof. Zbigniewem T. Wierzbickim

Efektem braku odpowiedniej edukacji jest zanik umiejętności pracy zespołowej (kolektywnej). Rozmawiałem kiedyś z polskimi robotnikami jadącymi do pracy w Niemczech. Mówili mi: nie jesteśmy gorsi od Niemców – indywidualnie pracujemy nawet lepiej, ale zespołowo to oni są w pracy lepsi!

– Daniel H. Pink Przedsiębiorstwa oferujące pracownikom większą dozę swobody rozwijały się cztery razy szybciej niż te, których funkcjonowanie opierało się na kontroli, a rotacja pracowników w tych pierwszych stanowiła jedną trzecią rotacji w tych drugich.

b  n  d James Good, http://www.flickr.com/photos/jamesgood/363013819/

52

5


6 126 Pasja pomocy. Rzecz o Simone Weil

106 Reprezentacja w kryzysie

– Bartosz Wieczorek

– Irena Dryll

110 Lumpen-praca i ekonomia wykluczenia – prof. Jacek Tittenbrun, dr Bartosz Mika

gospodarka społeczna

Czy siła robocza osób znajdujących się na marginesie może zostać skutecznie wykorzystana w głównym nurcie życia społecznego i gospodarczego?

117 U źródeł polskiego zacofania – Jerzy Wawrowski Przyczyn polskiego niedorozwoju upatruje się najczęściej w 45 latach tzw. realnego socjalizmu. Refleksja taka nie ujmuje problemu zbyt głęboko.

b  n  d Gregory Jordan, http://www.flickr.com/photos/gregoryjordan/4685803504/

Rządy nowych krajów UE wyobrażają sobie, że doganianie Europy wymaga odrzucenia związków zawodowych i dialogu społecznego. Tymczasem muszą zrozumieć, że w ten sposób Europy nie da się dogonić.

Zawstydziła swoją osobą polityków i ideologów zapominających o dobru człowieka, filozofów odległych od życia codziennego oraz chrześcijan wątpiących, czy można naśladować swym życiem Chrystusa.

130 Nasze tradycje: Myśl państwowa w życiu gospodarczym – Stefan Starzyński Nasze dotychczasowe życie gospodarcze wegetowało w zaśniedziałych, starych, przedpotopowych niemal formach, odcięte i bojące się jakiegokolwiek świeżego powiewu.

136

Nasze tradycje: Program inwestycyjny

– Eugeniusz Kwiatkowski Im dalej od kilku luźnych ośrodków pewnego tradycyjnego rozwoju gospodarczego, skoncentrowanego głównie na zachodzie Polski – tym braki techniczno-cywilizacyjne są większe. Polska B dochodzi aż pod Warszawę i Katowice, a nie kończy się – jak myśleliśmy – na linii Sanu, Bugu i Wisły. Musimy rozpocząć systematyczny i zwarty marsz przeciwko temu wspólnemu nieprzyjacielowi.

141 Nasze tradycje: Polska budująca (Centralny Okręg Przemysłowy) – Józef Radzimiński Nie jesteśmy jeszcze w połowie wielkiej roboty, chociaż już dawno słychać szum maszyn pracujących w Stalowej Woli, chociaż tysiące małorolnych chłopów znalazło pracę. Walka z przeciwnościami trwa. Wiemy, dlaczego walczymy, wiemy, o co walczymy. Nikt nie ustaje w tej walce. Tym radośniejsze są te zmagania, że walczymy przecież o nową Polskę, Polskę sprawiedliwości podziału chleba, Polskę gotowości bojowej żołnierza i pracy.

Wilhelm August Stryowski, http://en.wikipedia.org/ wiki/File:Szlachta_polska_w_Gdansku.jpg

okładka: b Piotr Swiderek, kooperatywa.org. Użyto zdjęcia: b Cuito Cuanavale, http://www.flickr.com/photos/ hexadecimal_time/4387704451/ Redakcja: Konrad Malec, Remigiusz Okraska (redaktor naczelny), Michał Sobczyk (zastępca red. naczelnego), Szymon Surmacz Stali współpracownicy: Rafał Bakalarczyk, dr Karolina Bielenin-Lenczowska, Marcin Domagała, Joanna Duda-Gwiazda, Bartłomiej Grubich, Maciej Krzysztofczyk, dr hab. Rafał Łętocha, dr hab. Sebastian Maćkowski, Anna Mieszczanek, dr Arkadiusz Peisert, dr Jarosław Tomasiewicz, Karol Trammer, Bartosz Wieczorek, Krzysztof Wołodźko, Marta Zamorska, dr Andrzej Zybała, dr Jacek Zychowicz Rada Honorowa: Jadwiga Chmielowska, prof. Mieczysław Chorąży, Piotr Ciompa, prof. Leszek Gilejko, Andrzej Gwiazda, dr Zbigniew Hałat, Bogusław Kaczmarek, Marek Kryda, Jan Koziar, Bernard Margueritte, Mariusz Muskat, dr hab. Włodzimierz Pańków, Zofia Romaszewska, dr Zbigniew Romaszewski, dr Adam Sandauer, dr hab. Paweł Soroka, prof. Jacek Tittenbrun, Krzysztof Wyszkowski, Marian Zagórny, Jerzy Zalewski

OBYWATEL tworzony jest w 99% społecznie

Kwartalnik „Obywatel” nr 4 (51)/2010


SPIS tre ści

7

144

144 Recenzja Recenzja

W zjawisku „szarej strefy przemocy” ujawnia się paradoksalna natura państwa postkomunistycznego, które jest zbyt słabe, aby pełnić rolę regulatora i arbitra życia gospodarczego, a jednocześnie w rękach pewnych podmiotów staje się wystarczająco silne, aby skutecznie niszczyć przeciwników lub biznesowych konkurentów tychże podmiotów.

149

Recenzja: Młodzież na pograniczu

– Bartłomiej Grubich

Amerykańska myśl postępowa była „realistycznym marzeniem”, które nie kazało na nic czekać, lecz inspirowało do poszukiwań twórczych i działań odważnych, a zarazem silnie zakorzenionych w teraźniejszości. Zamiast wielkich teorii, dominowała wiara w wiele eksperymentów, które metodą prób i błędów pomogą stworzyć lepszy świat.

Autorzy tekstów, fotografii oraz redaktorzy nie pobierają wynagrodzenia za pracę przy gazecie

Recenzja: Przemocą Polska stoi?

– Michał Juszczak

153

Adres redakcji: Obywatel, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź, tel./faks: (42) 630 17 49 propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl reklama, kolportaż: biuro@obywatel.org.pl Skład i opracowanie graficzne: studio@obywatel.org.pl internet: www.obywatel.org.pl W całej Polsce „Obywatela” można kupić w sieciach salonów prasowych Empik, Ruch, Inmedio, Relay. Wybrane teksty z „Obywatela” są dostępne na stronach OnetKiosku (http://kiosk.onet.pl). Redakcja zastrzega sobie prawo skracania, zmian stylistycznych i opatrywania nowymi tytułami materiałów nadesłanych do druku. Materiałów niezamówionych nie zwracamy. Nie wszystkie publikowane teksty odzwierciedlają poglądy redakcji i stałych współpracowników. Przedruk materiałów z „Obywatela” dozwolony wyłącznie po uzyskaniu pisemnej zgody redakcji, a także pod warunkiem umieszczenia pod danym artykułem informacji, że jest on przedrukiem z kwartalnika „Obywatel” (z podaniem konkretnego numeru pisma), zamieszczenia adresu naszej strony internetowej (www.obywatel.org.pl) oraz przesłania na adres redakcji 2 egz. gazety z przedrukowanym tekstem. Nakład: 2250 egz.

Realną patologią wielu współczesnych rodzin jest uprzedmiotowienie dzieci. Stają się one jedynie biernymi odbiorcami, na podobieństwo konsumentów, którzy zamiast uczuć, bliskości, szacunku – otrzymują przedmioty materialne: jedzenie, ubrania, sprzęt elektroniczny itp. Stanowić to ma rekompensatę wobec braku wspólnie spędzanego wolnego czasu.

153

Recenzja: Duma, nadzieja, lewica

– Remigiusz Okraska

© Piotr Świderek, www.bardzofajny.net


8

Bardzo gorzkie żale

– z dr. Tomaszem Rakowskim rozmawia Michał Sobczyk

Pańska książka „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy” jest pokłosiem kilkuletnich badań nad obszarami głębokiego, potransformacyjnego bezrobocia. Dlaczego postanowił Pan poznać kulturowy świat „człowieka zdegradowanego? Tomasz Rakowski: Bardzo ważne były dla mnie pierwsze poważniejsze badania, w niewielkiej wsi pod Chrzanowem, gdzie spotkałem się z sytuacją zbiorowego doświadczenia renty. Przed rokiem 1989, poza doglądaniem gospodarstwa, wszyscy dojeżdżali do pracy: a to w zakładach prefabrykatów betonowych, a to w wapiennikach, a to do kopalni na Śląsku. Nagle te zajęcia się skończyły, a jednocześnie okazało się, że większość mężczyzn w wieku 50+ ma organizmy tak zniszczone wysiłkiem, że przyznano im renty inwalidzkie. Z czasem zorientowałem się, że ich opowieści o chorobie, o niezdolności do pracy – tak naprawdę były rodzajem komentarza do całości doświadczenia tej nagłej i niespodziewanej przemiany warunków życia społecznego. Bo PRL był kontestowany, ale z drugiej strony wykształcił codzienność, która pozwalała funkcjonować w sposób w miarę przewidywalny i bezpieczny; to wszystko zniknęło, a poczucie niezdatności do pracy stało się niezwykle dotkliwe. Później wyszło na jaw, że ta renta była jednocześnie rodzajem lokalnej strategii przetrwania w obliczu problemu bezrobocia – wielu osobom przyznano ją nie ze względów medycznych, ale gdy okazało się, że są poważnie zagrożone zwolnieniem z pracy. Po jakimś czasie bezczynności nawet fikcyjna renta zaczęła być realnie przeżywana, i to w zbiorowym komentarzu. Było dla mnie fascynujące, jak wielowarstwowe i momentami sprzeczne wewnętrznie doświadczenia, reakcje i komunikaty funkcjonują w takiej społeczności. Gdzieś w połowie, a może pod koniec lat 90. zorientowałem się, że w niewielkich społecznościach, gdzie np. zlikwidowano jedyny duży zakład, powstają bardzo ważne doświadczenia ludzi, którzy starają się radzić sobie z tą sytuacją, którzy mają swój komentarz i własną prawdę o tym,

co dzieje się w Polsce – i że jest to głos zupełnie nierozpoznany i niesłyszalny w przekazie publicznym. Uznałem, że warto zająć się miejscami, gdzie człowiek musi sobie postawić najważniejsze pytania: Co się stało z moim życiem? Jak to możliwie, że zawsze potrafiłem utrzymać rodzinę, a teraz mam z tym problem? Nie chodziło wyłącznie o to, że są grupy społeczne, które nie mają możliwości wyrażenia swoich stanowisk czy wizji rzeczywistości, ale także o to, że są to doświadczenia bardzo trudne do uchwycenia, nieoczywiste nawet dla tych ludzi – a jednocześnie bardzo ważne dla pełnego obrazu transformacji. Dla antropologa i etnografa, nie tylko dla socjologa, istotne powinno być bowiem nie tylko doświadczenie zmiany na poziomie ośrodków politycznych czy publicystycznych, gdzie mamy do czynienia z wymianą elit, formowaniem różnego rodzaju polityk w skali makro oraz wyobrażeń społecznych, ale także rozpoznanie jej jako doświadczenia ukrytego, „oddolnego”. Powodowała Panem przede wszystkim ciekawość nieopisanego obszaru rzeczywistości? T. R .: Nie tylko. Tak naprawdę każdy projekt badawczy w antropologii ma jakieś uzasadnienie biograficzne, czy szerzej – pozapoznawcze. Dla mnie zawsze było bardzo istotne, by zajmować się osobami ubogimi czy zubożałymi, ponieważ miałem wrażenie, że to są ludzie, których się zupełnie nie rozumie, a ich jedynym głosem jest głos opracowań ministerialnych i socjologicznych. Chciałem spróbować zrozumieć te środowiska, miałem bowiem poczucie, że bez tego w ogóle nie można myśleć o jakimkolwiek działaniu społecznym. Jednak poważnie nad społecznymi zadaniami antropologii zacząłem się zastanawiać dopiero później, w trakcie pisania wspomnianej książki – wtedy pomyślałem, że muszę się jakoś określić wobec tej kwestii. Przeszedłem zatem raczej drogę od motywacji poznawczej, badawczej, do ogólnych refleksji nad zaangażowaniem społecznym wiedzy wytwarzanej na uniwersytetach czy do samego zaangażowania,


9 niż od aktywności społecznej czy jakiejś mocnej idei, z powodu której zaczyna się badania. Dla mnie – kogoś, kto zaczyna się angażować społecznie i mieć jakieś przekonania polityczne, w sensie poglądów na życie społeczne – etnografia jest również rodzajem działania społecznego, a nie tylko narzędziem. Jest jeszcze jedna rzecz, którą dopiero później sobie uświadomiłem. Po ukończeniu medycyny, zanim zacząłem staż, poświęciłem się przygotowaniu i obronie pracy magisterskiej z antropologii oraz staraniom o przyjęcie na studia doktoranckie. Ponieważ musiałem jakoś funkcjonować w sensie ekonomicznym, zacząłem zajmować się wycinką drzew na wysokości. Skończyło się na tym, że przez kilka lat pracowałem fizycznie, w dużym stopniu nieformalnie, jako lekarz-doktorant, który nie był w stanie utrzymać rodziny ani ze stypendium doktoranckiego, ani z pensji lekarza pogotowia. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że te moje doświadczenia – nauka bardzo trudnego zawodu, gdzie nie było przecież żadnych podręczników, tylko transfer wiedzy na zasadzie mistrz-uczeń – gdzieś we mnie tkwiły, i w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy poszukiwałem chyba podobnego przekazu od ludzi, którzy musieli wyjść poza oficjalną drogę funkcjonowania i radzić sobie tak troszkę na uboczu. Jak głęboko udało się Panu wejść w ten nierozumiany i niereprezentowany świat? T. R .: W paru miejscach miałem po prostu szczęście: trafiłem na niezwykłego człowieka, który – oczywiście nie od razu, lecz po iluś spotkaniach – otworzył mi drzwi do pozostałych członków grupy; tacy rozmówcy są dla etnografa kluczowi. Mimo tego, wejście w środowiska zubożałe, bezrobotne, szczególnie na wsi, jest bardzo trudne – olbrzymim problemem jest wstępna nieufność. Widać doskonale, że jest się obcym, przyjezdnym, na dodatek nie pasującym do żadnej znanej kategorii, jak urzędnik, dziennikarz czy „ktoś z ministerstwa”. Najwięcej szczęścia miałem w okolicach Bełchatowa, gdzie spotkałem fascynujących ludzi. Nie od razu zdobyłem ich zaufanie i nigdy do końca, jednak bez wędrowania razem po hałdach, mieszkania, przebywania z nimi – nigdy bym tyle nie znalazł, nie poznał, nie opisał. Przy czym takie relacje są bardzo delikatne – oni z jednej strony bardzo się cieszyli, gdy przyjeżdżałem, z drugiej zaś nigdy do końca nie wiadomo, skąd taki bezinteresowny słuchacz się pojawia, prawda? Cały czas mam z nimi kontakt i choć badania się skończyły, te relacje wciąż trwają, niekiedy stają się nawet jeszcze bardziej przyjacielskie. Na obszarze wiejskim w okolicy Szydłowca i Przysuchy też na początku było trudno. Kiedy pierwszy raz się tam pojawiłem, wszyscy z nieufnością zerkali zza ogrodzeń, za którymi leżało mnóstwo jakiegoś złomu, dziwnych elementów maszyn, które oni na coś przerabiali. Pomyślałem wtedy, że to chyba niemożliwe, żebym kiedykolwiek mógł wśród nich

Ra kow ski Dr Tomasz Rakowski (ur. 1974) – etnolog, antropolog kultury, adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego, stały współpracownik Instytutu Kultury Polskiej UW, lekarz oddziału ratunkowego jednego z warszawskich szpi­tali. Zajmuje się metodologią etnograficzną, fenomenologią w naukach społecznych oraz antropologicznymi badaniami koncepcji rozwoju. Autor książki „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego” (2009).

tam usiąść, a oni zaczęliby opowiadać o swoim życiu. Jednak gdy tylko zaczynaliśmy rozmawiać, dużo było spontanicznych, bardzo przejmujących wypowiedzi. Natomiast żeby bardziej dotrzeć do tych osób – to już wymagało wielu lat starań. Bardzo pomocne były badania, które prowadziłem razem z grupami studentów. Mieszkaliśmy w domach tych ludzi, bo w tej wiosce nie było innej możliwości, i z roku na rok coraz bardziej nas rozumieli, coraz bardziej się z nami zaprzyjaźniali. Coraz więcej też niezwykłych rzeczy mogliśmy wydobyć z nich podczas rozmów – i oni też to czuli. Również w tamtym miejscu istotne znaczenie miało poznanie lokalnych „odźwiernych”, którzy nas do tego środowiska różnymi drogami dopuszczali czy wskazywali na to, że jesteśmy, można powiedzieć, prawomocną częścią tej społeczności, gdy w niej przebywamy. Kiedy pod koniec badań moi przyjaciele z Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego realizowali tam projekty kulturalno-społeczne, wyrastające z tych relacji i z moich doświadczeń etnograficznych, czuliśmy się już bardzo dobrze. Teraz, gdy czasem tam wracam, napotkani ludzie – z którymi przegadało się wiele wieczorów – uśmiechają się szeroko, pytają o wszystko. Chcą rozmawiać, gdyż łączy nas wiele wspomnień. A jak wyglądało to w regionie wałbrzyskim, gdzie również prowadził Pan badania? T. R .: Kopacze z biedaszybów byli znacznie bardziej otwarci na ludzi, którzy przychodzili zobaczyć, jak oni funkcjonują – odwiedzali ich wcześniej dziennikarze i dokumentaliści, poza tym zdawali sobie sprawę, że o tym, czym się zajmują, w Polsce się wie. Mam też wrażenie, że kultura górnicza


10 podpowiadała im, by pojedynczego młodego człowieka nie traktować jako zagrożenia dla grupy. W każdym razie, od początku czułem się wśród nich bardzo dobrze, odczuwałem sympatię. Oczywiście było też dużo sprawdzania, kim właściwie jestem. Wysłałem do nich list z prośbą, czy przyjęliby do swoich domów mnie i moich studentów. Nie dostałem odpowiedzi, więc myślałem, że coś jest nie tak. Kiedy przyjechałem, okazało się, że byli na to przygotowani – np. sprawdzili, czy posłania trzech studentek zmieszczą się w kuchni dwuizbowego mieszkania jednego z górników, bo jest ona niewielka. Od tych ludzi, z bardzo dużymi własnymi problemami, otrzymaliśmy naprawdę wiele życzliwości. Z kolei my staraliśmy się choćby tylko w rozmowie ulżyć ich trudnej sytuacji. Było widać, że możliwość opowiedzenia o sobie była dla nich bardzo ważna. Ci górnicy, którzy są nierzadko niesamowitymi oratorami, potrafią na poczekaniu układać różnego rodzaju dowcipy i zaskakujące łamigłówki, byli szczęśliwi, kiedy grupa sympatycznych i wesołych, ale też skupionych na ich doświadczeniach, młodych osób, w tym kobiet, chłonęła to, co mówili. I to nie na zasadzie ciekawostki – na podstawie tych rozmów moi studenci stworzyli bardzo dojrzałe prace. Z wielkomiejskiej perspektywy bezrobocie postrzega się głównie w kategorii czasowej utraty źródła dochodów. Dla badanych przez Pana społeczności – podkreślmy, że składających się z osób, które u progu transformacji miały niezły status społeczny – nagła utrata pracy była czymś bez porównania bardziej dramatycznym. T. R .: Doświadczenie bezrobocia i degradacji, jako zmiana w rzeczywistości dnia codziennego, jest zupełnie różne w różnych środowiskach i każdorazowo stanowi rewers lub specyficzną formę kontynuacji poprzedniego sposobu życia i etosu – czy będzie to etos rolnika, czy górniczy. Istnieje oczywiście duży wspólny mianownik, jednak żeby zrozumieć zdegradowane społeczności, należy myśleć o nich przede wszystkim w kontekście lokalnego zaplecza kulturowego, historii społecznej itp. Na przeludnionej wsi, jak te badane przeze mnie, leżące na granicy regionu świętokrzyskiego i Mazowsza południowego, każdy miał pracę w uspołecznionych zakładach, a jednocześnie nadal funkcjonował w obrębie gospodarstwa, co razem pozwalało dawać sobie radę w PRL-owskich realiach. Kiedy przyszło bezrobocie, całe działanie zostało przeniesione do wewnątrz gospodarstw, w kierunku tworzenia samowystarczalności ekonomicznej w kręgu sąsiedzko-znajomościowo-rodzinnym, uzupełnianej wszystkim, co na wsi dostępne wokół: zbieraniem opału, ziół czy gałązek jodłowych. Radzenie sobie w tej nowej sytuacji stanowiło pewną ciągłość w stosunku do tego, co było wcześniej, gdyż na wsi praktyka robienia wszystkiego samemu ma historię znacznie dłuższą niż PRL, w którym się utrwaliła. Oni będą mówili, że wszystko szlag trafił, że nie ma pracy,

a uprawa roli jest nieopłacalna, ale jednocześnie pozostaną aktywni, i to w ramach dobrze znanej strategii radzenia sobie. Natomiast doświadczenie bezrobocia na obszarach poprzemysłowych jest dużo bardziej dramatyczne, gdyż w tym przypadku cały świat, w którym ludzie funkcjonowali – z fabryką czy kopalnią w centrum – przestał istnieć. Na wsi przynajmniej zawsze znajdzie się coś do roboty – w przydomowym ogródku, przy zwierzętach, naprawie budynków gospodarskich. A miejscy bezrobotni nagle zaczynają mieć dużo czasu, którego nie ma czym wypełnić. Poza tym, na wsi doświadczenie bezrobocia może być chociaż wspólnotowo komentowane, poprzez różnego rodzaju skargi, lamenty i inne rytuały komunikacyjne. Czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że dla mieszkańców wsi bezrobocie nie jest żadną traumą, a to przecież nieprawda. T. R .: Ludzie w trudnej sytuacji są tam nieustannie wystawieni na widok publiczny – nie sposób nie zauważyć, kto z racji wieku powinien być w pracy albo w polu, a nie jest. Zwłaszcza w wioskach, gdzie prowadzenie gospodarstwa stało się nieopłacalne, czas, którego jest w nadmiarze, staje się czymś publicznym. Ci ludzie mają poczucie pewnej zaradności, natomiast oczywiście, że podejmowane przez nich sposoby zarobkowania – ściąganie drewna z pól, chodzenie na jagody, zbieranie grzybów – mają w sobie odcień bylejakości, i w badaniach takie skargi często się pojawiały. Na wsi praca ma bowiem charakter niemalże sakralny: jedyną prawdziwą pracą jest praca rolnika, przeciwstawiana zajęciom niegodnym tego miana, jak np. praca w urzędzie. Prace dorywcze, zbierackie, nie są pracą rolnika, kłócą się z wiejskim etosem – a jednocześnie nie są stabilnym źródłem dochodów. Tymczasem na wsi bardzo dużą wagę przywiązuje się do pieniędzy „państwowych”. Stałe dochody z państwowej posady, emerytury czy renty, są cenione zdecydowanie bardziej niż nawet większe, ale zarobione pracą dorywczą, które zawsze traktuje się jako w pewien sposób ulotne, które pojawią się i zaraz znikną. Wspomniał Pan o rytuałach komunikacyjnych. Pomagają oswoić sytuację? T. R .: Wypowiedzi osób, które zostały społecznie zdegradowane, są bardzo ambiwalentne. Są w nich elementy zaradności, takiego rytuału przetrwania i działania, choćby tylko przy gospodarstwie, i to jest dla nich bardzo istotne. Z drugiej strony, pojawiają się elementy wypowiedzi negatywnej. Ze szczególnie silną ambiwalencją doświadczeń miałem do czynienia w przypadku byłych górników. W ich wypowiedziach była obecna bardzo dramatyczna skarga, manifestacje agresji wobec władz czy jakichkolwiek przedstawicieli życia publicznego; były też głosy autodestruktywne, stanowiące rodzaj lamentu społecznego. Później,


11 w innych postawach i słowach tych ludzi można było zauważyć, że praca w biedaszybie, zbieranie złomu, zdobywanie różnych rzeczy – są mimo wszystko podnoszone do rangi niezwykle ważnego doświadczenia, które pozwala im funkcjonować w przekonaniu, że jednak jakoś sobie radzą, działają. Pojawiały się wręcz wyobrażenia obfitości, która stoi za pozyskiwanymi zasobami, np. przekonanie, że starocie znajdowane podczas zbierania złomu są bardzo cenne i będzie je można za dobrą sumę spieniężyć przyjeżdżającym Niemcom. W Wałbrzychu ludzie mówili, że całe miasto jest jedną wielką ruiną i należałoby je do końca zniszczyć, wyburzyć, a po chwili pojawiały się prywatne mity o niezwykle bogatych złożach węgla, z oznaczeniami jeszcze niemieckimi („tylko my wiemy, gdzie kopać”), dzięki czemu z biedaszybów będzie można żyć jeszcze wiele, wiele lat. Takie wypowiedzi są w dużej mierze odzwierciedleniem pragnień czy wyobrażeń społecznych w sytuacji, kiedy istnieje olbrzymi problem z określeniem własnego położenia, odpowiedzią na pytanie: kim my tak naprawdę jesteśmy i co się właściwie wydarzyło? Czy to nasza wina, że nie potrafimy sobie poradzić, czy takie są po prostu obiektywne, zewnętrzne warunki? To, że na dobrą sprawę nie wiadomo, kto odpowiada za to wszystko, co się stało, za to, że człowiek nie jest w stanie utrzymać rodziny, jest bardzo istotnym doświadczeniem. Skrajności, między którymi rozpinają się te opowieści, pokazują, w jak dramatyczny sposób ci ludzie poszukują na nowo swojego miejsca, nowego, w miarę stabilnego sensu, własnej tożsamości. To było dla mnie jedno z ważniejszych odkryć: ludzie pokrzywdzeni przez transformację nie tylko muszą samodzielnie wypracować strategie przetrwania w sensie ekonomicznym – dochodzi do tego konieczność poradzenia sobie w wymiarze wewnętrznym, egzystencjalnym. Nie ma tu podziału na sferę życia ekonomicznego, społecznego i tę sferę, w której tworzy się obraz samego siebie.

się przy okazji Barbórki, tworzenia rytmizacji czy etosu pracy w biedaszybach, jest czymś bardzo spontanicznym, wewnętrzną, a jednocześnie społeczną potrzebą. Rozmaite formy współdziałania czy budowania rytuałów związanych z pracą tworzą się w sposób oddolny i symboliczny, z zaangażowaniem poprzednich życiowych doświadczeń. Z drugiej strony, życie tych ludzi różni się przecież od tego z czasów PRL-u. Wszystko to nie jest więc prostym powtórzeniem tego, co było wcześniej, ani też kreacją nowego sposobu funkcjonowania, tylko unikalnym przetworzeniem dotychczasowego, w sytuacji bezrobocia. Tego rodzaju rytuały nie są reakcją nostalgiczną – zwłaszcza, że wobec ich PRL-owskich pierwowzorów nikt nie był bezkrytyczny. Tkwią one gdzieś głębiej: w pamięci społecznej, która niekoniecznie musi być całkowicie świadomie wytwarzana czy odtwarzana, lecz może być zapisana np. w doświadczeniach cielesnych, jak doświadczenie pewnego rytmu pracy.

T. R .: Takie rytuały czy działania kulturowe pozwalają utrzymywać spójną wizję siebie, rodziny i świata; budować rodzaj ładu czy normalności. Przy czym to nie jest tak, że np. kopacze świadomie postanawiają posługiwać się regułami bezpieczeństwa, które były wcześniej obecne na kopalni. Takie zachowania są w dużym stopniu bezwiedne, są po prostu sposobem życia tych ludzi. Nie ma w tym intencji: „chodźcie no tutaj, musimy się jakoś zorganizować w tej naszej sytuacji i wspólnie przygotować Barbórkę, mimo że nie mamy pracy i że nie ma już kopalń”. Odruch spotykania

© Paweł Pałgan

W czym kulturowy świat „człowieka zdegradowanego” jest podobny, a pod jakimi względami różni się od „normalnego”? Uderzające są np. podobieństwa między biedaszybami a kopalnią – w rytmie i zasadach pracy, a nawet świętach. Bardzo kontrastuje to z medialnymi przedstawieniami takich osób jako chcących jedynie „dorobić na flaszkę”…


12

T. R .: Myślę, iż te stereotypy, bardzo niebezpieczne, wynikają z tego, że życie osób wykluczonych jest w dużym stopniu zaprzeczeniem warunków bytowania i wartości tworzących się, wielkomiejskich klas średnich. Ich kultura, kształtowana przez model funkcjonowania pracownika dużej korporacji, uczy, że człowiek powinien mieć pracę, nie może być w żaden sposób zależny od państwa, musi być przedsiębiorczy i kreatywny (to ostatnie hasło stało się niemalże mantrą). Wszystko, co wykracza poza sposób życia i cele, do których dąży klasa średnia, jest natychmiast traktowane jako absolutnie niewarte uznania czy nawet dostrzeżenia; jakby tylko czekało na to, żeby znaleźć dla niego jakąś negatywną etykietkę. I tu w sukurs przychodzą różnego rodzaju badania socjologów czy psychologów społecznych, którzy w swoim myśleniu, mam wrażenie, w dużym stopniu powielają dominujące wzory kulturowe człowieka przedsiębiorczego, aktywnego. Jest to dla mnie osobiście bardzo bolesne. O ile mogę próbować jakoś tam zrozumieć, że przedstawiciele klasy średniej stygmatyzują

ubogich i obwiniają ich za to, jacy są, żeby się od nich oddzielić, odróżnić, o tyle nie potrafię pojąć, jak to się może dziać w badaniach społecznych; że projektuje się na osoby, które potraciły pracę w PGR-ach czy w górnictwie, wzorce – kulturowe czy osobowościowe – wytworzone przez zachodnie gospodarki kapitalistyczne. Autorzy badań naprawdę myślą, że takie osoby są całkowicie niezaradne, nie umieją funkcjonować w nowej rzeczywistości, że musi minąć całe pokolenie, żebyśmy mogli pozbyć się tego balastu społecznego – residuum ustrojowego. Tymczasem to jest w dużej mierze to, co my, etnografowie, traktujemy jako element bogactwa kulturowego. Niechęć wobec władzy, ukrywanie dóbr, lamentowanie nad swoją sytuacją – to wszystko są przecież składniki określonej kultury, na przykład bardzo ciekawej i bogatej kultury wiejskiej, która ma swoje wytłumaczenie. Tutaj jest to z miejsca traktowane jako element negatywnego stereotypu, bez prób zrozumienia. Mam szczególnie na myśli wszelkiego rodzaju narzekania. Pojedzie się na bezrobotną wieś, będąc dziennikarzem czy socjologiem, i pierwsze, co się usłyszy o miejscowej sytuacji, to skargi: już nic się nie da z tym zrobić, w tym kraju to już nic dobrego się nie wydarzy itp. W tym momencie pojawia się myślenie: no tak, tym ludziom nic się nie chce, do niczego się nie nadają – z nimi w ogóle nie ma co patrzeć w przyszłość. Tymczasem trzeba umieć spojrzeć na ten lament jako rodzaj rytuału słownego, który nie ma nic wspólnego z tym, czy ktoś działa, czy nie; czy jest zaradny, czy nie.

© Paweł Pałgan

Wiele obserwacji zawartych w Pana książce idzie w poprzek powszechnych wyobrażeń na temat osób bez stałego, legalnego źródła utrzymania, postrzeganych zazwyczaj przez pryzmat takich klisz jak „wyuczona bezradność” czy „roszczeniowi klienci opieki społecznej”. Niektóre odbieram wręcz jako pochwałę ich przedsiębiorczości, tyle że realizowanej w wymiarach, których my często nie dostrzegamy bądź wręcz nie zdajemy sobie sprawy z ich istnienia.


13 Zadziwiające jest to przeświadczenie, że społeczeństwo dzieli się na dwie części – aktywną, która ciągnie jak lokomotywa tę całą transformację, i bierną, która tylko żeruje na różnych świadczeniach społecznych, wypracowywanych przez tych przedsiębiorczych, kreatywnych, młodych ludzi. Wszystko wokół zaczyna być widziane przez okulary tego stereotypu, i nie można już dojrzeć, że ci „po drugiej stronie” są takimi samymi ludźmi, tylko działają na inne sposoby – w sensie ekonomicznym, społecznym i psychologicznym, wręcz egzystencjalnym. I że nie tyle są obciążeniem, ile godni są wszelkiego uznania z racji drogi, którą przebyli od początku lat 90. aż do teraz. Zrozumienie tego wymaga właśnie, jak to sam sobie nazywam, „antropologicznego przesunięcia perspektywy”. Mam nadzieję, że obraz tej dychotomii, będący udziałem „przedsiębiorczych i aktywnych”, zacznie powoli kruszeć. Jest to jednak bardzo silna wizja świata. Wielokrotnie podczas zajęć ze studentami, gdy pokazywałem im, jak stereotyp człowieka ubogiego czy odrzuconego społecznie ma się do rzeczywistości, którą może pokazać etnograf, budziło to olbrzymi sprzeciw. Ale nie taki racjonalny, wynikający z jakiejś argumentacji, tylko z tego, że w miarę bezpieczna i gotowa wizja świata, która oddziela nas od innych, którzy zasługują na swój los – my zasługujemy na lepszy – zostaje unieważniona. Wiele osób ma z taką sytuacją problem. Temat polskiego wykluczenia podejmowano w reportażach, filmach dokumentalnych… Czego brakowało w tamtych opisach? T. R .: To, że pojawiła się tak ogromna liczba artykułów o biedaszybach, tyle relacji filmowych ze świata byłych PGR-ów, wcale nie znaczy, że życie tych ludzi zostało dostrzeżone. Nie chcę powiedzieć, że wszystkie te głosy ugruntowują stereotypy, jednak nie próbują się także pokusić o postulowaną przeze mnie zmianę perspektywy. Mam wrażenie, że autorzy tych przekazów już na początku wiedzą, jak będzie należało zinterpretować to, co tam znajdą. Nie próbują „przejść na drugą stronę”, lecz pokazują coś w rodzaju ubytku cywilizacyjnego czy kulturowego; nie pozwalają światu tych ludzi spowodować, że oto ich myślenie zacznie się odkształcać. Spojrzenie, na którym mi zależy, jest wręcz przeciwne. Przyznaje tym ludziom i ich doświadczeniom dużą wartość kulturową i społeczną. „Arizona”, głośny dokument poświęcony obszarom popegeerowskim, był wręcz krytykowany jako manipulacja, żerowanie na efektownych, zewnętrznych objawach społecznego dramatu, bez próby empatycznej analizy tego, co tam się stało. T. R .: Jeden z moich kolegów-antropologów, który zajmuje się badaniem wizualności, pokazał nam, w jaki sposób takie filmy, przybliżając nas do formy nagiego życia ludzi

© Paweł Pałgan

wykluczonych, tak naprawdę nas od nich oddalają; to jakby patrzeć na nich przez odwróconą lornetkę. Bardzo ważnym kryterium jest dla mnie to, czy spotykanie się z tymi ludźmi, wiedza, którą się zgromadziło, radykalnie przekształcają sposób patrzenia badacza społecznego czy dokumentalisty. Jeśli na „wyjściu” powstaje coś zupełnie innego niż to, co było na „wejściu” – oznacza to, że wykonali wartościową pracę. W innym przypadku tak naprawdę ich materiał służy do zilustrowania czy udowodnienia prawdziwości własnej perspektywy. Nie mam tu na myśli prostego czy wręcz cynicznego zabiegu: mam swoją tezę, to teraz znajdę pod nią materiał. To tkwi gdzieś głębiej. Jako redaktor „Obywatela” byłem szczególnie zbudowany zawartymi w Pana książce opisami rozmaitych „instynktownych” form spółdzielczości czy samopomocy osób wykluczonych. T. R .: One nie są czymś zupełnie nowym, powstałym w warunkach bezrobocia i transformacji. Są np. prace, które pokazują, że na wsiach polskich w sytuacji zubożenia ulegały wzmocnieniu więzi sąsiedzko-rodzinne, współpraca się „zagęszczała”. Okazuje się, że w trudnych momentach nie zawsze dochodzi do dezintegracji społecznej – czasem jest wręcz przeciwnie. W Wałbrzychu członkowie danej brygady kopaczy wspierali się nawzajem, organizując sobie robotę czy dzieląc się węglem. Rodziny mieszkające w jednej kamienicy dzieliły się żywnością i obowiązkami, starano się pomagać zwłaszcza tym, którzy znaleźli się w wyjątkowo ciężkiej sytuacji. Gdy ktoś zalegał z opłatami za prąd i mu go odcięto, przeciągano instalację z sąsiedniego mieszkania i starano się dzielić kosztami – nie po połowie, ale według możliwości. Kiedy był problem np. żeby kupić dzieciom ubranie czy buty, to był to zawsze problem w dużym stopniu wspólny. A przynajmniej wiedziano o nim i starano się mu zaradzić, na ile to było możliwe


© Paweł Pałgan

14

pomóc drugiej rodzinie. Działanie społeczne, polegające na organizowaniu się ludzi, rodzin, środowisk w celu bardzo ścisłej współpracy powstaje w sytuacji jakiejś opresji – wytwarza się wspólnota wynikająca z czegoś, co nazywa się sztuką oporu (pojęcie Jamesa C. Scotta). Nie musi to być próba walki z dominującą władzą, lecz także sztuka życia codziennego, które w tej sytuacji staje się dużo bardziej uspołecznione, o wiele silniej związane z wartościami wspólnego dobra, współpracy, wzajemności. To rodzaj niewidocznych więzi społecznych, mających korzenie choćby w doświadczeniach PRL-u. W środowisku górników tego rodzaju solidarność ma dodatkowe zaplecze w tradycjach wspólnej pracy, gdzie jeden za drugiego odpowiada, traktuje jak kogoś, na kogo trzeba mieć oko, gdyż od tego zależy wspólne bezpieczeństwo. Praca górnika w niezwykły sposób wymusza współdziałanie, pomaganie sobie, krótko mówiąc – bliskość; to tworzy całą wspólnotę małej grupy. Wśród kopaczy miałem nieustannie wrażenie, że bezwiednie wykazują wobec mnie jakiś rodzaj troski. I nie chodziło tu konkretnie o mnie – oni mają taki sposób bycia w stosunku do wszystkich, z którymi przebywają. Tradycje współpracy są niebywale silne także w świecie wiejskim. T. R .: Czyn społeczny, wykpiwany jako coś śmiesznego, absurdalnego, na wsi zawsze był czymś świętym, powodem do dumy. To było rozumiane samo przez się: wystarczyło rzucić odpowiednią ilość cegieł, cementu i zaprawy – i powstawała szkoła czy ośrodek zdrowia. Współcześnie przestrzeń do realizacji samego siebie, ale i realizacji ideałów wspólnoty, gromady, zbiorowego działania na lokalny użytek publiczny, tworzą w dużym stopniu Ochotnicze Straże Pożarne. Tradycje współpracy i samoorganizacji nadal są na wsi bardzo silne i objawiają się w miejscach, w których nie spodziewalibyśmy się ich. W jednej wiosce zbudowano

ośrodek zdrowia, szkołę – i kaplicę. Okazuje się, że klucze do niej krążą po całej wsi: co tydzień trafiają do kolejnego gospodarstwa i wtedy dana rodzina jest odpowiedzialna za sprzątanie. Nie ma nikogo, kto by nadzorował cały ten ruch, zrobił tabelę: dziś u was, za tydzień u kogoś innego. To wszystko się dzieje samo, bo występuje tam bardzo silne poczucie własności wspólnotowej. Na wsi nie myśli się w kategoriach podziału na dobro prywatne i publiczne – istnienie czegoś takiego, jak wspólnotowe dobro publiczne, jest czymś intuicyjnie oczywistym. Nie chodzi o to, że żyje się tam w wielkiej wspólnocie, nikt nie wykłóca się o ziemię, nie ma zawiści i konfliktów – to wszystko tam jest, ale jest też inny sens dobra wspólnego. Bardzo często w różnych projektach z zakresu animacji kultury czy pomocy społecznej wychodzi się z założenia, że tereny strukturalnej biedy są miejscami dotkniętymi daleko idącym rozpadem więzi społecznych, że mieszkańcy tam ze sobą nie rozmawiają – tymczasem dla tamtych ludzi byłoby to niewyobrażalne. Wiele Pańskich obserwacji skłania do refleksji, że koncepcje przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu opierają się na błędnych założeniach. Przykładowo, w większości programów walki z bezrobociem kluczowe znaczenie przypisuje się „aktywizacji”, tymczasem Pan wykazał, że „ludzie zdegradowani” są na swój sposób niezwykle aktywni. T. R .: Tworzone są centra integracji społecznej, mające aktywizować i integrować ludzi, którzy są już zintegrowani i działają, choć na własny sposób. Należy uznać to zintegrowanie i te rodzaje działania za formy bogactwa kulturowego, społecznego czy jakkolwiek to nazwać. Nie chodzi tu o to, by nie daj Boże budować wyidealizowaną wizję tych środowisk: samowystarczalnych, znakomicie zintegrowanych, aktywnych. To są środowiska wrażliwe, z ogromnymi problemami, potrzebujące pomocy społecznej – ale nie mogą być przy tej okazji traktowane jako pozbawione własnych, mających głęboki sens, wzorów działania, doświadczeń, form ekspresji. Polityka społeczna powinna wychodzić od prób zrozumienia sposobu życia tych ludzi, a dopiero potem, stopniowo, wchodzić w relację z ich środowiskiem i wspierać je. Zresztą na całym świecie przechodzi się do tego modelu. Brytyjskie doświadczenia ostatnich kilkunastu lat pokazują, że przy samym definiowaniu doświadczenia ubóstwa i potrzeb ludzi ubogich konieczna jest współpraca i wspólne dochodzenie do tych sensów, a nie ich budowanie wyłącznie przez ekspertów ds. polityki społecznej, którzy następnie tworzą program działania i narzucają go tym ludziom, jednocześnie narzucając pewną wizję świata. Polskie programy w dużym stopniu opierają się na rozpoznaniach trudnych do zaakceptowania z perspektywy etnograficznej, ponieważ nie przyznają istotnego znaczenia istniejącym wzorom współdziałania społecznego


15 i rodzajom aktywności. Nie twierdzę, że są całkowicie bezużyteczne, lecz że wiedza z zakresu polityki społecznej musi zacząć się etnografizować. Rozumiem przez to wyrabianie umiejętności takiego spojrzenia na ubogich i wykluczonych, które przyznaje walor bogactwu ich doświadczeń kulturowych i społecznych oraz jest w stanie do pewnego stopnia zburzyć dotychczasowy tryb myślenia poprzez zetknięcie z tymi środowiskami. Mam wrażenie, że przy spełnieniu tych warunków możliwe będzie tworzenie sensownych strategii. Oczywiście rozmawiałem trochę z pracownikami socjalnymi, którzy są na pierwszej linii frontu, spotykają się z tymi rodzinami. Nie wyobrażam sobie, by mogli mieć jakieś złe intencje lub żyć tylko stereotypami, natomiast bardzo trudno jest przełamać swoją wizję świata czy porządek rzeczywistości, w której się funkcjonuje, do którego jest dostosowany system prawny i cały regulamin postępowania – i wyjść w stronę doświadczeń, które nie są łatwe do zrozumienia. Ja na to poświęciłem wiele lat i choć są to rozpoznania jakoś tam pogłębione, również o nich nie można powiedzieć, że są „jedynymi słusznymi”; nie jest to skończona interpretacja, ale propozycja interpretacji. Każdy z nas może taką stworzyć, nie powinien natomiast formułować absolutnych rozpoznań: „tak jest i koniec”. Kolejne olbrzymie zagadnienie społeczne dotyczy tego, jak wygląda to wszystko w oczach dzieci tych ludzi. Nie pisałem o doświadczeniach młodzieży, a to jest całkowicie odrębny świat. Oni zupełnie inaczej traktowali te zmiany, przeżywali doświadczenie degradacji społecznej rodziców. Mimo że powstało na ten temat kilka prac studenckich, zagadnienie to wymaga osobnych badań. Ja już nie jestem w stanie tego opisać. Jestem w stanie jedynie wskazać, że dzieci i młodzież były bardzo żywym odbiorcą tych wydarzeń i że również ich doświadczenia są bardzo istotne – i nierozpoznane. Swoje badania prowadził Pan kilka lat temu, w okresie szczególnego nasilenia negatywnych skutków transformacji. W zakończeniu książki dowodzi Pan, że w sensie ludzkim, psychologicznym, wielu jej bohaterów zwyciężyło, gdyż oni i ich rodziny – przetrwali. T. R .: To trochę wykracza poza moje badania, które przeprowadzałem w momencie, kiedy znajdowali się w szczególnie trudnej sytuacji. Później jednak parę razy spotkałem się z nimi i zauważyłem to, co opisuję na końcu książki: ich sytuacja się zmieniła, a przynajmniej zaczęła zmieniać. Nie mówię, że się całkowicie poprawiła – chodzi o to, że parę lat temu po prostu nie do wyobrażenia było, że coś się odmieni na korzyść, że gdy kolejny raz przyjadę do Wałbrzycha, zobaczę napis: „poszukujemy osób do pracy”. Wtedy zdałem sobie sprawę z całości drogi, jaką ci ludzie musieli pokonać, także w sensie psychologicznym; że ich sytuacja ma wymiar czasowy, temporalny – mówimy nie

o ich doświadczeniu bieżącym, ale o pewnym etapie w ich biografii. I że teraz będą się pojawiać najważniejsze dla nich pytania: jak się zachowywałem w tym najtrudniejszym czasie, czy starałem się dać sobie z tym wszystkim radę, czy zachowałem siły do walki z przeciwnościami. Myślę, że te doświadczenia będą dla nich bardzo ważne. Natomiast konsekwencje społeczne tamtego czasu i tej niewidocznej, nieformalnej próby przezwyciężenia trudnych okoliczności, to jest bardzo duże zagadnienie. Należałoby zrobić naprawdę szeroko zakrojone i intensywne badania społeczne, żeby to doświadczenie zrekonstruować. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie można jednoznacznie powiedzieć, że to jest historia, która się dobrze skończyła, bo ona wcale nie skończyła się do końca dobrze. Pewne nieszczęścia, które dotknęły ludzi w okresie transformacji, trwają nadal; niektóre z poniesionych strat są nie do odbudowania. Jeśli chodzi o te konkretne społeczności, które znam z własnych doświadczeń i badań, to są sygnały, że ich historia się zakończyła. Nie to, żeby zniknęło bezrobocie czy wszystkie problemy, ale pewien etap jest już zamknięty. Dla mnie bardzo ważne jest, by wskazać, że tamta degradacja to nie stan permanentny, tylko coś, co się wydarzyło, trwało ileś lat i po pewnym czasie zaczęło się troszkę rozmywać. Ta historia przestała z taką straszliwą obecnością rzucać się w oczy. Dla mnie świadczy to m.in. o tym – i jest to bardzo istotne – że równie dobrze mogła się nie wydarzyć. Innymi słowy, tamto bezrobocie nie było absolutną koniecznością. Kiedy przechodzimy trudne chwile, miesiące czy lata, jesteśmy skoncentrowani na tym, żeby pokonać przeciwności, ale kiedy one się skończą, rozpłyną czy zelżeją, pojawia się taki moment, kiedy zaczynamy się zastanawiać, po co to wszystko było, co właściwie z tego wynika, czy to w ogóle musiało tak być. Moim zdaniem, jest to pytanie, które zwiększa tragiczny wymiar całej sytuacji. Czy rzeczywiście musiało tak być, czy to było konieczne doświadczenie dla tych ludzi? Nie w sensie politycznym, bo można sobie wyobrazić inny przebieg transformacji, jej bardziej prospołeczny, a nie kapitalistyczny charakter – przy czym nie chcę w ogóle wchodzić na pole tego rodzaju krytyki, bo to przekracza moje kompetencje. Natomiast z filozoficznego punktu widzenia, nie była to absolutnie konieczność dziejowa. Było to coś, co powstało, trwało – i zakończyło się. Trochę jak taki zły sen. Myślę, że z tego powodu doświadczenia tych ludzi, którzy znaleźli się w sytuacji, której nie przewidywali i która zajęła ileś lat ich życia, są tym bardziej trudne i dramatyczne. Nie wszyscy ją przetrwali, a ci, którzy przetrwali, mogą spojrzeć wstecz i zastanowić się, czy zdołali pozostać sobą – na inny sposób, ale jednak sobą. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 15 lipca 2010 r.


16

Perwersyjna transformacja dr hab. Włodzimierz Pańków

Wielkim paradoksem PRL było to, że ówczesny system radykalnie wzmocnił swego grabarza, zgodnie z proroctwem klasyków marksizmu, którzy przewidywali taką funkcję, czy nawet misję klasy robotniczej – lecz względem kapitalizmu. Co dziwniejsze, robotnicy stworzyli warunki, w których możliwy stał się powrót drapieżnego kapitalizmu. Dotychczas dominujący punkt widzenia na polską transformację ustrojową podkreśla jej celowy, racjonalny i do pewnego stopnia zaprogramowany charakter. Chciałbym zaproponować nieco inne spojrzenie, kładące nacisk na działania, zjawiska i procesy irracjonalne, prowadzące do pojawienia się efektów niezamierzonych, ubocznych czy wręcz perwersyjnych. Pojawiają się one równocześnie z efektami zamierzonymi albo jako ich spóźniony rezultat, będący skutkiem nakładania się różnych wymiarów przemian: ekonomicznego, społeczno-kulturowego i politycznego. Bardzo trudno uchwycić ilościowy aspekt tych zjawisk, jednak myślę, że można znaleźć ciekawe ich ilustracje związane z konkretnymi wydarzeniami, a nawet osobami czy grupami osób.

Własne dzieci pożerają rewolucję Projekt instalacji systemu komunistycznego w Polsce – kraju o przewadze ludności rolniczej – zakładał i wymagał, zgodnie z doktryną, stworzenia tzw. klasy robotniczej, szczególnie wielkoprzemysłowej. Zostało to stosunkowo szybko osiągnięte dzięki realizacji wyartykułowanego przez Partię-Państwo planu industrializacji i urbanizacji według anachronicznych, XIX-wiecznych wzorów. Jego realizacja przebiegała w warunkach ciągłego i uporczywego propagowania twórczej, przewodniej względem innych warstw społecznych roli klasy robotniczej i, z trochę mniejszym nasileniem, „sojuszu robotniczo-chłopskiego”. System władzy w okresie bezpośrednio powojennym charakteryzował się mieszaniną elementów przemocy i wojny domowej, stanu wyjątkowego i okupacji. Próbując go legitymizować, uciekano się do symbolicznej manipulacji,

narodowo-patriotycznej agitacji i społecznej propagandy, odwołującej się do potrzeb i interesów „ludu”. W akcjach propagandowo-wychowawczych powoływano się na „wartości socjalistyczne” i „postępowy etos”, który miał łączyć przedstawicieli klasy robotniczej oraz „pracującego chłopstwa i inteligencji”. Tymczasem państwem rządziła komunistyczna nomenklatura, kontrolująca wszystkie źródła władzy: od monopolu fizycznego przymusu, poprzez monopol partyjno-państwowej własności i związany z nim monopol zatrudnienia (nieco osłabiony dzięki istnieniu prywatnej własności w rolnictwie), aż po monopol edukacji i informacji. Równolegle z wykorzystywaniem do pewnego stopnia „pozytywnej” aksjologii, stosowano metody legitymizowania nowego porządku oparte na antywartościach, jak nienawiść klasowa, przyzwolenie na przymus fizyczny i terror psychiczny wobec określonych klas i środowisk społecznych, notoryczne i powszechne posługiwanie się kłamstwem, stałe ograniczanie autonomii wszelkich zorganizowanych i zinstytucjonalizowanych form życia społecznego. Po epoce Gomułki, w której zabiegi legitymizacyjne polegały głównie na odwoływaniu się do takich wartości, jak równość i sprawiedliwość, przyszedł czas na epokę Gierka, kiedy starano się przeorientować robotników na wartości pragmatyczne, których realizacja miała sprzyjać dostatniemu życiu. Na krótką metę rzeczywiście wzmocniło to motywacje ekonomiczne, co z jednej strony oznaczało większe aspiracje konsumpcyjne, z drugiej zaś – wzrost niezadowolenia i protesty, gdy aspiracje te nie były zaspokajane. Na dłuższą metę wzrost zróżnicowań społecznych nasilił postawy


17 i tendencje pro-egalitarne, co znalazło swój najsilniejszy wyraz w latach 1976 i 1980-81. Kilkunastomiesięczny okres istnienia NSZZ „Solidarność” pozwolił w pewnym stopniu osłabić kontrolę aparatu państwowego nad społeczeństwem, która jednak w stanie wojennym powróciła ze wzmożonym natężeniem. Ale już sam fakt powstania i funkcjonowania w systemie komunistycznym niezależnych związków zawodowych, po niemal ćwierćwieczu nieudanych prób samoorganizowania się, świadczył o zasięgu procesów upodmiotowienia polskich robotników, przebiegających wbrew intencjom większości przedstawicieli aparatu partyjno-państwowego, dla którego klasa robotnicza miała być jedynie społeczną bazą rządzenia. Środowiska robotnicze, które zainicjowały przemiany z lat 1956-58 i poniosły w związku z tym największe ofiary, wywalczyły na pewien czas, przy współpracy części środowisk inteligenckich – w tym także aktywistów partyjnych – pewne formy samorządności i partycypacji. Nawiązywały one do wybranych struktur z okresu bezpośrednio powojennego, z drugiej zaś stworzyły wzory, do których robotnicy i „średnia klasa przemysłowa” starali się w sprzyjających okolicznościach powracać, realizując swoje emancypacyjne aspiracje. Robotnicy zorganizowani przeciwko aparatowi władzy, choć w pewnym sensie stworzeni jako klasa przez komunistyczne państwo, stali się najpierw jego groźnymi przeciwnikami, a na dłuższą metę – grabarzami.

Strategie oporu Wspomniane upodmiotowienie stanowiło rezultat trwającego dziesiątki lat procesu przyswajania przez robotników, metodą prób i błędów, skutecznych sposobów agitacji, mobilizacji, organizowania się i koordynacji, formułowania postulatów i strajkowania, a także eliminowania takich metod działania, które stwarzały przesłanki do brutalnych represji ze strony aparatu państwa. Można w skrócie powiedzieć, że kolejne fale mobilizacji robotniczej, często przebiegającej zresztą z udziałem innych kategorii zawodowych, miały oparcie z jednej strony w więziach społecznych, ukształtowanych w zakładach pracy, szczególnie w wielkich przedsiębiorstwach, z drugiej zaś – w procesach integracyjnych, zachodzących w społecznościach lokalnych w miarę stabilizowania się tych ostatnich w okresie powojennym. Na poziomie lokalnym i ogólnonarodowym bardzo istotnym czynnikiem integracji społecznej stawał się Kościół katolicki, a także wyłonione przezeń autorytety. Jego strategia radzenia sobie z polską rzeczywistością i z polskimi komunistycznymi władzami stawała się z dekady na dekadę coraz bardziej świadoma i dojrzała, rosły też wpływy Kościoła w lokalnych środowiskach robotniczych, mimo że władze komunistyczne starały się je za wszelką cenę chronić przed takimi oddziaływaniami. Dla wielu przedstawicieli klasy pracującej Kościół stawał się oparciem w ich kosztownych i ryzykownych dążeniach emancypacyjnych względem partyjno-państwowego pracodawcy, posługującego się w walce z pracobiorcami

przemocą, kłamstwem, manipulacją i monopolem na organizowanie się. Polscy robotnicy, porzucając masowo podporządkowane PZPR związki zawodowe i samą Partię, aby przejść do NSZZ „Solidarność”, demonstrowali przekazanie tej niezależnej organizacji moralnego prawa do reprezentowania ich interesów. Uczestniczyli w ten sposób w mniej lub bardziej świadomych „wyborach”, przebiegających w warunkach wysokiego ryzyka i zagrożenia ich bezpieczeństwa, także socjalnego. Stan wojenny, czyli rozprawa aparatu państwa „socjalistycznego” z autentycznie robotniczym i pracowniczym ruchem i związkiem zawodowym, nie pozostawił miejsca na wątpliwości, że partia nazywająca siebie „robotniczą” i „polską” przez dziesięciolecia jedynie uzurpowała sobie monopol w dziedzinie reprezentowania interesów klasy pracującej i ogółu Polaków. Ten „bój ich ostatni” (jak określił go K. Modzelewski), podjęty siłami, wydawałoby się, wszechmocnego państwa, miał w dłuższej perspektywie charakter samobójczy. Wzmocnił i pogłębił cios zadany państwu komunistycznemu przez masowy ruch-związek robotników i pracowników.

Główny podmiot polityki… społecznej Druga połowa lat 80. to okres słabnięcia robotniczego nurtu „Solidarności” i przejmowania inicjatywy przez „ekspertów”, przywódców o ambicjach politycznych i przedstawicieli hierarchii kościelnej, budujących pomosty z komunistycznym establishmentem. W ciągu pierwszego dziesięciolecia po rozpoczęciu reformy gospodarczej pracownicy najemni w coraz szybszym tempie schodzili ze sceny publicznej. Nowe władze, czy to postsolidarnościowe, czy postkomunistyczne, wciąż hołubiły jednak mit o rzekomej potędze polskich robotników i ich związków zawodowych na czele z NSZZ „Solidarność”, zaś media nagłaśniały wszelkie pracownicze protesty, przedstawiając je jako przejawy bezsensownego oporu przed zawsze „słusznymi i racjonalnymi” działaniami podejmowanymi przez neoliberalnych reformatorów. Mit robotniczej potęgi stał się głównym motywem tzw. polityki społecznej III RP, która polegała na stałym ograniczaniu poziomu zatrudnienia i zastępowaniu realnych płac różnymi formami jałmużny, takimi jak renty, przedwczesne emerytury, zasiłki dla bezrobotnych, zasiłki socjalne itp. Efektem tej polityki, świadomym bądź niezamierzonym, było osiągnięcie po kilkunastu latach jej prowadzenia najniższego poziomu zatrudnienia w „starej” i „nowej” Unii Europejskiej.

Klęski „Solidarności” Radykalne, „szokowe” reformy gospodarcze z początku lat 90., przeprowadzone w Polsce pod presją zewnętrznych neoliberalnych ekspertów i przy wsparciu lokalnych autorytetów (Wałęsa, Kuroń), przyniosły upadek wielu branż przemysłowych, niekoniecznie najbardziej zacofanych (upadła


18

b  d nicasaurusrex, http://www.flickr.com/photos/nicasaurusrex/4006257320/

np. elektronika, ale nie górnictwo czy hutnictwo), rzemiosła i drobnej wytwórczości; zagroziły rolnictwu oraz sporej części „budżetówki”. W ciągu niespełna trzech lat pojawiło się ogromne bezrobocie, w liczbach bezwzględnych dochodzące do 2 mln osób (pierwsze prognozy ekipy Tadeusza Mazowieckiego mówiły o 400-600 tysiącach bezrobotnych we wstępnej fazie transformacji). Lata 1992-93 stanowiły okres narastających napięć społecznych, których efektem, dość chyba przypadkowym, było obalenie w 1993 r. kolejnego rządu „solidarnościowego” dzięki działaniom członków frakcji NSZZ „Solidarność” w parlamencie. Rezultatem tego wydarzenia było rozpisanie nowych wyborów parlamentarnych, w których zwyciężyli postkomuniści. Będąc u władzy złagodzili oni nieco tempo transformacji, czego najlepszym dowodem był poważny spadek poziomu bezrobocia pomiędzy 1994 a 1997 r. (o ok. 1 mln osób). Równocześnie jednak umocnili swoją

tymczasowość statusu pracowników tworzy warunki dla skrajnego wyzysku i podporządkowania.

pozycję ekonomiczną, kontynuując zawłaszczanie państwa i gospodarki, które realizowali już pod koniec lat 80. Obóz postsolidarnościowy potrafił to wykorzystać propagandowo i utworzywszy Akcję Wyborczą „Solidarność”, której rdzeniem był liczący wciąż ok. 1 mln członków Związek, zdołał zwyciężyć w wyborach parlamentarnych 1997 r. AWS powołała koalicyjny rząd z Unią Wolności, czyli partią utworzoną przez środowisko, które od 1989 r. konsekwentnie realizowało neoliberalny model transformacji w gospodarce. Ta dziwna koalicja, na której czele stanęli m.in. Jerzy Buzek (jako premier), Leszek Balcerowicz (jako wicepremier i minister finansów) i Marian Krzaklewski, pobiła chyba rekord wśród ekip rządzących III RP jeśli chodzi o efekty niepożądane z punktu widzenia pracowników i związkowców. Wynikało to z faktu, że nie tylko dogmatycznie i rygorystycznie realizowała ściśle monetarystyczne reformy w gospodarce i finansach państwa, ale także rozciągnęła neoliberalny model na ochronę zdrowia i system ubezpieczeń. Tzw. schładzanie polskiej gospodarki, zarządzone przez ministra finansów rządu AWS-UW, biorące pod uwagę wyłącznie aspekty ekonomiczno-finansowe, doprowadziło bardzo szybko do obniżenia wzrostu PKB niemal do poziomu recesji, a także do wzrostu bezrobocia o ok. 1 mln osób. Spadku poziomu zatrudnienia w polskiej gospodarce nie udało się odwrócić kolejnym ekipom rządzącym Polską, co doprowadziło w mijającej dekadzie do emigracji zarobkowej, szacowanej na 2-3 mln osób. Wszystko to były efekty działań ugrupowań odwołujących się do tradycji i etosu „Solidarności” – ruchu pracowniczego i związkowego. Jeśli chodzi o tzw. cztery reformy, których przeprowadzeniem chlubiła się wspomniana koalicja, to ich główne rezultaty, mające często charakter efektów niezamierzonych, także pozostawiają wiele do życzenia. W systemie ochrony zdrowia powołano kasy chorych, których zasady działania, wbrew zapowiedziom, nie stworzyły systemu opartego na konkurencji, sprzyjającej obniżaniu kosztów usług medycznych, a których pracownicy byli wysoko opłacani z funduszu tworzonego ze składek na ubezpieczenie zdrowotne. Innymi słowy – stworzono możliwości określania kosztów działania tego systemu, ale nie powołano mechanizmu, który umożliwiałby dostosowanie realnych nakładów na jego funkcjonowanie do potrzeb pacjentów. W rezultacie, mimo kolejnych reform, kolejki do wielu usług świadczonych przez publiczną służbę zdrowia wydłużają się z każdym rokiem; bogatsi bądź zapożyczający się pacjenci korzystają w coraz większym zakresie z płatnej, drogiej oferty prywatnych zakładów zdrowotnych. Stworzenie dodatkowej instytucji edukacyjnej, tzn. gimnazjum, spowodowało koncentrację młodzieży w najtrudniejszym pod względem wychowawczym wieku w tych samych szkołach oraz rozmaite związane z tym patologie. Cierpią na tym rozwiązaniu dzieci z biedniejszych rodzin, często kończąc edukację ogólną na tym właśnie szczeblu.


19 System ubezpieczeń społecznych, którego logika funkcjonowania oznacza zerwanie z zasadą międzypokoleniowej solidarności, przyniósł już pierwsze opłakane rezultaty. Niedawny, wciąż grożący powrotem kryzys finansowy, zdeprecjonował aktywa gromadzone w Otwartych Funduszach Emerytalnych. Wysokie koszty funkcjonowania tych ostatnich pochłonęły znaczącą część składek emerytalnych, co wymusiło niezbędną, ale spóźnioną korektę obowiązujących marż. Pierwsze wypłaty emerytur pochodzące z tego systemu okazały się wręcz żałośnie niskie. Ostatnio pojawiło się wielu wpływowych zwolenników wycofania się z tych rozwiązań, wypracowanych przez „ekspertów”, a następnie bezkrytycznie przyjętych ponad dziesięć lat temu przez większość parlamentarną, skupioną wokół związku zawodowego używającego w swojej nazwie słowa „solidarność”… Stworzenie dodatkowego, powiatowego szczebla samorządu również nie ułatwia życia ludziom najbiedniejszym. Przejęcie części uprawnień przez ten szczebel od władz gminnych ogranicza dostęp do samorządowych decydentów, choćby z uwagi na koszty dojazdu. Nie przypadkiem badania wykazały, że jeszcze kilka lat po wdrożeniu drugiego etapu reformy samorządowej urzędy powiatowe były tzw. martwymi strukturami. Ujmując sumarycznie rezultaty wszystkich reform i innych zabiegów podejmowanych przez związkowo-neoliberalną ekipę AWS-UW, można powiedzieć, że przyniosły one mało pożytku i wiele szkód, o wieloletnim zasięgu, w tym doprowadziły do głębokiej „dziury” budżetowej, której rozmiarów do dzisiaj nie udało się ustalić.

„Afera Rywina”, czyli koniec postkomunizmu Możemy przyjąć, że epoka postkomunizmu zaczęła się w Polsce w latach 1988-91, gdy dzięki decyzjom i regulacjom wypracowanym przy „okrągłym stole” i w Sejmie nazywanym „kontraktowym” powstały warunki prawno-instytucjonalne dla formowania się politycznego kapitalizmu, w którym dotychczasowi „właściciele Polski Ludowej” mogli stać się legalnymi właścicielami i menedżerami zakładów pracy odziedziczonych po socjalistycznym państwie, a także spółek tworzonych przy wykorzystaniu ich majątku. Te procesy uwłaszczenia i konwersji posiadanych kapitałów ulegały przyspieszeniu w okresach rządów postkomunistów i prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. O ile na początku transformacji postkomuniści zachowywali się stosunkowo powściągliwie, zgodnie z zasadą sformułowaną przez ich sojuszników z kręgu „Gazety Wyborczej” i Unii Demokratycznej (późniejszej Unii Wolności), to w miarę umacniania się politycznej pozycji rozzuchwalili się do tego stopnia, że podjęli próbę ograniczenia ekspansji spółki „Agora”, wydawcy „Gazety”. Rezultatem tych działań był kontratak w wykonaniu Adama Michnika, który zdecydował się zerwać dotychczasowy sojusz z postkomunistami.

Efekty tej decyzji okazały się nieoczekiwane i sprzeczne z intencjami decydenta. Nie dość bowiem, że nastąpił upadek obozu postkomunistycznego, to do władzy w Polsce doszły ugrupowania postrzegane przez Michnika i jego sojuszników jako skrajne i reakcyjnoprawicowe.

W stronę „społecznej równowagi”? Opisane wyżej przypadki nie wyczerpują, oczywiście, całokształtu polskiej transformacji. Ważnym i nasilającym się efektem przemian jest wzrost nierówności społecznych, które charakteryzowały również poprzedni system, szczególnie w końcowej fazie jego istnienia. Także po zmianie ustroju, już w połowie poprzedniej dekady upowszechniało się przekonanie, oparte m.in. na wynikach badań socjologicznych i ekonomicznych, że efektem postkomunistycznej transformacji była względna, socjalno-ekonomiczna degradacja wielu kategorii i grup społecznych. Niewątpliwie najbardziej przegranymi na transformacji okazali się rolnicy indywidualni, robotnicy rolni oraz robotnicy wykwalifikowani. Bardzo silna degradacja materialna była udziałem rolników indywidualnych. Wejście Polski do Unii Europejskiej w pewnym stopniu złagodziło ten proces. W pierwszych latach transformacji radykalnie wzmocniła się pozycja materialna kadry menedżerskiej oraz dość mocno – specjalistów nietechnicznych i technicznych. Można przypuszczać, że ta pierwsza kategoria to najczęściej byli kierownicy wywodzący się z PRL-owskiej nomenklatury, którzy nie tylko zachowali lub poprawili swoje formalne pozycje, ale dodatkowo weszli w rolę właścicieli, udziałowców, akcjonariuszy itp., wykorzystując „dojścia” do prywatyzowanego majątku i korzystając z uprzednio zgromadzonych zasobów. Tym można wytłumaczyć radykalny awans finansowy tej kategorii, który nie stał się udziałem np. „prywatnych wytwórców poza rolnictwem”, będących beneficjentami ostrego deficytu dóbr konsumpcyjnych w Polsce lat 80. Mocno zauważalny awans materialny specjalistów nietechnicznych związany był niewątpliwie z faktem, że polskie firmy zaczęły działać w warunkach rynkowych, co wywołało popyt na wszelkiego rodzaju ekspertów od badań rynkowych, marketingu, kwestii prawno-ekonomicznych, prywatyzacyjnych itp. Awans ten, podobnie jak równoczesny awans materialny specjalistów technicznych, może częściowo upoważniać do mówienia o wzroście znaczenia merytokracji. W 2004 r. prof. Henryk Domański pisał: Pogorszenie się samooceny pozycji społecznej [w okresie 1988-98] nie dotknęło w tym samym stopniu członków wszystkich warstw. W niektórych wystąpiła nawet poprawa samopoczucia w kwestii usytuowania w rankingu społecznym. Obniżeniu się samooceny w skali globalnej towarzyszył jej wzrost w trzech kategoriach społeczno-zawodowych zajmujących wysoką pozycję. Kategoriami tymi byli wyżsi kierownicy, inteligencja techniczna i właściciele firm. W największym stopniu dotyczyło to kierowników, reprezentujących


20 elitę władzy w strukturach gospodarczych i administracyjno-rządowych… (Henryk Domański – „O ruchliwości społecznej w Polsce”, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 2004, s. 139, podkreślenie moje – W. P.). Są oczywiście tacy, którzy powiedzą, że przytoczone wyżej fakty świadczą o powrocie Polski do tzw. normalności, czyli o procesie normalizacji, które to słowo było tak chętnie używane m.in. przez twórców stanu wojennego, a równie często pojawia się w tekstach publicystów i ekspertów opiewających wyniki wyborów z 2007 r., jak Aleksander Smolar. Jednak wszystko – a w szczególności porównania z tzw. starą Europą, jak i nowymi członkami Unii Europejskiej – wskazuje, że nie jest to normalność europejska, tak samo jak nie jest nią sytuacja takich społeczeństw, jak rosyjskie, białoruskie czy ukraińskie. Bardzo ważne wydaje się tu świadectwo francuskiego badacza i eksperta Międzynarodowej Organizacji Pracy, Stéphane’a Porteta, który na początku obecnej dekady przez 7 lat realizował badania w kilkudziesięciu polskich przedsiębiorstwach, przeprowadzając w sumie 113 wywiadów z pracownikami. Portet przeanalizował ogromną ilość danych na temat polskiej transformacji, szczególnie w aspekcie warunków i stosunków pracy w zakładach i sytuacji na rynku pracy. Badacz ten stwierdził: Pojęcie wzajemności i podziału ryzyka, charakteryzujące w normalnych warunkach stosunki pracy, utraciło swoją ważność w licznych polskich przedsiębiorstwach, gdzie tymczasowość statusu pracowników tworzy warunki dla skrajnego wyzysku i podporządkowania. Pracownicy akceptują taką sytuację, gdyż nie mają innego wyboru. Bezrobocie wywiera bardzo silną presję, wytłumia rewindykacje, atomizuje grupy społeczne, ułatwia dominację pracodawców. Osobiste dziedziczenie majątku jest jeszcze bardzo ograniczone, co powoduje, że zatrudnienie stanowi główne źródło dochodu. Ubóstwo charakteryzujące system polityki społecznej wzmacnia centralne znaczenie pracy zarobkowej. Polskie państwo opiekuńcze ma charakter szczątkowy (residuel). Uzależnienie ludzi od rynku ma charakter niemal totalny, zarówno jeśli chodzi o edukację wyższą, zdrowie, a nawet bezpieczeństwo osobiste, o czym świadczy boom sektora ochroniarskiego. Polski model społeczny jest modelem rodzinnym: rodzina jest zasadniczym szczeblem (echelon) systemu (Stéphane Portet, Les paradoxes de la flexibilité du temps de travail en Pologne, teza doktoratu z socjologii, przedstawiona do obrony publicznej, s. 409, Institut des sciences sociales, Université de Toulouse-Le Mirail, 20 października 2006 r.). Konkluzje sformułowane przez tego autora zwracają uwagę – poza ową zasadniczą nierównowagą ryzyka i odpowiedzialności polskich pracodawców i pracobiorców – na sprawy, które od dawna nam umykały wskutek trwającej wiele lat prorynkowej indoktrynacji. Mianowicie na owo „niemal totalne uzależnienie” Polaków od rynku, dla którego amortyzatorem, a równocześnie alternatywą jest charakterystyczne dla społeczeństw tradycyjnych uzależnienie od rodziny.

Nowy system społeczno-polityczny i gospodarczy ma poważne problemy ze zintegrowaniem istotnych dla przyszłości Polski warstw i środowisk, a szczególnie ludzi młodych i dobrze wykształconych. Najbardziej dobitnym dowodem na to są ogromne rozmiary emigracji zarobkowej, która po roku 2004, czyli od momentu wejścia do Unii Europejskiej, objęła kilkanaście procent Polaków zdolnych do pracy. Dominacja indywidualnych strategii radzenia sobie z problemami życiowymi wśród młodych Polaków jak na razie chroni władze niepodległej i włączonej do Europy Polski, w przeciwieństwie do PRL, przed zaburzeniami i protestami społecznymi, pozbawia jednak nasz kraj najcenniejszego zasobu, za jaki uważa się obecnie kapitał ludzki i intelektualny. Wszystkie te czynniki nie sprzyjają identyfikacji Polaków ani z zakładami pracy, ani z krajem zamieszkania, ani z systemem społeczno-politycznym. W warunkach nie sprzyjających artykulacji interesów pracowniczych – a w III Rzeczypospolitej nastąpiło odtworzenie takich warunków – pozostaje cichy bunt i funkcjonowanie poza systemem. Co ta sytuacja ma wspólnego z wolnością, w tym z wolnością wyboru, tak często opiewaną przez neoliberałów i uznaną przez nich za podstawę demokracji i systemu rynkowego? Odpowiadając na to pytanie trzeba zastanowić się, jaki był sens przemian trwających od ponad dwudziestu lat w większości krajów postkomunistycznych. Czy przypadkiem nie prowadzą one od jednej formy zniewolenia do innej, bardziej wyrafinowanej, a przy tym bardziej skutecznej? A przy tym – stwarzającej przesłanki i warunki dla nierówności społecznych, coraz większych i coraz trudniejszych do zniesienia.

Płytka rewolucja Jak wykazują wyniki badań socjologicznych, głębokość społecznej rewolucji, o ile w ogóle można o niej mówić, nie była zbyt wielka i większość beneficjentów starego systemu stała się także beneficjentami nowego. Nastąpiła kumulacja takich wyznaczników pozycji społecznej, jak własność, władza, wpływy, wiedza, wolność (społeczna autonomia), wykształcenie, osobiste bezpieczeństwo itp. W tych warunkach pogłębiły się zróżnicowania społeczne, których efektem jest zamknięta struktura społeczna, zbliżona zdaniem prof. Domańskiego do stanowej. Największym paradoksem zrealizowanych już przemian jest to, że warunki do uformowania tych struktur zostały zapewnione głównie dzięki działaniom podejmowanym w ciągu dziesiątków lat przez polskich robotników (w mniejszym zaś stopniu przez inteligentów i chłopów). Z kolei głównymi uczestnikami tych struktur byli i są przedstawiciele dawnej komunistycznej nomenklatury lub ich potomkowie, którzy potrafili najlepiej te warunki wykorzystać. dr hab. Włodzimierz Pańków


21

Fortuny

zamiatane pod dywan

dr hab. Krzysztof Jasiecki

Jest paradoksem, że w Polsce po 1989 r. ukazało się tak niewiele naukowych analiz dotyczących materialnych aspektów bogactwa i grup społecznych, które w największej mierze kumulują zasoby majątkowe. Bogactwo jest w warunkach gospodarki rynkowej jednym z zasadniczych wyróżników zróżnicowań i dystansów społecznych. Powinno zatem być przedmiotem systematycznych, pogłębionych badań socjologicznych i ekonomicznych, zwłaszcza w społeczeństwie, które od niedawna buduje podstawy kapitalizmu. Tymczasem już od końca lat 90. podkreśla się, że nie ma w Polsce zobiektywizowanych badań na jego temat. Publikowane są jedynie dane cząstkowe – rankingi „najbogatszych Polaków” („Wprost”, „Forbes”), najlepiej wynagradzanych menedżerów spółek giełdowych (różne tytuły), najlepiej zarabiających polskich sportowców („Super Express”) lub „najcenniejszych” gwiazd rodzimego showbiznesu. Choć dane te dokumentują występowanie bardzo dużych rozwarstwień dochodowych i majątkowych, a także podnoszenie się progu bogactwa, to jednak ze względu na swój wycinkowy charakter nie obrazują makrospołecznej skali problemu. Zwracają jedynie uwagę na sektory gospodarki i zawody otwierające największe możliwości pomnażania majątku. Poza wspomnianymi rankingami, regularnie prowadzone są w Polsce jedynie badania opinii publicznej, dotyczące potocznej percepcji bogactwa. Pewną słabością takiej perspektywy, kształtowanej głównie przez media, jest skłonność do koncentrowania się na zewnętrznych przejawach konsumpcji, co zawęża pole poznawcze omawianej problematyki, np. zaciera różnice między odmiennymi rodzajami bogactwa, definiowanymi w kategoriach zasobów konsumpcyjnych bądź zasobów inwestycyjnych.

Co powoduje, że materialne charakterystyki bogactwa są nieomal tematem tabu, sporadycznie podejmowanym w badaniach naukowych? Można wskazać w tym zakresie kilka grup ograniczeń poznawczych, które mają przesłanki polityczne, a także teoretyczne i metodologiczne.

Białe plamy i trudne pytania Bogactwo jest tematem trudnym politycznie, potencjalnie konfliktogennym. Dane na temat koncentracji majątku i rozkładu dochodów mogą stanowić katalizator ostrych kontrowersji zarówno w systemie, który głosił, że zniósł nierówności klasowe, jak i w warunkach ustrojowych, opartych na uznaniu ich za element „naturalnego” porządku społecznego. Informacje dotyczące podziału dóbr są często poddawane manipulacjom statystycznym i medialnym; Polska nie jest w tym względzie wyjątkiem. Brak rzetelnej wiedzy o rozmiarach kontrastów dochodowych ułatwia bowiem legitymizację istniejącego ustroju. W każdym kraju istnieje pewien akceptowalny dla społeczeństwa pułap rozpiętości dochodowych. Konfrontowanie społecznych wyobrażeń ze stanem faktycznym na ogół nie leży w interesie uprzywilejowanych klas i warstw. W Polsce okoliczność ta jest tym bardziej znacząca, że głównym zasobem antykomunistycznej mobilizacji była ideologia ruchu solidarnościowego, a później obietnice „demokratycznego kapitalizmu”. Brak pełnej wiedzy o stanie nierówności materialnych jest zatem w pewnej mierze funkcjonalny wobec interesów beneficjentów zmian ustrojowych – elit polityki, kadr kierowniczych administracji państwowej i gospodarki, a także części inteligencji i prywatnych przedsiębiorców tworzących nową klasę średnią. Ciężar gatunkowy powyższych zagadnień obrazuje pytanie sformułowane przez Marię Jarosz: Jaka byłaby skala dysproporcji dochodowych wtedy, gdyby udało się poszerzyć analizę o grupę najbogatszych, wymykających się z pola obserwacji: wyższego personelu firm zagranicznych, banków, wyższych


22 rodzaju retoryka ma jednak często charakter taktyczny lub marketingowy, niekoniecznie znajdując odzwierciedlenie w polityce rządu. Na przykład kiedy konserwatyści rządzili Wielką Brytanią, laburzyści publikowali analizy, z których wynikało, że podział dóbr był o wiele bardziej nierówny niż powszechnie uważano, a konserwatyści z uporem wyszukiwali słabe punkty w przedstawionych dowodach. Kiedy Partia Pracy doszła do władzy, przestała się zajmować tą kwestią 4. W takiej perspektywie warto zauważyć, że w III RP żadna z liczących się partii nie wykazywała zainteresowania pogłębioną charakterystyką rozkładu dochodów. Najsilniejsze ugrupowania lewicowe, które w zasadzie powinny wspierać badania nad tą problematyką, prawdopodobnie ze względu na wysoki status społeczny ich kadr przywódczych w poprzednim ustroju i metody wykorzystania nowych możliwości wzbogacenia się („uwłaszczenie nomenklatury”, „kapitalizm polityczny” itp.) skoncentrowały się na innych, bardziej wygodnych kwestiach. Takich, które nie dotykają ich interesów ekonomicznych, czyli m.in. na krytyce ideologii partii prawicowych, kwestiach światopoglądowych, wspieraniu wejścia Polski do UE czy promocji praw mniejszości 5. Partie liberalne w sferze ideologicznej odwołują się zwykle do postulatów merytokracji, sankcjonujących znaczące zróżnicowania dochodowe i dystanse w hierarchii społecznej. Definiują swoją misję w kategoriach wspierania reform rynkowych, prywatyzacji, indywidualnej przedsiębiorczości i rozwoju instytucji kapitalistycznych, skupiając b Toms Baugis, http://www.flickr.com/photos/toms/127809435/

kategorii dochodowych decydentów i rozmaitych oligarchów finansowych? 1 Pytanie to jest tym bardziej zasadne, że chociaż od lat 80. powiększanie się skali nierówności dochodowych jest tendencją występującą w większości państw OECD, to jednak największe różnice w tym względzie (mierzone współczynnikiem Giniego) eksperci tej organizacji odnotowują w Meksyku, Turcji, Stanach Zjednoczonych, Polsce i Portu­galii. Dodają jednak, że dochody najbogatszych nie zostały uwzględnione, nie można bowiem ich odpowiednio zmierzyć za pomocą danych z typowych źródeł 2. Problematyka, o której mowa, jest w socjologii od dawna dyskutowana w kontekście badań nad przyczynami niewielkiego sprzeciwu klas niższych wobec nierówności społecznych. Rozmaite teorie wskazują m.in. na brak bezpośrednich kontaktów tych klas z kategoriami o wysokiej pozycji, dostosowanie społecznie upośledzonych środowisk, które obniżają swoje oczekiwania dochodowe i statusowe, na akceptację systemów wartości klas wyższych (wpływy dominującej ideologii, socjalizacja do reguł systemowych, konformizm itd.), włączenie niższych warstw społecznych do stosunków rynkowych bądź marginalizację kontestacji nierówności, wynikającą z ocen niskiej opłacalności postaw sprzeciwu 3. Kwestia nierówności materialnych bywa wykorzystywana w walce politycznej w postaci haseł mobilizujących niezadowolenie społeczne na rzecz promocji własnych koncepcji (jak dychotomia „Polski solidarnej” i „Polski liberalnej”). Doświadczenia różnych państw pokazują, że tego

dochody z inwestycji kapitałowych wzrastały wielokrotnie szybciej niż dochody z wynagrodzeń za pracę.


23 się na tworzeniu warunków korzystnych dla elit biznesu, klasy średniej i inwestorów zagranicznych. Grupy te nie są zainteresowane dyskusjami o nierównościach dochodowych. Mogłyby one bowiem dostarczać argumentów na rzecz bardziej egalitarnej polityki gospodarczej i społecznej, w tym zmian w systemie podatkowym, świadczeniach społecznych i finansowaniu usług publicznych, które przez neoliberalnych polityków są często uważane za sprzeczne z bieżącymi interesami środowisk gospodarczych. Z kolei partie prawicowe o profilu narodowym i konserwatywnym podkreślają znaczenie tradycyjnie rozpatrywanej wspólnoty etnicznej i solidaryzmu społecznego, wspieranego przez Kościół katolicki. W takiej perspektywie zróżnicowania dochodowe zwykle są traktowane jako wtórne wobec potrzeby konsolidacji instytucji państwowych i wzmacniania tożsamości narodowej, uważanych za wartości nadrzędne. Partie populistyczne, działające na obrzeżach głównego nurtu polskiej sceny politycznej, nie są zakorzenione w środowiskach inteligenckich i akademickich, co pozbawia je możliwości prezentowania poważnych diagnoz i propozycji zmian w zakresie nierówności społecznych. Nie są także nimi zainteresowane z powodu antyinteligenckiego „przesłania” swojej polityki. W rezultacie problematyka nowych elit bogactwa w Polsce po roku 1989 znajduje się na marginesie debaty publicznej. Badania opinii wskazują jednak na krytycyzm zdecydowanej większości Polaków wobec dużych różnic materialnych między bogatymi i biednymi oraz na przeświadczenie o braku równości szans wzbogacenia się (zwłaszcza na tle znaczących rozmiarów biedy i ubóstwa). Trwałość takich postaw potwierdzają wyniki badań nad postrzeganą i postulowaną wysokością zarobków, a także oczekiwania bardziej egalitarnej polityki dochodowej ze strony państwa. Bogactwo i podział dóbr w społeczeństwie pozostają zatem obszarem możliwych dylematów i konfliktów politycznych.

która podziela wspólny dla liberalizmu i konserwatyzmu pogląd o konieczności ograniczenia interwencji państwa w gospodarkę, w tym także w zakresie redystrybucji dochodów. Strategie reform większości rządów zawierały postulaty liberalizacji handlu i prywatyzacji, wzrostu elastyczności rynku pracy, redukcji pomocy społecznej i obniżania podatków, co w praktyce daje większe możliwości działania i korzyści wyższym warstwom społecznym oraz niektórym grupom zawodowym. Z kolei globalizacja otworzyła możliwości przepływów kapitałów i inwestycji rozłożonych nierównomiernie w skali światowej, regionalnej, krajowej i lokalnej, co tworzy nowe centra rozwoju, marginalizując jednocześnie wiele z tych obszarów i branż, które silną pozycję zdobyły w okresie rewolucji przemysłowej. Zmiany technologiczne zwiększają dochodową rolę nowych kompetencji (np. sprawności korzystania z Internetu). Zakres nierówności dochodowych zwiększył się także ze względu na sposób prowadzenia polityki, powodujący osłabienie pozycji związków zawodowych i zmniejszenie zakresu ochrony pracowników. Ogólnie, deregulacja rynków, ekspansja sektora finansowego i postęp w telekomunikacji wzmocniły przede wszystkim pozycję właścicieli i profesjonalistów przyczyniających się najbardziej do rozwoju „globalnego kapitalizmu” oraz korporacyjnej international business class. Największymi beneficjentami przemian stali się eksperci w dziedzinie zarządzania kapitałem, projektami i zasobami ludzkimi, technologii informatycznych, przetwarzania informacji, doradztwa, reklamy i marketingu, a także tworzący otoczenie biznesu – ekonomiści, prawnicy itd.6 Ważnym czynnikiem zwiększającym zakres zróżnicowań materialnych jest również szybki rozwój rynków kapitałowych, które dostarczając nowych instrumentów finansowych spowodowały, że dochody z inwestycji kapitałowych wzrastały wielokrotnie szybciej niż dochody z wynagrodzeń za pracę.

Pogoda dla bogaczy

Klasa z kasą

Przeważające w ostatnich dekadach orientacje teoretyczne skierowały nauki społeczne w stronę zainteresowań nie obejmujących materialnych wyróżników bogactwa. Upadkowi komunizmu i radykalnym przemianom ustrojowym w Polsce towarzyszyła dominacja neoliberalnych wersji teorii modernizacji, a także wzmocnienie funkcjonalnej teorii stratyfikacji społecznej. W skali globalnej przyspieszeniu uległ proces marginalizacji orientacji teoretycznych, związanych z ugrupowaniami lewicowymi, jak teorie konfliktu, teorie neomarksowskie lub teoria krytyczna, które stanowiły główną inspirację badań nad bogactwem, najczęściej prowadzonych na gruncie debat o nierównościach społecznych. W teorii ekonomii to czas Schumpetera i Friedmana, a nie Keynesa, a tym bardziej Marksa. W praktyce gospodarczej nastąpił zwrot w stronę szkoły monetarystycznej,

W Polsce zakładano, że rynkowe i demokratyczne zmiany ustrojowe zapoczątkują także redukcję odmienności strukturalnych między naszym społeczeństwem a mieszkańcami krajów zachodnich. Wyniki badań ogólnie potwier­ dziły trafność takich przewidywań, chociaż kształt i tempo zmian okazały się odmienne od oczekiwanych. Zaczęły tworzyć się zalążki klas i warstw charakterystycznych dla społeczeństw rynkowych, określanych przez Webera jako klasy uprzywilejowane dzięki własności i edukacji. Procesy rozwoju instytucji rynkowych i nowego podziału pracy, przekształceń własnościowych, akumulacji, reprodukcji i konsolidacji różnych form kapitału są na tyle zaawansowane, iż stworzyły mocne przesłanki wyodrębniania się elity bogactwa. Tworzą ją osoby pełniące zwykle wiele ról zawodowych i społecznych, często mające także duże znaczenie w sferze publicznej.


24 Część socjologów krytykuje modele przynależności klasowej oparte głównie na różnicach zawodowych. Ich zdaniem, nie odzwierciedlają one skupienia majątku w rękach elit bogactwa, ponieważ gubią znaczącą rolę, jaką w stratyfikacji społecznej odgrywają stosunki własności 7. Powyższe uwagi mają zastosowanie zwłaszcza do najwyższych szczebli hierarchii bogactwa, gdzie wynagrodzenia stanowią – jak w przypadku kierownictw dużych firm – jedynie część osiąganych dochodów. Oprócz wynagrodzeń zasadniczych i premii, przedstawiciele tej kategorii otrzymują także różne dobra i usługi o znaczącej wartości finansowej, które nie są uwzględniane w upublicznianych danych. Na przykład w Polsce finansowe instrumenty motywowania menedżerów wysokiego szczebla mogą obejmować, poza wynagrodzeniem zasadniczym, m.in. udział w zyskach i obrotach firmy, premię za utrzymanie budżetu, premię uznaniową wypłacaną miesięcznie, kwartalnie i półrocznie, nagrodę roczną oraz tzw. kontrakty menedżerskie. Z kolei ich pozapłacowe składniki dochodów przewidują m.in. opcje na akcje, dodatkowe emerytury i ubezpieczenia na życie oraz zdrowotne (z prywatną opieką medyczną, także dla rodziny), telefon wraz z opłacaniem kosztów jego eksploatacji, samochód służbowy (z kierowcą, ubezpieczeniem, pokrywaniem kosztów paliwa), pomoc w edukacji (finansowanie studiów podyplomowych, nauki języków obcych, udziału w konferencjach), pożyczki udzielane przez firmę, rabat przy zakupie towarów firmy, opłacenie członkostwa w klubie sportowym, dodatkowe dni wolne od pracy, dodatek mieszkaniowy na wynajęcie domu i dopłaty do posiłków 8. Część z pozapłacowych składników wynagrodzenia nie powoduje wzrostu obciążeń podatkowych i jest trudno uchwytna, gdyż ma charakter zindywidualizowany i wielowymiarowy, wychodzący poza standardowe miary i skale stosowane w badaniach nad innymi kategoriami zawodowymi. Nawet przedstawiciele funkcjonalnej teorii uwarstwienia (pomniejszający stratyfikacyjną funkcję własności) wskazywali, że w systemie prywatnej własności dochód przekraczający wydatki jednostki może stać się samodzielnym źródłem kapitału 9. W literaturze anglosaskiej takie „samodzielne źródła kapitału” określa się niekiedy jako „niezapracowane do­ chody” (unearned income). Jest to część dochodów właścicieli i wysoko wynagradzanych menedżerów, która nie wynika z wynagrodzenia za pracę związaną z kierowaniem przedsiębiorstwami, lecz stanowi wpływy z tytułu własności i operacji kapitałowych, na które składają się m.in. dywidendy od udziałów w firmach lub wzrostu wartości akcji czy dochody z dzierżawy nieruchomości. Wśród przedstawicieli elity biznesu dochody tego rodzaju wielokrotnie przekraczają nawet bardzo wysokie wynagrodzenia związane ze sprawowaniem funkcji menedżerskich i kontrolnych w zarządach firm lub radach nadzorczych. W zachodniej literaturze często używanymi wskaźnikami tego zjawiska są porównania wynagrodzeń

dyrektorów największych firm z zarobkami pracowników oraz rozkłady własności kapitału akcyjnego i papierów wartościowych. Oczywiście „samodzielne źródła kapitału”, wynikające z lokowania części dochodów w instrumentach finansowych i różnych formach własności, mogą dawać korzyści także innym posiadaczom kapitałowych „nadwyżek” – gwiazdom show-biznesu, znanym sportowcom bądź wysoko opłacanym profesjonalistom, jak analitycy finansowi, architekci, prawnicy, lekarze, inżynierowie itd. Takie korzyści wymagają zatem uwzględniania w badaniach również innych niż zawodowe źródeł dochodów, przede wszystkim wynikających z własności, zwłaszcza że dla ich dysponentów po przekroczeniu pewnego progu majątkowego bywają one ekonomicznie bardziej znaczące niż wykonywany zawód. Jednak dotarcie do źródeł informacji na temat dochodów i składników majątkowych ludzi bogatych to dla badaczy duże wyzwanie. Ze względu na specyfikę przedmiotu badań informacje te są wrażliwe społecznie i trudno dostępne. Główny Urząd Statystyczny nie rejestruje dochodów ludzi najlepiej zarabiających („osób z najwyższego decyla struktury zarobków”). Zgodnie z zasadą, że „pieniądze lubią ciszę”, źródłem problemu jest również niechęć ludzi zamożnych do ujawniania wszystkich swoich dochodów i zasobów materialnych, a także trudności związane z ich oszacowaniem (m.in. z sumowaniem rozłożonych w czasie dochodów z różnych źródeł i wyceną składników majątku). Co więcej, występuje zjawisko zaniżania zarobków w deklaracjach respondentów. Wśród ludzi tworzących biegun bogactwa występują wreszcie trudne do zbadania efekty kumulacji zasobów materialnych w dłuższym okresie oraz w kręgu bliskich krewnych, które nie odgrywają tak znaczącej roli wśród typowych kategorii społecznych. Tego rodzaju tendencje widoczne są już od poziomu małych i średnich firm rodzinnych lub w rodzinach inteligenckich, w których członkowie mają wysokie kwalifikacje, często zatrudniają się na kilku stanowiskach i uzyskują wynagrodzenia z różnych źródeł.

Dwa światy Nie ma jednej definicji bogactwa ani klarownych kryteriów (wskaźników, miar), które pozwoliłyby odróżnić bogactwo od „nie-bogactwa”, bogactwo od zamożności, wyróżnić bogactwo „absolutne” i „relatywne”, szacować liczebność osób definiowanych jako bogate itp. W warunkach ograniczonego dostępu do wiarygodnych danych, jedną z wartościowych, chociaż niezbyt precyzyjnych, metod szacunkowego ustalania zakresu i zasobów elity bogactwa, umożliwiającą także porównania międzynarodowe, są informacje uzyskiwane w sektorze usług bankowości prywatnej (private banking). Termin ten jest stosowany w odniesieniu do kompleksowego systemu finansowej obsługi zamożnych klientów indywidualnych, sprawowanej przez instytucje zarządzające aktywami płynnymi o dużej wartości. Instytucje te to


25 banki uniwersalne i inwestycyjne, biura maklerskie, towarzystwa ubezpieczeniowe i zamknięte fundusze inwestycyjne. Świadczone przez nie usługi są wysoce rentowne i prestiżowe, na rynkach międzynarodowych zajmują się nimi renomowane korporacje, które opierają się na szczegółowej segmentacji klientów. Ograniczenia korzystania z takich źródeł informacji wiążą się jednakże z rozpatrywaniem bogactwa jedynie w kategoriach płynnych aktywów finansowych, z pominięciem innych składników majątkowych, często o dużym znaczeniu, jak nieruchomości. W okresie poprzedzającym kryzys finansowy w Stanach Zjednoczonych w sierpniu 2007 r., światowy rynek private banking rozwijał się bardzo dynamicznie, co także w Polsce było spowodowane wysoką rentownością kapitału inwestowanego na giełdach, w funduszach wysokiego ryzyka i na rynku nieruchomości. „Przemysł zarządzania bogactwem” uważano za jedną z głównych sił napędowych globalizacji, znacząco przyczyniającą się do wzmacniania wzrostu gospodarczego na tzw. wschodzących rynkach Azji i Pacyfiku, Europy Wschodniej i Ameryki Łacińskiej. Ten segment biznesu był także uważany za jeden z głównych sektorów „gospodarki elektronicznej”, czemu sprzyjała ekspansja informatyki i telekomunikacji na rynkach kapitałowych, których rozwój wyprzedzał znacząco zmiany w innych dziedzinach gospodarki. Syntetycznym wskaźnikiem tej tendencji był wzrost w skali świata liczebności milionerów, tj. osób dysponujących co najmniej milionem dolarów wolnych aktywów finansowych (tzw. HNWI, high net worth individuals) – w okresie 1996-2005 średnio o 8% rocznie 10. „World Wealth Report 2008” szacował, że w szczytowym okresie koniunktury liczba tak definiowanych milionerów przekroczyła ogółem 10,1 mln osób. Natomiast globalna wartość ich bogactwa osiągnęła przed kryzysem wartość 40,7 biliona USD. Na koniec 2008 r. liczbę HNWI szacowano w naszym kraju na 7,7 tys. osób. Rok wcześniej analitycy Merrill Lynch i Capgemini twierdzili, że wprawdzie Republika Czeska miała nadal wyższy niż Polska wskaźnik milionerów na jednego mieszkańca, jednak w naszym kraju ich liczba (według kryterium HNWI) rosła najszybciej na kontynencie, o 10-11% w 2007 r. i 23% w 2008 r. W Czechach wielkość tej grupy szacowano na 15 tys. osób. Według danych z 2006 r., statystyczny dochód na mieszkańca Polski stanowił mniej niż połowę (48%) średniego poziomu w państwach „starej” UE. Dochód taki należał do najniższych w poszerzonej Wspólnocie i kształtował się tylko nieco powyżej wartości analogicznego wskaźnika w Rumunii i Bułgarii. W Polsce z dużą siłą wystąpiły zjawiska polaryzacji ekonomicznej, których wskaźnikiem była najwyższa w UE stopa bezrobocia (13,8%), a równocześnie drugi po Portugalii najwyższy poziom zróżnicowania dochodów. Jeszcze na początku 2005 r. badania GUS wykazywały, że poniżej granicy niedostatku

żyło w Polsce 52% gospodarstw domowych według ujęcia obiektywnego oraz 40% według ujęcia subiektywnego (natomiast w ubóstwie żyło niecałe 6% gospodarstw). Wskaźnikiem raczej niskiego poziomu dochodów większości gospodarstw domowych w porównaniu z krajami Europy Zachodniej jest także postrzeganie progu bogactwa w Polsce. W 2004 r. 29% respondentów CBOS uznało, że bogactwo (rozumiane jako miesięczna kwota na jedną osobę w rodzinie) zawiera się w przedziale 2100-5000 zł, a zdaniem 21% jest to poziom 5100-10 000 zł 11. Według badania z początków 2008 r., ponad trzy czwarte gospodarstw domowych (77%) deklarowało brak jakichkolwiek oszczędności 12. Jednocześnie, polscy bankowcy wskazują na trzy główne grupy klientów sektora private banking. Są to najczęściej prywatni przedsiębiorcy, menedżerowie wysokiego szczebla oraz przedstawiciele wolnych zawodów. Niektórzy kreślą następująco profil polskiego klienta private bankingu: to zwykle manager w firmie, który duże pieniądze czerpie z pracy najemnej. Ma pieniądze w gotówce. Chce je zainwestować w aktywa płynne, czyli takie, które w każdej chwili będzie można spieniężyć – akcje, obligacje, papiery dłużne, jednostki funduszy inwestycyjnych. Czasami myśli o zakupie ziemi lub nieruchomości 13. Rankingi gwiazd show-biznesu tworzone przez agencje reklamowe pokazują, że popularność (sportowców, aktorów, prezenterów telewizyjnych, dziennikarzy, piosenkarek, modelek) może przekładać się także na sięgające setek tysięcy złotych honoraria za same kampanie reklamowe. Raport Boston Consulting Group „Global Wealth 2008” podkreślał, że największa koncentracja bogatych gospodarstw domowych występuje w Warszawie i Gdańsku. Docierający do Polski kryzys finansowy, a później także gospodarczy, doprowadził do przewartościowania wyceny aktywów. W mediach pojawiły się informacje, że majątek najbogatszych Polaków (według rankingu „Forbesa”) stopniał o 40%. W 2008 r. majątki te wyceniano łącznie na 76 mld zł, a na początku 2009 r. „jedynie” na 46 mld zł 14. Ekonomiści i przedsiębiorcy zwracają jednak uwagę na hipotetyczny charakter wyceny aktywów na rynku finansowym. Szacunki kapitalizacji giełdy nie dotyczą realnego bogactwa (zasobów firmy, udziału w rynku, renomy itd.), lecz jego bieżącej wyceny. Aktywa finansowe stanowią tylko odbicie realnej wartości firm. […] Wypisane na papierze ceny aktywów (wyznaczane przez rynek) często tracą związek z tzw. fundamentalną wyceną spółki, bo mało komu przychodzi do głowy, żeby porównywać je z wartościami realnymi 15. Jeden z najbogatszych Polaków, o którym pisano, że stracił blisko 3 mld zł, komentował: Ta informacja nie ma żadnego istotnego znaczenia. Mówimy o wirtualnych pieniądzach. Dziś moje akcje warte są dużo mniej, jutro więcej 16. Potwierdzenia zasadności takiego podejścia do wyceny aktywów na rynku finansowym dostarczają najnowsze dane z warszawskiej giełdy papierów wartościowych. W końcu roku 2009 okazało się, że mimo międzynarodowego


26 kryzysu, dla inwestorów było to jeden z najlepszych okresów w najnowszej historii tej giełdy. Ceny akcji dla wszystkich inwestorów giełdowych wzrosły w skali roku o ponad 40%, a majątki najpoważniejszych graczy zyskały jeszcze bardziej 17.

Przypisy: 1.

M. Jarosz, Władza. Przywileje. Korupcja, Warszawa 2004, s. 124.

2. Growing Unequal? Income Distribution and Poverty in OECD Countries, OECD, Paris 2008. Narastanie skali zróżnicowań dochodowych na Zachodzie obrazuje zwłaszcza przykład USA. Między rokiem 1947 a 1979 górne 0,1% najwięcej zarabiających osiąga-

Odwrócić piramidę

ło 20 razy większe dochody niż 90% mniej zarabiających. We-

Jednym z paradoksów zmian ustrojowych w Polsce po 1989 r. jest brak zobiektywizowanych badań nad dochodowymi i majątkowymi aspektami bogactwa. W wymiarze politycznym problematyka ta jest marginalizowana ze względów legitymizacyjnych: niechęci głównych aktorów sceny politycznej i nowych klas wyższych do rozpoznawania oraz dyskutowania w sferze publicznej rzeczywistej skali dystansów ekonomicznych. Uwzględnienie zasobów najbogatszych kategorii społecznych prawdopodobnie zwiększyłoby znacząco wskaźniki nierówności materialnych w porównaniu z wersją prezentowaną przez oficjalną statystykę i publikacje naukowe. Badania sytuacji materialnej, które pomijają dochody i majątki najbogatszych, spłaszczają bowiem skalę tych zróżnicowań. Wytworzony w ten sposób wizerunek dystansów materialnych osłabia sprzeciw i argumenty populistycznych liderów oraz klas niższych wobec nierówności społecznych w III RP. Jeśli chodzi o aspekt teoretyczny, to dominujące po 1989 r. podejścia skupiały się na wzroście gospodarczym i jego wskaźnikach. Problematyka podziału dóbr, niegdyś leżąca u podstaw zainteresowania dysproporcjami materialnymi w społeczeństwie, przestała być szerzej podejmowana. W Polsce ze względów pozanaukowych nieomal zanikły orientacje, które w państwach zachodnich stanowiły zasadniczą inspirację w badaniach nad bogactwem, prowadzonych w ramach debaty o nierównościach społecznych. W neoliberalnej perspektywie reform systemowych kluczowych aktorów zmian upatruje się wśród nowych elit politycznych, technokratów, prywatnych przedsiębiorców i menedżerów. Szacunki segmentacji zamożnych klientów bankowości w Polsce potwierdzają w wymiarze zasobów finansowych zasadność subiektywnych wizji struktury społecznej, bliższej krajom „peryferyjnego kapitalizmu” niż nowoczesnym „społeczeństwom klasy średniej”. Wyniki badań Polskiego Generalnego Sondażu Społecznego i ich późniejsze lokalne kontynuacje wskazały, że największa grupa respondentów postrzega współczesne społeczeństwo polskie w kategoriach „modelu elitarnego” (niewielka elita na górze, mało ludzi w środku i większość na dole) bądź rzadziej „piramidy” (niewielka elita na górze, bardzo mało ludzi w środku, najwięcej na dole). Wśród wariantów postulowanych na przyszłość, najwięcej wskazań uzyskuje „model społeczeństwa klasy średniej” (najwięcej ludzi jest w środku) lub „model egalitarny” (większość ludzi na górze, niewielu na dole) 18.

dług Economic Policy Institute, w 2006 r. różnica ta wzrosła do 77 razy. W 1979 r. 34% wszystkich zysków kapitałowych przejmował górny 1% odbiorców. W 2005 r. ta sama grupa społeczna przejmowała już 65% analogicznych zysków. Spare a Dime? A Special Report on the Rich, „The Economist”, 4 kwietnia 2009 r. 3. Problematykę legitymizacji nierówności społecznych w badaniach socjologicznych i psychologicznych obszernie charakteryzuje Henryk Domański: Struktura społeczna, Warszawa 2004, ss. 198-216. 4. S. Andreski, Czarnoksięstwo w naukach społecznych, Warszawa 2003, s. 103. 5. W kwestii rodowodu politycznego nowych elit ekonomicznych oraz ich orientacji ideowych i preferencji politycznych w latach 90. zob. K. Jasiecki, Elita biznesu w Polsce, Warszawa 2002, ss. 143-162. 6. Szerzej rozkład korzyści w „gospodarce opartej na wiedzy” lub „społeczeństwie informacyjnym” charakteryzują M. Castells, Społeczeństwo sieci, Warszawa 2007, rozdz. 4; L. Thurow, Powiększenie bogactwa. Nowe reguły gry w gospodarce opartej na wiedzy, Warszawa 2006. 7. A. Giddens, Socjologia, Warszawa 2004, s. 321. 8. Sedlak & Sedlak, Raport na temat wynagrodzeń, „Rzeczpospolita”, 13 czerwca 2001 r. 9. K. Davis, W. Moore, O niektórych zasadach uwarstwienia, w: W. Derczyński, A. Jasińska-Kania, J. Szacki (red.), Elementy teorii socjologicznych, Warszawa 1975. 10. World Wealth Report 2006, s. 12. 11. W. Derczyński, Bogactwo i ludzie bogaci w opiniach Polaków, CBOS, Warszawa, luty 2004, s. 6. 12. R. Boguszewski, Oszczędności i długi Polaków, CBOS, Warszawa, luty 2008, s. 2. 13. Wypowiedź prezesa BRE Wealth Management, cyt. za B. Tomaszkiewicz, Trzy oblicza bankowości prywatnej, „Gazeta Wyborcza”, Dodatek Pieniądze dla VIP-a, 29 października 2009 r. Potencjalnymi klientami odpowiadającymi zarysowanemu profilowi mogliby być m.in. członkowie zarządów spółek giełdowych. Wynagrodzenie krótkoterminowe osób pełniących obowiązki prezesa przez cały rok w analizowanej grupie 50 największych spółek, wynosi średnio około 2 mln zł rocznie. 14. D. Walczak, 100 już nie tak bogatych, „Dziennik”, 12 marca 2009 r. 15. W. M. Orłowski, Znikające pieniądze, „Polityka”, 25 października 2008 r. 16. D. Walczak, op. cit. 17. Zob. Giełdowi miliarderzy coraz bogatsi, „Rzeczpospolita”, 21 grudnia 2009 r. 18. I. Krzemiński, P. Śpiewak, Druga rewolucja w małym mieście. Zmiana ustrojowa w oczach mieszkańców Mławy i Szczecinka,

dr hab. Krzysztof Jasiecki

Warszawa 2001, ss. 152-153.


27

Na marginesie wiedzy

Rafał Bakalarczyk

Żyjemy w „społeczeństwie wiedzy”, a przynajmniej do tego aspirujemy. Tymczasem niemała część społeczeństwa jest wykluczona z owej wiedzy, a nawet z dostępu do niej. Mam tu na myśli zarówno tzw. wykluczenie cyfrowe, jak i może przede wszystkim – edukacyjne, o tyle ważne, że znaczenie edukacji nie sprowadza się do samego przekazywania wiedzy, lecz wiąże się z socjalizacją do określonych norm, z uczeniem się życia w grupie, konfrontacją z innymi ludźmi. Wykluczenie może dotyczyć każdej z tych płaszczyzn: mieć postać ograniczonego lub zamkniętego dostępu do wiedzy i środków jej pozyskiwania, ale także trudności w socjalizacji (np. wykluczenie lub marginalizacja względem grupy rówieśniczej). Już to pokazuje, z jak szerokim, acz nie zawsze wyraźnie zarysowanym problemem mamy do czynienia. W dyskursie edukacyjnym, także zagranicznym, znacznie większą popularnością cieszyła się dotąd kwestia nierówności edukacyjnych – wykluczenie pojawiało się na marginesie

refleksji nad nimi lub traktowane jako ich skutek. Tymczasem badania pokazują, że choć wykluczenie edukacyjne wiąże się z nierównościami, nie może być do nich sprowadzane i tylko nimi tłumaczone. Istotne wydaje się zatem pokazanie zarówno wymiarów tego wykluczenia, jak i mechanizmów do niego prowadzących.

Poza systemem Najbardziej podstawową potrzebą związaną z edukacją jest sam dostęp do niej, zwłaszcza na poziomie podstawowym i średnim, choć ostatnio słusznie wskazuje się także na konieczność zapewnienia opieki przedszkolnej. W Polsce istnieje obowiązek szkolny, który ma zabezpieczać prawo dziecka do edukacji, niezależnie od sytuacji rodzinnej. Spójrzmy, co o jego realizacji mówią dane statystyczne (tabela 1).

Przedwczesny koniec nauki

Tab. 1. Nie realizujący obowiązku edukacyjnego w poszczególnych kategoriach szkół w roku szkolnym 2008/2009 Nie realizujący obowiązku szkolnego / podlegający obowiązkowi szkolnemu

Ogółem Dziewczęta Chłopcy

Szkoła podstawowa

9232

3833

5399

Gimnazjum

3961

1672

2289

Źródło: GUS (2009)

Biorąc pod uwagę gimnazjum i szkołę podstawową łącznie, nie realizowało z różnych powodów obowiązku edukacyjnego znacznie więcej chłopców niż dziewcząt. Również chłopcy częściej ulegają wykluczeniu wewnątrzsystemowemu, np. pod postacią drugoroczności. Ryzyko wykluczenia szkolnego przynajmniej w tym aspekcie zdradza zatem symptomy nierówności ze względu na płeć. Obserwowana nierównowaga ma zapewne źródła w odmiennych strategiach socjalizacji obu płci, czego negatywne skutki w tym konkretnym wypadku częściej ponoszą chłopcy. Zaskakujące, że nierówność ta nie jest uwzględniana w wielu analizach poświęconych tematyce równości płci. Na przykład nie ma na ten temat ani jednej wzmianki w raporcie Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP) „Polityka równości płci. Polska 2007” w dziale poświęconym edukacji. Jak zobaczymy, są czynniki, które w jeszcze większym stopniu niż płeć różnicują podatność na owo ryzyko.

Mówiliśmy tu o edukacji, do której odnosi się obowiązek szkolny. Tymczasem eksperci wskazują, że w dzisiejszych czasach ważna z punktu widzenia wykluczenia jest scholaryzacja na etapie przedszkolnym i ponadgimnazjalnym. Już dekadę temu uznano,


28

Szwecja

Hiszpania

Słowenia

Polska

Wlk. Brytania

Eurostat 2000 Eurostat 2008

Holandia

Włochy

Węgry

45 40 35 30 25 20 15 10 5 0

Niemcy

Ryc. 1. Odsetek 20-latków, którzy nie ukończyli szkoły średniej

Francja

co znalazło wyraz m.in. w Strategii Lizbońskiej, że współcześnie zakończenie edukacji na poziomie gimnazjalnym lub niższym istotnie ogranicza szanse pełnego uczestnictwa w kulturze, społeczeństwie i rynku pracy. W latach 2000-2007 w UE zmalał odsetek osób wcześnie opuszczających system edukacyjny, ale był to spadek poniżej zamierzeń. Spójrzmy, jak wygląda to w Polsce na tle kilku innych europejskich krajów (ryc. 1). Widzimy, że nasz kraj osiąga w tej dziedzinie względnie korzystny wynik. Analizy porównawcze pokazują, że wola kontynuowania nauki na poziomie ponadgimnazjalnym jest charakterystyczna dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej (w Polsce, Czechach, Słowenii i na Słowacji wskaźnik wczesnego opuszczania szkoły mieści się w przedziale 4-7%), podczas gdy w krajach śródziemnomorskich jest znacznie mniejszy (na Malcie, w Portugalii, Hiszpanii i we Włoszech wysokość wspomnianego wskaźnika waha się od 20 do 40%) 1. Do powyższych wyników, a także samej zastosowanej miary należy jednak podejść z rezerwą. Po pierwsze, jak twierdzi socjolog edukacji, prof. Marta Zahorska, z mini-badań i szacunków wynika, że statystyki mówiące o 5-6% uczniów nie uczestniczących w nauce ponadgimnazjalnej mogą być znacznie zaniżone. Za ewidencjonowanie losów edukacyjnych dzieci odpowiedzialne są gminy, tymczasem rozmowy z przedstawicielami ich Biur Edukacji czy burmistrzami pokazują, że nie zawsze są oni w ogóle świadomi tego obowiązku 2. Po drugie, sam fakt kontynuacji nauki nie mówi nic o poziomie kwalifikacji ucznia. W 2006 r. w ramach międzynarodowych badań PISA sprawdzono stan umiejętności uczniów ostatnich klas gimnazjów i pierwszych klas szkół ponadgimnazjalnych różnego typu. Wyniki nie napawają optymizmem. Poziom umiejętności danego rodzaju był określany w skali 1-6, tymczasem np. w zakresie nauk przyrodniczych

Źródło: Eurostat

w zasadniczych szkołach zawodowych ponad połowa uczniów (52%) nie osiąga poziomu 2. Oznacza to, że ci uczniowie są w stanie podać tylko podstawowe wyjaśnienia wynikające w przejrzysty sposób z przedstawionych informacji i potrafią stosować swoją wiedzę w zakresie ograniczonym do dobrze znanych im sytuacji. W praktyce oznacza to, że uczniowie ci mogą mieć kłopoty w odnalezieniu się w nowych dla nich kontekstach, wymagających podstawowych umiejętności z zakresu nauk przyrodniczych, zarówno w sferze życia codziennego, jak i zawodowego 3. W zakresie kompetencji matematycznych, do poziomu 3 nie dochodzi prawie 90% uczniów szkół zasadniczych, prawie połowa z liceów profilowanych i niemal 40% uczniów techników. Nie dziwi zatem gorzka konkluzja autorów omówienia polskiej części raportu: Po okresie gimnazjum dalsze rozwijanie umiejętności uczniów, sprzyjających ich uczestniczeniu w życiu społecznym i zawodowym, dokonuje się tylko w liceach ogólnokształcących 4. Po trzecie, dość powszechna edukacja na poziomie ponadgimnazjalnym jedynie w niewielkim stopniu przekłada się na rzeczywiste szanse na rynku pracy. Sytuacja jest paradoksalna: mamy największy spośród krajów OECD odsetek osób w wieku 20-24 lata kontynuujących naukę,

przy jednocześnie jednym z najwyższych w tej grupie państw wskaźniku bezrobocia młodzieży 5. W obliczu trudności ze znalezieniem pracy przez młodych ludzi kończących edukację, ujawnia się poważny dylemat, która sytuacja jest bardziej niekorzystna. Czy taka, w której człowiek z podstawowym wykształceniem, bez aspiracji i przygotowania zawodowego, może co najwyżej wykonywać nisko płatną, często fizyczną pracę, czy też ta, w której absolwent szkoły średniej niemal skazany jest na bezrobocie lub wykonywanie prac nie wymagających żadnych kwalifikacji, co musi rodzić ogromną frustrację? Na pewno obie sytuacje są z punktu widzenia indywidualnego i społecznego bardzo trudne. Żeby z nimi walczyć, należałoby zastanowić się nad skuteczniejszą integracją systemu edukacyjnego z rynkiem pracy (pamiętając jednocześnie o pozarynkowych funkcjach kształcenia), a po drugie – nad kształtowaniem tego rynku tak, aby był bardziej przyjazny pracownikowi. Wracając do systemu edukacji, widzimy, że nie można myśleć o wykluczeniu z niego w oderwaniu od szerszego kontekstu, na który oprócz rynku pracy składa się m.in. otoczenie społeczne, o czym będzie mowa dalej.


b  n David Ascher, http://www.flickr.com/photos/davidascher/329348713/

29 w ich ramach; zapewnienie w miarę uniwersalnych minimalnych standardów; wprowadzanie do programu nauki inkluzji i tolerancji; stosowanie instrumentów wyrównywania szans i szczególnego wsparcia dla dzieci ze specjalnymi potrzebami, a wreszcie – usunięcie realnych barier w dostępie do opieki przedszkolnej (koszty, brak miejsc itp.). Warto przy tym powtórzyć za prof. Zahorską, że upowszechnienie edukacji przedszkolnej jest koniecznym, lecz nie wystarczającym warunkiem wyrównywania szans 8.

najczęstszą i najtrudniejszą do przezwyciężenia barierą nie jest brak zdolności, lecz radykalny brak zaufania do własnej osoby i otoczenia. Od przedszkola do… inkluzji? Wykluczenie edukacyjne zachodzi na różnych szczeblach systemu, także tym najwcześniejszym. Coraz częściej mówi się, że to właśnie na etapie przedszkolnym należy wyrównywać szanse, gdyż może to zapobiec późniejszemu wykluczeniu. Nie dość często natomiast patrzymy na brak dostępu do opieki przedszkolnej jako wykluczenie samo w sobie. Spustoszenia, jakie przyniosły lata 90. w zakresie infrastruktury przedszkolnej (likwidowanie placówek pod pretekstem nadchodzącego niżu demograficznego), sprawiły, że dziś ten typ świadczeń – w wielu krajach uważanych za naturalnie przysługujące – postrzega się jako dobro wręcz luksusowe. Dostęp do przedszkoli jest w praktyce zarezerwowany dla wybrańców; albo nie można sobie nań pozwolić, albo co najmniej trzeba się namęczyć, zapisując się z wyprzedzeniem na listy chętnych, i to bez gwarancji powodzenia, z racji dalece niedostatecznej liczby miejsc. W efekcie, mimo stopniowego „odrabiania strat” z pierwszej dekady

transformacji, wciąż należymy do krajów UE o najmniejszym upowszechnieniu edukacji przedszkolnej. W roku szkolnym 2008/2009 w zajęciach uczestniczyło 63,1% dzieci w wieku 3-6 lat, przy czym w miastach 78,4%, na wsi – zaledwie 42,7% 6. Jak widać, w szczególnie trudnej sytuacji są dzieci z obszarów wiejskich, gdzie brakuje odpowiedniej infrastruktury, a jednocześnie ze względu na statystycznie niski kapitał kulturowy dostęp do przedszkoli jest szczególnie potrzebny. Edukacja przedszkolna pozwala bowiem nadrabiać zapóźnienia rozwojowe dziecka, np. wyniesione z domu. Umożliwia też na najwcześniejszym etapie socjalizacji zetknięcie się dzieci z różnych środowisk (dotyczy to także rodziców, co nie pozostaje bez wpływu na integrację w ramach społeczności lokalnej), a także odciąża kobiety, którym łatwiej wtedy szukać pracy i przezwyciężyć lub złagodzić ubóstwo 7. Aby cele te choć w części zrealizować, potrzebne jest spełnienie szeregu warunków: partycypacja rodziców; brak segregacji w przydziale dzieci do przedszkoli i do oddziałów

Znaczenie rodziny Wykluczenie edukacyjne często okazuje się mieć źródła pozaszkolne. Rozległa literatura pedagogiczna, np. badania sondażowe prowadzone w latach 90. przez Annę Karpińską, pokazuje, że najczęściej wskazywaną przyczyną niepowodzeń dziecka w szkole jest sytuacja domowa 9. Mówiąc o czynnikach rodzinnych, ma się na myśli nie tylko najczęściej stosowaną kategorię statusu ekonomiczno-społecznego, obejmującą zwłaszcza dochody i wykształcenie rodziców. Ważna jest również sytuacja mieszkaniowa, miejsce zamieszkania, struktura demograficzna rodziny (w grupie szczególnego ryzyka są te niepełne i wielodzietne), a także – i w kontekście wykluczenia przede wszystkim – obecność patologii i jakość relacji między członkami gospodarstwa domowego. Zazwyczaj wiele defaworyzujących czynników występuje łącznie w obrębie tych samych rodzin, co utrudnia przeciwdziałanie wykluczeniu. Ze znanych mi badań, a także z własnych wywiadów środowiskowych z pedagogiem i psychologiem szkolnym z jednego z wrocławskich gimnazjów, wynika, że czynnikami najsilniej determinującymi niepowodzenie szkolne są takie, które można podciągnąć pod kategorię tzw. kapitału kulturowego (motywacje, wzorce wyniesione z domu, dostępność książek, sposób patrzenia na świat przez rodziców, relacje międzyludzkie


30 w przestrzeni domowej). Pedagog z mojego gimnazjum ujęła to następująco: problemy w nauce najczęściej występują nie tyle tam, gdzie jest ubóstwo, lecz tam, gdzie są patologie. Jednocześnie właśnie w dysfunkcyjnych rodzinach najtrudniej jest walczyć z niepowodzeniami edukacyjno-wychowawczymi, gdyż niełatwo wciągnąć takich rodziców w rozsądną współpracę wokół kłopotów dziecka, będącą ważnym warunkiem skuteczności w tej walce. Wskazują na to także badania Joanny Kośmider, która analizowała przyczyny drugoroczności młodzieży gimnazjalnej w pierwszych latach reformy edukacyjnej. W odpowiedziach zarówno dyrektorów, jak i pedagogów na pytanie „Co należałoby zrobić, aby drugoroczność w Pani / Pana szkole była mniejsza?”, najczęściej wskazywano zintensyfikowanie kontaktów z rodzicami uczniów. Tylko 50% pedagogów uznało, że obecnie kontakty te są w sposób znaczący praktykowane. Z reguły dochodzi do nich w wyniku interwencji szkoły, natomiast rzadko rodzice dzieci z trudnościami sami zgłaszają się do pedagoga 10. Pytane przeze mnie panie pedagog stwierdziły, że zostawienie na drugi rok w tej samej klasie, a w innym otoczeniu rówieśniczym (co może wywołać trudności w adaptacji i powodować stygmatyzację), może się ewentualnie sprawdzić w przypadku uczniów, których rodzice się nimi zainteresują, zaś w sytuacji braku bodźców motywacyjnych nie spełni swojej funkcji. Również wieloletnie analizy A. Karpińskiej doprowadziły ją do wniosku, że drugoroczność nie jest skutecznym środkiem walki z niepowodzeniami szkolnymi 11. Jest ona natomiast ciekawa jako miara wykluczenia. Z jednej strony, dotknięcie drugorocznością jest skutkiem wykluczenia, a nieraz także przyczyną jego pogłębienia. Z drugiej zaś – omawiając skalę zjawiska nie można pozwolić sobie na daleko idące wnioski. Powszechność drugoroczności zależy bowiem także

od polityki danej szkoły, podejścia nauczyciela itp. Możemy mieć np. do czynienia z tzw. odpadem ukrytym, polegającym na tym, że dziecko jest przepychane do następnej klasy mimo braków w umiejętnościach i rozwoju. Póki daje się takiemu uczniowi promocję do następnej klasy, jednocześnie pracując z nim nad ograniczeniem deficytów rozwojowych, jest to sensowna strategia. Gorzej, gdy przepuszcza się go „dla świętego spokoju”, tworząc fikcję edukacyjną i wychowawczą i przesuwając problem na dalszy odcinek.

Nauka częściowo bezpłatna Choć ubóstwo nie jest najważniejszą barierą dla edukacyjnej inkluzji, ma w jej kontekście niemałe znaczenie. Edukacja jest formalnie bezpłatna, jednak pełne w niej uczestnictwo wiąże się z licznymi kosztami. W 2009 r. koszty związane z rozpoczęciem roku szkolnego wyniosły średnio 965 zł, z czego 469 zł na podręczniki, 269 zł na ubrania, 235 zł na przybory. Na przestrzeni ostatnich 13 lat łączne wydatki na ten cel sukcesywnie rosną 12. Dla niezamożnej części społeczeństwa kwoty te są bardzo wysokie, nieraz wręcz uniemożliwiają dostęp do części niezbędnych materiałów. Tymczasem niedobory szkolnych rekwizytów lub przedmioty gorszej (w oczach rówieśników) jakości, w tym zwłaszcza odzież, mogą być źródłem nie tylko deprywacji, ale także stygmatyzacji dziecka. Koszty zakupu materiałów szkolnych rosną wraz z liczbą dzieci w rodzinie (choć w przeliczeniu na osobę – maleją), co pokazuje częściowo, dlaczego w sferze edukacji dzieci z rodzin wielodzietnych są grupą wyjątkowo narażoną na wykluczenie. Innymi grupami, w których zaspokojenie potrzeb edukacyjnych jest zagrożone z przyczyn finansowych, są dzieci z gospodarstw utrzymujących się ze źródeł niezarobkowych i rencistów, a także z gospodarstw z bezrobotnymi i niepełnosprawnymi.

Co więcej, jak wynika z najnowszej „Diagnozy Społecznej”, to właśnie głównie w tych grupach poziom zaspokojenia potrzeb edukacyjnych pogorszył się od czasu poprzednich badań 13. Najczęściej wskazywaną przez respondentów „Diagnozy” potrzebą edukacyjną, z której trzeba było w ostatnich latach zrezygnować, były odpłatne zajęcia dodatkowe (korepetycje, nauka języka, zajęcia sportowe lub związane z indywidualnymi zainteresowaniami). Potwierdzają to badania CBOS. W 2009 r. 68% rodziców nie opłacało swoim dzieciom żadnych dodatkowych zajęć, podczas gdy rok wcześniej – 60%, a w 1997 r. – 59%. Brak zapisywania dzieci na dodatkowe zajęcia jest skorelowany z wykształceniem rodziców (najrzadziej korzystają z nich dzieci rodziców o wykształceniu podstawowym, którym najtrudniej uzyskać pomoc w nauce w domu), z sytuacją materialną i miejscem zamieszkania (najgorzej jest na wsi, gdzie dostęp do innych form dokształcania – bibliotek, księgarni, domów kultury – jest najbardziej ograniczony) 14. Innymi słowy, w rodzinach, w których dzieci potencjalnie mogą mieć największe trudności z nauką, jednocześnie najmniejsze są szanse na uzyskanie pomocy wyrównującej i kompensacyjnej, np. w postaci korepetycji; tym większe znaczenie oferty pozaszkolnych, a przynajmniej pozalekcyjnych zajęć bezpłatnych oraz nisko płatnych. Pamiętajmy przy tym, że barierą bywa również nie brak środków, ale zainteresowania rodziców, lub niedobór czasu na to, by dzieciom załatwić zajęcia czy je na nie przyprowadzać. Dlatego ważne jest aktywne, a jednocześnie nienachalne identyfikowanie przez przedstawicieli instytucji potrzeb dziecka i barier dla ich zaspokojenia.

Wykluczenie żywieniowe Ważną funkcją szkoły jest kompensacja potrzeb, które nie są zaspokajane


b  n spapax, http://www.flickr.com/photos/spapax/3865121147/

31

Edukacja jest formalnie bezpłatna, jednak pełne w niej uczestnictwo wiąże się z licznymi kosztami. w domu, niezależnie od przyczyn. Mam tu na myśli m.in. dożywianie. Dzieci, które nie dojadają, częściej chorują, mają kłopoty z koncentracją, a nieraz są odrzucane przez resztę, co prowadzi do ich wykluczenia. W walce z tym problemem podjęto inicjatywy społeczne, jak prowadzona przez Polską Akcję Humanitarną kampania „Pajacyk”, i publiczne, jak programy „Szklanka mleka” czy „Owoce w szkole”. Najważniejszym jednak krokiem podjętym w ciągu ostatnich lat jest rządowy program „Pomoc państwa w zakresie dożywiania”, realizowany od 2005 r. W 2010 r. obowiązuje on w zmienionej, bardziej inkluzywnej postaci. Kryterium uprawniające do uzyskania pomocy w jego ramach odpowiada 150% progu kwalifikującego do pomocy socjalnej, a w szczególnych sytuacjach podmiot organizujący dożywianie może przyznać prawo do posiłku także dodatkowym osobom. Bożena Balcerzak-Paradowska idzie dalej, sugerując, że należałoby się zastanowić nad całkowitą rezygnacją z kryterium dochodowego,

gdyż nieraz dziecko jest niedożywione nie tyle ze względu na ubóstwo, ile wskutek braku zapewnienia odpowiednich ciepłych posiłków ze strony rodziców lub wpojenia złych nawyków żywieniowych. Jednak nie konstrukcja prawna programu jest największym problemem, ale to, że gminy odpowiedzialne za jego implementację nie zawsze radzą sobie z tym zadaniem. Dla przykładu, z kontroli przeprowadzonej przez NIK w woj. małopolskim wynika, że 60% uczniów objętych programem nie otrzymało posiłków o zalecanej wartości. Zastrzeżenia budziła zarówno wartość odżywcza i kaloryczna produktów, jak i sposób przygotowania (nieraz nie zapewniano zalecanego ciepłego posiłku) oraz dystrybucji produktów: dożywianie bardzo często dotyczyło dzieci będących klientami pomocy społecznej, dlatego część uczniów w obawie przed etykietką „biedaków” nie korzystała z przysługującego im świadczenia 15. Mówiąc o potrzebach, które są częściowo kompensowane przez

szkołę, trzeba pamiętać, że „nie samym chlebem uczeń żyje” – nie mniej ważne jest bezpieczeństwo egzystencjalne i emocjonalne. Nie wszystkie rodziny są w stanie je zapewnić, co zwykle prowadzi do utraty motywacji, apatii i braku pewności siebie – sam pracując z dziećmi z „trudnych” środowisk wiem, że najczęstszą i najtrudniejszą do przezwyciężenia barierą nie jest brak zdolności, lecz właśnie radykalny brak zaufania do własnej osoby i otoczenia. Zła atmosfera w domu może prowadzić dzieci i młodzież do używek, depresji, nieraz do przemocy. Bywa jednak i tak, że uczniowie, którym nie poświęca się dość uwagi w domu lub spotkali się tam z przemocą, nie przenoszą w pełni swego wyobcowania na teren szkoły, lecz odwrotnie – staje się ona ucieczką od wrogiej rzeczywistości. Pamiętam, jak w nie tak dawno opuszczonych przeze mnie szkolnych murach widziałem młodzież do późna włóczącą się po korytarzach. Szkoła, niekoniecznie lubiana, dawała im minimum bezpieczeństwa i poczucia identyfikacji.


32 Uwarunkowania polskiego dzieciństwa Jeśli będziemy chcieli zidentyfikować tendencje, jakim podlega życie rodzinne z punktu widzenia dziecka, uzyskamy obraz co najmniej ambiwalentny. Piotr Szukalski podjął próbę wyszczególnienia współczesnych procesów rzutujących na sytuację dzieci. Po pierwsze, wraz ze spadkiem dzietności rośnie odsetek osób, które są jedynakami. Będą one przeważnie mogły liczyć na więcej uwagi ze strony bliskich, z drugiej strony – rośnie ryzyko osamotnienia i pozostawania bez opieki. Po drugie, wraz ze wzrostem średniego wieku zachodzenia w ciążę, rodzice są statystycznie dojrzalsi i bardziej przygotowani do pełnienia swoich ról, ale także rośnie ryzyko ich niedomagań zdrowotnych w okresie dorastania potomka. Kolejną tendencją jest wzrost liczby dzieci z wadami rozwojowymi, będący skutkiem zmniejszenia śmiertelności okołoporodowej – stanowi to dodatkowe wyzwanie integracyjne dla systemu edukacji. Jeszcze inną zauważalną tendencją jest spadek ryzyka sieroctwa biologicznego, przy jednoczesnym wzroście zagrożenia sieroctwem społecznym (rozwody, migracje etc.) 16. Ważnym zjawiskiem, w niewielkim stopniu podlegającym zmianom, jest ubóstwo najmłodszych Polaków. Jak zauważa prof. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska, jeśli chodzi o nasilenie biedy wśród dzieci, Polska nadal lokuje się wśród państw europejskich najmniej przyjaznych dzieciom 17. Jak widać w tabeli 2, mimo poprawy sytuacji, wciąż ponad 20% polskich dzieci żyje w biedzie. Tymczasem polityka wsparcia materialnego rodziny wydaje się niewystarczająca. W opinii wielu badaczy, jedną z głównych jej charakterystyk jest selektywność, o czym świadczą liczne progi dochodowe uprawniające do świadczeń. Prof. Ewa Leś wskazuje na specyficzną wizję podmiotowości, jaka towarzyszyła myśleniu

Tab. 2. Ubóstwo dzieci i młodzieży w wieku 18-24 lata w Polsce i Unii Europejskiej Ludność w wieku

2005

2006

UE-25

PL

18 i mniej

19

18-24

20

2007

UE-25

PL

29

19

26

26

20

25

UE-27

2008 PL

UE-27

PL

20

24

20

22

20

22

20

20

Źródło: Eurostat

decydentów o polityce rodzinnej. Podmiotowość jest tu rozumiana w ten sposób, że na rodzinie spoczywa obowiązek zapewnienia dobrobytu swoim członkom, a państwo powinno interweniować tylko w szczególnych sytuacjach, gdy rodzina sobie nie radzi 18. Można widzieć w tym próbę koncentracji pomocy na najbardziej potrzebujących, nie należy jednak pomijać skutków ubocznych takiego systemu. Są wśród nich ryzyko nieotrzymania świadczeń przez autentycznie potrzebujących (których dochód minimalnie przekroczy próg), potencjalna stygmatyzacja świadczeniobiorców oraz koszty biurokratyczne związane z selekcją (środki, które pochłania, można by przeznaczyć na dofinansowanie i profesjonalizację służb socjalnych pracujących z rodziną i tą drogą trafniej identyfikować potrzeby). W Polsce na pracownika socjalnego przypada zbyt duża liczba rodzin, co czyni jego pracę nieskuteczną w przezwyciężaniu dysfunkcji w rodzinie, które mogą skutkować m.in. wykluczeniem edukacyjnym. Niestety nic nie wskazuje, by obecny rząd planował zmiany w tym zakresie. W raporcie doradców premiera „Polska 2030”, w dziale poświęconym polityce społecznej nie ma w ogóle mowy o pracownikach socjalnych, zawarto natomiast sugestię, że transfery społeczne są zachwiane w kierunku świadczeń nie opartych na dochodach. Można stąd wysnuć wniosek, że należałoby jeszcze silniej oprzeć je na kryterium dochodowym. Tymczasem niektórzy badacze podają argumenty za

innym – moim zdaniem, bardziej przekonującym – kierunkiem rozwoju. B. Balcerzak-Paradowska pisze: Przejście z obecnego selektywnego systemu świadczeń rodzinnych do systemu uniwersalnego byłoby wyrazem wspierania wszystkich rodzin posiadających dzieci. Ograniczałoby przypadki, gdy obawa przed utratą świadczeń rodzinnych po przekroczeniu progu dochodu stanowiącego kryterium uprawniające działa hamująco na aktywność w pozyskiwaniu dodatkowych dochodów lub przenosi część osób do szarej strefy zatrudnienia. Zmiany te mogą następować ewolucyjnie, drogą stopniowego podnoszenia WDR [próg wsparcia dochodowego rodzin – przyp. R.B.] poprzez uwzględnianie w koszyku dóbr i usług konsumpcyjnych (stanowiącym podstawę jego określenia) szerszego zakresu potrzeb rozwojowych dzieci 19. Bieda jest istotną barierą awansu. Mam tu na myśli nie tylko ubóstwo absolutne czy trudne warunki życia, prowadzące m.in. do niezaspokojenia całości potrzeb edukacyjnych, ale także ubóstwo relatywne, określane na podstawie położenia w hierarchii dochodów. Znajdowanie się poniżej średniego poziomu życia innych dzieci może prowadzić do stygmatyzacji, a także znacznych nierówności szans, wskutek czego dzieci z rodzin o niższym statusie mogą zniechęcić się i szybko wypaść z systemu lub ulec marginalizacji. O ile struktura etniczno-kulturowa naszego społeczeństwa jest względnie jednorodna (choć i tu są problemy, np. z integracją dzieci romskich), o tyle struktura ekonomiczno-społeczna jest


33 bardzo niekorzystna, co rodzi wyzwania także dla systemu edukacji. Rozpiętość dochodowa jest w Polsce jedną z najwyższych pośród krajów OECD 20. Warto przy tym pamiętać, że kryteria stygmatyzacji i wykluczenia ze strony grupy rówieśniczej mają często pozaekonomiczny wymiar – mogą dotyczyć wyglądu, sposobu zachowania, tożsamości seksualnej i wielu innych cech, które w mikrogrupach uczniowskich są postrzegane jako nieakceptowane lub godne ośmieszenia i poniżenia. Na pewno ważna jest atmosfera publiczna, a także wewnątrzszkolna oraz dostępność instrumentów wsparcia; ów ogólny klimat, w którym zakorzenione są indywidualne i zbiorowe postawy, także w systemie szkolnym może być kształtowany przy pomocy różnych kanałów, w tym edukacyjnego.

wykluczani ze względu na różne kryteria, a zajmując się jednymi grupami, możemy stracić z pola widzenia inne. Poza tym nie zawsze wykluczenie następuje ze względu na przynależność do dającej się wyodrębnić grupy, jak ubodzy, niepełnosprawni czy osoby nie-heteroseksualne. Nieraz ma ono miejsce ze względu na cechy bardzo jednostkowe, a wówczas osoba wykluczona zostaje często sama, bez pomocy. Z drugiej strony, w moim odczuciu owa „wielość wykluczeń” utrudnia identyfikację mechanizmu, który do nich prowadzi; różne grupy mogą być wykluczane w oparciu o odrębne mechanizmy. Bardziej skuteczne wydaje mi się tworzenie – obok „twardych” instrumentów – odpowiedniego klimatu, który nie będzie sprzyjał procesom wykluczeniowym.

-2009, GUS. 7. O znaczeniu edukacji przedszkolnej dla przeciwdziałania wykluczeniu piszę szerzej w „Dialogu. Piśmie Dialogu Społecznego” nr 2/2010. 8. Marta Zahorska, Równi, równiejsi i… najmniej równi, czyli o społecznych barierach w dostępie do edukacji, „Polityka Społeczna” nr 9, wrzesień 2009. 9. Anna Karpińska, Drugoroczność, Białystok 1999. 10. Joanna Kośmider, Drugoroczność w drugich klasach gimnazjów, Warszawa 2001. 11. A. Karpińska, op. cit. 12. Wydatki rodziców na edukację dzieci w nowym roku szkolnym, CBOS, Warszawa 2009. 13. Diagnoza Społeczna 2009, www.diagnoza.com. 14. Wydatki rodziców…, op. cit. 15. Informacja o wynikach kontroli skutecz-

Rafał Bakalarczyk

Ocieplenie klimatu edukacyjnego Na koniec nasuwa się pytanie, czy chodzi tylko o to, by zabezpieczać jednostki przed wykluczeniem z systemu edukacyjnego (oraz ponownie włączać te, które z niego wypadły), czy może lepiej starać się uczynić go inkluzywnym, oraz by uczył otwartości na innych i solidarności ze słabszymi? Przemysław Sadura przekonuje, że nie możemy myśleć o inkluzji w edukacji wyłącznie przez pryzmat grup podatnych na wykluczenie, ale musimy identyfikować i zwalczać sam mechanizm wykluczenia, a także pokazywać nakładanie się różnych płaszczyzn wykluczenia 21. Dla przykładu, jakiś czas temu prasa opisała problem przydzielania dzieci romskich do specjalnych szkół lub klas, bądź do klas, gdzie uczą się dzieci z rodzin o gorszym statusie. Wiele osób publicznych oburzyło się na informację, że ze względu na kryterium etniczne odmiennie traktuje się poszczególnych uczniów, tymczasem zdaniem socjologa problem stanowi samo istnienie jakiejkolwiek segregacji w przydziale do szkół czy klas 22. Uczniowie mogą być

6. Oświata i wychowanie w roku 2008-

ności i prawidłowości realizacji przez gminy województwa małopolskiego programu wieloletniego „Pomoc pań-

P. S. W niniejszym artykule wykorzy-

stwa w zakresie dożywiania” w latach

stałem przemyślenia i materiały zgro-

2006-2009, NIK, Kraków 2010.

madzone podczas pisania pracy ma-

16. Piotr Szukalski, Demografia współcze-

gisterskiej pt. „Wpływ rodziny i syste-

snego dzieciństwa, „Polityka Społecz-

mu szkolnego na ryzyko wyklucze-

na” nr 9, wrzesień 2009.

nia edukacyjnego oraz perspektywy

17. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska,

przeciwdziałania”, obronionej pod

Nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić –

kierunkiem prof. Jolanty Supińskiej

bieda wśród dzieci, w: Jan Szambelań-

w czerwcu 2010 r., aczkolwiek poja-

czyk, Maciej Żukowski (red.), Człowiek

wia się w nim również wiele wątków

w pracy i w polityce społecznej, Poznań

nie zawartych w tamtej rozprawie.

2010. 18. Prof. Ewa Leś, wykłady dla studentów polityki społecznej z zakresu po-

Przypisy: 1. George Muskens, Inclusion and education in European countries, final re-

lityki rodzinnej w roku akademickim 2009/2010. 19. Bożena Balcerzak-Paradowska, Dziec-

port: comparative conclusions, sierpień

ko w polityce rodzinnej, „Polityka Spo-

2009.

łeczna” nr 9, wrzesień 2009.

2. „Lepsze” i „gorsze” dzieci, z dr hab. Mar-

20. Por. Praca Polska 2010, Komisja Kra-

tą Zahorską rozmawia Wioleta Bernac-

jowa NSZZ „Solidarność”, kwiecień

ka, „Obywatel” nr 3(41)/2008.

2010.

3. Wyniki badania 2006 w Polsce, Pro-

21. Przemysław Sadura, Gra w klasy. Se-

gram for International Student Asses-

lekcja i reprodukcja w polskiej szkole,

sment.

w: Uniwersytet Zaangażowany, War-

4. Ibidem. 5. Urszula Sztanderska, Wiktor Wojciechowski, Czego (nie) uczą polskie szkoły? System edukacji a potrzeby rynku pracy w Polsce, Warszawa 2008.

szawa 2010. 22. Ibidem.


34

Rozbiór czy rozwój polskiej energetyki? Zbigniew Tynenski

Polska energetyka ma szanse spełnienia oczekiwań gospodarczych i społecznych w zakresie dostępu do taniej i czystej energii. Niestety, polityka rządu idzie w przeciwnym kierunku. W ostatnich latach pojawiły się nowe i zaskakujące kierunki rządowych zmian w energetyce. Wdrażana jest strategia oparta o „Politykę energetyczną Polski do roku 2030” i decyzje Ministra Skarbu w sprawie prywatyzacji energetyki, zaczynamy odczuwać skutki wydanych przez Ministra Środowiska w latach 2007-2009 koncesji na wydobycie gazu i ropy. W opinii wielu ekspertów, obecne działania rządu stanowią realne zagrożenie dla interesów państwa polskiego, w tym dla jego bezpieczeństwa energetycznego. Nasza energetyka powinna się zmieniać zgodnie z trendem europejskich przeobrażeń w tej sferze, wymaganiami ochrony klimatu i zasobów nieodnawialnych. Zmiany te powinny mieć charakter ewolucyjny i przebiegać według racjonalnego scenariusza, czemu zdają się zaprzeczać działania władz.

Słabe, rządowe punkty Przyjrzyjmy się najpierw głównym założeniom rządowej strategii rozwoju energetyki. Prywatyzacja energetyki, będąca kontynuacją przekształceń własnościowych obiektów energetyki w okresie przed 2006 r., obecnie ma objąć elektrownie bazujące na węglu brunatnym. Mają one uzyskać, wraz z kopalniami i koncesjami na wydobycie zasobów, łączną cenę 12 mld zł. Stanowi to ułamek wartości rzeczywistej (np. odtworzeniowej, majątkowej, przychodowej) obiektów energetycznych i ułamek procenta wartości majątkowej węgla brunatnego. Spowoduje to utratę wartości majątkowych i finansowych w wysokości ok. 1,4 bln zł (złoża rozpoznane w Gubinie, Lubinie i Złoczewie), a w przypadku złóż perspektywicznych aż 14 bln zł. Drastycznie

zmniejszą się wpływy do budżetu państwa – jak wykazuje doświadczenie, ponad 85% dochodów podmioty zagraniczne transferują za granicę. Prywatyzacja wiąże się z utratą kontroli nad gospodarczą działalnością tych obiektów, które mogą produkować i przesyłać energię elektryczną za granicę, tym samym zmniejszając stopień bezpieczeństwa energetycznego Polski. Problemem jest jednak nie tylko prywatyzacja obiektów, ale i przekazywanie zasobów energetycznych podmiotom o kapitale zagranicznym – proces ten trwa nieustannie od połowy 2007 r. Główny Geolog Kraju i Minister Spraw Zagranicznych informują o 56 koncesjach na rozpoznanie (skutkujące prawem pierwszeństwa wydobycia) polskich zasobów gazu i ropy, wydanych firmom amerykańskim. Zasoby zostały przekazane za opłaty koncesyjne w wysokości 5,63 zł za 1000 m3, podczas gdy za gaz dostarczany z Rosji płacimy ok. 400 USD/1000 m3. Do tej pory wydano koncesje na 1,5-3 bln m3 szacowanych zasobów o wartości ok. 1,5 bln zł. Tymczasem gaz, jako paliwo niskoemisyjne, mógłby być alternatywą dla energetyki opartej o węgiel. Jeżeli wydobywałby go podmiot polski, mielibyśmy tanie źródło energii. Teraz cenę sprzedaży tego surowca w Polsce będą dyktować firmy z USA i Rosji. Ogólniej biorąc, na terenie Polski występują ogromne zasoby paliw kopalnych, które potencjalnie w pełni zabezpieczają potrzeby energetyczne obecne i w perspektywie kilkuset lat, pod warunkiem zmiany technologii wydobycia na wiertnicze, zmiany technologii przetwarzania surowców w energię oraz wdrożenia nowych metod magazynowania i transportu energii. Tymczasem poprzez prywatyzację energetyki (kopalni, elektrociepłowni, sieci przesyłowych) oraz rozdawnictwo koncesji na zasoby gazu łupkowego, potencjał energetyczny kraju przejdzie w ręce firm komercyjnych o kapitale zagranicznym. Dlatego też obecnie twierdzenie, że Polska posiada ogromne zasoby energetyczne, w kontekście ilości wydanych koncesji na tzw. rozpoznanie, skutkujących prawem do wydobycia, oraz w obliczu zaawansowania procesów prywatyzacyjnych – staje się nieuprawnione.


35

b  n  d [ henning ], http://www.flickr.com/photos/muehlinghaus/362683544/

Jesteśmy nie tylko płatnikiem za energię. Poprzez nasze płatności byliśmy i jesteśmy inwestorem całej polskiej energetyki.

Niezwykle groźna jest sytuacja pełnego uzależnienia Polski w kwestii dostaw energii i paliw od obcych podmiotów. Zagrożone jest bezpieczeństwo energetyczne kraju – dostawy paliw i energii mogą być przerwane lub skierowane do innych państw. Istnieje możliwość monopolizacji i dyktowania cen energii, co stało się np. z obcymi firmami produkującymi w Polsce cement i sprzedającymi go po uzgadnianych (windowanych) przez siebie cenach. Innym z priorytetów rządowej strategii jest budowa energetyki jądrowej. Konieczność takiego rozwiązania motywowana jest przewidywanym nagłym wzrostem zapotrzebowania na energię w latach 2010-2030, zaletami ekologicznymi tego sposobu produkcji prądu (brak emisji zanieczyszczeń, w tym dwutlenku węgla) oraz jego niskimi kosztami. Tymczasem trudno zignorować zagrożenia, jakie niesie za sobą polityka jądrowa: emisja CO2 przy przerobie rudy na paliwo (na poziomie 1∕3 ilości wytwarzanej przez elektrownię węglową tej samej mocy, co jądrowa) oraz emisja kryptonu-85 do atmosfery, promieniotwórcze odpady eksploatacyjne oraz odpady rozbiórkowe o średniej i niskiej radioaktywności. Warto zwrócić uwagę, że Niemcy całkowicie rezygnują z energetyki jądrowej, ponieważ jest to najdroższa energia w tzw. rachunku ciągnionym, obejmującym koszty budowy i eksploatacji elektrowni, transportu, zabezpieczenia, składowania i monitorowania odpadów, rozbiórek, ubezpieczeń,

a także z powodu braku doświadczeń w kwestii skutków działalności elektrowni jądrowych poza projektowanym czasem (30 do 40 lat). Poza tym przeprowadzone analizy dowodzą, że nie ma żadnych przesłanek wskazujących na nagły wzrost zapotrzebowania na energię ogółem, w tym na energię elektryczną w Polsce w latach 2010-2030, który uzasadniałby konieczność budowy energetyki jądrowej. W ciągu 30 lat zużycie prądu wzrosło jedynie o 8,2%, a od 2006 r. spada o 3% rocznie. Ewentualny wzrost zużycia energii kompensowany będzie zmniejszeniem konsumpcji w wyniku jej oszczędności i podniesienia efektywności itp. (potencjał „zasobu oszczędności” wynosi dla Polski ok. 30%). Osobna kwestia to spożytkowanie nadmiaru mocy (ok. 30%) istniejących elektrowni – moc zainstalowana to 34 tys. MW, a moc produkcyjna 26 tys. MW, a także udział OZE (odnawialnych źródeł energii) oraz wykorzystanie własnych zasobów energetycznych. „Polityka energetyczna…” zakłada wzrost cen energii o 100% do roku 2030. Odnosząc prognozę wzrostu cen do konwencjonalnych elektrociepłowni, wzrost cen energii (wobec wzrastających kosztów użytkowania środowiska) wydaje się uzasadniony. Jednak należy wziąć pod uwagę, iż wzrost cen energii zmniejszy popyt na energię ze źródeł scentralizowanych – obywatele zaczną oszczędzać, zrezygnują z odbioru lub wybiorą rozwiązania alternatywne, jeśli będą tańsze.


36 Kolejny punkt strategii rządowej to projekt CCS, czyli wychwytywania i zatłaczania CO2 – oczyszczonych spalin – pod ziemię. Przedstawiany jest jako przyjazny ludziom i środowisku, jednak w praktyce, biorąc pod uwagę skalę rezultatów społecznych, środowiskowych i gospodarczych, projekt ten jest niekorzystny dla interesu państwa polskiego i jego obywateli. Projekt demonstracyjny CCS, rozpoczęty przez Polską Grupę Energetyczną, przewiduje możliwość wystąpienia katastrof ekologicznych już w wypadku erupcji 0,1% CO2 (zagrożenie dla życia ponad 2000 osób) i przedostania się do wód 0,1% spalin (18 tys. ton dioksyn, furanów, benzo(alfa)pirenów, SO2, NOx) po 10 latach zatłaczania w jednej lokalizacji. Stanowi to realne zagrożenie dla wód podziemnych i powierzchniowych. Na obszarze zatłaczania dwutlenku węgla nie będzie możliwe wykorzystanie zasobów geotermalnych i wód podziemnych. Na zagrożonych terenach zatłaczania zostaną ograniczone możliwości rozwojowe, a one same stracą na wartości. Poza tym, decyzja o budowie instalacji CCS z uwagi na wysokie niezbędne nakłady (2,3 mld zł) i koszty eksploatacji (ponad 300 mln zł/rok) oznacza drastyczne zwiększenie opłat za energię. Warto jednocześnie wspomnieć, że Polska już teraz osiągnęła poziom redukcji emisji CO2 o 15% w stosunku do roku 1990, wymagany do osiągnięcia w roku 2020 i jest bliska osiągnięcia poziomu redukcji o 20% w roku 2030, realizując tym samym minimalny poziom zapisany w tzw. pakiecie klimatyczno-energetycznym UE. Ostatnie dyskusyjne założenie rządowej strategii rozwoju energetyki to udział OZE, które zdają się być marginalizowane. „Polityka energetyczna…” przewiduje udział źródeł odnawialnych w wytwarzaniu energii na poziomie 15% do roku 2020 i 20% w roku 2030. Potencjał wykorzystania OZE jest jednak znacznie większy. Obecny ich udział w produkcji energii ogółem, wynoszący 7,5% (szacunek na 2010 r.), może być zwiększony o dalsze 10-15 punktów procentowych już do roku 2015 poprzez rozwój energetyki wiatrowej, programowe, termiczne wykorzystanie odpadów, rozwój geotermii, dalsze zwiększanie udziału biomasy w bilansie energetycznym, rozwój fotowoltaiki itp.

l.p.

Polska posiada ogromne zasoby energii odnawialnej, która może uzupełnić zdolności wytwórcze energetyki konwencjonalnej. Wykorzystanie tego potencjału nie znajduje zainteresowania rządu. Obecne i planowane zmiany w polskiej energetyce można określić jako antystrategię jej rozwoju.

Zróbmy to inaczej Centrum Zrównoważonego Rozwoju proponuje „Alternatywną Strategię Zrównoważonego Rozwoju Energetyki Polskiej”, adekwatną do potencjału energetycznego kraju, zgodną z oczekiwaniami społecznymi i nie stwarzającą zagrożeń. Pierwszym z założeń tej strategii jest rezygnacja z prywatyzacji energetyki: zachowanie w rękach państwa pakietów kontrolnych kopalni, elektrowni, elektrociepłowni, PGNiG, PSE – wszystkich podmiotów o strategicznym znaczeniu dla zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego kraju. Oznacza to zapewnienie dalszych wpływów do budżetu z ich działalności. Kolejny punkt to wstrzymanie rozdawnictwa zasobów oraz racjonalne ich wykorzystanie zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju, a także unieważnienie lub renegocjowanie koncesji, z uwzględnieniem wartości zasobów. Zachowanie bogactw naturalnych o ogromnej wartości, pozwoli na uruchomienie rzeczywistych procesów rozwojowych Polski w oparciu o te zasoby. Jeśli warunek ten będzie zachowany, Polska nie będzie musiała sprowadzać paliw z zagranicy – będzie mogła być ich eksporterem lub eksporterem energii w wyniku wykorzystania tych paliw w oparciu o innowacyjne technologie. Kolejny postulat to rozwój energetyki opartej na potencjale energetycznym kraju, na który składają się zasoby kopalne, zdolność produkcji energii w istniejących zakładach wytwórczych, potencjał Odnawialnych Źródeł Energii. Zasoby węgla brunatnego do rozpoznania według najnowszych informacji wynoszą ok. 140 mld ton, węgla kamiennego – złoże Lublin – kilkaset miliardów ton. Gazu łupkowego posiadamy według szacunków co najmniej

Założenia strategii rządowej

Założenia strategii obywatelskiej

I

Prywatyzacja energetyki

Rezygnacja z prywatyzacji energetyki

II

Przekazywanie zasobów energetycznych podmiotom o kapitale zagranicznym

Wstrzymanie rozdawnictwa zasobów

III

Budowa energetyki jądrowej

Rozwój energetyki opartej na potencjale energetycznym kraju

IV

Wdrożenie projektów wychwytywania i zatłaczania CO2

Badanie i wdrażanie „czystych technologii węglowych”, paliw alternatywnych i innowacyjnych technologii

V

Marginalizacja OZE

Ustanowienie rangi priorytetu dla OZE i energetyki rozproszonej

VI

Wzrost cen energii

Stabilizacja i ograniczenie cen energii


37 i wdrożenia nowych rozwiązań OZE, produkcję urządzeń OZE dla energetyki rozproszonej, budowę instalacji hybrydowych z OZE (np. węgiel brunatny-geotermia, węgielbiomasa) oraz stopniową wymianę urządzeń konwencjonalnych na instalacje OZE, np. zagospodarowanie termiczne odpadów komunalnych, osadów ściekowych, odpadów rolniczych (potencjał 100 PJ rocznie), wykorzystanie energii wiatru (1200 PJ), słońca (1338 PJ), geotermalnej (3 mln PJ) oraz wytwarzanie paliw alternatywnych. Odpady komunalne, osady ściekowe, odpady rolnicze i pozostałe mogą zapewnić moc ponad 2000 MW (20 TWh/rok). Na składowiskach odpadów zdeponowanych jest ok. 200 mln ton odpadów o wartości energetycznej ok. 2400 PJ. Przyjmując docelowo zagospodarowanie termiczne odpadów w wysokości 50%, ilość energii z odpadów wynieść może ok. 10 TWh/rok (ok. 2% krajowego zapotrzebowania na energię elektryczną i ok. 5% na energię cieplną). Odnosząc ten potencjał do centralnych lokalizacji, udział odpadów w energetyce miast może wynosić ok. 10% w produkcji energii elektrycznej i ok. 20% dla energii cieplnej (np. całoroczne wytwarzanie ciepłej wody użytkowej).

b  n  a hypomaniq, http://www.flickr.com/photos/holistic/2822717078/

1,5 bln m3. Potencjał polskiej energetyki i zasoby kraju w pełni zapewniają bezpieczeństwo energetyczne w długiej perspektywie. Energetyka jądrowa nie jest potrzebna, skoro istnieje ogromny potencjał własnych zasobów, których wykorzystanie nie stanowi stałych zagrożeń o charakterze katastroficznym. Obecne roczne zapotrzebowanie Polski na energię to ok. 4100 PJ. Planowane zapotrzebowanie na energię w 2030 r. wynosi według rządu ok. 5330 PJ. Czas wykorzystania krajowych zasobów energetycznych przy obecnym zużyciu to… 838 lat, czas wykorzystania zasobów przy planowanym wzroście zużycia w roku 2030 – 644 lata. Rozwiązaniem korzystnym dla Polski jest także badanie i wdrażanie tzw. czystych technologii węglowych, paliw alternatywnych i innowacyjnych technologii. Polska była w bloku socjalistycznym liderem badań nad czystymi technologiami węglowymi. Technologie zgazowania wewnątrzzłożowego węgli metodami wiertniczymi, technologie mikrobiologiczne, kawitacyjne, plazmowe, biologicznego i technicznego zagospodarowania CO2 do produkcji paliw – stanowią realną szansę rozwoju energetyki polskiej. Technologie te, znane i stosowane na różnym poziomie technicznym, powinny przejść w Polsce proces wznowienia badań lub uruchomienia budowy instalacji pilotażowych, optymalizacji rozwiązań i przemysłowych wdrożeń. Z uwagi na fakt spełnienia przez Polskę wymogu obniżenia emisji CO2 o 15% do roku 2020 i oddalenia w czasie opłat za CO2, jak najbardziej możliwy jest racjonalny harmonogram działań. Technologie te powinny obniżyć koszty energii, nie stanowiąc zagrożeń społecznych i środowiskowych – w odróżnieniu od projektów CCS i energetyki jądrowej. Ostatni postulat „Alternatywnej strategii…” to ustanowienie rangi priorytetu dla OZE i energetyki rozproszonej. Argumenty na rzecz tego stanowiska to: ogromny potencjał OZE w Polsce, wymogi klimatyczne (ograniczenie emisji CO2), konieczność ochrony zasobów nieodnawialnych, potrzeba zagospodarowania odpadów oraz potrzeba zmniejszenia emisji zanieczyszczeń do środowiska. Przywiązanie do dotychczasowego sposobu wytwarzania i przesyłu energii może być zgubą dla podmiotów energetyki konwencjonalnej. Energetyka scentralizowana powoli, aczkolwiek konsekwentnie będzie wypierana przez inne rozwiązania: masową produkcję coraz tańszych lokalnych urządzeń wytwarzania odnawialnej energii elektrycznej i cieplnej na cele domowe i lokalne (osiedle, wieś); produkcję urządzeń do magazynowania i transportu energii elektrycznej; masowe wykorzystanie geotermii płytkiej i głębokiej (z wykorzystaniem hybrydowych rozwiązań) do produkcji energii cieplnej i elektrycznej; drastyczne ograniczenie zapotrzebowania na ciepło poprzez powszechną termomodernizację obiektów; wykorzystanie grzejników na podczerwień (1⁄3 zapotrzebowania) i inne techniki zmniejszania zużycia energii. W tej sytuacji podmioty energetyki konwencjonalnej powinny zdywersyfikować swą działalność poprzez badania

Zagrożone jest bezpieczeństwo energetyczne kraju – dostawy paliw i energii mogą być przerwane lub skierowane do innych państw.


38 Jest przy tym oczywiste, że zamiana odpadów na energię nie może odbywać się w spalarniach – instalacjach stanowiących zagrożenie dla środowiska, emitujących ogromne ilości zanieczyszczeń. Próba „odgórnego” wciśnięcia kilku miastom takich instalacji to całkowite zaprzeczenie postępu technicznego i powód do wstydu dla tych, którzy kreują i przyjmują takie rozwiązania. Spalanie to nieudolny proces pozbycia się odpadów poprzez wytworzenie nowych odpadów – lotnych i stałych. Spalanie odpadów to wytwarzanie ogromnej ilości tlenków, w tym CO2 i jeszcze większej tlenków azotu – substancji szkodliwych i nasilających efekt cieplarniany. Oczyszczanie ich jest mało skuteczne, drogie i wytwarza nowe odpady z mieszaniny komponentów do oczyszczania spalin z zanieczyszczeniami. Wysypiska, składowiska, spalarnie – to anachronizmy. Technologie, które nie mają cech prostego spalania: →→ Spalanie (wysokotemperaturowe) w czystym tlenie – w stosunku do spalania w powietrzu nie wytwarza dioksyn i furanów, zmniejsza o ¾ objętość spalin (brak tlenków azotu) i ilość pozostałości do ok. 6-10% (zamiast 15-20%). →→ Zgazowanie, piroliza – niskotemperaturowy termiczny rozkład odpadów bez dostępu powietrza. Umożliwia wyselekcjonowanie składników rozkładu – siarka, smoły, koksik i gaz syntezowy, które mogą być użyte do produkcji energii elektrycznej (w procesie spalania w czystym tlenie) lub do produkcji benzyny. →→ Konwersja plazmowa – rozkład termiczny w warunkach plazmy (od 3000 do 22 000 °C); rozdział materii na cząsteczki w postaci gazu o wysokiej energii, który można wykorzystać do produkcji energii elektrycznej i / lub paliw (benzyny). Pozostałością stałą w ilości ok. 3% jest witryt (w postaci granulek lub włosów), materiał o właściwościach lepszych od bazaltu, niezwykle poszukiwany do utwardzania różnych powierzchni. Należy stwierdzić, że każda z ww. technologii jest inwestycyjnie i eksploatacyjnie tańsza od spalarni. Co do energetyki wiatrowej – do końca 2009 r. uzgodniono wnioski na przyłączenie do sieci turbin wiatrowych o mocy 12,5 tys. MW, a wnioski na kolejne 54,4 tys. MW czekają na rozpatrzenie. Przyjmując realne możliwości i potrzeby udziału energii wiatrowej na poziomie 25 tys. MW, uwzględniając współczynnik efektywności równy 0,2, energetyka wiatrowa może osiągnąć ok. 21% udziału (ok. 40 TWh) w wytwarzanej energii elektrycznej brutto i ok. 7% w energii wytwarzanej ogółem. Udział ten w następnych latach może się zwiększyć poprzez rozwój tzw. małej energetyki wiatrowej – opartej o wiatraki przydomowe, kominowe, lub nieco większe o osi pionowej, które nie stanowią zagrożenia dla ptaków, nie emitują hałasu czy fal elektromagnetycznych (niskie prędkości, możliwość umieszczenia generatora na ziemi lub pod ziemią).

Możliwy jest także znaczący udział geotermii w produkcji energii elektrycznej, w związku z gwałtownym rozwojem technologii pozyskiwania wysokotemperaturowej energii geotermalnej: hydrotermalnej (zróżnicowane metody wiertnicze) i petrotermicznej (tzw. metoda hot dry rocks – bez wymiany masy). Uprzywilejowane pod względem ilości zasobów hydrotermalnych i petrotermicznych są województwa łódzkie i wielkopolskie. Zasoby geotermalne mogą stanowić główne źródło energii dla obecnych wytwórców energii elektrycznej. Przedsięwzięciem racjonalnym byłoby stopniowe przekształcanie Elektrowni Bełchatów i Szczerców oraz PAK (Pątnów, Adamów, Konin) w elektrownie hybrydowe – zgazowanie węgla brunatnego – geotermia (zasób hydrotermalny – ok. 100 °C), a następnie petrotermiczne (temperatura zasobu 160-240 °C). Geotermia średniotemperaturowa (40-60 °C) może natomiast być wykorzystywana w rolnictwie i przemyśle rolnym oraz w lokalnej gospodarce cieplnej. Geotermia niskotemperaturowa (do 40 °C) może być wykorzystywana do bezpośrednich ogrzewań niskotemperaturowych lub z pompą ciepła. Przy istniejącym, centralnym systemie wytwarzania i dystrybucji energii, nagła zmiana energetyki konwencjonalnej na geotermalną nie jest realna w bliskiej perspektywie, jednak zalety środowiskowe, społeczne i ekonomiczne oraz wielkość zasobów geotermalnych w Polsce powinny być przesłanką do długofalowych działań na rzecz docelowego zastąpienia energetyki węgla brunatnego (najbardziej emisyjnej) przez opartą o ciepło wnętrza Ziemi. Jest jeszcze energetyka fotowoltaiczna; mimo obecnie wysokich kosztów inwestycyjnych (ok. 6 tys. euro/1 kW) i niskiej sprawności, rozwija się bardzo gwałtownie, ponieważ jest bezawaryjna, bezobsługowa i bezemisyjna. Możliwe są także rozwiązania hybrydowe – fotowoltaika, małe wiatraki, geotermia niskotemperaturowa, pompy ciepła, wykorzystanie biomasy i inne rozwiązania techniczne, stosowane jednocześnie z programem oszczędzania energii, mogą w krótkiej perspektywie stać się głównym alternatywnym rozwiązaniem dla obiektów rozproszonych, jak budownictwo jednorodzinne, gospodarstwa rolne, drobny przemysł, administracja. Podsumowując, Polska posiada zasoby pozwalające na uzyskanie pełnego i praktycznie bezterminowego bezpieczeństwa energetycznego w oparciu wyłącznie o własny potencjał energetyczny, także przy założonym przez rząd wysokim wzroście zużycia energii (o 32,4% w latach 2010-2030). Należy przy tym przypomnieć, że w latach 1980-2009 nastąpił ponad 30-procentowy spadek zużycia energii pierwotnej ogółem. W tym czasie wzrost cen energii wyniósł ponad 100%, czego skutkiem jest nasilenie się zjawiska „ubóstwa energetycznego” – zubożenie części społeczeństwa przy jednoczesnym wzroście cen energii zmniejsza dostęp do niej. W interesie społecznym i obecnych wytwórców energii leży zatem poszukiwanie i wdrażanie innowacyjnych


39 rozwiązań pozwalających na wytwarzanie energii „czystej” i taniej, a więc szeroko dostępnej, w oparciu o istniejącą sieć dystrybucji, wymagającą jedynie modernizacji i rozbudowy, oraz o rozwój energetyki rozproszonej, opartej o OZE.

Uwolnić energię społeczną Polska energetyka ma szanse rozwoju oraz spełnienia oczekiwań gospodarczych i społecznych w zakresie dostępu do taniej i czystej energii. Warunkiem jest tu wstrzymanie niekorzystnych działań rządu, zmierzających do przekazania obiektów energetyki i zasobów energetycznych w obce ręce, wdrażania nieuzasadnionych merytorycznie planów budowy energetyki jądrowej i instalacji CCS. Energetyka konwencjonalna, ze względu na wysokie opłaty środowiskowe i koszty operacyjne, może w najbliższych latach zacząć ustępować konkurencyjnym technologiom związanym z odnawialnymi źródłami energii. Wykorzystanie przez Polskę własnych zasobów, wdrożenie innowacyjnych technik „czystego węgla”, rozwój OZE i geotermii oraz uruchomienie innowacyjnych systemów organizacyjnych i badawczo-wdrożeniowych w produkcji, dystrybucji i oszczędności energii – to wszystko w dłuższej perspektywie może okazać się nie tyko korzystne, ale i konieczne. Trudno zakładać, że rząd – autor i realizator własnej (anty)strategii – nagle zmieni działania na bardziej

racjonalne, prospołeczne czy uwzględniające interesy narodowe. Obywatele, gremia naukowe i zawodowe, organizacje pozarządowe itp. muszą przeciwstawić się każdej groźnej społecznie, ekonomicznie czy środowiskowo decyzji władz, manipulacji prawem i informacją, w tym przypadku dotyczącymi energetyki – w interesie każdego z nas. Jesteśmy nie tylko płatnikiem za energię. Poprzez nasze płatności byliśmy i jesteśmy inwestorem całej polskiej energetyki, utrzymujemy także rząd, który chce ją wraz z zasobami oddać w obce ręce, a resztę z nich (np. zasoby wody pitnej) pozwolić zniszczyć poprzez zgodę na magazynowanie pod ziemią spalin i odpadów radioaktywnych. Obecnie powstały i powstają regulacje prawne, mające na celu wykluczenie samorządów z decyzji o losie terenów bogatych w zasoby, które w ramach przyznanej koncesji mogą być przez firmę komercyjną wyłączone z dotychczasowej działalności lub przejęte na zasadach bezwarunkowego wywłaszczenia. Nie może być tak, że ktoś dla swoich własnych interesów, poprzez zmajstrowane w tym celu prawo, przejmuje nasze węgiel i gaz, nasze elektrownie, nasze ziemie i domy. Zbigniew Tynenski

polecamy

Chcesz opowiedzieć o otaczającej Cię rzeczywistości?

Nakręć film, zrób zdjęcie, napisz tekst lub sięgnij po freestyle! Twoją pracę ocenią: Magdalena Piekorz, Tomasz Tomaszewski, prof. Marian Oslislo (rektor ASP w Katowicach) oraz Wojciech Mann

Weź udział w

Festiwalu Twórczości Obywatelskiej

Nabór prac trwa!

Więcej informacji na stronie www.festiwalobywatelski.pl www.festiwalobywatelski.pl

Kontakt:

fto@bonafides.pl

Patronat Medialny: Obywatel, Polska The Times, Newsweek, NGO.pl, Wiadomosci24.pl, Dziennik Zachodni, TVP Kultura, Ultramaryna Organizator:


40

Przedsezonowa

wyprzedaż uzdrowisk Konrad Malec

W komercjalizowanej służbie zdrowia sanatoria są traktowane jak zwykłe firmy. Co gorsza, aby załatać dziurę budżetową, ich administrator postanowił sprzedać uzdrowiska, wbrew interesom właściciela – ogółu społeczeństwa. To się opłaca Początki uzdrowisk, w dzisiejszym rozumieniu, sięgają przełomu XVIII/XIX w., choć wiele z nich próbuje datować rozpoczęcie funkcjonowania na lata wcześniejsze. Miechowo liczy działalność leczniczą od 1522 r., Lądek-Zdrój od 1242 r., zaś Cieplice aż od 1132 r. Na potrzeby marketingu wyciągają ze swoich lamusów perły, np. Nałęczów eksponuje pobyt Bolesława Prusa. – Sanatorium w Szczawnie pod koniec XIX w. było uważane za najlepsze po Baden-Baden – nie kryje dumy burmistrz miejscowości, Tadeusz Wlaźlak. Wbrew powszechnym skojarzeniom, uzdrowiska nie są skansenami metod sprzed wieku. Działanie wody mineralnej i termalnej, borowin, naparów ze świerczyny czy mikroklimatu, uzupełniają najnowsze osiągnięcia techniki: lasery, krioterapia czy elektrostymulacja. Unowocześnieniu uległa także baza noclegowa. Dziś budynki z zapyziałymi tapczanami i szafami z epoki późnego Gierka należą do mniejszości, a pokoje z łazienką są standardem. Skuteczność sanatoryjnych terapii potwierdzają badania przeprowadzone w Szczawnie-Zdroju: 60% pacjentów na zasiłkach przed przyznaniem renty, po terapii może pracować. Drugą ważną, acz coraz rzadziej kierowaną do sanatoriów grupą, są przewlekle chorzy, np. z cukrzycą, chorobami układu krążenia czy nerwowego. Dzięki pobytom w uzdrowisku zmniejsza się ryzyko trafienia z ostrymi objawami do szpitali. Rocznie ze zbawiennych zabiegów korzysta 1,8 mln osób, a szacunki mówią o popycie dwukrotnie wyższym. Według niemieckich służb ubezpieczeniowych, każde 1 euro wydane na leczenie sanatoryjne przynosi 3 euro oszczędności w wydatkach na renty. Jeszcze ważniejszy

jest zysk trudny do ujęcia w liczby: zdrowsi obywatele mają po prostu wyższą jakość życia. – Większość schorzeń przewlekłych, będących najczęstszą przyczyną zgonów, najkorzystniej jest leczyć w uzdrowisku, ponieważ stosowane tam metody nie powodują skutków ubocznych – przekonuje Ewa Wróbel, rzecznik prasowy Zespołu Uzdrowisk Kłodzkich (ZUK). – Przyjmujemy na leczenie ludzi, których do szpitala nie przyjmą, bo nie ma bezpośredniego zagrożenia życia, a w przychodni nie wyleczą, bo nie mają warunków – informuje prof. Irena Ponikowska, krajowy konsultant w dziedzinie balneologii i kierownik szpitala uzdrowiskowego w Ciechocinku. Z tych powodów, w ustawie o uzdrowiskach z 2005 r. znalazł się zapis, że lecznictwo uzdrowiskowe stanowi integralną część systemu opieki zdrowotnej. Każdego roku rośnie zainteresowanie zagranicznych kuracjuszy naszymi zdrojami. Dominują Niemcy, choć popularność zdobyły one także wśród obywateli Holandii, Belgii czy Izraela. Pobyt z leczeniem po wschodniej stronie Odry kosztuje ok. 40% tego, co trzeba zapłacić nabierając zdrowia u naszych zachodnich sąsiadów.

Od zdroju do rozwoju Państwowe spółki uzdrowiskowe nie działają w próżni. Są motorem napędowym rozwoju przedsiębiorstw z wielu innych branż, np. wytwórców i przetwórców żywności, producentów sprzętu medycznego, branży remontowo-budowlanej. Ponadto stanowią ważną, autonomiczną część gospodarki turystycznej. Przede wszystkim jednak determinują strategie rozwoju gmin uzdrowiskowych. Zbliżająca się prywatyzacja i związane z nią zagrożenia muszą być wpisywane w ten scenariusz. Przykładowo, w Jeleniej Górze ok. 15-20%


41 mieszkańców (spośród 85 tys.) jest pośrednio i bezpośrednio związanych z obsługą kuracjuszy. – Istnienie uzdrowiska przedłuża nam sezon turystyczny – zauważa Hanna Tela z Urzędu Miasta w Ustce. Natomiast T. Wlaźlak wyjaśnia: Opieramy rozwój o istnienie uzdrowiska, jednak na wypadek zaprzestania działalności leczniczej mamy w strategię wpisaną funkcję rekreacyjno-sportową, co obecnie pięknie nam się zazębia z sanatoriami. Przyjęta dywersyfikacja jest szczególnie ważna w kontekście prywatyzacji, co do której mamy pewne obawy. Jeśli ekonomicznie firma nie będzie wychodziła na plus, to może dojść np. do zbycia nieruchomości. Szczawno przyciąga turystów i kuracjuszy bogatą ofertą kulturalną, odbywają się tu m.in. Międzynarodowy Festiwal im. Henryka Wieniawskiego, międzynarodowe konkursy gitarowe i fletowe, grywają Filharmonie Wrocławska, Śląska i Sudecka, co roku mają miejsce przynajmniej dwa spektakle Opery Wrocławskiej. Ważnym punktem są wydarzenia sportowe. – Wszystkie te imprezy są silnie powiązane z istnieniem uzdrowiska – wyjaśnia burmistrz Wlaźlak. Podobnie determinowane są warunki rozwoju w innych miejscowościach. Na przykład Szczawnica jest miejscem atrakcyjnym turystycznie, ale ową atrakcyjność w znacznej mierze zawdzięcza istnieniu zdroju. Kiedy porównamy funkcjonowanie miejscowości sanatoryjnych np. z Limanową, zlokalizowaną w równie malowniczym otoczeniu, widać, jak wiele znaczy status uzdrowiska.

Ile cię trzeba cenić… Pomimo zauważalnego postępu w unowocześnianiu sprzętu i obiektów, w najbliższych latach na inwestycje w uzdrowiskach potrzeba będzie ok. 1,2 mld zł. W Cieplicach marzą o modernizacji sieci cieplnej (wykorzystanie dostępu do wód o temperaturze 90 °C) i basenie termalnym, co kosztować będzie 30 mln zł. W Szczawnie brakuje ok. 100 mln zł, by zakończyć wszelkie prace remontowe. – Potrzebujemy 15-20 mln. Obecnie na inwestycje przeznaczamy 2-3 mln rocznie; możemy w ten sposób stopniowo remontować, ale chciałoby się „tak od razu”… – mówi Jarosław Siomka, prezes uzdrowiska w Kamieniu Pomorskim. Zakłady kuracyjne z pewnością nie otrzymają jednak takich pieniędzy z budżetu centralnego, a przepisy ustanowione przez nasze władze uniemożliwiają sięganie po środki unijne. Dlatego najczęściej uzdrowiska muszą samodzielnie wypracować pieniądze na remonty i inwestycje, często odwołując się do polskiej kreatywności, np. w Ustroniu szefostwo sanatorium wydzierżawiło gminie działkę, na której ma powstać inhalatorium, park i parking, gdyż gminy mogą czerpać z funduszy UE. Obecne finansowanie uzdrowisk jest w 60% oparte o środki z NFZ, w 20% z ZUS, zaś pozostała część pochodzi głównie z opłat prywatnych kuracjuszy. Wbrew pozorom, oparcie lecznictwa uzdrowiskowego o państwowych płatników nie daje pewności długotrwałego funkcjonowania. – Polskie spółki uzdrowiskowe bez wsparcia finansowego nie będą w stanie właściwie funkcjonować i konkurować

b  n  d marchasselbalch, http://www.flickr.com/photos/hasselbalch/4782310879/

Jeszcze ważniejszy jest zysk trudny do ujęcia w liczby: zdrowsi obywatele mają po prostu wyższą jakość życia. z uzdrowiskami w innych krajach. Wykonano wiele prac modernizacyjnych, aby sprostać wymogom unijnym w zakresie sanitarnym, przeciwpożarowym, potrzeb osób niepełnosprawnych czy utrzymania europejskiego poziomu usług. Jednak skala zadań inwestycyjnych w dziedzinie infrastruktury nadal jest ogromna – wyjaśnia Ewa Wróbel. Zwrócił na to uwagę także Jerzy Szymańczyk, prezes Unii Uzdrowisk Polskich oraz Zespołu Uzdrowisk Kłodzkich S.A., który w wystąpieniu podczas ubiegłorocznego Kongresu Uzdrowisk Polskich stwierdził: Konieczne jest perspektywiczne, długofalowe zabezpieczenie finansowania lecznictwa uzdrowiskowego w systemie ubezpieczeniowo-budżetowym NFZ. Jak bardzo dramatyczny jest to apel, widać po zestawieniu wydatków. W 1988 r. na leczenie uzdrowiskowe przeznaczono 4,5% ogółu wydatków zdrowotnych ze środków publicznych, 15 lat później – zaledwie 1%. Coroczne podwyższanie kontraktów na leczenie w sanatoriach i tak nie nadąża za wzrostem kosztów, np. w 2007 r. nakłady z NFZ na osobodzień były wyższe o 1,5% niż w roku poprzednim, jednak koszty mediów w tym samym czasie wzrosły o 15%. Dla budowlanych reliktów minionej epoki bywa to zabójcze. Sanatorium i Szpital Uzdrowiskowy „Równica” w Ustroniu to 4,5 tys. m2 okien starego typu, 250 m łącznika domu zdrojowego z zakładem przyrodoleczniczym, a także cienkie, nieocieplone mury. Efekt: w 2006 r. straty energii cieplnej wyniosły ok. 70%. Rok później na bazie wypracowanych zysków rozpoczęto termomodernizację. Prezes Szymańczyk zauważa w swym wystąpieniu, że niepewna sytuacja w sposobie kontraktowania lecznictwa uzdrowiskowego przez NFZ w przyszłości, w tym brak pewności, czy te świadczenia medyczne znajdą się w koszyku świadczeń gwarantowanych, mogą


42 zaważyć na skutecznym i udanym procesie prywatyzacji. Jego zdaniem, najlepszy byłby system trzyletniego kontraktowania. Funkcjonowanie uzdrowisk zdecydowanie utrudnia bowiem brak ciągłości polityki wobec tej kategorii lecznictwa. Po każdych wyborach parlamentarnych dotychczasowa krajowa strategia wobec uzdrowisk zostaje zarzucona, a nowa ekipa tworzy kolejną, najczęściej mocno odmienną. Szefowie naszych spółek uzdrowiskowych z zazdrością spoglądają na Węgry, Czechy i Słowację, gdzie ich koledzy po fachu mają oparcie w jasnej strategii dalszego trwania i środkach z budżetu centralnego, które skutecznie pomagają w unowocześnianiu zdrojowisk. Pobyt w sanatorium jest współfinansowany przez kuracjusza. Opłaty zaczynają się od niespełna 10 zł za czteroosobowy pokój bez łazienki, dochodząc do ok. 40 PLN za jednoosobowy z wygodami. Różnica w opłatach między ośrodkami publicznymi a prywatnymi jest widoczna nawet w przypadku turnusów komercyjnych: za dwutygodniowy pobyt na prywatnym leczeniu, w podobnym standardzie, w Ciechocinku zapłacimy ok. 1700 zł, w Nałęczowie – niemal 2200. W obliczu niskich kontraktów z NFZ, nadwyżki finansowe uzdrowisk (tych, które je osiągają) pochodzą często z działalności pozaleczniczej, jak np. sprzedaż wód i napojów czy zbywanie majątku.

Uzdrawianie dziury budżetowej Dotychczas sprywatyzowano sanatoria w Nałęczowie, Szczawnicy i Ustce. Na sierpień, miesiąc powstawania tego tekstu, zaplanowano, że dołączą do nich ośrodki w Połczynie-Zdroju, Wieńcu, Jeleniej Górze oraz Zespół Uzdrowisk Kłodzkich. Aby przekonać społeczeństwo do prywatyzacji, kolejne rządy stosowały metodę „marchewki”. Jeszcze w czasie ostatnich rządów SLD podsekretarz w Ministerstwie Skarbu Państwa, Marek Dyduch, obiecywał połowę wpływów z prywatyzacji spółek uzdrowiskowych przeznaczyć dla gmin, w których znajdują się sanatoria. Pełniący tę samą funkcję Paweł Piotrowski z PiS proponował prywatyzację 15 uzdrowisk, zaś dochód z niej miał sfinansować inwestycje w tych, które pozostaną w państwowych rękach i które miały zyskać status narodowych (miało być ich 9). Obecne władze resortu zdrowia nie chcą sobie zawracać głowy listą uzdrowisk wyłączonych z prywatyzacji, łamiąc tym samym paragraf 64 Ustawy o lecznictwie uzdrowiskowym. Zakłada ona podział wszystkich uzdrowisk na trzy grupy: I – wyłączone z prywatyzacji, II – przeznaczone do sprzedaży z zachowaniem 5-letniego pakietu większościowego przez MSP, oraz III – przeznaczone do sprzedaży. Już ten podział nie gwarantował publicznej własności uzdrowisk reprezentujących pełną paletę specjalizacji zdrojowych. Ministerstwo Zdrowia akceptuje wszelkie propozycje takiej listy, które nadsyła MSP, bez względu na to, czy znajduje się na niej 14, czy 7 sanatoriów, nie przygotowując własnej. Takie zachowanie napiętnowała w styczniu 2010 r. NIK w raporcie po kontroli realizacji strategii prywatyzacji

uzdrowiskowych spółek Skarbu Państwa. Wygląda na to, że Ministerstwu Zdrowia na sprzedaży uzdrowiskowego „balastu” zależy bardziej niż resortowi, którego jednym z głównych zadań jest korzystne zbywanie państwowej własności. MSP szykuje propozycję nowelizacji ustawy, zgodnie z którą wszystkie uzdrowiska pójdą pod młotek. Różnica między przychodami i wydatkami w budżecie państwa wynosi 52,2 mld zł. Nawet gdyby udało się do końca roku sprzedać wszystkie uzdrowiska poza należącymi do I grupy, jak pierwotnie planowano, do budżetu wpłynie najwyżej 270 mln zł. Sprzedaż uzdrowisk nie poprawi zatem w sposób zauważalny sytuacji budżetowej, może zaś pogorszyć dostęp do publicznego lecznictwa profilaktycznego i rekonwalescencji. Jednocześnie rząd pozbywa się w miarę stałego źródła dochodów, bowiem większość sanatoriów przynosi zyski, np. Cieplice w ubiegłym roku wypracowały 759 tys. zł netto (większość tej kwoty zainwestowano w modernizację), a strat nie odnotowano tam od 7 lat. Krytycznie prywatyzację uzdrowisk oceniła też NIK w swym raporcie. Możemy w nim przeczytać: Kontrola wykazała, że komórki organizacyjne Ministerstwa Zdrowia nie analizowały wpływu prywatyzacji spółek uzdrowiskowych na ich funkcjonowanie, w tym kontraktowanie usług uzdrowiskowych oraz kontynuację kierunków leczenia uzdrowiskowego, a nawet nie posiadały informacji umożliwiających taką analizę. Dopiero podczas kontroli MZ uzyskało od NFZ dane dotyczące wartości umów o udzielenie świadczeń opieki zdrowotnej i ich realizacji przez sprywatyzowane spółki. Uzyskane informacje wskazują na duży wzrost wartości usług uzdrowiskowych w latach 2005-2009, zrealizowanych przez Uzdrowisko Nałęczów S.A. i Uzdrowisko Szczawnica S.A. Raport uznał harmonogram prywatyzacyjny – jak wspomniano, do końca roku miały być sprzedane wszystkie uzdrowiska z grup II i III – za nierealny. Ponadto NIK wykazała, że w analizach przedprywatyzacyjnych nie uwzględniono wcześniejszego dokapitalizowania spółek, a co za tym idzie – wpływy do budżetu będą niższe od zakładanych.

Kup pan uzdrowisko Ministerstwo Skarbu Państwa wyceniło uzdrowisko Szczawno-Zdrój – Jedlina na 12 mln zł. Tymczasem mówimy o firmie zajmującej połowę Szczawna i Jedliny, której większość budynków, przeważnie zabytkowych, została niedawno odremontowana. – Każda przebudowa w takim obiekcie to dodatkowe koszty i konsultacje z konserwatorem zabytków – zauważa Beata Szczepankowska, prezes uzdrowiska. Tylko w odbudowę zabytkowej pijalni wód po pożarze zaangażowane były środki własne uzdrowiska, pochodzące z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz pieniądze z publicznych zbiórek. Wartości, na jakie wyceniono pozostałe dolnośląskie zdroje, zamykają się w widełkach 10-14 mln zł. Są one tymczasem w większości zaliczane do najładniejszych i najlepszych w Polsce.


43 Zainteresowani uzdrowiskami są m.in. byli właściciele i ich potomkowie. W 2005 r. sprywatyzowano uzdrowisko w Szczawnicy, znaczną część akcji dostali dawni właściciele. Osoby uznające się za nielegalnie wywłaszczone z dóbr domagają się zwrotu majątków w 9 sanatoriach. Co ciekawe, w żadnym przypadku Ministerstwo Zdrowia nie przeprowadziło analizy zasadności roszczeń. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń można domniemywać, że zwrot zostanie dokonany bez stosownego zabezpieczenia interesu publicznego. NIK w swym raporcie oceniła działania ministra skarbu jako nierzetelne. Roszczenia dawnych właścicieli spędzają sen z powiek także zwolennikom szybkiej prywatyzacji, z powodu opóźniania procedur sprzedaży, np. w Konstancinie, Rabce czy Iwoniczu. Z opracowania NIK wynika, że przedłużające się spory ze spadkobiercami dawnych właścicieli mogą doprowadzić nawet do upadku uzdrowisk. Ceny rodem z wyprzedaży ściągają zainteresowanych, często dość odległych od branży medycznej. Wśród oferentów możemy znaleźć m.in. fundusz inwestycyjny należący do KGHM Polska Miedź, Tokel Art Jerzy Keller (wykończenia wnętrz), Przedsiębiorstwo Usług Hotelarskich i Turystycznych S.A. w Warszawie, Grupę Sobiesław Zasada S.A. czy STP Investment S.A. z Bochni. Po co im uzdrowisko? – Nie udzielamy odpowiedzi na żadne pytania do chwili rozstrzygnięcia przetargów – to jedyna informacja, jakiej udzielają przedstawiciele KGHM. Podobnie reagują inni oferenci. Pewną podpowiedź może jednak stanowić fakt, że obiekty sanatoryjne zajmują znaczące tereny, najczęściej atrakcyjnie położone, w centrach miejscowości. Pomimo powyższych faktów, trzy kolejne rządy (SLD - UP - PSL, PiS - Samoobrona - LPR i PO - PSL) nie prowadziły dialogu z samorządowcami. Co dziwniejsze, ci ostatni jakby nie zauważali problemu – wydaje się, że jest im obojętne, kto nabędzie tę gałąź regionalnej gospodarki. Zazwyczaj można usłyszeć, że to sprawa MSP i nowego właściciela oraz że utrzymanie funkcji uzdrowiska będzie zapisane w umowie prywatyzacyjnej. Trudno uwierzyć, by w samorządach nie wiedziano, że owe gwarancje są przewidziane na zaledwie 5 lat. Jako jeden z nielicznych problem dojrzał poseł Tadeusz Kopeć z Platformy Obywatelskiej. Choć określa się jako zwolennik prywatyzacji, to w interpelacji do Ministra Skarbu zauważa: Wydaje się, że Skarb Państwa zainteresowany jest tylko wyzbyciem się majątku spółek uzdrowiskowych. Uzdrowiska […] przeznaczone do prywatyzacji, gwarancji [utrzymania prowadzenia działalności sanatoryjnej] nie mają, a to już rodzi obawy i naturalny odruch obronny przed tak zamierzoną prywatyzacją sektora uzdrowisk. Robert Moskwa, członek zarządu ds. finansów, sprzedaży i marketingu spółki z Cieplic, nie widzi prawnych możliwości skutecznego zastosowania mechanizmów ochronnych: Można zabezpieczyć funkcje uzdrowiskowe na kilka lat, ale nie dłużej, ponieważ byłoby to ograniczenie wolności działalności gospodarczej…

Sanatoria – gatunek wymierający – Wiele osób obawia się, że firmy, które chcą kupić uzdrowiska, tak naprawdę interesują wody mineralne, do których prawo wydobycia mają sanatoria – mówi Jan Golba, prezes Stowarzyszenia Gmin Uzdrowiskowych. Ich sprzedaż przez sanatoria obłożona jest 22% VAT, podczas gdy w przypadku innych firm stawka tego podatku wynosi 7%. Choć uzdrowiska dorabiają na wodach, nie jest to więc złoty interes. Inaczej będzie, jeśli prywatny właściciel pozbędzie się leczniczego „balastu” – wówczas może wejść z dobrą ofertą na rynek rosnący o 5-7% rocznie (ubiegły rok – 10%), wart ok. 2,3 mld zł, na którym rozlewnie uzdrowiskowe są istotnym graczem. Wiele miejscowości znajduje się w regionach atrakcyjnych turystycznie. Kupując sanatorium, uzyskuje się gotowe budynki. – Zapewne inwestor zacznie od bazy noclegowej, pytanie tylko, czy wystarczy środków na inwestycje w bazę leczniczą? – nie kryje niepokoju burmistrz Wlaźlak. Jego obawy podziela prof. Ponikowska: Tam, gdzie doszło do sprzedaży uzdrowiska, zawsze zaczyna się od inwestycji w bazę hotelową, nie widzę zaś za wielu inwestycji w bazę uzdrowiskową. Zwróciłam na to uwagę podczas spotkania w Ministerstwie Zdrowia. Przedstawicielka resortu poprosiła, by nie poruszać tego tematu. Kuracjusze obawiają się stopniowej rezygnacji z kontraktów z NFZ. Przedstawiciele Funduszu podkreślają, że jest on największym i stabilnym płatnikiem dla uzdrowisk. Sytuacja może się jednak zmienić. Dariusz Andrzejewski, prezes sprywatyzowanego uzdrowiska w Ustce, stwierdza: W przyszłym roku planujemy podpisanie kolejnego kon­traktu. Przezornie milczy jednak w sprawie kolejnych lat. Wylewniejszy jest R. Moskwa: Docelowo chcielibyśmy, by struktura klientów komercyjnych i z ubezpieczenia wynosiła 50/50, a w przyszłości kto wie, może 80/20. W liście (nie sygnowanym niczyim nazwiskiem), jaki otrzymaliśmy od działającej w branży medycznej Grupy Kapitałowej PCZ, zainteresowanej m.in. kupnem uzdrowiska Przerzeczyn-Zdrój, nie ma odpowiedzi na pytanie, czy w przyszłości planuje współpracę z ubezpieczycielami społecznymi, czy postawi na prywatnych odbiorców usług medycznych. Co prawda nikt nie zadeklarował zamknięcia sanatoriów przed osobami „z Funduszu”, ale poważne ograniczenie dostępu jest wysoce prawdopodobne – także w związku ze wzrostem cen usług. – Już dziś pacjenci mniej zamożni wybierają pokoje czteroosobowe, bez łazienki i ubikacji – zauważa Danuta Miakienko, przewodnicząca NSZZ „Solidarność” w cieplickim uzdrowisku. Czy przyszli właściciele będą chcieli bazować na mniej zamożnych pacjentach? – Mogą chcieć, ale tylko jeśli NFZ nie będzie płacił tak głodowych stawek, jak obecnie – uważa prof. Zdzisław Krasiński z Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości w Poznaniu, od 20 lat badający ekonomikę sanatoriów. Z myślą o świadczeniach komercyjnych sanatoria już dziś zmieniają swe oblicze. Usługi pod określone, zamożne


44 grupy odbiorców nikogo nie dziwią. Normą są SPA, turnusy kosmetyczno-upiększające czy menedżerskie, oferujące relaks psychiczny dla osób żyjących w szybkim tempie i dużym stresie. ZUS nie przejmuje się jednak groźbą zaniku działalności uzdrowiskowej. – Żyjemy w wolnym kraju i każdy przedsiębiorca ma prawo prowadzić taki biznes, jaki uzna za stosowny. Co roku ogłaszamy konkurs i każdy, komu pasuje nasza oferta, może się zgłosić, bez względu na to, czy jest podmiotem prywatnym, czy państwowym – wyjaśnia Przemysław Przybyszewski, rzecznik prasowy… państwowego ubezpieczyciela. Póki co żadne z dwóch najdawniej sprywatyzowanych uzdrowisk nie zmieniło swego profilu i nie zrezygnowało z kontraktów z NFZ. – Narodowy Fundusz Zdrowia jest mocnym partnerem, który większości uzdrowisk zapewnia 50%, a niektórym niemal 100% obłożenia bazy. Posiadanie stałego dochodu, poprzez realizowanie kontraktów z NFZ czy ZUS, przy współpłaceniu przez pacjentów części kosztów, jest sprawdzonym rozwiązaniem, z którego spółki uzdrowiskowe na pewno nie zrezygnują – uważa p. Wróbel.

Podcinanie gałęzi Podobnie jak gmin, tak i związkowców rząd nie pytał, czy zgadzają się, by ich firma została sprzedana; związki mogą tylko negocjować pakiety socjalne. Co do samej prywatyzacji, opinie mają zróżnicowane. – Niewątpliwie przydałby nam się inwestor strategiczny, bo inwestycje są potrzebne, a bardzo brakuje na to pieniędzy. Tyle że liczyliśmy na kogoś z branży, tymczasem MSP wybrało nam KGHM – kwituje Barbara Jachowicz, przewodnicząca komisji zakładowej „Solidarności” w ZUK. Entuzjastką prywatyzacji jest Agnieszka Wrzosek ze Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych w Konstancinie: Prywatyzacja przyniesie niezbędne inwestycje, a obawy wynikają ze złego wytłumaczenia ludziom, o co chodzi. W Kotlinie Kłodzkiej pracownicy chcieli powołać własną spółkę, która wykupiłaby zatrudniające ich przedsiębiorstwo. Niestety, państwowy właściciel nie dał im na to czasu, choć ułatwienia dla prywatyzacji pracowniczej były jednym z haseł wyborczych koalicjantów z PSL. Większość osób pozytywne opinie o prywatyzacji wygłasza podpierając się przykładem Nałęczowa, ale są i tacy, którzy potrafią na „najbardziej udaną polską prywatyzację” spojrzeć bez różowych okularów. – Odchodzą od leczenia ubezpieczeniowego, więcej uwagi poświęcają nowo otwartym kierunkom. Kontraktują głównie leczenie kardiologiczne, ale przed prywatyzacją wkładali w to więcej, nomen omen, serca – zauważa p. Miakienko. I dodaje: Jeśli ktoś włoży pieniądze w uzdrowisko, to będzie chciał bardzo szybko je odzyskać i zarobić, a to odbije się niekorzystnie na pacjentach i załodze. Wspiera ją prof. Ponikowska: Nie mam nic przeciw temu, że gdzieś powstaje przy uzdrowisku klinika oka czy stawu biodrowego, ale hierarchia ważności i finansowania powinna być właściwa. Najpierw leczenie uzdrowiskowe, potem inne, towarzyszące,

a dopiero na końcu hotelarstwo. Kliniki i hotele można postawić wszędzie, natomiast sanatoria wymagają specyficznych warunków. Zdaniem Piotra Okienko z NSZZ „Solidarność” uzdrowiska w Przerzeczynie, prywatyzacja zdrojowisk jest błędem, gdyż po doinwestowaniu, za jakieś pięć lat mogłyby być gałęzią gospodarki, która przynosiłaby państwu spore dochody. Zastrzega jednak, że jeśli alternatywą ma być obecny rozpad niedoinwestowanych „państwówek”, to woli zaryzykować prywatyzację, z nadzieją, że ktoś jednak będzie chciał długofalowo zarabiać na lecznictwie.

Domiar złego Obraz destrukcji polskiego lecznictwa uzdrowiskowego dopełniają inne procesy. Dziś już niemal nikt nie pamięta, że w Otwocku było kiedyś 18 sanatoriów. Jego śladem podąża Konstancin, który upodobały sobie VIP-y. Podobnie Ciechocinek, który szybko się rozbudowuje w oparciu o domy jednorodzinne. W Wieliczce wpływ autostrady drastycznie obniżył jakość powietrza, niczym przemysł w dawniej popularnym Jastrzębiu-Zdroju. Sytuacja może się jeszcze pogorszyć, gdyż na ukończeniu jest nowelizacja ustawy o uzdrowiskach, która zmniejszy restrykcyjność przepisów dotyczących m.in. zieleni i inwestycji. Tymczasem wzorem powinny być dla nas przepisy niemieckie czy austriackie. W krajach tych w odległości 4 km od uzdrowiska nie wolno prowadzić żadnych inwestycji, nawet wznoszenie nowych domów napotyka na liczne obostrzenia – w zamian za ograniczenie im niektórych możliwości korzystania z własności, właściciele nieruchomości mogą liczyć na sowite rekompensaty. Niekorzystne zmiany w dziedzinie zagospodarowania przestrzeni dopełniają kolejne fale restrukturyzacji, zmniejszające personel obsługi kurortów. Tylko w pierwszej połowie obecnej dekady pracę w przedsiębiorstwach zdrojowych straciło 5 tys. osób, w większości wysoko wykwalifikowanych, w lecznictwie uzdrowiskowym, w dziedzinie którego właściwie nie prowadzi się kształcenia. Problem ten jest szczególnie dotkliwy w regionach, w których sanatoria są jedynym dużym pracodawcą. W komercjalizowanej służbie zdrowia coraz częściej zastępuje się „służbę” – „usługami”. Sanatoria są traktowane jak zwykłe firmy, mające przynosić zysk. Biorąc pod uwagę potrzeby inwestycyjne i dziurę budżetową, administrator w postaci MSP postanowił je sprzedać, bez pytania o zgodę rzeczywistego właściciela – społeczeństwa. Już dziś uzdrowiska polują na pieniądze, konkurując o nie u płatników społecznych i wyrywając sobie klientów prywatnych. Pośród zgiełku i ciągłych przetargów gdzieś chyba zapomniano o pacjentach. Konrad Malec współpraca Marlena Wajszczyk


Przewietrzyć myślenie – z Andrzejem Horubałą rozmawia Krzysztof Wołodźko

Na ile prawdziwie opisywana jest współczesna Polska – w mediach, literaturze?

Wszystkie media głównego nurtu opisują świat, który same kreują?

Andrzej Horubała: Polska literatura uległa nie tylko skomercjalizowaniu, ale i zideologizowaniu. Od początku lat 90. przestrzeń rozmowy o nas samych była modelowana przez bardzo silne schematy: „Gazeta Wyborcza” wskazywała, czym należy się zajmować i narzucała tembr głosu. Nie udało się przebić opowieściom prywatnym, niezależnym. Gdyby przeprowadzić analizę, skąd pisarze czerpią wiedzę na temat Polski, będzie to gazeta czytana w pociągu relacji Kraków – Warszawa. A trzeba pamiętać, że przez lata królował zaangażowany reportaż społeczny, stworzony w znacznym stopniu przez „Gazetę”. Tak powstał obieg zamknięty: reportaże prasowe, później na ich kanwie powieści, a na koniec zachwyt krytyków literackich i socjologów, którzy odkrywając w nich cząstkę swojego mówienia, byli przekonani, że zawierają one rzetelne rozpoznanie świata. Do tego dochodzi nieszczęsne zapatrzenie w Zachód. Polska literatura korzysta z wypracowanych tam klisz i w gruncie rzeczy nie odtwarza właściwej nam wrażliwości. Nie udało się jej zdefiniować i pokochać „Polaka w Polaku”; powstaje jako projekt modernizacyjny, pod hasłem „czego Zachód oczekuje od Polaka, aby powiedział o sobie”. W teatrze na przykład Warlikowski czy Jarzyna pokazywali nas takimi, jakich chcieli zobaczyć zachodni odbiorcy i donatorzy.

A. H.: Coraz ostrzej stawia się tezy, żeby wbić się w pamięć odbiorcy. To nieszczęście zarówno dla literatury, jak i dla satyry, bo ich opowieści karmią się samymi sobą. A Ideolog czy Wielki Manipulator dosypują do pieca [śmiech]. Najzabawniejsze, że wiele osób, które w tym uczestniczą, ma podzieloną świadomość – nie sądzę bowiem, aby brali w tym udział jedynie cyniczni gracze. Jestem w stanie przyjąć, że młody krytyk zachwyci się, iż to jest prawdziwe, bo zgadza mu się z tym, czego nałykał się w szkole, na uczelni, naczytał w „Gazecie”. Do pewnego momentu funkcjonowanie w zamkniętym obiegu nie-rzeczywistości może być szczere. Trudniej uwierzyć, że czterdziestolatek przyjmuje na wiarę, iż tego typu układ jest otwarty na rzeczywistość. Mam poczucie ogromnej niestosowności i niewłaściwości kultury mainstreamu: dotyczy to literatury, mass mediów. Dla mnie z przekazu głównego nurtu ważne jest może z 2% komunikatu, jakiś przypadkowy odprysk.

Polak śmieszny, karykaturalny, sfrustrowany… A. H.: …jeśli wierzący, to antysemita; ograniczony umysłowo, nie modernizujący się, nietolerancyjny, ksenofob. Nie da się ukryć, że był to opis pod jedno środowisko. Teraz jest to już rozrzedzone, ale jeszcze na początku obecnego wieku „Gazeta Wyborcza” była głównym źródłem wiedzy o rzeczywistości. Mam pewien żal za utraconymi w ten sposób latami.

Mam wrażenie, że często mówi się o Polsce jak o jakiejś abstrakcji. A. H.: Dla mnie Polska to jest mocny konkret, cały świat. Wybrałem studiowanie filologii polskiej, gdy wierzono, że od kultury, literatury zaczyna się myśl – i na niej też kończy się zmiana rzeczywistości. Nie rozumiałem ludzi, którzy wybierali kierunki ekonomiczne czy politechniczne. Chciałem zmieniać świat, a rodzima kultura była po temu narzędziem. Niezależnie od tego, jak kwestię patriotyzmu traktują media, to ludzie, którzy na przykład w wielkich zgromadzeniach odczuwają emanację własnego światopoglądu (mam na myśli i fenomen rewolucji „Solidarności”, i pielgrzymek papieskich, i żałoby po Papieżu, i wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r.), upewniają się, że są stąd. To nie jest abstrakcja,

45


46 te zbiorowe przeżycia, w których uczestniczą. Każdy, kto bierze w nich udział, jest ich depozytariuszem i czerpie z nich zobowiązanie…

Cykl dokumentalny „System 09”, głośne dzieło Wojtka Klaty i Twoje, wziął się z chęci przedstawienia „Polski nieopisanej”?

Spytałem o to, bo w Twojej powieści „Umoczeni” Piotr – były, zmęczony życiem opozycjonista – traktuje polskość jako abstrakt, nie ma poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne inne, niż interes własnego środowiska.

A. H.: Chcieliśmy opisać Polskę w świetle paradygmatów nowocześniejszych niż te, którymi posługiwano się u nas w latach 90., a które do dziś obsługują ideologowie; przewietrzyć style myślenia, które zazwyczaj uruchamia się, gdy mowa o tym, czym była transformacja. To nie był projekt ideologiczny, nie wiedzieliśmy do końca, co wyniknie z naszych poszukiwań. Naszą ambicją było zaprezentowanie sposobów opisu polskiej rzeczywistości, które mają w sobie energię i które pokazują, że jest inaczej, niż się wydaje mainstreamowym mediom. Kiedy więc trafiliśmy na przykład na anarchistę z Poznania, Jarosława Urbańskiego, wiedzieliśmy, że jest w nim ciekawy potencjał. I że może to być ciekawe nawet nie jako narzędzie tworzenia przeciw-systemu lub propozycja do ideologicznego opakowania i sprzedaży, lecz jako opowieść człowieka, poprzez którego wrażliwość można inaczej popatrzeć na to, co wydarzyło się w ostatnich dwudziestu latach. Podobnie, gdy zaczęliśmy przeglądać materiały dotyczące żałoby po Janie Pawle II, uznaliśmy, że „wrzutka” o tym, jak media kształtują rzeczywistość, będzie inspirująca dla naszych rozmów o współczesnej Polsce. Interesujące było tutaj dostrzeżenie jak pewne, zdawałoby się, anachroniczne sposoby przeżywania świata, związane z tradycją, wchodzą w romans z mediami elektronicznymi.

A. H.: „Umoczeni” wyrośli z mojej głębokiej frustracji, związanej z oceną całej klasy politycznej i przygody z „pampersami”, czyli prób naprawy całego świata. Jestem przekonany, że postacie głównych bohaterów dość dobrze odzwierciedlają to, jak się wtedy myślało, jak się czuło. Świadomość tego, że nie da się uczciwie rządzić, stała się wspólna. Za to pochwalił mnie Wojciech Orliński w… „Gazecie Wyborczej”: za pokazanie, jak ostatni uczciwi na scenie politycznej wchodzą w „smugę cienia” i dostrzegają, że nie da się grać czysto. Środowisko, z którym dzieliłeś i dzielisz poglądy na rzeczywistość, chciało zaproponować alternatywną opowieść? A. H.: Na początku lat 90. działaliśmy w pewnej grupie, to było środowisko „Tygodnika Literackiego”, gdzie szefem był Waldemar Gasper, gdzie był Robert Tekieli i Wojciech Tomczyk, gdzie z salonem warszawskim walczył Rafał Grupiński, a z kawiorową lewicą Cezary Michalski. Chwilę później zrobiliśmy „desant na telewizję” jako „pampersi”. Po doświadczeniach rozpadu tego środowiska towarzyszy mi poczucie nieprzystawalności. „Pampersi” rozwijali się w wyraźnej kontrze do „Gazety Wyborczej” i „salonu”. Ale w pewnym momencie przestało to być ożywcze oraz intelektualnie ekscytujące; zafascynowanie wrogiem spowodowało zastój. Dlatego ten bój jest już anachroniczny, przynajmniej w takim wydaniu, które wymaga ciągłego określania się wobec przeciwnika. Mam ośmioro dzieci, jestem silnie związany z Kościołem katolickim, mam świadomość, że to jest droga. Jeśli do tego dodać jeszcze doświadczenia mistyczne, ekstremalne przeżywanie małżeństwa, to jasne staje się, skąd wynika moje poczucie, iż w opowieści mediów o świecie coś jest nie tak, że nie oddaje ona tego, jak czuję życie, szczęście. Podróże z Wojciechem Cejrowskim, które odbyliśmy robiąc razem „Boso przez świat”, pokazały mi, że ludzie mają bardzo różne definicje szczęścia, które teraz są wypierane przez procesy globalizacji. To jest najstraszniejsze: makdonaldyzacja nie jako narzucanie jednego modelu produkcji, ale jednego modelu szczęścia, który całkowicie zafałszowuje rzeczywistość i który nie przystaje do lokalnych kultur, do prawdziwej duchowości. Jakąś formą złudnej obrony przed tym jest ironia, powszechnie przyjmowana przez ludzi uczestniczących w komercji. Tak, to jest współczesny ketman, dający pozór wolności – autoironia, gra.

Czy osoby, do których dotarliście, były zaskoczone, że ktoś z dużych mediów interesuje się ich postrzeganiem Polski? A. H.: Przede wszystkim, obdarzyły nas sporym zaufaniem. Ponieważ same funkcjonują z reguły na obrzeżach medialnego zainteresowania, widziały w tym szansę dotarcia z własnym przekazem do szerszej publiczności, zanegowania istniejącego monopolu. Ponieważ „System 09” niejako naturalnie rozwijał się w kontrze do mainstreamu, nie musieliśmy odtwarzać w całości wielkich antysystemowych projektów, pokazywaliśmy za to słabe punkty świątecznej opowieści o dwudziestoleciu wyborów do Sejmu kontraktowego. Mogliśmy pokazać różnych „oszołomów”, których historie stanowiły dowód, że w tej zadekretowanej, odgórnej narracji coś nie gra. Naszym głównym celem nie było niszczenie i kontestowanie, lecz ukazanie „miękkiego podbrzusza” rzeczywistości. Sądzę, że to się udało, gdy była mowa o ofiarach transformacji, roli tajnych służb w jej przebiegu, o zakulisowych rozgrywkach. Chcieliśmy to pokazać nie w stylu „staroświeckiego oszołoma”, który rzekomo mówi to, co mówi, bo nie rozumie „ducha czasów”. Przeciwnie, podjęliśmy próbę wyprzedzenia tych, którzy lukrują otaczający nas świat, udowadniając jednocześnie, że możemy rozwijać narrację tak, jak rozwija się dyskusja w Internecie – pełna dygresji, a zarazem wątków, które mogą zawiązać się w logiczną całość w nieoczekiwanych miejscach.


47 To pozwoliło nam z pozornie nudnej, wyeksploatowanej opowieści o III RP, stworzyć inną historię. Czasem jest wzruszająca, jak w wątku Grzegorza Popielczyka, realnej ofiary stanu wojennego i bestialstwa służb. Ale udało się też opowiedzieć o dzisiejszej rebelii, z pozoru nie związanej z historią, która dotyczy zarówno ruchów feministycznych, lewicowych, jak i prawicowych, tradycjonalistycznych. Pamiętam dyskusje na prawicowych forach internetowych, gdzie Wasz dokument przyjęto z entuzjazmem – oto „nasi chłopcy” opowiadają, jak to naprawdę było z „okrągłym stołem”. Ale pojawiła się też konsternacja, gdy okazało się, że pełnoprawnymi bohaterami narracji są również feministki, anarchiści… A. H.: Gdyby zachwyt prawicy był prawdziwy, kontynuacja „Systemu 09” byłaby nieunikniona [śmiech]. Na razie udało się nam uzyskać dofinansowanie wcale nie z telewizji, lecz z Narodowego Centrum Kultury na dwa odcinki poświęcone 30-leciu „Solidarności”. Myślę, że nasz cykl udowodnił ludziom o otwartych głowach, że można opowiadać o alternatywnych interpretacjach historii w sposób nowoczesny i elektryzujący. Powtórzę, nasz projekt nie był ideologiczny, poszukiwał gorących miejsc w dyskusji o współczesności. Chcieliśmy pokazać, jak ludzie zaangażowani, niezależnie od opcji, funkcjonują w Systemie, by odtworzyć obraz współczesnego rebelianta. Feministka Agnieszka Graff opowiedziała nam, jak stała się nieświadomym sługą Systemu. Wydawało jej się kiedyś, że niepolitycznymi działaniami można wpływać na rzeczywistość, tymczasem w gruncie rzeczy osłaniała go przed wybuchem społecznego niezadowolenia. Dla mnie była to niezwykle ciekawa opowieść, bo pani Agnieszka bardzo się otworzyła i podzieliła wewnętrzną frustracją, po wtóre pokazała świat widziany jej oczyma, w którym „prawicowe jastrzębie”, których reprezentuję, wydają się stroną opresyjną, zwycięską, umiejętnie manipulującą organizacjami pozarządowymi. Ona i jej sojuszniczki postrzegane są przez prawicę jako źródło wszelkiego zła, tymczasem mainstream zbudował rezerwat także dla nich: mogą robić manify, wydawać pisemka, konsumować coraz bardziej tłuste granty, ale jednocześnie czują, że wypchnięto je w niszę pozapolityczną, pozbawiając wpływu na mentalność Polaków. Był to pouczający obraz także dla ludzi z prawej strony, którzy tak często narzekają, że System jest zdominowany przez „lewactwo”. Wynikałoby z tego, że w istocie konflikt toczy się nie na linii lewica – prawica, lecz między mainstreamem a niszami. Istnieje jedna, powszechnie przyjęta opowieść dla oglądających popularne programy informacyjne, a poza tym są rozmaite narracje dla garstki „niepogodzonych”. A. H.: Myślę, że tak jest i że to problem ogólnocywilizacyjny. Na pewno opowieść serwowana nam o świecie jest kompletnie „nie na temat”. „System 09” był próbą „przebudzenia”,

Ho ru bała Andrzej Horubała (ur. 1962) – pisarz, krytyk literacki, producent i reżyser telewizyjny, z wykształcenia polonista; w latach 80. mocno zaangażowany w działalność opozycji antykomunistycznej. Autor książek: „Marzenie o chuliganie” (1999), „Farciarz” (2003), „Umoczeni” (2004), „Przesilenie” (2010). Współpracował z telewizją publiczną (w latach 1994-96 był szefem rozrywki w TVP 1), TV Puls (brał udział w rozruchu stacji), RTL7. Autor dokumentów „2Tm2,3 – rock chrześcijański”, „Gugul – rzecz o nauczycielu”, „Rodowody niepokornych” i – wspólnie z Wojciechem Klatą – „System 09”, „Fantazmaty Powstania Warszawskiego”. Reżyserował znane cykle telewizyjne, m.in. „Wojciech Cejrowski – Boso przez świat”, „Tygodnik Moralnego Niepokoju”, „Wieczór z wampirem”, „Lekka jazda Mazurka i Zalewskiego”, a także kreował telewizyjne kampanie wyborcze. Był dyrektorem Festiwalu w Opolu oraz w Sopocie, współtworzył Fryderyka – nagrodę polskiej branży muzycznej.

może nie tyle pokazania całej wiedzy pozytywnej, lecz potrząśnięcia: „Posłuchaj, jest inaczej, niż ci opowiadają”. W największym stopniu mówił o tym odcinek „Duch”, próbujący oderwać się od schematycznych modeli religijności, ale także pokazujący, jak media elektroniczne mogą wpływać na rzeczywistość duchową, deformując ją. Sądzę, że nie przypadkiem ruchy charyzmatyczne w Kościele katolickim nie posługują się mediami elektronicznymi, pozostając przy kontakcie osobistym i świadectwach życia. Telewizyjny kaznodzieja staje w szeregu ludzi uzbrojonych w instrumentarium, które niszczy przekaz duchowy. Jak mówił Wojtek Klata: „Jeśli chcesz przeżyć coś realnego, wyłącz telewizor”. A ludzie często włączają telewizor, wierząc, że w ten sposób są w stanie nawiązać kontakt z rzeczywistością. A przecież prawdziwa i celna jest opinia Neila Postmana, że Msza święta w telewizji nie jest Mszą świętą, lecz widowiskiem, gdzie większy wpływ na to, co przeżywamy, mają realizator i operator. Czegoś Wam w „Systemie 09” brakuje? A. H.: „System 09”, mający być katalizatorem myślenia, był w założeniu projektem otwartym. Składaliśmy już trzy różne propozycje kontynuacji, w pewnym momencie


Nagrodą za program w duchu „przyjrzyjmy się Systemowi, sprawdźmy go” nie będzie przecież pogłaskanie przez klasę polityczną. wydawało się nawet, że uda się zainaugurować w telewizji tygodnik tego rodzaju, który – z elementami na żywo – wprowadzałby do dyskusji publicznej młodych, inspirujących intelektualistów, ludzi związanych ze środowiskami niepokojącymi dla mainstreamu. Mieliśmy już opracowane sieci korespondentów, którzy przez Internet uczestniczyliby w dyskusji, ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego? A. H.: Po pierwsze, jest to projekt antysystemowy. Po drugie, telewizja przechodzi przez takie przepoczwarzenia, że nikt nie jest tam zainteresowany ambitnymi projektami, gdyż „nagrodą” za to mogą być tylko kłopoty. Nagrodą za program w duchu „przyjrzyjmy się Systemowi, sprawdźmy go” nie będzie przecież pogłaskanie przez klasę polityczną, dlatego jego realizacja nie byłaby korzystna dla krótkoterminowych interesów telewizji, gdzie myśli się obecnie w skali miesiąca, dwóch. Oczywiście jeśli spytać, czy taki projekt mieści się w misji telewizji publicznej, odpowiedź będzie bez wątpienia brzmiała: tak. Sądzę, że szansą nowoczesnych mediów jest zakwestionowanie własnego przekazu, szukanie miejsc, w których dałoby się mówić na półtonach, kontrapunktach. Dojrzały odbiorca chce dostać sygnał, że nadawca traktuje go serio, tj. że część przekazu stanowi grę. Myślę, że świetnie ilustruje to przykład, gdy w „Systemie 09” Wojtek Klata pokazywał własną, aktorską twarzą, jak się „robi żałobę”;

gdy pokazaliśmy, że to kwestia użycia kolorystyki białoczarnej, kilku minut montażu i jednej miny. Nie masz poczucia rozdwojenia? Jako katolik, używasz pojęcia Prawdy, z drugiej strony – pracujesz dla firmy, która żyje w równym stopniu z informacji, co z dezinformacji… A. H.: Teraz mam poczucie, że wykorzystuję telewizję jako środek komunikacji. „System 09” był zwieńczeniem pewnej drogi, wysłaniem komunikatu, z którym się utożsamiam. Wydaje mi się zresztą, że ludzie nie tak znów dobrze czują się w tych garniturach, w powstałych strukturach, w rolach VIP-ów. Bo to, co zdarzyło się w latach 90., postrzegano jako trochę sztuczne, trochę zabawowe. Mam tu na myśli amerykanizację, o której sam mówiłeś w „Systemie 09”, cytując Kukiza: „My już są Amerykany”; to, jak ludzie zakładali garniturki, uczyli się pisać raporty i e-maile, zachwycali się sushi. Traktowane to było jako konieczny rytuał, natomiast w sferze prywatnej funkcjonowało poczucie, że pozostajemy sobą. Ale te zapożyczone sposoby bycia z czasem przylgnęły i zdeformowały ludzi na stałe. Przeciw temu narasta sprzeciw. Myślę, że to potencjał, który może służyć zmianie, bo wielu już widzi, że coś jest nie tak, także z nimi. W odcinkach „Systemu” na rocznicę „Solidarności” chcemy pokazać ten niezwykły moment, gdy człowiek zrywa z rutyną ścieżki kariery, gdy odrzuca oficjalnie

b  n  d Brit., http://www.flickr.com/photos/celinesphotographer/2220913340/

48


49 oferowany model szczęścia i wchodzi w sferę publiczną, by zamanifestować swój bunt. Tak się działo w roku 1980 i nieco później, kiedy ludzie byli w stanie przeciąć uwikłania związane z Partią, zakładami pracy, zależnościami od szefów, nawet od własnych nałogów, i kiedy otwierała się przed nimi przestrzeń, w której mogli podejmować heroiczne decyzje, szukać prawdy. Oczywiście zdarzały się też zachowania trywialne, gdy ludzie chodzili obwieszeni jak choinki znaczkami „Solidarności” albo – potem – chwalili się dostępem do bibuły i „knuciem”. Bywało to nawet atrakcyjne, jeśli chodzi o zdobywanie kobiet [śmiech], a później pieniędzy… Dziś z kolei definiowanie szczęścia dokonuje się przez reklamę, seriale. To bardzo silny przeciwnik: kłamca. Znów są jednak ludzie, którzy czują, że są zmuszani do grania roli, że ta gra ich obezwładnia, panuje nad nimi. I to właśnie może kolejny raz posłużyć jako potencjał zmiany. Twoje książki opowiadają o kryzysie wartości we współczesnej Polsce, będącym dla ich bohaterów źródłem cierpień. Jakie to wartości? A. H.: Socjolog powiedziałby, że ten kryzys to wyraz frustracji po rewolucji, która zwyciężyła, ale jak każda rewolucja – zakłamała samą siebie, zaś cele, dla których ludzie oddawali życie, poświęcali kariery, nie zostały zrealizowane. To tkwi w moim pokoleniu, z którego w latach 80. rekrutowali się szeregowi żołnierze „Solidarności”. Rok 1980 – piękny czas: miałem wtedy osiemnaście lat, zdałem na studia i zostałem przewodniczącym Komitetu Wydziałowego Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Dojrzewałem z dojrzewaniem rewolucji… Przedstawiciele mojej generacji, jak Cezary Michalski czy Waldemar Gasper, mieli podobne biografie. Chyba wszyscy „małoletni” uczestnicy rewolucji byli bardzo egzaltowani na jej punkcie, co przekładało się na ich późniejsze wybory życiowe. Ponieważ udział w „państwie podziemnym” wiąże się z zagrożeniem bezpieczeństwa, z pytaniami o własną wolność, po takiej rewolucji czuje się rozczarowanie („nie o to walczyliśmy”) i chce powrócić do mitu o uporządkowaniu świata. Kryzys bierze się z tego, że zdaniem żołnierzy najbliżsi przyjaciele, współpracownicy, liderzy – zdradzili lub dali się oszukać życiu. Pojawia się nawet smutek, że tak to właśnie jest, że nie da się żyć w ciągłym wrzeniu, że rzeczywistości nie da się uporządkować tak, jak w preambułach do dokumentów NSZZ „Solidarność” z lat 80. Był taki moment, w którym to sobie z całą siłą uświadomiliście? Cezurą był „okrągły stół” czy był to proces stopniowy? A. H.: Obradom „okrągłego stołu” z naszej strony towarzyszyła ogromna ambiwalencja. Pod koniec lat 80., ponieważ byłem wtedy na studiach doktoranckich w Instytucie Badań Literackich, pomyślałem sobie, że trudno, będę opozycyjnym

krytykiem literackim. Publikowałem w „Kulturze Niezależnej”, w „Almanachu Humanistycznym”, tak widziałem robotę na najbliższe lata. No ale to było dość jałowe. Z drugiej strony, koncepcję „Res Publiki”, która powstała dzięki obiadowi Marcina Króla z Jerzym Urbanem i zgodzie tego drugiego na koncesjonowaną, prawicową opozycję, a później inicjatywy związane z wychodzeniem „Solidarności” z podziemia, traktowało się podejrzliwie. Człowiek tkwił w „knuciu”, coraz bardziej rutynowym i pustym, widział też, jak część środowisk opozycyjnych biegnie do władzy; wspominam o tym w „Umoczonych”. To się zaczęło w drugiej połowie lat 80., gdy z Zachodu napływała duża pomoc finansowa dla „opozycyjnej Warszawy”. Szły stypendia, nagrody, różne formy pomocy finansowanej przez związki amerykańskie, francuskie, przez jakieś fundacje z Australii, które odkrywały, że chcą nagradzać polskich niezależnych, młodych twórców. Powstało konsorcjum wydawnictw podziemnych, ludzie mieli „kieszenie pełne dolarów”. Zaczęła się bardzo ostra walka o wpływy. Pamiętam, że wielkim zainteresowaniem Michnika i Kuronia cieszył się Maciek Zalewski, który miał dostęp do prawdziwych robotników na Woli, czyli miał jakiś potencjał przetargowy. Myślę, że nasi starsi bracia, wówczas trzydziestoparoletni, dobrze już wiedzieli, że toczy się gra o realną władzę. To było postrzegane w kategoriach pokoleniowych. Trzydziestolatkowie, których starszymi braćmi byli z kolei „marcowi komandosi”, poczuli, że mogą coś ugrać, choć nie było wiadomo, jak dużo i za jaką cenę. My byliśmy radykałami, nie mieliśmy złudzeń, wołaliśmy „precz z komuną!”, ale przecież gdy ten proces dochodzenia do władzy się zaczął, zrodziła się nadzieja na jakąś zmianę. I ludzie podejmowali działania równoległe: z jednej strony radykalnie niezależne, z drugiej wspierające tych, którzy do „okrągłego stołu” usiedli. Ktoś uczestniczył w debatach „Res Publiki”, a równocześnie drukował w pismach, które odsądzały ją od czci i wiary jako kolaborancką, ugodową… Rzecz najbardziej bolesna to nasze młodzieńcze zdziwienie tym, jak się kończy rewolucja, jak zaczyna gnić, czyli połowa lat 80. Inaczej było to odbierane przez środowisko, które później stworzyło „brulion”, środowisko Roberta Tekielego, Czarka Michalskiego, Wojtka Bockenheima, Marcina Świetlickiego: oni traktowali to jako totalny dół, że tylko samobója można strzelić albo wyjechać. „Strzelaj albo emigruj” – to, co Manuela Gretkowska z Cezarym Michalskim napisali gdzieś na murze i uciekli do Francji (bo myśmy to nazywali ucieczką – prawdziwi patrioci zostawali, knuli i grzęźli w beznadziei). Mimo tych doświadczeń i odczuć, w latach 90. byłeś bardzo blisko ważnego medium i wielkiej polityki. Chwyciłeś Pana Boga za nogi? A. H.: To nie tak. Weszliśmy do telewizji dopiero w 1994 r. Mogliśmy to zrobić o wiele wcześniej, przez akces do obozu „Gazety Wyborczej” pobrać premię za przemianę ustrojową.


50 My byliśmy jednak bardzo mocno zaangażowani w podziemną „Solidarność” w „precz z komuną!” i odrzucanie ofert ze strony mainstreamu politycznego płynęło z naszych przekonań. Nasi rówieśnicy, zafascynowani osobami Jacka Kuronia czy Adama Michnika, po 1989 r. szybciej konsumowali owoce dwuznacznego zwycięstwa. A jak to się stało, że opowiedzieliście się po prawej stronie dyskursu publicznego? Rozumiem, że nie wszystkich skłoniła do tego religia lub umiłowanie tradycyjnych wartości. PRL był „z nazwy” lewicowy, więc Wy opowiedzieliście się po stronie konserwatyzmu i wolnego rynku? A. H.: To trochę wynika z tego, że bardzo źle została zdefiniowana scena polityczna: jeśli ktoś określa się jako lewica, to popiera PRL. Nasze nastawienie „antyGazetowe” również wymuszało polaryzację. Są to rzeczy zupełnie niespójne, np. konserwatyzm obyczajowy wiąże się w Polsce z nastawieniem prolustracyjnym, dlatego jeśli ktoś jest przeciw lustracji, to jest za wolnością obyczajową i polityczną poprawnością. To dość dziwna rzecz, bo równie dobrze można sobie wyobrazić antykomunistę-hedonistę. Wszelkie dyskusje w Polsce bardzo szybko zaszufladkowano, opakowano ideologicznie, i w moim pokoleniu widać tego skutki. Jeśli ktoś był przeciw Polsce Ludowej, to siłą rzeczy nasiąkał poglądami, które sytuowały go po prawej stronie politycznego sporu. „Gazeta” używała do swojej gry zarówno retoryki proaborcyjnej, antylustracyjnej, jak i zmiękczającej katolicyzm, w związku z tym ci, którzy nie godzili się z jednym z tych elementów, chcąc nie chcąc lądowali na prawicy. Sądzę jednak, że to przypadłość historyczna, a nie reguła logiczna. Dostajesz całe pakiety przekonań, bez możliwości dokonania selekcji. Byłeś dyrektorem kreatywnym dwóch telewizyjnych kampanii wyborczych: zwycięskiej AWS i przegranej Mariana Krzaklewskiego. Jaką wiedzę o polityce wyniosłeś z tych doświadczeń?

v

A. H.: We wszystkich tego typu działaniach jestem partyzantem-terrorystą. Jeśli idzie o AWS, to miałem swoje porachunki z komunistami i chciałem, żeby zwycię­ż yli ci, którzy nie chcą komuny. Bo ten spór, który powinien się zakończyć w 1989 r. – z agentami, z zaubeczonym państwem itd. – ciągnie się do teraz i zatruwa nasze życie. Z drugiej strony, wydaje mi się, że doświadczenia z AWS i późniejsze pokazują, jak szybko demoralizuje się ta nasza tworząca się klasa polityczna, jak pokusy związane z władzą oddziałują na słabych ludzi. Dlaczego działacze prawicowi upadają z takim hukiem? Bo nigdy nie hartowali się w wielkiej polityce, bo zwykle w ich biografiach politycznych następował przeskok z małego środowiska do świata, w którym myślą, że są bogami. A otoczenie utwierdza ich w tym, że są „poza dobrem i złem”, że im się coś należy za zasługi rewolucyjne, za opowiedzenie się po dobrej stronie.

Rafał Matyja napisał swego czasu: „Uruchomienie języka »rodziny na swoim« zniszczyło sferę aktywności publicznej i politycznej, prawicowy obóz »rodziny na swoim« to był koniec myślenia o społeczeństwie, to był koniec społeczeństwa”. Czy miałeś poczucie postępującej degradacji konserwatywnego języka, zrodzonego w środowiskach Ruchu Młodej Polski, „Debaty”, „Frondy”, zastępowania lojalności ideowych towarzysko-biznesowymi? A. H.: Co do atrofii języka konserwatywnego, co do rytualizacji sporu to zgoda, wygląda to coraz bardziej jałowo. Tu zawsze będą remisy, chyba że ktoś się zagapi. Z takiego poczucia, jako forma sprzeciwu, wyrósł „System 09”: że nie idzie o słuszność projektu ideologicznego, ale że istnieje wiele nie załatwionych, jątrzących spraw, których nie da się zdefiniować w obrębie jednej ideologii, nawet jeśli tworzą taki pozór. Gdy anarchiści mówią, że elity powinny czuć się winne wobec społeczeństwa, to niezależnie od ich języka, nie jest to sprawa ideologii. Bo ludźmi faktycznie grano i problem „co zrobić z wielkoprzemysłowym proletariatem” – nie był problemem teoretycznym. Pytanie „dlaczego ich porzuciliśmy?” nie jest ideologiczne, lecz historyczne i etyczne. Jeden z krytyków zwrócił uwagę, że bohaterami rozliczeniowej literatury Twojego autorstwa są zwykle beneficjenci transformacji. Ich rozterki dotyczą raczej tego, że nie zdobyli władzy i rządu dusz, niż tego, że całe grupy społeczne „wypadły za burtę”. W „Systemie 09” ekonomiczne koszty transformacji są już na pierwszym planie. Jak ewoluowało Twoje spojrzenie na tę kwestię? A. H.: W mojej ostatniej powieści, „Przesileniu”, świadomość, że „nie wszyscy się załapali”, jest dość silna. Opisałem tam wyprawę jednego z bohaterów do Lubartowa i cały Lubartów pokazany jest jako miejsce ostrego wykluczenia, z którego można tylko uciec. „Umoczonych” z kolei adresowałem do najmłodszego pokolenia polityków, ludzi wchodzących w dorosłość. Jest tam postać chłopaka z Myślenic, Maćka, która pokazuje, w jakich realiach przyjdzie funkcjonować tym, którzy dopiero zaczynają karierę. To książka-ostrzeżenie, książka „na drogę” dla tych, którzy wchodzą w sferę publiczną. Ale jest w niej także sporo smutku dotyczącego nas, którzy chcieliśmy przewodzić nowej Polsce, którzy chcieliśmy być w awangardzie rewolucji jeszcze w latach 80., gdy rozrzucaliśmy ulotki, bo zależało nam, żeby pod rękę z robotnikami zmienić ten świat. I oto ci ludzie, robotnicy, którzy często narażali się o wiele bardziej niż my, zostali w pewnym momencie „wymiśkowani” (termin „wymiśkować” pojawił się bodaj pod koniec lat 80.). Według mnie, frustracja wielu ludzi, którzy skorzystali na transformacji, wcale nie wynika z tego, że nie zdobyli pełni władzy, lecz z poczucia, że nie pomogło się tamtym, że się ich „wymiśkowało”.


51 Tu pojawia się kwestia prawicy, często bardzo katolickiej, ale wybiórczej w swojej wrażliwości społecznej. Jej etyka koncentruje się na kilku hasełkach, związanych z „obroną cywilizacji chrześcijańskiej” przed gejami, feministkami. Tymczasem ludzie ci nierzadko nieźle żyją w mainstreamie i z mainstreamu, i w równym stopniu co ich ideowi przeciwnicy oglądają Polskę przez warszawskie okulary… A. H.: Myślę, że to właśnie kwestia zamkniętego obiegu, wytworzonego przez polską kulturę, o którym mówiłem na początku rozmowy. „Gazeta Wyborcza” miała projekt, by towarzyszyć w Polsce zmianie liberalnej. Trzeba pamiętać, że ludzie tacy jak Michnik dopiero w pewnym momencie zachwycili się niewidzialną ręką rynku, sterowaną przez Balcerowicza [śmiech]. I stworzyli w swoich mediach odpowiednio opowiadany świat, wyciszając pewne problemy, nie pokazując Polski, jaką była… To, że istnieje katalog tematów związanych z „wojną cywilizacji”, świadczy też o jałowości pewnych dyskursów na prawicy. Organizowanie kolejnej debaty na temat „za lub przeciw aborcji” jest wymianą zgranych kart. Wiadomo przecież, co kto powie – teraz liczy się raczej świadectwo w postaci własnego życia, postaw, wyborów.

Nie zrzucasz zatem całej odpowiedzialności na swoich antagonistów? A. H.: Nie, bo to jest wspólna odpowiedzialność. Bo mamy kulturę, która tak a nie inaczej opisuje świat i sprawia, że Polska jest, jaka jest. Zatem problem nie jest natury ideologicznej, także na prawicy, ale bierze się z tego, że ludzie naprawdę nie wiedzą, jak wyglądają realia. Nie idzie nawet o recepty, bo te mogą być różne – kłopot bierze się stąd, że oni wszyscy tej biedy, opresji nie widzą, bo nie czytają o nich w swoich gazetach. Krzyk biorący się z poczucia zawodu, z biedy, nie jest słyszany. W „Systemie 09” staraliśmy się pokazać, że temat zdrady rewolucji i wykluczenia jest jak najbardziej istotny, dotyczy zarówno porzuconych bohaterów „Solidarności”, jak działacz z Żyrardowa, Grzegorz Popielczyk, całych grup robotników, o których mówił lider poznańskich anarchistów, Jarek Urbański, jak i chłopów, o których upominała się Barbara Fedyszak-Radziejowska. I chyba idzie o przedarcie się z takim komunikatem jako pierwszym elementem walki o świadomość społeczną. Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 14 czerwca 2010 r.

polecamy

Audycja społeczno-ekologiczna w Studenckim Radiu „Żak” Politechniki Łódzkiej, od 15 do 18 w każdą ostatnią sobotę miesiąca 00

00

Audycja dla tych, którzy szukają wiedzy, a nie informacji Do usłyszenia! Wsparcie udzielone przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego, a także ze środków budżetu Rzeczpospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych. Audycja dofinansowana przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej

eter: 88,8 MHz internet: www.zak.lodz.pl podcast: www.czymaszswiadomosc.pl/sub/podcast

www.czymaszswiadomosc.pl

w w w.oby watel.org.pl


52

niewykorzystana szansa Barbara Bubula

O kształcie więzi społecznych w następnych dekadach zadecyduje między innymi to, czy w ciągu kilku najbliższych lat społeczeństwo będzie umiało opanować media elektroniczne i wykorzystać je do dobrych celów.

Nadal ważny front Jesteśmy świadkami fundamentalnych zmian społecznych, spowodowanych niespotykanym tempem rozwoju nowych form komunikowania się. Wielu z nas zastanawia się, w jaki sposób mogą być one wykorzystane do tworzenia silniejszych, lepszych więzi społecznych. Upatrujemy szans zarówno w Internecie, dającym niemal nieograniczone możliwości kreowania i interaktywnego nadawania treści oraz powstawania struktur i wspólnot, jak i w powiększającym się gwałtownie spektrum nowych kanałów telewizyjnych i stacji radiowych – upakowanych cyfrowo, a więc gęściej w eterze. W tej wielości każdy ma mieć własną niszę, w której doskonale zrealizuje swe potrzeby komunikowania się, informacji i rozrywki. Jednak moim zdaniem te dwie kuszące perspektywy – „internetowa” i „niszowa” – stanowią w rzeczywistości zagrożenie dla prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego. Odwracają uwagę od tego, co nam, obywatelom, słusznie się należy, a więc od udziału w kształtowaniu oblicza telewizji i radia głównego nurtu, które jeszcze długo tworzyć będą opinię zbiorową i decydować o kierunkach, w jakich podąża kraj. Wbrew głosicielom tezy o końcu tradycyjnych mediów, stacje radiowe i telewizyjne wciąż odgrywają najważniejszą

rolę w organizowaniu wiedzy o świecie, wyobraźni i uczuć ogromnej większości obywateli. Wciąż są relatywnie najtańszym źródłem informacji, rozrywki i kultury. Ich atutem jest też po prostu siła przyzwyczajenia do ulubionych postaci czy formatów programowych, ukształtowana w latach, gdy nie było konkurencji komputerowo-komórkowej. Wielbiciele przemian technologicznych, koncentrując się na postępującym rozdrobnieniu i indywidualizacji przekazu informacji, zapominają, że równocześnie działają siły odwrotne – tęsknota za przynależnością do dużej wspólnoty odbiorców tego samego medium oraz poszukiwanie kogoś, kto będzie przewodnikiem w chaotycznym świecie, kto przefiltruje i uporządkuje nadmiar bodźców płynących z elektronicznego gwaru. Zawsze też będzie istniało napięcie pomiędzy tymi, którzy chcą i umieją wykorzystać interaktywność nowych technologii medialnych, a tymi, którzy tej potrzeby nie odczuwają. Moja pierwsza teza brzmi: nie dajmy się zwieść, że Internet szybko zajmie miejsce tradycyjnych mediów. I nie oddawajmy w związku z tym łatwo pola do aktywności społecznej na terenie radia i telewizji. Wiedza Polaków o środkach masowego przekazu w dobie mediokracji jest na poziomie zdecydowanie zbyt niskim. Na tyle niskim, że nie potrafili do tej pory właściwie

b  n  d James Good, http://www.flickr.com/photos/jamesgood/363013819/

Radio i telewizja –


53 wykorzystać swego dobra wspólnego, jakim są możliwości tworzenia programów i przesyłania ich na falach radiowych. Udział aktywnych odbiorców w kształtowaniu programu radiowego i telewizyjnego pozostaje znikomy. Ta bierność może być jednak przezwyciężona. Nowe technologie są w tym pomocne, jednak o wiele bardziej istotna będzie zmiana powszechnej świadomości. Bez tego trudno ocalić zarówno wartości antykomercyjne, w tym solidarność i miłosierdzie, jak i wolność słowa, a przede wszystkim suwerenność audiowizualną naszego społeczeństwa. Jeszcze nie jest na to za późno, ale wkrótce będzie. Moja druga teza brzmi: o kształcie więzi społecznych w następnych dekadach zadecyduje to, czy w ciągu kilku najbliższych lat – rewolucji technologicznej i burzliwych przemian społecznych – obywatele będą umieli opanować media, w szczególności te najsilniej oddziałujące, a więc telewizję i radio, i wykorzystać je do dobrych celów.

Krajobraz przed bitwą Zanim przedstawię rysujące się w tej sprawie możliwości, zastanówmy się, dlaczego media pozostają dotychczas w naszym kraju społeczną pustynią. Polacy mają obecnie dostęp do ponad 150 polskojęzycznych stacji telewizyjnych, z których połowa stanowi polskie wersje stacji należących do międzynarodowych koncernów, oraz do kilku-kilkunastu programów radiowych w swoim miejscu zamieszkania (ogólnopolski zasięg mają tylko Polskie Radio, RMF FM, Radio ZET i Radio Maryja). Jednak większość stacji telewizyjnych dostępnych jest tylko za pośrednictwem platform satelitarnych i operatorów kablowych, za dodatkową opłatą. W praktyce zatem można mówić o w miarę bezpłatnym dostępie do maksimum siedmiu kanałów telewizyjnych – trzech publicznych i czterech komercyjnych (Polsat, TVN, TV4 i TV Puls). W rezultacie sytuacja niewiele się zmienia od lat – najwięksi nadawcy publiczni i komercyjni mają łącznie ponad 70% widowni. Audytorium pięciu największych programów radiowych (trzech nadawców) to łącznie również ponad 60%. Bardzo istotny jest aspekt ekonomiczny. Sumaryczne roczne koszty utrzymania dobrej, ambitnej ogólnopolskiej stacji radiowej wynoszą ok. 100-150 mln zł. Rynek reklamy i sponsoring daje wszystkim stacjom radiowym do podziału nie więcej jak ok. 600 mln zł. Do tego można dodać ok. 200 mln dla radia publicznego z abonamentu RTV, czyli daniny publicznej, teoretycznie zbieranej od wszystkich gospodarstw domowych (kwota ta wskutek nieodpowiedzialności rządzących stale maleje). Należy też podkreślić, że stacje radiowe nie wykorzystują limitu czasu przysługującego im na reklamy, a pula pieniędzy reklamodawców i sponsorów dla radia systematycznie maleje. Widać z tego, że najbliższy czas przesądzi o przyszłości wielu nadawców. A co w mniejszej skali? Radio lokalne kosztuje, w zależności od rodzaju programu i jego zasięgu, od kilkuset tysięcy do ok. 10 mln zł rocznie (publiczne rozgłośnie regionalne). Na lokalnym rynku stutysięcznego miasta jest w stanie

utrzymać się z reklam, i to z trudem, tylko jeden nadawca radiowy. Telewizja jest oczywiście medium dużo kosztowniejszym. Utrzymanie ogólnopolskiej, pełnowartościowej stacji telewizyjnej, to koszt kilkuset milionów złotych rocznie. TVP wydaje na swe dwie ogólnokrajowe anteny po ok. 700 mln zł, do tego trzeba dodać blisko 400 mln na utrzymanie 16 ośrodków regionalnych; łączne koszty trzech anten wynoszą zatem 1,8 mld zł. Środki na telewizję publiczną pochodziły w ubiegłym roku w większości z reklam i sponsoringu (1,3 mld zł), abonament dał tylko 300 mln zł. Szacuje się, że Polsat i TVN mają roczne koszty sięgające podobnych pułapów, przy czym ich realne wpływy z reklamy wyniosły w ub. roku po ok. 1 mld zł. Różnica w możliwościach czerpania dochodów z tego źródła pomiędzy TVP i stacjami komercyjnymi bierze się z faktu, że większość wpływów reklamowych dotyczy bloków reklam w przerwach w emisji filmów. TVP ma ustawowo zabronione przerywanie emisji programów blokami reklamowymi. Nie jest zatem prawdą rozpowszechniany przez wielu mit, że koszty TVP są znacznie wyższe niż koszty stacji komercyjnych. Telewizja publiczna ma po prostu trzy główne kanały, w tym jeden wyjątkowo kosztowny – regionalny, natomiast stacje komercyjne po jednym kanale podstawowym. Zarabiają natomiast mniej więcej te same pieniądze, przy ograniczeniach ustawowych dla TVP. Wszystkie realne środki reklamodawców i sponsorów dla całego rynku telewizyjnego wynoszą więc w Polsce w granicach 3,4 mld zł. Płatnicy abonamentu RTV ciągle jeszcze dorzucają ok. 300 mln, zatem do podziału jest ok. 3,7 mld zł. Mniejsi nadawcy muszą się zadowolić resztkami, które spadną z pańskiego stołu. Ciągle walczy o przetrwanie TV Puls, której pozostaje utrzymać się z wpływów w granicach 150 mln zł rocznie. Dla innych (kilkadziesiąt koncesji zarejestrowanych w Polsce) jedynym źródłem utrzymania jest zapłata widzów za udostępnienie programu w gniazdku kablowym lub umieszczenie w odpowiednim pakiecie programów platformy satelitarnej. Trzeba zatem do tej puli dorzucić kwotę pochodzącą z 10 mln gospodarstw, które stać na zakupienie pakietów telewizyjnych, wpłacających średnio 600-800 zł rocznie na „kabel” lub „satelitę”, z czego do nadawców trafia prawdopodobnie około połowy – i mamy kolejne 3-4 mld, jednak do podziału między ok. 60 podmiotów.

Publiczne rezerwy Czy jesteśmy zatem w stanie, jako niemal czterdziestomilionowy naród, „wyżywić” więcej niż obecnie mamy stacji radiowych i telewizyjnych? Pod względem komercyjnym – wydaje się, że większość możliwości zostało wykorzystanych; zgodzimy się chyba co do tego, że nie chcielibyśmy dalszego „rozlewania się” niskiej wartości produkcji komercyjnych. Niewykorzystane są rezerwy państwowe i społeczne, czyli to, co poza komercją.


54 Doskonałym przykładem jest pożałowania godna sytuacja rozgłośni katolickich i klęska telewizji skierowanej do wierzących Polaków. Gdyby każdy w miarę praktykujący katolik, a jest ich w Polsce ok. 15-18 mln, przeznaczał miesięcznie 1 zł, wystarczyłoby na utrzymanie stosunkowo przyzwoitego i pozbawionego reklam radia zbudowanego na wartościach chrześcijańskich, ale posiadającego potęgę RMF. Tymczasem rozgłośnie diecezjalne w dużym stopniu uzależniły się od koncernów radiowych poprzez sieci skupione wokół EUROZET-u i ESKI, oddając pole całkowicie niewykorzystane do prowadzenia pożytecznej działalności dobroczynnej i kulturalnej (postawiono na pozyskiwanie dochodów z reklamy, co marnie idzie). Jedynym liderem medialnym, który dostrzegł możliwości w korzystaniu z ofiarności słuchaczy, pozostaje o. Tadeusz Rydzyk. Może on jednak liczyć na zaledwie kilka procent populacji. Gdyby każdy dorosły Polak (jest ich 30 mln) oczekujący dobrej, wartościowej telewizji, nawet z „okienkami” dla poszczególnych grup społecznych, losowanymi czy przydzielanymi w jakikolwiek sposób, choćby poprzez głosowanie SMS-owe czy internetowe, chciał zostać sponsorem na poziomie 5 zł miesięcznie, wówczas mogłaby istnieć taka całkowicie niekomercyjna stacja (60 zł razy 30 mln to więcej niż kosztuje rocznie TVN lub Polsat). Mieszkańcy każdego miasta wojewódzkiego są w stanie wyłożyć sumę potrzebną na funkcjonowanie lokalnej rozgłośni radiowej o charakterze wspólnotowym lub nawet lokalnej telewizji. W Krakowie, mieście 750-tysięcznym, wystarczyłaby „zrzutka” po 2 zł miesięcznie, by utrzymać tego rodzaju instytucję. Sympatycy dużych związków zawodowych czy poszczególnych partii politycznych też mogliby się zorganizować (przy czym samym partiom nie wolno być nadawcą radiowym ani telewizyjnym), nie mówiąc o grupach organizacji pozarządowych. Brakuje tylko organizatora, lidera, który byłby zdolny do podjęcia się takiego wyzwania. Jak jednak można oczekiwać samoorganizowania się społeczeństwa, skoro kompletnie niewykorzystane są możliwości państwowe, czyli odpowiednio egzekwowane prawo regulujące finanse i zawartość programową publicznego radia i telewizji? Od wielu lat brak woli zmian tego stanu rzeczy u większości partii politycznych. Ilość środków, jaką Polacy łożą na swoje media publiczne, świadczy o utracie przez nich, a przede wszystkim przez ich elity, podstawowego, narodowego instynktu samozachowawczego. Niemal wszystkie kraje europejskie uznają za stosowne przeznaczać na media publiczne średnio 1,7% PKB, a np. Niemcy niemal 3%. Polacy obecnie przeznaczają zaledwie 0,2%. W liczbach bezwzględnych ta różnica jest jeszcze bardziej szokująca. Porównajmy ponad 7 mld euro na państwowe radio i telewizję naszego zachodniego sąsiada i 100 mln euro w Polsce (tyle wyniesie wpływ z abonamentu wpłaconego w bieżącym roku). Tego nie da się wytłumaczyć różnicą w poziomie zamożności.

Jeśli napisałam wyżej, że w Polsce mamy w mediach społeczną pustynię, to na poparcie tej tezy znów muszę się posłużyć kilkoma liczbami. Bardzo pomocne są raporty dotyczące obecności w mediach wypowiedzi przedstawicieli związków zawodowych i organizacji pozarządowych. Badania tego zagadnienia prowadzi się tylko w odniesieniu do mediów publicznych. Wypowiedzi związkowców zajmują we wszystkich programach TVP i Polskiego Radia tylko około 2% czasu przeznaczonego na debatę o sprawach państwowych i problemach społecznych, podobnie traktowane są organizacje pozarządowe (przy czym większość czasu przypada na kilka najbardziej wypromowanych). Często oznacza to zaledwie kilkanaście sekund tygodniowo na ogólnopolskiej antenie… Jakoś dziwnie zapomnieliśmy też, że obowiązki społeczne mają wszystkie media, nie tylko publiczne – w przypadku nadawców prywatnych są one zapisane w warunkach koncesji. Także i tu mamy prawo domagać się równości szans i bezstronności! Spójrzmy na art. 1 Ustawy o radiofonii i telewizji – obowiązki w zakresie edukacji, kultury i sztuki zostały tam przypisane każdemu nadawcy. Wszyscy, nie tylko nadawcy publiczni, mają obowiązki np. w zakresie edukowania młodego widza. Jeśli ich nie wypełniają, to dlatego, że nie ma wystarczającej presji społecznej. Polską specyfiką jest także wyjątkowo słabo reprezentowany sektor nadawców społecznych. Poza Radiem Maryja, które zajmuje szczególną pozycję, z około dwuprocentowym udziałem w audytorium radiowym, mamy zaledwie kilkanaście podmiotów funkcjonujących na zasadzie non profit, o charakterze lokalnym. Na pograniczu znajdują się rozgłośnie finansowane przez samorząd (też jednostkowe przypadki), stacje telewizji kablowej z minimalnymi programami oraz kilkanaście stacji akademickich, które z trudem utrzymują się na rynku, nie mogąc liczyć na silne wsparcie ekonomiczne ze strony uczelni.

Niezorganizowani mają gorzej Polska jest białą plamą na mapie Europy jeśli idzie o organizowanie się odbiorców mediów. Nie ma u nas np. żadnego stowarzyszenia, które starałoby się o ochronę małoletnich przed demoralizacją czy komercją w mediach, dbałoby o udział społeczeństwa w kształtowaniu programu. Gdzie nam do takiej Norwegii czy Danii, w których do podobnych organizacji należy po kilkadziesiąt tysięcy osób (gdyby zachować odpowiednie proporcje, to w Polsce stowarzyszenie widzów powinno liczyć kilkaset tysięcy członków…). Rezultatem niskiej świadomości i słabej samoorganizacji odbiorców mediów jest brak obywatelskiego lobbingu w zakresie zmian prawa medialnego, a także brak społecznego nadzoru nad egzekwowaniem przepisów w dziedzinie mediów, a więc i skutecznej kontroli nad nadawcami. Wszystkie sprawy dotyczące mediów pozostawione zostały dziennikarzom, ekspertom, lobbystom i partiom politycznym. Rezultat jest taki, że kształt prawa medialnego


55 pozostawia wiele do życzenia. Od lat nie rozwiązano problemu bezpłatnego dostępu do najważniejszych stacji telewizyjnych w „kablu” i poprzez platformy satelitarne (tzw. zasada must carry), brak skutecznych rozwiązań w zakresie godziwego finansowania mediów publicznych, i w konsekwencji – ograniczania ich komercjalizacji. Nie istnieją też rozwiązania zapobiegające nadmiernej koncentracji własności i monopolizacji mediów, w czym odbiegamy od większości krajów demokratycznych, gdzie przynajmniej się te kwestie monitoruje. Brak też w Polsce właściwych ułatwień dla stacji o charakterze niekomercyjnym, co zamyka możliwości działania nadawcom non profit. Nie ma też właściwego zabezpieczenia finansowania polskiej produkcji telewizyjnej, w tym np. programów i filmów animowanych dla dzieci. Niski poziom świadomości i wiedzy o mediach (tzw. edukacji medialnej) w polskim społeczeństwie powoduje też, że pozostają one od lat środowiskiem zamkniętym. Wściekły atak elit na obecność środowisk kojarzonych z PiS w ostatnich czterech latach był spowodowany także i tym, że nagle w zamkniętym kręgu, w dużej mierze opanowanym przez klany towarzysko-rodzinne, pojawiła się niewielka grupa osób nowych, spoza dotychczasowego systemu.

Powstaje więc błędne koło: skoro obywatele mało wiedzą o środkach masowego przekazu i nie organizują się, poszerza się krąg ludzi wykluczonych z aktywnego udziału w sferze medialnej, a zatem pozbawionych wpływu na decyzje podejmowane w realnym świecie.

W cyfrze nadzieja Obecną sytuację przesilenia cywilizacyjnego można jednak traktować także jako szansę na osiągnięcie przez wspólnotę Polaków dobrych celów. Nowe możliwości techniczne, dostępne w najbliższych latach, to cyfryzacja sygnału telewizyjnego, rozwój cyfrowego radia oraz nowe formy przekazu audiowizualnego za pośrednictwem Internetu. Mimo wszystko osłabiają one pozycję dotychczasowych możnych świata mediów wobec zorganizowanych, aktywnych grup odbiorców. Rynek mediów staje się coraz bardziej rynkiem tych drugich. Walka o każdy tysiąc wiernych widzów podnosi ich „cenę”. W 2015 r. definitywnie zostanie wyłączony w całej Europie analogowy sygnał telewizyjny. W Polsce w rezultacie tego procesu, w miejsce dzisiejszych częstotliwości pozwalających na odbiór za pośrednictwem zwykłej anteny maksymalnie siedmiu kanałów telewizyjnych, pojawić

b  n brandon king, http://www.flickr.com/photos/bking/258331658/

Struktura rynku radiowego w roku 2009

Udziały w widowni telewizyjnej stacji naziemnych i satelitarno-kablowych w roku 2009

RMF. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26% Radio ZET . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 16% Polskie Radio Program I. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 12% Polskie Radio Program III. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   7% Regionalne rozgłośnie Polskiego Radia . . . . . . . . . . .   6% Radio Maryja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   2% Lokalne rozgłośnie komercyjne, w tym sieci ESKI, RMF MAXXX. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23% Inne polskie (m.in. lokalne społeczno-religijne) . . .   5% TOK FM . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   1% Polskie Radio Program II . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   1%

TVP 1. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   21% TVN . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   16% TVP 2. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   15% Polsat. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   15% TVP Info. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   4% TV4. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   2% Puls . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .   1% Satelitarne i kablowe łącznie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25%

Udział w rynku grup programów radiowych publicznych i koncesjonowanych nie zmienił się istotnie w ciągu ostatnich czterech lat. Źródło: Sprawozdanie KRRiT za Millward Brown SMG/KRC

W ostatnich czterech latach udział największych naziemnych stacji telewizyjnych spadł o ok. 10 punktów procentowych – widownię powiększyły stacje dostępne przez satelitę i w sieciach kablowych. Nadal jednak trzech największych nadawców ma łącznie ponad 70% widzów, w tym nadawca publiczny – ponad 40%. Źródło: KRRiT, Informacja o podstawowych problemach radiofonii i telewizji w 2009 roku


56 się może nawet blisko pięćdziesiąt stacji (pogrupowanych w sześć-siedem wiązek, zwanych multipleksami), wszystko bez potrzeby montażu anteny satelitarnej lub doprowadzania kabla. Wystarczy przystawka-dekoder (koszt zakupu – 300 zł) podłączona do telewizora lub sam telewizor, jeśli ma wbudowany system MPEG-4. Ta rewolucja nie jest jednak dotąd przez nasze władze odpowiednio przygotowana. Nadawanie cyfrowe odbywa się jak na razie w kilku miejscach kraju na zasadzie eksperymentu, a polscy obywatele nie zostali poinformowani o planowanym przebiegu trudnej operacji, którą można porównać do wymiany pieniędzy. Jaki będzie krajobraz telewizyjny po cyfryzacji? Nie jest tajemnicą, że ta zmiana budzi obawy dotychczasowych potentatów telewizyjnych. Może ona także zachwiać zarówno rynkiem platform satelitarnych, jak i operatorów kablowych. Dywidenda cyfrowa, czyli nowe częstotliwości, jakie pojawią się w miejscu zwolnionym przez obecną telewizję naziemną, jest też łakomym kąskiem dla tych, którzy chcieliby uzyskać dostęp do nowych częstotliwości elektronicznych, umożliwiających przesyłanie drogą radiową danych, np. w ramach nowych usług szerokopasmowego Internetu czy usług wideo na żądanie. W jaki sposób zapełnione zostaną multipleksy cyfrowe? Na razie wiadomo, że TVP będzie miała możliwość nadawania cyfrowo swych trzech głównych programów, być może dodatkowo TVP Kultura, TVP Historia i TVP Sport; prawdopodobnie też zapełni jeden kanał swymi popularnymi serialami. Polsat, TVN, TV Puls i TV4 dostaną bonus w postaci możliwości dodania po jednym nowym programie (będzie to prawdopodobnie zmieniona wersja Polsatu Sport, TVN7 i dwie nowe propozycje). Ciekawe, że TVN nie chce, by naziemnie nadawany był TVN24. Wychodzi na jaw, że stacja ta nie jest w stanie utrzymać się wyłącznie z reklam, lecz korzysta z opłat, jakie wnoszą korzystający z „kabla” i platform satelitarnych; nadawanie naziemne pozbawiłoby popularną stację informacyjną dużej części jej dochodów. Wymienione do tej pory kanały zapełnią trzy z sześciu multipleksów możliwych do uruchomienia w Polsce. Pozostaje około dwadzieścia pustych miejsc na nową ofertę telewizyjną. Ten krytyczny moment mogą wykorzystać polscy widzowie, dając wsparcie dotychczasowym dobrym programom lub idąc za wartościowymi nowymi propozycjami. Według uzgodnień międzynarodowych, Polska uzyskała także ogromne możliwości rozwoju cyfrowego radia. Przypominam, że obecnie mamy siedem ogólnopolskich stacji radiowych, a w największych miastach – średnio dziesięć o zasięgu lokalnym. Po uruchomieniu radia cyfrowego, bez konieczności wyłączania radia analogowego, pojawi się techniczna możliwość słuchania w całym kraju dodatkowo nawet dziewięćdziesięciu stacji radiowych. Wymaga to oczywiście posiadania przez odbiorcę cyfrowego odbiornika, ale już dziś w Europie Zachodniej ceny tych urządzeń są porównywalne z wydatkami na średniej klasy telefon komórkowy. Poza grupą entuzjastów, nie ma jednak dziś w Polsce siły zainteresowanej rozwojem radia cyfrowego.

Opór budzi ono wśród dotychczasowych nadawców radiowych, co zrozumiałe. Brakuje jednak również inwestowania w tym kierunku (nie tylko finansowego, ale i prawno-organizacyjnego) przez polskie elity polityczne i struktury państwa. A przecież ta forma komunikacji jest o wiele tańsza niż Internet i może go doskonale wspomagać i uzupełniać. Mogłoby to być idealne medium do rozwoju czegoś, dla czego swego czasu zabrakło w Polsce częstotliwości, tj. dla radia społecznościowego (znane w Europie community radio). Pozostaje ważna kwestia niewykorzystanych dotąd częstotliwości analogowych. Istnieje spory zasób wolnych częstotliwości radiowych (obecnie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji dysponuje ponad dwudziestoma jeszcze nie rozdysponowanymi, niemal w każdym mieście wojewódzkim po co najmniej jednej), a Urząd Komunikacji Elektronicznej ciągle wyszukuje nowe, dotąd niewykorzystane możliwości nadawania. Podstawową barierą nie jest bariera technologiczna. W krajach zachodnich po cyfryzacji uruchamia się na powrót lokalne analogowe stacje telewizyjne. W Polsce nadal słabo wykorzystany jest także potencjał telewizji kablowych. Moja spółdzielnia w Krakowie ma kilka tysięcy gniazdek i telewizję, która nadaje co najwyżej plansze z komunikatem o zebraniu spółdzielców. Z pewnością takich wolnych przestrzeni medialnych jest w kraju masa. Obywatele nie wciskają się dostatecznie do istniejących rozgłośni i telewizji komercyjnych. Niedostatecznie wykorzystane są przez nich rozgłośnie akademickie.

Myślenie według wartości (społecznych) Tu dotykamy sprawy najważniejszej, tj. przerostu technologii w myśleniu o mediach nad ich komponentem programowym, zawartością kulturalną i rolą społeczną. Dlaczego uznano, że w działalności naszego państwa priorytetem jest doprowadzenie pod strzechy szerokopasmowego Internetu, zapominając o prostszej i tańszej formie komunikacji, jaką jest radio? Wszędzie tam, gdzie jest miejsce na radio i telewizję lokalną, konkurujące o odbiorcę i dbające o utrzymanie się czy to z dobrowolnych składek, czy z reklam, czy z abonamentu, tam jest możliwość i konieczność organizowania się wspólnoty. Internet i telefonia komórkowa sprzyjają kontaktom indywidualnym i rozproszonym, nie stanowiąc o pogłębianiu więzi grupowych, wspólnotowych. W radiu i telewizji trzeba bowiem stworzyć program, audycję, jakieś dzieło. Powtarzam jednak, że nadawanie programów niszowych nie powinno być głównym celem przemiany cywilizacyjnej w zakresie społecznego komunikowania się. Przede wszystkim nadawcy najsilniejsi, nadawcy głównego nurtu, powinni czuć presję społeczną. Możemy wykorzystać różnego rodzaju oddolne naciski na zwiększenie liczby dobrych audycji i podnoszenie wartości tych, na których nam zależy. Tradycyjne stacje telewizyjne muszą się zmieniać, zwiększa się presja na programy z udziałem widzów, gromadzące przy sobie wierną widownię. Podejmijmy to wyzwanie. Nie bądźmy bierni. Można głosować pilotem i można


57 i mainstreamowe media starają się w mniej lub bardziej zawoalowany sposób wpływać na opinię, ale czasami śpiący olbrzym – większość obywateli – nagle zaczyna skłaniać się w nieoczekiwaną stronę, pod wpływem jakiegoś wydarzenia, narastających frustracji czy eksplozji pozytywnych uczuć, także przemian duchowych. W tym zakresie dla sprytnego i zdeterminowanego, dobrze zorganizowanego społeczeństwa, pojawia się niezwykła szansa. Nawet niewielka grupa skupiona wokół mądrego lidera jest w stanie dyskretnie wpłynąć na zmianę decyzji wspieranych przez olbrzymie pieniądze i silne grupy wpływu. Jeśli zatem Internet – to tylko jako środek do uzyskania prawdziwego wpływu na media głównego nurtu. Jeśli małe stacje radiowe i telewizyjne – to tylko jako droga organizowania się wokół ważnych idei, by potem przebić się z nimi do tych mediów, które gromadzą naraz miliony. Inaczej skazani będziemy na to, że o kulturze, duchowych potrzebach naszego społeczeństwa, decydować będą wyłącznie globalne firmy farmaceutyczne lub motoryzacyjne – sponsorzy programu. Minione dwadzieścia lat pod względem „obywatelskości” mediów elektronicznych zostało stracone. Najbliższe dwadzieścia może posłużyć mądrzejszemu ich wykorzystaniu. Barbara Bubula

b  n  a Slightlynorth, http://www.flickr.com/photos/slightlynorth/3652336987/

poprzez pocztę elektroniczną, wykorzystanie wszelkich form kontaktu z nadawcą, prowadzącym przecież własne badania wielkości widowni i reakcji na poszczególne programy, dawać wyraz swej aprobacie bądź niezadowoleniu. Jako argumentów dodatkowych użyję przykładu z tegorocznej kampanii prezydenckiej. Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczne postępowanie tabloidu „Fakt”, który wyczuł koniunkturę, opowiadając się po stronie wyborców Kaczyńskiego. Nie wynikało to z ideowych wyborów właściciela, a wyłącznie z pobudek komercyjnych. Innym przykładem świadczącym o tym, że nawet bez samoorganizacji Polacy są w stanie zmieniać sytuację w mediach jest znamienny, gwałtowny wzrost wpływów z abonamentu radiowo-telewizyjnego po katastrofie smoleńskiej. Nie tylko tendencja spadkowa została zahamowana, ale w poszczególnych miesiącach odnotować możemy około 10-procentowy wzrost w stosunku do roku ubiegłego. To oczywiście ciągle za mało, ale tego rodzaju nastrój dużych grup ludzi przekłada się na realne kwoty rzędu 200 mln zł, nie planowane na początku roku, które zasilą tak krytykowaną i skazywaną przez wielu na śmierć TVP. I to przy całkowitej bierności polityków w uszczelnianiu systemu abonamentowego. W dobie mediokracji istotne są przeobrażenia opinii publicznej, której zmienne preferencje są według wyznania premiera Tuska podstawowym wyznacznikiem polityki rządu. Oczywiście działa to w dwie strony. Rządzący


58

M jak media

b skippyjon, http://www.flickr.com/photos/alexnormand/2540354734/

Michał Sobczyk

Aby stać się godne swojej nazwy, media publiczne muszą zostać zbudowane na nowych fundamentach. Jeśli publiczne radio i telewizja mają odgrywać znaczącą rolę społeczną, a takie oczekiwania deklarują niemal trzy czwarte Polaków, konieczne jest spełnienie przez nie czterech warunków. Są to: uzyskanie stabilności finansowej, zmniejszenie zależności od polityków, zbliżenie się do odbiorców oraz rozszerzenie oferty.

Środki masowe przekazać W zdecydowanej większości krajów europejskich funkcjonuje mieszany system finansowania mediów publicznych. Oznacza to, że zarówno otrzymują one środki z danin (np. abonament, pieniądze budżetowe), jak i zarabiają na działalności komercyjnej, zwłaszcza na emisji reklam. O ile jednak niemal we wszystkich krajach „starej” Unii podstawą ich finansowania jest opłata abonamentowa, o tyle

w Polsce wpływy z jej tytułu stanowią stale malejącą część budżetu tych instytucji. Społeczne i polityczne przyzwolenie na unikanie płacenia abonamentu, a także rozszerzanie listy zwolnionych z tego obowiązku, sprawiły, że w zeszłym roku wpływy wyniosły 623 mln zł, gdy jeszcze w 2007 r. – aż 980 mln. W efekcie w 2009 r. koszty realizacji zadań TVP jedynie w 17,4% pokryto ze środków abonamentowych. Obecnie już tylko 36% gospodarstw domowych i 4,8% firm posiada zarejestrowane odbiorniki RTV i terminowo uiszcza za nie opłatę, mimo że jej wysokość należy do najniższych w Europie, także w stosunku do PKB na mieszkańca. W efekcie, w ubiegłym roku telewizja publiczna zanotowała stratę netto w wysokości 205 mln zł; w tym roku TVP Polonia, TVP Kultura oraz TVP Historia prawdopodobnie nie otrzymają żadnych środków abonamentowych. Sytuacja taka powoduje zatracanie przez media publiczne cech, które mają odróżniać je od komercyjnych odpowiedników. Spadek wpływów z abonamentu oznacza brak pieniędzy na realizację programów ambitnych lub


59 adresowanych do specyficznych grup odbiorców, ale i kurczenie się przestrzeni dla nich – dobry czas antenowy w coraz większym stopniu wypełniają treści atrakcyjne dla reklamodawców. Sytuację pogarsza status prawny nadawców publicznych, którzy są spółkami prawa handlowego, co nakłada na nich obowiązek maksymalizacji zysków, którego niewypełnianie może zostać na mocy Kodeksu karnego potraktowane jako działanie na szkodę przedsiębiorstwa. Ponieważ niewywiązywanie się z ustawowego obowiązku realizacji misji – dotąd precyzyjnie nie zdefiniowanej – nie grozi istotnymi konsekwencjami, występuje naturalna tendencja do marginalizacji audycji edukacyjnych czy kulturalnych, mających niewielką rentowność lub wręcz deficytowych. Niezbędne wydaje się wprowadzenie nowych regulacji prawnych – takich, które przy utrzymaniu mieszanego źródła finansowania, doprowadziłyby jednocześnie do sytuacji, że większość środków pochodzi ze źródeł niekomercyjnych – konkluduje raport pt. „Sytuacja polskich mediów audiowizualnych w latach 1989-2008”, przygotowany pod kierunkiem prof. Wiesława Godzica na zlecenie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, jako jeden z Raportów o Stanie Kultury. W opracowaniu znalazła się m.in. rekomendacja, by media publiczne nie działały w formie spółek Skarbu Państwa (czyli firm komercyjnych), lecz np. instytucji użyteczności publicznej, narodowych instytucji kultury czy fundacji. Umożliwiłoby to rozliczanie z jakości programu, która powinna być głównym kryterium oceny ich funkcjonowania. Usprawnieniu systemu poboru abonamentu jest jednym z mechanizmów, który może zapewnić mediom publicznym przetrwanie, a jednocześnie uniemożliwi dalsze usprawiedliwianie banalizacji oferty programowej koniecznością walki o reklamodawców, a wręcz pozwoli na odgórne ograniczenie ilości reklam (m.in. w Wielkiej Brytanii, Szwecji, ale i Czechach publiczna telewizja nie emituje ich w ogóle). Możliwości jest tutaj sporo, a inspiracji mogą dostarczać przykłady krajów, gdzie abonament płaci zdecydowana większość osób i podmiotów zobowiązanych do tego na mocy prawa (częste są bowiem zwolnienia, np. dla bezrobotnych czy emerytów). Warto zwłaszcza przemyśleć zmianę samego sposobu opłacania abonamentu, na bardziej sprzyjający obywatelskiej dyscyplinie, ponieważ koszty egzekucji zaległych zależności są wysokie, np. w Wielkiej Brytanii zbliżone do wielkości środków uzyskiwanych tą drogą. Na przykład nad Sekwaną podatek radiowo-telewizyjny pobierany jest razem z podatkiem katastralnym, natomiast w Anglii, Portugalii czy na Słowacji daninę na publiczne media płaci się wraz z rachunkami za prąd. W dyskusji nad formą opłaty trzeba pamiętać, że wraz z rozwojem nowoczesnych technologii traci sens przypisanie jej do posiadania radioodbiornika czy telewizora – Irlandczycy, Niemcy, Szwedzi czy Szwajcarzy płacą abonament także za posiadanie telefonu komórkowego lub komputera z możliwością odbioru sygnału telewizyjnego. Coraz

częściej stosowana jest zasada „odwróconego domniemania”: to abonent, chcąc nie płacić, musi przesłać oświadczenie, że nie ma możliwości odbioru programów. Tak jest np. w Czechach, gdzie za płatnika abonamentu uważa się każdego odbiorcę energii elektrycznej, których bazą dysponują nadawcy publiczni; ok. 90% tamtejszych gospodarstw domowych posiadających odbiorniki telewizyjne uiszcza opłaty. Przy czym rozsądnie brzmi postulat, że skoro z istnienia mediów publicznych pożytek odnosi całe społeczeństwo, wszyscy jego członkowie powinni się na nie składać, podobnie jak osoby zdrowe łożą na publiczne lecznictwo. Powszechna danina od gospodarstw domowych i firm, niezależna od liczby oraz rodzaju odbiorników i pobierana przy okazji rocznego zeznania podatkowego, mogłaby być niższa niż dzisiejszy abonament. Taki system, podobny do holenderskiego czy francuskiego, zarekomendowała Konferencja Rad Programowych PR i TVP. Również środowiska twórcze i pozarządowe, zorganizowane w Komitecie Obywatelskim Mediów Publicznych, postulują powszechną opłatę audiowizualną. Miałaby ona wynosić 8-10 zł i zasilać Fundusz Mediów Publicznych. Należy przy okazji dodać, że w odniesieniu do PKB Czesi przeznaczają trzykrotnie, a Słowacy dwukrotnie więcej niż my środków społecznych na funkcjonowanie mediów publicznych. Alternatywnym lub równoległym rozwiązaniem może być finansowanie misji z podatku od reklam, przy czym ciekawa jest propozycja obciążenia nim także nadawców publicznych, by zniechęcić ich do komercjalizacji oferty. Dodatkowy podatek od reklam w rozgłośniach i telewizjach komercyjnych w zamian za „zejście z rynku” mediów publicznych (podobna reforma realizowana jest właśnie we Francji) poparły zarówno ich rady programowe, jak i TVN. Przy czym za utrzymaniem jakiejś formy abonamentu przemawia to, że będąc przeznaczany bezpośrednio na usługi mediów, daje szansę na stworzenie bezpośredniego związku między obywatelem a publicznymi nadawcami.

Licencja na zarabianie W zawetowanym przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego projekcie PO i SLD Ustawy o zadaniach publicznych w dziedzinie usług medialnych, za który odpowiedzialna była poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska, zapisano finansowanie misji poprzez wprowadzenie instytucji tzw. licencji programowych. Określałyby one wykaz zadań powierzanych dostawcy usług medialnych w ramach poszczególnych programów oraz innych usług medialnych, z jednoczesnym przyznaniem przez Krajową Radę [Radiofonii i Telewizji] środków z Funduszu [Zadań Publicznych] na realizację tych zadań. Licencje, zawierające zobowiązania programowe mediów publicznych na kilka lat, miałyby zapobiegać ich nadmiernej komercjalizacji. Odezwały się jednak głosy, że rozwiązanie to umożliwi cenzurę prewencyjną, stosowaną pod pozorem kontroli realizacji powinności. KRRiT miałaby pośrednio decydować nie tylko o tym co, ale i o jakiej porze licencjobiorca może


60 nadawać. – Taki sposób finansowania otwierał drogę do ręcznego sterowania programem poszczególnych stacji. Co więcej, autorzy ustawy chcieli, by część pieniędzy za pośrednictwem licencji przekazywana była nadawcom komercyjnym. W obliczu tak małej ilości środków na media publiczne pomysł ten jest co najmniej egzotyczny – i niepraktykowany w Europie – mówi dr Piotr Bielawski, ekonomista i dziennikarz, członek Rady Programowej TVP Wrocław. Krytykuje on również pomysł KOMP finansowania przez Fundusz Mediów Publicznych także nadawców komercyjnych i firm producenckich – w dużej części zrzeszonych w Krajowej Izbie Producentów Audiowizualnych, kierowanej przez Macieja Strzembosza, pełnomocnika Komitetu. Pomysł PO powołania Funduszu Zadań Publicznych skrytykował też publicznie Marek Cajzner, dyrektor Polskiego Radia dla Zagranicy, wieloletni dziennikarz Sekcji Polskiej BBC. Nadawcy komercyjni nie będą występować o licencje na emisję programów, które nie będą odpowiadać profilom ich stacji i grupom docelowym. Z publicznego ciasta będą wydłubywać rodzynki. Programy, które mają walor publiczny i są komercyjnie atrakcyjne i tak w mediach komercyjnych powstaną. Dlaczego ma do nich dokładać podatnik? – pisze on. Przykład Nowej Zelandii, gdzie wprowadzono podobny system, potwierdza te obawy, z kolei w Wielkiej Brytanii udowodniono, że dobre efekty może przynosić rozwiązanie odwrotne. W kraju tym naziemne telewizje prywatne są uznawane za komercyjnych nadawców publicznych, co nakłada na nie wiele tych samych ustawowych obowiązków, jakie posiada BBC, w zamian za zwolnienie z opłaty za wykorzystywanie częstotliwości (jednak bez prawa do finansowania z abonamentu). Cajzner dosadnie skomentował też ideę licencji dla mediów publicznych: Traktowane są jak dziecko, które w ciągu dnia ma odrabiać zadane lekcje i dobrze się sprawować, i za to dostanie śniadanie i ewentualnie obiad, ale żeby zjeść kolację będzie musiało wieczorem zarabiać na ulicy. Krótko podsumował cały pomysł dr Karol Jakubowicz, medioznawca, ekspert wielu międzynarodowych gremiów: Myli się ten, kto by powiedział, że jest to ustawa o zadaniach publicznych w mediach. To jest dodatek do ustawy o zamówieniach publicznych. Państwo mówi: my w mediach publicznych kupimy parę godzin programu publicznego, a poza tym nic nas nie interesuje. Niezależnie od zmian w finansowaniu, należy myśleć o innych działaniach, które pozwolą ograniczyć postępującą komercjalizację państwowych anten. Warto zastanowić się nad możliwością publicznego rozliczania mediów publicznych z ich działalności programowej, do czego niezbędne jest precyzyjne określenie wytycznych dla tej działalności – przekonuje w swoim raporcie prof. Godzic.

Media pod specjalnym nadzorem Niezbędnym warunkiem stworzenia mediów publicznych – w miejsce należących do państwa przedsiębiorstw

radiowych i telewizyjnych – jest ich odpolitycznienie. Stało się bowiem normą, że po każdych wyborach zwycięskie ugrupowanie za wszelką cenę dąży do tego, by kluczowe stanowiska przypadły jego funkcjonariuszom lub ideologicznym sojusznikom, a zmiany w składzie Krajowej Rady odbywają się w najkrótszym terminie przewidzianym przez ustawę. W efekcie, zamiast patrzeć na ręce rządzącym oraz ich konkurentom, media te stają się ekspozyturami władzy lub bastionem opozycji, o coraz mniejszym autorytecie społecznym. Obecnie w skład KRRiT wchodzi pięciu członków: po dwóch z nominacji Sejmu i Prezydenta i jeden powoływany przez Senat. Podobnie jak osoby trafiające do zarządów mediów publicznych (zwłaszcza ośrodków regionalnych), nie zawsze mają oni wystarczające kwalifikacje. Dlatego istniejący system zagraża nie tylko bezstronności, ale i jakości programowej publicznych stacji. Stąd konieczność zmiany procedur – wprowadzenia konkursów o jasno określonych kryteriach, z kandydatami rekomendowanymi przez stowarzyszenia twórcze, współpracujące z rozgłośniami radiowymi i stacjami telewizyjnymi. – W maju 2009 r., kiedy trwał bój o to, żeby nie dopuścić do wejścia w życie projektu pilotowanego przez posłankę Katarasińską, Konferencja Rad Programowych PR i TVP sformułowała dezyderaty do ustawy medialnej. Chyba największe niezadowolenie obozu rządzącego wzbudził zapis, że w skład KRRiT, rad nadzorczych i zarządów publicznego radia i telewizji powinni wchodzić ludzie, którzy legitymują się przynajmniej 5-letnim doświadczeniem w pracy w mediach – mówi dr Bielawski, współautor opracowania. Podpisana przez Bronisława Komorowskiego 13 sierpnia br. nowelizacja ustawy medialnej zakłada co prawda, że rady nadzorcze TVP i Polskiego Radia będą wybierane przez KRRiT po przeprowadzeniu jawnego konkursu. Jednak w tym samym czasie ich członkowie przestali być nieodwoływalni w trakcie kadencji. Prawo ich dymisjonowania uzyskał organ powołujący, czyli Krajowa Rada (która będzie także mogła „z ważnych powodów” odwoływać zarządy, na wniosek rady nadzorczej bądź ministra skarbu) lub właściwy minister. Warto przy okazji przypomnieć, że przed 2005 r. skład Rady wymieniany był stopniowo (trzech członków co dwa lata), co było dobrym rozwiązaniem – zapewniało „pamięć instytucjonalną” i zwiększało różnorodność tego upolitycznionego gremium. PO forsuje rozwiązania pogłębiające upolitycznienie mediów, choć na sztandarach ma walkę z tym zjawiskiem. Projekt Katarasińskiej przewidywał zniesienie abonamentu i finansowanie mediów publicznych bezpośrednio z budżetu, bez gwarancji jego wysokości. – Chciano więc zlikwidować jedyny element, który uniezależniał je od władzy państwowej. Pieniędzy z abonamentu nie można bowiem przeznaczyć na inny cel niż funkcjonowanie publicznego radia i telewizji, natomiast coroczne uchwalanie ich budżetu przez ekipę rządzącą umożliwiłoby politykom premiowanie ich za posłuszeństwo i karanie za


61 jego brak – mówi Bielawski. Na konieczność zapewnienia przepływu środków bez decyzji politycznych powołuje się także prof. Tadeusz Kowalski, specjalista w dziedzinie ekonomiki mediów, zwolennik funduszu misyjnego z VAT-u od reklam. Istotna jest również kwestia statusu dziennikarza w mediach publicznych. Status ten powinien gwarantować merytoryczną ocenę pracy i związane z nią awanse aż do momentu, gdy dziennikarz ma rzeczywiste poczucie swojej niezależności i trwałości zatrudnienia. Oczywiście to jest złożony mechanizm, ale tak te kwestie są rozwiązywane w mediach publicznych na Zachodzie. Dzięki temu dziennikarze są o wiele bardziej niezależni i mogą pełnić funkcję kontrolną bez względu na personalne zmiany w zarządach – mówił w 2009 r. podczas debaty nad pożądanym ładem medialnym Jan Dworak, w latach 2004-2006 prezes zarządu TVP S.A., a obecnie szef KRRiT. Wreszcie, warto w dziele profesjonalizacji telewizji lepiej wykorzystać instytucję rad programowych, których kompetencje są obecnie niewielkie i niejasne, a skład – w dużej mierze przypadkowy. Środowisko ich członków proponuje, żeby kandydaci do nich również byli rekomendowani przez stowarzyszenia twórcze i musieli legitymować się przynajmniej pięcioletnim dorobkiem dziennikarskim lub pracy w instytucjach kultury. Rady miałyby opiniować kandydatury na członków zarządów mediów publicznych (negatywna opinia 3⁄4 danej rady powinna wykluczać możliwość powołania kandydata) oraz udzielać zarządom „absolutorium programowego” – jego brak wymagałby wyciągnięcia konsekwencji personalnych przez radę nadzorczą.

Ekran bliższy obywatelom Dotychczas omawiane rozwiązania, dając szansę na ograniczenie skali wielu patologii, nie odpowiadają na pytanie, do czego tak właściwie media publiczne są społeczeństwu potrzebne. Jedną z dominujących w Europie tendencji cywilizacyjnych jest rosnące zrozumienie tego, że mechanizmy demokratyczne oraz zachowanie całości dziedzictwa kulturowego muszą mieć silne oparcie w żywotnych i samoświadomych wspólnotach regionalnych i lokalnych. Kraje postkomunistyczne stają tutaj przed szczególnymi wyzwaniami. – Po PRL-u odziedziczyliśmy przynajmniej atrapy instytucji demokratycznych na poziomie centralnym, natomiast mechanizmy demokracji lokalnej i regionalnej zostały przez niego doszczętnie zniszczone i teraz odradzają się w wielkich bólach. Aby zaczęły być one istotnym fundamentem państwa, potrzebna jest debata publiczna, którą mogą i powinny umożliwić regionalne media publiczne – przekonuje Piotr Bielawski. I dodaje, że mają one nie tylko uczestniczyć w dyskusji obok innych mediów, lecz powinny wyznaczać jej standardy. Wymienia liczne powinności, które jego zdaniem ciążą na ośrodkach państwowego radia oraz telewizji i powinny być im ściśle przypisane i egzekwowane. Są wśród nich:

→→ edukacja obywatelska – w tym działania na rzecz świadomego uczestnictwa w wyborach, np. prezentowanie polityków wybranych w regionie, także tych działających na arenie ogólnopolskiej, oraz osób aspirujących do takich funkcji; →→ prezentowanie ludzi mających niekwestionowane osiągnięcia w swojej dziedzinie, z których część uzyskałaby status autorytetu regionalnego, gminnego czy osiedlowego; →→ działania na rzecz wzmocnienia tożsamości regionalnej oraz rozwoju nauki i kultury w regionie; →→ animowanie i uczestniczenie w przedsięwzięciach istotnych dla społeczności. Realizacja tych zadań wymaga wypracowania nowej, kompleksowej i opartej na solidnych podstawach koncepcji funkcjonowania regionalnych ośrodków mediów publicznych, ich współpracy ze sobą oraz z centralą. Obecnie oddziały wojewódzkie TVP, w przeciwieństwie do rozgłośni regionalnych Polskiego Radia, nie są odrębnymi podmiotami, z własnymi radami nadzorczymi itp. Przygotowywane przez nie programy regionalne wypełniają aktualnie jedynie część pasma TVP Info (w 2008 r. mniej niż 1⁄5 oferty), choć jeszcze w latach 90. dysponowały tzw. pełnymi antenami; mimo tego, znajdują się w stanie finansowej zapaści. Tymczasem projekt PO-SLD zakładał ich całkowitą komercjalizację oraz obowiązek emisji pełnego programu, nie gwarantując odpowiedniego finansowania. Efektem byłoby pogłębienie uzależnienia od biznesu i samorządów – lub upadek i przejście w prywatne ręce. – Mieliśmy świadomość, że nie wszystkie ośrodki wytrzymają i dojdzie do ich bardzo poważnej weryfikacji na skutek przyjętych rozwiązań ekonomicznych i warunków rynkowych – przyznał minister kultury Bogdan Zdrojewski o propozycjach swojej formacji. Mówiąc o skracaniu dystansu między mediami a społeczeństwem warto wspomnieć, że zgłoszony przez KOMP projekt ustawy o mediach publicznych, wniesiony przez klub PiS do prac w Sejmie, wprowadza odrębną kategorię mediów obywatelskich, również wspomaganych z publicznych środków. – Takie media, niezależne od partii czy kościołów, byłyby instytucjami, które działają na rzecz ściśle określonej grupy ludzi, nie w celach komercyjnych. Mogłyby one być niesłychanie ważnym, oddolnym i lokalnym uzupełnieniem mediów publicznych – mówi Piotr Frączak, prezes Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych, zaangażowany w prace Komitetu. Dodaje, że jednym z kluczowych celów, jakie przyświecają propozycjom ustawodawczym tego gremium, jest zapewnienie społecznej kontroli, ale i większego bezpośredniego udziału obywateli w realizacji misji. – Mam tu na myśli zwłaszcza umożliwienie organizacjom pozarządowym czy związkom zawodowym wypowiadania się na tematy ważne dla kraju. Nastawienie na aktywność obywatelską powinno być wyraźnie określone jako część misji, łącznie z zapisami o minimalnym czasie antenowym, który ma być na te kwestie


62 poświęcony – wyjaśnia. Kolejnym potencjalnie pożytecznym rozwiązaniem byłoby stworzenie rad widzów, który to mechanizm konsultacyjny rozwija BBC. Wreszcie, nowoczesne media publiczne powinny zaoferować swoim odbiorcom przestrzeń interakcji, a nawet możliwość współtworzenia nadawanych treści. Rozwój mediów cyfrowych, dostarczających użytkownikom narzędzi do tworzenia, przetwarzania i przekazywania obiektów medialnych stanowi […] szansę na ożywienie kanonu kultury narodowej – przekonują autorzy „Sytuacji polskich mediów…”. Państwowe środki masowego przekazu mogą być narzędziem promocji i wspierania – nie tylko i niekoniecznie finansowego – niezależnej, „oddolnej” twórczości kulturalnej.

Byle jakość! Ostatecznym celem wszystkich tych zmian jest zapewnienie wartościowej, różnorodnej i ogólnodostępnej oferty programowej. Aby tak się stało, konieczne będzie podjęcie szeregu kroków. Po pierwsze, nieodzowny jest powrót do systemu redakcyjnego i radykalne ograniczenie korzystania z produkcji zewnętrznych, niesłusznie uchodzących za tańsze. – Tylko w takim systemie dziennikarze mediów publicznych mogą się uczyć i wymuszać rywalizację na polu zawodowym na odpowiednim poziomie, wyznaczać standardy wykonywania profesji. Nie da się dziennikarstwa nauczyć na studiach, trzeba terminować u starszego kolegi, jak u mistrza w rzemiośle – przekonuje dr Bielawski. Po drugie, produkcja programowa powinna być tworzona od razu z założeniem, że po ewentualnych zmianach ma być przydatna do pokazywania na czterech antenach: radiowej, telewizyjnej, internetowej i w telefonii komórkowej, jak podkreślał podczas wizyty w Polsce szef Europejskiej Unii Nadawców (EBU), Fritz Pleitgen. Tutaj dużo jest jeszcze do zrobienia, począwszy od kwestii elementarnych, jak nadal słaba dostępność TVP Kultura czy wymóg korzystania z oprogramowania firmy Microsoft przy oglądaniu materiałów wideo na stronie internetowej publicznej telewizji. Jaskółką nowoczesnego myślenia jest nowa koncepcja radiowej Czwórki, od niedawna nadawanej jednocześnie dla radiosłuchaczy i telewidzów, mającej ambicję stać się kanałem publicystyczno-rozrywkowym łączącym najlepsze cechy obu mediów i zapewniającym odbiorcom szerokie możliwości komunikacji w czasie rzeczywistym. Po trzecie, konieczny jest rozwój oferty programowej, m.in. kanałów tematycznych (co ułatwi cyfryzacja nadawania), ale także poszerzenie możliwości samodzielnego, bezpłatnego korzystania z przepastnych archiwów publicznych nadawców. – Chcemy, by odbiorcy mediów, którzy wnoszą opłatę audiowizualną, a ma ona zastąpić obecny abonament, mieli dostęp online do wszystkich produkcji powstałych kiedykolwiek za publiczne pieniądze. Za digitalizację zasobów telewizyjno-radiowych odpowiadałby Portal Mediów Publicznych. Komercyjne wykorzystanie

archiwów przez nadawców podlegałoby opłatom – zapowiedział Maciej Strzembosz. Na razie, w oparciu o swoje archiwa i infrastrukturę, Polskie Radio uruchamia 80 (!) internetowych stacji, m.in. kanały ze słuchowiskami, książkami czytanymi przez lektora, programami skierowanymi do najmłodszych, pasma reportażowe i publicystyczne oraz poświęcone muzyce poważnej.

Nie od razu BBC zbudowano Powszechny i darmowy dostęp do mediów publicznych dobrej jakości przy pomocy dowolnych środków technicznych, nabiera dodatkowego znaczenia w obliczu tendencji obserwowanej w całej Europie. Rosnąca konkurencja powoduje „wypychanie” wartościowych produkcji do kanałów wyspecjalizowanych, często płatnych, natomiast na rynku telewizji ogólnodostępnych pozostaje zacięta walka o masowego odbiorcę, powodująca obniżenie poziomu oferty programowej. Może to ostatecznie doprowadzić do sytuacji, kiedy ogólnodostępne stacje komercyjne będą „telewizją dla ubogich”. Wzmocnienie mediów publicznych da szansę nie tylko zatrzymać, ale i odwrócić ten trend. – Istnieją badania międzynarodowe, z których wynika, że silny nadawca publiczny jest w stanie wpłynąć na podniesienie poziomu radiowej i telewizyjnej oferty programowej, po pierwsze siłą swojego przykładu, a po drugie – swojej pozycji rynkowej. Nadawca publiczny może pokazać nadawcom komercyjnym, że gatunki i treści, których oni by się wstydzili czy baliby się zaryzykować, mogą odnieść sukces rynkowy. Dzięki temu nadawcy komercyjni decydują się na gatunki, którymi normalnie by się nie zainteresowali – przekonywał podczas zeszłorocznej dyskusji na temat mediów Karol Jakubowicz. Należy przy tym pamiętać, że nawet w sprawnie funkcjonujących państwach, jak Niemcy, budowa silnych mediów publicznych trwała latami, a ich dostosowywanie do wymogów współczesności jest procesem nieustającym. Ponieważ nie tylko kształtują one społeczeństwo, ale i są jego wytworem, ich sanacja zależeć będzie także od szerszych procesów, związanych np. z kształtowaniem się etosu dziennikarskiego i służby publicznej, kulturą polityczną czy jakością dyskursu publicznego. Dopóki kolejne ustawy będą uchwalane bez ogólnonarodowej debaty, a ich głównym celem będą zmiany układu sił politycznych w radiu i telewizji, zamiast mediów publicznych będziemy mieli nadal komercyjne media państwowe z niewielką ilością misji, coraz bardziej podobne do swoich prywatnych konkurentów. Skoro zaś różnica między nimi sprowadzi się tylko do formy własności, to może się okazać, że logicznym następnym krokiem będzie własność Skarbu Państwa sprywatyzować i usługi publiczne zamawiać u prywatnych nadawców na zasadzie kontraktów – pisze Marek Cajzner. Czy tego chcemy? Michał Sobczyk współpraca Maria Wierzbowska


Misja i (tele)wizja – z dr Katarzyną Giereło-Klimaszewską rozmawia Rafał Bakalarczyk

Jakie racje ogólnospołeczne przemawiają za utrzymaniem instytucji mediów publicznych? Zgodnie z logiką rynku, jeśli na jakieś treści kulturalne czy sposoby postrzegania rzeczywistości istnieje społeczne zapotrzebowanie, znajdzie się nadawca, który je zaspokoi… Katarzyna Giereło-Klimaszewska: Logika funkcjonowania mediów jest taka, by rozpoznawać i zaspokajać potrzeby odbiorców. Wyznacznikiem tych potrzeb jest popularność danej oferty – im wyższa oglądalność, tym większy zysk. Jest to podejście charakterystyczne dla mediów komercyjnych. Jednak nie powinno ono dominować w mediach publicznych. Te bowiem mają do spełnienia ważniejszą rolę niż media komercyjne, ponieważ odnosi się do nich pojęcie tzw. misji. Jest ona bardzo różnie rozumiana. Przez to pojęcie rozumiem dostarczanie informacji i edukowanie, oraz – na drugim miejscu – zapewnianie rozrywki na odpowiednim poziomie. Ważna też jest rola w promowaniu kultury wysokiej i artykułowanie zawartych w niej wartości. Media komercyjne niekoniecznie muszą chcieć się tym zajmować, tak jak nie zawsze musi im się opłacać upowszechnianie treści edukacyjnych. Nie powinien taki stan rzeczy oburzać, bo media komercyjne mają przede wszystkim za zadanie przynosić zysk i nie zawsze mogą lub chcą zajmować się propagowaniem wyżej wymienionych treści. Jednak aby zachować równowagę na rynku medialnym, media komercyjne i publiczne powinny istnieć na zasadzie uzupełniania się w ofercie, a nie konkurencji. Media publiczne nie mogą podlegać logice rynkowej: nie powinny być skazane na udział w wyścigu o oglądalność, nie mogą w pierwszej kolejności mieć na uwadze zysku, lecz wartości, o których wcześniej mówiłam. Według niektórych – zwłaszcza polityków, o istnieniu mediów publicznych powinny decydować wartości merkantylne. Innymi słowy, finanse powinny decydować o ich funkcjonowaniu. Gdyby tak było, wówczas mogłyby one zniknąć. Jeśli spojrzymy na praktykę, a także przyjrzymy się dyskusjom toczącym się wokół mediów, daje się zauważyć dążenia w kierunku może nie likwidacji, ale marginalizacji mediów publicznych, przy jednoczesnym wzroście znaczenia mediów komercyjnych. Nie twierdzę, że media komercyjne to coś złego, one też

powinny istnieć – ale w ramach systemu dualnego, gdzie koegzystują nadawcy publiczni i prywatni. Jak wspominałam, media komercyjne nie mają obowiązku produkowania programów, które nie będą przynosiły zysku. Tę niszę powinny zapełniać media publiczne, bo na nich ciąży obowiązek zajmowania się krzewieniem wiedzy, kultury i rozrywki na wysokim poziomie. To nie znaczy, że w ogóle nie mają się zajmować produkcją programów popularnych czy „z niższej półki”, ale nie może to być produkcja dominująca, tak jak to dzieje się w tej chwili. Niestety, na razie misja w mediach publicznych jest pojęciem martwym. W debacie na temat mediów publicznych najczęściej słyszy się o sposobie ich finansowania. K. G.-K.: Dyskusję próbuje się sprowadzić wyłącznie do abonamentu czy innych kwestii merkantylnych. Gdyby przyjąć logikę niegdysiejszego prezesa TVP, Roberta Kwiatkowskiego, który stwierdził, że „ile abonamentu, tyle misji” – to przy ściągalności rzędu 20% sprawę mielibyśmy jasną: na misję niemal nie byłoby miejsca. Sprowadzenie debaty jedynie do likwidacji abonamentu jest fałszywe. Przede wszystkim dlatego, że musi istnieć jakaś danina publiczna, zwłaszcza w sytuacji, gdy media publiczne nie ścigają się z komercyjnymi o oglądalność. Czy to będzie danina w postaci abonamentu, czy quasipodatku, czy jeszcze inna, nie jest ważne – istotne jest to, że jakaś jej forma musi występować. Tymczasem nie ma żadnej dyskusji na temat tego, w jaki sposób w ogóle media publiczne mają funkcjonować, co mają tworzyć. Nie poruszyliśmy jeszcze jednej ważnej kwestii. Media publiczne dostają daninę w postaci abonamentu, ale są też ważnym graczem na rynku reklam. Nie rozwiązano tego problemu w Polsce i części krajów postkomunistycznych (np. na Węgrzech czy w Słowenii). Czy jest to sprawiedliwa sytuacja? Moim zdaniem – nie. Lepsze byłoby rozwiązanie sprawdzone w niektórych krajach, polegające na tym, że media publiczne ograniczyłyby ilość reklam, oddając swój udział w rynku mediom komercyjnym – w zamian za to nadawcy komercyjni dzieliliby się z nadawcami publicznymi zyskami z tego źródła.

63


64 Warto jednak zdawać sobie sprawę z ryzyka uzależnienia mediów publicznych od komercyjnych. Należałoby ustalić stałą daninę, która byłaby niezależna od zarządzających mediami komercyjnymi lub polityków, np. 20% zysku z reklam byłoby przekazywane mediom publicznym na konkretne programy. Żeby nie dochodziło do marnotrawstwa, należałoby dokładnie skonkretyzować, na co te pieniądze mają być przekazywane, w tym określić, czym są programy misyjne i co mają przedstawiać. Można byłoby wprowadzić takie rozwiązanie, ale dbając o to, aby pozostawić jak najmniejsze pole do prowadzenia nieczystych gier za kulisami. Transparentność jest tu podstawą, tymczasem w Polsce, nie tylko w zarządzaniu mediami, jest z nią duży problem. Teoretycznie „publiczne” oznacza „należące do społeczeństwa”. Jak w praktyce wygląda i jak duży powinien być wpływ zwykłych Polaków oraz instytucji społeczeństwa obywatelskiego na zarządzanie mediami publicznymi oraz na ich program? Jak można go zwiększyć, za pomocą jakich mechanizmów? K. G.-K.: Zacznijmy od tego, czy mamy w Polsce społeczeństwo obywatelskie. Moim zdaniem – nie. Mamy jednostki czy pojedyncze grupy, które wykazują postawy obywatelskie, ale to za mało, by mówić o szerszej kategorii. Media „publiczne” dziś de facto nie są publiczne, ze względu na stopień zawłaszczenia ich przez różne grupy interesu – czy to biznesowe, czy polityczne. Politycy niezależnie od opcji próbują je zaanektować, odbiorców traktując jako potencjalnych klientów, a nie obywateli. Szansa tkwi albo w rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, które na razie jest w powijakach, albo tworzenie mechanizmów, które dawałyby mu większą władzę. W Polsce mamy z tym problem, bo nie stwarza się warunków sprzyjających rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego; dotyczy to zwłaszcza działań polityków. Poza tym, jesteśmy społeczeństwem na dorobku, dlatego tworzenie wartości ponadmaterialnych, służących innym, jest dla niektórych niestety trudne lub niepotrzebne. Często mówi się o tym, że media należy odpolitycznić; mówią o tym także sami politycy. Gdy słyszę ten postulat padający z ich ust, przypomina mi się bajka o wilku, który przestrzega przed lisem porywającym owce, podczas gdy sam na nie czyha. Tak naprawdę to sami obywatele powinni wymuszać na politykach odpolitycznienie mediów. Za próbę takich działań można uznać Komitet Obywatelski Mediów Publicznych, w skład którego wchodzą m.in. Agnieszka Holland i Maciej Strzembosz. Stworzyli niezależny projekt ustawy medialnej, idący w dobrym kierunku, choć niestety zawierający również szereg zapisów, które przeczą wspomnianej idei, pozwalając, by politycy nadal grali główne role w kierowaniu mediami. Przy czym, moim zdaniem, mediów publicznych nie da się do końca odpolitycznić. Politycy się tej władzy nie

zrzekną, mimo że ilekroć sięgają po media, nie wychodzą na tym najlepiej. Proszę zauważyć, że każda ekipa, która miała władzę w mediach, następnie przegrywała wybory. Choć ten scenariusz cały czas się powtarza, oni nie są gotowi na oddanie choćby części władzy. Dlatego dopóki politycy będą deklarowali, że odpolityczniają media, dopóty ja im nie uwierzę – ta potrzeba musi wyjść od społeczeństwa. Mediami publicznymi muszą zacząć zarządzać ludzie apolityczni, którzy się na tym znają; najlepiej, żeby mieli doświadczenia dziennikarskie i w dziedzinie zarządzania. Dwa lata temu oglądalność telewizji publicznej wynosiła około 20%, obecnie – 18%, więc tendencja spadkowa jest wyraźna. Ludzie starsi – najwierniejsza publiczność telewizji, przerzucają się na media komercyjne, gdzie mają większy wybór, a młodsi do Internetu, gdzie nie czują się indoktrynowani. Pamiętajmy jednocześnie, że oglądalność nie może stać się głównym wskaźnikiem w zarządzaniu mediami publicznymi. Podstawowym prawem widza jest dostęp do informacji, nie tylko tych „powszechnych”, najważniejszych, ale także informacji o niszach, rozmaitych społecznych mniejszościach. Jakim tematom oraz grupom odbiorców media publiczne powinny poświęcać szczególną uwagę? K. G.-K.: Generalnie chodzi o różne mniej lub bardziej niszowe środowiska i tematy, na które często nie ma miejsca w innych mediach. Dla mediów komercyjnych – a obecnie niestety i publicznych – jeśli nie dzieje się w ich obrębie nic spektakularnego czy sensacyjnego, nie są interesujące. W polskich realiach zdarza się, że media komercyjne lepiej radzą sobie z tą misją, niż publiczne. Na przykład TVN24 emituje czasem filmy dokumentalne w dobrym czasie antenowym, a czy w TVP można obejrzeć dokument o rozsądnej porze? Nikt też nie pyta o rolę mediów regionalnych czy lokalnych. Teoretycznie powinny one kreować tożsamość społeczności, w których działają, podawać informacje interesujące dla ludzi, którzy mieszkają w danym miejscu. Tymczasem informacje podawane są w nich przeważnie z punktu widzenia Warszawy. Dam przykład: we Wrocławiu przy okazji niedawnej powodzi mieliśmy kuriozalną sytuację – w pierwszym okresie podstawowym źródłem wiedzy o kataklizmie okazał się nie sztab kryzysowy ani strona internetowa miasta, lecz prywatny blog. Właściciel bloga prosił, by internauci podawali informacje o rozwoju sytuacji. I okazało się, że natychmiast odpowiedzieli – przez 5 dni na blogu wiadomości podawane były niemal non stop. A co na to media publiczne? TVP podawała informacje z Kozanowa, gdzie sytuacja wcale nie była najgorsza, bo ludzie byli zorganizowani, mieli worki z piaskiem itp., tymczasem pod Wrocławiem było gorzej, gdyż mieszkańcy zostali sami, bez pomocy. Przykre, że media publiczne tu nie zadziałały, lecz sytuacja ta dowiodła też, że istnieje pole aktywności dla


65 mediów obywatelskich. Powracając jednak do dyskusji nad rolą mediów publicznych, trzeba zadać pytanie: skoro obecnie media lokalne się nie sprawdzają, to należy rozważać, co zrobić, by mogły się rozwijać i w jakim kierunku powinno się to odbywać. W mediach publicznych powinny również istnieć programy reprezentujące nisze, których występowanie jest z reguły zależne od lokalnego kontekstu, np. na Dolnym Śląsku jest dużo Łemków i Romów, w Warszawie będą to raczej Koreańczycy. Czy są o nich jakieś programy informujące na bieżąco, co się u nich dzieje? Nie. Nie ma też obecnie w mediach publicznych satysfakcjonującej oferty np. dla starszych odbiorców. Skąd się bierze tak duża popularność Radia Maryja? Nie wszyscy słuchacze są wierni tej stacji z powodu utożsamiania się z prezentowanymi na jej antenie treściami ideologicznymi. Część słucha dlatego, że trafia ona w kulturowe i społeczne potrzeby tego pokolenia. Media publiczne nie zaspokajają tych potrzeb. Oglądalność jest ważna, ale nie może być decydującym kryterium. Przykładowo, jaka może być oglądalność reportaży o Romach? Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że dość mała, jednak czy to znaczy, że takich programów nie należy produkować? Nie, bo ci ludzie muszą mieć reprezentację, która umożliwia ich integrację i zrozumienie ze strony społeczeństwa. Jeśli chcemy mieć społeczeństwo obywatelskie, różne nisze muszą być do niego włączane. We Francji jest ogromny problem z mniejszościami – dlatego, że tam traktowano je odrębnie, niemal gettyzowano, w Wielkiej Brytanii zaś próbowano je integrować. Także za pośrednictwem mediów, choćby przez zapis o lokalności. W ustawodawstwie niemieckim i brytyjskim jest ona bowiem dość dobrze zdefiniowana. Tam, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, media lokalne – żeby było ciekawiej, także komercyjne – nie nadają wiadomości krajowych, lecz dotyczące miejscowych społeczności. W ustawodawstwie brytyjskim w stosunku do radia lokalnego istnieje zapis, że ma ono dawać poczucie integracji z danym miejscem i przekonanie, że to, co istotne i interesujące dla określonej grupy, jest dostępne u danego nadawcy lokalnego. W polskim prawie dotyczącym mediów powinno być dokładnie określone, czym jest nisza. Ale przede wszystkim w odniesieniu do mediów publicznych powinien istnieć bardzo konkretny zapis, dający realną podstawę do rozliczania ich z realizowania misji, np. na podstawie raportu rocznego. Moim zdaniem, dobrym pomysłem jest przydzielanie pieniędzy na konkretne programy. Oczywiście takie rozwiązanie nie powinno zdominować finansowania mediów publicznych, ale powinno istnieć, gdyż wówczas możemy w jakiś sposób kierować misją. Należy też przywrócić publiczną kontrolę mediów. W rozumieniu kontroli instytucjonalnej czy społecznej? K. G.-K.: W postaci instytucji publicznej, która by te media realnie rozliczała. Dziś nie ma żadnych konsekwencji

Giereło-Klima szewska Dr Katarzyna Giereło-Klimaszewska (ur. 1969) – politolog, medioznawca, wykładowca, dziennikarz. Była współwłaścicielką pierwszej w Polsce firmy skupiającej dziennikarzy-freelancerów Dedlajn (Warszawa). W czasie kariery dziennikarskiej pracowała m.in. w „Super Expressie”, Wprost”, „Życiu”, RMF FM, a wcześniej odbyła staż w tygodniku „Na Przełaj”, praktyki dziennikarskie w Programie Trzecim Polskiego Radia. Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego; Polsko-Amerykańskiego Studium Komunikacji Społecznej w Organizacji i Zarządzaniu, afiliowanego przy Politechnice Wrocławskiej, oraz Central Connecticut State University; Studium Wiedzy o Krajach Rozwijających się (Uniwersytet Warszawski). Wykładowca Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Specjalizuje się w politycznym komunikowaniu, public relations i mediach. Od kilku lat prowadzi badania nad tworzeniem wizerunku politycznego w mediach oraz wpływem polityki na funkcjonowanie mediów – zwłaszcza publicznych. Autorka książki „Rola telewizji w kształtowaniu wizerunku politycznego. Studium mediatyzacji polityki na przykładzie wyborów prezydenckich w Polsce” oraz artykułów dotyczących funkcjonowania mediów na styku z polityką. Członek Polskiego Towarzystwa Komunikacji Społecznej oraz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

przeprowadzonych kontroli, wnioski pokontrolne są ignorowane. Tak działo się nawet w przypadku kontroli przeprowadzonej w TVP przez NIK. I tak, z jednej strony mamy program Jana Pospieszalskiego, z drugiej – taniec na lodzie. Można zadać pytanie, kto zadecydował o obecności tych programów, na podstawie czego? Dlatego tak ważna jest sprawa rozliczania tego, co jest w tych mediach prezentowane. Ważne, by to rozliczanie odbywało się według kryteriów merytorycznych, a nie politycznych. Ja się zgadzam na obecność Pospieszalskiego w mediach publicznych, lecz pod warunkiem, że będzie „obok” program podobny w formule, ale reprezentujący inny punkt widzenia. Powinien być w nich reprezentowany szeroki wachlarz poglądów, od lewa do prawa.


66 Czy poza pluralizmem jest jeszcze jakaś nadrzędna wartość, która powinna orientować misję publicznych mediów? K. G.-K.: Jako odbiorcy i ci, którzy łożą na media publiczne, mamy niezbywalne prawo do informacji. Dziennikarze powinni stać po obu stronach sporu, tymczasem zasada obiektywizmu w praktyce niemal zniknęła z mediów publicznych. Nie mam nic przeciwko obecności w mediach przedstawicieli określonych formacji, gdyż zostali wybrani przez społeczeństwo i mamy prawo wiedzieć, w jaki sposób nas reprezentują, co mówią, co planują. Ale w Polsce mamy obecnie do czynienia z niekorzystną, wręcz kuriozalną sytuacją: politycy danej opcji prezentują swoje poglądy, a dziennikarze im przytakują. Politycy ci z czasem przestają odczuwać jakąkolwiek presję. Dziennikarze powinni w imieniu społeczeństwa kontrolować władzę, tymczasem tutaj zasada ta została odwrócona – dziennikarze w imieniu polityków przedstawiają ich poglądy społeczeństwu. Politycy w pewnym momencie tracą instynkt samokontroli, co nieraz obraca się przeciwko nim. Czy telewizja i radio rzeczywiście mogą kształtować poglądy i postawy społeczne, czy są na to jakieś dowody? Jeśli nie, cała idea „misji” traci sens. K. G.-K.: To temat co najmniej na doktorat. Nigdy nie jesteśmy w stanie dokładnie zmierzyć efektów, jakie media wywierają na postawy ludzi, zwłaszcza że zmienia się je bardzo trudno i jest to proces długofalowy. Media wywierają na nie pewien wpływ, ale też i widzowie wpływają na media. Przy czym ja bym niekoniecznie chciała takich mediów, które mają na celu głębokie ingerowanie w postawy społeczne. Moim zdaniem, lepiej pokazywać przykłady i eksponować wartości – tak, by widz sam mógł dokonać wyboru. Nie „tak należy robić”, ale „tak można robić, można też inaczej, ale to ty musisz wybrać”. Kiedy media wpadają w ton nazbyt kaznodziejski, odbiorcy mogą szukać informacji z innych źródeł. I to się już dzieje. Dla mnie w tym kontekście ważne jest pokazywanie nie tylko najpopularniejszych i najpowszechniej występujących zjawisk, ale także nisz. Przykładem jest TVP Kultura, której poziom oglądalności nie jest duży, ale z definicji stacja ta nie może mieć dużej widowni, bo jest kierowana do wybranej, dość małej grupy odbiorców. Szkoda, że nie ma już edukacyjnej telewizji dla szerokiej publiczności. Media publiczne są ponadto słabo obecne w Internecie, a to połączenie mogłoby zwiększyć skuteczność w osiąganiu celu, jakim jest edukowanie. A jaki według Pani wpływ na przemiany w polskich mediach mają globalne procesy cywilizacyjne? K. G.-K.: Unia Europejska wymusza na nas pewne zmiany dotyczące systemu medialnego, np. zalecenie dotyczące

cyfryzacji mediów publicznych, co jest u nas w powijakach, ale myślę, że będzie się rozwijać. Poza tym, za sprawą integracji unijnej posiadamy większy dostęp do rozwiązań, które zostały już przetestowane w innych krajach, przy czym mam tu na myśli zarówno przykłady pozytywne, jak i negatywne. Negatywny przykład pochodzi z Węgier, gdzie silnie upolityczniono media publiczne, w rezultacie czego zostały one zmarginalizowane. Są też negatywne zjawiska o zasięgu ponadnarodowym, jak tzw. infotainment, czyli przedstawianie informacji (zazwyczaj o niskiej wartości merytorycznej) za pomocą rozrywki. Jest to trend niezależny od nas, ale trzeba starać się opierać przed jego powielaniem. Są jednak i pozytywne aspekty globalizacji, gdyż stwarza ona nowe możliwości – mam na myśli na przykład Internet. Dziś nie możemy już sprowadzać myślenia o mediach publicznych tylko do mediów tradycyjnych, trzeba objąć spojrzeniem także tzw. nowe media. Nie sądzę przy tym, aby w przewidywalnym czasie wyparły one telewizję; prawdopodobnie różne rodzaje mediów będą istnieć obok siebie, dlatego na znaczeniu zyskiwać będzie umiejętność tworzenia powiązań między nimi. Przygotowując kolejne ustawy o mediach publicznych trzeba będzie spojrzeć daleko w przód i zastanowić się, w jaki sposób Internet i nowe technologie powiązać z telewizją. Dobrym sposobem wydaje się internetowe archiwum: ci, którzy płacą abonament, powinni mieć możliwość dostępu do niego i ściągania programów za darmo. Moim zdaniem jest to genialna idea, by media stały się faktycznie publiczne, dostępne dla zainteresowanych w znacznie szerszym zakresie niż obecnie. Archiwum mediów publicznych jest przepastne, należałoby je w całości przenieść do postaci cyfrowej. W tzw. obywatelskim projekcie ustawy medialnej istnieje taki zapis (w dyrektywach UE zresztą także), choć ma on jedynie charakter zalecenia. Czy widzi Pani jakieś ponadkrajowe lub nawet ponadregionalne tendencje w dziedzinie mediów publicznych? K. G.-K.: Jako politolog skupiam się na sprawach dotyczących polityki. Można dostrzec wspólne tendencje w krajach postkomunistycznych. Politycy próbują tam tworzyć media typowo państwowe, zamiast publicznych, tj. należących do społeczeństwa. Przykładem jest pomysł, żeby finansować je z budżetu – politycy mieliby wówczas nad nimi daleko posuniętą kontrolę. Do takiej sytuacji mógłby moim zdaniem prowadzić projekt ustawy autorstwa posłanki Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej z PO, krytykowany zresztą przez wiele środowisk. Obawiam się, że znów zmierzamy w tę stronę. Inna tendencja (niezależna od ustroju i historii), to chęć zawłaszczania mediów przez polityków. Dzieje się to w sposób formalny – za pomocą środków prawnych lub przy użyciu innych mechanizmów. Często jest to wpływanie na opinię publiczną przez „zaprzyjaźnionych” dziennikarzy,


67 b  n  d Piotr Świderek, bardzofajny.net / kooperatywa.org

o niewłaściwe jego zdaniem przedstawianie przez BBC wojny w Iraku. Pewne inspiracje można czerpać ze Szwajcarii i Niemiec. Na przykład w tym ostatnim kraju funkcjonuje dość ciekawe rozwiązanie: istnieje rada zarządzająca mediami regionalnymi i lokalnymi, coś w rodzaju rady nadzorczej, w której skład wchodzą ludzie rekomendowani przez środowiska twórcze – nie mogą być to osoby bezpośrednio związane z polityką. Jest jeszcze jeden haczyk: za zasiadanie w tej radzie nie otrzymuje się żadnego honorarium, więc niezbyt opłaca się desygnować na jej członków ludzi według politycznego klucza. Wprawdzie politycy lokalni i tak wprowadzają tam nieraz swoich kolegów, ale nie jest to już tak opłacalne.

mediów publicznych nie da się do końca odpolitycznić. Politycy się tej władzy nie zrzekną, mimo że ilekroć sięgają po media, nie wychodzą na tym najlepiej. którzy dostają „ekskluzywne” informacje pozyskane od polityków właśnie. Te przecieki mają oczywiście służyć kształtowaniu przychylnej opinii publicznej lub zwalczaniu konkurentów politycznych. Nie ma tu mowy o funkcji kontrolnej dziennikarzy, ale o ich podległości wobec polityków i utracie niezależności. Jest to bardzo niebezpieczne dla stabilności demokracji. Nie można też nie zauważać problemów związanych z produkcją programów – przebiega ona o wiele szybciej, ale nie zawsze łączy się to z podnoszeniem ich jakości. Media publiczne często niepotrzebnie włączają się w wyścig za informacją, zapominając o misji i o tym, że nie są stworzone jedynie dla generowania zysku. I tak często go przegrywają z mediami komercyjnymi. Czy istnieje jakiś model funkcjonowania mediów publicznych, na podobieństwo którego powinniśmy przekształcać nasze radio i telewizję? K. G.-K.: Moim zdaniem nie ma jednego, na którym powinniśmy się wzorować. Trzeba raczej korzystać z konkretnych, pojedynczych rozwiązań, które się sprawdziły w różnych krajach. Możemy wzorować się na systemie brytyjskim, który jest zazwyczaj bardzo wychwalany, ale również ma swoje wady – tam też nie uniknięto ingerencji polityków w działalność mediów, vide pretensje Tony’ego Blaira

Myśli Pani, że funkcjonowanie tych różnych modeli wynika z kwestii głęboko zakorzenionych w kulturze poszczególnych krajów, czy z tego, że w danym momencie trafiono na dobre rozwiązanie instytucjonalne, które przetrwało? K. G.-K.: To zależy od wielu czynników, z jednej strony tradycji kulturowych i politycznych, z drugiej – od zasobów finansowych. Jak wspominałam, polskie społeczeństwo nadal jest na dorobku. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy byli w stanie płacić tak wysoki abonament jak mieszkańcy Szwajcarii, gdzie wynosi on ok. 300 euro rocznie – dla nas jest to nadal bajońska suma. Drugim czynnikiem są tradycje demokratyczne. Jesteśmy demokracją dopiero od 20 lat, w Wielkiej Brytanii ustrój ten funkcjonuje nieco dłużej… W dość specyficznej sytuacji są Niemcy: z jednej strony mają długą tradycję demokracji, z drugiej – doświadczenie totalitaryzmu. Gdyby nie alianci, którzy narzucili po wojnie określone standardy demokracji i funkcjonowania mediów, nie wiadomo, jaki kształt niemieckie środki masowego przekazu ostatecznie by przyjęły. Z kolei Francuzi mają silne tradycje etatystyczne, co przekłada się także na sposób finansowania mediów. Każdy kraj ma więc swoją specyfikę. My natomiast musimy wypracować własny model funkcjonowania mediów publicznych, nie możemy wiernie skopiować z jakiegoś państwa jego modelu i przenieść do Polski. Tak było w przypadku ustawy z 1993 r. o radiofonii i telewizji, która de facto stanowiła wierne odbicie systemu brytyjskiego. Początkowo działała dobrze, później zaczęły dziać się z tymi rozwiązaniami dziwne rzeczy, jak np. bezprawne odwoływanie przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Marka Markiewicza, przez prezydenta Lecha Wałęsę, czy to, co mamy dziś – czyli skrajne jej upolitycznienie. Jeśli jednak dyskusja o nowym modelu mediów publicznych będzie toczyła się w Polsce wyłącznie w gronie polityków – którzy niestety myślą zazwyczaj w perspektywie jednej kadencji – to jej efektem będzie po raz kolejny ustawa sankcjonująca przejęcie mediów jako strefy wpływów przez aktualnie rządzącą ekipę. Wrocław, 26 czerwca 2010 r.


68

O nową strategię

przeciw powodzi

Dr inż. Janusz Żelaziński

Ogromne koszty ostatnich powodzi, także w krajach najbogatszych, w których wydatkowano wielkie środki na ochronę przed żywiołem, stanowią dowód na to, że dotychczasowa polityka wymaga zmiany. Lekcje do odrobienia W lecie 1993 r. wielka powódź wystąpiła na rzece Mississippi i jej dopływach, jak Missouri, Ohio czy Illinois. Ogarnęła obszar 12 stanów, zginęło 47 osób, zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 40 tysięcy budynków. Pod wodą znalazły się znaczne obszary miast nadrzecznych, w tym stolicy stanu Iowa – Des Moines, oraz St. Louis; straty oszacowano na 15 mld dolarów. Żegluga na rzece i jej głównych dopływach została wstrzymana na ponad 2 miesiące. Budowę wałów przeciwpowodziowych rozpoczęto na Mississippi w połowie XIX w. Po każdej większej powodzi wały są umacniane i podnoszone. Nie przynosi to jednak pożądanych efektów. Odwrotnie, wskutek odcięcia retencji dolinowej przez obwałowania – wzrastają maksymalne przepływy. Ponadto, wskutek zwężenia przekroju poprzecznego, zmniejsza się przepustowość koryta, co powoduje dalszy wzrost maksymalnych poziomów wody. W grudniu 1993 r. podczas wielkiej powodzi na Renie zalane zostały liczne niemieckie miasta. W styczniu 1995 r. na tej rzece wystąpiła powódź o jeszcze większych rozmiarach. Objęła zasięgiem również Mozę i Sekwanę – pod wodą znalazły się znaczne obszary Niemiec, północnej Francji, Belgii i Holandii. W relacjach z tej powodzi szczególnie uderzający był widok zalanych starych miast: bezcennych zabytków Kolonii, Bonn czy Koblencji. Zabudowa hydrotechniczna Renu – regulacja rzeki, obwałowania i kaskada stopni wodnych na odcinku granicznym z Francją, wykonana głównie dla potrzeb żeglugi (przewozy do 200 mln ton rocznie!) i energetyki – przyczyniła się do wzrostu maksymalnych przepływów oraz wzrostu stanu wody na dolnym odcinku. Mówiąc wprost: powiększyła rozmiary szkód powodziowych. Wyprostowanie

koryta górnego Renu zredukowało całkowitą długość tego odcinka rzeki z 354 do 273 km, obwałowania zmniejszyły pierwotne powierzchnie zalewowe w dolinie z 1000 do 140 km2. W wyniku tego, czas przepływu fali powodziowej na odcinku Bazylea – Karlsruhe został zredukowany z około 64 do 23 godzin. Zwiększyło to ryzyko nałożenia się fal z dopływów bocznych na falę Renu. Zjawisko takie wystąpiło właśnie w 1995 r. W ubiegłym wieku powodzie o rozmiarach uważanych na jego początku za stuletnie, wystąpiły na Renie aż pięć razy. Również rozmiary powodzi w dorzeczu Odry w 1997 r. przekroczyły wszelkie wyobrażenia. Skutki wspomnianej klęski to m.in. 55 ofiar śmiertelnych, prawie 50 tysięcy zniszczonych domów, 1893 zniszczone mosty, 6523 km zniszczonych dróg krajowych i wojewódzkich, 4449 km zniszczonych obwałowań, 376 701 ha zalanych użytków rolnych. Straty gospodarcze wyniosły ok. 13 mld zł. Katastrofalny charakter miała także tegoroczna powódź na Wiśle; związane z nią straty nadal nie są w pełni oszacowane, jednak wstępnie mowa o kilkunastu mld zł.

Anatomia klęski Można wymienić następujące przyczyny tak wielkich szkód, jakie przyniosły Polsce wielkie powodzie ostatnich lat. 1. Niewłaściwe zagospodarowanie terenów zalewowych. Ostatnia wielka powódź w dorzeczu Odry przed rokiem 1997 wystąpiła w 1903 r. Po owej powodzi podjęto się realizacji wielu przedsięwzięć ochronnych (wały, zbiorniki, poldery, kanały ulgi). Działania te oraz długi okres bez powodzi stworzyły iluzję całkowitego bezpieczeństwa. Spowodowało to szybki rozwój zabudowy terenów zalewowych, w tym również polderów, co było główną przyczyną wielkich szkód przed trzynastoma laty. Nie sposób zauważyć jakichkolwiek symptomów poprawy w tej dziedzinie. Wprawdzie ustawa Prawo wodne przewiduje możliwość ograniczeń w zagospodarowaniu obszarów zalewowych, ale są to przepisy martwe, bowiem brakuje uregulowania problemu odszkodowań dla właścicieli terenów objętych restrykcjami. Jeżeli w planie miejscowym tereny zalewowe (szczególnie te obwałowane, gdzie awarie wałów


69 powołania Regionalnych Zarządów Gospodarki Wodnej i uchwalenia nowego Prawa wodnego, nadal w zarządzanie gospodarką wodną uwikłane są zbyt liczne podmioty: władzę ma administracja (kierownictwo organów przeciwpowodziowych i wydawanie pozwoleń wodno-prawnych), pieniądze mają Wojewódzkie Fundusze Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, natomiast większość rzek i urządzeń wodnych administrowanych jest przez agendy resortu rolnictwa. Nadal nie jest realizowany oczywisty postulat mówiący o konieczności jednoosobowej odpowiedzialności za ochronę przeciwpowodziową. 4. Brak merytorycznego przygotowania osób zarządzających ochroną przeciwpowodziową do podejmowania decyzji w warunkach głębokiej niepewności. W trakcie, a szczególnie po powodzi, obserwuje się zjawisko „transferu odpowiedzialności”. Decydenci oczekują pewnej informacji na temat przyszłych wydarzeń, jednak oczekiwania te są całkowicie nierealistyczne. Przykładowy dialog pomiędzy decydentem i synoptykiem-hydrologiem jest następujący. Synoptyk: „W ciągu następnych 12-36 godzin można w profilu X oczekiwać maksymalnego stanu wody rzędu 700-800 cm”. Decydent: „Rozumiem, ale ile centymetrów i kiedy będzie faktycznie?”. Synoptyk: „Dokładnie nie wiem, taka prognoza aktualnie jest niemożliwa”. Decydent: „Potrzebuję tej informacji, jej dostarczenie to wasz obowiązek”. Synoptyk: „Oczekujemy kulminacji 750 cm za 24 godziny”. Decydent traktuje ostatnią informację jako pewną, co często prowadzi do błędnych decyzji, ale jego zdaniem odpowiedzialność za ich skutki ponosi synoptyk. Często synoptyk-hydrolog obarcza odpowiedzialnością synoptyka-meteorologa („Gdybym dysponował dokładną prognozą opadu, dałbym dobrą prognozę terminu i wysokości b  n  a pulowerek, http://www.flickr.com/photos/pulowerek/4708657244/

wywołują wielkie szkody i zagrożenie życia ludzi) zostaną wyłączone z możliwości zabudowy, to tereny te i znajdujące się na nich nieruchomości stracą wartość. Projekt takiego restrykcyjnego planu miejscowego nie ma szans na uzgodnienie, jeśli problem odszkodowań nie znajdzie zadowalającego rozwiązania. 2. Załamanie się systemu informacyjnego. W Polsce w 1997 r. brak było telemetrycznego, niezawodnego systemu zbierania i przekazywania informacji hydro-meteorologicznej. Istniejący system, oparty na obserwacjach wykonywanych przez człowieka i przekazywaniu wyników z użyciem telefonów, radiotelefonów i faksów, został zniszczony przez powódź. Brak informacji był ważną przyczyną zwiększonych szkód. Realizacja projektu Banku Światowego, gdzie problemom systemu informacyjnego poświęcono wiele uwagi, stworzyła podstawę do istotnej poprawy jego efektywności. Czy się w pełni sprawdził, wykażą dokładne analizy przebiegu powodzi w 2010 r. 3. Brak właściwej organizacji ochrony przeciwpowodziowej. Ochrona przeciwpowodziowa należy do obowiązków administracji rządowej i samorządowej, przy czym powinna się ona odbywać, jak i całokształt zarządzania gospodarką wodną, w granicach zlewni. Niestety, lokalna administracja nie posiada wiedzy niezbędnej do racjonalnych działań. Istniejący, niejasny podział kompetencji pomiędzy administracją lokalną i wodną powoduje wiele niewłaściwych i opóźnionych decyzji oraz nieefektywne sterowanie zbiornikami retencyjnymi. Powołanie po 1997 r. organów antykryzysowych stanowiło krok we właściwym kierunku. Natomiast zarządzanie zlewniowe pozostaje w Polsce fikcją. W problematykę wodną zaangażowane są trzy resorty (środowiska, rolnictwa oraz spraw wewnętrznych). Pomimo


70 kulminacji”). Jest to nieporozumienie – gdy nie występuje niepewność, niepotrzebny jest decydent, bowiem poprawna decyzja jest wówczas oczywista. Decydent jest potrzebny wtedy, gdy informacja jest niepewna i trzeba podjąć decyzję uwzględniając ryzyko wynikające z tej niepewności. Jest to możliwe i konieczne, ale wymaga zarówno wiedzy, jak i świadomości osobistej odpowiedzialności za skutki podjętej decyzji, bez możliwości „transferu odpowiedzialności”. Brak oznak poprawy w tej sferze – nieznane są mi przypadki szkoleń i „gier decyzyjnych”, podczas których decydenci mogliby doskonalić swoje umiejętności w dziedzinie, która jest ich domeną, tj. działania w sytuacji niepewności. 5. Społeczności zamieszkujące tereny zalewowe nie potrafią zachować się właściwie w obliczu zagrożenia powodziowego. Brak potrzebnej informacji i zaniedbania edukacyjne powodują często irracjonalne, szkodliwe zachowania, np. niezgodę na ewakuację pomimo ewidentnego zagrożenia, a po powodzi żądanie odbudowy zniszczonego domu w tym samym miejscu. 6. Brak dobrych ilościowych prognoz opadów (IPO). Podczas powodzi dostępne są IPO przygotowywane przez kilka polskich i zagranicznych ośrodków, wykorzystujących modelowanie komputerowe. Mają one zwykle postać map pokazujących przestrzenny rozkład prognozowanych opadów. Zazwyczaj każdy model daje odmienne prognozy. Wykorzystując wskazania modeli oraz subiektywne przekonania, synoptyk-meteorolog formułuje IPO dla hydrologów. Oto przykład prognoz wydanych 4 lipca 1997 r.: „Pomiędzy godziną 8 : 00 dnia 5 lipca i godziną 8 : 00 dnia 6 lipca w zlewni górnej Odry dobowa suma opadów może w niektórych miejscach osiągnąć 45-75 mm”. W rzeczywistości w ciągu wspomnianej doby suma opadów zaobserwowanych w zlewni górnej Odry tylko w trzech posterunkach przekraczała 75 mm. Była to bardzo dobra ilościowa prognoza opadów (czas wyprzedzenia 56 godzin i względnie mały błąd). Podczas następnych kilku dni IPO były nieco gorsze, ponieważ intensywne opady trwały nadspodziewanie długo. Powyższa IPO była bardzo pożyteczna jako sygnał o możliwości powodzi. Jednak nawet ona nie spełniała oczekiwań stawianych prognozom hydrologicznym: jej krok czasowy (24 godziny) był zbyt długi, a zróżnicowanie przestrzenne („miejscami w zlewni górnej Odry”) – mało precyzyjne. Prognozy hydrologiczne wykorzystują IPO w symulacyjnych modelach hydrologicznych. Wymagania są tu rygorystyczne – czas wyprzedzenia prognozy rzędu 72 godzin i prognoza sformułowana jako średnia suma opadowa z krokiem czasowym rzędu 1-3 godziny dla każdej podzlewni o powierzchni rzędu 1000 km2. Podczas mojej blisko 50-letniej pracy zawodowej nie stwierdziłem istotnego postępu w zaspokojeniu powyższych wymagań, pomimo wykorzystania superkomputerów, zdjęć satelitarnych, radarów meteorologicznych i innych osiągnięć nauki i technologii. Brak IPO obarczonych błędem porównywalnym z błędami obserwacji opadów jest przyczyną wielu opóźnionych i błędnych decyzji, co powoduje wzrost szkód powodziowych.

Nie można czekać na IPO spełniające wymagania prognoz hydrologicznych – może się to okazać mało realne w dającej się przewidzieć przyszłości. Można i trzeba natomiast żądać formułowania tych prognoz w kategoriach probabilistycznych, tj. z ujawnieniem ich niepewności. Aktualnie autorzy raczej starają się ukryć niepewność swoich prognoz. Powszechny jest brak świadomości, że prognoza obarczona znacznym błędem, lecz sformułowana kategorycznie (bez oszacowania rozkładu błędów) jest nieprzydatna, a w wielu przypadkach może być szkodliwa. 7. Nieadekwatność metod statystycznych, wykorzystywanych do wyznaczania parametrów urządzeń ochrony przeciwpowodziowej. Standardowe metody statystyczne (zalecane obowiązującymi w Polsce normami) prowadzą do wniosku, że powtarzalność powodzi z 1997 r. na górnej Odrze jest rzędu 10 000 lat. Jest to nonsensem. W rzeczywistości wiemy o tej powodzi, że była największa w ciągu 100-150 ostatnich lat – i nic więcej. Krótkie wyjaśnienie powyższego stwierdzenia jest następujące: obliczenia statystyczne bazują na fałszywych lub niemożliwych do udowodnienia założeniach, jak to, że zbiór maksymalnych przepływów jest jednorodny, czyli wywołany tym samym zbiorem przyczyn. Tymczasem znamy liczne przykłady, kiedy zdarzenia ekstremalne są spowodowane innymi przyczynami, niż zdarzenia występujące często. Przykładowo, od czasu do czasu wielkie powodzie w zlewni górnej Loary są wywoływane nawalnymi deszczami przychodzącymi od strony Morza Śródziemnego, natomiast co roku w tej zlewni występują wezbrania spowodowane deszczami przychodzącymi z obszaru Atlantyku. Tak więc szereg maksymalnych rocznych przepływów górnej Loary nie jest jednorodny. W dodatku największe powodzie pochodzenia śródziemnomorskiego są tak rzadkie, że nie możemy sensownie ocenić ich rozkładu dysponując kilkoma wydarzeniami, które wystąpiły w okresie prowadzenia obserwacji. Brakuje w Polsce działań pozwalających sądzić, że nastąpią zmiany norm projektowych uwzględniające ogromną niepewność oszacowań rozmiarów możliwej powodzi. Obserwuje się raczej próby pozornego ograniczania niepewności oszacowań statystycznych poprzez wykorzystywanie wyrafinowanych technik matematycznych. Uważam, że jest to błędny kierunek, zwłaszcza w przypadku wymiarowania urządzeń, których awaria stwarza zagrożenie życia ludzi. 8. Niewłaściwa polityka ubezpieczeniowa. Składki ubezpieczeniowe nie uwzględniają należycie ryzyka powodzi na terenach obwałowanych. Ten fakt oraz uzasadniona dotychczasową praktyką nadzieja, że w przypadku nieszczęścia państwo przyjdzie z pomocą (to znaczy koszty poniesie ogół podatników) jest jedną z przyczyn rozwoju wrażliwej na skutki zalania infrastruktury na terenach zalewowych. W ten sposób nakręca się „błędne koło ochrony przeciwpowodziowej”. 9. Zły stan techniczny istniejących wałów oraz zbyt mała pojemność zbiorników retencyjnych. W przypadku


71 powodzi odrzańskiej w 1997 r. przesądziły o tym dwa fakty: stały brak środków na gospodarkę wodną i długi okres bez wielkiej powodzi. Powyższe przyczyny wymieniono w porządku hierarchicznym, od najważniejszej do najmniej istotnej (w moim przekonaniu). Jest to hierarchia poprawna tylko w odniesieniu do całego kraju, lecz w przypadku poszczególnych zlewni kolejność może być inna. Przykładowo, w zlewni Nysy Kłodzkiej istnieją dwa duże zbiorniki retencyjne, które w roku 1997 wypełniły się przed kulminacją dopływu. Brak dobrej ilościowej prognozy opadów oraz brak instrukcji eksploatacyjnej zbiornika, umożliwiającej wykorzystanie dobrej prognozy, można w tym przypadku uznać za główną przyczynę niedostatecznej efektywności zbiorników.

Jak się pisze strategię Doświadczenia wymienionych wielkich powodzi w kraju i zagranicą oraz wielu innych (np. Pad w 1994 r., rzeki Anglii i Szwajcarii w 2000 r.) wykazały, iż dotychczasowa strategia, polegająca głównie na budowie wałów i zbiorników retencyjnych, jest nieskuteczna, a w wielu przypadkach prowadzi do wzrostu zagrożenia życia i szkód powodziowych. Powyższa konkluzja stanowi podstawową przyczynę konieczności jej zmiany. Zarys nowej strategii zaproponowano kierując się następującymi przesłankami: 1) Typowe działania techniczne (obwałowania, zbiorniki) spełniają swoje zadania w przypadku powodzi niewielkich i średniej wielkości, natomiast zawodzą podczas powodzi katastrofalnych. Ponadto urządzenia techniczne, stwarzając poczucie bezpieczeństwa, stymulują rozwój zagospodarowania terenów zalewowych, co w przypadku awarii zwiększa zagrożenie życia i zniszczenia mienia. Ze względu na opisaną sprzeczność, zasadne jest traktowanie ochrony życia ludzi i minimalizacji szkód jako dwóch odrębnych celów ochrony przeciwpowodziowej. 2) Ponieważ koszty ochrony przed powodzią należą, podobnie jak koszty likwidowania szkód, do kategorii wydatków publicznych, racjonalne jest traktowanie ich łącznie jako kosztów powodzi. 3) Działania techniczne ochrony przeciwpowodziowej zawsze stanowią ingerencję w środowisko naturalne. Konstytucyjna ranga postulatu rozwoju zrównoważonego we wszystkich działaniach w środowisku powoduje konieczność traktowania negatywnych skutków środowiskowych przedsięwzięć ochrony przeciwpowodziowej jako kosztów powodzi. Powszechnie akceptowane cele ochrony przeciwpowodziowej to ochrona życia ludzi oraz minimalizacja szkód ekonomicznych, społecznych i ekologicznych, wywołanych przez powódź. Cele powyższe wymieniono w kolejności określającej ich hierarchię. Warto zwrócić uwagę, że w niektórych przypadkach minimalizacja sumarycznych szkód powodziowych w długim okresie czasu (np. poprzez

budowę obwałowań) może zwiększać zagrożenie życia ludzi – największe ryzyko stwarza awaria wałów. Poszukiwana optymalna strategia powinna umożliwiać osiągnięcie tych celów z uwzględnieniem ich hierarchii i czynnika niepewności przy minimalnych kosztach. Strategia w tak skomplikowanym zadaniu jak ochrona przed powodzią nie może być strategią prostą, posługującą się tylko jednym sposobem działania. Musi to być strategia złożona, wykorzystująca przemyślaną kombinację wszystkich dostępnych działań (strategii elementarnych), stosowanych w odpowiednich proporcjach i w odpowiedniej kolejności, z właściwym rozłożeniem akcentów i preferencji. Wynika stąd, że można sformułować wiele wariantów strategii ochrony przeciwpowodziowej. Wybór jednego z nich związany będzie z wcześniejszym przedyskutowaniem i przyjęciem zbioru kryteriów, umożliwiających dokonanie oceny i sporządzenie swoistego rankingu. Wariant „wygrywający” w takiej klasyfikacji będzie wariantem racjonalnym (optymalnym) z punktu widzenia przyjętych kryteriów oraz uwarunkowań. Kryteria powinny odzwierciedlać czynniki ekonomiczne, opinię społeczną, rezultaty badań naukowych (analiz, diagnoz, prognoz), szczególnie premiować problematykę ekologiczną oraz uwzględniać wymagania integracji europejskiej. Ustalając strategię, należy również uwzględniać działania podejmowane dla realizacji innych celów, powodujące skutki niekorzystne z punktu widzenia ochrony przeciwpowodziowej. Przykładowo, obwałowanie terenu dotychczas nie obwałowanego powoduje rozwój infrastruktury wrażliwej na szkody powodziowe. Proponuję następującą listę strategii elementarnych: →→ strategia oparta na zmianie zasad polityki przestrzennej, tj. prawne ograniczenie możliwości wykorzystywania terenów zalewowych w sposób wrażliwy na skutki zalania (potrzebne są tu trudne, ale niezbędne decyzje polityczne); →→ strategia oparta o system informacyjny, właściwą organizację i sprawną ewakuację; →→ strategia techniczna (wały, zbiorniki, kanały ulgi, poldery), zorientowana zarówno na budowę nowych urządzeń, jak i na zwiększenie efektywności istniejących; przy wszystkich uwagach krytycznych, jakie sformułowano wyżej na temat strategii technicznej, nie można jej uniknąć w przypadku ochrony aglomeracji miejskoprzemysłowych, miast historycznych i obszarów gęsto zaludnionych; →→ strategia ekologiczna (renaturyzacja dolin i koryt rzecznych oraz obszarów podmokłych, zalesienia); →→ strategia polegająca na właściwej polityce ubezpieczeniowej; →→ strategia polegająca na szkoleniu oraz treningu decydentów, służb ratunkowych i mieszkańców terenów zalewowych; →→ strategia polegająca na prowadzeniu i wdrażaniu wyników badań naukowych, zorientowanych na minimalizowanie ryzyka powodzi.


72 Dotychczasowa dyskusja nad strategią ochrony przeciwpowodziowej, a zwłaszcza dyskusja pomiędzy „technokratami” i „ekologami” była chaotyczna, niekonstruktywna, pozostawiająca wśród uczestników niedosyt, wrażenie braku wspólnego języka i płaszczyzny metodologicznej. Uporządkowanie dyskusji z pewnością przybliżyłoby osiągnięcie konsensusu. Pozwoliłoby mianowicie ewentualnym oponentom na precyzyjne sformułowanie lansowanych propozycji i rzeczową dyskusję argumentów przemawiających na korzyść (lub niekorzyść) danej opcji – wariantu strategii. Możliwość korygowania poszczególnych wariantów poprzez zmianę proporcji, tj. zmianę udziału poszczególnych strategii elementarnych, otwiera drogę do zbliżenia stanowisk i osiągnięcia rozsądnego kompromisu. Na zakończenie tej części rozważań należy podkreślić, że nie istnieje jedna optymalna strategia ochrony dla całego kraju. Konieczność istnienia istotnych różnic pomiędzy strategią ochrony Krakowa, Wrocławia i Gdańska a strategią ochrony gruntów rolnych, jest oczywista.

W poszukiwaniu optymalnej strategii Istnieją dwie poważne trudności przy formułowaniu zbioru kryteriów pozwalających określić strategię optymalną: →→ Oceny kosztów oraz stopnia spełnienia poszczególnych celów nie mogą być wyrażone w identycznych jednostkach. Tylko oceny kosztów inwestycyjnych i szkód ekonomicznych można wyrazić w jednostkach monetarnych. Oceny zagrożenia życia ludzi oraz kosztów społecznych i ekologicznych są zazwyczaj wynikiem subiektywnej wiedzy eksperckiej. Tak więc miary użyteczności poszczególnych wariantów strategii, niezbędne dla dokonania wyboru strategii optymalnej, można uzyskiwać tylko w procesie negocjacji z udziałem wielu zainteresowanych stron i ekspertów reprezentujących szerokie spektrum wiedzy. →→ Ze względu na wielką niepewność scenariuszy przyszłego rozwoju ekonomicznego, rozwoju technologii, oddziaływań środowiskowych i wielu innych, oceny skutków poszczególnych rozważanych działań są również bardzo niepewne. Wielu rodzajów niepewności nie można określić w kategoriach prawdopodobieństwa (np. niepewności różnych scenariuszy rozwoju ekonomicznego). Tak więc nie można traktować wartości oczekiwanych poszczególnych wskaźników jako zadowalających kryteriów. Biorąc pod uwagę powyższe trudności, sugeruję następującą procedurę opracowywania optymalnej, złożonej strategii ochrony przeciwpowodziowej: 1. Powołanie interdyscyplinarnego zespołu złożonego z reprezentantów wszystkich niezbędnych dziedzin wiedzy oraz grup interesów – hydrotechników, hydrologów, ekologów, ekonomistów, polityków, reprezentantów społeczeństwa (samorządy) i wielu innych.

2. Opracowanie uzgodnionej listy ogólnych zasad przyszłej współpracy. Wszyscy uczestnicy muszą je akceptować, inaczej osiągnięcie kompromisu będzie niemożliwe. Oto propozycja takich ogólnych zasad: →→ strategia musi być podporządkowana zasadzie rozwoju zrównoważonego; →→ istnieją dwa hierarchiczne cele ochrony: ochrona życia ludzi i minimalizacja szkód ekonomicznych, społecznych i środowiskowych; →→ koszt ochrony życia ludzi powinien być możliwie niski (przy praktycznej eliminacji ryzyka), zaś koszt minimalizacji szkód powinien być istotnie niższy od kosztów inwestycyjnych i eksploatacyjnych przedsięwzięć ochrony przed powodzią; →→ kolejność realizacji przedsięwzięć ochrony zależy od ich efektywności (stosunku efektów do kosztów); →→ we wszystkich przypadkach, gdy proponowane działanie może powodować nieprzewidywalne skutki (w wyniku niepewności), należy rozważyć najgorszy możliwy scenariusz i stosować zasadę Hipokratesa: „po pierwsze nie szkodzić”; →→ strategia winna być zorientowana na przerwanie „błędnego koła ochrony przeciwpowodziowej”. 3. Przygotowanie zbioru modeli komputerowych i baz danych. Symulacja komputerowa jest jedynym dostępnym narzędziem do wszechstronnych badań skutków poszczególnych przedsięwzięć. 4. Przygotowanie wstępnego zbioru strategii złożonych, wykorzystując np. „burzę mózgów”. Zalecić można uwzględnienie w tym zbiorze dwóch skrajnych przypadków: strategii wyłącznie technicznej i strategii wykluczającej działania techniczne. 5. Sukcesywna ocena, poprawa i eliminacja poszczególnych strategii złożonych, przy wykorzystaniu modeli symulacyjnych i baz danych (w formie otwartej dyskusji wszystkich zainteresowanych). Poprawki powinny polegać na zmianie udziału poszczególnych strategii cząstkowych w strategii złożonej. Takie podejście tworzy możliwość uporządkowanej i racjonalnej dyskusji oraz oceny poglądów wyrażanych przez poszczególnych uczestników. Prawdopodobnie wynikiem proponowanego postępowania będzie określenie kilku dopuszczalnych strategii złożonych i ostateczny wybór będzie decyzją polityczną Opisane podejście wydaje się realistyczne, jeśli wyeliminujemy „pułapkę myślenia życzeniowego” i nie będą tworzone strategie nie liczące się z jednej strony z możliwościami ekonomicznymi państwa, z drugiej zaś z koniecznością uzyskania przyzwolenia społecznego.

Rola samorządów Opracowanie optymalnej strategii ochrony przed powodzią to zadanie wymagające zaangażowania interdyscyplinarnego, kompetentnego zespołu wykonawców. Udział samorządów w pracach takiego zespołu ma znaczenie podstawowe, bowiem strategia ma służyć społecznościom


zamieszkującym tereny zagrożone, a samorząd reprezentuje interesy społeczności lokalnej. Problemy, na które powinien on zwrócić szczególną uwagę, są następujące: →→ Muszą powstać mapy terenów zalewowych (nie obwałowanych i obwałowanych, zważywszy wysoce prawdopodobną możliwość awarii wałów). Mapy te powinny stanowić podstawę miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. →→ Konieczna jest edukacja społeczności zamieszkujących tereny zalewowe. Ludzie muszą mieć świadomość zagrożenia oraz dokładnie znać swoje prawa i obowiązki w sytuacji, gdy zagrożenie stanie się faktem. Operacyjny plan ochrony przeciwpowodziowej powinien być znany wszystkim zainteresowanym. →→ Strategia, opracowana przez zespół fachowców, musi uwzględniać realia ekonomiczne. Należy bezwzględnie odrzucić myślenie życzeniowe. Jeżeli proponowane są kosztowne środki techniczne (wały, zbiorniki), których realizacja będzie ze względów finansowych procesem długotrwałym, samorząd powinien domagać się realizacji w pierwszej kolejności przedsięwzięć chroniących życie ludzi, tj. stworzenia sprawnego systemu ostrzeżeń i planów ewakuacji. →→ Partycypacja finansowa samorządów w realizacji przedsięwzięć ochrony przeciwpowodziowej powinna być wynikiem rzetelnej analizy ekonomicznej (nie dotyczy to przedsięwzięć chroniących życie ludzi!). Koszty inwestycyjne i eksploatacyjne takich przedsięwzięć muszą być istotnie niższe od szkód wywołanych zaniechaniem ich realizacji, z uwzględnieniem skutków awarii. W analizach ekonomicznych należy wykorzystywać fakty, a nie oczekiwania projektanta. Chodzi o to, że wały i zbiorniki zawodzą znacznie częściej niż wynika to z analiz wykonywanych na etapie projektu. Rzetelna analiza ekonomiczna jest trudna i powinna być wykonywana przez kompetentny zespół, niezależny od projektantów ocenianego przedsięwzięcia.

Powódź głupoty Powyższe rozważania częściowo spisałem po powodzi 1997 r. Minęło 13 lat i uważam, że moja propozycja jest niestety nadal aktualna. Postulowana zmiana strategii ochrony przed powodzią nie została w najmniejszym stopniu zrealizowana, a jednocześnie wydano ogromne środki: na sam program ochrony dorzecza Odry ok. 3,5 mld złotych. Koszty są realne, podczas gdy efekty – czysto wirtualne. Miałem okazję dokładnie poznać „Program dla Odry 2006”, realizowany na mocy ustawy sejmowej. Jest on oparty na błędnych danych hydrologicznych, błędnej ocenie skuteczności projektowanych zbiorników retencyjnych (zwłaszcza zbiornika Racibórz) oraz stanowi kontynuację anachronicznej strategii, wykorzystującej niemal wyłącznie środki techniczne. Można wykazać, że zakończenie realizacji tego programu przyniesie dalsze miliardowe wydatki publiczne, natomiast w przypadku powtórzenia się powodzi

b Olgierd the Pstrykotwórca, http://www.flickr.com/photos/olgierd/4631461170/

73

podobnej do tej z 1997 r. szkody będą znacznie większe, ze względu na nieograniczony rozwój infrastruktury na terenach zalewowych. Pogląd ten potwierdzają fakty zaobserwowane podczas tegorocznej powodzi. Była ona znacznie mniejsza pod względem maksymalnych stanów wody i przepływów, a mimo to osiedle Kozanów we Wrocławiu zostało ponownie zalane; w ciągu 13 lat dopuszczono do dalszej zabudowy tego terenu, przeznaczonego przez Niemców na polder chroniący miasto! W skali całego kraju wydatkowano bardzo znaczne środki z różnych źródeł, a większość przedsięwzięć polegała na regulacji rzek i potoków, co walnie zwiększyło ryzyko powodzi. Fakty te obszernie i kompetentnie opisano w publikacjach firmowanych przez Towarzystwo na rzecz Ziemi i Polską Zieloną Sieć. Podkreślam, że mój tekst powstał przed trzynastu laty, gdy nie było jeszcze kluczowych dokumentów opracowanych przez gremia międzynarodowe, takich jak „Katalog dobrych praktyk w dziedzinie ochrony przed powodzią” oraz Dyrektywy Powodziowej Unii Europejskiej, będącej aktualnie prawem obowiązującym także w Polsce. Moja propozycja jest w pełni zgodna z tymi dokumentami, choć sformułowana została wcześniej. Mam satysfakcję, ale jest ona gorzka; ciśnie się na usta cytat z klasyka: „Polak przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Brak wyciągania wniosków z ewidentnych faktów, wielokrotne powtarzanie nieudanych prób – to typowy przejaw niskiej inteligencji. Mam więc prawo powiedzieć, że tragedia powodzi to tragedia głupoty. dr inż. Janusz Żelaziński

Cennym głosem w dyskusji nad optymalną strategią przeciwpowodziową jest stanowisko naukowców i organizacji społecznych pt. „Co dalej po powodzi?” z czerwca 2010 r., sygnowane także przez „Obywatela”. Zawiera ono m.in. propozycje konkretnych, technicznych i nietechnicznych rozwiązań, które powinny być obecne w zrównoważonej społecznie i ekologicznie strategii walki z powodziami. Wspomniany dokument znaleźć można na stronie www.obywatel.org.pl.


74

Powołany do służby Maria Nowakowska

Zawsze wiedziałem, że trzeba być pomocnym ludziom – prosto tłumaczy ksiądz z Ełku, pod przewodem którego rozkwitły dziesiątki inicjatyw dających pracę, ciepły posiłek, dach nad głową. Jedziemy przez Ełk w strugach deszczu. Kierowca podwozi nas na próg zakładu krawieckiego, prowadzonego przez Caritas. Dzieli on parter małego budynku z czerwonej cegły z second-handem, również działającym pod egidą tej kościelnej organizacji. Wnętrze zakładu jest przytulne, nieco zagracone, jak to zwykle bywa w tego typu miejscach. Wśród wielokolorowych ścian siedzi przy maszynach grupa ośmiu kobiet zajętych szyciem. W głębi czeka na nas Krystyna Walczuk – kierowniczka krawcowych szyjących dla księdza Kruczyńskiego. Sprawia wrażenie osoby bardzo rzeczowej. Gdy pytam ją – mając w pamięci, że zakład obszywał panny młode – które zadanie sprawiło najwięcej problemów, odpowiada mi z miejsca: Nie ma najtrudniejszych. Są wyzwania, uczymy się. To wiele mówi mi o tym, jakie osoby zatrudnia u siebie ksiądz Dariusz.

*** Cofnijmy się o półtorej godziny. Czekamy na księdza w położonej w samym centrum miasta siedzibie lokalnego Caritasu, w niewielkim gabinecie. Pod nami znajduje się Apteka św. Brunona, kolejna ełcka placówka z Caritasem w szyldzie. Dwie kondygnacje niżej działa świetlica Caritasu dla dzieci i młodzieży. W środku dwie sale dla maluchów i oddzielona kratą strefa dla młodzieży, z siłownią, workami treningowymi i bilardem – niech rzuci kamieniem, kto nie spodziewał się biblioteczki katechetycznej. Gabinet pełen pudeł z darami dla powodzian i beneficjentów organizacji. Na ścianie nagrody otrzymane przez księdza – dziesiątki dyplomów, tytułów, wyróżnień; obok obszerna półka ze statuetkami. To właśnie o nie w pierwszej kolejności zapytam ks. Kruczyńskiego, który w międzyczasie pojawił się w drzwiach. Z mojej dość naiwnej próby wychodzi obronną ręką: To nie są moje nagrody, to są nagrody moich pracowników, mojego zespołu, który jest zgrany, umie pracować, który chce coś zrobić i nie pracuje na zasadzie

„od – do”, lecz chce siebie dać i spalić – i to jest efektem. A to, że tam wpisali moje nazwisko… Kogoś muszą wpisać… Gdybym miała wymienić jedną cechę, która najlepiej charakteryzuje tego duchownego, byłby to żelazny etos pracy. Historia księdza zaczyna się na mazurskiej wsi, gdzie razem z dziesiątką rodzeństwa pomagał rodzicom w utrzymaniu gospodarstwa. – Rodzice zawsze starali się – szczególnie mama – żeby w domu było co jeść, żebyśmy byli zajęci pracą… Nie było czegoś takiego, jak dzisiaj w wielu rodzinach, nawet niewielkich, że rodzice nie mają koncepcji na życie, nie umieją zagospodarować dzieciom czasu choćby tylko w lecie. Przeraża mnie to. Pamiętam, że w moim dzieciństwie trzeba było pracować: latem na roli bądź w lesie, zbierając owoce, a w zimie trzeba było być w domu i wykonywać różne czynności związane z pracami przy gospodarstwie. Moja mama bardzo dużo pracowała, robiła narzuty, szyła chodniki z wełny i z lnu – to wszystko my również robiliśmy. Często gdy opowiadam, że to się działo w latach 70. i 80., ludzie patrzą na mnie, jakby zakładali, że to było przed wojną czy zaraz po wojnie – uśmiecha się kapłan. Wspomina też, iż jako dziecko zazdrościł rówieśnikom z miasta czy dzieciom sąsiadów, że nie musiały pracować. – Ale dzisiaj widzę przede wszystkim, że mama ukształtowała w nas chęć do pracy, a zarazem jej poszanowanie. Druga rzecz – mama zawsze umiała się dzielić. Zawsze mówiła: tam jest większa bieda, tam trzeba zanieść, pomóc, dać. To, co miała, zawsze jeszcze dzieliła na pół i dawała innym. Wielką rolę odegrał też w moim życiu ksiądz Zygmunt Oldozowski, już nieżyjący, który był społecznikiem i bardziej był nastawiony na pomoc ludziom, niż na cokolwiek innego. To, że obserwowałem go jako młody chłopak, spowodowało, że zawsze pragnąłem w tym uczestniczyć.

*** Skoro mowa o pracy – trudno zliczyć placówki podległe ks. Kruczyńskiemu, działające w Ełku i okolicach. Jako dyrektor miejscowego Caritasu zarządza on m.in. wspomnianymi apteką i zakładem krawieckim, świetlicami, domami dziecka, gabinetem dentystycznym, domem dla księży-emerytów, zakładem pogrzebowym, hospicjum domowym, punktami rehabilitacji, domem pobytu dziennego oraz noclegownią dla bezdomnych. Większość z nich ma w nazwie jakąś osobę świętą; jak ksiądz


b Maria Nowakowska

75

dowcipnie zauważa: Pan Bóg niech czuwa, ale u niego jeszcze ktoś oprócz mnie musi się wystarać. Każdy dom ma swojego patrona, żeby nie wszystko było na moich plecach. Działalność komercyjna przeplata się z charytatywną – i nie jest to przypadek. – Jeżeli tworzę nową placówkę, to patrzę, co mogłoby powstać obok, żeby się uzupełniały. Jeśli mam placówki komercyjne, to gdzieś muszę kupić fartuch, obrus, ścierkę, pościel – zakład krawiecki może to uszyć i te pieniądze, które poszłyby dalej, mogą zostać tutaj, a panie mają dzięki temu pracę. To jest reakcja łańcuchowa – tłumaczy ksiądz. – Z jednej strony jest misja Kościoła i służba człowiekowi, ale z drugiej – żeby służyć, trzeba mieć skądś pieniądze. Staram się uruchamiać takie procedury czy takie inicjatywy, które będą wypracowywały pieniądze i dawały poczucie pewności pracownikom oraz mnie. W chwili obecnej w przeszło trzydziestu placówkach jest na etatach zatrudnionych 270 osób.

*** Miałam okazję porozmawiać z trzema pracownicami – żadna nie mówiła o księdzu inaczej niż w samych superlatywach, podziwiając go za organizację pracy, rzutkość, ale też za zdolność słuchania i szybkość reakcji. Małgorzata Kacprzyk, zatrudniona w świetlicy, mówi wprost: Najważniejszy jest czynnik ludzki; mamy dyrektora, który błyskawicznie odpowiada na nasze pomysły. Talent organizacyjny kapłana i jego pracowników uwidacznia się nawet w tak małej skali, jak siłownia prowadzona w ramach świetlicy. Młodzi entuzjaści kulturystyki i sportów siłowych nie są pozostawieni sami sobie – prowadzi ich wolontarystycznie nauczyciel wychowania fizycznego z pobliskiej szkoły, układając programy treningowe tak, by nikt nie zrobił sobie krzywdy początkową nadgorliwością. Oprócz tego na ścianach wiszą tablice, które pokazują, w jaki sposób bezpiecznie wykonywać ćwiczenia. Przed ich

podjęciem trzeba podpisać regulamin. Wstęp na siłownię jest płatny – miesięcznie 9 zł dla młodzików, 18 – dla osób pełnoletnich. Pytam księdza, dlaczego zajęcia są odpłatne. – Inne jest wtedy poszanowanie; mają czuć, że to jest ich, ale też nasze, wspólne. Że nie opłaca się tego złamać, wyrzucić, zniszczyć. Sale do ćwiczeń mają lustra, na podłogach leżą wykładziny, meble są bardzo porządne i w większości nowe, ściany pomalowane, wystrój ciekawy. – Ile trwało przygotowanie takiego miejsca? – pytam, podczas gdy gospodarz oprowadza nas po kolejnych salach. – Trzy, cztery miesiące. Trochę takiego mojego „żebrania”: jeżdżenia po znajomych, po firmach, troszeczkę z Niemiec zwoziłem, ale co się dało, wykonaliśmy własnym sumptem. Tu było dużo wolnych pomieszczeń – coś z tym trzeba było zrobić. I to rzeczywiście zdaje egzamin; tutaj, w centrum miasta, kilka ulic jest trochę zaniedbanych, więc istnieje potrzeba funkcjonowania podobnych miejsc. Na drzwiach gabinetu księdza, i to w miejscu nie dającym się nie zauważyć, na wysokości twarzy wchodzącego, widnieje napis „Zakaz narzekania”. Dyrektor przyznaje – po prostu nie znosi biadolenia. Sam zresztą jest człowiekiem pogodnym; po pierwsze z usposobienia, po drugie z zasady. – Jeżeli jestem księdzem katolickim, no to jak by to o mnie świadczyło, gdybym był tylko ciągle narzekający i wiecznie mający pretensje do Pana Boga, że się w ogóle urodziłem. A to, że księdzem zostałem czy że pracuję w Caritasie, to już w ogóle przekleństwo – kończy ze śmiechem.

*** Podążając za duchownym przez dziesiątki przedsięwzięć, placówek i planów nie mogę nie zapytać, dlaczego ten rodzaj społecznego zaangażowania Kościoła pozostaje w Polsce ewenementem, dlaczego tak rzadko słyszy się o podobnych inicjatywach. – Przez prawie pół wieku Kościół jako instytucja był zastraszony, zamknięty, bo obawiano się, że w jego struktury mogą wejść osoby, które współpracują ze służbami. I aktywność społeczna była troszkę ograniczona. Dzisiaj postrzegamy Kościół zachodni – niemiecki, francuski – jako bardzo otwarty, ale tylko dlatego, że on się normalnie rozwijał – przekonuje. Zapewnia jednocześnie, że jest coraz więcej młodych księży, niesamowicie życzliwych, którzy bardzo chcą robić coś więcej, niż tylko prowadzić posługę duszpasterską w obrębie parafii. – Owszem, są też i takie przypadki, gdzie rzeczywiście ludzie mówią: „Nasz ksiądz nic nie robi”. No, księża nie są przysłani z zaświatów – jakie mamy społeczeństwo czy środowisko, takich też mamy księży. Jakich mamy dzisiaj studentów, takich mamy też i studentów w seminarium – konkluduje. Mój rozmówca jest zdania, że skoro ktoś zdecydował się przyjść do kościoła instytucjonalnego, powinien zadać sobie podstawowe pytanie – co ja wnoszę do tego Kościoła, żeby pokazać, iż jest on żywy? – W Piśmie Świętym stoi: więcej szczęścia jest w dawaniu, aniżeli w braniu. Jeżeli w tych kategoriach spojrzymy na swoje powołanie jako


76 człowieka, nie jako księdza, lekarza, pracownika fizycznego, tylko właśnie jako człowieka, to całość się zamyka, bo przecież powołani jesteśmy do służby jako ludzie.

***

b Maria Nowakowska

Można bez przekąsu powiedzieć, że tworzenie miejsc pracy jest jednym z ulubionych zajęć ks. Kruczyńskiego. Przez lata prowadzenia noclegowni zdążył zauważyć, że łatwo jest udzielić pomocy doraźnej – dać talerz zupy czy ubranie – natomiast znacznie trudniej wyrwać z marazmu osoby, które przez wiele lat korzystają z takiej pomocy, pogrążając się w rezygnacji. – Sam pochodzę z rodziny wielodzietnej, znam biedę i wiem, co to znaczy mieć i nie mieć, dlatego zawsze wiedziałem, że trzeba być pomocnym ludziom. Z tego powodu tak często w wypowiedziach księdza pojawia się temat aktywizacji, nie tylko osób bezdomnych, ale również wykluczonych ze społeczeństwa czy marginalizowanych z innych przyczyn. Projekt Caritasu z 2004 r., stworzony z myślą o pomocy niepełnosprawnym na rynku pracy, unijni urzędnicy ocenili najlepiej w całej Europie – pracę znalazło niemal 65% jego uczestników! Na pytanie o przyczynę tak znacznego sukcesu, ksiądz odpowiada: To się tak znakomicie udało dlatego, że Caritas chyba jako jedyna organizacja społeczna w Polsce ma mocno rozbudowaną strukturę i infrastrukturę lokalową i personalną. Druga rzecz – w projekt bardzo mocno zaangażowały się parafie; byliśmy w stanie dotrzeć tą drogą do ludzi, którzy byli „niewidoczni” nawet dla placówek samorządowych. Dzięki temu wiele osób wyszło na światło dzienne i powiedziało: my się nie wstydzimy naszej niepełnosprawności. Wcześniej się wstydzili; często wstydziły się rodziny, że córka, syn czy inny członek rodziny jest niepełnosprawny, i zamykali ich w domu. Skoro mowa o środkach pochodzących z dotacji, ks. Kruczyński bardzo krytycznie podchodzi do patologicznych mechanizmów, którym ulega część organizacji w pogoni za kolejnym dofinansowaniem. Chodzi

m.in. o wpisywanie we wnioski masowych szkoleń dla bezrobotnych, które są bardzo opłacalne z punktu widzenia organizatora, lecz nie przyczyniają się wymiernie do polepszenia sytuacji ich uczestników na rynku pracy, ponieważ jest on po prostu niewydolny. W Ełku bezrobocie realne sięga prawie 30%. Gdy dziewięć lat temu zamknięto „Ełczankę” – duży zakład produkcyjny – bez pracy znalazło się ok. 300 szwaczek. Na pomysł utworzenia zakładu krawieckiego nie wpadł jednak ksiądz, a grupa zwolnionych kobiet, wśród nich wspomniana Krystyna Walczuk, która zaglądała od czasu do czasu na plebanię, mówiąc, że w Ełku nie można znaleźć pracy. Ks. Dariusz wspomina: Uważałem, że jeżeli panie chcą pracować, to powinny móc zapracować na utrzymanie siebie i zakładu. Caritas, który jako organizacja charytatywna prowadzi inicjatywy niedochodowe, jeżeli już angażuje się w jakieś przedsięwzięcie komercyjne, to po to, żeby osiągnąć ważne cele społeczne; podobnie było z naszymi aptekami. Potrzeba było prawie roku, żeby z darowizn, które zebrał ksiądz, otworzyć mały, ale dobrze prosperujący zakład krawiecki, który od siedmiu lat daje zatrudnienie grupie byłych pracownic „Ełczanki”; ostatnio przyjęto nawet uczennicę. Ksiądz ubolewa jedynie nad tym, że tak niewiele firm nastawionych jest na współpracę z organizacjami charytatywnymi. Drugą bolączką jest uznaniowość władz m.in. w ocenie projektów; niejednokrotnie wnioski o dofinansowanie, pisane przez Caritas, po uzyskaniu najwyższych lokat pod względem wartości merytorycznej, zostały ostatecznie przesunięte na listę rezerwową.

*** Żeby umówić się na wywiad z ks. Kruczyńskim, dzwoniłam do ełckiego Caritasu przez ponad trzy tygodnie. W pierwszym usłyszałam, że obecnie jest to niemożliwe, ponieważ organizuje Dzień Dziecka w Ełku, w ramach Ogólnopolskiego Festynu Rodzinnego Caritas, i jest bardzo zajęty. Postanawiam zapytać o skalę i przebieg imprezy, której motywem przewodnim było w tym roku wzmacnianie więzi między wnukami a dziadkami. – Na placu Jana Pawła II w Ełku zgromadziliśmy w granicach dwudziestudwudziestu paru tysięcy samych dzieci; do tego rodzice – czterdzieści-czterdzieści pięć tysięcy ludzi w jednym miejscu! – cieszy się duchowny. – Atrakcje trwały od 8 do 23; działo się po prostu wszystko, co możliwe – różne zabawy, koncerty gwiazd, ale i msza święta. – Podziwiam go – jak on na to wszystko znajduje czas? – zastanawia się Krystyna Walczuk, zakładając na manekin sukienkę ślubną do zdjęcia. Sama też się nad tym zastanawiam; znalazłam w Internecie prezentacje kilkudziesięciu inicjatyw ełckiego Caritasu. Jedną z nich są trzy Domy św. Faustyny – „Wielkie serce” w Giżycku, „Pomocna dłoń” w Ełku i „Nie lękajcie się” w Gołdapi. Są to autorsko prowadzone domy dziecka, tworzone na bazie tradycyjnych placówek; bardziej rodzinne i w większym niż zazwyczaj


77 stopniu sprzyjające socjalizacji. Dzieci podzielone są na grupy – usamodzielnienia, interwencyjną i socjalizującą. Formuła prowadzenia zmienia się z „internatowohotelowej” na „życiową” – każda 14-osobowa grupa podopiecznych wraz z 4 wychowawcami pierze, gotuje, sprząta na własne potrzeby. Ma to oduczyć dzieci przybierania roszczeniowej i destrukcyjnej postawy, wynikającej po części z traum, a po części z podejścia placówek opiekuńczo-wychowawczych. Ksiądz planuje otworzyć czwarty Dom, w Piszu. Świetlice oraz Centra Młodzieżowe („Quo vadis” w Ełku i „Coraggio – odwagi!” w Augustowie), razem z „Promykami Dnia” tworzą ofertę skierowaną do dzieci i młodzieży. Ostatnia z wymienionych inicjatyw w sposób szczególny skupia się na zagadnieniach integracji. Na ogólnopolskiej stronie „Promyków” (www.promykdnia.pl) czytamy: Program ma na celu pomoc w rozwiązywaniu istotnych problemów osób narażonych na wykluczenie społeczne z powodu biedy, trudnej sytuacji życiowej czy też utrudnienia dostępu do edukacji, poprzez tworzenie świetlic środowiskowych dla dzieci w wieku szkolnym w ubogich obszarach wiejskich i małomiasteczkowych. […] Włączenie do programu elementów integracji z grupami szczególnie narażonymi na wykluczenie społeczne (np. dzieci niepełnosprawnych) pozwala rozwijać w uczestnikach zajęć poczucie tolerancji, odpowiedzialności za drugiego człowieka, wzmacniać postawy prospołeczne i obywatelskie. Świetlice powstały we współpracy z Ogólnopolskim Stowarzyszeniem Chrześcijańskich Organizacji Wiejskich. Wspomniane placówki pomagają nie tylko lokalnej młodzieży; na kolonie przyjeżdżają dzieci z terenów dotkniętych kataklizmami, z ubogich rodzin, a także z polskich rodzin żyjących na Litwie, Białorusi czy Ukrainie (co roku ok. tysiąca do wszystkich „Promyków” w Polsce łącznie). Innym ogólnopolskim programem pomocy najmłodszym, w który włączył się ełcki Caritas, są „Skrzydła”. Zrzesza on osoby prywatne i firmy, które chcą pomagać zdolnym dzieciom żyjącym w ubogich rodzinach. W całej Polsce udało się dzięki niemu wspomóc kilka tysięcy młodych talentów. – Ten program bardzo ładnie wpisał się w naszą strukturę, ewidentnie widać zaangażowanie darczyńcy i dziecka – cieszy się kapłan. Teren diecezji ełckiej nie doświadczył powodzi, ale trąba powietrzna naruszyła bądź zmiotła z powierzchni ziemi ponad trzydzieści gospodarstw w okolicach Wiżajn. – Na to też patrzymy jak na kataklizm, na równi z powodzią; angażujemy się, wysyłamy transporty, organizujemy zbiórki pieniężne i rzeczowe. Wszystko idzie do potrzebujących – żywność, ubrania, środki czystości; przyjmujemy także dzieci z terenów popowodziowych – mówi ksiądz. Najnowszą inicjatywą ełckiego Caritasu jest hospicjum ku czci św. Brunona Bonifacego z Kwerfurtu w Giżycku, które jest pierwszą taką placówką w diecezji. Organizacja zamierza także wkrótce wykorzystać świetną lokalizację swoich biur – przenieść siedzibę poza śródmieście, a w zwolnionych w ten sposób salach

utworzyć przychodnię specjalistyczną, która razem z apteką stałaby się swoistym centrum medycznym. Część inicjatyw prowadzą bądź kontynuują współpracownice księdza – Renata Stańczyk zajmuje się m.in. projektami pomocy niepełnosprawnym, Aneta Makowska – m.in. Ełcką Koalicją Współpracy w Obszarze Pomocy Społecznej, która stawia sobie za cel integrować, wzmacniać i aktywizować rodzinę i społeczność lokalną. – Czasami nawet nie chcę już wnioskować, tylko akceptuję, że dziewczyny przychodzą z dobrym pomysłem. Albo siadamy i wymyślimy coś: dobrze, proszę, Pani prowadzi, a mnie interesuje skutek i meta, a nie start – mówi ksiądz. – Właśnie o czymś takim myślę, kiedy mówię, że lubię, gdy moi pracownicy są metr przede mną – dodaje.

*** Gdy ks. Dariusz opowiada o kolejnych inicjatywach, które współtworzył (tylko w 2008 r. Caritas w Ełku zrealizował 83 projekty!), można odnieść wrażenie, że wszystko to przychodziło mu lekko, szybko, jakby bez wysiłku. Zapytany o to, prędko rozwiewa wątpliwości: Jeżeli coś, co powstaje, nie napotyka na żadne trudności, to najpewniej jest nic niewarte. Wiele rzeczy, które łatwiej przyszły, później przebrzmiało; te zaś, które przyszły w rzeczywiście trudny sposób, często mają po stokroć większy wymiar i takie też przynoszą owoce. A jeżeli widzę, że nie jestem w stanie czegoś przebrnąć – uznaję, że widocznie Pan tak chciał. Pytany o poczucie osobistej satysfakcji, ks. Dariusz odpowiada: Wiele, wiele satysfakcji daje mi, gdy przychodząc czasami do biura znajduję na biurku najzwyklejszą czekoladę i kartkę: „Dziękuje księdzu za pomoc”. Nie wiem nawet, od kogo pochodzi ten podarek; nie wiem, która osoba przyszła i napisała „dziękuję”. To nie jest sukces, to jest satysfakcja, że pomogło się człowiekowi, który był bezradny wobec losu, jaki go spotkał. Myślę, że najpiękniejsze jest mieć nadzieję tam, gdzie nie ma nadziei. Z najnowszych pomysłów: ksiądz zamierza zorganizować mieszkania chronione dla kobiet poszkodowanych na skutek przemocy w rodzinie oraz dom samotnej matki. Chciałby też otworzyć jadłodajnię, w ramach aktywizowania zawodowego osób bezdomnych, mieszkających w noclegowni; zostaliby w niej zatrudnieni jako kucharze i obsługa. Wizja jest całkiem konkretna: To byłaby taka jadłodajnia, jak kiedyś bary mleczne – opisuje ksiądz. – Przychodzę, są dzisiaj tylko kotlety schabowe, mielony i jakieś zrazy w sosie; podchodzę, nie czekam jak w restauracji, tylko panie nakładają od razu na talerz – i do przodu. Można by tam zjeść buraczki w occie, kapustę kiszoną, napić się normalnego kompotu z dwoma kawałkami jabłka pływającymi w środku… Tego dzisiaj nie ma. Obiecaliśmy, że zajrzymy na taki poczęstunek do Ełku, gdy tylko ksiądz otworzy swą kuchnię. Maria Nowakowska współpraca Maria Wierzbowska


78

Strażnicy tożsamości Konrad Malec

Na naszych oczach muzealnictwo ulega metamorfozie. Zakurzone, duszne sale odchodzą w niebyt. Elektronika, dźwięk i ruchomy obraz stają się powszechne. Czy w dobie zmieniających się sposobów komunikacji muzea nowego typu będą w stanie przekazywać wiedzę, kształtować postawy i tożsamość? Muzeum niejedno ma imię Pierwsze w Polsce muzeum, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, gromadziło pamiątki narodowe. Powstało w 1801 r. w Puławach z inicjatywy Izabeli Czartoryskiej. W 1805 r. swoje zbiory sztuki w pałacu w Wilanowie udostępnił społeczeństwu Stanisław Kostka Potocki, dając w ten sposób początek najstarszej istniejącej polskiej placówce muzealnej. – Wówczas skupiano się na przedstawieniu obiektu, z pominięciem widza – mówi dr Paweł Ukielski, wicedyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego (MPW), dodając, że w niektórych placówkach niestety nadal tak się dzieje. Dr Bogusław Chorąży z Muzeum w Bielsku-Białej, przyznaje: W tamtych czasach opisywano przedmiot, ale całkowicie pomijano kontekst czy chronologię. Natomiast dr Andrzej Sołtan, prezes Stowarzyszenia Muzealników Polskich i wicedyrektor Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy (MHMSW), uzupełnia: Był to czas, kiedy z muzeów korzystali badacze i miłośnicy, ludzie wyrobieni tematycznie. Współcześnie placówkom takim stawia się bardzo różnorodne zadania. – Rolą muzeów regionalnych jest gromadzenie dóbr kultury, odpowiednie ich przechowywanie, konserwowanie, a także prowadzenie badań naukowych, działalność oświatowa i upowszechniająca kulturę – mówi Barbara Kąkol z Muzeum Kaszubskiego im. F. Tredera w Kartuzach. Najważniejsze instytucje znajdują się w Państwowym Rejestrze Muzeów, obejmującym obecnie 103 placówki, spośród 720-1025 takich obiektów (dane na koniec 2008 r.; różnica wynika z metodologii przyjętej przez różne instytucje robiące spis). Przechowują ok. 21 mln artefaktów, przy czym ostatnia wojna i powojenne zmiany granic sprawiły, że zaledwie niespełna 4 mln z nich mają udokumentowane pochodzenie. Aby muzeum znalazło się w rejestrze, musi spełniać określone wymogi dotyczące katalogowania, kadry naukowej czy bezpieczeństwa zbiorów. Potwierdzeniem rangi placówki jest też jej organizator. „Najwyżej” plasują

się jednostki podległe bezpośrednio ministrowi kultury, następnie regionalne (np. Muzeum Lubelskie), powiatowe (jak Muzeum im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu) i gminne (tu choćby Muzeum Ziemi Pyzdrskiej). Dość liczną grupę stanowią placówki przykościelne, np. Muzeum Archidiecezjalne w Poznaniu czy Muzeum Prawosławnej Diecezji Lubelsko-Chełmskiej, a także uczelniane i związane z przedsiębiorstwami. Na szczególną uwagę zasługują muzea społeczne, tworzone ogromnym nakładem sił i własnych środków przez pasjonatów. Często powstają w prywatnych domach, pochłaniając całe życie opiekunów. Henryk Banaś opiekuje się Izbą Regionalną w Bibicach (Małopolska) pomimo 77 lat i częściowego paraliżu po wylewie. Trwa jednak na posterunku, gdyż jak przyznaje: Nie ma za to pieniędzy, więc nikt nie chce się zajmować taką działalnością. Placówki tego typu rozsiane są po wszystkich zakątkach kraju, od podlaskiej Sokółki po dolnośląską Złotoryję. Ich funkcjonowanie napotyka z reguły na liczne kłopoty, czego przykładem może być Społeczne Muzeum Ziemi Błażowskiej (Rzeszowszczyzna). Pieczę nad nim pełnią pracownicy domu kultury. To nastręcza pewnych trudności, bo aby wejść, należy się wcześniej umówić. – Kiedy trzeba posprzątać, skrzykujemy się w kilka osób, bierzemy szmatki, wiadra i sprzątamy – wyjaśnia Alicja Budyka, instruktorka w Gminnym Ośrodku Kultury w Błażowej. Zaczęło się kilkanaście lat temu. – Wszyscy byliśmy mocno zaangażowani, lata mijały, ci najaktywniej działający poumierali i w tym momencie to tak trochę „jest, bo jest”– wyjaśnia.

Trafić w dziesiątkę Muzeum Powstania Warszawskiego w ub. roku odwiedziło ponad pół miliona ludzi. Ok. 60% stanowiły osoby przed trzydziestką, drugą największą grupę natomiast po 60. roku życia (30% odwiedzających). – Kiedy tworzyliśmy


79 muzeum, założyliśmy, że będzie to miejsce spotkań „dziadków i wnuków”. Udało nam się więc trafić w dziesiątkę – cieszy się dyr. Ukielski. W 2007 r. muzea w Polsce odwiedziło ok. 20 mln osób (dane są niepełne, gdyż GUS uwzględnił tylko 720 placówek), z czego nieco ponad 30% stanowiła młodzież szkolna. Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau w ciągu ostatnich trzech lat zwiedzało średnio ok. 1,3 mln ludzi. Jednak popularnością, w swojej skali, cieszą się także mniej znane placówki. Przykładowo, wspomniane muzeum w Kartuzach odwiedza ok. 12 tys. osób rocznie, zaś Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazowego im. Ignacego Łukasiewicza (MPNiG) w podkarpackiej Bóbrce ok. 35 tys. ludzi, przy czym większość stanowią dzieci i młodzież. – Dość często przyjeżdżają też kuracjusze z pobliskich uzdrowisk, a w weekendy jest sporo spacerujących, którzy zwiedzają naszą placówkę niejako przy okazji, bowiem mamy tu bardzo ładny i malowniczy teren. Jest to możliwe dzięki otwartemu charakterowi tego miejsca – relacjonuje Michał Górecki z MPNiG. – I bardzo dobrze – komentuje Urszula Zajączkowska, dyrektor Muzeum Śląska Opolskiego. – Do muzeów powinno się chodzić jak do parku, by pobyć i odpocząć, a przy okazji coś zobaczyć. Dość powszechnie uważa się, że muzea egzystują w znacznej mierze dzięki wycieczkom szkolnym. Ich pracownicy zauważają, że młodzież sama naciska na nauczy­ cieli, by przyjść w takie miejsca. – W tej grupie wiekowej większość odwiedzających to osoby przybywające do nas indywidualnie – podkreśla dyr. Ukielski, dodając, że cieszy go wysoki odsetek młodych ludzi wśród zwiedzających placówkę, bo to właśnie w ich przypadku kształtują się postawy, poczucie tożsamości i wspólnoty. Również do MHMSW młodzież coraz częściej sama przychodzi i zamawia zajęcia. W Muzeum Kaszubskim ok. połowę odwiedzających stanowią dzieci i młodzież w wieku szkolnym. Przez wyjście do młodych muzea mają szansę na „umotywowanie” swego istnienia, znalezienie kręgu ludzi, którzy rozumieją sens istnienia tego typu placówek. – Od kilku lat obserwuję, że coraz częściej odwiedzają nas przedszkolaki i młodsze dzieci szkolne. Wcześniej uważano, że one do tego nie dorosły, tymczasem przy odpowiednim przedstawieniu tematu świetnie się u nas czują. Paradoksalnie, coraz mniej widzę licealistów, którzy wydają się naturalnym odbiorcą treści muzealnych – dzieli się obserwacjami dr Chorąży. Błażowską placówkę odwiedza głównie młodzież. – Przychodzą nawet po kilka razy, bo mamy niemal 600 eksponatów i jest co oglądać – cieszy się Budyka. – Kolejną ważną grupą są ci, którzy stąd wyjechali i teraz przychodzą nasycić wspomnienia – dodaje.

Lekcja tożsamości Barbara Kłaput, dyrektor Kłaput Project, pracowni znanej m.in. z opracowania koncepcji MPW oraz Muzeum Sportu i Turystyki w stołecznym Centrum Olimpijskim, wystawy w wadowickim domu-muzeum Jana Pawła II oraz projektu

Historia się nie kończy – rozmowa z dr. Pawłem Ukielskim, wicedyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego Słyszy się czasem zarzut, że Muzeum Powstania (oraz inne muzea „tematyczne”) nadmiernie gloryfikuje wydarzenia, którym jest poświęcone. P. U.: Muzeum Powstania Warszawskiego jest poświęcone konkretnemu, bardzo ważnemu wydarzeniu w naszych dziejach. Wydarzeniu, które jest wielopłaszczyznowe i można o nim opowiadać na różnych poziomach, zarówno warszawskim, który buduje lokalną tożsamość, jak i ogólnonarodowym. To były dwa miesiące wolnej Polski, która mogła zaistnieć po raz ostatni przed 1989 rokiem. Możemy też spojrzeć na nie z poziomu europejskiego czy światowego, ponieważ był to ostatni moment faktycznej, choć niepisanej, współpracy dwóch reżimów totalitarnych, które od trzech lat były w śmiertelnym boju, a jednak wspólny cel zniszczenia polskości na nowo je, w pewnym sensie, zjednoczył. Muzeum nie tylko gloryfikuje heroiczną postawę żołnierzy walczących w powstaniu, upamiętnia także ofiary, przedstawia całkowite wyburzenie i grabież Warszawy, a także ukazuje jego smutny koniec. Argumenty krytyków powstania zostały w nim dość mocno zaznaczone. Choć nie mogę się zgodzić z tezą, że muzeum stanowi wyłącznie jego apoteozę, to oczywiście jego głównym celem jest przedstawienie emocji i ideałów, które przyświecały powstańcom. W naszym przekonaniu są one bardzo ważne, a mówić należy o nich po to, by powstanie nie pozostało daremne: żebyśmy zrozumieli, że było ono walką o wolną, niezależną, demokratyczną i nowoczesną Polskę. Projekt powojennej Polski był przygotowywany przez pięć lat działań państwa podziemnego, które oprócz aktualnej działalności również pracowało intelektualnie nad myślą polityczną. Przedwojenny obóz rządzący został odsunięty od wpływu na sprawy bieżące, więc ten projekt siłą rzeczy był znacznie inny niż projekt II Rzeczypospolitej. Oceniając te pomysły programowe, można powiedzieć, że Polska urządzona po wojnie według nich najpewniej lokowałaby się w europejskiej czołówce, jeśli chodzi o nowoczesność – byłaby takim lekko lewicującym państwem dobrobytu, jakie powstało na Zachodzie, a które później stało się zaczątkiem Unii Europejskiej. Nie sądzę, by w przypadku polskiej historii groziło nam zapomnienie mniej chlubnych tradycji.


80 Istnieje grupa dosyć wpływowych historyków i publicystów, którzy dbają o to, żeby tak się nie stało; nie jest to zarzut, tylko stwierdzenie faktu. Z drugiej strony, dla budowy tożsamości społeczeństwa potrzebne jest poczucie dumy i w tym sensie podkreślanie chwil chwalebnych w historii jest czymś normalnym. Każda wspólnota pielęgnująca swoją tożsamość robi coś takiego. Jakie są, Pańskim zdaniem, trzy najważniejsze wydarzenia historyczne, które wpłynęły na nasz dzisiejszy charakter narodowy? P. U.: W moim przekonaniu wpływały na niego głównie wydarzenia wieku XIX i XX; wcześniejsze są już wielokrotnie „przetrawione”. Na pewno rozbiory z powstaniami ukształtowały bardzo wiele elementów, np. rolę społeczną kobiety, która wbrew temu, co sugerują feministki, w Polsce była dużo mocniejsza i poważniejsza niż na oświeconym Zachodzie. Trwanie narodu bez państwa przez ponad sto lat jest fenomenem na skalę światową. Z całą pewnością wówczas uformowało się znaczenie Kościoła, który był nośnikiem polskości, stąd też jego późniejsza rola w latach komunizmu, kiedy prymas Wyszyński był interreksem, faktycznym przywódcą Polaków w kraju rządzonym przez komunistycznych dyktatorów. Drugim wydarzeniem o inklinacjach dających o sobie znać do dziś, była II wojna światowa, w wyniku której Polska została przesunięta o kilkaset kilometrów na zachód. Zagłada polskich Żydów, który stanowili grupę bardzo istotną społecznie i kulturowo, pod każdym względem wzbogacającą przedwojenną Polskę. Utrata pozostałych mniejszości narodowych i utworzenie państwa jednolitego etnicznie. Straszliwe doświadczenie okupacji: Polacy byli jedyną grupą narodową, która zaczęła się niebezpiecznie zbliżać do tej granicy, którą przekroczyli tylko Żydzi, tj. granicy zagłady. Pamięć o tym jest w Polsce niezwykle silna. Trzecie doświadczenie, które bardzo mocno determinuje naszą dzisiejszą perspektywę, to doświadczenie komunizmu i jego obalenia. W Polsce nieco inaczej pojmujemy totalitaryzmy niż na Zachodzie. Na zachód od Odry mówienie, że komunizm był takim samym złem, jak nazizm, jest dalece niepoprawne politycznie. W krajach Europy Środkowej, które miały wątpliwą przyjemność zaznania obu reżimów, takie stwierdzenie nie budzi kontrowersji. Zachód doświadczył jednego totalitaryzmu i uważa, że to było zło absolutne. I bardzo często nie jest w stanie uznać, że być może istniało drugie, porównywalne zło absolutne. To jest ten element, który zawsze podkreślamy w rozmowach z naszymi gośćmi z zagranicy: II wojna światowa nie była

Muzeum Wielkich Polaków w Świątyni Opatrzności Bożej, zwraca uwagę, że placówki historyczne mają ogromny potencjał tożsamościowy. – Taki sam potencjał ma mieć Muzeum Jana Pawła II i Kardynała Wyszyńskiego w Świątyni Opatrzności Bożej. Chcemy, żeby ludzie bardzo różni, wierzący i niewierzący, Polacy i obcokrajowcy, poczuli, że to jest ich muzeum. Ma to być opowieść o narodzie, Kościele i jego roli w życiu narodu. Narracyjność polega na odnalezieniu siebie w tej historii, by móc odpowiedzieć na pytanie: „Jak bym się zachował w takiej sytuacji?”. Jej mąż, Jarosław Kłaput, dodaje: W Domu Papieskim w Wadowicach również jest to możliwe. Są tam sceny nie tylko z „życia papieskiego”, ale także z życia małego chłopca, aktora… Można powiedzieć: „Też bym tak zareagował”. Placówkom historycznym często zarzuca się, że gloryfikują narodową przeszłość. Dr Chorąży odpowiada, że w muzeach nie ma fizycznie miejsca, by ukazywać historię w każdym jej aspekcie. – To raczej rola nauczyciela w szkole, który ma szersze możliwości przedstawienia wszystkich blasków i cieni. Jednostki regionalne pełnią rolę analogiczną jak Muzeum Historii Polski czy Muzeum Powstania Warszawskiego. – Kaszubi są bardzo przywiązani do swojej ziemi, religii, korzeni, tradycji. Poprzez poznanie ich kultury, poznajemy również część północnej Polski – uważa Barbara Kąkol. – Powinniśmy przede wszystkim stać na straży zachowania kultury kaszubskiej i prezentowania przeszłości. Myślę, że muzea regionalne rozbudzają przywiązanie do ojczyzny, gdyż ojczyzna składa się z regionów. Prezentujemy np. wybitnego Kaszuba – Józefa Wybickiego, który jest twórcą hymnu narodowego. Podobnego zdania jest dr Chorąży: Poznanie od strony regionu jest kluczem do poznania kraju. Na naukę przywiązania do „małej ojczyzny” zwraca uwagę także Henryk Banaś, który przekazuje dzieciom miejscową historię i legendy: Nauczyciele to najczęściej obcy ludzie, nie urodzili się tu i nie są w stanie nauczać dzieci o miejscu ich życia. Najmłodsi poznają tradycje regionu dzięki naszej izbie. Michał Górecki mówi: Wielu mieszkańców Polski nie zdaje sobie sprawy, kim był Łukasiewicz, wielu nie wie też, że w Polsce w ogóle jest ropa naftowa i że się ją u nas wydobywa. Ku jego ubolewaniu, okoliczna ludność rzadko odwiedza MPNiG. – Pomimo starań o jak najlepszą współpracę z okolicznymi gminami, częściej przybywają do nas mieszkańcy innych regionów, a nawet goście z zagranicy, dziwiący się, że to właśnie tu zaczęła się historia przemysłu naftowego. Spotykam ludzi, którzy mówią: „Ostatni raz w muzeum byłem na wycieczce szkolnej, 25 lat temu”. Szkoda tym większa, że wokół przemysłu naftowego powstał cały folklor, który odchodzi w niepamięć, a mógłby stanowić ważny i ciekawy element lokalnej tożsamości. To właśnie na Podkarpaciu wynaleziono i zaczęto wydobywać ropę naftową, dzięki czemu region zaczął się rozwijać. Inaczej rzecz się ma z Muzeum Ceramiki w Bolesławcu. – Tutejsi mieszkańcy wiedzą, z czego Bolesławiec żyje, przesiąkli tradycją opartą na ceramice. Prowadzone przez nas prace archeologiczne pomagają


81 w jeszcze mocniejszej identyfikacji z okolicą – mówi Andrzej Olejniczak z tej placówki, szczycącej się uczestnictwem w życiu kulturalnym miasta.

Ocalić od zapomnienia Dawna Rzeczpospolita była mozaiką etniczną. Pomysły i idee połączenia dwóch, a następnie większej liczby narodów we wspólnych granicach pod wspólnym, równym dla wszystkich rządem, były obecne w myśli politycznej aż do 1945 r., po którym staliśmy się państwem dość jednorodnym. – Przez wystawy, ekspozycje czasowe i publikacje przypominamy o ludziach dawniej tu zamieszkujących, m.in. o Żydach i Niemcach – opowiada Kąkol. Muzeum Wsi Słowińskiej przypomina o Klukowianach, po wojnie traktowanych przez naukowców jako Słowianie, którzy przetrwali na obszarze Prus, zaś przez nowych osadników i komunistyczne władze jako Niemcy – poddawani szykanom, w końcu opuścili granice naszego kraju. Mennonitów, pochodzących z Holandii anabaptystów, którzy przybyli nad górną Wisłę w XVI w. i ją obwałowali, upamiętnia wystawa Muzeum Narodowego w Gdańsku. Muzea, zwłaszcza regionalne, gromadząc wytwory ręki ludzkiej są w posiadaniu wielu świadectw dziejów mniejszości, zarówno jeszcze tu żyjących, jak i tych, po których pozostały tylko ślady. Osobnym rozdziałem jest pielęgnowanie pamięci o zagładzie Żydów i martyrologii Polaków oraz innych nacji w czasie II wojny światowej na naszych ziemiach. – Auschwitz jest miejscem specyficznym, powinno nie tylko upamiętniać ofiary, ale też być pewną przestrogą. Ponadto powinno skłaniać do refleksji ponadhistorycznej nad naszą odpowiedzialnością za świat – zauważa Paweł Sawicki, specjalista ds. PR Miejsca Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau.

Ile cię trzeba cenić… Finansowanie muzealnictwa w Polsce jest złożoną kwestią. Placówki „ministerialne” mogą liczyć na wpływy z budżetu centralnego, głównie z Ministerstwa Kultury, choć jednostki poświęcone tradycjom polskiego oręża często dofinansowuje np. MON. W instytucjach muzealnych podległych ministrowi kultury udział dotacji w całości budżetu wynosi średnio 71% (waha się w granicach 47-88%). Te placówki mają zatem dość dobre, a przede wszystkim stałe i przewidywalne źródło dochodów. Władze wojewódzkie finansują ważniejsze obiekty na swoim terenie (np. Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego w Warszawie), choć zdarza się, że otrzymują one również środki z budżetu centralnego (tzw. muzea współprowadzone). Muzea powiatowe czy gminne są w głównej mierze utrzymywane przez władze lokalne. Jeżeli ich siedzibą są stosunkowo zamożne miasta, to zazwyczaj mają się względnie dobrze, jak placówka w Bolesławcu. Gorzej jest w małych gminach, gdzie zdarzają się, na szczęście coraz rzadziej, przypadki likwidacji. Ogółem w budżetach muzeów samorządowych udział dotacji wynosi średnio 81,4%. Ośrodki przykościelne zazwyczaj finansuje Kościół, choć

prostą walką dobra ze złem. Brały w niej udział trzy strony – dwa totalitaryzmy i świat zachodniej demokracji. W pierwszych dwóch latach totalitaryzmy współpracowały, później zaczęły między sobą walczyć i świat zachodniej demokracji sprzymierzył się z jednym z nich, aby pokonać drugi. Ceną była cała Europa Środkowa. Jak się zmieniło podejście do opisu historii przez muzea po 1989 r.? P. U.: Paradoks polega na tym, że choć opowiadanie historii się zmieniło, to muzealnictwo nieszczególnie. Tak naprawdę Muzeum Powstania Warszawskiego było pierwszym zbudowanym od podstaw nowym muzeum historycznym po Okrągłym Stole – musiało minąć 15 lat… Cały świat po 1989 r. przeżywał coś, co publicystycznie nazwano końcem historii. Przez całe lata 90. panowało przekonanie, że historia w swych wielkich paroksyzmach się skończyła. Nie ma konfrontacyjnie nastawionych bloków, nie ma konkurujących ze sobą na poważnie idei, wszystko miało się rozwijać w jednym, świetlanym kierunku… Otrzeźwienie przyszło 11 września 2001 r., choć jego liczne zwiastuny miały miejsce przez całą poprzedzającą dekadę. Okazało się, że jednak koniec historii nie jest nam dany. W Polsce miało to nieco inne podłoże. Przez dziesiątki lat historia była jednym z elementów, który pozwalał podtrzymywać polskość. Prawdziwa historia o Katyniu, AK i Jałcie funkcjonowała równolegle w drugim obiegu rodzinnym, później również w podziemiu. W momencie odzyskania wolności nastąpiło takie zachłyśnięcie, że oto teraz już historia nie jest nam aż tak potrzebna. To było stymulowane przez wpływowe grupy kształtowania opinii publicznej, lansujące hasła typu „wybierzmy przyszłość”, „zostawmy przeszłość historykom”. Te hasła były bardzo żywe i bardzo wiele osób się z nimi utożsamiło. Mieliśmy do czynienia z paradoksalną sytuacją: nastąpiła pełna swoboda badań historycznych, nie musieliśmy ezopowym językiem wypowiadać się o Katyniu czy powstaniu warszawskim, a z drugiej strony historia została wypchnięta poza obszar debaty publicznej. Polskie odejście od „końca historii” miało miejsce pod wpływem kilku czynników, nieco odmiennych niż na świecie. Po części była to reakcja na to, co się dzieje za granicą, na coraz bardziej intensywną politykę historyczną prowadzoną przez inne państwa, w szczególności Niemcy i Rosję; duży wpływ miała też dysputa wokół Jedwabnego. Ale, paradoksalnie, chyba największą wagę miała „afera Rywina”. Wywróciła ona do góry nogami projekt budowania państwa wyłącznie w oparciu o kryteria ekonomiczne. Okazało się, że państwo bez


82 wartości nie jest w stanie wytworzyć przejrzystego rynku, że reguły gospodarcze są przeżarte układami odziedziczonymi po ustroju komunistycznym i że budowanie zdrowej tożsamości bez historii – nie ma sensu. Tutaj wielką rolę odegrał prezydent Lech Kaczyński, który uważał, że historia i pamięć zbiorowa są bardzo istotne. Kiedy został prezydentem Warszawy, jednym ze swoich sztandarowych projektów uczynił MPW, które w pewnym stopniu zmieniło myślenie Polaków o przeżywaniu świąt narodowych czy rocznic – zostało ono przeniesione z poziomu akademijnego na wspólnotowy. Oczywiście wydarzenia typu podniosłego nadal mają rację bytu i bardzo dobrze funkcjonują, ale są obudowywane dodatkowymi wydarzeniami, które pozwalają w nich uczestniczyć osobom nie lubiącym podniosłych ceremonii. Rozmawiał Konrad Malec, 6 maja 2010 r.

w przypadku najważniejszych obiektów może dokładać się do nich państwo. Pieniądze dla muzeów społecznych to temat-rzeka. Mogą być one utrzymywane przez zamożne fundacje lub biedne stowarzyszenia, nieformalne grupy zapaleńców, czasem coś dokłada gmina lub parafia. W ostatnich latach pojawiają się także muzea prywatne, np. Chwały Oręża Polskiego Pułkownika Chmielewskiego w Witnicy (woj. lubuskie) czy Muzeum Kurpiowskie w Wachu. Ciekawym przykładem jest MPNiG, posiadające status fundacji, której fundatorami są Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, Stowarzyszenie Naukowo-Techniczne Inżynierów i Techników Przemysłu Naftowego i Gazowniczego oraz Orlen. Tyle teorii – Barbara Kąkol relacjonuje, jak wygląda praktyka: Samorządowa dotacja niekiedy nie wystarcza nawet na podstawową działalność. Sami musimy wypracowywać dochody, stąd podwyżka cen biletów wstępu. Uważam, że organizator powinien mieć obowiązek utrzymania muzeum. Na konieczność zapewnienia odpowiednich środków zwraca uwagę Urszula Zajączkowska, mówiąc, że zorganizowanie nowoczesnej wystawy wymaga znacznych kwot. Jako przykład powołuje się na MPW oraz świeżo przebudowane Muzeum Chopina. – Te placówki są tak dobre i popularne właśnie dlatego, że zapewniono im odpowiednio wysokie finansowanie – uważa. Dyrektor Zajączkowska z zazdrością zerka za Nysę, gdyż Niemcy bezustannie otwierają kolejne muzea, w samym Berlinie co roku pojawia się nowe. W Czechach nikomu do głowy nie przychodzi, że muzeum można zlikwidować. Nasi południowi sąsiedzi świetnie rozumieją ideę muzealnictwa, ciągle je ulepszając. Efekt jest widoczny zaraz po przekroczeniu granicy, gdyż prawie każda miejscowość posiada tego rodzaju obiekt.

Izba Regionalna w Bibicach mieści się w domu ludowym, opłaty pokrywa sołectwo, jednak praca w nim jest wykonywana przez p. Henryka całkowicie społecznie. Na druk folderów jej opiekun wykłada pieniądze z własnej kieszeni. W Błażowej pracę społecznie wykonują pracownicy ośrodka kultury, miejsce zapewnia proboszcz, na którego głowie są też opłaty za media. – Muzea nigdy nie będą w stanie samodzielnie wypracowywać środków wystarczających na utrzymanie, zawsze będą potrzebowały mecenatu. Problem z finansowaniem wynika z braku świadomości decydentów – zauważa Chorąży. Nawet placówki o szczególnym znaczeniu borykają się z problemami, w muzeum Auschwitz-Birkenau mniej niż połowę budżetu stanowią pieniądze ministerialne, reszta to dochód własny, plus niewielka część pochodzi z pomocy zagranicznej. Obecnie stanęliśmy przed ogromnym wyzwaniem konserwacji. To gigantyczny obszar, z wieloma obiektami, a czas swoje poczynił. W związku z tym powołaliśmy fundację, która ma zapewnić 120 mln euro – zysk z obrotu tą kwotą pokryje koszty renowacji. Połowę sumy już obiecali Niemcy – wyjaśnia Paweł Sawicki.

Jak nas widzą, tak nas rozumieją Muzea mogą być ważnym elementem kreowania wizerunku naszego kraju. Kilkanaście procent odwiedzających MPW to obcokrajowcy, głównie mieszkańcy Europy, znaczący odsetek stanowią także Amerykanie i Japończycy. Anna Kotonowicz, rzecznik prasowy MPW, relacjonuje: Mamy audio-przewodniki w 18 językach. Niedawno gościliśmy indonezyjskich dyplomatów i bardzo się zdziwili otrzymując przewodnik w swoim języku. Przedstawiciele muzeum nawiązują kontakty z kolejnymi ambasadami, prosząc o przetłumaczenie przewodników. Sztandarowe muzea znajdują się w programach wizyt dyplomatycznych, pełnią więc szczególną rolę w kształtowaniu obrazu Polski wśród elit innych państw. – To dla nas olbrzymie wyróżnienie, do takich wizyt przykładamy szczególną wagę – nie kryje zadowolenia dyrektor Ukielski. W stołecznej placówce o powstaniu opowiada się w szerszej perspektywie, ponieważ goście z zagranicy nie mają wiedzy o tym, jak wyglądała ówczesna rzeczywistość, dlaczego doszło do zrywu itd. Nierzadko konfrontacja z polskimi racjami może doprowadzić do zmiany nastawienia. – Szczególnie wzruszające było dla mnie spotkanie z Niemcem w średnim wieku, który po zwiedzeniu muzeum powiedział, że jego matka, nauczycielka historii, mówiła mu zupełnie co innego. Spytał: „Dlaczego moja matka kłamała?”. Ten człowiek dopuścił do siebie myśl, że to nie muzeum kłamie, lecz własna matka nie mówiła mu prawdy. To musiało być dla niego bardzo trudne. Co szczególnie ważne: ten pan był członkiem ekipy filmowej, która kręciła film o relacjach polsko-niemieckich. Dla mnie to było wyjątkowo silne przeżycie – wyznaje Paweł Ukielski. Tego typu reakcje nie są odosobnione. Anna Kotonowicz przytacza przykład niemieckiego dziennikarza, który


83

Perły i elektronika z lamusa Powoli, lecz stale zmienia się sposób prezentacji przeszłości. Odchodzi się od „gablotek i kapci”, a eksponaty „nawiązują kontakt” z odbiorcą. Dziś muzea, szczególnie historyczne, stają się muzeami narracyjnymi, pomyślanymi jako rodzaj „filmu”. Zwiedzający krok po kroku poznaje pewną historię, czemu służy kilka różnych środków, np. zachowane obiekty, fotografie, instalacje scenograficzne, multimedia. Są to środki do osiągnięcia celu nadrzędnego, czyli opowiedzenia określonej historii w sposób zrozumiały i pozwalający ją poczuć. Pomimo to muzea nie mają takiej siły

oddziaływania na postawy, jak współczesne media, poniekąd z powodu swego wizerunku jako miejsca nudnego, dla nielicznych. – Ten stereotyp udało się przełamać MPW – cieszy się dr Ukielski. Multimedia nie docierają jednak do każdego, bowiem są i tacy, którzy wolą tradycyjne gablotki. Wszyscy muzealnicy z którymi rozmawiałem, uważają, że konieczne jest wyważenie proporcji. – Nie rezygnujemy z eksponatów, są to przedmioty, które brały bezpośredni udział w wielkiej hi­storii – mówi Ukielski. – Jednak przyjęliśmy zasadę ciekawego opisu, umiejscawiającego je w szerszej perspektywie. W przypadku broni są to nie tylko opisy techniczne, lecz także prezentacja tego, co się z nią działo, gdzie brała udział w walce, a nawet historie związane z konkretnym egzemplarzem, jeśli np. należał do kogoś znanego. MPW daje szansę także na takie spokojniejsze zwiedzanie, dla osób chcących „wejść głębiej”. Warstwa tekstowa w dzisiejszym, obrazkowym świecie może odstraszać, dlatego przyjęto zasadę lakonicznych informacji. Dla poszukujących ich więcej są np. szufladki, w których można znaleźć dodatkową wiedzę. Ukielski podkreśla, że osoby chcące szybko przejść przez ekspozycję, nie są „atakowane” tekstem. „Jego” placówkę można zwiedzić w 40 minut, lecz można tu także przychodzić przez kilka dni na kilka godzin. Podobnie sprawę widzi Sołtan. – Generalnie muzea nie są po to, aby czytać. Osoba do nich wchodząca powinna mieć odpowiednie przygotowanie. Muzea są po to, aby oglądać – uważa. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Muzeum Powstania Warszawskiego zapoczątkowało nową jakość w polskim muzealnictwie. Jak mówi Jarosław Kłaput: Chcieliśmy stworzyć muzeum, które żyje, przemawia obrazem i dźwiękiem, oddziałuje na emocje. Zależało nam, by nie czynić

Odgłosy spadających bomb, serii z karabinów maszynowych, powstańcze kino… to wszystko ma zwiedzającego wciągnąć w wir zdarzeń

b  n  a Adam Fagen, http://www.flickr.com/photos/afagen/4146304304/

był korespondentem w Polsce. Do dziś zawsze, gdy przybywa do Warszawy, pierwsze kroki kieruje właśnie do MPW, przyprowadzając znajomych. W nieco podobnej sytuacji znajduje się Muzeum Historyczne Miasta Stołecznego Warszawy, którego kilkanaście procent odwiedzających stanowią obcokrajowcy. – Staramy się im na początek pokazać film o Warszawie, dostępny w kilkunastu językach. Wówczas zaczynają rozumieć na przykład dlaczego Stare Miasto zostało odbudowane – tłumaczy wicedyrektor placówki. Dość szczególną rolę ma do spełnienia muzeum obozu w Auschwitz, zwłaszcza wobec pojawiających się ostatnio na Zachodzie określeń typu „polskie obozy koncentracyjne”. – Pamiętajmy, że Auschwitz jest największym polskim cmentarzem. Trafiło tu ok. 150 tys. Polaków, z czego połowa zginęła. Zginęło tu również 300 tys. polskich Żydów – przypomina Sawicki. Wobec wyjątkowo dużej liczby odwiedzających, jest to miejsce szczególne, jasno wskazujące odpowiedzialnych za zbrodnie dokonywane podczas wojny w tym oraz innych obozach pracy i zagłady.


84 z powstańców spiżowych bohaterów, lecz ludzi takich, jak każdy z nas, odczuwających szczęście, strach i bliskość śmierci. Z tego powodu w MPW unika się anonimowości, przedstawieni są konkretni ludzie. Odgłosy spadających bomb, serii z karabinów maszynowych, powstańcze kino… to wszystko ma zwiedzającego wciągnąć w wir zdarzeń, spowodować, że przez chwilę poczuje to samo, co powstańcy 56 lat temu. – Wraz z Muzeum Powstania słowo „muzeum” przestało tak naprawdę oznaczać muzeum, czyli zbiór eksponatów, które gdzieś się gromadzi i przechowuje z uwagi na ich wartość jako kawałków historii – mówi Barbara Kłaput. Kierunek wytyczony przez MPW pochwala dr Chorąży: Formuła muzeum hermetycznego się wyczerpała, nie jest dla dzisiejszego odbiorcy atrakcyjna. Dziś powinno ono wychodzić w kierunku człowieka. Jednak nasycenie „elektroniką” nie zawsze pasuje, np. trudno to sobie wyobrazić w Auschwitz. – Tu wystawa powinna być tylko narracją, tu się przyjeżdża i widzi dokładnie to, co tu się wydarzyło. Jesteśmy w autentycznym miejscu. Ale że i w takim miejscu technika może być przydatna, świadczy sukces naszej strony na Facebooku – zauważa Sawicki. – Teraz, kiedy rozmawiamy z kolejnymi zleceniodawcami, to czasem wprost, a czasem gdzieś między wierszami mówią, że chcieliby coś takiego, jak Muzeum Powstania. Oczywiście cieszy nas, że ta realizacja inspiruje, ale to jednocześnie pewien kłopot. Minęło 6 lat, muzeum jest dla nas ciągle punktem odniesienia, ale nie chcemy ciągle robić tego samego i odcinać kuponów. Chcielibyśmy pójść dalej – mówi Jarosław Kłaput. Jego żona uzupełnia: Myślę, że chodzi po prostu o to, że kolejni zamawiający chcą, by do ich placówki również przychodzili ludzie. Największą nagrodą dla twórców koncepcji wystawy Muzeum Powstania jest to, że stało się ono dla wielu ludzi ważną przestrzenią, w której chcą przebywać i się w niej spotykać. Barbara Kłaput wspomina zaprzyjaźnioną wolontariuszkę, która pomagała przy realizacji wystawy – zadzwoniła ona i powiedziała, że chłopak zaprosił ją na randkę… do Muzeum Powstania. – Podchodzili do nas powstańcy, sąsiedzi, ludzie na ulicy i chcieli rozmawiać o tym projekcie. To zadziałało tak, że ludzie czują, że to jest ich. Udało się stworzyć pewną wspólnotę – nie ukrywa zadowolenia p. Barbara. Kąkol zauważa, że interaktywność to nie tylko nowoczesna elektronika. – U nas nigdy nie było „sztywno”, od lat 60. zwiedzający mogą dotykać eksponatów, niektóre wręcz wymagają takiej prezentacji. Aby przekazywać wiedzę w sposób atrakcyjny, kaszubscy muzealnicy organizują rekonstrukcje historyczne. Podobnie jest w Bóbrce. – Na niektóre wiertnice można wejść, a w XIX-wiecznych studniach można dojrzeć ropę naftową – mówi Górecki, choć jak zastrzega, multimedialność jest obecnie czymś oczywistym i powstająca ekspozycja gazownicza będzie w znacznej mierze oparta o technologie audiowizualne. Z kolei we wnętrzach pałacowych lepszy efekt osiągniemy obsługą

w strojach z epoki, niż szpikując je elektroniką. W Gdańsku na Wyspie Spichlerzy w jednym z zabytkowych obiektów utworzono Centrum Edukacji Archeologicznej, w którym umieszcza się przedmioty znalezione na terenie miasta. Przechodząc przez kolejne pomieszczenia wchodzimy do gospody, kuźni, domu mieszkalnego. Odpowiednio dobrane oświetlenie i dźwięki pozwalają nam się odnaleźć w atmosferze średniowiecznego miasta. Także Jarosław Kłaput nie ulega nadmiernej fascynacji nowinkami. – Wiele przedmiotów ma swój klimat. Chcąc przekazać myśl często wystarczy właściwie poukładać eksponaty, podczas gdy elektroniczny „fajerwerk” mógłby „zagłuszyć” przekaz. Dlatego np. w Domu Rodzinnym Jana Pawła II nowoczesny sprzęt zastosowany został dość oszczędnie. – Zanim zdecydujemy, czy i gdzie ustawiać ekrany i kolumny, trzeba zadać sobie pytanie: po co? – przekonuje Dariusz Kunowski, współtwórca ekspozycji MPW. Wtóruje mu Karolina Sikora z Muzeum Historii Polskiego Ruchu Ludowego: Wszystko zależy od wizji twórców, my np. bazujemy głównie na oryginałach, na dokumentach. Dr Sołtan dodaje: Niestety obserwujemy pewien, charakterystyczny dla Polski, owczy pęd. Nie zastanawiamy się, czy coś jest potrzebne, uzasadnione; chcemy, aby błyszczało i grało. Na świecie coraz częściej można spotkać muzea bez własnych eksponatów. Przykładowo galeria Kunsthalle Zürich operuje tylko na wypożyczonych pracach, zaś w Polsce mamy już pierwszą placówkę wirtualną, internetowe Muzeum Historii Kobiet, choć słowo muzeum w tym przypadku należy chyba wziąć w cudzysłów. Czy przyszłość to totalna digitalizacja i zanik artefaktów? – Nie sądzę – odpowiada Ukielski. – W przeszłości wróżono już np. zanik drukowanej książki, a jednak do tego nie doszło. Możliwość obcowania ze świadkami historii zawsze będzie dla ludzi ciekawa. W połowie 2008 r. uruchomiliśmy wirtualne muzeum, a w kolejnym odnotowaliśmy rekordową liczbę odwiedzających. Internet może być narzędziem uzupełniającym, jak również „zaciekawiającym”. Podobnie uważa Barbara Kłaput: Chodzi o kontakt z tymi przedmiotami, z ich duchem. Zaś Kunowski uzupełnia: Dziś młody człowiek odbiera świat przez wirtualną rzeczywistość. My wizję przeszłości mamy już uporządkowaną, on się dopiero jej uczy. Przedmiot jest tu świadkiem i należy się z nim spotkać. Wirtualnie można otrzymać pewien pozór wiedzy, dopiero spotkanie czyni ją pełną. Jarosław Kłaput podsumowuje: Obiekty, które zgromadziliśmy, przetrwają, a najnowszy sprzęt, który wkładamy do ekspozycji – w momencie, w którym to robimy, jest już przestarzały. Choć zmiany w muzealnictwie zapewne będą nadal szły w kierunku dostosowywania ekspozycji do obecnych możliwości odbioru przez młodzież, wydaje się, że ich strażnicy ochronią nas przed utratą miejsc, w których można w spokoju i ciszy kontemplować zgłębianą treść. Konrad Malec współpraca Beata Antosik i Magdalena Wrzesień


85

Organiczny

patriotyzm

– z prof. Zbigniewem T. Wierzbickim rozmawia Konrad Malec

Jakie tradycje i wzory osobowe mogą być drogowskazem na dzisiejsze czasy? Proszę zacząć od inspiracji, które ukształtowały Pańską drogę. Z. T. W.: Moją postawę ukształtowała przede wszystkim Szkoła Rydzyńska i niezwykła osobowość jej dyrektora Tadeusza Łopuszańskiego oraz kilku nauczycieli; na drugim dopiero miejscu – dom rodzinny. Ojciec walczył w brygadzie Piłsudskiego. Kiedy wybuchła I wojna, kończył studia medyczne w Heidelbergu, pojechał do Krakowa i wstąpił do Legionów (a pochodził z zaboru rosyjskiego!). Po wojnie stronił od polityki. Tradycja niepodległościowa była w domu wyraźnie akcentowana. Na moje późniejsze decyzje silnie wpłynęła również okupacja niemiecka: działalność w tajnym nauczaniu oraz prowadzenie z matką, która była zawodową nauczycielką, szkoły handlowo-spółdzielczej w Nałęczowie, której absolwenci ładnie się zapisali po wojnie w pracy pozytywnej. Podobnie zainspirował mnie, już w PRL, akcją trzeźwościową Łopuszański, z którym nadal utrzymywałem kontakty i który przywiązywał do niej bardzo duże znaczenie, jako conditio sine qua non naszej niepodległości. Założyłem pod koniec 1956 r. w Poznaniu, nie bez dużych trudności, prywatno-społeczny miesięcznik „Zdrowie i Trzeźwość” (przy Poradni Zdrowia Psychicznego), który w ciągu 2 lat osiągnął rekordowy jak na takie pismo nakład 100 tys. egzemplarzy; periodyk był całkowicie samowystarczalny, a nawet udzieliliśmy Ministerstwu Zdrowia pomocy finansowej, co pozwoliło mu wysłać dwóch młodych lekarzy na pół roku do Holandii i Szwajcarii dla poznania metod terapii Anonimowych Alkoholików. Ale to inna historia. A „Zdrowie i Trzeźwość” zostało przejęte przez władze w 1958 r. (jego nakład od razu znacznie się obniżył). Jeśli chodzi o osoby, które mogłyby posłużyć za wzór dla dzisiejszych Polaków, to moim zdaniem są to przede wszystkim organicznicy. Taką osobą mógłby być

ks. Wacław Bliziński, twórca spółdzielczej wsi, Liskowa, Franciszek Stefczyk, założyciel spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych, a spośród pedagogów oczywiście mój nauczyciel, Tadeusz Łopuszański, Kazimierz Lisiecki (założyciel Ognisk Wychowawczych dla „dzieci ulicy”, np. gazeciarzy) czy Janusz Korczak. Na mój szacunek zasługują również tacy działacze, jak dziennikarz i oświatowiec w zaborze pruskim Wiktor Kulerski, wybitny organicznik, m.in. wydawca „Gazety Grudziądzkiej” – polskiego pisma, które stało się czwartą największą gazetą w całej II Rzeszy. Jan Ludwik Popławski, który przed I wojną uświadamiał narodowo wieś. W ten nurt wpisuje się również Jan Gwalbert Pawlikowski, popularyzator ochrony przyrody. Wszystkie te osoby osiągnęły wspaniałe sukcesy ciężko pracując i umiejąc przyciągnąć innych do wspólnego działania. Praca organiczna ma, jeśli nie jest przykrywką dla działań partyjnych, wartość uniwersalną, zwłaszcza w wymiarze edukacyjnym. Po pierwsze, buduje ona fundamenty suwerenności i niepodległości każdego kraju, gdyż bez niej nie ma postępu gospodarczego i społecznego. Po drugie, urealnia patriotyzm, przekształcając go z romantycznego, werbalnego, nadmiernie uczuciowego, w oparty na zrozumieniu, że trzeba praktycznie działać, realizować się w czynach, nie w słowach, a czasem także godzić na kompromisy taktyczne (lecz nie moralne), gdy wymaga tego realizacja podjętego dzieła; zaś polityków praca organiczna „sprowadza na ziemię”, uświadamiając im, że każdy program polityczny musi być zakotwiczony w konkretnej pracy dla dobra wspólnego. Choć to modne, nie sądzę, by z edukacyjnego punktu widzenia było dobrym pomysłem czczenie tylko tych, którzy walczyli o Polskę szablą czy karabinem, tym bardziej, że zazwyczaj przegrywali. Jednocześnie pomija się tych, którzy pracą organiczną tworzyli podstawy niepodległości i suwerenności kraju. Gdy Bismarcka zapytano, kto wygrał wojnę z Francją w 1870/71 r., odpowiedział: nauczyciel ludowy.


86 Jak Pan ocenia obecny kształt sceny politycznej i świadomości społecznej w kontekście celów i zasad, o które od lat dopomina się Pan? Z. T. W.: Wśród polityków brak autentycznego poparcia dla oddolnych inicjatyw społeczno-gospodarczych. W programie żadnej liczącej się partii nie znalazłem odwołania do tego typu idei. Zapewne dlatego, że wymagają one stałego, cichego, społecznego działania, nie przynoszącego rozgłosu i zaszczytów. Wprawdzie w programach partyjnych mówi się sporo o samorządach, lecz ponieważ są one najczęściej podszyte polityką, tracą w znacznej mierze swą skuteczność. Gdy wchodzi do samorządu polityka, a więc walka o władzę i wpływy, możemy z góry przewidzieć jej rychły niechlubny koniec. Politycy są, oczywiście, potrzebni, i jeśli polityk jest mądry, to wspiera pracę organiczną, nie wtrącając się do niej. Decydenci partyjni często uważają, że wystarczy dać od czasu do czasu jakieś resztki pieniędzy na wsparcie działalności organicznej i sprawa załatwiona. Lecz upolitycznione subwencjonowanie pracy organicznej wymaga, przy niskim przeciętnie poziomie etycznym społeczeństwa, pewnej merytorycznej, lecz całkowicie apolitycznej kontroli użytkowania środków finansowych, by zapobiec niecelowemu lub lekkomyślnemu ich wydawaniu. I tu dotykamy krytycznego punktu we wzajemnych relacjach: politycy versus organicznicy. Pozostaje tylko odwołanie się do zdrowego rozsądku, wiedzy socjologicznej obu stron i życzliwości polityków, którzy muszą stawiać dobro ogólne ponad doraźnym interesem partyjnym. Czujnie śledząc poczynania i wyniki społecznych akcji, nie włączać się do nich osobiście i nie utrudniać inicjatorom i pionierom ich działalności organicznej. Ta i polityka to dwie różne dziedziny, które muszą ze sobą współpracować, ale nie łączyć się, bo pierwsza jest z zasady apolityczna, ponadpartyjna, a ponadto powinna być bezinteresowna. Zajmuje się Pan także socjologią wychowania. Sądzi Pan, że wychowawca w szkole bądź rodzice w domu są nadal w stanie odpowiednio ukształtować młodego człowieka – tak, aby był patriotycznie nastawiony i aktywny społecznie? Obecnie młodzież znajduje się pod silnym wpływem innych wzorców, np. płynących z mediów. Z. T. W.: Niewątpliwie wpływ mediów jest ogromny, ale nie lekceważyłbym oddziaływania osobistego, które spełnia doniosłą rolę, chociaż ogranicza się do niewielkiego kręgu młodzieży. Dobry nauczyciel potrafi wywrzeć duży wpływ na swój krąg. Wiem to również z osobistego doświadczenia; ukończyłem przed wojną eksperymentalne Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie. Nauczyciele potrafili tam tak kształtować młodzież, aby w dorosłym życiu wychowankowie stosowali się do zasad, które wpoiła im Szkoła. Służył temu zespół przemyślanych środków

i zabiegów dydaktycznych i pedagogicznych. Przykładowo wymienię tu udział uczniów w pracach społecznych, prowadzonych przez Szkołę w miasteczku i okolicznych wsiach oraz wspólne z nauczycielami wycieczki połączone z zadaniami poznawczymi, podczas których młodzież siłą rzeczy ma bliższy kontakt z wychowawcą, co na pewno daje lepszy rezultat niż projektowane przez ministra Giertycha „lekcje patriotyzmu”. Pan Giertych jest adwokatem i nie rozumie zagadnień pedagogicznych. Jak mógł on zostać ministrem edukacji? Świadczy to pośrednio o jej lekceważeniu przez polityków. A dzisiejsza szkoła średnia w ogóle nie wychowuje. Przykłada się duże znaczenie do sprawności intelektualnej, ale pomija wychowanie. Czym powinien charakteryzować się patriota? Z. T. W.: Uważam, że najlepszą szkołą patriotyzmu jest praca organiczna. Patriotyzm, który jest oparty tylko na emocjach i uczuciach, jest kaleki. Wiele katastrof z naszej przeszłości, a także wiele objawów dzisiejszej walki politycznej wynika z niedoceniania pracy organicznej. Jakże często politycy uważają, że tylko ich recepty na Polskę są najlepsze! Bezwzględne niszczenie przeciwników przy użyciu kłamstw, fałszywych oskarżeń czy szkalowania, to nasza przykra rzeczywistość. Sądzę, że jakość rządów i debaty publicznej znacząco by się poprawiły, gdyby politycy wcześniej odbywali staż w pracy organicznej. Podobną sytuację mieliśmy przed wojną. Wyróżniali się posłowie z Wielkopolski, bardziej rzeczowi, niekonfliktowi, którzy wcześniej w zaborze pruskim zajmowali się pracą organiczną. Zdrowy patriotyzm to wysłuchanie przeciwnika, spokojna dyskusja z jego poglądami oraz cierpliwa, konkretna praca dla dobra wspólnego. Jest Pan zaangażowany w odbudowę szkoły rydzyńskiej w duchu jej legendarnego założyciela, Tadeusza Łopuszańskiego. Jednak czy przedwojenne ideały mają w dzisiejszych realiach rację bytu? Da się je w prosty sposób przenieść w „nowe czasy” czy trzeba je zmodyfikować? Z. T. W.: One są nadal aktualne. Szkoła w Rydzynie oparta była na czterech filarach. Pierwszym była samodzielna praca uczniów w kółkach naukowych. Tadeusz Łopuszański marzył, aby uczniowie, którzy mają ku temu predyspozycje, szli drogą naukową. Drugi filar stanowiły roboty ręczne w metalu i drewnie. Uważał pracę manualną za bardzo ważny czynnik wychowawczy, od czego się dziś w szkołach zupełnie odeszło. Budowaliśmy wspaniałe rzeczy: kajaki, duże łodzie i żaglówki, a nawet części przyrządów do szkolnej pracowni fizycznej. Trzecim filarem był sport. Codziennie, poza gimnastyką, półtora godziny ćwiczeń na świeżym powietrzu, niezależnie od pogody. Sport traktowany nie wyczynowo, lecz jako czynnik konieczny dla rozwoju fizycznego i psychicznego młodzieży. Czwartym filarem


87 była samorządność uczniów, którzy o pewnych sprawach decydowali sami (po akceptacji przez dyrektora Szkoły). Wszystkie cztery zasady mogłyby zostać zastosowane w dzisiejszej rzeczywistości. To była szkoła z internatem i te czynniki, w połączeniu ze stałym towarzystwem zamiłowanych w zawodzie nauczycieli i wychowawców, dawały dobre rezultaty. W rozmowach z nimi często pojawiały się tematy społeczne i gospodarcze, dyskutowaliśmy np. o ekonomicznym niedorozwoju kraju, o naszym zdrowiu psychicznym i fizycznym, o turystyce i krajoznawstwie, a jednocześnie przyzwyczajano uczniów do twardego i skromnego życia. Rok szkolny kończył się dwa tygodnie wcześniej i wszyscy udawali się na wycieczki turystyczno-krajoznawcze: piesze, rowerowe lub wodne. Starsi uczniowie sami, młodsi z nauczycielem. Jestem współtwórcą Fundacji im. Tadeusza Łopuszańskiego, stawiającej sobie za cel odtworzenie Fundacji Sułkowskich, która na mocy testamentu ks. Augusta Sułkowskiego z 1783 r. (zapisał majątek na rzecz Komisji Edukacji Narodowej) finansowała częściowo Szkołę. Chcemy, by majątki książąt Sułkowskich, które nie zostały rozparcelowane i znalazły się we władaniu Agencji Nieruchomości Rolnych, zwrócono odtworzonej Fundacji w celu reanimacji Szkoły Rydzyńskiej, w której, co należy podkreślić, uboższym uczniom zapewniano darmową naukę, a średnio majętnym jedynie częściowo odpłatną. Niezmiernie mi żal, że w odrodzonej Polsce zamiast wykorzystać okazję i powrócić do ideałów eksperymentalnego szkolnictwa dla uzdolnionych a niezamożnych uczniów, zamierza się wyprzedać „za grosze” pozostałe jeszcze majątki rozwiązanej w 1952 r. Fundacji Sułkowskich, stanowiącej przecież cenny fragment dziedzictwa narodowego. Jeśli ten zamiar zostanie zrealizowany, to będzie to hańbą postsolidarnościowych rządów. Jaki rozsądny Polak zechce swój majątek przeznaczyć na cele społeczne, jeżeli po pewnym czasie władze sprzedadzą go osobom prywatnym? I przy tej okazji uwaga na marginesie: w każdym województwie powinna istnieć szkoła eksperymentalna typu rydzyńskiego, w której przy użyciu nowych metod pedagogicznych i dydaktycznych szuka się najlepszych rozwiązań dla rozwoju oświaty; obecnie nie ma ani jednej takiej placówki. Oczywiście wymaga to pobudzenia środowiska nauczycielskiego, które reprezentuje nowoczesne poglądy i byłoby gotowe je propagować. Właśnie tego od grona pedagogicznego oczekiwał Łopuszański. Przekonanie takie wyniósł z okresu zaborów, kiedy zdumiewające osiągnięcia pedagogiczne zawdzięczano niekiedy jednostkom, które, gdy stawało się to możliwe, tworzyły pionierskie placówki społeczno-edukacyjne czy nawet ruchy, będące źródłem nowych wzorów wartych powielenia. Aby doprowadzić do odrodzenia szkół eksperymentalnych przedstawiciele naszej Fundacji (założonej w 1992 r.) spotykali się z każdym kolejnym ministrem edukacji III RP, którzy zawsze w rozmowach gabinetowych

Wierz bi cki Zbigniew Tadeusz Wierzbicki (ur. 1919) – prawnik, ekonomista, socjolog, sozolog; emerytowany profesor socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor wielu rozpraw i artykułów naukowych z dziedziny socjologii wsi. Społecznik, propagator idei spółdzielczości, nestor polskiego ruchu ekologicznego. W działalność na rzecz ochrony środowiska naturalnego włączył się już w 1950 r., autor wielu prac i artykułów poświęconych tej tematyce. Aktywnie zaangażowany w działalność Towarzystwa Wolnej Wszechnicy Polskiej, czyniącego starania na rzecz reaktywowania tej zasłużonej międzywojennej uczelni. Przewodniczący Rady Fundacji im. Tadeusza Łopuszańskiego, redaktor naczelny „Buntu Młodych Duchem”, niezależnego dwumiesięcznika o tematyce historycznej, społecznej i ekologicznej, wydawanego przez Oddział Warszawski TWWP oraz Fundację im. T. Łopuszańskiego. Były członek działającej w latach 1986-89 Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa, a następnie członek Rady ds. Wsi i Rolnictwa przy Prezydencie Lechu Wałęsie.

przyznawali nam rację w sprawie wznowienia Fundacji Sułkowskich i szkół typu rydzyńskiego, lecz nie podejmowali, niestety, odpowiednich kroków, by cokolwiek uczynić w tym kierunku. Spotkaliśmy się tylko z jedną życzliwą dla tej sprawy osobą na tym stanowisku: był nią, co może dziwić niektórych, Jerzy J. Wiatr, socjolog i były działacz komunistyczny; jemu nie trzeba było bliżej wyjaśniać sprawy, zaprosił na konsultację właściwego naczelnika wydziału w ministerstwie oraz posłankę z Wielkopolski, p. Krystynę Łybacką, i wspólnie ustaliliśmy przebieg działań rewindykacyjnych (m.in. zebranie grupy posłów dla przygotowania odpowiedniego wniosku ustawodawczego w Sejmie). Niestety, rychło minister Wiatr odszedł ze stanowiska. Dla porównania: obecna minister, p. Katarzyna Hall, nawet nie raczyła odpowiedzieć na wysłane półtora roku temu pismo z prośbą o spotkanie w celu przedstawienia problemu reaktywacji edukacyjnej Fundacji Sułkowskich i powołania choć jednej szkoły eksperymentalnej typu rydzyńskiego!


88 Przywiązuje Pan dużą wagę do społecznej roli inteligencji. Jakie zadania widzi Pan dziś dla tej warstwy? Z. T. W.: Mój pogląd na ten temat jest chyba trochę przestarzały, wyniesiony zresztą ze Szkoły Rydzyńskiej. Obowiązkiem każdej inteligencji, przede wszystkim polskiej, ze względu na nasze trudne położenie geopolityczne i wiele zaniedbań wynikających z historii, jest służenie społeczeństwu. Należy zadać sobie pytanie, kto jest inteligentem. Ciekawie to widział Tadeusz Łopuszański, który twierdził, że inteligentem nie jest każdy absolwent wyższej uczelni, lecz każdy człowiek, który w swojej dziedzinie pracuje w sposób twórczy. Może nim być np. stolarz, który wykonuje dobre meble i wprowadza nowe pomysły. Natomiast profesor uniwersytetu, jeżeli nie pracuje twórczo, bo ogranicza się do powtarzania stale tego samego wykładu, podobnych w treści artykułów czy książek – nie zasługuje na miano polskiego inteligenta. Takie pojmowanie terminu „inteligent” wydaje mi się nadal właściwe. Pamiętam, jak podczas pogadanek Dyrektora z nami, uczniami starszych klas, pojawiały się głosy, że oczekuje się od nas jakiegoś poświęcenia, podczas gdy w innych krajach, np. we Francji, Anglii, czy Rumunii nikt od inteligencji tego nie wymaga – tam każdy inteligent myśli o tym, żeby dobrze się w życiu urządzić. Odpowiadał nam, że jeżeli tak w tamtych krajach jest, to ich inteligencja popełnia ciężki grzech wobec własnego społeczeństwa. I dodawał, że społeczeństwom Zachodu nie grozi zagłada. Przewidywał, iż w ewentualnej wojnie, z czym zawsze trzeba się liczyć, może mieć miejsce nawet próba eksterminacji naszego narodu, co wymaga od nas szczególnych postaw… A zgodnie ze swoim rozumieniem pojęcia „inteligent”, zachęcał nie tylko nas, uczniów, lecz również nauczycieli do dodatkowej pracy naukowej – pierwszych w licznych szkolnych kółkach naukowych, drugich w ich specjalnościach, udzielając nawet niektórym płatnych urlopów w tym celu. I tak np. germanista opracował przedwojenne wydanie „Psałterza Floriańskiego”, fizyk Arkadiusz Piekara wyjechał do Francji, do p. Joliot-Curie, córki Marii Skłodowskiej-Curie, dla przeprowadzenia pewnych doświadczeń, co zaowocowało następnie w jego pracy z wybranymi uczniami we wspaniale wyposażonym laboratorium fizyki w Szkole Rydzyńskiej. Podobnie było z utalentowanym nauczycielem chemii K. Karczewskim (zginął niestety w Katyniu). Łopuszański umiejętnie łączył pedagogikę z twórczością naukową „swoich” nauczycieli. Jak z powinności wobec społeczeństwa inteligencja wywiązywała się po wojnie i w III Rzeczypospolitej? Nie mówię tu o tak rewolucyjnym rozumieniu inteligencji, jakie Pan zaproponował. Z. T. W.: Proces odchodzenia inteligencji od ideałów symbolizowanych przez powieściowego doktora Judyma zaczął się już w II RP, a wzmógł w PRL i trwa nadal. Ludzie, zajęci

swoimi indywidualnymi karierami, nie bardzo zdają sobie sprawę, czym powinna być inteligencja i jak powinna działać. Myślę, że sytuacja wygląda pod tym względem gorzej niż przed wojną, choć i wówczas większość inteligencji nie podzielała i zapewne nie rozumiała stanowiska Łopuszańskiego w tej kwestii; raczej dominowała postawa dobrego czy wygodnego „urządzenia się”. To była niebezpieczna postawa, osłabiająca chęć pracy dla ogólnego dobra, w tym i pracy organicznej. A rządząca po 1926 r. sanacja również nie rozumiała, że inteligencję należy zachęcać czy skłaniać różnymi sposobami, a niekiedy nawet wymagać od niej takiej właśnie postawy. Osobny dział Pańskiej wieloletniej aktywności to ochrona przyrody i środowiska. Jak z perspektywy nestora polskiego ruchu ekologicznego ocenia Pan stan świadomości ekologicznej społeczeństwa? Z. T. W.: W ostatnich 10 latach nastąpiła duża, pozytywna zmiana w tym zakresie – niestety, m.in. pod wpływem ekologicznych katastrof, które miały ostatnio miejsce. Niektórymi problemami ekologicznymi zainteresowały się media, co nie pozostało bez odzewu. Ów wzrost świadomości ekologicznej nie jest jednak jeszcze tak znaczący, by skłonić ludzi do zmiany trybu życia, w tym przede wszystkim do ograniczania egoistycznych, materialnych aspiracji i działań. O tym, że nie osiągnął on jeszcze pożądanego poziomu, świadczą częste konflikty, jak np. w przypadku obwodnicy Augustowa przez Dolinę Rospudy: był to właśnie konflikt interesu czy raczej dobra ogólnego, z partykularnym interesem mieszkańców. Ze wzrostu świadomości ekologicznej zdają sobie sprawę nasi technokratyczni decydenci, którzy deklarują dzisiaj potrzebę i zaangażowanie w ochronę środowiska przyrodniczego; gorzej się to przekłada na działania. Jeśli pojawiają się względy polityczne czy gospodarcze, jak np. w przypadku budowy autostrad, to z zastrzeżeniami przyrodniczymi na ogół już się nie liczą. Projektanci obwodnicy Augustowa zupełnie zignorowali wymogi ochrony przyrody, próbując obrońców Rospudy postawić przed faktami dokonanymi. Poprawę stanu świadomości ekologicznej widać najwyraźniej w mediach. Ostatnia duża akcja „Gazety Wyborczej” w sprawie ochrony Tatr ruszyła tę sprawę w sposób spektakularny. W 1953 r. wydałem broszurę „Na rozdrożach myśli tatrzańskiej”, gdzie postulowałem ochronę tych gór, zmniejszenie intensywności i zmianę charakteru turystyki, zwłaszcza na obszarze Wysokich Tatr. Przekonywałem m.in. o konieczności likwidacji kolejki na Kasprowy Wierch, co wywołało u części społeczeństwa, m.in. w ówczesnej prasie i wśród wielu technokratów oburzenie, że to pomysł dziwaczny, niemal heretycki. Tymczasem bez jej zamknięcia nie uda się ograniczyć ruchu pseudo-turystów, a więc ludzi, którzy chcą się „przejechać” kolejką i „zdobyć” szczyty górskie bez żadnego wysiłku, nie interesując się na


89 ogół górami i turystyką górską. Wydaje mi się jednak, iż w porównaniu z latami 50. jest pewien postęp w poziomie świadomości ekologicznej. Pytanie, czy wystarczająco duży i wystarczająco szybki. Mówiąc metaforycznie: czy zdążymy przed zarośnięciem stawu przez glony na skutek jego zanieczyszczenia, bo kiedy zostanie pozbawiony tlenu i wszystkie żyjące w nim organizmy (ryby i inne) wymrą, bardzo trudno będzie oczyścić jego wody. Pośpiech w przestawianiu gospodarki i społeczeństwa na tory bardziej ekologiczne jest więc konieczny! Jak Pan widzi przyszłość ochrony środowiska w Polsce? Czy budzi ona Pańskie nadzieje, czy raczej obawę? Z. T. W.: Zawsze trzeba mieć nadzieję. Ważnym czynnikiem jest Unia Europejska, wymuszająca na nas cały szereg posunięć bardziej radykalnych niż dotąd. Nadchodzi koniec dla uprzywilejowania partykularnych i ambicjonalnych interesów, co wyrażało się powszechną praktyką opracowywania planów różnych inwestycji i przedsięwzięć przez hermetyczne grupy zawodowe, połączone wspólnym interesem, z pominięciem społeczności lokalnych oraz ekologów. Ruch ekologiczny walczy o to, by szkody wyrządzane przyrodzie były minimalne, a w projektowaniu wszelkich inwestycji decydowały również względy ekologiczne, nie tylko doraźny interes czysto ekonomiczny, bo stawką staje się dzisiaj zdrowie, a nawet przeżycie ludzkości. Wydaje mi się, że tutaj Unia Europejska odgrywa bardzo pozytywną rolę. Wiele naszych miast wybudowało oczyszczalnie ścieków za pieniądze z Brukseli. Ale środki unijne są przyznawane warunkowo: aby je otrzymywać, musimy respektować normy i kryteria ekologiczne, które dotąd spychano na margines ze względu na różne grupy interesu bądź z wygody czy zwykłego urzędniczego lenistwa. Warto zwrócić uwagę, że rozporządzamy obecnie w ochronie środowiska funduszami, o jakich dawniej mogliśmy tylko pomarzyć. I to jest jedna z najważniejszych korzyści z naszego członkostwa w Unii. Lecz rozwiązanie wielu podstawowych spraw zależy przede wszystkim od nas samych, jak np. problem śmieci. Trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego recykling w Europie Zachodniej obejmuje większość odpadów, a w Polsce wciąż nie możemy przekroczyć kilku procent. Przecież to nie wymaga wielkich nakładów finansowych, tylko odpowiednich przepisów i konsekwentnego działania. Absurdem są zastrzeżenia, że Wspólnota narusza naszą suwerenność, głoszone przez „prawdziwych Polaków”. Całe szczęście, że istnieje jakiś organ międzynarodowy, który nas kontroluje, bo w przeciwnym razie bylibyśmy jeszcze bardziej „opóźnieni ekologicznie”, co najmniej o jedno pokolenie, ponieważ nadal dominuje u nas postawa tak zwanego dojutrkowania (określenie J. Piłsudskiego): byle do jutra, a co potem, to nas nie obchodzi. Efekty takich postaw widać było przy okazji ostatniej powodzi, której przerażające rozmiary są wynikiem braku przewidywania i wcześniejszych działań.

Politykę państwa niełatwo przestawić na inny tor, kiedy raz już wkroczy na drogę anty-ekologiczną. W PRL nieraz słyszałem od osób „partyjnych”, że „jeszcze mamy tej przyrody w Polsce dosyć”, a kiedy Szwedzi jednemu z naszych ministrów powiedzieli, że zanieczyszczamy Bałtyk, najbardziej po Związku Radzieckim, odpowiedział: „wyście się bogacili niszcząc przyrodę, to pozwólcie nam teraz się bogacić; o przyrodę zadbamy później”. Później? Kiedy będzie już za późno! „Komuna” upadła, ale ten sposób myślenia pozostał. To jest argumentacja, którą posługują się bardzo często anty-ekologowie u nas i… przedstawiciele Afryki na różnych konferencjach międzynarodowych, kiedy się od nich żąda, by realizowali pewne postulaty ekologiczne. Nie zdają sobie sprawy z tego, że katastrofa ekologiczna uderzy najpierw w nich, a dopiero potem w Europę. Ostatnio opublikowano mapy pokazujące rejony, które zostaną zatopione z powodu ocieplenia klimatu: są na nich całe wybrzeża Afryki. A niektóre wyspy już giną pod wodą oceanów. Ostatnio rząd Malediwów odbył posiedzenie pod wodą, by zwrócić uwagę świata, że grozi im zatopienie. Ciekawe, czy tam znajdzie się jakiś polityk, który odważyłby się powiedzieć swej społeczności, że na razie będziemy się bogacić, a nie walczyć przeciwko ociepleniu klimatu? Ale czy narody, które wzbogaciły się na kolonializmie, mają moralne prawo mówić innym, aby się ograni­ czali? Szczególnie, że obecna pozycja państw postkolonialnych jest skutkiem polityki zachodnich mocarstw. Z. T. W.: Zarzut moralny jest celny i całe szczęście nas on nie obciąża, w przeciwieństwie do Anglików, Francuzów czy Belgów, a w drugiej kolejności również Niemców, którzy w swoich koloniach dokonywali strasznych rzeczy. Tylko czym innym jest pamiętać i używać tej pamięci w negocjacjach z Unią Europejską, a czym innym dostosowywać swoją politykę społeczno-gospodarczą do aktualnej sytuacji ekologicznej. To dotyczy również i nas. Pamiętamy np. o tym, co robili Niemcy i Sowieci, ale przecież nie będziemy z tego powodu „ekologicznie obrażać się” na Niemców czy Rosjan. Wprost przeciwnie, jeżeli nam służą pomocą, a ci pierwsi niekiedy służą, to trzeba z tej pomocy korzystać we wspólnym – naszym, ich i całej Europy, a właściwie całego świata – interesie. Z ekologią wiąże się kolejny z obszarów Pańskich wieloletnich zainteresowań – badanie kondycji i przeobrażeń polskiej wsi. Jakie miejsce we współczesnej Polsce widzi Pan dla terenów wiejskich i ich mieszkańców? Z. T. W.: Polska wieś się wyludnia. Są wsie, gdzie nie ma już krów, koni, owiec, czasami zostało trochę świń i kur. W książce Philippe Saint-Marca „Socialisation de la nature”, która została przetłumaczona na polski w PRL-u („Przyroda dla człowieka”), ocenzurowano rozdział dotyczący


90 krajów socjalistycznych, bo francuski autor pisał o niszczeniu w nich przyrody z powodu bezmyślności władz. Wedle niego, rolnik powinien być jednocześnie strażnikiem przyrody, a społeczeństwo powinno mu za to dodatkowo zapłacić. Ta sprawa jest nadal aktualna. Mam zaszczyt być jednym z pierwszych, który propagował w Polsce ekologiczne gospodarstwa rolne. Zapoznałem się z ich funkcjonowaniem we Francji w latach 60. Dzisiaj mamy ich ponad 17 tys. Powstaje nowy stosunek do ziemi, w duchu św. Franciszka z Asyżu. Zgodnie z nim, ziemia jest partnerem, z którym trzeba współpracować, aby nie zniszczyć otoczenia przyrodniczego, przede wszystkim gleby i wody. Pamiętam, jak w czasie „Solidarności” na zebraniu rolników przemawiał młody rolnik ekologiczny spod Nakła nad Notecią. Jego ojciec prowadził gospodarstwo ekologiczne już przed wojną, jako pierwszy w Polsce wśród drobnych rolników. On natomiast jest doktorem matematyki, ale przejął ojcowiznę i kontynuuje ekologiczne gospodarowanie ojca. Kiedy przedstawiał zasady rolnictwa ekologicznego, jeden ze słuchaczy nie wytrzymał i zawołał: „Panie, to co Pan mówi, to jest magia”. W odpowiedzi usłyszał: „Tak, magia, ale skuteczna”. W rolnictwie ekologicznym leży, moim zdaniem, nadzieja na odrodzenie naszego rolnictwa indywidualnego w zakresie gospodarstw średniej wielkości, które będą dostarczać przede wszystkim zdrową żywność dla szpitali, dzieci i ludzi starszych. PGR-y niszczyły przyrodę, ale po prywatyzacji metody gospodarowania nie zmieniły się, bo są one nadal fabrykami schemizowanej żywności. W naszym interesie jest utrzymanie gospodarstw średniej wielkości. Za ich sprawą wieś może odżyć, nawet jeśli to nie będą gospodarstwa ekologiczne. Struktura średnich gospodarstw daje zatrudnienie całej rodzinie, może produkować i w pewnym zakresie przetwarzać zdrową żywność oraz, co dla naszej przyszłości ważne, chronić przyrodę. Z gospodarzami-„średniakami” najłatwiej byłoby się porozumieć, aby stali się strażnikami przyrody. Oczywiście, konieczna byłaby także ich edukacja przyrodnicza. Podniesienie świadomości ekologicznej jest konieczne, byśmy nie obserwowali takich sytuacji, jak oszczędzanie jednego starego drzewa, bo wisi na nim święty obrazek, podczas gdy wszystkie pozostałe wiekowe drzewa (z dziuplami!) wycina się na handel. To samo dotyczy sieci zadrzewień śródpolnych czy oczek wodnych, bezmyślnie niszczonych czy zasypywanych. Rolnictwo ekologiczne powstrzyma wyludnianie się polskiej wsi? Z. T. W.: Jest to jeden z ważnych środków mogących zatrzymać na wsi młodych, ideowych ludzi. Przyglądam się od dawna postawie rolników ekologicznych. Mamy do czynienia jakby z nowym „typem” rolnika, który może powoli odrodzić wieś. To nie musi być ich masowy „wysyp”, wystarczy, jeżeli będzie jeden lub dwóch takich w każdej wsi.

Nie rozwiązują oni od razu problemu w wymiarze ekologicznym, ale dają przykład. W Grzybowie pod Sochaczewem jest wieś, w której Peter Stratenwerth (ze Szwajcarii) od 1989 r. prowadzi gospodarstwo ekologiczne. Wcześniej przyjechał zobaczyć, czy komunizm jest rzeczywiście obozem koncentracyjnym, lecz stwierdził, że ziemia jest w Polsce tania, więc kupił gospodarstwo. Wraz z polską żoną prowadzą nie tylko ekologiczne uprawy i hodowlę, ale i bardzo cenną działalność społeczną. Przerobili stodołę na małe schronisko, w którym edukują dzieci. Ona uczy w szkole dla dzieci niepełnosprawnych. On, mimo że nie jest katolikiem, nawiązał dobrą współpracę z księdzem, uzyskując pomoc i poparcie dla swoich działań. Za jego przykładem okoliczni rolnicy zaczęli przestawiać swoje gospodarstwa na ekologiczne, co opłaca im się również ekonomicznie: przyjeżdżają odbiorcy z Niemiec i kupują produkty bezpośrednio u nich. Wspomniał Pan, że rolnictwo ekologiczne jest jednym ze środków odnowy polskiej wsi. Co jeszcze jest konieczne? Z. T. W.: Duże znaczenie ma oczywiście ekonomia. Henryk Makowski, prowadzący w „Buncie Młodych Duchem” Trybunę Wiejsko-Rolniczą, uważa, że dopłaty dla rolników są mało znaczące. Jego zdaniem, nasze rolnictwo nawet bez dopłat wygrałoby konkurencję z rolnictwem niemieckim czy francuskim. Dopłaty służą przede wszystkim właścicielom wielkich areałów. Przykładem może być angielska królowa, posiadająca tysiące hektarów, co uprawnia ją do otrzymywania olbrzymich dotacji. Na naszym podwórku mówi się o „rolnikach z Marszałkowskiej”, czasami nawet nie uprawiających ziemi, ale pobierających duże dopłaty. Makowski uważa także, iż nie ma sensu wspieranie najmniejszych gospodarstw, z uwagi na ich znikomy potencjał produkcyjny, a tym samym słabą szansę na utrzymanie się z uprawy ziemi. Opiekę należy roztoczyć przede wszystkim nad gospodarstwami średniej wielkości, 10-30-hektarowymi. Czy w dłuższej perspektywie czasowej możliwe jest zastąpienie rolnictwa konwencjonalnego – ekologicznym? Z. T. W.: Według mnie nie jest to niemożliwe. Negatywnie wypowiadają się o takiej transformacji również profesorowie rolnictwa różnych wyższych uczelni. Wprawdzie często spotykam się z informacjami, że niechęć wobec gospodarstw ekologicznych wynika u nich z gratyfikacji od koncernów sprzedających nawozy sztuczne czy środki ochrony roślin. Pomijając jednak tę sprawę: oni są przeciwni rolnictwu ekologicznemu, gdyż, jak twierdzą, jest mniej wydajne. Przyznają, że jego produkty są jakościowo lepsze, ale zastrzegają, że wobec głodu na świecie nie możemy sobie pozwolić na całkowite przestawienie się na ten model uprawy ziemi. Uważam to za przesadę, gdyż jednocześnie z głodem


mamy nadmierną produkcję żywności, często nawet celowo niszczonej, a więc problem tkwi w czym innym. Natomiast mój brak wiary w całkowite przemodelowanie rolnictwa wynika z wymagań, jakie stawia gospodarowanie ekologiczne, z konieczności zmiany w psychice i metodach pracy – np. rezygnacja z „chemii” czy konieczność odejścia od niektórych ciężkich maszyn i zastąpienia ich mniejszymi, nie ugniatającymi gleby, co wymagałoby zmiany profilu naszego przemysłu rolnego. Jednak mimo tych trudności, rolnicy ekologiczni mają olbrzymią rolę do odegrania w ożywieniu – również w mieście – postaw pro-wiejskich, oraz we wniesieniu w życie zamierającej wsi nowej, ważnej idei. Sądzę, że ruch rolników ekologicznych daje szansę zatrzymania na wsi młodego ideowego elementu, który zacznie traktować swoją pracę jako pewną misję życiową. Tacy rolnicy w różnych miejscach kraju pełnią niezwykłą rolę, są „drożdżami” odrodzenia moralnego i społecznego wsi. Problem nie w tym, by na wsi mieszkało 30 czy 50% ludności, lecz w tym, aby to byli rolnicy, którzy są związani z ziemią i chcą produkować zdrową żywność. Propaguje Pan również kooperatyzm. Czy po wypaczeniach tej idei w epoce PRL spółdzielczość nadal może być narzędziem, które powstrzyma „dziki” kapitalizm? Z. T. W.: Spółdzielczość jest ruchem samorządnym i je­ żeli chcemy samorządności – wszystko jedno, terytorialnej, zawodowej czy gospodarczej – to nie możemy pominąć spółdzielczości. Niestety, w okresie komunistycznym stała się ona narzędziem gospodarki państwowej, ale w trudnej obecnie sytuacji wsi kooperacja jest koniecznością. Bez samoobrony gospodarczej wieś będzie w różny sposób wyzyskiwana. Rozmawiałem kilka lat temu na jednym z międzynarodowych sympozjów ekologiczno-rolniczych z rolnikami duńskimi, angielskimi i francuskimi, którzy powiedzieli mi, że bez spółdzielczości supermarkety i system handlowy przez nie narzucony już dawno by ich zniszczyły; spółdzielczość jest dla nich formą samoobrony. Inna rzecz, że czasem przybiera postać zbliżoną do wielkich firm kapitalistycznych, kierowanych przez fachowców, którzy nierzadko wchodzą w konflikty z samorządem członkowskim. Ale to jest już inna kwestia. Obecnie zawiązujące się związki producentów są czymś podobnym do spółdzielczości, choć nie mają trwałej wartości edukacyjnej, jaką posiadała dawna spółdzielczość. Rozmawiałem kiedyś z wybitnym działaczem spółdzielczym, p. J. Muchą. Opowiadał o przedwojennej spółdzielczości wiejskiej w okolicach Miechowa, jak chłopi powoli nabierali przekonania, że przedsiębiorstwo spółdzielcze jest ich wspólną własnością, wobec tego nie można naciągać, trzeba sobie wierzyć na słowo, a sprawy handlowe załatwiać w sposób rzetelny. To szkoła samorządności, najlepsza, bo organiczna i gospodarcza, a więc konkretna. Koniecznie trzeba zachęcać młodzież do pracy pozytywnej, tłumaczyć jej, że taką postawą można zrobić coś dla

fot. Jacek Giebułtowicz, Zbigniew Wierzbicki nad Rospudą

91

kraju, dla współobywateli, a zarazem dla siebie. Przed wojną młodzież uczyła się wspólnej pracy w niektórych szkołach, tworząc np. szkolne spółdzielnie (sklepiki); ich członkowie, poza nabyciem pewnych umiejętności praktycznych, przechodzili później do aktywnej działalności na tym polu. Dziś prawie nie ma spółdzielni szkolnych, w których młodzież uczyłaby się praktycznie działania zespołowego oraz księgowości, handlu i oszczędzania na własne potrzeby (np. wycieczki). A kiedy próbowałem uruchomić na próbę, wedle wzorów przedwojennych, kilka spółdzielni wojskowych, powiedziano mi, że będzie to trudne, bo w tych różnych klubach żołnierskich i świetlicach żony oficerów prowadzą bufety i sklepiki… Efektem braku odpowiedniej edukacji jest zanik umiejętności pracy zespołowej (kolektywnej). Rozmawiałem kiedyś z przypadkowo spotkanymi polskimi robotnikami jadącymi do pracy w Niemczech. Mówili mi: nie jesteśmy gorsi od Niemców – indywidualnie pracujemy nawet lepiej, ale zespołowo to oni są w pracy lepsi! Dziękuję za rozmowę. Warszawa, 5 lipca 2010 r.


Książki, które każdy OBYWATEL powinien znać…

• • • •

niepoprawna politycznie publicystyka alternatywna ekonomia tradycje myśli społecznej radykalna ekologia

Gwiazdozbiór w „Solidarności”

Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską Obszerny zapis rozmów z legendami opozycji antykomunistycznej, wzbogacony o wybór unikalnych materiałów dotyczących ich życia. Wśród tematów PRL, Wolne Związki Zawodowe, „Solidarność”, stan wo­jenny, „okrągły stół” i III RP. W barwnych, pełnych anegdot opowieściach sporo jest opinii zwanych kontrowersyjnymi, i to dla wielu uczestników życia publicznego, nie tylko tych, z których krytyką Gwiazdowie są kojarzeni. Do książki dołączono płytę DVD z filmem o niezależnych obchodach 25. rocznicy powstania „Solidarności”, współorganizowane m.in. przez J. i A. Gwiazdów oraz „Obywatela”. 512 stron plus 32 strony wkładki zdjęciowej oraz płyta DVD Cena 44 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony)  •  49 zł – w księgarniach

„Braterstwo, solidarność, współdziałanie” – Edward Abramowski Po raz pierwszy w historii w osobnym tomie zebrane wszystkie artykuły Abramowskiego poświęcone kooperatyzmowi, współpracy, stowarzyszeniom, oddolnym inicjatywom społecznym, w tym kilka niepublikowanych od roku 1938! Legendarny polski myśliciel przypomniany po latach. Jako bonus unikatowy artykuł Jana Wolskiego „Z przemówień Edwarda Abramowskiego” oraz obszerne posłowie Remigiusza Okraski. 280 stron Cena 24 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony)  •  29 zł – w księgarniach

„Świat według Monsanto” – Marie-Monique Robin Zapis szokującego śledztwa dziennikarskiego na temat działalności wielkiego koncernu biotechnologicznego. Autorka opierając się na bogatej dokumentacji (relacje świadków, „odzyskane” ściśle tajne pisma itp.) przedstawia agresywne praktyki korporacji będącej największym producentem roślin modyfikowanych genetycznie (GMO). Do publikacji dołączona jest płyta DVD zawierająca cztery filmy poświęcone zagrożeniom związanym z GMO. 480 stron + płyta DVD Cena 34 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony)  •  39 zł – w księgarniach

„Kultura a natura” – Jan Gwalbert Pawlikowski Pierwsze w historii wznowienie całości unikatowego tekstu pierwotnej edycji książki „Kultura a natura” z roku 1913 – pionierskiego w Polsce manifestu ochrony przyrody. Oprócz niego książka zawiera dwa inne ważne teksty tego autora – „Tatry parkiem narodowym” (1923) i „W obronie idei parku narodowego” (1936), a także obszerną przedmowę Remigiusza Okraski. Poznaj tradycje polskiej myśli ekologicznej! 150 stron Cena 17 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony)  •  19 zł – w księgarniach

„Razem! czyli Społem” – Romuald Mielczarski Wybór najważniejszych tekstów współtwórcy i wieloletniego lidera nowoczesnej spółdzielczości spożywców w Polsce, poświęconych jej zasadom, wizjom i celom. Zawarte w nim artykuły nie były wznawiane od roku 1936! Towarzyszy im jedna z najbardziej szczegółowych prezentacji biografii autora, jakie kiedykolwiek opublikowano, pióra Remigiusza Okraski. 164 strony Cena 18 zł – u wydawcy (koszt przesyłki wliczony)  •  20 zł – w księgarniach

Zamawiając dwie książki zapłacisz o 2 zł mniej za każdą z nich, przy zakupie trzech – o 3 zł taniej za każdy egzemplarz, jeśli weźmiesz wszystkie – otrzymasz rabat w wysokości 4 zł od ceny każdej pozycji. Do każdej wysyłki dołączamy drobny podarek od redakcji „Obywatela”.

Wpłaty przyjmujemy na konto: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź Numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001

Zamówienia w Internecie: www.obywatel.org.pl/sklep Wszelkie dodatkowe informacje: malec@obywatel.org.pl lub 504 268 206


GOSPODARKA SPOŁECZNA Nr 6 MMX

dodatek ekonomiczny do kwartalnika „Obywatel”

Planowanie dla społeczeństwa dr hab. Andrzej Karpiński Polityki publiczne państwa powinny oddziaływać na wybory konsumentów w ten sposób, aby były one racjonalne nie tylko z indywidualnego punktu widzenia, ale również z punktu widzenia interesów gospodarki i interesów społeczeństwa jako całości. Poniższy problem nie został rozwiązany ani przez teorię, ani przez praktykę, a jego istotę wyraża pytanie: „czy wybór dokonywany przez indywidualnych konsumentów na rynku jest zawsze zgodny z racjonalnością ogólnospołeczną?”. Problem można sformułować także inaczej: „czy wybory indywidualne i wynikające z nich aspiracje konsumpcyjne jednostek mają zawsze tylko korzystne efekty makroekonomiczne dla gospodarki i społeczeństwa?”. Przedstawiona kwestia ma bardzo istotne znaczenie, między innymi dlatego, że obrazuje jedną z antynomii, czyli wewnętrznych sprzeczności, które występują w procesach rozwojowych. Znaczenie tych antynomii wyraźnie rośnie w ostatnim okresie zarówno u nas, jak i na świecie. U nas szczególną aktualność tego problemu potęguje jeszcze fakt, że w okresie transformacji ustrojowej sprzeczności na tym tle wystąpiły z wyjątkowym nasileniem.

Geneza zasady wolności konsumenta Jednym z podstawowych kanonów, czyli niepodważalnych zasad gospodarki rynkowej, jest wolność wyboru indywidualnego konsumenta na rynku.

W wydaniu: Planowanie dla społeczeństwa .................

i

O dobrobycie, który jeździł koleją ....... vii Eksperyment „Autonomia Pracownicza” ....................

xi

Reprezentacja w kryzysie ............................. xiv Lumpen-praca i ekonomia wykluczenia ....................... xviii


94 Ii

Gospodarka Społeczna

Neoliberalizm gospodarczy przyznaje jej jeszcze większą rolę. Podnosi on tę zasadę do rangi suwerenności konsumenta, a więc postuluje podporządkowanie temu wszystkich innych racji i wyborów. Fryderyk von Hayek stworzył teoretyczne podstawy tej teorii w swej klasycznej pracy wydanej w 1944 r.1 Zachwala on absolutną wolność gospodarczą i pokazuje argumenty przeciwko jakiejkolwiek ingerencji państwa w tej dziedzinie, a nawet oddziaływania na te wybory. Uważał bowiem, że wszelkie formy tego oddziaływania naruszają wolność gospodarczą. Skłoniło go to do uznania planowania za drogę do niewolnictwa, co czyni z niego reprezentanta skrajnie radykalnego stanowiska w tej sprawie. W tym samym kierunku idzie Václav Klaus, a u nas prof. Jan Winiecki. Zupełnie odmienne stanowisko w tej sprawie zajmował natomiast prof. Józef Pajestka, który wniósł istotny własny wkład w rozwój teorii tego problemu 2. Wydaje się, że w Polsce znaczna część opinii publicznej podziela w tym sporze poglądy aprobujące pojęcie absolutnej wolności wyboru indywidualnego. Wystarczy przypomnieć, jaką burzę wywołał artykuł prof. J. Pajestki na ten temat, opublikowany na łamach „Polityki” pod znamiennym tytułem „Smalec czy garsonka”. Opowiadał się w nim za koniecznością oddziaływania na wybory indywidualne konsumentów, wychodząc z przesłanek i korzyści ogólnogospodarczych oraz racjonalności zbiorowej. Ale później problem ten zszedł z pola dyskusji społecznych. Milczenie wokół tej kwestii nie zmniejszyło jednak rangi problemu. Odwrotnie, praktyka ostatnich 20 lat transformacji spowodowała, że problem stał się dzisiaj szczególnie aktualny. Odkładanie tej dyskusji w czasie może mieć niekorzystne skutki dla naszych przyszłych procesów rozwojowych.

Sprzeczność teorii i praktyki Teoria wolności wyboru konsumenta byłaby w pełni zgodna z rzeczywistością tylko pod jednym warunkiem: gdyby wszystkie wybory indywidualne były zawsze i wszędzie racjonalne, i zgodne z interesami społeczeństwa jako całości. Wydaje się jednak, że tak nie jest. Narasta szereg istotnych wątpliwości. Nawet brytyjski „The Economist”, który trudno byłoby posądzić o pochwałę skłonności do ograniczania wolności wyboru konsumentów, ponad 10 lat temu przyznał: Ludzie często narzekają na zbytnie uproszczenie w teorii, jakim jest zakładanie, że jednostki są zawsze racjonalne i zorientowane wąsko tylko na własny interes 3. Tymczasem ani F. von Hayek, ani zwolennicy jego poglądów u nas nie dają odpowiedzi na pytanie, co robić, gdy indywidualne wybory konsumentów rażąco odbiegają od wymogów racjonalności ogólnospołecznej i powodują ujemne skutki makroekonomiczne. Próbują wyjść z tej sprzeczności kwestionując samo pojęcie racjonalności ogólnospołecznej. Ale nawet gdy uznamy, że

NR 6

racjonalność ogólnospołeczna nie istnieje, to zawsze można empirycznie stwierdzić ex post, czy zbiór indywidualnych wyborów konsumenckich na rynku powoduje w sumie korzystne, czy niekorzystne konsekwencje makroekonomiczne dla gospodarki jako całości. Zwolennicy poglądu negującego sens jakichkolwiek prób oddziaływania na wybory konsumentów nie dostrzegają ważnej rzeczy. Otóż, czy to się komu podoba, czy nie, w rzeczywistości już obecnie ma miejsce oddziaływanie na wybory konsumenckie. Mamy przecież do czynienia z masową reklamą, której intensywność notabene osiągnęła poziom nigdy dotąd nie notowany. Jej instrumenty pozwalają na ukierunkowane dotarcie do poszczególnych grup konsumentów, jak na przykład młodzież, kobiety czy nawet określone grupy zawodowe. Nakłady na ten cel w skali światowej szacuje się na 460 mld USD. Jest to kwota ogromna. Dla porównania warto podać, że koszt likwidacji głodu na świecie ocenia się na 100-110 mld USD. Trudno w tej sytuacji mówić o całkowicie wolnym wyborze indywidualnego konsumenta. Problem polega więc nie na tym, czy oddziaływać na wybory konsumenckie, czy też nie, ale raczej, czy oddziaływanie to ograniczyć – jak obecnie – wyłącznie do jednostronnego pobudzania popytu i sprzedaży, niezależnie od skutków, jakie to powoduje w skali makro dla dobra społeczeństwa.

Nieracjonalne wybory Zwolennicy zakazu oddziaływania na wybory konsumenckie w kierunku ich racjonalizacji podnoszą argument, że konsument ma prawo podejmować również decyzje nieracjonalne, a nawet obiektywnie sprzeczne z jego własnym interesem, na przykład może konsumować w sposób, który szkodzi jego zdrowiu. Akceptacja zasady suwerenności konsumenta w jej skrajnej postaci ma bardzo doniosłe konsekwencje. Często nie zdajemy sobie z tego sprawy. Jeśli nie można w ogóle oddziaływać na wybory konsumentów, to wszelki sens traci na przykład jakiekolwiek planowanie. I nie chodzi tu o planowanie w jego patologicznych formach, jak planowanie nakazowo-rozdzielcze, ale we wszystkich jego nowoczesnych formach, jak na przykład planowanie strategiczne czy planowanie kompleksów działań (Plan of Actions Programmes). A te formy planowania są nieuchronnie niezbędne w każdej niemal działalności człowieka. Planowanie w skali społecznej ma bowiem sens tylko wtedy, gdy wprowadza rozwiązania najkorzystniejsze dla społeczeństwa, a taki charakter mogą mieć tylko rozwiązania społecznie racjonalne. Prof. Czesław Bobrowski zwrócił uwagę na nieuchronność występowania sprzeczności i tarć między wizją formułowaną na szczeblu państwa, a preferencjami społeczeństwa4. Zidentyfikował więc podstawowy konflikt, kiedy stwierdził, iż może pojawić się


NR 6

Gospodarka Społeczna

niebezpieczeństwo, że racjonalność ekonomiczna, za której przedstawiciela winien się przecież uważać centralny planista [w gospodarce rynkowej – rząd i państwo – dopisek A.K.], nie zawsze stanie się dla społeczeństwa zrozumiała, w niektórych przypadkach będzie nawet przez nie odrzucona. Może zatem dojść do powstania dramatycznej niemal alternatywy: albo podjąć ryzyko niezadowolenia społecznego, albo zrezygnować z czegoś, co uważa się za rozstrzygnięcie racjonalne 5. Planowanie w takich przypadkach musi więc wchodzić w kolizję z preferencjami niektórych grup konsumentów, a w rezultacie spotykać się z zarzutem działań sprzecznych z aspiracjami jednostek. Przyjęcie zasady nienaruszalności wyborów indywidualnych ma z kolei bardzo poważne skutki społeczne. Na przykład nie moglibyśmy planować i wykonywać działań na rzecz ograniczania zjawiska lichwy czy prowadzenia hazardu, a nawet postaw anty-zdrowotnych (ograniczanie palenia tytoniu, narkomanii, niechęć do poddawania się badaniom profilaktycznym). Społeczeństwo musiałoby ponosić olbrzymi koszt pewnego typu wyborów indywidualnych konsumentów. Szczególnie widoczne byłoby to w sferze rosnących wydatków na służbę zdrowia.

Konflikt okresu transformacji Warto wskazać na kilka obszarów, gdzie z największym nasileniem wystąpiły sprzeczności między upodobaniami oraz gustami konsumentów i opartymi na nich wyborami, a racjonalnością ogólnospołeczną. Przyjrzyjmy się olbrzymiemu rozwojowi motoryzacji indywidualnej w minionym 20-leciu. Jak wykazują badania, własny samochód ma u nas wyjątkowo wysoką pozycję w rankingu aspiracji, wyższą niż w wielu innych krajach, które znajdują się etapie rozwoju zbliżonym do naszego. Ma to pewne obiektywne uzasadnienie, ponieważ w wielu zawodach samochód jest nieodzownym środkiem transportu, a nawet narzędziem pracy. Mimo wszystko dominacja transportu samochodowego w przyroście konsumpcji stanowi wyraźną specyfikę naszego modelu konsumpcji. Tymczasem warunki w naszym kraju nie sprzyjają forsowaniu tego rodzaju konsumpcji. Nie mamy własnych zasobów ropy, a produkcja samochodów ma charakter jedynie montowania zagranicznych modeli. W konsekwencji widzimy wyjątkowo wysoką zależność wydatków na motoryzację od importu: zaspokajanie tych potrzeb konsumpcyjnych pochodzi u nas w ponad 90% z zagranicy. Polska ma jeden z najwyższych w Europie wskaźnik zaspokajania potrzeb w dziedzinie motoryzacji z importu (paliwa płynne, ropa, samochody, części, opony). Wydatki na ten cel pochłaniają aż 24% wpływów z całego polskiego eksportu (2006). Tymczasem w UE udział ten nie przekraczał 12%, a więc był ponad dwukrotnie niższy. Nie można

III

tego w całości wytłumaczyć importem kooperacyjnym dla przemysłu samochodowego. Równocześnie udział ten u nas stale rośnie, podczas gdy w krajach UE na ogół spada. Na motoryzację wydajemy bardzo dużo i to na produkty sprowadzane z zagranicy, tymczasem niewiele importujemy towarów, które służą celom rozwojowym. Na przykład na import obrabiarek wydajemy tylko 1,2% całej wartości importu. Czyżby zatem skala wydatków na motoryzację była przejawem życia ponad stan? W wielu społeczeństwach takie bilanse są przeprowadzane. U nas również powinniśmy się nad tym zastanawiać. Poza tym w Polsce mamy stosunkowo wysoki poziom rozwoju motoryzacji indywidualnej w relacji do niskiego jeszcze poziomu PKB na 1 mieszkańca. Ilustruje to też fakt, że liczba samochodów zarejestrowanych w Warszawie, w przeliczeniu na 1000 mieszkańców, jest wyższa niż w Paryżu. Wydaje się więc, że nasze wydatki na motoryzację są znacznie wyższe, niż uzasadniałby to nasz poziom wypracowanego dochodu. Oznacza to tym samym, że jej rozwój odbywał się częściowo kosztem innych rodzajów konsumpcji, zwłaszcza budownictwa mieszkaniowego. Obserwuje się bowiem silną współzależność pomiędzy tymi dwoma kierunkami rozwoju konsumpcji. Jak stwierdza Mariusz Wodzicki: Gdy spojrzymy na wykres sprzedaży samochodów i ilości budowanych mieszkań, zależność jest wyraźna. Spadkowi budownictwa towarzyszy wzrost sprzedaży samochodów i odwrotnie 6. Motoryzacja wydaje się zatem najmniej u nas korzystnym kierunkiem rozwoju konsumpcji. Natomiast wchodzi w wyraźne już sprzeczności z racjonalnością ogólnospołeczną z chwilą, gdy przekracza określony poziom. Relatywnie nadmierny poziom rozwoju motoryzacji ma także wiele innych konsekwencji społecznych i ekonomicznych. Na przykład emisja zanieczyszczeń CO2 z samochodów posiada 50-procentowy udział w emisji z wszystkich źródeł. Związany jest także z wieloma uciążliwościami, jak korki i blokowanie się dróg, nie mówiąc nawet o wysokiej liczbie zabitych w wypadkach drogowych.

Konsumpcja niezaspokojona Jednocześnie mamy w Polsce ważne potrzeby konsumpcyjne, które są zaspokojone w bardzo małym stopniu. Wspomniane budownictwo mieszkaniowe w minionym 20-leciu w zasadniczy sposób odbiegało od poziomu, który można byłoby uznać za pożądany i zgodny z wymogami racjonalności ogólnospołecznej. W przeciwieństwie bowiem do motoryzacji indywidualnej, potrzeby w budownictwie są w najwyższym stopniu zaspokajane materiałami pochodzenia krajowego i pracą własną, stąd jego rozwój zmniejsza zagrożenie bezrobociem. Udział tego wkładu własnego sięga 85-90% całości wydatków na budownictwo mieszkaniowe i jest jednym z najwyższych w gospodarce. Równocześnie

95


96 IV

Gospodarka Społeczna

w budownictwie mieszkaniowym osiąga się najwyższy tzw. mnożnik Keynesa, czyli wpływ, jaki wywiera wzrost wydatków w danej dziedzinie konsumpcji na wzrost popytu w całej gospodarce. Ocenia się bowiem, że każda złotówka wydana na budowę mieszkań zwiększa popyt globalny w całej gospodarce o 4 do 7 zł. W największym więc stopniu dynamizuje jej rozwój. Wiele krajów będących na etapie rozwoju zbliżonym do Polski, a więc wychodzących z opóźnień rozwojowych, zwiększało w pierwszym rzędzie wydatki na budownictwo mieszkaniowe. Stworzono w nich różnego rodzaju zachęty finansowe ku temu, jak preferencyjne kredyty. W rezultacie np. Hiszpania budowała w niektórych okresach 12-14 nowych mieszkań na 1000 mieszkańców rocznie. Polska jest jednym z nielicznych krajów, który poszedł zupełnie inną drogą. W niektórych latach 20-lecia do 2004 r. budowaliśmy mniej niż 2 mieszkania na 1000 mieszkańców rocznie, co stawiało nas na jednym z ostatnich miejsc w Europie. Polska nie wykorzystała więc w ogóle związanych z tym szans rozwojowych, można powiedzieć – wbrew racjonalności ogólnospołecznej. Mamy więc do czynienia ze swoistym paradoksem. Najbardziej korzystny dla gospodarki kierunek rozwoju konsumpcji nie odegrał właściwej roli w zmianach struktury konsumpcji, a największym powodzeniem i najbardziej dynamicznym rozwojem cieszyła się motoryzacja indywidualna, jeden z kierunków najmniej

korzystnych z tego punktu widzenia. Odejście od racjonalności ogólnospołecznej ma jednak w tym przypadku zadziwiająco mocne poparcie masowego odbiorcy samochodów.

Jałowa konsumpcja Powyższe kwestie mają silny związek ze zjawiskiem zaciętej walki o prawo do nieracjonalnej konsumpcji, czemu towarzyszy często przerzucanie części jej prywatnych kosztów na społeczeństwo, najczęściej na społeczności lokalne. Następuje zagospodarowanie przestrzeni publicznej na cele prywatne. Chodzi nie tylko o wykorzystanie na cele budowlane terenów rolniczych w miastach, ale również budowę osiedli zamkniętych oraz różnego rodzaju grodzenie terenów itp. Występuje na tym tle silna tendencja do wchodzenia na obszary niezbędne dla ochrony środowiska i przyrody. Są to procesy nie do pogodzenia z wymogami racjonalności ogólnospołecznej. Wielkie zastrzeżenia budzi konsumpcja pewnych usług finansowych. Przykładem mogą być różnego rodzaju piramidy finansowe, działalność kredytowa granicząca wręcz z lichwą, czy też operacje na szkodę klientów (zwłaszcza prowadzone przez deweloperów w budownictwie mieszkaniowym). Część tych operacji nie daje żadnych pozytywnych efektów ani nie poprawia konkurencyjności czy

rozwój motoryzacji odbywał się częściowo kosztem innych rodzajów konsumpcji, zwłaszcza budownictwa mieszkaniowego.

b  n  a BY-NC-SA Sir_Leif, http://www.flickr.com/photos/sir_leif/4518357787/

NR 6


NR 6

Gospodarka Społeczna

nowoczesności naszej gospodarki, a jedynie zwiększa zysk banków i spekulantów. Stąd w literaturze określa się je jako usługi jałowe (hollow operations). Ciekawym przypadkiem konsumpcji jest hazard. Pod wpływem nadmiernej liberalizacji przepisów doszło do olbrzymiej eksplozji w zakładaniu punktów gier hazardowych: ich liczba w krótkim czasie przekroczyła 50 tys. Przy tej skali niemożliwe stało się zablokowanie dostępu do nich dzieciom i młodzieży. Wydaje się, że nastąpiło przekroczenie granic racjonalności ogólnospołecznej. Jednocześnie biznesmeni działający w tej branży generowali wielkie zyski, a rozwój sektora był wyborem w pełni racjonalnym w skali indywidualnej. Podobnie trudno uznać za racjonalne w skali ogólnospołecznej tempo rozwoju służb ochroniarskich w Polsce. Niełatwo byłoby racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego nasz kraj stał się niemal mocarstwem pod tym względem – przypada na niego bowiem ponad 40% całości zatrudnienia w tych służbach w 15 krajach UE. Łączne zatrudnienie w nich osiągnęło u nas 245 tys. osób, wobec 595 tys. w 15 najwyżej rozwiniętych krajach UE i 920 tys. w USA, a więc w krajach, w których jest znacznie więcej niż u nas dóbr wymagających ochrony. Reasumując, warto podkreślić, że nie jest czymś nadzwyczajnym sam fakt wystąpienia powyższych sprzeczności. Mają one miejsce również w krajach o dłuższych tradycjach funkcjonowania gospodarki rynkowej. U nas jednak w ostatnich latach zjawiska te przybrały wyjątkowe nasilenie. Polskę różni od innych krajów to, że w ramach polityki publicznej nie podejmuje się przeciwdziałania tym tendencjom. Jeszcze bardziej odbiega od praktyki innych krajów rezygnacja z wykorzystywania instrumentów stosowanych tam we wspomnianym celu, czasami bardzo standardowych.

Nowe tendencje Dostrzegalne są jednak pewne zmiany w nastawieniu do powyższej problematyki. Najwięcej z nich jest wynikiem działania ruchów ekologicznych. W wielu krajach ochrona środowiska i przyrody została wzmocniona. Coraz szerzej wykorzystuje się zakazy ekologiczne dla ograniczania nadmiernej ekspansji motoryzacji indywidualnej. Dobrym przykładem są tu wprowadzone ostatnio w Niemczech ograniczenia dla poruszania się samochodów na obszarze pięciu największych aglomeracji. Drugą dziedziną, gdzie obserwujemy tendencje do ograniczania wolności wyboru, jest ochrona zdrowia. Ma to miejsce wskutek lawinowo rosnących wydatków w sektorze publicznym w następstwie upowszechnienia postaw niesprzyjających zdrowiu. Jednocześnie ma miejsce skokowy wzrost kosztów leczenia chorób cywilizacyjnych. Dochodzi zatem do bardziej rygorystycznego działania na

V

rzecz postaw prozdrowotnych. W wielu krajach wyraźnie nasiliły się działania antynikotynowe w miejscach publicznych, egzekwuje się też obowiązek badań profilaktycznych i przesiewowych. Obserwujemy również i u nas wyraźną tendencję do zaostrzania walki z hazardem, zwłaszcza z jego formami najbardziej masowymi. Wyraźnie rozszerza się więc restrykcje wobec wyborów i postaw uznawanych za nieracjonalne społecznie, które jeszcze 10 lat temu były powszechnie tolerowane. Równocześnie trzeba się liczyć z tym, że obecny kryzys będzie wymagał wprowadzenia pewnych ograniczeń w stosunku do operacji finansowych, połączonych z nadmiernym ryzykiem. Wyraźnym sygnałem ostrzegawczym może tu być fakt, że w USA w roku 2009 upadło 140 banków prywatnych. Jest to prawie trzykrotnie więcej niż w ciągu poprzednich 8 lat (2000­-2008 łącznie 57) 7. W tej sytuacji mniej zaskakująco może brzmieć następująca opinia, wyrażona na łamach „The Economist”: Większość ekonomistów broni modelu państwa wspomagającego gospodarkę (helping-hand model of government). Niektórzy preferują niewidzialną rękę [rynku – przyp. A.K.]. Nie można jednak wykluczyć, że istnieje trzecia droga pomiędzy tymi opcjami, jakkolwiek tragikomicznie by nie kojarzyło się to określenie 8. Powoli problem ten wraca na arenę działań rządów i forum dyskusji publicznych.

drogi wyjścia Współczesne państwo nie jest bezbronne w przeciwdziałaniu wyborom nieracjonalnym w skali społecznej, dysponuje bowiem środkami pozwalającymi skutecznie oddziaływać na wybory konsumenckie. Nie jest jednak rozwiązaniem w tym przypadku stosowanie środków administracyjnych i zakazów. Okazały się one bowiem nieskuteczne i naruszają sferę wolności osobistej. Cztery kierunki działania mogą mieć natomiast istotne znaczenie dla zmiany sytuacji. Sprzeczności pomiędzy wyborem konsumenta a racjonalnością ogólnospołeczną usiłuje się na świecie rozwiązać drogą większego obciążania kosztami ekonomicznymi decyzji sprzecznych z interesem ogólnospołecznym. Jak stwierdza cytowany wyżej „The Economist”: Teoria ekonomii mówi, że w przypadku, gdy wybór jednostki narusza interes innych [tym bardziej, gdy dotyczy to społeczeństwa jako całości – przyp. A.K.], to szkoda tym spowodowana powinna znaleźć wyraz w cenie tego wyboru, jaką musi ona ponieść 9. W Polsce – na skutek radykalnego interpretowania zakresu wolności wyboru konsumenta – nie zastosowano w odpowiedniej skali mechanizmu, aby cena zawierała dodatkowe obciążenia, których celem jest rekompensowanie skutków, jakie spadają na społeczeństwo w wyniku pewnego typu konsumpcji. Co więcej,

97


98 VI

Gospodarka Społeczna

czasem finansowano subsydiami ze środków publicznych kierunki konsumpcji, które były sprzeczne z racjonalnością ogólnospołeczną. Przykładem tego może być w sektorze motoryzacji stosowanie importu bezcłowego samochodów, wyjątkowo korzystnych warunków dla kredytów samochodowych, masowe traktowanie samochodów jako nagród w konkursach publicznych zamiast kwot pieniężnych oraz inne sposoby ukrytego czy pośredniego subsydiowania tej formy konsumpcji. Dyskryminowano natomiast rozwiązania zgodne z wymogami tej racjonalności. Klasycznym tego przykładem może być stosunek do transportu publicznego, zwłaszcza kolei (wycofywanie pociągów z rozkładów jazdy jest całkowicie sprzeczne z racjonalnością ogólnospołeczną). A zatem istnieje konieczność hamowania nadmiernego rozwoju tych form konsumpcji, które rodzą niekorzystne wyniki makroekonomiczne lub społeczne albo prowadzą do „utracenia korzyści”. Drogą do tego powinno być obciążenie takich wyborów najwyższymi stawkami VAT i akcyzy. W tym świetle może budzić niepokój wypowiedź jednego z przywódców opozycji parlamentarnej w obecnej kadencji, który zachęcał do turystyki zagranicznej. Politycy, jak i wiele innych osób, mogą nie zdawać sobie sprawy z faktu, że jak wykazują badania, każdy 1 mld dolarów nadwyżki importu nad eksportem oznacza trwałe bezrobocie dla 45 tys. osób pracujących w kraju. Dlatego w wielu miejscach na świecie stosowano odpowiednie ograniczenia, w tym nawet w USA w pewnych okresach. Nie należy więc stwarzać sztucznych bodźców dla rozwoju pewnych sektorów, a takie powstają, gdy ceny wyjazdów zagranicznych są niskie w stosunku do cen usług turystycznych oferowanych w kraju. Oczywiście nikt nie może zakazywać lub ograniczać wyjazdów za granicę w celach turystycznych, ale państwo ma instrumenty stymulowania konsumpcji w tym zakresie w ramach polityki bodźców finansowych. Z pewnością wskazane byłoby wstrzymanie się od wszelkich form subsydiowania takich wyborów, a więc wyeliminowanie w tym przypadku stosowania ulg podatkowych, kredytów preferencyjnych czy państwowych gwarancji kredytowych. Zawsze wskazane jest przy tym okresowe dokonywanie przeglądów i rewizji stosowanych praktyk, aby zbalansować stosowane instrumenty oddziaływania na konsumpcję.

NR 6

podobnej do tej, która skutecznie funkcjonuje w gospodarce. Jest nią tak zwane „dobrowolne ograniczanie eksportu” (VER, czyli Voluntary Export Restraints) na konkretnych rynkach za cenę wynegocjowania pewnych korzyści. Jest ona ostatnio szeroko stosowana na przykład w obrotach UE z Chinami. Potrzebna jest podobna praktyka w polityce konsumpcyjnej. Mogłaby ona przybrać formę dobrowolnego ograniczania pewnych form konsumpcji. Wydaje się, że istotną rolę mogłaby tu odegrać Komisja Trójstronna, jako potencjalna płaszczyzna do odpowiednich negocjacji. Można rozważać również utworzenie Głównej Rady Konsumentów i powierzenie jej podobnych funkcji. W obliczu przyszłości konieczne wydaje się podjęcie działań, aby lepiej niż dotychczas chronić racjonalność ogólnospołeczną, a nie tylko racjonalność ekonomiczną. Najgorszym rozwiązaniem byłaby rezygnacja z oddziaływania na wybory konsumenckie, które są nieracjonalne z punktu widzenia wartości społecznych lub prowadzą do utraty potencjalnych korzyści. Polityka publiczna powinna zmierzać do maksymalizacji sumy tych wyborów konsumenckich, które są racjonalne z punktu widzenia interesów gospodarki jako całości. Można to realizować na drodze oferowania konsumentom odpowiednich zachęt. Jednocześnie powinniśmy minimalizować sumę wyborów o odmiennym działaniu, zwiększając obciążenia ekonomiczne związane z taką konsumpcją. Potrzebne jest również uruchomienie dialogu społecznego wokół tego, tak trudnego problemu. Bez niego nie można wykorzystać wszystkich szans i możliwości rozwoju naszej gospodarki. Nie można także w coraz szerszym zakresie zaspokajać potrzeb indywidualnych i zbiorowych. dr hab. Andrzej Karpiński

Powyższy tekst to zmieniona wersja artykułu, który pierwotnie ukazał się w kwartalniku „Dialog”, nr 1/2010. Więcej o piśmie: www.cpsdialog.pl. Przypisy: 1.

F. von Hayek, The Road to Serfdom, Routledge Press, London 1944.

Generalne wnioski

2. J. Pajestka, Prolegomena globalnej racjonalności człowieka. O racjonalności ewolucji cywilizacyjnej, PWN, Warszawa 1990. 3. „The Economist” z 13 lutego 1999 r., s. 114.

Reasumując, przejście do bardziej racjonalnego społecznie układu indywidualnych wyborów konsumenckich powinno następować nie drogą ograniczenia wolności wyboru konsumenta i nie przez działania administracyjne i zakazy, ale za pomocą środków ekonomicznych, zachęcających do wyborów bardziej racjonalnych. Istnieje paląca potrzeba stworzenia instytucji, która odpowiadałaby za „negocjowanie” powyższych problemów,

4. Patrz: E. Łukawer, O tych z najwyższej półki, PTE, Kraków 2008, s. 83. 5. C. Bobrowski, Planowanie gospodarcze, Wiedza Powszechna, Warszawa 1981, ss. 40-41. 6. „Trybuna” z 4 lutego 2000 r., s. 8. 7. „The Economist” z 27 lutego 2010 r., s. 93. 8. „The Economist” z 13 lutego 1999 r., s. 114. 9. „The Economist” z 17 marca 2007 r., s. 13.


NR 6

Gospodarka Społeczna

O dobrobycie, który jeździł koleją Stojąc przed bramą zakładu firmy Pojazdy Szynowe PESA Bydgoszcz S.A. możemy zastanawiać się, dlaczego w tak dużym kraju jak Polska jest miejsce właściwie tylko dla jednej dobrze prosperującej spółki produkującej tabor kolejowy. W dodatku PESA jest producentem prawie wyłącznie taboru pasażerskiego, podczas gdy przewozy pasażerskie w Polsce nie są szczególnie dochodowym segmentem rynku kolejowego – większość z nich jest prowadzonych w służbie publicznej i finansowanych z dotacji Ministerstwa Infrastruktury lub samorządów województw. To przewozy towarowe prowadzone są bez dotacji, na uwolnionym rynku, na którym o klienta konkuruje wielu przewoźników. Wypracowywana przez nie wartość dodana dopisuje się do ogólnego rachunku Polski, powodując wzrost PKB. Mimo tego, systemowe wsparcie kolejowego transportu towarowego, choćby w postaci znacznej poprawy infrastruktury, nie jest w Polsce mile widziane, w przeciwieństwie do dofinansowywania budowy dróg, będącego widoczną formą wsparcia transportu samochodowego. Czyżbyśmy zapomnieli, że kolej jest kołem zamachowym gospodarki? Zastanówmy się, jakie składniki dobrobytu mogą przyjechać do nas koleją.

Kolej to miejsca pracy Gdy w połowie lat 90. w bydgoskiej firmie rozpoczynano restrukturyzację, w zakładzie zatrudnionych było ok. 1300 osób. Wymagania gospodarki rynkowej wymusiły stopniowe zwolnienia pracowników celem zwiększenia wydajności pracy, a tym samym wypracowania kapitału, dzięki któremu można było podjąć inwestycje z myślą o przyszłości. W efekcie, na początku XXI w. w firmie pracowało tylko nieco ponad 700 osób. Obecnie, po kilku latach pełnych sukcesów, PESA zatrudnia już ponad 1300 osób 1. Zdobywane nowe zamówienia, w tym z zagranicy, pozwalają jej myśleć o dalszym zwiększaniu zespołu pracowników oraz rozwoju samej firmy, która w 2009 r. zakupiła kontrolny pakiet akcji podupadających Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego w Mińsku Mazowieckim. PESA to przykład pozytywny, pokazujący, że także w sektorze kolei możliwa jest pomyślna restrukturyzacja, na której per saldo zyskują gospodarka i rynek pracy. Niestety ten przykład to wyjątek, gdyż większość podmiotów

VII

Wojciech Szymalski

branży kolejowej w Polsce nie zdołała tak znacząco poprawić swojej efektywności i kondycji, a wręcz pogorszyła ją ze względu na fakt, że ilość sprzedawanych usług lub produktów znacząco zmalała. Kolej nie kojarzy się już niemal nikomu z branżą, która dawałaby nowe miejsca pracy, np. dla najbardziej dotkniętych bezrobociem absolwentów szkół ponadpodstawowych i studiów wyższych. A mogłaby, gdyby restrukturyzacja PKP rozpoczęta w 2000 r. przebiegała znacznie sprawniej, jak choćby w podanej za przykład firmie PESA. Dzięki skutecznej restrukturyzacji, praca na kolei, czyli w mateczniku jednej z najszybciej rozwijających się branż – logistyki, mogłaby być jedną z najbardziej atrakcyjnych zarówno dla ludzi młodych, jak i doświadczonych pracowników. Nie przez przypadek koleje niemieckie (Deutsche Bahn) postawiły na logistykę, zakładając przedsiębiorstwo DB Schenker, które realizuje zarówno przewozy kolejowe, jak i drogowe, usługę przewozową dostosowując elastycznie do potrzeb klienta. I choć na razie działania te zagwarantowały „tylko”, że miejsc pracy w Deutsche Bahn nie ubędzie, można spodziewać się, iż niedługo ich liczba będzie wzrastała, bo przewoźnik już rozpoczął akcję poszukiwania nowych pracowników.

Kolej to inwestorzy Tak jak nie pamięta się, że na kolei można się zatrudnić, tak nawet najstarsi już chyba zapomnieli, że dostęp do linii kolejowej to jeden z podstawowych warunków funkcjonowania zakładów przemysłowych i lokalizacji działalności gospodarczej. Dla wielu rodzajów przemysłu kolej jest właściwie niezbędna. Nie jest to tylko przewóz węgla, stali, cementu czy kamienia, ale także produktów zakładów wykorzystujących w transporcie kontenery, np. do sprzętu AGD i RTV, podzespołów różnego rodzaju maszyn itp. Wielu inwestorów nie zdecyduje się na budowę nowego zakładu bez dostępu do torów kolejowych. Produkcja na globalny rynek wymaga osiągnięcia korzyści ze skali działalności, więc często jest to produkcja masowa, dla której istnieje potrzeba wysyłania bardzo znaczących partii materiału na duże odległości. Kolej doskonale to umożliwia. Żeby nie być gołosłownym, przytoczmy choćby taki fakt, że większość z istniejących w Polsce Specjalnych Stref Ekonomicznych posiada dostęp do bocznicy kolejowej i stacji towarowej lub punktu zdawczo-odbiorczego towarów. Natomiast wiele z nich nie posiada nawet bezpośredniego

99


100 Viii

Gospodarka Społeczna

dostępu do dobrej jakości drogi krajowej, np. SSE Żarnowiec (obecnie część Pomorskiej SSE). Aż 10 na 16 terenów inwestycyjnych oferowanych w Polsce w 2008 r., wyłonionych w konkursie „Grunt na medal” Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych, posiadało dostęp do bocznicy kolejowej 2. Świadczy to o tym, że transportu kolejowego nie powinno się zaniedbywać, jeśli chcemy zapewnić odpowiednie warunki inwestorom funkcjonującym na globalnym, masowym rynku i jednocześnie sprzedać grunt po korzystnej dla nas cenie. Kolej jest tak ceniona przez inwestorów, ponieważ lokalizacja zakładu produkcyjnego przy bocznicy kolejowej zwiększa pewność terminowych dostaw towarów, zwłaszcza w gospodarce, w której standardem są dostawy just in time. Wbrew pozorom, właśnie w takim systemie dostaw kolej może sprawdzać się najlepiej. Transport samochodowy jest bardziej podatny na zakłócenia ruchu, zatłoczenie drogowe czy wypadki i znacznie trudniej jest przewidzieć dla niego konkretny czas przejazdu, zwłaszcza na długiej trasie. Tymczasem w transporcie kolejowym rozkład jazdy znany jest dokładnie przed wyruszeniem w drogę. We Francji na trasie kolejowej autostrady z Perpignan (centrum logistyczne w pobliżu granicy z Hiszpanią) do Bettembourg (centrum logistyczne pod Paryżem) tamtejsze koleje w ramach oferty Modalohr zapewniają przez 7 dni w tygodniu 95-procentową punktualność pociągów przewożących TIR-y, a maksymalne opóźnienie wynosi 30 min.

NR 6

Na trasie ok. 1000 km jest to osiągnięcie nie do pobicia przez przewoźników drogowych, zwłaszcza, że pociąg pokonuje ją w zaledwie 15 godzin 3.

b  a ted_major, http://www.flickr.com/photos/ted_major/4296090221/

Kolej to innowacje Jadąc polską koleją, zastanawiamy się niejednokrotnie, jak to możliwe, że ona jeszcze funkcjonuje, skoro w zasadzie wszystkie elementy, od torów po tabor, wyglądają i działają tak, jakby czas się zatrzymał. Tymczasem w wielu innych krajach widać gołym okiem, że kolej jest motorem innowacji, które w obecnym systemie gospodarczym, jeśli się ich dobrze użyje, są zasobem przynoszącym największe zyski. Zapomnieliśmy już, że sama kolej była istotną innowacją i sposobem na rozprzestrzenienie po świecie takich podstawowych nowinek technicznych lub organizacyjnych, jak np. zegar. Obecnie największą przyszłość ma informatyka, a kolej w jej wykorzystaniu nie pozostaje w tyle za transportem drogowym lub lotniczym. Chyba najbardziej znaną polską innowacją techniczną w ostatnim czasie jest wciąż niedoceniony system zmiany rozstawu kół w taborze kolejowym SUV 2000, który z powodzeniem mógłby być masowo stosowany na granicy Polski i krajów b. ZSRR. To właśnie z tamtego kierunku przybywa do naszego kraju duża liczba TIR-ów, które rozjeżdżają drogi, zmierzając do Europy Zachodniej. Można by towary jeżdżące przez Polskę ze wschodu na zachód i z powrotem przewieźć tranzytowo koleją za pomocą innych innowacji – w zakresie przewozu ciężarówek czy kontenerów po torach, jak np. systemów Modalohr czy ROLA. Szczególnie dużo innowacji wykorzystywanych jest przez nowoczesną kolej w zakresie sterowania ruchem. Najnowsze osiągnięcie to funkcjonujący w Holandii, Szwajcarii i Niemczech system ARRIVAL, który umożliwia bardziej efektywne sterowanie ruchem kolejowym dzięki algorytmom pozwalającym na przewidywanie zachowania tego ruchu w wyniku następującego zakłócenia. Dotychczas stosowano zarządzanie ruchem jedynie na podstawie programów obrazujących aktualny ruch kolejowy, czego najbardziej namacalnym dla nas rezultatem jest testowana obecnie przez PKP Przewozy Regionalne aplikacja do śledzenia przez pasażerów ruchu pociągów w czasie rzeczywistym. Dla operatorów logistycznych, wykorzystujących kolej, wdrożenie takich aplikacji i systemów to obecnie klucz do sukcesu na rynku przewozów towarowych. Nie można także zapomnieć o roli szybkiej kolei w tworzeniu i wykorzystywaniu innowacji. Przecież to jedyny środek transportu lądowego, którym możemy bezpiecznie poruszać się z prędkością większą niż 300 km/h. Między innymi z powodu innowacyjności tego kolejowego rozwiązania, jest w Polsce rozważana budowa szybkiej kolei, która opierać miałaby się w dużej mierze na pracy i pomysłach polskich naukowców.


Gospodarka Społeczna

101

IX

b maticulous, http://www.flickr.com/photos/maticulous/4739996019/

NR 6

Kolej to bezpieczeństwo Transport kolejowy zapewnia najbezpieczniejszy sposób przewozu towarów drogą lądową. Nadający przesyłkę koleją mogą być pewni, że dotrze ona do celu nie ulegając zniszczeniu w wyniku wypadku lub innego zdarzenia podczas transportu. W 2008 r. odnotowano na liniach kolejowych jedynie 849 zdarzeń w stosunku do 49 054 na polskich drogach, w tym aż 274 na przejazdach kolejowych, gdzie ruch kolejowy przecina się z ruchem drogowym i to właśnie ten drugi jest najczęściej sprawcą wypadków (tylko w 4 odnotowanych przypadkach sprawcą była strona kolejowa) 4. Nie bez powodu niebezpieczne odpady atomowe przewożone są właśnie koleją, a nie dużo bardziej zawodnym pod względem bezpieczeństwa transportem drogowym. Po drugie, przedsiębiorstwa kolejowe w Polsce w 96% napędzają swoje pojazdy za pomocą prądu elektrycznego, a ponad 50% linii kolejowych jest zelektryfikowanych. Myślę, że nie trzeba tu przytaczać ekologicznych zalet użycia prądu w stosunku do ropy naftowej czy gazu jako paliwa napędowego. Ale istotne jest także to, że produkcja prądu potrzebnego do napędu taboru kolejowego odbywa się całkowicie w Polsce i prawie wyłącznie przy użyciu polskich surowców energetycznych. Nawet jeśli obecnie jest to niemal jedynie węgiel, który nie jest paliwem przyjaznym dla środowiska, to po przestawieniu systemu energetycznego na inne źródła (za wyjątkiem paliwa nuklearnego, które do Polski będzie musiało być importowane) nadal prąd będzie w blisko 100% powstawał w Polsce i z polskich surowców. Kolei nie grozi więc blokada w momencie, gdyby ktoś postanowił „zakręcić kurek z gazem” czy znacząco podnieść ceny ropy naftowej. Nie należy też zapominać, że sieć trakcyjna to także istotny składnik sieci przesyłowej prądu, dzięki któremu wiele obszarów kraju zostało zelektryfikowanych 5.

Zastanawiające jest zatem, dlaczego zamiast dążyć do realizacji zasady suwerenności energetycznej, władze spychają polski transport w całkowitą zależność od importowanych surowców, pozwalając, aby większość towarów była po Polsce wożona samochodami napędzanymi ropą lub gazem? Trzecim wymiarem bezpieczeństwa jest ten, który kojarzymy najlepiej, czyli wypadki i liczba zabitych. Polska pod tym względem jest czarną plamą na mapie Europy. Jak już wspomniano, w 2008 r. wydarzyło się na polskich drogach ponad 49 tys. wypadków, co dało nam szóste od końca miejsce wśród krajów Unii Europejskiej. Byliśmy też drudzy od końca w liczbie wypadków na 100 mieszkańców (gorsza była jedynie Bułgaria) oraz osiągnęliśmy największą liczbę zabitych – ponad 5400 osób. Francja, Wielka Brytania, Włochy, Niemcy, gdzie zdarza się znacznie więcej wypadków niż w Polsce, mają co roku mniej osób zabitych na drogach 6. Jedną z przyczyn polskiej tragedii drogowej jest niespotykana nigdzie w Europie liczba TIR-ów, które przemierzają nasz kraj. Co prawda tego typu przewóz towarów powoduje mniej wypadków (10,9%), niż wynosi jego udział w ruchu (12,1% – tylko na drogach krajowych), ale wy­padki te są bardziej groźne w skutkach (13,3% ogółu zabitych na drogach) 7. Dlatego Francja, Włochy i Niemcy, a także najbezpieczniejszy kraj w Europie – Szwajcaria – przodują w rozwiązaniach zniechęcających do jazdy takimi pojazdami po drogach, a zachęcających do przewozu towarów koleją. To właśnie tam opłaty za przejazdy ciężarówkami po drogach są najwyższe w Europie.

Kolej jest dochodowa – wbrew pozorom Transport kolejowy jest nieopłacalny – tak mówi wiele osób. Prawda jest jednak taka, że przewóz towarów koleją


102 X

Gospodarka Społeczna

jest jak najbardziej opłacalny, być może nawet bardziej od transportu drogowego. W momencie dokonywania pierwszego kroku restrukturyzacji Polskich Kolei Państwowych w 1999 r. zastanawiano się, czy nowe przedsiębiorstwa kolejowe będą funkcjonowały lepiej jako firmy towarowopasażerskie, czy też osobno, jako spółki pasażerskie oraz towarowe. Wybrano drugą opcję, właśnie z powodów ekonomicznych 8. Kolejowy transport towarowy okazuje się bowiem bardzo opłacalny. Największy przewoźnik państwowy, PKP Cargo, notował od 2004 do 2007 r. zysk ze swojej działalności, nie otrzymując od państwa pomocy finansowej 9, nie wspominając o zyskach innych, prywatnych przewoźników towarowych. Właśnie w sektorze towarowych przewozów kolejowych dokonał się w ostatnim czasie największy rozwój rynku kolejowego, bo pojawiło się na nim najwięcej nowych prywatnych firm. Jeszcze w 2000 r. towary mogły wozić jedynie Polskie Koleje Państwowe, a obecnie mamy już 79 przewoźników towarowych 10 . W 2005 r. było tylko 50 takich firm, lecz Polska już zajmowała pod względem ich liczby trzecie miejsce w Europie, po Niemczech i Wielkiej Brytanii 11. Nie byłoby takiego rozwoju, gdyby nie można było na wożeniu towarów koleją zarobić. Tzw. masterplan dla transportu kolejowego do 2030 r. wskazuje, że w zakresie towarowego transportu kolejowego najbardziej perspektywicznym segmentem rynku będą przewozy intermodalne (czyli z wykorzystaniem dowozu i odwozu towaru do/od klienta innym środkiem transportu) oraz masowe. Przy czym przewozy intermodalne są obecnie w Polsce najsłabiej wykształconym segmentem rynku, a przewozy masowe są wykonywane regularnie i dobrze rozwinięte. Czy towarowy transport drogowy jest podobnie opłacalny jak kolej? Raczej nie. Owszem, przewoźnicy drogowi na pewno osiągali zyski. Jednak dzięki dotacjom, jakie budżet państwa przekazywał na remonty i modernizacje dróg, płacili oni znacznie mniej za każdy przejechany kilometr, niż przewoźnicy kolejowi. W latach 2007 i 2009 Krajowy Fundusz Drogowy, przeznaczony w całości na budowę i modernizację dróg zarządzanych przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad, zasilany był z opłat przewoźników na dwa sposoby. Było to 80% przychodów z opłaty paliwowej, pobieranej od sprzedaży paliw oraz opłaty za przejazd odcinkami dróg krajowych. W tych latach do każdej złotówki w KFD drugą dokładał rząd z innych swoich przychodów 12. Na taką szczodrość nie mogła liczyć spółka PKP Polskie Linie Kolejowe, odpowiadająca za stan torów. Do przeznaczonego dla niej Funduszu Kolejowego wpływa 20% przychodów z opłaty paliwowej. Ale do każdej złotówki w FK w 2009 r. budżet państwa dołożył jedynie 27 groszy, w 2008 r. 13 gr, a w 2007 r. w Funduszu nie było w ogóle kolumny z udziałem budżetu państwa w inwestycjach kolejowych 13.

NR 6

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w zakresie unijnych dotacji na inwestycje transportowe, rozdzielonych przez polski rząd w Programie Operacyjnym Infrastruktura i Środowisko na lata 2007-2013. Inwestycje drogowe sięgają tam kwoty ok. 12,3 mld euro, a kolejowe zaledwie 4,9 mld, czyli o blisko 2∕3 mniej 14. Czy bez takiego wsparcia publicznego przewozy drogowe miałyby warunki do tak znacznego rozwoju? Jest to pytanie retoryczne. Tytułowy dobrobyt, zbudowany na kolejowej podstawie, składałby się zatem z nowych miejsc pracy, możliwości dobrego inwestowania, wynajdywania i wdrażania innowacji, bezpieczeństwa oraz prowadzenia dochodowego biznesu. A wszystko to argumenty, które przemawiają za transportem kolejowym, nie wspominając w ogóle o kwestiach ekologicznych. Ta mieszanka powinna przekonać każdego, że warto inwestować w kolej co najmniej na takim samym poziomie, jak w budowę dróg. Wojciech Szymalski

Przypisy: 1.

Informacja własna pozyskana podczas wizyty w zakładach Pojazdy Szynowe PESA Bydgoszcz S.A. w 2009 r.

2. Prezentacja PAIiIZ pt. „The Golden Sites” 2008 – Presentation of the top 16 investment sites in Poland. 3. Prezentacja systemu Modalohr z konferencji INTERMODAL, 3 listopada 2008 r. 4. Raport roczny PKP PLK S.A. za rok 2008. 5. Prezentacja rzecznika prasowego PKP Społeczne i ekonomiczne aspekty rozwoju Polskich Kolei Państwowych, listopad 2004. 6. Prezentacja Janusza Piechocińskiego pt. Bezpieczeństwo ruchu drogowego w Polsce, czerwiec 2010. 7. Artykuł pt. Wypadki tir-ów ze strony internetowej www.autocentrum.pl, z dnia 17 października 2007 r. 8. Masterplan dla transportu kolejowego w Polsce do roku 2030, Ministerstwo Infrastruktury, sierpień 2008. 9. Prezentacja PKP Cargo pt. PKP Cargo na liberalizującym się rynku towarowych przewozów kolejowych z konferencji INTERMODAL, 3 listopada 2008 r. 10. Wykaz licencjonowanych przewoźników kolejowych ze strony www.utk.gov.pl, stan na 11 marca 2010 r. 11. Prezentacja PKP Cargo… op. cit. 12. Odpowiednie rozporządzenia Rady Ministrów dotyczące zatwierdzenia programu rzeczowo-finansowego wykorzystania środków z Krajowego Fundusz Drogowego w 2007 i 2009 r., Dziennik Ustaw 2009/55/452 oraz 2007/191/1375. 13. Odpowiednie rozporządzenia Rady Ministrów dotyczące zatwierdzenia programu rzeczowo-finansowego wykorzystania środków z Funduszu Kolejowego w 2007, 2008 i 2009 r., Dziennik Ustaw 2009/68/878, 2008/33/296, 2007/71/766. 14. Program Operacyjny Infrastruktura i Środowisko, wersja zaakceptowana przez Komisję Europejską 5 grudnia 2007 r.


NR 6

Gospodarka Społeczna

Eksperyment „Autonomia Pracownicza” Tradycyjne techniki zarządzania pracownikami stoją w sprzeczności z ludzką naturą. Czas najwyższy na renesans idei samokierowania. Deszczowy piątek, wczesne popołudnie w Charlottesville w stanie Wirginia; zaledwie jedna trzecia pracowników podlegających dyrektorowi Jeffowi Guntherowi pojawiła się w pracy. Jednak Gunther – przedsiębiorca, menedżer oraz kapitalista w jednej osobie – nie wydaje się być ani zmartwiony, ani zirytowany. Przeciwnie, jest spokojny i skupiony niczym mnich. Być może jest tak dlatego, iż sam zjawił się w biurze nie dalej jak godzinę temu. A może po prostu wie, że jego zespół nie próżnuje? Wbrew pozorom, sumiennie wykonują swoje obo­ wiązki – robią to jednak na własnych warunkach. Gunther zainicjował w Meddius, jednej z trzech prowadzonych przez siebie firm, eksperyment dotyczący autonomii pracowniczej. W przedsiębiorstwie zajmującym się tworzeniem oprogramowania i produkcją sprzętu komputerowego, wspomagających integrację systemów informatycznych w szpitalach, wprowadzony został system ROWE (results-only work environment – środowisko pracy zorientowane wyłącznie na efekty). ROWE to pomysł Cali Ressler i Jody Thompson, dwóch byłych pracownic szczebla kierowniczego działu personalnego amerykańskiej sieci handlu detalicznego Best Buy. Zasady systemu łączą w sobie zdroworozsądkowy pragmatyzm Benjamina Franklina z zaczepnym radykalizmem amerykańskiego animatora społecznego, Saula Alinsky’ego. Środowisko pracy zorganizowane według zasad ROWE wyklucza konieczność tworzenia harmonogramów dla pracowników. Pojawiają się oni w pracy według własnego uznania. Nie muszą być w biurze w żadnym określonym momencie – właściwie w ogóle nie mają obowiązku w nim przebywać. Zobligowani są jedynie wykonać swoją pracę. Czas, miejsce i sposób, w jaki to zrobią – zależą wyłącznie od nich. Ów pomysł przypadł do gustu Guntherowi, który jest lekko po trzydziestce. – Zarządzanie nie polega na nieustannym sprawdzaniu, czy pracownicy siedzą w swoich biurach, lecz na tworzeniu warunków umożliwiających im jak najlepsze wykonywanie ich pracy – mówi. Dlatego też zawsze starał się dawać pracownikom dużo swobody. Jednak kiedy Meddius rozrósł się, a Gunther zaczął rozmyślać nad sposobem zagospodarowania nowej

XI

Daniel H. Pink

powierzchni biurowej, naszła go refleksja: czy wobec zdolnych i dojrzałych pracowników, samodzielnie wykonujących skomplikowane zadania, są w ogóle potrzebne jakieś ograniczenia? Ostatecznie, podczas firmowego obiadu świątecznego w grudniu 2008 r. ogłosił, że przez pierwsze 90 dni nowego roku cały 22-osobowy zespół zostanie poddany eksperymentowi – przejdzie na system ROWE. Gunther wspomina, że na początku ludzie nie byli przekonani do tego pomysłu. Tak jak uprzednio, biuro wypełniało się około dziewiątej rano, a pustoszało we wczesnych godzinach wieczornych. Kilkoro członków personelu przyszło ze ściśle kontrolowanych środowisk pracy i nie było przyzwyczajonych do tego rodzaju swobody – w poprzedniej firmie jednego z pracowników zespół musiał być w miejscu pracy przed ósmą rano, a jeśli ktoś się spóźnił, nawet kilka minut, wówczas wymagano, aby napisał wyjaśnienie, udostępniane ogółowi. Jednak po paru tygodniach, większości pracowników udało się przestawić na inny tryb pracy. Wydajność wzrosła. Zmalał stres. I choć dwoje pracowników, „przytłoczonych wolnością”, odeszło, pod koniec okresu próbnego Gunther zdecydował się wprowadzić system ROWE na stałe. – Niektórzy spoza firmy myśleli, że oszalałem – opowiada. – Zastanawiali się: „Skąd możesz wiedzieć, co robią twoi pracownicy, jeśli nie ma ich na miejscu?”. Jednak – zdaniem przedsiębiorcy – osiągnięcia zespołu są znacznie większe dzięki nowym ustaleniom. Podstawową przyczyną jest to, że ludzie zaczęli skupiać się wyłącznie na pracy, a nie na tym, czy ktoś zarzuci im lenistwo, jeśli wyjdą z biura o trzeciej po południu, żeby zobaczyć mecz córki. Było to kluczowe o tyle, iż większość personelu stanowią programiści, konstruktorzy oraz inni pracownicy wykonujący wysoce kreatywne zadania. – W ich przypadku liczy się przede wszystkim kunszt. Duży zakres autonomii jest im zatem niezbędny. Pracownicy wciąż mają przed sobą konkretne cele do osiągnięcia – jak zakończenie projektu w określonym terminie lub uzyskanie określonych poziomów sprzedaży. Jeśli potrzebują pomocy, Gunther jest zawsze do usług. Przedsiębiorca zdecydował jednak, że nie będzie uzależniał wynagrodzenia od osiągania tych celów. – Prowadzi to do tworzenia kultury, która stawia pieniądze na pierwszym miejscu, spychając samą pracę na dalszy plan – mówi. Gunther twierdzi,

103


104 Xii

Gospodarka Społeczna

iż pieniądze stanowią jedynie „progowy” czynnik motywacyjny. Uważa, że ludzie muszą otrzymywać godziwą płacę, aby móc zadbać o swoje rodziny. Jednak w momencie, kiedy firma zapewnia niezbędne do tego minimum, dodatkowe dolary i centy nie mają już dużego wpływu na motywację i wyniki w pracy. Co więcej, Jeff jest zdania, że w przypadku ludzi pracujących w środowisku ROWE, istnieje znacznie mniejsze prawdopodobieństwo, iż będą chcieli zmienić posadę ze względu na możliwość zarobienia 10 czy 20 tys. dolarów więcej. Wolność tworzenia wspaniałych rzeczy jest znacznie bardziej wartościowa i trudniejsza do osiągnięcia niż podwyżka – a małżonkowie, partnerzy oraz rodziny pracowników należą do najbardziej zagorzałych zwolenników systemu ROWE. – W miarę, gdy będzie się pojawiać coraz więcej przedsiębiorców z mojego pokolenia, podobne rozwiązania będą się stawały bardziej powszechne. Pokolenie mojego ojca postrzega istoty ludzkie jako „zasoby kadrowe”. Pracownicy są wtedy jedynie narzędziami służącymi do wykonania określonych zadań – mówi Gunther. – Dla mnie natomiast są współtowarzyszami w pracy. Nie traktuję ich w kategoriach zasobów, lecz jak partnerów – dodaje. A partnerzy, jak każdy z nas, powinni móc samodzielnie kierować swoim życiem. Zapominamy czasem, iż „zarządzanie” nie wyłania się z natury. Nie da się go przyrównać do drzewa czy rzeki. Przypomina ono raczej telewizor lub rower: jest czymś wynalezionym przez ludzi. Zgodnie ze słowami guru w dziedzinie strategii biznesowych, Gary’ego Hamela, zarządzanie to technologia. Motywowanie „kijem i marchewką” (nazywam je systemem Motywacja 2.0) jest technologią przestarzałą, której mechanizm ciut już przerdzewiał. Choć prawdą jest, iż część firm naoliwiła nieco swoje tryby (a znacznie większa liczba jedynie złożyła gołosłowne deklaracje w tej sprawie), istota zarządzania nie zmieniła się wiele przez ostatnie 100 lat. Jego centralną wartością pozostaje kontrola; głównymi narzędziami są niezmiennie bodźce zewnętrzne wobec jednostki. Sprawia to, iż zarządzanie stoi w dużej mierze w sprzeczności z twórczymi umiejętnościami, zawiadywanymi przez prawą półkulę mózgu, od których zależy obecnie wiele światowych gospodarek. Czy jednak ta najbardziej rażąca słabość nie sięga głębiej? Czy przypadkiem zarządzanie, tak jak się je dotychczas definiowało, samo w sobie nie stoi w sprzeczności z ludzką naturą? Koncepcja zarządzania (przy czym mówimy tu o zarządzaniu ludźmi, a nie np. łańcuchami dostaw) jest zbudowana na pewnych założeniach dotyczących istoty zarządzanych podmiotów. Uznaje ona, iż aby posunąć się do przodu czy w ogóle powziąć jakąkolwiek aktywność, potrzebny jest nam bodziec – co oznacza, że bez nagrody i kary najchętniej pozostaniemy bezczynni w tym samym miejscu. Zakłada także, iż kiedy

NR 6

rozpoczniemy już działania, ktoś musi narzucić nam ich kierunek, gdyż bez kompetentnego i stanowczego przewodnika najzwyczajniej pobłądzimy. Czy jednak taka jest właśnie nasza natura? Czy, żeby użyć kolejnej metafory ze świata komputerów, jest to nasze „ustawienie domyślne”? Czy przychodząc na ten świat jesteśmy skonfigurowani do bierności i obojętności? Czy też może nasze oprogramowanie zakłada, że będziemy aktywni i zaangażowani? Jestem przekonany co do prawdziwości ostatniego stwierdzenia – częścią naszej natury jest ciekawość i samokierowanie. Nie twierdzę tak bynajmniej dlatego, że jestem zaślepionym idealistą, lecz dlatego, że spędziłem mnóstwo czasu w towarzystwie małych dzieci, a i sam jestem szczęśliwym ojcem trójki. Czy widzieliście kiedykolwiek sześciomiesięczne lub roczne dziecko, które nie jest ciekawe świata i nie ma wewnętrznego poczucia ukierunkowania swoich działań? Ja nie widziałem. Tacy właśnie się rodzimy. Jeśli jesteśmy bierni i zobojętnieni w wieku 14 czy 43 lat, nie dzieje się tak dlatego, że taka jest nasza natura. Przyczyną jest coś, co zmieniło nasze ustawienie domyślne. Tym czymś może być właśnie zarządzanie – nie tylko to, w jaki sposób szefowie traktują nas w pracy, lecz także szerszy etos, który przeniknął do szkół, rodzin i wielu innych aspektów naszego życia. Być może zarządzanie nie jest odpowiedzią na nasz, ponoć naturalny, stan bezczynnej obojętności, lecz jedną z sił, które zmieniają nasze ustawienie domyślne i wprowadzają nas w ten stan. Wbrew pozorom, nie jest to idea szczególnie wydumana. Częściowe tłumienie naszej natury w imię ekonomicznego przetrwania można uznać za rozsądne; nasi przodkowie robili to niejednokrotnie. Przychodzą momenty, także w dzisiejszych czasach, kiedy po prostu nie mamy innego wyboru. Jednak dziś osiągnięcia ekonomiczne, nie mówiąc już o samorealizacji, opierają się na nieco innym fundamencie. Zależą one nie od tłamszenia naszej natury, lecz wprost przeciwnie, od umożliwienia jej jak najpełniejszej realizacji. Wymaga to oparcia się pokusie kontrolowania innych – zamiast tego, powinniśmy skupić się na rozbudzeniu ich głęboko zakorzenionego poczucia autonomii. Owa wrodzona zdolność samokierowania leży u podstaw Motywacji 3.0 oraz zachowania typu I 1. Pierwotna autonomiczność ludzkiej natury jest centralną kategorią teorii samookreślenia (self-determination theory, SDT). Edward Deci, profesor psychologii na Uniwersytecie Rochester oraz Richard Ryan, były student a obecnie współpracownik Deciego, uważają autonomię za najważniejszą spośród trzech podstawowych ludzkich potrzeb (pozostałe to potrzeba kompetencji oraz potrzeba związków z innymi). W latach 80., w miarę postępu badań, Deci i Ryan przeszli od klasyfikowania zachowań


NR 6

XIII

Gospodarka Społeczna

jako motywowanych wewnętrznie lub zewnętrznie do kategoryzowania ich jako kontrolowanych bądź autonomicznych. W artykule z 2008 r. dla „Canadian Psychology” naukowcy piszą: O motywacji autonomicznej możemy mówić w odniesieniu do zachowań z pełnym poczuciem woli i wyboru, podczas gdy o motywacji kontrolowanej – w przypadku zachowań z doświadczeniem presji i żądań określonych wyników ze strony sił postrzeganych jako zewnętrzne. W ich ujęciu, autonomia różni się od niezależności. Nie jest bezkompromisowym, obsesyjnym w dążeniu do samodzielności indywidualizmem kowboja. Oznacza natomiast działanie z możliwością wyboru – co z kolei znaczy, że możemy żyć szczęśliwie, będąc współzależnymi od innych, nie tracąc przy tym swojej autonomii. I podczas gdy koncepcja niezależności (niepodległości) ma w zachodniej kulturze narodowe i polityczne konotacje, autonomia wydaje się być ideą bardziej uniwersalną. Badacze znaleźli związek pomiędzy autonomią a ogólnym dobrostanem nie tylko w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej, lecz także w Rosji, Turcji i Korei Południowej. Specjaliści w zakresie nauk społecznych odkryli także, iż nawet w wyjątkowo ubogich zakątkach globalnego Południa, jak Bangladesz, autonomia jest pożądaną cechą, która wpływa na poprawę jakości życia. Poczucie autonomii niezwykle silnie oddziałuje na osiągnięcia i postawę jednostki. Zgodnie z wynikami niedawno przeprowadzonych badań nad zachowaniem, motywacja autonomiczna stymuluje myślenie problemowe, przyczynia się do osiągania lepszych ocen, wzmożonej wytrwałości w szkole i w sporcie, większej produktywności, zapobiega wypaleniu oraz powoduje trwałą poprawę samopoczucia. Powyższe rezultaty przenoszą się także do miejsca pracy. W roku 2004 Deci i Ryan wraz z Paulem Baardem z Uniwersytetu Fordham przeprowadzili badania na pracownikach jednego z banków inwestycyjnych w Stanach Zjednoczonych. Trójka badaczy zauważyła znacznie większą satysfakcję z pracy wśród osób, którym szefowie zaoferowali „wsparcie dla autonomii”. Przełożeni ci potrafili spojrzeć na problemy z punktu widzenia pracowników, przekazywali konstruktywne informacje zwrotne, a także przedsta­w iali szerokie spektrum wyboru w zakresie tego, co i jak ich podwładni mają robić, oraz zachęcali ich do angażowania się w nowe projekty. Wynikający z tego wzrost satysfakcji z pracy prowadził z kolei do jej zwiększonej wydajności. Co więcej, korzyści, jakie autonomia przynosi jednostkom, przekładają się na korzyści dla całych organizacji. Przykładowo, naukowcy z Uniwersytetu Cornella przeprowadzili badania w 320 małych przedsiębiorstwach, z których połowa zapewniała swoim pracownikom autonomię, druga zaś stosowała tradycyjny system zarządzania odgórnego. Przedsiębiorstwa oferujące pracownikom większą dozę swobody rozwijały się

cztery razy szybciej niż te, których funkcjonowanie opierało się na kontroli, a rotacja pracowników w tych pierwszych stanowiła jedną trzecią rotacji w tych drugich. Wciąż jednak zbyt wiele przedsiębiorstw lekceważy odkrycia nauki. Większość współczesnych poglądów na zarządzanie i tak zakłada, że ostatecznie ludzie są raczej zwykłymi pionkami niż graczami. A przecież wystarczy spojrzeć na jeden z wielu przykładów, podawanych choćby przez brytyjskiego ekonomistę, Francisa Greena. Zwraca on uwagę na fakt, że brak prawa do samostanowienia jest podstawową przyczyną obniżania się produktywności i satysfakcji z pracy w Wielkiej Brytanii. Kierownictwo kurczowo trzyma się nadzoru, nagród za rezultaty i innych form kontroli. Odnosi się to nawet do bardziej przyjaznych i łagodniejszych systemów („Motywacja 2.1”), które nęcą pięknymi słówkami w rodzaju „upodmiotowienia” czy „elastyczności”. Rozważmy bowiem pojęcie upodmiotowienia (empowerment). Zakłada ono, że organizacja ma władzę i dobrowolnie przekazuje jej część pracownikom, oczekującym na to z wdzięcznością. Nie jest to jednak autonomia, lecz jedynie nieco bardziej cywilizowana forma kon­ troli. Spójrzmy też na tzw. elastyczny czas pracy. Ressler i Thompson nazywają go zwykłym szwindlem – i mają rację. Elastyczność jedynie odsuwa ogrodzenie, wewnątrz którego działamy, oraz od czasu do czasu otwiera nam furtkę. Również ona jest zatem w praktyce kontrolą przebraną w owczą skórę. Określenia te jako takie odzwierciedlają założenia, które stoją w sprzeczności z charakterem dzisiejszych czasów oraz z ludzką naturą. Słowem, zarządzanie nie jest rozwiązaniem problemu, lecz stanowi jego sedno. Być może czas najwyższy wyrzucić samo słowo „zarządzanie” na językowy śmietnik, tak jak to się stało z wieloma innymi wyrażeniami, gdy stały się bezużyteczne. Nasza era nie wymaga lepszego zarządzania. Wymaga natomiast odrodzenia się idei samokierowania. Daniel H. Pink tłum. Maciej Krzysztofczyk

Przedruk za „Ode Magazine”, marzec 2010. Strona czasopisma: www.odemagazine.com. Przypis redakcji „Obywatela”: 1. W swojej bestsellerowej książce pt. „Drive” (2009) autor uzupełnił klasyczny podział na zachowanie (typ osobowości) A i B o zachowanie typu X, gdzie motywację do działania stanowią bodźce zewnętrzne, np. finansowe czy prestiżowe, oraz typu I, w przypadku którego motorem aktywności jest wewnętrzna satysfakcja.

105


106 XIV

Gospodarka Społeczna

NR 6

Reprezentacja w kryzysie Irena Dryll Opublikowane w ostatnim czasie opracowania poświęcone pracownikom najemnym ukazują skalę spadku ich samoorganizacji – ale i podpowiadają sposoby przełamania tego trendu.

wyliczył dr Kohl, ponad 40% polskich pracowników zatrudnionych jest w mikroprzedsiębiorstwach, liczących mniej niż 9 osób. Oznacza to, że w praktyce nie mają oni możliwości założenia i wstąpienia do związku.

Badania „Dialog społeczny na poziomie zakładu pracy” (2009; pod kierunkiem dr. Jacka Męciny), przeprowadzone dla Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, ujawniły poważny problem dotyczący rzecznictwa interesów polskich pracowników. Na pytanie, kto je najlepiej reprezentuje, w większym stopniu wskazywali oni na bezpośredniego przełożonego (ok. 25%) oraz dyrekcję lub zarząd (ok. 15%), niż na związki zawodowe czy radę pracowników (razem zaledwie ponad 20%). Jeszcze gorszą wymowę ma fakt, że co piąty pracownik (ok. 20%) uważa, że nikt go nie reprezentuje, a tyle samo (także 20%) albo w ogóle nie odpowiada na to pytanie, albo wybiera asekuracyjną odpowiedź „trudno powiedzieć”. Od kilkunastu lat maleje liczba członków organizacji związkowych. W Polsce przed stanem wojennym do „Solidarności” i innych związków należało 65% pracowników najemnych i ponad połowa (53%) dorosłych Polek i Polaków. Według raportu Fundacji im. Friedricha Eberta „Wolność związkowa, prawa pracowników i dialog społeczny w Europie Środkowo-Wschodniej i na Bałkanach Zachodnich”, autorstwa dr. Heriberta Kohla (2009), w latach 1995-2008 stopa uzwiązkowienia w Polsce spadła z 33 do 14%.

Podobne bariery ograniczają powoływanie rad pracowników, które to prawo przyznaje zatrudnionym dyrektywa UE z 2002 r. o informacji i konsultacji z pracownikami. Rada może być w Polsce powołana w zakładach zatrudniających co najmniej 50 pracowników, podczas gdy w Estonii – 30, w Rumunii i Słowenii – 21, na Węgrzech – 15. W niektórych krajach, np. w Czechach, można wybrać przedstawiciela interesów pracowniczych nawet w przedsiębiorstwach zatrudniających mniej niż 10 osób. Wskutek m.in. wspomnianych barier, odsetek pracowników reprezentowanych przez związki lub radę pracowników (w innych krajach „radę zakładową”) jest w Polsce, obok Litwy, najniższy – wynosił w 2007 r. w obu krajach 20%, przy identycznym wówczas uzwiązkowieniu (13%), natomiast w Czechach 35% przy uzwiązkowieniu 20%, na Węgrzech odpowiednio 36 i 17% Dla porównania, wskaźniki te wynoszą dla piętnastu krajów „starej Unii” aż 59 i 26%, w tym u naszych zachodnich sąsiadów, w Niemczech – 52/20% Raport zwraca również uwagę na restrykcje prawne, związane z niezbędnym narzędziem związków zawodowych, czyli groźbą lub przeprowadzeniem sporu zbiorowego czy strajku. Prawo do sporu czy strajku obwarowane jest w niektórych krajach nadzwyczajnymi restrykcjami. Międzynarodowa Organizacja Pracy i Rada Europy wielokrotnie krytykowały nadmierną liczbę grup pracowniczych pozbawionych prawa do strajku (w Polsce np. sektor usług publicznych, tzw. istotne służby w siłach zbrojnych i policji), zbyt wysokie quorum w głosowaniu upoważniającym do strajku, zbyt jednostronne korzyści dla pracodawców, przeszkody biurokratyczne, wskutek których akcje strajkowe bardzo szybko dochodzą do granic legalności (w Polsce 30-dniowy termin zgłoszenia demonstracji, surowe sankcje dla organizatorów nielegalnych strajków).

Bariery i blokady Według raportu Fundacji, w Polsce funkcjonują silniejsze niż w innych krajach „dziesiątki” (10 nowych krajów członkowskich UE) bariery dostępu do związków: •• ich członkami mogą być jedynie osoby czynne zawodowo; wykluczone są osoby zatrudnione na czas określony, pracujące na podstawie umowy o dzieło, studenci, emeryci i renciści (chyba, że byli związkowcami jeszcze w trakcie pracy), w dodatku aktywnymi działaczami nie mogą być urzędnicy publiczni; •• przystąpienie do związku jest możliwe jedynie poprzez podstawową zakładową organizację związkową, do której założenia wymagana jest liczba 10 osób (na Litwie czy Słowacji wystarczą 3 osoby). Tymczasem, jak

Niebezpieczne związki To nie koniec czynników, które ograniczają liczebność związków oraz ich skuteczność w reprezentowaniu interesów


NR 6

Gospodarka Społeczna

pracowniczych. We wszystkich analizowanych krajach wykazano istnienie wielu barier utrudniających lub uniemożliwiających działalność związkową – od zastraszania pojedynczych osób, aż po znaczne naruszanie prawa związkowego „przy okazji” prywatyzacji i restrukturyzacji. Z bardzo obszernego rejestru grzechów przytoczmy kilka typowych, których ofiarą padają także polscy związkowcy: groźba zwolnienia i zwolnienie – bez możliwości skutecznej ochrony prawnej (mimo korzystnych dla pracownika wyroków sądowych!); próba zastraszenia i mobbing przez dyrekcję zakładu; przeniesienia w obrębie zakładu lub do outsource’owanych działów i późniejsze zamknięcie zakładu; zmiana stosunku pracy z umowy o pracę na umowę o dzieło, co wyklucza możliwość członkostwa; obietnica zmiany stosunku pracy na czas nieokreślony pod warunkiem wystąpienia ze związku; specjalne premie dla osób niezrzeszonych; ciągłe żądanie pracodawcy ujawniania potrąceń z zarobków na składki członkowskie. Co jest przyczyną tak wielkiej niechęci pracodawców wobec związków zawodowych? Swoją próbę odpowiedzi na to pytanie autorzy książki „Polacy pracujący a kryzys fordyzmu” pod redakcją prof. Juliusza Gardawskiego (2009) rozpoczynają od wskazania na specyficzny model polskich związków zawodowych, który określają mianem „konfliktowego pluralizmu”. Odblokowany po przełomie ustrojowym w 1989 roku pluralizm związkowy już wkrótce ujawnił swoje destrukcyjne oblicze, wzmocnione przez regulacje prawne – czytamy w książce. W dużych zakładach nie ma żadnych ograniczeń, by powstawało wiele związków (na przykład w Poczcie Polskiej w 2008 r. funkcjonowały 32 związki i proces pluralizacji postępował nadal, liczne są też związki w PKP i w górnictwie). Konfliktowy pluralizm rozwinął się – jak wykazały badania – mniej więcej w co piątym przedsiębiorstwie, ale dotknął największych. Są tu jednak dwie strony medalu. Z badań J. Męciny wynika, że tylko nieco ponad 41% polskich pracowników wskazuje, iż wolność zrzeszania się jest w pełni respektowana, a 1∕3 ma kłopoty z odpowiedzią na to pytanie. Wyniki ostatnich badań ujawniają wyraźne pogorszenie się sytuacji w sektorze publicznym: swobodę zrzeszania się w związkach zawodowych deklaruje tylko 46,2% respondentów z dużych firm państwowych, uznawanych za związkowy bastion, 40% pracowników niewielkich i tylko 28% – średnich firm publicznych. Pracodawcy, zdaniem prof. Gardawskiego, uogólnili konfliktowy pluralizm jako zjawisko immanentnie cechujące polskie związki zawodowe, wywołujące postawy roszczeniowe i pociągające za sobą nieodpowiedzialność związków. Związkowe „zadymy” z oponami, petardami i jajkami utwierdzają ich w przekonaniu, że związków należy się bać. Jednocześnie z badań wynika, iż pracownicze protesty nigdy istotnie nie zagroziły procesowi rozwoju ekonomicznego kraju. Były wprawdzie przypadki, gdy nierozważna

XV

107

działalność związków doprowadziła np. do upadku przedsiębiorstwa czy przyhamowania reformy sektora, ale były także takie, gdy związki zasadnie przeciwstawiały się projektom przyspieszonej prywatyzacji przez spekulacyjny kapitał lub uniemożliwiły grabieżczą prywatyzację typu rosyjskiego.

Rady i układy Wprawdzie w Europie Zachodniej nastąpił spadek w stopie uzwiązkowienia, ale mimo wszystko możliwe było zrównoważenie interesów pracowników i pracodawców z uwagi na rozbudowaną strukturę innych przedstawicielstw interesów pracowniczych. Natomiast w krajach analizowanej „dziesiątki”, rady pracowników w większości zostały obsadzone przez związki zawodowe, które wykorzystują je, aby korzystać z prawa do informacji i konsultacji. W Polsce, po trzech latach wdrażania wspomnianej dyrektywy UE , rady powołano w blisko 3000 przedsiębiorstw, a tam, gdzie chciano tego uniknąć, zawarto – w 4065 firmach – specjalne porozumienia z przedstawicielstwem załogi, określające procedury informowania i konsultacji. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego zmienił jednak tryb powoływania rad pracowników: od lipca 2009 r. rada wyłaniana jest, na wniosek 10% załogi, spośród wszystkich pracowników. Czy i w jakim stopniu ta nowa regulacja wpłynie na ożywienie dotychczas raczej niemrawego procesu wyłaniania rad – dopiero się okaże [raporty na temat rad pracowników przeczytać można w „Obywatelu” nr 32 i nr 46 – przyp. red.]. – Przepisy ustawy o radach są dość ogólne, a wśród partnerów daje się zauważyć brak wzajemnego zaufania i chęci, aby porozumieć się co do pewnych rozwiązań, oczekują na szczegółowe wyjaśnienia – mówiła Marzena

brak związków zawodowych może być czynnikiem brutalizującym stosunki pracy i zwiększającym eksploatację pracowników.


108 XVI

Gospodarka Społeczna

Wąsowska z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej podczas panelu dyskusyjnego towarzyszącego prezentacji raportu Fundacji im. Eberta. Nie lepiej wygląda kwestia ponadzakładowych układów zbiorowych pracy, które stanowią – obok uzwiązkowienia i przedstawicielstwa pracowników w formie rad – istotny miernik rzeczywistego stanu wolności związkowej i praktykowanych praw związkowych. Właśnie one przez całe lata były i wciąż są wizytówką oraz istotą europejskiego ruchu zawodowego. Zdaniem autora raportu, dla pracowników najbardziej korzystna jest polityka układowa, w ramach której, jak to ma miejsce w Słowenii i częściowo na Słowacji, negocjowane są bilateralnie branżowe układy zbiorowe pracy. Tym samym zapewnia się bowiem standardy minimalne warunków pracy dla większości pracowników danego sektora. Ich oddziaływanie jest jeszcze silniejsze, jeżeli na

NR 6

mocy decyzji ministra pracy stają się one ogólnie obowiązujące, również w odniesieniu do osób, które nie są zrzeszone w organizacjach pracodawców lub związkowych. Taka praktyka, czyli status ogólnego obowiązywania, jest szeroko stosowana w Europie Zachodniej, lecz we wschodniej części kontynentu należy do wyjątków. Polska znalazła się wśród czterech krajów, które posiadają najniższy odsetek obowiązywania układów zbiorowych pracy w stosunku do liczby zatrudnionych: wynosi on 25% (na Litwie 12%, w Estonii 16%, zaś na Łotwie 18%). W pozostałych krajach „dziesiątki” odsetek ten kształtuje się na poziomie od 36% (Czechy) do 95% (Słowenia), w UE-27 wynosi 63%, a w UE-15 – ponad 70%. Od 2002 r. systematycznie maleje w Polsce liczba nowo zawieranych układów ponadzakładowych, zmniejszył się o połowę zasięg tych, które obowiązują, od lat nie zawarto żadnego nowego układu w sektorze prywatnym.

Propozycje działań, które według raportu Fundacji im. Eberta powinny podjąć centrale związkowe i rządy, aby poprawić sytuację w zakresie poziomu uzwiązkowienia: Krajowe centrale związkowe

Rządy poszczególnych krajów

• Zmiana statutów: umożliwienie wstępowania do związków na wszystkich szczeblach organizacji związkowej; reorganizacja pobierania składek – zniesienie monopolu pracodawcy.

• Zmiana ograniczających przepisów prawnych w zakresie:

• Położenie większego nacisku na dialog społeczny oraz układy zbiorowe na wszystkich szczeblach, nie tylko w odniesieniu do kwestii płacowych, lecz również zmniejszenia czasu pracy, jako alternatywy dla rosnącego bezrobocia. • Programy specjalne, adresowane zwłaszcza do młodych oraz innych grup pracowniczych. • Otwarcie na ideę „podwójnego przedstawicielstwa” w zakładach pracy przy uwzględnieniu doświadczeń z radami zakładowymi oraz europejskimi radami zakładowymi. • Walka przeciwko ograniczeniom prawa układowego i prawa do strajku. • Zwiększenie presji w żądaniu utworzenia odrębnych sądów pracy, połączone z propozycją aktywnego uczestnictwa w ich działalności. • Zaangażowanie na poziomie europejskim w celu zapewnienia „wymiaru społecznego” Unii: przez rozwój dyrektyw w zakresie ochrony wolności związkowej oraz rozszerzenie możliwości przedstawicielstwa pracowników w zakładach pracy.

–m inimalnej liczby pracowników potrzebnych do założenia zakładowej organizacji związkowej, –w yłączenia określonych grup pracowniczych z prawa do wstąpienia do związków zawodowych, –p otrącania składek związkowych przez pracodawcę. • Nowelizacja ustaw o radach zakładowych (lub pracowników): niższe progi dla ich tworzenia, umożliwienie przedstawicielstwa również w małych zakładach poprzez wybór jednego delegata; zwiększenie kompetencji na poziomie UE; jednoznaczne oddzielenie kompetencji rad zakładowych od kompetencji przedstawicielstwa związkowego. • Liberalizacja prawa w zakresie układów zbiorowych, przede wszystkim dla zatrudnionych w sektorze publicznym. • Dostosowanie prawa do strajku do standardów międzynarodowych i prawa wspólnotowego. • Utworzenie sądów pracy przy współudziale partnerów społecznych, ewentualnie w ramach wybranych projektów pilotażowych. • Wzmocnienie trójstronnego modelu podejmowania decyzji na szczeblu krajowym oraz regionalnym, konieczne włączenie partnerów społecznych do istotnych procesów decyzyjnych (dotyczących prawa pracy, płacy minimalnej itd.). • Wzmocnienie zaangażowania na poziomie europejskim w celu rozszerzenia szans na zbieżny rozwój (konwergencję) i integrację.

• Postulat zwiększonej koordynacji w zakresie polityki gospodarczej na poziomie UE (stworzenie • Wsparcie ponadgranicznej współpracy istniejących „europejskiego rządu gospodarczego”). lub nowo powstających euroregionów. • Intensywniejsza debata na tematy polityki • Pomoc i inicjatywy w związku z projektami europejskiej i współpracy ponadnarodowej. Europejskiego Funduszu Społecznego i Instrumentu Pomocy Przedakcesyjnej (IPA).


NR 6

Gospodarka Społeczna

XVII

109

Zawiedzione nadzieje Nie bez znaczenia dla dialogu między pracownikami a pracodawcami jest także nastawienie samych pracowników. Wciąż możemy obserwować echo zjawiska „porzuconego pracownika i robotnika”, które prof. Gardawski opisał już na początku lat 90. We wspomnianej monografii pod jego redakcją cytowane są opinie robotników wpisujące się w tę tezę: Do „Solidarności” należałem, ale mnie wystawili do wiatru. Zostawili mnie, no. Dopóki człowiek walczył o „Solidarność” jeszcze za czasów komuny, tak zwanej, to jeszcze się trzymaliśmy razem. Ale jak już to przeszło, że „S” była prężna i tak dalej, że […] każdy już poszedł na stanowisko, to o tym szaraczku zapomnieli […] (murarz lat 40, zatrudniony w sprywatyzowanym przedsiębiorstwie budowlanym). Z badań pod kierunkiem dr. Męciny wynika dość złożona ocena związków zawodowych. Największa grupa pracowników (prawie 40%) wskazuje, że związki starają się, lecz niewiele im się udaje i tylko co piąty ocenia, że są efektywne, a załoga wiele im zawdzięcza. Mniej więcej tyle samo pracowników uważa, że nie podejmują żadnych istotnych działań bądź podejmują wiele nietrafionych. Jednak tylko 5% ocenia, że […] związki robią więcej złego niż dobrego. Mimo wyraźnego krytycyzmu wobec związków, większość pracowników uważa, że lepiej, aby istniały one w ich miejscu pracy. Na pytanie: jaka sytuacja jest lepsza dla pracowników w zakładzie pracy?, ponad 28% odpowiada: gdy działa w nim jeden związek, a prawie 23% – gdy działają dwa lub więcej. Więcej niż co piąty polski pracownik wyraża więc aprobatę dla pluralizmu związkowego i konkurencji między związkami, co z kolei trudno zaaprobować pracodawcom. Podsumowując, ponad połowa pracowników chce związku lub związków, a tylko 2,7% uważa, że byłoby lepiej, gdyby w ich miejscu pracy nie było ani związków, ani rady, a 5,9% nie chce związków, lecz chce rady pracowników. Równocześnie co piąty badany ocenia, że obecność związków nie ma wpływu na sytuację pracowników i także co piąty nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na pytanie, czy związki są potrzebne. Ten krytycyzm, a równocześnie brak zainteresowania reprezentacją związkową, deklarowany w sumie przez 40% pracowników, koresponduje z deklarowanym także przez 40% pracowników wspomnianym poczuciem „porzucenia”.

Głos rozsądku Analizy empiryczne, zawarte w tomie „Polacy pracujący…”, dowodzą, że brak związków w miejscu pracy powoduje istotne pogorszenie społecznych warunków pracy w przedsiębiorstwach, może być czynnikiem brutalizującym stosunki pracy i zwiększającym eksploatację pracowników.

ponad 40% polskich pracowników zatrudnionych jest w mikroprzedsiębiorstwach, liczących mniej niż 9 osób. Oznacza to, że w praktyce nie mają oni możliwości założenia i wstąpienia do związku. b  n  d Drunken Monkey, http://www.flickr.com/photos/samsmith/406757403/

Natomiast najważniejszy wniosek z raportu dr. Kohla brzmi: należy koordynować sprzeciw wobec częstego naruszania wolności związkowej. A wolność związkowa, przypomnijmy, wraz z dialogiem społecznym jest filarem europejskiego modelu społecznego. Sprzeciw wymaga jednak znalezienia złotego środka: takich zmian w ustawach i statutach związkowych, aby umożliwić pracownikom w małych przedsiębiorstwach zakładanie i wstępowanie do związków bez pogłębiania występującego niemal wszędzie zjawiska – jak je określono w raporcie – wyjątkowo wykształconego pluralizmu związkowego, które wpływa na rozdrobnienie organizacyjnych, finansowych i personalnych zasobów związków zawodowych. Heribert Kohl zwraca także uwagę na konieczność rozwoju układów zbiorowych pracy, który jest jego zdaniem czynnikiem wysokiej rangi dla procesu rozwoju całej UE. Realność procesu konwergencji, czyli dorównywania krajów „dziesiątki” do średniego poziomu całej Unii (co ma nastąpić przed 2040 r.), zależy nie tylko od wyższego niż w „starej Unii” wzrostu gospodarczego (4% rocznie), ale także od aktywnej polityki układowej. – Konwergencja wymaga układów zbiorowych pracy i właściwej polityki w tym obszarze – podkreślił podczas debaty dr Kohl, a wiceprzewodniczący Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, Jacek Rybicki, dodał, że bez związków nie jest to możliwe. Jego zdaniem, rządy nowych krajów UE wyobrażają sobie, że doganianie Europy wymaga odrzucenia związków zawodowych i dialogu społecznego. Tymczasem muszą zrozumieć, że w ten sposób Europy nie da się dogonić, nie tylko do 2040 r. Irena Dryll


110 XVIII

Gospodarka Społeczna

NR 6

Lumpen-praca i ekonomia wykluczenia

Prof. Jacek Tittenbrun, dr Bartosz Mika

Czy siła robocza osób znajdujących się na marginesie może zostać skutecznie wykorzystana w głównym nurcie życia społecznego i gospodarczego? Praca zarobkowa czy, mówiąc ogólniej, sposoby zdobywania środków utrzymania, podejmowane przez członków tzw. marginesu społecznego, niejednokrotnie stanowiły przedmiot analizy socjologicznej. Nigdy jednak nie były traktowane jako pierwszoplanowy i zarazem wolny od wartościowania wątek badań. Naszym zdaniem, wiarygodne poznanie społecznych i ekonomicznych mechanizmów pozwalających utrzymywać się, w sensie ekonomicznym, osobom znajdującym się na marginesie głównego nurtu życia społecznego, może być kluczowe dla zrozumienia problemów, na jakie napotykają realizowane dotychczas programy integracji społecznej. Chcemy zaproponować ujęcie, zgodnie z którym praca wykonywana w tzw. szarej strefie nie różni się w swej istocie od pracy w gospodarce oficjalnej. Wydaje się, że nieuzasadnione traktowanie obu typów zarobkowania jako nieprzystających do siebie, było jednym z powodów słabości dotychczasowych ujęć. Wykładnia prawna, obowiązująca urzędy – lokalne i centralne – zajmujące się zwalczaniem marginalizacji społecznej, zakłada stanowisko normatywne. Milczące założenie tego stanowiska mówi o tym, że praca w szarej strefie nie może, choćby z powodów etycznych, stanowić alternatywy dla pracy legalnej. W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie. Dla wielu osób znajdujących się na marginesie życia społecznego i gospodarczego działalność zawodowa przebiega przede wszystkim poza ewidencją lub w jakiś sposób łączy oba rodzaje aktywności. Z drugiej strony, obiegowa ekonomia często zupełnie pomija zjawiska określane jako szara strefa, nie zaliczając ich nawet do dziedziny gospodarki. W swojej najbardziej życzliwej interpretacji ekonomia skłonna jest uznawać nie ewidencjonowaną aktywność gospodarczą za odstępstwo od reguły. Tymczasem takie stanowisko jest coraz mniej uzasadnione empirycznie.

Wyjątkowo szeroki margines Trudno nazwać nieewidencjonowaną pracę Polaków zjawiskiem marginalnym. Kamila Kloc w raporcie Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych (1998) podaje, że na tle

krajów OECD Polska plasuje się nieco powyżej wartości dominującej, określającej szarą strefę. Według danych pochodzących z Ministerstwa Finansów, w 1997 r. „gospodarka ukryta” była w naszym kraju szacowana na 17-18% oficjalnego PKB. Dwa lata wcześniej Główny Urząd Statystyczny wraz z PAN uzyskał identyczne szacunki. W 1994 r., używając metody badania zużycia energii elektrycznej, uzyskano wskaźnik 15,2% PKB. Najnowsze – dotyczące lat 1999-2006 – wyniki badań prowadzonych metodą pośrednią pochodzą z opracowania Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, CBOS, CASE oraz Millward Brown SMG/KRC (2007). Zgodnie z nimi, wielkość gospodarki nieformalnej w Polsce zamyka się w przedziale od 33,2% na początku wymienionego okresu do 22,8% oficjalnego PKB na jego końcu. Argumentów potwierdzających powyższe ustalenia dostarczają również ośrodki szczegółowo badające pracę w szarej strefie. Pierwsze tego typu analizy w Polsce zo­ stały zrealizowane przez GUS w 1995 r. jako część badania aktywności ekonomicznej ludności (BAEL). W 2004 r. w szarej strefie, definiowanej zgodnie z podejściem stosowanym przez GUS, pracowało ponad 1,3 miliona osób, czyli 4,2% wszystkich zatrudnionych powyżej 15. roku życia (dla porównania, w latach 1995 i 1998 wskaźnik ten wynosił odpowiednio ok. 2,2 mln i ponad 1,4 mln). 65% prac świadczonych w szarej strefie wykonywały osoby prywatne, niemal 22% firmy prywatne, a pracujący na własny rachunek stanowili 12% wszystkich zatrudnionych w gospodarce nieoficjalnej. Interesujący jest fakt, że dla większości osób pracujących w szarej strefie praca ta ma charakter pracy głównej – 829 tys. wobec 488 tys. deklarujących dodatkową pracę poza ewidencją. Jednocześnie statystycy urzędu odrzucili argument o równoważności pracy „na czarno” i pracy legalnej. Wielu obserwatorów życia gospodarczego zdaje się sugerować, że gdyby nie istniała praca nie rejestrowana, bezrobocie zmniejszyłoby się o wskaźnik równy (lub niemal równy) ilości osób zatrudnionych poza gospodarką oficjalną. Tymczasem badanie GUS-u pokazało, że jedynie niecałe 11% respondentów przepracowało w szarej strefie więcej niż 91 dni w roku, a ponad połowa nie przepracowała nawet 20 dni. Oznacza to, że zajęcia określane przez Główny Urząd Statystyczny jako praca nie rejestrowana, najczęściej nie stanowią substytutu pracy legalnej, i to zarówno pod względem formalnej ochrony pracownika, jak i pod względem czasu poświęcanego na to zajęcie.


Gospodarka Społeczna

XIX

111

b  n  d Gregory Jordan, http://www.flickr.com/photos/gregoryjordan/4685803504/

NR 6

Podobny obraz przynoszą badania CASE. Wykazały one, że w 2007 r. w szarej strefie pracowało 9,3% Polaków. Zdecydowana większość z nich (91,6%) traktowała tę pracę jako główną, dla 10% była to praca dodatkowa. Największy odsetek pracujących w ukrytej gospodarce reprezentują osoby wykonujące prace w rolnictwie (blisko 27%), drugą pod względem liczebności grupą są górnicy i robotnicy budowlani (20%). Dane te potwierdzają obraz uzyskany przez GUS, tym bardziej, że ponownie jedynie połowa pracujących poza ewidencją robi to regularnie, czyli częściej niż dwa razy w tygodniu. Niezależnie od tego, czy w świetle przytaczanych badań praca nie rejestrowana może zostać uznana za substytut pracy legalnej, czy też nie, nie ulega wątpliwości, że dla blisko 10% Polaków stanowi codzienną rzeczywistość. Co więcej, rozszerzone ujęcie lumpenwłasności 1 zakłada, że owe stosunki są immanentną cechą gospodarki. Nie sposób zatem nazwać zjawiska umniejszającego oficjalny dochód narodowy Polski o ponad 20% (w tym sensie, że pracownicy gospodarki ukrytej nie dzielą się z współobywatelami swoimi dochodami) czymś jedynie marginalnym. Warto przy tym zaznaczyć, że wspomniane umniejszenie ma charakter księgowy i zależy od przyjętej definicji produktu narodowego. W niektórych krajach przynajmniej część zjawisk określanych jako szara strefa włączana jest do statystyk narodowych. Wracając jednak do głównego wątku – odrzucenie w postępowaniu

badawczym procesów nie mieszczących się w tradycyjnym rozumieniu pracy byłoby (i było do tej pory) dużym błędem. Z przyjętego tu punktu widzenia nie ma fundamentalnej różnicy pomiędzy pracą wykonywaną legalnie i nielegalnie – w praktyce są to często te same czynności.

Uśpiona siła (robocza) Oczywiście istnieje szereg różnic pomiędzy oboma typami aktywności, jednak na najbardziej podstawowym poziomie należy przyjąć tezę, że świat marginesu odtwarza podziały klasowe obecne w gospodarce jawnej. Analiza obejmująca 9 krajów UE oraz pięć pierwszych transz panelowego badania gospodarstw domowych Wspólnoty, wykazała, że na osi zarówno narodowej, jak i czasowej, da się wyróżnić klasę ludzi ekonomicznie upośledzonych: szczególnie zagrożonych utratą posiadanych zasobów poniżej pewnego krytycznego poziomu, problemami z zaspokojeniem podstawowych potrzeb materialnych oraz subiektywnie odczuwanym stresem ekonomicznym. To, że w poszczególnych krajach przynależność klasowa w nieidentyczny sposób wpływa na rozkład wspomnianych typów ryzyka, w niczym nie umniejsza znaczenia tego czynnika. Możemy postawić pytanie: czy siła robocza (ściślej mówiąc, lumpen-robocza) osób znajdujących się na marginesie


112 XX

Gospodarka Społeczna

zysk nie jest tu celem samym w sobie, ale instrumentem, który ma służyć osiągnięciu celu wyższego – społecznej integracji członków.

b  n  d candiceecidnac, http://www.flickr.com/photos/candiceecidnac/4302384130/

społecznym – całokształt umiejętności, kwalifikacji, cech psychofizycznych niezbędnych do wykonywania pracy – może zostać skutecznie wykorzystana w głównym nurcie życia społecznego i gospodarczego? Zaryzykujmy przypuszczenie, że skoro praca takich lumpen-pracowników może przynosić wymierny dochód podmiotom korzystającym z niej (lumpen-przedsiębiorstwom) i samym zaangażowanym w nią jednostkom, to równie dobrze może być źródłem dochodu podmiotów funkcjonujących w gospodarce jawnej. Konstatacja ta jest o tyle ważna, że zdiagnozowanie sposobów adekwatnego wykorzystania siły roboczej osób zagrożonych wykluczeniem stanowi naszym zdaniem szansę na skuteczną integrację społeczną nie tylko ich samych, ale i zbiorowości lokalnej jako całości. Z drugiej jednak strony, należy wziąć pod uwagę, że osoby długo przebywające poza głównym nurtem życia społecznego często trafiają na bariery w ponownej integracji. Jedną z nich jest bez wątpienia spadek wartości (deprecjacja) siły roboczej lub nawet jej częściowa utrata. Nie bez powodu osoby długotrwale bezrobotne, bezdomne, niepełnosprawne, nigdy nie pracujące, po wyroku pozbawienia wolności itp., są tymi, którym szczególnie trudno podjąć pracę ewidencjonowaną.

NR 6

Pamiętając o tym zastrzeżeniu, możemy wrócić do pytania: jakie warunki muszą zostać spełnione, aby siła robocza osób zmarginalizowanych mogła zostać efektywnie zaangażowana w społecznie akceptowane formy aktywności zawodowej? Na drodze do odpowiedzi na to pytanie musimy dokładnie zdiagnozować socjologiczno-ekonomiczny charakter działań zarobkowych, w jakie angażują się różne grupy funkcjonujące poza oficjalnym podziałem pracy. Ten krok badawczy jest kluczowy, ponieważ pozwoli na precyzyjne ustalenie analogii i różnic między aktywnością nie ewidencjonowaną a pracą w tradycyjnym rozumieniu. W dalszej kolejności da szansę identyfikacji podstawowych cech siły (lumpen)roboczej oraz ich implikacji dla funkcjonowania w gospodarce jawnej. Nie bez znaczenia będzie również diagnoza uwarunkowań i przyczyn, zarówno społecznych, jak i ekonomicznych, dla których owe grupy znalazły się poza głównym nurtem życia społecznego.

Pytania za sto punktów W tradycyjnym etosie lumpa odnajdujemy najczęściej figurę kloszarda, żyjącego głównie z jałmużny. Realia ulicznej egzystencji powodują, że osoby pozostające bez dachu nad głową podejmują szereg aktywności zarobkowych, daleko wykraczających poza pojęcie pracy nierejestrowanej. Niezwykle frapującym problemem badawczym jest pytanie: czy siła robocza tych ludzi ma szansę być skutecznie zaangażowana w procesy kooperacji w głównym nurcie życia gospodarczego? W przypadku niepełnosprawnych mamy do czynienia z częściowym lub całkowitym pozbawieniem siły roboczej (wywłaszczeniem z siły roboczej). Dlatego nazywamy ich semiposiadaczami siły roboczej. Jej ograniczenie przejawia się na przykład w niemożliwości podejmowania określonych prac oraz w konieczności specyficznego dostosowania miejsca pracy do potrzeb osoby niepełnosprawnej. Skazani przebywający obecnie w zakładach penitencjarnych są całkowicie lub w znacznej części pozbawieni własnej siły roboczej na skutek odizolowania od świata zewnętrznego. W przypadku tej kategorii niezwykle ciekawe byłoby poznanie prac, jakie osoby te wykonywały przed osadzeniem. Z drugiej strony – warto zbadać, jak na siłę roboczą więźnia wpływa pobyt w zakładzie karnym. Możliwe są co najmniej dwa scenariusze: spadek wartości siły roboczej na skutek odosobnienia, bezczynności, tzw. wtórnej socjalizacji ze strony współosadzonych – albo przeciwnie, podtrzymanie oraz rozwój siły roboczej na skutek prac podejmowanych w zakładzie karnym i/lub programów resocjalizacji, dokształcania itp. Badanie kategorii uzależnionych pokaże z kolei, jak własności siły roboczej zmieniają się w przypadku osób nadużywających substancji chemicznych. Zakładać można, że długotrwałe poddawanie się ich działaniu prowadzi


NR 6

Gospodarka Społeczna

do głębokiego spadku wartości siły roboczej, a w okresach „głodu” powoduje jej ukierunkowanie jedynie na zdobycie środków materialnych, niezbędnych do zakupu alkoholu lub narkotyków. Z kolei prostytutki wykonują zawód lub – mówiąc precyzyjniej – lumpen-zawód, przynoszący często relatywnie wysokie wynagrodzenie, ale wiążący się z silną negatywną sankcją społeczną. Piętno, dotykające skądinąd wszystkich wykluczanych, szczególnie mocno kładzie się na losie kobiet pracujących w „najstarszym zawodzie świata”. Używając kategorii odnoszących się do własności siły roboczej, powiemy, że siła lumpen-robocza prostytutek jest szczególnie narażona na deprecjację. Elementy ich siły roboczej, uruchamiane w procederze prostytuowania, nie mogą zostać wykorzystane w żadnym innym zawodzie. Stygmatyzacja społeczna powoduje, że kobieta naznaczona piętnem prostytutki może mieć trudności z uruchomieniem swojej siły roboczej w warunkach gospodarki jawnej. Badanie, nawet najbardziej skrupulatne, wybranych grup wykluczonych, nie może jednak w pełni odpowiedzieć na pytanie: jakie cechy siły roboczej sprzyjają, a jakie utrudniają skuteczne, trwałe wyjście z marginesu życia społecznego i ekonomicznego. Każdorazowo badając jedynie osoby znajdujące się poza głównym nurtem życia społecznego otrzymalibyśmy informacje o domniemanym wpływie cech siły roboczej na położenie badanych, np. stopnia własności siły roboczej, angażowania się w stosunki lumpen-własności i współwłasności, czasowe lub trwałe pozbawienie siły roboczej itp. Metodą pozwalającą stwierdzić, jakie właściwości omawianej cechy realnie kształtują środowisko marginesu, będzie powołanie się na przykłady skutecznego – przynajmniej potencjalnie – przezwyciężenia własnych ograniczeń ze strony takich osób. W tym miejscu powstaje pytanie: czy istotą społeczeństwa obywatelskiego jest, jak się obecnie przyjmuje, wyłącznie walka ze skutkami systemu społecznego, czy też powinna nią być walka z przyczynami leżącymi u podstaw status quo? Jak wiadomo, w walce z chorobami (a więc również chorobami społecznymi) najważniejsza jest profilaktyka. Zamiast więc skupiać wysiłki wyłącznie na choćby minimalnej poprawie egzystencji osób wykluczonych (co jest oczywiście bardzo ważne), należy równolegle pomagać im poprzez edukację obywatelską i rozwiązania instytucjonalne, wdrażające zasady ekonomii społecznej.

Dla ludzi, nie dla zysku Jedna z definicji powiada, iż ekonomia (gospodarka) społeczna to system przedsiębiorstw i organizacji oraz właściwych im uregulowań prawnych dotyczących wspierania przedsiębiorczości wśród ludzi wykluczonych z rynku pracy.

XXI

O znaczeniu gospodarki społecznej świadczy fakt, że różnej maści przedsiębiorstwa składające się na ten sektor dostarczają w Europie bezpośrednio ponad 11 mln miejsc pracy – co stanowi 6% całkowitego zatrudnienia w UE – i wytwarzają 10% europejskiego łącznego PKB. Sektor gospodarki społecznej obejmuje 2 mln firm, tj. 10% wszystkich europejskich przedsiębiorstw. W innym badaniu, jakim objęto 8 uprzemysłowionych krajów – USA, Wielką Brytanię, Francję, Niemcy, Włochy, Szwecję, Węgry i Japonię – sektor organizacji nie nastawionych na zysk zapewniał wedle stanu z 1990 r. ekwiwalent 11,9 mln pełnoetatowych miejsc pracy, co reprezentowało 3,3% całości zatrudnienia. Można powiedzieć, że kluczową zasadą w idei gospodarki społecznej jest prymat działania na rzecz ludzi (członków, podopiecznych) nad maksymalizacją zysku. Oznacza to, że dla jednostek ekonomii społecznej istotne znaczenie, obok celu gospodarczego, ma misja społeczna. Aby dobrze zrozumieć nasze pojęcie, autorzy posługujący się nim uznają, iż należy opisać instytucje stanowiące „rdzeń” tego środowiska – tzw. przedsiębiorstwa społeczne. Najbardziej popularną i często stosowaną definicją tychże jest sformułowana przez członków europejskiej sieci badawczej EMES (European Research Network). Według niej, za przedsiębiorstwo społeczne uznaje się działalność o celach głównie społecznych, z której zyski w założeniu są reinwestowane w te cele lub we wspólnotę, nie zaś aktywność prowadzoną w celu maksymalizacji zysku lub zwiększenia dochodu udziałowców bądź właścicieli. EMES określa kryteria społeczne i ekonomiczne, które powinny charakteryzować inicjatywy wpisujące się w ekonomię społeczną. Wyróżnione kryteria ekonomiczne to: •• prowadzenie w sposób względnie ciągły, regularny działalności w oparciu o instrumenty ekonomiczne; •• niezależność, suwerenność instytucji w stosunku do instytucji publicznych; •• ponoszenie ryzyka ekonomicznego; •• istnienie choćby nielicznego płatnego personelu. Wśród kryteriów społecznych EMES wymienia: •• wyraźną orientację na społecznie użyteczny cel przedsięwzięcia; •• oddolny, obywatelski charakter inicjatywy; •• specyficzny, możliwie demokratyczny system zarządzania; •• możliwie wspólnotowy charakter działania; •• ograniczoną dystrybucję zysków. Ten zestaw kryteriów jest definicją idealnego przedsiębiorstwa społecznego. Od przedsięwzięć zaliczanych do tego sektora nie wymaga się spełnienia wszystkich kryteriów, lecz większości z nich. Natomiast za wzorcową formę przedsiębiorstwa społecznego uważa się spółdzielnię

113


114 XXII

Gospodarka Społeczna

socjalną, jako że łączy ona charakterystyczny dla przedsiębiorstwa sposób działania z głębokim przywiązaniem do społecznych celów.

Solidarność w praktyce Prekursorem tworzenia spółdzielni socjalnych były Włochy, gdzie pomysł ten zrodził się już w latach 70. XX w. w kołach pozarządowych; do dziś sektor ten jest najsilniejszy właśnie w Italii (istnieje tam ponad 7000 takich spół­ dzielni), chociaż jego obecność zaznacza się także wyraźnie w Hiszpanii, a Francja i Belgia utworzyły w tej dziedzinie specjalne uregulowania prawne. W szeregu krajów pojawiły się różne terminologicznie, lecz zbieżne merytorycznie organizacje – obok włoskich spółdzielni socjalnych są to hiszpańskie spółdzielnie pracy wspólnej, francuskie stowarzyszenia spółdzielcze na rzecz dobra wspólnego czy portugalskie spółdzielnie solidarności społecznej. Przedmiotem działalności spółdzielni socjalnej jest prowadzenie wspólnego przedsiębiorstwa w oparciu o osobistą pracę członków. Jest to sposób najbardziej adekwatny z przyjętego tutaj punktu widzenia, ponieważ zakłada ponowną integrację społeczną poprzez procesy pracy. Nieprzypadkowo badania włoskie na próbie spółdzielni socjalnych wykazują, że w latach 1991-1993 ponad 24% negatywnie uprzywilejowanych osób (używając języka Webera) odzyskało ekonomiczną własność siły roboczej, czyli zostały zreintegrowane – 63% z nich znalazło pracę w samych spółdzielniach, zaś pozostałe na zewnętrznym rynku pracy. Spółdzielnie socjalne można zaliczyć do jednej z głównych i najbardziej efektywnych form pokonywania indywidualnych barier w integracji społecznej, w tym przede wszystkim w powrocie na „normalny” rynek pracy. Do kluczowych zadań omawianych podmiotów ekonomii społecznej zaliczamy: rozwijanie umiejętności i kompetencji społeczno-zawodowych, niezbędnych nie tylko na rynku pracy, ale również w codziennej aktywności społecznej; wspieranie tworzenia i działalności środowiskowych instytucji aktywizujących osoby niepełnosprawne, a także wspieranie społeczności lokalnej. Specyfiką spółdzielni jest fakt, że instytucje te, pomimo iż posiadają osobowość prawną przedsiębiorstwa, zrzeszają ludzi, a nie kapitał. Ekonomicznie pojęty zysk nie jest tu celem samym w sobie, ale instrumentem, który ma służyć osiągnięciu celu wyższego – społecznej integracji członków. Spółdzielnia socjalna to pierwsza w Polsce forma prawna, którą ustawa (z dnia 27 kwietnia 2006 r. o spółdzielniach socjalnych) wprost określiła jako przedsiębiorstwo społeczne. Ustawodawca powołując do życia opisywaną formę spółdzielni 2, przyjął założenie zbieżne z referowanym tu stanowiskiem teoretycznym. Założył mianowicie, że jednym z najskuteczniejszych sposobów

NR 6

reintegracji będzie oddziaływanie na własność siły roboczej osób spoza głównego nurtu życia społecznego. Ponowne włączenie w obieg gospodarki jawnej, zaangażowanie w procesy kooperacji, swobodne dysponowanie własną pracą – mają, przynajmniej potencjalnie, stanowić ścieżkę powrotu do „normalnego” życia 3. Powodzenie w dziele ponownej integracji społeczno-gospodarczej członków spółdzielni uwarunkowane jest m.in. profilem działalności i dziedziną gospodarki, w jakiej funkcjonują poszczególne spółdzielnie. Wśród cech, o których mowa, wymieńmy na przykład strukturę rynku, warunki konkurencji, czynniki z dziedziny zarządzania lub kwalifikacje członków spółdzielni, otoczenie społeczne itp. Badanie powyższych zagadnień w oczywisty sposób prowadzi do analizy pozytywnych mechanizmów oraz barier w rozwoju tej specyficznej formy przedsiębiorstwa społecznego.

Ideały mają konsekwencje W toku rozwoju spółdzielczości socjalnej wypracowano kodeks uniwersalnych zasad, w oparciu o które powinny funkcjonować tego typu przedsiębiorstwa. Pierwsza zasada dotyczy dobrowolnego i otwartego członkostwa. Spółdzielnie są organizacjami dobrowolnymi, otwartymi dla wszystkich osób, które są zdolne do korzystania z ich usług oraz gotowe są ponosić związaną z członkostwem odpowiedzialność: bez jakiejkolwiek dyskryminacji z powodu różnic społecznych, politycznych, religijnych, a także różnicy płci czy rasy. Druga zasada: demokratycznej kontroli członkowskiej. Spółdzielnie są organizacjami demokratycznymi, kontrolowanymi przez swoich członków, którzy aktywnie uczestniczą w określaniu polityki i podejmowaniu decyzji. Mężczyźni i kobiety pełniący funkcje przedstawicielskie z wyboru, są odpowiedzialni wobec pozostałych członków. W spółdzielniach szczebla podstawowego członkowie mają równe prawa głosu; spółdzielnie innych szczebli również zorganizowane są w sposób demokratyczny. Zasada „jeden członek – jeden głos” jest praktycznym potwierdzeniem założenia, iż spółdzielnie są zrzeszeniami osób, a nie kapitału, gdyż w trakcie walnego zgromadzenia każdy członek spółdzielni posiada równy wpływ na wynik głosowania, niezależnie od liczby posiadanych udziałów. Trzecia zasada: ekonomicznego uczestnictwa członków. Członkowie uczestniczą w sposób sprawiedliwy w tworzeniu kapitału swojej spółdzielni i demokratycznie go kontrolują. Co najmniej część tego kapitału jest zazwyczaj wspólną własnością spółdzielni. Jeżeli członkowie otrzymują jakąś rekompensatę od kapitału wniesionego jako warunek członkostwa, jest ona zazwyczaj ograniczona. Członkowie przeznaczają nadwyżki na jeden lub wszystkie spośród następujących celów: na rozwój swojej


Gospodarka Społeczna

spółdzielni (jest to możliwe dzięki tworzeniu funduszu rezerwowego, którego przynajmniej część powinna być niepodzielna); na korzyści dla członków spółdzielni proporcjonalnie do ich transakcji ze spółdzielnią; na wspieranie innych dziedzin działalności, zaaprobowanych przez członków. Czwarta zasada: autonomii i niezależności. Spółdzielnie są autonomicznymi organizacjami wzajemnej pomocy, kontrolowanymi przez swoich członków. Jeżeli zawierają porozumienia z innymi organizacjami i instytucjami (włączając w to władze centralne) lub pozyskują kapitał z zewnętrznych źródeł, czynią to tylko na warunkach zapewniających demokratyczną kontrolę oraz zachowanie spółdzielczej autonomii. Piąta zasada: kształcenia, szkolenia i informacji. Spółdzielnie zapewniają możliwość kształcenia i szkolenia swoim członkom, osobom pełniącym funkcje przedstawicielskie z wyboru, menedżerom i pracownikom, tak, aby mogli oni efektywnie przyczyniać się do rozwoju swoich spółdzielni. Informują one ogół społeczeństwa, zwłaszcza młodzież i osoby kształtujące opinię społeczną, o istocie spółdzielczości i korzyściach z nią związanych. Szósta zasada: współpracy między spółdzielniami. Spółdzielnie w najbardziej efektywny sposób służą swoim członkom i umacniają ruch spółdzielczy poprzez współpracę w ramach struktur lokalnych, krajowych, regionalnych i międzynarodowych. Siódma zasada: troski o społeczność lokalną. Spółdzielnie pracują na rzecz właściwego rozwoju społeczności lokalnych, w których działają, poprzez prowadzenie polityki zarobkowej. Zasady te mają swoje odzwierciedlenie w ustawie Prawo spółdzielcze z 16 września 1982 r. Spółdzielnie socjalne mają służyć wypełnianiu zadań w zakresie włączania w główny nurt życia społecznego i ekonomicznego osób je tworzących, za pomocą prowadzenia wspólnego przedsiębiorstwa. Całość nadwyżki bilansowej z działalności gospodarczej ma być przeznaczana na fundusz zasobowy (nie mniej niż 40%), na cele związane z reintegracją społeczno-zawodową członków oraz cele związane z działalnością kulturalno-oświatową (nie mniej niż 40%). W myśl ustawy, głównym zadaniem tworzonych spółdzielni jest pomoc osobom bezrobotnym, a nie wypracowywanie zysku. Spółdzielnię socjalną mogą założyć: osoby bezrobotne, bezdomni realizujący indywidualny program wychodzenia z bezdomności, uzależnieni od alkoholu (po zakończeniu programu psychoterapii w zakładzie lecznictwa odwykowego), uzależnieni od narkotyków lub innych środków odurzających (po zakończeniu stosownego programu terapeutycznego), chorzy psychicznie, a także zwalniani z zakładów karnych, uchodźcy realizujący indywidualny program integracji, osoby niepełnosprawne. Przy czym musi to być nie mniej niż 5 i nie więcej niż 50 osób spełniających powyższe warunki.

XXIII

115

b  n  d Life As Art, http://www.flickr.com/photos/lifeasart/501196439/

NR 6

Tędy droga! Za przykład udanej realizacji zasad gospodarki społecznej może posłużyć działalność Spółdzielni Socjalnej „Ul” z siedzibą we Wrześni. Jak pisze w raporcie z obserwacji terenowej Małgorzata Grunt, członkini Zespołu Badań Socjoekonomicznych przy Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, spółdzielnia ta powstała przy finansowym wsparciu Europejskiego Funduszu Społecznego. Otrzymała pomoc finansową zarówno na rozpoczęcie działalności gospodarczej, jak i na przygotowanie przyszłych członków do uczestnictwa w kooperatywie poprzez udział w różnego rodzaju kursach i szkoleniach. Członkami spółdzielni, zajmującej się pracą usługową, jest 11 niepełnosprawnych osób z terenu powiatu wrzesińskiego, ale tylko czworo z nich podpisało spółdzielczą umowę o pracę. Oferta spółdzielni obejmuje usługi związane z zagospodarowaniem terenów zielonych, czyli wszelkie prace ogrodnicze: uprawę roślin, zakładanie i pielęgnację trawników, przycinanie żywopłotów, opryski, odchwaszczanie klombów i trawników, a także usługi związane ze sprzątaniem mieszkań i obiektów publicznych, w tym pranie dywanów i wykładzin. Zakres oferowanych usług uzupełnia opieka nad osobami starszymi oraz wykonywanie drobnych prac remontowych. Wszystkie sprzęty i urządzenia składające się na wyposażenie biura oraz narzędzia służące do pracy są własnością spółdzielni i zostały zakupione ze środków unijnego funduszu EQUAL. „Ul” działa


116 XXIV

Gospodarka Społeczna

zarówno jako przedsiębiorstwo, mające na celu zarabianie na swoich usługach, tworzenie miejsc pracy itp., jak i realizuje zadania na rzecz społeczności lokalnej, m.in. poprzez prowadzenie Klubu Integracji Społecznej. Zdaniem Małgorzaty Grunt, kolejny przykład skutecznego urzeczywistnienia kooperatywy tego rodzaju może stanowić poznańska Spółdzielnia Socjalna „Tajemniczy Ogród”. Założyła ją grupa osób długotrwale bezrobotnych, które poznały się w poznańskim Centrum Integracji Społecznej Piątkowo. Skład osobowy spółdzielni do lutego 2010 r. stanowiło pięć osób; po tym terminie przyjęto do niej kolejną osobę, po zakończeniu półrocznego okresu próbnego. „Tajemniczy Ogród” od początku istnienia współpracuje z Poznańską Spółdzielnią Mieszkaniową – w ramach tej współpracy otrzymuje zlecenia związane z profilem działalności, czyli przede wszystkim z zagospodarowaniem terenów zielonych na osiedlu im. Bolesława Śmiałego; PSM zaproponowała również spółdzielni sprzątanie klatek schodowych. Oba powyższe przykłady mają szansę udowodnić, że spółdzielczość socjalna sprawdza się jako sposób na ponowne włączanie trwale wykluczonych w życie społeczne i gospodarcze.

NR 6

województwa. Wyniki badań mają pozwolić określić, jakie warunki powinny zostać spełnione, by za pomocą mechanizmu spółdzielni skutecznie odtwarzać utraconą siłę roboczą wykluczonych, jak organizować pracę, aby reintegracja społeczna (obejmująca nie tylko przedsiębiorcze czy pracownicze, ale także obywatelskie umiejętności) przebiegała prawidłowo itp. Przypisy: 1. Termin „lumpen” jest stosowany w ramach przyjętej tu teorii do wszelkich nieopodatkowanych dochodów, uzyskiwanych w ramach lub na zewnątrz określonych organizacji gospodarczych. Termin ten, jako wskazujący na wspólną cechę wchodzących tu w grę działań ekonomicznych w postaci braku własnościowego uczestnictwa w nich państwa, a przez to całego narodu, stanowi próbę bardziej teoretycznego ujęcia używanej w ich obiegowym opisie terminologii, takiej jak szara strefa, nieformalna gospodarka itp. 2. Instytucja spółdzielni socjalnej została w Polsce wprowadzona Ustawą z dnia 20 kwietnia 2004 r. o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy, odpowiednio nowelizującą ustawę z 16 września 1982 r. Prawo spółdzielcze. Aktualną podstawą prawną dla funkcjonowania tych spółdzielni jest Ustawa z dnia 27 kwietnia 2006 r. o spółdzielniach socjalnych, która zaczęła obowiązywać 6 lipca tegoż roku.

Prof. Jacek Tittenbrun, dr Bartosz Mika

3. Podczas dyskusji nad ustawą zgłaszano wątpliwości, czy przyznanie spółdzielniom socjalnym dużych ulg podatkowych nie spowoduje, że przedsiębiorcy zaczną naginać prawo i tworzyć

Zespół pod kierunkiem prof. Jacka Tittenbruna realizuje ak-

spółdzielnie w miejsce dotychczasowych firm, ponieważ człon-

tualnie projekt badawczy wielkopolskich środowisk znajdują-

kami i pracownikami spółdzielni mogą być nie tylko osoby do-

cych się poza głównym nurtem życia społecznego i ekonomicz-

tychczas zmarginalizowane (ustawa zakłada, że wśród człon-

nego, a także spółdzielni socjalnych działających na terenie

ków spółdzielni co najmniej połowa to takie osoby).

Portal www.koniczynka.org

to zebrane w jednym miejscu najważniejsze wydarzenia, inspirująca publicystyka i najciekawsze nowiny naukowe z dziedzin takich, jak:   ochrona środowiska   ochrona przyrody   zrównoważony rozwój   ekologiczny styl życia

Spójrz na świat z innej, zielonej strony!


U źródeł polskiego zacofania

b  a M. Lubinski, http://www.flickr.com/photos/lubinski/3880252959/

117

Jerzy Wawrowski

Przyczyn polskiego niedorozwoju upatruje się najczęściej w 45 latach tzw. realnego socjalizmu. Refleksja taka nie ujmuje jednak problemu zbyt głęboko. Jakie są elementarne cechy społeczeństwa i państwa, które ma przed sobą przyszłość? To ekspansywna gospodarka, oparta na wiedzy i nowoczesnych technologiach oraz na rodzimej przedsiębiorczości. Rzeczywiste prawo do własności dla wszystkich, a nie tylko uprzywilejowanych. System instytucji sprawnych i służących obywatelom. Stabilne, odpowiedzialne, skuteczne i uczciwe władze, postępujące tak, aby uczestnicy gry ekonomicznej nie szukali korzyści innych niż te, które wynikają z pracy i zdolności. Wolność osobista, która polega nie tylko na nie podleganiu tyranii, ale także na skutecznym zabezpieczeniu przed przestępczością, korupcją, wszelkimi formami wyzysku oraz ucisku ze strony możnych i wpływowych jednostek i grup.

Wykształcone i zamożne społeczeństwo obywatelskie. Realne szanse dla każdego, kto „chce i potrafi”, a jednocześnie przynajmniej przyzwoita ochrona dla najsłabszych. Współczesna Rzeczpospolita nie tylko nie spełnia tych warunków, ale jest wręcz ich zaprzeczeniem, a w społeczeństwie trudno znaleźć przesłanki dla pozytywnej zmiany. Nie ulega wątpliwości, że istnienie przez prawie pół wieku systemu będącego swoistą antytezą cywilizacji, w sposób niezwykle istotny zaciążyło na kondycji naszego narodu. Jednak takie ograniczenie horyzontu czasowego refleksji uniemożliwiło sięgnięcie do głębszych i, moim zdaniem, daleko istotniejszych uwarunkowań kulturowych, które do dzisiaj negatywnie rzutują na nasze próby znalezienia satysfakcjonującego miejsca w nowoczesnym świecie. Odwołując się do wzorów zachodnich, których przeszczepienie ma nam zapewnić sukces, zapomina się, że obecnie istniejący ład tamtego świata wyrósł z zupełnie innych przesłanek historycznych i kulturowych niż te, z jakich wyłoniła się rzeczywistość Europy Wschodniej, której jesteśmy częścią.


118 Zachód Od szczytu średniowiecza drogi rozwojowe zachodniej i wschodniej części naszego kontynentu zaczęły się rozchodzić. Kwestią dyskusyjną jest, czy mamy do czynienia w tym okresie z ogólnym kryzysem gospodarczym. Nie ulega natomiast wątpliwości, że miał wtedy miejsce kryzys ówczesnej szlachty i spadek jej dochodów. Nie była ona wówczas aktywnym czynnikiem życia gospodarczego, jej przedstawiciele ograniczali się do ściągania renty feudalnej, tymczasem wpływy z tego źródła malały. Przyczyną była m.in. walka chłopów o znośne warunki życia i możliwości rozwoju własnych gospodarstw (jej świadectwem jest fala ruchów ludowych, jaka ogarnęła wówczas niemal całą Europę), wzrost płac roboczych na wsi wobec niedoboru rąk do pracy, a także zarazy i wojny. Inne znaczące procesy, to nasilająca się ekspansja ekonomiczna mieszczaństwa na wsi oraz rozdrobnienie majątków, dzielonych między szlacheckich synów. W efekcie spadek dochodów szlacheckich pod koniec średniowiecza wahał się w granicach od kilkunastu do kilkudziesięciu procent. Nie był on równoznaczny ze spadkiem dochodu innych klas. Im mniej renty ściągnęła szlachta, tym więcej dochodu zostawało chłopom, dzięki czemu mogli lepiej gospodarować; bogaciło się także mieszczaństwo. Zjawiska te skutkowały zmianą układu sił w społeczeństwie, na co nakładały się istotne zmiany w obrębie stanu szlacheckiego, np. bogatsi, broniąc się przed spadkiem dochodów, pozbawiali niejednokrotnie ziemi biedniejszych poprzez jej wykup, z kolei bogaci mieszczanie wchodzili często do kręgów szlachty średniej, a nawet wyższej. Zmiany składu szlachty oznaczały dojście do głosu żywiołów mających inny stosunek do życia gospodarczego aniżeli tradycyjny szlachcic „rycerskiego średniowiecza”. Metody walki tego stanu ze swoim względnym zubożeniem, jak próby zwiększania renty feudalnej czy coraz silniejsze dążenie do bezpośredniego przejęcia majątków i dochodów kościelnych, nie dały wystarczających rezultatów. To zmusiło szlachtę do wzmożenia aktywności ekonomicznej. Przyjmuje się, że dla Europy proces akumulacji pierwotnej zaczął się w XVI w. (w Anglii już pod koniec XV) i trwał do wieku XIX. W skali ogólnej nie zwiększała ona środków produkcji lub ich pieniężnych równoważników, lecz prowadziła do skupienia majątku w rękach pewnych jednostek kosztem innych, znacznie liczniejszych. Jako że rodziło to opór tych ostatnich, w procesie tym istotną rolę odgrywała przemoc i przymus ekonomiczny. Na rzecz szlachty, dysponującej władzą polityczną, działał system długu państwowego, nowoczesny system podatkowy i protekcjonizm. W efekcie, w rolnictwie dokonywała się koncentracja ziemi w ręku nowej szlachty, kosztem głównie wywłaszczanych chłopów (wewnętrzne źródło akumulacji pierwotnej). Zewnętrznym źródłem akumulacji pierwotnej był system kolonialny. Ekspansja kolonialna w jej pierwszym, hiszpańsko-portugalskim etapie, była głównie dziełem awanturniczej szlachty, szukającej nowych źródeł dochodów.

O ile jednak w XV w. głównym celem było ściąganie wyższej renty feudalnej, o tyle od XVI w. – zdobywanie środków na taką organizację produkcji, aby uzyskać większe dochody niż te osiągane z renty. Skoncentrowanie środków przyczyniało się do wzrostu wydajności jako następstwa lepszego podziału pracy, a także do postępu technicznego. W dłuższej perspektywie, konsekwencją tych zmian było przechodzenie od rolnictwa ekstensywnego do intensywnego. Na skutek wzrostu aktywności gospodarczej szlachty spadek jej dochodów został zahamowany, po czym nastąpił ich wzrost; od tego momentu wzrost gospodarczy zależy nie tylko od akumulacji dokonywanej przez mieszczan i chłopów, ale także w sposób decydujący od akumulacji prowadzonej przez szlachtę. W miarę upływu czasu wzrost gospodarczy będzie zależał coraz bardziej od akumulacji kapitalistycznej, czyli takiej, gdy w produkcji działa już kapitał będący efektem akumulacji pierwotnej, jednak wyzwalając się od zależności od tej ostatniej. Czynnikiem, który decydująco wpłynął na drogę rozwojową Zachodu, było ukształtowanie się w skali masowej najemnej siły roboczej, możliwe dzięki zanikowi pańszczyzny i rozwojowi stosunków towarowo-pieniężnych. Wywłaszczani chłopi sytuowali się na rynku pracy, z kolei ci, którzy koncentrowali w swoich rękach środki pieniężne mogli uruchamiać różne rodzaje wytwórczości i opłacać najętą siłę roboczą. Sytuacja taka sprzyjała nie tylko coraz bardziej racjonalnemu gospodarowaniu na wsi, ale także rozwojowi miast. Rozwój wytwórczości miejskiej pogłębiał rynek na produkty rolne, a także umożliwiał wytwórcom żywności nabywanie coraz większej liczby lepszych narzędzi, co prowadziło do wzrostu wydajności w rolnictwie, który z kolei generował nadwyżkę siły roboczej na wsi, która znajdowała zatrudnienie w wytwórczości miejskiej. Z czasem system stanowy ulegał stopniowemu rozluźnieniu, aż został praktycznie zlikwidowany. Pierwsze manufaktury na naszym kontynencie pojawiły się już w XIII w. we Flandrii i we Włoszech. Produkcja manufakturowa dynamizowała rozwój rynku, stosunków kredytowych i transportu. Kolejny etap w dziejach Zachodu wyznaczy prowadząca do produkcji fabrycznej rewolucja przemysłowa, której początek, przypadający na koniec XVIII w., można wiązać z wynalezieniem i upowszechnieniem napędu parowego.

Wschód Na wschodzie kontynentu proces rozwojowy przebiegał inaczej, chociaż punkt wyjścia był podobny: i tutaj nastąpił kryzys dochodów szlachty, jej zdecydowane działania, by mu przeciwdziałać, a także zmiany w obrębie tego stanu. Jednak dawny system utrzymał się tu znacznie dłużej niż w Europie Zachodniej. Obok zainteresowania szlachty hodowlą owiec i bydła, przemysłem, gospodarką stawową, uprawami specjalnymi, eksploatacją lasów – wszystko to w połączeniu z działalnością handlową – od połowy XVI w. zaobserwować można


119 narastający proces tworzenia folwarków zbożowych, które z czasem stają się główną formą aktywności gospodarczej tego stanu. Równolegle rozwijano także eksploatację chłopów, m.in. poprzez nowe czynsze i daniny. Jeszcze w pierwszej połowie XVI w. niemała liczba folwarków oparta była na pracy najemnej. W XVII w. folwarki pańszczyźniane rozwijają się na kolejnych terenach, jednak w dalszym ciągu Europa na wschód od Łaby jest obszarem, na którym występują także inne formy aktywności gospodarczej szlachty. Przy zróżnicowaniu form aktywności, wspólną cechą gospodarki Wschodu – o kapitalnym znaczeniu – było w tym okresie zaostrzone poddaństwo chłopów. W przeciwieństwie do chłopa z Zachodu, chłop z Europy Wschodniej nie zdołał do końca średniowiecza wywalczyć wolności osobistej, a od momentu, kiedy szlachta przystąpiła do przeciwdziałania spadkowi swoich dochodów, jego stanowy status ulegał systematycznemu pogorszeniu. Ostatecznie folwark pańszczyźniany stał się dominującą formą gospodarowania szlachty, co doprowadziło do ponownej feudalizacji. Zatem na wschodzie Europy, w tym na obszarach Rzeczpospolitej, rozwijał się w epoce nowożytnej zupełnie inny niż na Zachodzie system gospodarczy, społeczny i polityczny. Wpływ miało na to wiele czynników. Do zakładania folwarków pańszczyźnianych skłaniała m.in. dewaluacja czynszów pieniężnych, powodująca, że ta forma działalności gospodarczej stawała się bardziej opłacalna niż czynszowa. System folwarczno-pańszczyźniany został umocniony także przez logikę rolnictwa towarowego i korzyści komparatywnej. Od XVI w. Europa Wschodnia stała się bowiem eksporterem żywności do ośrodków miejskich na Zachodzie. Możliwości eksportu pobudzały do zagospodarowywania gruntów, ale tych było o wiele więcej niż ludzi, więc właściciele majątków, jeśli chcieli uprawiać wielkie obszary, musieli przywiązać chłopów do ziemi, z czasem doprowadzając ich do statusu półniewolniczego, czemu sprzyjała zdecydowanie silniejsza niż na Zachodzie dominacja polityczna szlachty. W Europie Wschodniej miast było znacznie mniej niż na Zachodzie i były one mniejsze, a pozycja mieszczaństwa nieporównanie słabsza. Szlachta, skoncentrowana na produkcji rolnej, wykorzystywała skutecznie swoje stanowisko w państwie do powiększania przewagi ekonomicznej nad pozostałymi klasami, co samo w sobie było barierą dla rozwoju miast i właściwej im wytwórczości. Hamulcem dla rozwoju wytwórczości miejskiej był także stosunkowo mały rynek na jej produkty. Odbiorcami byli z jednej strony właściciele majątków, z drugiej chłopi. Ci pierwsi nierzadko zaopatrywali się w dobra wyższej jakości, sprowadzane z zagranicy, z kolei siła nabywcza tych drugich była niewielka i przez całe stulecia nie wykazywała tendencji wzrostowej. W rezultacie, wytwórczość miejska miała nikłe możliwości przejścia od form rzemieślniczych do wczesnoprzemysłowych. Do Polski manufaktura dotarła dopiero pod koniec XVI w., jednak korzystne terms of trade (warunki wymiany)

dla eksporterów produktów rolnych przeciwdziałały krajowym inwestycjom poza rolnictwem. Nieco większa liczba manufaktur powstała u nas dopiero w drugiej połowie XVIII w., kiedy Europa Zachodnia wkraczała już na drogę produkcji fabrycznej. Na początku XIX w. wydajność pracy w rolnictwie Zachodu rosła, a na ziemiach polskich, i tak niewysoka, zaczęła się obniżać, co wynikało ze strukturalnego kryzysu systemu folwarcznego. Okres ten cechował także spadek światowych cen zboża, spowodowany wzrostem wydajności w rolnictwie zachodnim. Jednak wielkość naszego eksportu nie zależała od jego rentowności, lecz od wysokości plonów. W przedsiębiorstwie kapitalistycznym uzyskiwanie cen niższych od kosztów wytwarzania skończyłoby się bankructwem, w gospodarstwie pańszczyźnianym można było w ten sposób funkcjonować dłużej; mogło ono wegetować przy niskich cenach i nakładach, przy półnaturalnym charakterze gospodarowania. Absurd ekonomiczny ma w naszym kraju znacznie starszą metrykę niż realny socjalizm. Niskie ceny na produkty rolne oznaczały biedę na wsi i tym samym płytki rynek na produkty przemysłowe. Nie było więc podstaw dla zadowalająco szybkiego rozwoju przemysłu. Ewentualny eksport na Zachód nie wchodził w grę z uwagi na różnicę poziomu technicznego, zaś możliwości eksportu na rynek wschodni ograniczały restrykcje celne. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero w latach 60. XIX w., kiedy w zaborze rosyjskim przeprowadzono reformy agrarne, których efektem było stopniowe przechodzenie do systemu czynszowego i kapitalizowanie folwarku. Rewolucja techniczna w Królestwie Polskim rozpoczęła się ok. 1850 r. i w stosunku do Europy Zachodniej była spóźniona o całą epokę.

Dysproporcje W wieku XVII zarysowały się już wyraźnie dysproporcje między zachodem a wschodem Europy, mające przyczyny w rozejściu się dróg rozwojowych w wieku XVI. Stopa wzrostu produktu społecznego jest tym wyższa, im większa stopa akumulacji i wydajność środków produkcji. Tam, gdzie dominowała akumulacja kapitalistyczna, a akumulacja drobnotowarowa miała na jej rzecz tendencję zniżkową, jak w Anglii, sytuacja układała się najkorzystniej z tego punktu widzenia. We Francji w tym okresie zachodziły wszystkie trzy rodzaje akumulacji: feudalna, drobnotowarowa i kapitalistyczna; występowanie dwóch pierwszych powodowało, że stopa wzrostu produktu społecznego była niższa niż w Anglii. Najgorzej sytuacja przedstawiała się w Rzeczpospolitej. W związku z postępującą ponowną feudalizacją, cała akumulacja pierwotna zaczęła dawać akumulację feudalną, natomiast akumulacja drobnotowarowa wykazywała tendencję spadkową. Akumulacja feudalna dla inwestycji produkcyjnych kształtowała się na niskim poziomie, co oznaczało, że w skali globalnej akumulacja w Rzeczpospolitej była


120

Wilhelm August Stryowski, http://en.wikipedia.org/ wiki/File:Szlachta_polska_w_Gdansku.jpg

tego okazały się doniosłe. Utrwalenie się takiego systemu spowodowało, że zostaliśmy wyprzedzeni przez tych, którzy znacznie wcześniej od nas pozbyli się pańszczyzny, w miejsce chłopów wytworzyli warstwę rolników, rozwinęli przemysł, handel i pozytywnie oceniali zwyczaj osiągania zysku. Efektem tego było spóźnienie się Europy Wschodniej, w tym Polski, na rewolucję przemysłową, konsekwencją zaś tego spóźnienia – dystans, który do dzisiaj nie został zniwelowany. Szacuje się, że o ile w 1750 r. różnica w dochodzie na osobę między zachodnią (bez Wielkiej Brytanii) a wschodnią częścią kontynentu wynosiła ok. 15%, zaś w 1800 r. nieco ponad 20%, to już w 1860 r. ok. 64%, by na początku XX w. osiągnąć prawie 80%.

Dwie kultury

Jesteśmy dziedzicami tej szlachecko-chłopskiej tradycji. Ktoś, kto dużo pracuje, z reguły mało zarabia i jest postrzegany jako frajer. mniejsza, a jej stopa niższa, niż mogłaby być w przypadku akumulacji kapitalistycznej. Ponadto charakterystyczną cechą produkcji feudalnej jest niska wydajność środków produkcji. Ilustracją niech tutaj będzie fakt, że w drugiej połowie XVIII w., w okresie dużego wzrostu koniunktury eksportowej, wydajność była ok. dwa razy mniejsza niż w wieku XVI. W sumie dawało to niższą stopę wzrostu produktu społecznego niż w krajach, w których występowała lub dominowała akumulacja kapitalistyczna. Obok dysproporcji wzrostu istniały już w tym czasie między wschodnią a zachodnią Europą dysproporcje ładu. Najogólniej rzecz ujmując, o równomiernym rozwoju można mówić wtedy, gdy proporcje między rolnictwem, wytwórczością przemysłową i handlem są właściwe. Handel jest tą dziedziną, która pozwala na niwelowanie skutków niewłaściwych proporcji. Można bowiem zakupić to, czego zbyt mało produkuje się w kraju w zamian za zyski ze sprzedaży tego, czego produkuje się nadmiar. W XVII w. w Rzeczpospolitej proporcje między wytwórczością rolną a przemysłową układały się już bardzo niekorzystnie. Początkowo nie odczuwano w sposób znaczący skutków tego stanu rzeczy. Gorsze było to, że typ stosunków gospodarczych, społecznych i politycznych stanowił poważną barierę dla zmiany tych proporcji. Z czasem, kiedy rola produkcji przemysłowej stawała się coraz większa, skutki

Ów dystans w zakresie siły i poziomu gospodarki sam w sobie nie jest największym problemem. Niektóre kraje azjatyckie, startujące do nowoczesności z poziomu znacznie niższego niż my, potrafiły w stosunkowo niedługim czasie go zredukować. Znacznie poważniejszym problemem są bariery kulturowe, które uniemożliwiają przezwyciężenie zacofania i osiągnięcie tempa rozwoju pozwalającego na względnie szybkie doścignięcie krajów wysokorozwiniętych. Termin „kultura” zwykło się rozumieć jako opis ogółu wytworów ludzi – zarówno materialnych, jak i niematerialnych, duchowych i symbolicznych. Jednak kluczowe znaczenie mają tutaj ukształtowane w procesie historycznym wzory myślenia i zachowania, idee, systemy wartości i moralność kierowana przez rozum i obyczaje. Kultura wpływa także na kształtowanie osobowości jednostek. Wszystkie te czynniki rozstrzygają o charakterze wytworów materialnych i niematerialnych, które z kolei wpływają na wzory myślenia i zachowania. Istotny jest tutaj poziom ładu na co dzień nie uświadamianego sobie przez uczestników określonej kultury. Wytworzona przez nią konfiguracja wyuczonych zachowań jest przekazywana przez członków danego społeczeństwa z pokolenia na pokolenie. W ramach kultury przekazywane są także, poprzez kontakt społeczny i system stosunków międzyludzkich, określone dyspozycje psychiczne. W ten sposób formują się, utrwalają oraz są internalizowane normy i wartości obowiązujące w danej zbiorowości. Epoka nowożytna, w której nastąpiło rozejście się dróg rozwojowych między obiema częściami Europy, jest jednocześnie okresem, w którym ukształtowały się kulturowe fundamenty współczesnych narodów, a więc także zasadnicze różnice kulturowe między nimi. Z chwilą likwidacji dominacji sowieckiej wielu przedstawicieli naszych elit podkreślało, że przynależymy do kultury Zachodu. Doprawdy trudno zrozumieć, na jakich podstawach opierano tego rodzaju sądy. Jeśli drogi rozwojowe obu części Europy były tak odmienne, wręcz przeciwstawne, to musiało to skutkować równie silnymi konsekwencjami kulturowymi.


121 Na Zachodzie wymagania, jakie stawiały nowe metody produkcji oraz wiążąca się z tym ewolucja stosunków społecznych, wpływały na typ kultury, która stawała się nośnikiem takich wartości, jak wiedza, innowacyjność, mobilność, przedsiębiorczość, oszczędność, racjonalność i praca. Coraz większego znaczenia nabierały kultura techniczna i organizacja. W Rzeczpospolitej stosunki gospodarcze i społeczne nie sprzyjały innowacyjności. Wśród elity kształtowały się skłonności do podkreślania statusu i wygodnego życia. Uwielbiano się procesować, politykować, imponować; pracę uważano za „chamski sport”. Takie były dominujące cechy mentalności szlacheckiej. W społeczeństwie zasadniczo składającym się z uprzywilejowanej grupy właścicieli ziemskich i ogromnej masy zależnych, ubogich chłopów, mamy z jednej strony lenistwo i dogadzanie sobie, z drugiej beznadzieję; na górze wyniosłą obojętność, ignorancję i arogancję, na dole zawiść, chciwość, rozpacz i rezygnację. W takim społeczeństwie nie ma wystarczających bodźców do ulepszeń i zmian. Aby powiększyć zyski, rozciągano obciążenia na kolejnych chłopów czy też zwiększano już istniejące, zamiast stawiać na doskonalenie metod produkcji. Innowacyjność. W przypadku wytwórczości kluczowe znaczenie mają koszty, których zasadniczym składnikiem są koszty najemnej siły roboczej. Ich obniżanie prowadzi do wzrostu dochodów z działalności gospodarczej, opłaca się więc podnosić wydajność przez innowacyjność w zakresie technologii i organizacji procesu produkcji. Rezultatem jest rosnąca zdolność wytwarzania dóbr i usług, a zatem większa ich ilość. Jeśli warunki determinujące innowacyjność trwają w danym społeczeństwie odpowiednio długo, staje się ona jednym z istotnych i trwałych elementów w jego zbiorze wzorów myślenia i zachowań. Na Wschodzie przymusowa praca poddanego chłopa nie była wliczana do kosztów produkcji, nie było więc impulsów do zwiększania wydajności pracy poprzez nakłady na stosowanie nowych rozwiązań. W kulturze takiego społeczeństwa innowacyjność nie jest zatem istotną wartością. Po dwudziestu latach od upadku PRL, pod względem innowacyjności technicznej i technologicznej wleczemy się w ogonie Europy. Niewątpliwie wpływ ma tutaj spadek po tzw. realnym socjalizmie, nie bez znaczenia jest również peryferyjny charakter naszej gospodarki oraz to, że dziedziny kluczowe z cywilizacyjnego punktu widzenia pozostają w rękach obcego kapitału. Jednak charakterystyczny jest fakt, że sytuacja nie budzi najmniejszego niepokoju elit i nie stanowi jednego z głównych tematów debaty publicznej. Nie podejmuje się też żadnych poważnych działań, aby zmienić uwarunkowania powodujące ten stan rzeczy. We współczesnym świecie pojedyncze talenty nie wystarczają, kiedy istnieją w kulturowej i gospodarczej próżni. Jeśli intelektualne dokonania nie zostaną połączone z przedsiębiorczością zdolną do ich zagospodarowania, jeśli ludzie wybitnie uzdolnieni będą funkcjonowali w społeczeństwie nie zorientowanym na innowacyjność i badania naukowe,

ich wysiłek i talent pójdą na marne, albo zostaną wykorzystane i rozwinięte przez innych, nierzadko bez oddania należnego honoru właściwym twórcom. Ponadto dzisiaj istotne rozwiązania coraz rzadziej są dziełem nawet genialnych, ale pracujących w odosobnieniu jednostek, lecz raczej zespołów specjalistów realizujących długofalowe programy badawcze z myślą o osiąganiu celów strategicznych dla poszczególnych dziedzin gospodarki. Prace takie wymagają dużych nakładów i szerokiej kadry fachowców. Nie ulega wątpliwości, że innowacyjność nie jest w naszej kulturze wartością na tyle istotną, abyśmy mogli skutecznie sprostać wymogom rywalizacji w nowoczesnym świecie. Praprzyczyn tego stanu rzeczy należy szukać w epoce, w której kształtowały się podstawy naszej kultury. Wiedza i umiejętności. Konieczność innowacyjności sprawiała, że w kulturze Zachodu coraz większego znaczenia nabierały wiedza i konkretne umiejętności, dlatego coraz bardziej upowszechniała się edukacja w różnych formach i na różnych poziomach, stopniowo obejmująca kolejne grupy społeczne. W skali ogólnej potencjał intelektualny kapitału ludzkiego systematycznie wzrastał. W I Rzeczypospolitej z najlepszą sytuacją pod tym względem mamy do czynienia na przełomie wieków XVI i XVII. Szacuje się, że w tym czasie umiejętność pisania, czytania i rachowania posiadała ok. 1⁄4 ludności męskiej. Powstawały nowe szkoły średnie i o poziomie akademickim, z których korzystała przede wszystkim młodzież szlachecka, a następnie mieszczańska. Odbywano także studia zagraniczne, szczególnie we Włoszech, a aż do wojny trzydziestoletniej były odwiedzane w celach edukacyjnych uniwersytety niemieckie i szwajcarskie. Symptomatyczne zaś jest to, że polskich studentów tylko sporadycznie spotykało się na uniwersytetach francuskich czy angielskich, a zainteresowanie uczelniami holenderskimi wzrosło dopiero w XVII w. Tymczasem właśnie te kraje przodowały wówczas w rozwoju gospodarki kapitalistycznej i właściwych jej stosunków społecznych i politycznych. W wykształceniu dominował profil humanistyczny. Ktoś, komu na edukację nie starczało środków własnych, mógł liczyć na mecenat magnata czy bogatego opiekuna. Charakterystyczne jednak, że jeśli taki czy inny mecenas interesował się humanistami, to już na kształcenie i badania w zakresie nauk przyrodniczych żałował grosza. W drugiej połowie XVII w. mamy do czynienia ze szczególnie głębokim upadkiem szkolnictwa. Na jego skutki światło rzucają dane z kontraktów lwowskich z których wynika, że w początkach XVIII w. niepiśmiennych było 28% magnatów i bogatej szlachty, średniej 40%, a drobnej – aż 92%. Szacuje się, że w tym okresie analfabetami było 44% mieszczan. To wszystko działo się w czasie, kiedy na Zachodzie, ale także w Prusach i Rosji, miał miejsce rozwój nauk, szczególnie przyrodniczych i stosowanych, z powodzeniem wykorzystywany w wytwórczości, wojskowości czy modernizowaniu struktur państwa. Głęboką stagnację przeżywały uczelnie wyższe. Kto z bogatej szlachty,


122 a zwłaszcza magnatów chciał się kształcić, wyjeżdżał. Wobec niskiego poziomu nauczania i braku mecenasów zainteresowanych badaniami, poza działalnością kilku wyróżniających się jednostek nauka nie rozwijała się w ogóle. Jedynie w paru ośrodkach miejskich funkcjonowały środowiska raczej miłośników nauki niż badaczy, których działalność ograniczała się do śledzenia osiągnięć europejskich. W pierwszej połowie XVIII w. liczba szkół różnego szczebla wyraźnie wzrasta, jednak ich poziom pozostaje niski. Dość dobrze rozwija się historiografia, można odnotować pewien postęp w studiach prawniczych oraz w myśli społecznej i politycznej. Wprawdzie wśród szlachty i mieszczaństwa wzrastało zainteresowanie problemami naukowymi, jednak ograniczało się ono do lektury przystępnych publikacji, zawierających nierzadko treści przestarzałe i bałamutne. W okresie tym nastąpił wzrost zainteresowania szlachty podręcznikami wiedzy rolniczej. Problem w tym, że od XVI w. opublikowano ich zaledwie kilka. Przyczyny takiego zapóźnienia w zakresie wiedzy i umiejętności były różnorakie, łącznie z wyniszczającymi wojnami XVII w. Jednak system gospodarczy, którego fundamentem był folwark pańszczyźniany, nie generował impulsów do rozwijania i upowszechniania edukacji, zwłaszcza w zakresie nauk przyrodniczych i stosowanych. Zdecydowana przewaga profilu humanistycznego wynikała z potrzeb szlachty. Tego rodzaju wiedza była przydatna w rywalizacji politycznej na sejmikach i sejmach oraz w zabieganiu o urzędy. Dodawała także prestiżu i pozwalała imponować, co w mentalności przedstawicieli tego stanu było niezwykle istotne. Zdecydowana większość ludności, którą stanowili chłopi, nie była objęta jakąkolwiek edukacją. Do zasadniczej zmiany doszło dopiero w drugiej połowie XVIII w. Przemiany w edukacji polegały przede wszystkim na podporządkowaniu jej wymogom życia codziennego i obywatelskiego oraz na jej upowszechnieniu. Sprężyny tych przemian nie tkwiły jednak w istniejącym systemie. Dążenie do reformy szkolnictwa było powszechne w całej Europie, w Rzeczpospolitej zaś chodziło o przekształcenie mentalności szlachty tak, aby warstwa ta stała się zdolna do podjęcia zasadniczych reform ustrojowych, niezbędnych dla ratowania zagrożonej państwowości. Reformy te były dziełem oświeconej elity, stanowiącej w stanie szlacheckim mniejszość, a ich sens był z samego założenia przeciwstawny zastanemu porządkowi. Dzisiaj stanowią one część naszego mitu narodowego, jednak obiektywnie patrząc były spóźnione i niewystarczające w stosunku do wyzwań epoki. Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, nie stały się one także taką inspiracją kulturową, która doprowadziłaby do zasadniczych przewartościowań. Dzisiaj niby wszyscy deklarują świadomość, że liczyć się będą tylko te kraje, które rozwijają gospodarkę opartą na wiedzy. Jednak środki, jakie przeznacza się w Polsce na edukację, należą do najniższych w Europie. Wprawdzie zdecydowanie wzrosła liczba odbywających studia, ale po

pierwsze, nasze wyższe uczelnie nie zaliczają się do najlepszych, po drugie – system edukacji nie sprzyja rozwijaniu postaw twórczych i samodzielności intelektualnej, po trzecie wreszcie – w dalszym ciągu większość kończy szkoły tylko po to, by uzyskać „papier” zwiększający szanse na rynku pracy. Wykształcenie przeważnie pojmuje się jako środek do osiągnięcia wyższego statusu, a dopiero w drugim rzędzie jako metodę nabycia wiedzy i umiejętności, którymi można się będzie sprawnie posługiwać w wykonywaniu zawodu. Wiele do życzenia pozostawia także szkolnictwo niższych szczebli, co wynika m.in. z omówionych na łamach „Obywatela” (nr 47) badań przeprowadzonych na 15-latkach w ramach międzynarodowego programu PISA: polska szkoła szczególnie słabo uczy ważnej umiejętności rozumowania naukowego, na które składa się rozpoznawanie zagadnień naukowych oraz samodzielne interpretowanie i wykorzystywanie wyników i dowodów naukowych. Autor tekstu wskazuje ponadto, że kierunki techniczne i związane z przemysłem studiuje u nas 15% studentów, gdy w krajach Unii Europejskiej wskaźnik ten sięga 30-40%. Edukując młodzież w taki sposób, skazujemy przyszłe pokolenia na nieustanne porażki. Wygląda na to, że beztrosko kontynuujemy starą tradycję nonszalanckiego stosunku do wiedzy i umiejętności. Praca. Specyfika zachodniej drogi rozwoju spowodowała, że w kulturze tamtejszych społeczeństw praca stała się jedną z wartości centralnych. Bez względu na to, czy było się pracownikiem najemnym, czy właścicielem inwestowanego kapitału, osiąganie dochodu wymagało systematycznego wysiłku. Bodaj najwyższą rangę uzyskała praca w etyce protestanckiej, zwłaszcza kalwińskiej, gdzie została niemal uświęcona, a wykonywanemu zawodowi nadano sens powołania. Dla wschodnioeuropejskiej szlachty praca była zajęciem właściwym poddanym. Paranie się nią przynosiłoby szlachcicowi ujmę; jemu właściwe było panowanie nad poddanymi, piastowanie urzędów, uprawianie polityki – generalnie zajęcia, poprzez które wyrażał się jego status. W klasie panującej, kreującej wzorce kulturowe, stosunek do pracy nacechowany był pewną wzgardą, gdyż zajmowanie się nią świadczyło o podlejszej pozycji społecznej. Dla chłopa była ona dopustem bożym, krzyżem, który musiał dźwigać, gdyż taki był jego los. Co gorsza, nie miał możliwości jego poprawy poprzez pracę. Praca na pańskim nie dawała mu nic, a przy obciążeniach na rzecz pana praca na swoim starczała ledwo na nędzną egzystencję. Rzecz z poddanym chłopem miała się podobnie jak z niewolnikiem, który wolność w dużym stopniu postrzegał jako wyzwolenie od pracy. Stosunek do pracy ukształtowany w takich warunkach był antytezą tego wyrosłego z etyki protestanckiej. Jesteśmy dziedzicami tej szlachecko-chłopskiej tradycji. Ktoś, kto dużo pracuje, z reguły mało zarabia i jest postrzegany jako frajer. Wyższe dochody wiążą się zazwyczaj, czy to w sektorze publicznym, czy w firmach


prywatnych, z zajmowaniem lukratywnych stanowisk, wysokich bądź takich, które umożliwiają nadużycia. Stanowiska takie najczęściej osiąga się nie dzięki pracy, lecz różnego rodzaju powiązaniom. W tym obyczaju można dopatrzyć się kulturowego reliktu klientelizmu, charakterystycznego dla okresu oligarchii magnackiej. Osiągnięcie wyższej pozycji w hierarchii najczęściej nie jest pojmowane jako zobowiązanie do wytężonej pracy, lecz jako uzyskanie większych uprawnień władczych, umożliwiających uzyskanie większych dochodów, podwyższenie statusu oraz zajęcie mocniejszej pozycji w sieci powiązań. Taki stosunek do pracy, wraz z wyżej przedstawionym stosunkiem do wiedzy i umiejętności, jest jedną z istotnych przyczyn wysokiego poziomu impotencji i ignorancji w grupach zarządzających, zarówno w obszarze publicznym, jak i w biznesie. Co jakiś czas jesteśmy epatowani informacjami, że Polacy są jedną z najwięcej pracujących nacji. Wziąwszy jednak pod uwagę właściwe naszej kulturze pojmowanie pracy, nie może dziwić, że jej efektywność jest poniżej średniej europejskiej. Jednym z kluczowych elementów polityki prorozwojowej jest tworzenie warunków dla racjonalnego zagospodarowania i powiększania kapitału ludzkiego. W kraju takim jak Polska, rozporządzającym dość dużymi zasobami taniej siły roboczej, istnieje naturalna tendencja do maksymalnego wykorzystywania tej taniości i osiągania zysków przez maksymalizację jej eksploatacji. Tymczasem jest to najlepsza droga do utrwalenia i pogłębiania dystansu w stosunku do krajów wyżej rozwiniętych. Nie chodzi o to, żeby człowieka zmęczyć, ale o to, żeby jego wysiłek dał optymalny efekt. O efektywności zaś decyduje przede wszystkim organizacja i praca z zastosowaniem coraz wydajniejszych narzędzi. Kraje słabe kapitałowo muszą znaleźć sposób na uruchomienie i zastosowanie najnowocześniejszych technik, a te są najbardziej kapitałochłonne. Aby zmniejszyć koszty, trzeba gospodarkę kapitałem ludzkim podnieść na najwyższy poziom. Ilekroć jest mowa o stanie finansów publicznych czy konkurencyjności polskiej gospodarki, zarówno ekonomiści, jak i przedsiębiorcy wskazują na konieczność zmniejszania kosztów pracy. Niestety, drogę widzą jedną: poprzez redukcję, w taki czy inny sposób, znajdujących się na bardzo niskim poziomie płac i świadczeń pracowniczych. Zupełnie nie biorą pod uwagę możliwości opracowywania i wprowadzania rozwiązań w zakresie organizacji i technologii lepszych niż u konkurencji, co jest zdecydowanie skuteczniejszą metodą redukcji kosztów pracy. Ludzie ci w sposób nieuświadomiony posługują się wzorem myślenia ukształtowanym w epoce, w której szlachcic zwiększał dochodowość folwarku nie za pomocą innowacyjności, lecz poprzez zwiększanie obciążeń poddanych. Czas. Wraz z rozwojem kapitalizmu, na Zachodzie czas stawał się coraz cenniejszą wartością, a stosunek do niego był nacechowany rosnącym rygoryzmem. Wynikało to z potrzeby wytwarzania produktów w coraz szybszym

b  a happymealy, http://www.flickr.com/photos/happy-meal/3213090502/

123

szlachcic zwiększał dochodowość folwarku nie za pomocą innowacyjności, lecz poprzez zwiększanie obciążeń poddanych. tempie, co przyczyniało się do większej konkurencyjności. Jego ranga wzrosła niepomiernie w epoce rozwoju produkcji fabrycznej. Wytwarzanie bardziej złożonych produktów wymagało wykonywania coraz większej liczby operacji, które musiały być realizowane w określonym porządku. Także życie społeczeństw, coraz bardziej podporządkowane wymogom wytwórczości, było ściślej ujmowane w karby czasowe: zegar stał się władcą rzeczywistości. Inaczej stosunek do czasu kształtował się w zrefeudalizowanym społeczeństwie I Rzeczypospolitej. W zdominowanej przez produkcję rolną gospodarce nie generowano na większą skalę produktów bardziej złożonych i rytm wyznaczały po dawnemu długość dnia i cykl pór roku. Jeśli na co dzień myślano o czasie w sensie praktycznym, to w aspekcie zwiększania liczby dni pańszczyzny. Stąd też w naszej kulturze stosunek do niego nie jest nacechowany jakimiś szczególnymi rygorami. Dlatego usiłując żyć na sposób nowoczesny, cierpimy na permanentny niedowład organizacyjny we wszystkich możliwych sferach. Podobno w 2009 r. łączne spóźnienie kolei japońskich wyniosło 24 sekundy. W Polsce osiągnięcie takiego rezultatu nawet po stu latach praktykowania kapitalizmu wydaje się niewyobrażalne. Społeczeństwo, w którego kulturze stosunek do czasu jest tak niezobowiązujący, nie ma szans na skuteczną rywalizację z innymi.


124 Pasywność. W jednym z wywiadów Ryszard Kapuściński powiedział, że nie dostrzega w Polsce tak charakterystycznych dla społeczeństw Zachodu wewnętrznych napięć, niepokoju, aktywności. Na ich tle rzuca się w oczy bierność, co sprawia, że Polska pod tym względem bardziej przypomina kraje Trzeciego Świata. Wydawałoby się, że w kraju europejskim, przechodzącym od dwudziestu lat tak gruntowne przeobrażenia ustrojowe, będziemy mieli do czynienia z fermentem intelektualnym, erupcją nowatorskich koncepcji, starciem idei i interesów, pojawianiem się wybitnych i silnych indywidualności, wokół czego będzie się koncentrowała aktywność różnych grup społecznych. Tymczasem nic takiego się nie działo i nie dzieje. Bez słowa daliśmy sobie narzucić plan Sachsa-Balcerowicza, nomenklaturową prywatyzację, kapitalizm polityczny i pokornie godzimy się na peryferyjny status naszej gospodarki. Temperatura debaty publicznej jest raczej letnia, a kwestie kluczowe dla przyszłości kraju są przez jej uczestników zręcznie omijane. Tylko nieco więcej emocji budzą w pewnych środowiskach spory dotyczące przeszłości i rozgrywki personalne w klasie politycznej. Poza tym, byle Polska wieś spokojna… Pasywność i defensywny sposób myślenia wydają się być trwałymi właściwościami naszej kultury. Były one charakterystyczne dla społeczeństwa I Rzeczypospolitej. O ile szlachta była dość aktywna, gdy chodziło o jej interesy klasowe, to wykazywała zupełną bierność oraz nieumiejętność przewidywania, jeśli chodziło o kwestie związane z pogarszającą się sytuacją państwa. Sławna tolerancja religijna podszyta była biernością i brakiem głębszej namiętności, wynikającymi z powierzchownej religijności. Słaby zmysł kalkulacyjny miał swoje źródła w zrefeudalizowanej gospodarce. Wymóg sejmikowej i sejmowej jedności nie sprzyjał kształtowaniu się jasnej myśli i wytrwałej woli. Jeśli już trafiały się jakieś większe idee, pozostawały w najlepszym razie na papierze – konkretny czyn zastępowano pustym gestem lub pięknie brzmiącym frazesem. Na drugim biegunie mamy pasywność chłopstwa. Mimo że jego sytuacja była bez porównania gorsza niż chłopstwa na Zachodzie, nie było w Polsce żadnego poważniejszego buntu. Mieszczaństwo było tak słabe, że niemal do końca I RP nie zgłaszało jakichkolwiek aspiracji politycznych, a kiedy już je zgłosiło, były one śmiesznie małe w porównaniu z tym, co osiągnęło mieszczaństwo Zachodu. Całość trwała według zasady nihil novi sub sole. Satelickość. Pojęcie satelickości wiąże się zazwyczaj z okresem realnego socjalizmu, kiedy to kraje na wschód od Łaby pozostawały pod sowieckim panowaniem. Jednak jest ona także pewną właściwością kulturową, której geneza jest znacznie starsza i ma sens nie tylko polityczny. Szczególnie silnie rozwinęła się ona w okresie rozbiorów, kiedy to nadzieje na nasz dalszy byt narodowy wiązano bądź z jednym z mocarstw zaborczych, wobec którego zajmowalibyśmy pozycję satelity, bądź – jak np. w epoce

napoleońskiej – z mocarstwem pozostającym w konflikcie z naszymi zaborcami, wobec którego zajmowalibyśmy identyczną pozycję. Jednak właściwe satelickości wzory myślenia i zachowań kształtowały się w naszej kulturze znacznie wcześniej i wynikało to z pozapolitycznych uwarunkowań. Uprzednio przedstawione dysproporcje wzrostu i ładu prowadziły do takiego typu relacji gospodarczych między Wschodem a Zachodem, że rozwój pierwszego obszaru w coraz większym stopniu zależał od rozwoju obszaru drugiego, względem którego kraje naszego regionu stawały się gospodarczo satelickie. Aczkolwiek w XVII i XVIII w. nie rozumowano w takich kategoriach, tego rodzaju sytuacja generowała na Wschodzie myślenie i zachowania właściwe obiektywnie satelickiej pozycji, które utrwaliły się w toku dziejów. Obszar metropolitalny w relacjach gospodarczych jest takim również jeśli chodzi o rozwój intelektualny, co umacnia satelickość w kulturze obszaru peryferyjnego. Ten typ relacji prędzej czy później skutkuje negatywnymi dla satelity konsekwencjami politycznymi. W przypadku I Rzeczypospolitej tzw. potop szwedzki ujawnił, że nie tylko straciliśmy prymat w Europie Wschodniej, ale także utraciliśmy podmiotowość w polityce międzynarodowej. Wielka wojna północna uwidoczniła już naszą polityczną satelickość, natomiast elekcja Stanisława Augusta Poniatowskiego, przeprowadzona w asyście siedmiu tysięcy rosyjskich bagnetów, nie pozostawiła złudzeń nawet u współczesnych. Ma zatem satelickość we wszystkich aspektach mocne korzenie w naszej kulturze, z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę, lubimy bowiem o sobie myśleć jako o narodzie niepodległym i miłującym wolność. Ta właściwość kulturowa sprawia, że z taką łatwością przyjmujemy narzucany nam kapitalizm zależny i godzimy się na peryferyjny status, traktując to jako rzecz normalną. Nie może zatem dziwić, że pochwała udzielona jakiemuś politykowi przez prominentnych przedstawicieli Unii Europejskiej, poklepanie po ramieniu przez prezydenta Stanów Zjednoczonych czy uzyskanie jakiegoś bałamutnego gestu ze strony prezydenta Rosji, są opiewane przez media jako wielki sukces, a w oczach społeczeństwa uchodzą za godne reprezentowanie kraju na arenie międzynarodowej.

Historyczny sens Polska końca pierwszej dekady XXI w. jest krajem gospodarki niedorozwiniętej pod względem organizacyjnym i technologicznym. To, co w niej jest jeszcze istotne dla rozwoju cywilizacyjnego, pozostaje w większości w rękach obcego kapitału. Ujawniane od czasu do czasu afery stanowią zaledwie skrawek rozległego świata prywaty w sferze publicznej, co było także charakterystycznym rysem kultury politycznej I Rzeczypospolitej. Nasz dług publiczny według prognoz agencji Fitch Ratings osiągnie w 2010 r. poziom 56,3% PKB, co oznacza wzrost w porównaniu z końcem roku 2008 o 9,1%. Według szacunków NBP, dług ten ma szansę przekroczyć w roku 2011 poziom 60%, co będzie


125 równoznaczne z przekroczeniem konstytucyjnego progu bezpieczeństwa. Jak wskazuje przykład Grecji, należy liczyć się z tym, że dane, na podstawie których wykonuje się takie szacunki, nie muszą być prawdziwe. Dług zagraniczny według danych NBP na koniec I kwartału zamknął się kwotą ok. 205,5 mld euro. Niepokojące jest to, że wzrost tego zadłużenia ma miejsce przez całe ostatnie dwudziestolecie, a jego tempo jest wysokie. Jednocześnie w gospodarce nie dzieje się nic, co upoważniałoby do przypuszczeń, że tendencja ta w najbliższych latach może ulec odwróceniu. Nasze długookresowe tempo wzrostu PKB na głowę mieszkańca nie jest imponujące. W 2009 r. wyprzedziliśmy Litwę, ze względu na to, że kraj ten silniej odczuł skutki światowego kryzysu; do tego momentu spośród państw UE wyprzedzaliśmy tylko Bułgarię i Rumunię. Perspektywa ewentualnego dogonienia Czech jest tak odległa, że nawet się jej nie określa. Alexander Gerschenkron w napisanym w 1951 r. eseju Economic Backwardness In Historical Perspective („Zapóźnienie gospodarcze w perspektywie historycznej”) stwierdził, że kraj, który chce nadrobić owe zapóźnienie, musi dysponować przede wszystkim zdolnością do pokonania dystansu w zakresie wiedzy i praktyki dzielącej gospodarkę zacofaną od rozwiniętej. Jednocześnie musi unikać błędów,

jakie popełnili ci, którzy aktualnie go wyprzedzają, a także poszukiwać lepszych, skuteczniejszych rozwiązań. Mechaniczne przeszczepianie rozwiązań zachodnich, powstałych w wyniku zupełnie innych uwarunkowań historycznych i kulturowych, jest w tym świetle drogą donikąd. W ich ramach bowiem i pod ich powierzchnią wytworzą się wersje ładu, które skutecznie zaprzeczą ich macierzystemu sensowi. Całość da efekt pokraczny, a jego rezultatem będzie pogłębienie peryferyzacji we wszystkich dziedzinach życia. Obce rozwiązania mogą być w najlepszym razie inspiracją, nigdy paradygmatem. Nie ma jedynej drogi, takiej samej kolejności rzeczy, jednego prawa rozwoju. Każdy kraj, który podjął skuteczny trud zniwelowania dystansu do wyżej rozwiniętych, osiągnął sukces własnymi metodami, każdy bowiem miał inne uwarunkowania naturalne, społeczne i kulturowe, wynikające stąd atuty, bariery i wyzwania. Naszym interesem nie jest osiągnięcie podobieństwa do krajów wysokorozwiniętych pod względem form zewnętrznych, lecz przeniesienie cywilizacyjnego środka ciężkości na wschód Europy. Jeśli nasze działania nie będą do tego prowadziły, pozostaną poza historycznym sensem. Jerzy Wawrowski

Wielki powrót „wielkich nieobecnych” polskiej debaty publicznej! „Obywatel” wydał dwie książki Joanny i Andrzeja Gwiazdów – legendarnych współzałożycieli Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża oraz liderów Pierwszej „Solidarności”, po ‘89 r. zepchniętych na margines. Wśród tematów książek m.in. Okrągły Stół, krytyka liberalizmu gospodarczego, Unia Europejska, globalizacja, dziedzictwo „Solidarności”.

„Poza układem. Publicystyka z lat 1988-2006” 238 stron

„Gwiazdozbiór w »Solidarności«. Joanna i Andrzej Gwiazdowie w rozmowie z Remigiuszem Okraską” 512 stron + 32 strony wkładki zdjęciowej + płyta DVD z filmem W pakiecie taniej – kupując u nas obie książki zapłacisz 65 zł (cena wysyłki wliczona) i dostaniesz upominek!

Kupując u w yd

awcy nie

Cena w księga

rni 49

zł, płacisz za w ys u w ydawcy – je Prosimy o wpłatę takiej kwoty (lub należności za wybraną yłkę – cena dynie książkę – ceny zobacz obok) na konto: 44 zł 29 zł Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź, numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 W opisie prosimy wpisać „Poza układem” lub „Gwiazdozbiór” (brak tej informacji spowoduje odłożenie wysyłki w czasie).

Wszelkich informacji na temat możliwości zakupu książek udziela Konrad Malec, malec@iso.edu.pl, tel. 504 268 206


126

Pasja pomocy Rzecz o Simone Weil Bartosz Wieczorek

Poznała i odrzuciła wielkie idee lat 30. XX w. – marksizm, komunizm, anarchizm. Choć pacyfistka, brała udział w wojnie domowej w Hiszpanii; z ateistki przeistoczyła się w chrześcijankę, nie przyjmując jednak chrztu. Filozofka, która pracując w fabryce dała prawdziwy opis zniewolenia robotników. Zawsze stawała po stronie tych, za którymi nie stał nikt: słabszych, bezbronnych, uciskanych. Ta niezwykła kobieta nazywała się Simone Weil. Przyszła na świat 3 lutego 1909 r. w Paryżu, w rodzinie żydowskiego lekarza. Z domu rodzinnego wyniosła szacunek dla kultury, otwartość na różne idee, prawość charakteru i brak troski o sprawy materialne. Uczyła się głównie prywatnie, matka zabiegała o wszechstronny rozwój duchowy, intelektualny i fizyczny córki i jej brata André, który szybko stał się dla niej wzorem. Simone w nauce od początku przeszkadzało bardzo słabe zdrowie, z trudnością przychodziły jej ćwiczenia fizyczne. W 1919 r. rozpoczęła naukę w liceum, gdzie z koleżankami założyła stowarzyszenie „Rycerzy Okrągłego Stołu”, które zajmowało się pomocą słabszym uczniom. Już wtedy, w wieku 10 lat, sympatyzowała z bolszewikami. W latach 1922-1923 zmagała się z ciężką depresją, wywołaną krytyką jednej z nauczycielek oraz frustracją z powodu osiągnięć brata, który w wieku 16 lat został przyjęty do sekcji nauk ścisłych École normale supérieure. W czerwcu 1925 r. Simone uzyskała maturę z filozofii i rozpoczęła naukę w klasie pierwszej wyższej liceum Henryka IV, przygotowując się do studiów. W szkole tej przez trzy lata dojrzewała intelektualnie pod okiem swego mistrza, znanego filozofa i eseisty francuskiego Émila Chartier (piszącego pod pseudonimem Alain), który napisał o niej później: Nie miała w sobie nic z nas… wszystkich osądzała w sposób niezależny 1. Był to czas burzliwych dyskusji i spotkań, Simone zaangażowała się w sprawy polityczne i społeczne. W 1929 r. podjęła pracę na roli w gospodarstwie swej ciotki – pracując z ludźmi odczuwała radość z uczestnictwa w ich prawdziwym życiu.

Dyplom ukończenia studiów wyższych uzyskała w 1930 r., broniąc pracę pod tytułem „Nauka i postrzeganie u Kartezjusza”. Poruszyła w niej fundamentalny dla swej późniejszej myśli problem, jakim jest połączenie teorii i praktyki, myślenia i działania. W 1931 r. zdecydowała się rozpocząć pracę wśród rybaków. Marcel Lecarpentier, właściciel kutra, który wziął ją na pokład i którego Simone w wolnym czasie uczyła arytmetyki, powiedział: Chciała poznać naszą niedolę, wyzwolić robotników…2 We wrześniu 1931 r. Simone objęła posadę nauczycielki filozofii w niewielkim miasteczku Puy. Do 1934 r. uczyła w trzech żeńskich liceach oraz prowadziła zajęcia w ramach uniwersytetu robotniczego, którego działalność rozwinęła w Saint-Étienne. Zaangażowała się także w Związek Zawodowy Nauczy­cieli, dążąc do powołania jednostki międzyzwiązkowej, która łączyłaby różne środowiska. Za wsparcie zamieszek bezrobotnych w Puy na przełomie 1931/32 r. została zwolniona z pracy. Wahała się wówczas, czy nie wstąpić w szeregi partii komunistycznej, ale ostatecznie uznała, iż jedynie działalność związkowa może przynieść realną poprawę sytuacji robotników. Po powrocie z Niemiec w 1932 r. napisała szereg tekstów poświęconych napiętej sytuacji w tym kraju, zarzucając partii komunistycznej bierność i dziwiąc się atmosferze przygnębienia panującej w niemieckim ruchu robotniczym. W ówczesnych Niemczech i w Rosji widziała Weil tę samą polityczną i ekonomiczną tendencję wzrostu potęgi


władzy centralnej. Poddanie jednostki presji ogółu, widoczne w obu krajach, było dla niej nowym, niepokojącym fenomenem; dostrzegała triumfalny pochód aparatu technokratyczno-biurokratycznego, podporządkowującego sobie społeczeństwo, ostrzegając przy tym, iż każda niekontrolowana władza staje się represyjna. W swym tekście „Perspektywy. Czy zmierzamy do rewolucji proletariackiej” dokonała analizy społecznej pod kątem możliwości powodzenia rewolucji socjalistycznej. Zastanawiała się też nad przyszłością ruchu robotniczego w warunkach kryzysu gospodarczego, rosnącego społecznego rozwarstwienia, powstania ruchów totalitarnych i potencjalnej wojny. Boris Souvarine, francuski komunista, jeden z pionierów krytyki stalinizmu, nazwał Weil pierwszym mózgiem ruchu robotniczego od wielu lat  3.

*** W marcu 1934 r. Weil postanowiła całkowicie wycofać się z polityki, nie chcąc brać odpowiedzialności za ewentualny rozlew krwi, głosząc przy tym, iż ucisk w społeczeństwie jest głębszy i bardziej rozległy, dlatego wymaga innych rozwiązań niż rewolucja. Poglądy swe wyraziła w eseju „Przemyślenia na temat przyczyn wolności i ucisku w społeczeństwie”. Rewolucja październikowa była w jej odczuciu definitywną przegraną. Państwo robotników jak dotąd nigdzie nie powstało, istniało przez kilka tygodni w Paryżu w 1871 r. i może kilka miesięcy w Rosji 19171918 r. Tymczasem teraz na jednej szóstej terytorium świata funkcjonuje państwo tak samo represyjne jak każde inne, ani kapitalistyczne, ani proletariackie. Tego Marks zupełnie nie przewidział  4 – pisała. Chcąc poznać jak najpełniej niedolę robotników, Weil podjęła pracę w fabryce od 4 grudnia 1934 r. do 9 sierpnia 1935 r., choć znajomi odradzali jej to z uwagi na wątłe zdrowie. Simone wynajęła mały pokoik w robotniczej dzielnicy w Paryżu. Doświadczenie zdobyte w fabryce koncernu Alsthom, gdzie wpierw pracowała przy prasie, a następnie przy frezarce, pozwoliło jej później zdobyć zatrudnienie w małej fabryczce w BoulogneBillancourt, a potem w fabryce Renault. W Alsthom jako robotnica bez kwalifikacji pracowała za stawkę minimalną w wysokości 1,80 franka za godzinę, podczas gdy większość pracowników zarabiała 2,40 franka. Najtrudniejsza dla Weil była praca na akord. Z różnych powodów nie wyrabiałam normy: brak rutyny, naturalna powolność ruchów, bóle głowy i z pewnością mania myślenia, której nie mogę się pozbyć 5 – wspominała. System panujący w pracy opisała jako nieludzki. Władza kierownictwa jest absolutna. Rozkazy należy wykonywać w milczeniu, nawet jeżeli wiążą się z niebezpieczeństwem bądź są w zasadzie niewykonalne. Robotnicy żyją w ciągłym strachu. Kiedy stoi się przy maszynie, trzeba na 8 godzin zakneblować swoją duszę, umysł, uczucia, wszystko 6. Eksperyment ten miał być dla niej podstawą do wypracowania metody realnej poprawy losu robotników.

b SINC, http://www.plataformasinc.es/index.php/esl/Multimedia/Ilustraciones/Banco-de-ilustraciones/ Se-cumplen-100-anos-del-nacimiento-de-Simone-Weil-pensadora-francesa-revolucionaria

127

Weil chciała doświadczyć związku między pracą a pracującym człowiekiem: poznać, jak funkcjonuje zakład pracy i czy w takim systemie szanowana jest ludzka godność i indywidualność. W swym „Dzienniku fabrycznym” opisywała na bieżąco te doświadczenia. Dopiero w fabryce, kiedy utożsamiłam się, w opinii wszystkich i mojej własnej, z anonimową masą, nieszczęście weszło mi w ciało i duszę. […] Dostałam tam na zawsze piętno niewolnictwa, jak to piętno, które Rzymianie rozpalonym żelazem wypalali na czole swoich najbardziej pogardzanych niewolników. Odtąd zawsze patrzę na siebie jako na niewolnicę 7. Weil wyróżniła cztery główne przejawy cierpienia (ciężaru pracy), które są udziałem robotników. Są to głód (wychodząc z fabryki, wracać natychmiast do siebie, aby uniknąć pokusy zjedzenia kolacji, i czekać na porę snu, który zresztą będzie niespokojny, ponieważ nawet w nocy człowiek jest głodny 8), zmęczenie (do tego stopnia, że w pełnych bólu chwilach pragnęłoby się śmierci 9), strach (że się wyczerpiesz albo że się zestarzejesz, że wkrótce już nie będziesz mógł 10), oraz zniewolenie (jesteś rzeczą powierzoną woli kogoś innego 11). W następstwie swego robotniczego doświadczenia Weil przyjęła ideę, iż punktem oparcia dla nowego społeczeństwa winno być pojęcie równowagi 12 . Równowaga


128 między duszą i ciałem, między teorią i praktyką powinna być podstawą nowego sposobu organizacji pracy przemysłowej. Przystąpić do poszukiwania rozwiązań technicznych – jednak nie takich, które przyniosą większy zysk, lecz takich, które zaowocują większą wolnością – to byłoby coś całkiem nowego 13 – pisała. Pragnęła, by robotnik nie był tylko trybikiem w przemysłowej machinie, lecz stał się świadom sensu i celu wykonywanej pracy. Jej wielką ideą było zindywidualizowanie maszyn, czyli dostosowanie ich we wszelkich wymiarach do potrzeb pracującego człowieka. Weil wprowadziła też pojęcie pracy kwalifikowanej, zależnej od zdolności pracownika – funkcje w przemyśle powinny być rozłożone w porządku hierarchicznym, jednak nie tylko wedle zależności „polecenie-wykonanie”, ale na podstawie kwalifikacji 14, czyli indywidualnych umiejętności jednostki. W 1935 r. w Simone dokonała się wielka przemiana duchowa. W czasie wizyty w Hiszpanii i Portugalii, obserwując uroczystości celebrowane przez mieszkańców ubogiej wioski, doświadczyła bliskości chrześcijaństwa: Tam nagle ogarnęła mnie pewność, iż chrześcijaństwo jest w szczególny sposób religią niewolników, że niewolnicy, a więc wśród nich ja, nie mogą do niego nie należeć 15 .

*** Deklarując poglądy pacyfistyczne, Weil zdecydowała się zaangażować po stronie republikańskiej w wojnę domową w Hiszpanii, nie biorąc jednak broni do ręki. Przyłączyła się do międzynarodowej kolumny anarchistycznej, zorganizowanej przez Buenaventurę Durrutiego. Wrażenia z tego okresu życia zawiera „Dziennik hiszpański”. Jej udział w wojnie nie trwał długo, po ciężkim poparzeniu (niewiele brakowało, aby amputowano jej nogę) wróciła wyczerpana do kraju. W 1937 r. przebywała we Włoszech na leczeniu i w Asyżu, w malutkiej romańskiej kapliczce z XII w. – w której często modlił się jej wielki ideał, św. Franciszek – po raz pierwszy doświadczyła obecności rzeczywistości nadprzyrodzonej (z domu wyniosła agnostycyzm i nigdy, jak pisała, kwestia Boga jej nie interesowała). Na Wielkanoc owego roku Simone wyjechała do benedyktyńskiego opactwa Solesmes, słynącego z przepięknej gregoriańskiej liturgii. W liście do swego duchowego powiernika, ojca Perrin, napisała: Rozumie się samo przez się, że w ciągu tych nabożeństw myśl o Męce Chrystusa przeniknęła we mnie na zawsze 16. Główną chorobę Europy swoich czasów Weil widziała w wykorzenieniu, czyli pozbawieniu człowieka możliwości zaspokojenia potrzeb duchowych. Posiadać zaś korzenie, to brać czynny i naturalny udział w istnieniu jakiejś wspólnoty, która zachowuje żywe skarby przeszłości i wybiega swymi przeczuciami w przyszłość 17. Współcześnie najsilniejszemu wykorzenieniu podlegli robotnicy, stając się zależni wyłącznie od pieniądza, a ponadto chłopi: grupa ta powinna mieć zaspokojone zdrowe i naturalne prawo własności, należy też chłopom przywrócić godność i radość z uprawiania ziemi.

Wykorzenione są również całe państwa – jeżeli kraj nie posiada wizji rozwoju i koncepcji ludzkiej doskonałości, popada w chorobę duszy, której skutkiem jest brak troski obywateli o swoje miejsce zamieszkania.

*** Bóle głowy nasiliły się pod koniec 1938 r., wywołując u Weil myśli samobójcze. Po rozpoczęciu II wojny światowej Simone toczyła burzliwe dyskusje z dawnymi kolegami, pacyfistami; pragnęła, by rząd poderwał ludzi do walki. Na wiosnę 1940 r. wpadła na pomysł, który stał się jej idée fixe – zorganizowania oddziału sanitariuszek i wysłania ich na pierwszą linię frontu. 7 sierpnia 1941 r. Weil trafiła do gospodarstwa filozofa i rolnika Gustawa Thibon (który później wydał jej pisma) i podjęła upragnioną pracę na roli. Początkowo trudne kontakty z czasem przerodziły się w głęboką przyjaźń. Thibon tak opisał jej pobyt u siebie: Uważając mój dom za nazbyt wygodny przeniosła się do starej, na wpół zrujnowanej zagrody […]. Stamtąd codziennie przychodziła do pracy i na wspólne posiłki, jeśli je w ogóle chciała jeść. Słaba i chora, pracowała na roli z niezłomną energią, odżywiając się często wyłącznie zrywanymi z przydrożnych krzaków jeżynami. Co miesiąc połowę swoich kartek żywnościowych wysyłała więźniom politycznym. […] Przypominam sobie pewną młodą robotnicę z Lotaryngii, w której Weil dopatrywała się jakichś znamion powołania intelektualnego i którą przez dłuższy czas raczyła wspaniałymi komentarzami do Upaniszad 18 . Po kilku miesiącach pracy Weil powróciła do rodziców do Marsylii. W czerwcu 1942 r. Weilowie wypłynęli do Nowego Jorku – Simone długo biła się z myślami, nie chcąc opuszczać prześladowanych przyjaciół i podbitej ojczyzny. W Ameryce jednak od razu rozpoczęła starania o wyjazd, chcąc przedostać się do Rosji lub Anglii. Powstała wtedy część jej „Zeszytów amerykańskich”, a z listów przebijał silny zamiar walki przeciwko Hitlerowi. Do Liverpoolu przypłynęła w listopadzie 1942 r., a następnie przedostała się do Londynu. Zajęła się opiniowaniem projektów francuskiego ruchu oporu, dotyczących organizacji życia po wojnie i zapewnienia trwałego pokoju. Uważała, że naczelną zasadą, którą powinien się kierować powojenny przemysł, jest decentralizacja produkcji. Snuła refleksje na temat przedsiębiorstw spółdzielczych, w których panowałaby inna dyscyplina pracy. Jej zdaniem, wykwalifikowani robotnicy powinni być odpowiedzialni za swoje maszyny i własny odcinek produkcji, a część pracy mogliby wykonywać u siebie, w małych warsztatach. Na realizację zamówienia mieliby określony czas, którym dysponowaliby autonomicznie. Chcąc dzielić niedostatek z Francuzami, Simone ograniczyła swe posiłki do racji, które przyznawano we Francji na kartki żywnościowe. Niedożywienie i praca ponad siły podkopały do reszty jej zdrowie. 15 kwietnia 1943 r. straciła


129 przytomność. Trafiła do szpitala, a następnie do sanatorium. Jej stan ciągle się pogarszał, z czasem nie mogła już przyjmować posiłków. Umarła we śnie 24 sierpnia 1943 r.

i ciała”, co jej nie opuszczał nigdy. Po tej drodze dochodziła do przeżyć, do świadomości, do objawień, wobec których twoje życie i twoja praca prawie nie istnieją.

*** Wobec ogromu pozostawionych przez Weil, niezwykle oryginalnych przemyśleń z zakresu polityki, filozofii, etyki, religii – stajemy onieśmieleni. Te dokonania nikną jednak wobec dzieła, jakim było jej 33-letnie życie, wypełnione pasją pomocy wszystkim, którzy z jakichkolwiek powodów znaleźli się w potrzebie. Simone była prawdopodobnie największym krytykiem społeczeństwa europejskiego między dwiema wojnami światowymi i zarazem aktywistką prawdziwie działającą na rzecz uciskanych. Zawsze samotna, wierna swym poglądom, nie poddała się żadnej ideologii, bez reszty stojąc po stronie najsłabszych. Postać jej jawi się jako twór osobny i niepowtarzalny w panoramie wieku XX. Nadal trwa sama, nie zawłaszczona przez żaden system czy instytucję. Poza gronem nielicznych wielbicieli, nikt nie przyznaje się do tej „szalonej filozofki”, która zawstydziła swoją osobą polityków i ideologów zapominających o dobru człowieka, filozofów odległych od życia codziennego oraz chrześcijan wątpiących, czy można naśladować swym życiem Chrystusa. Józef Czapski napisał o niej: Simone Weil nie myślałaby o sobie, ale o obowiązkach drobnych, tysiącznych, o ludziach, z którymi była. O obowiązkach, które nie cierpią żadnej zwłoki. Dyscyplina żelazna, i dzikie nieprzerwane bóle głowy, które ją latami męczyły, i ten innym tajemniczy ból „na styku duszy

Bartosz Wieczorek

Przypisy: 1. G. Fiori, Simone Weil. Kobieta absolutna, Wydawnictwo W Drodze, Poznań 2008, s. 254. 2. Tamże, s. 256. 3. Tamże, s. 259. 4. A. B. Sladkovic, Verborgene Frauenwelten. Simone Weils Experiment „Fabrikarbeit” in den Dreissiger Jahren, http://labyrinth.iaf. ac.at/2000/buechel.html 5. Tamże. 6. Tamże. 7. S. Weil, Wybór pism, Wydawnictwo Znak, Kraków 1991, ss. 33-34. 8. G. Fiori, Simone Weil… op. cit., s. 70. 9. Tamże. 10. Tamże, s. 71. 11. Tamże. 12. Tamże, s. 175. 13. Tamże, s. 176. 14. Tamże, s. 180. 15. Tamże, s. 262. 16. G. Fiori, Simone Weil…, op. cit., s. 267. 17. Tamże, s. 226. 18. S. Weil, Świadomość nadprzyrodzona, Warszawa 1996, s. 10.

polecamy

Czy lewica to PZPR, UB, łagry, Stalin, „dzieła Marksa i Lenina”? Czy socjalizm to ZSRR, Bierut, Gomułka i Moczar? Czy „polska droga do socjalizmu” to cukier na kartki, cenzura i strzelanie do robotników?

Poznaj inną lewicę!

Pierwszy i jedyny portal internetowy poświęcony tradycjom i dorobkowi polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej www.lewicowo.pl • Abramowski • Daszyński • Limanowski • PPS • spółdzielczość • związki zawodowe • Moraczewski • Mickiewicz • Brzozowski • Thugutt • Sempołowska • Żeromski • Krahelska • Hołówko • Ossowski • Zaremba • Ciołkoszowie • Próchnik • Pragier • Zygielbojm • Barlicki • Perl • Niedziałkowski • Krzywicki… i wiele innych materiałów. Kilka razy w tygodniu nowe teksty, w tym unikatowe, niewznawiane od kilkudziesięciu lat.


130

Myśl państwowa

Nasze TRA DYCJE

w życiu gospodarczym Stefan Starzyński

Z

acznijmy więc od owego „programu gospodarczego”, którego rzekomy brak tak często wysuwany bywa jako zarzut przeciw rządom pomajowym. Program gospodarczy – realny, opierać się musi zawsze i wszędzie przede wszystkim na przesłankach obiektywnych, tj. na warunkach przyrodzonych, położeniu geograficznym i dotychczasowym stanie posiadania. Jakież są te warunki w Polsce? Polska leży geograficznie między uprzemysłowionym zachodem i mało uprzemysłowionym wschodem i południowym wschodem Stosunkowo największym jej bogactwem jest ziemia. Różnica jaka istnieje między wydajnością tej ziemi w zachodnich a centralnych, południowych i wschodnich województwach, wskazuje na olbrzymie wprost możliwości rozwoju. Podobne możliwości przedstawia uszlachetnienie naszej produkcji rolnej, tj. wzmożenie produkcji hodowlanej oraz rozwój wszelkiego przemysłu rolnego. Rynek zagraniczny na zachodzie dla tej produkcji jest niemal nieograniczony i pewny, niezależnie od chwilowych trudności ze strony Niemiec. Uszlachetnienie eksportu drzewa przedstawia również rozległe możliwości. Ta intensyfikacja gospodarstwa rolnego oraz rozwój przemysłu rolnego i drzewnego może również zatrudnić nadmiar posiadanych przez nas tanich rąk roboczych. Konieczność rozwoju naszego górnictwa, zwłaszcza węglowego, jest oczywistą. Trudności eksportowe, jakie istnieją, nie są nieprzezwyciężalne – praca robotnika w tej dziedzinie, a stanowi ona co najmniej 40% kosztów produkcji, jest tańsza i wydajniejsza niż na sąsiednim Śląsku niemieckim. Jeśli chodzi o przemysł, to – z wyjątkiem dziedzin dotyczących obrony Państwa – należy w rozwoju tegoż uwzględniać przede wszystkim gałęzie oparte o surowiec krajowy. Z wyjątkiem niektórych tylko gałęzi przemysłu nie możemy w najbliższej przyszłości liczyć na eksport

na zachód, za to wschód przedstawia możliwości bardzo duże. Tylko produkcja nasza stać się musi równie dobrą, a przede wszystkim tanią. Wprawdzie mamy brak kapitałów i skutkiem tego drogi kredyt – ale za to obciążenia podatkowe i płace robocze o wiele niższe niż za granicą. Brak nam jest za to racjonalizacji produkcji i to jest niewątpliwie zagadnienie najważniejsze. Wreszcie cierpimy na przerost i ociężałość pośrednictwa, stąd wskazanie usilnej pracy w tym kierunku. Cierpimy też na brak dostatecznej ilości dróg wszelkiego rodzaju, a przede wszystkim mamy wielkie historyczne zaniedbania w dziedzinie komunikacji morskiej, niezbędnej dla normalnego rozwoju gospodarczego. Zdawałoby się, że główne linie naszego programu gospodarczego winny być tym samym ogólnie zrozumiałe. Kierownictwo spraw gospodarczych wszak od początku, jak wykazaliśmy, spoczywało w rękach przedstawicieli tegoż życia gospodarczego. Jednak mimo to nie skrystalizował się wyraźny program gospodarczy. Przez kilka lat istniał spór, czy Polska jest krajem rolniczym, czy przemysłowym. „Losy Polski w ten sposób się ułożyły – mówił po przewrocie czołowy przedstawiciel sfer gospodarczych – że polityka nasza była dotąd nijaka, ani zimna, ani gorąca, że ani w naszym parlamencie, ani w Rządzie, ani w całym naszym aparacie biurokratycznym wyraźnego, jasnego kierunku nie było”. Wprawdzie mówca miał na myśli rzekome „oscylowanie między kierunkiem kapitalistycznym a socjalistycznym”, ale sens cytowanego zdania jest bardziej realny: nie było po prostu żadnej myśli przewodniej, nie było wówczas istotnie żadnego programu – nie mogło więc być żadnej zdecydowanej polityki. Jeśli zaś chodzi już o rzekome „oscylowanie między kierunkiem kapitalistycznym a socjalistycznym”, toż w takim razie kto oscylował? Osoby ministrów gospodarczych nie świadczą


131 zupełnie o ich socjalistycznym nastawieniu w tych resortach. Reforma rolna postanowioną została i dokonywaną jest w płaszczyźnie gospodarki kapitalistycznej. Ochrona pracy i opieka społeczna rozwijają się we wszystkich państwach kapitalistycznych w interesie rozwoju tychże państw. [. . .] Jeśli zaś nie było programu ani planu, czyż naszym życiem gospodarczym nie kierował raczej żywioł – niż świadoma celu wola? Tego celu nie było, dla przyczyn we wstępie omówionych, dla [z] braku pierwiastka państwowości w naszych sferach gospodarczych. Oszołomienie z powodu nagłego i „darmowego” otrzymania Państwa musiało działać czas dłuższy – jak działa na biedaka, który wygrał wielki los na loterii i nie wie, co z wygraną uczynić. Dziś niewątpliwie powoli oszołomienie to przechodzi. Nie było ideowego przygotowania u tych, co władzę w dziedzinie życia gospodarczego objęli. Przerost polityki i politykomanii przytłumiał też zagadnienia gospodarcze. Gdyby chociaż w imię najbardziej demagogicznych haseł ujawniała się naprawdę jakaś siła, zdolna do walki i zwycięstwa. Ale szereg faktów z naszej historii lat minionych świadczy, że żadnej siły nie było. Szereg paradoksów nigdzie nie spotykanych charakteryzuje nasze życie państwowe: czy to sposób uchwalenia – jednym głosem większości – reformy rolnej, czy ustosunkowanie się stronnictw do problemów konstytucyjnych pod kątem widzenia, kto miejsce Prezydenta może zająć itd. Wychowani w doktrynie liberalnej, lecz nie śledzący i nie znający przeobrażeń tej doktryny w Ameryce i Europie Zachodniej, ujemnie do Państwa w ogóle ustosunkowani, przestraszeni widmem rzekomego socjalizmu w Rosji, wrogo odnoszący się do wszelkiej myśli demokratycznej – przedstawiciele naszego życia gospodarczego i jego kierownicy w Rządzie zapoznali [zapomnieli] funkcje współczesnego Państwa, zapoznali proces rozszerzania tych funkcji we wszystkich państwach kapitalistycznych. Upojeni inflacją wobec braku własnych kapitałów pragnęli, by Państwo dawało życiu gospodarczemu pieniądze, by jak najmniej z niego ściągało podatków, by przyjmowało na siebie ryzyko i gwarancję za straty, by zaś nie mieszało się do problemu cen i zysków! Jakąkolwiek funkcję, wynikającą z prowadzenia polityki gospodarczej, pragnęło Państwo wykonywać, wszystko to podciągano pod ulubione miano etatyzmu, który stać się miał rzekomo zakałą rozwoju życia gospodarczego. Gdy z jednej strony oskarżano, i to tak niedawno, banki państwowe o szkodliwą konkurencję dla banków prywatnych, z drugiej dłoń wyciągano po kredyty. I dziś całe niemal życie gospodarcze domaga się kredytów z banków państwowych, przy jednoczesnym stanowisku rzekomo przeciwnym istnieniu tych banków, jako konkurencji bankowości prywatnej. Gdy Państwo otrzymało w spadku po zaborcach i okupantach szereg przedsiębiorstw, stanowiących najbardziej doskonały instrument polityki gospodarczej, wręcz odmienny od słusznie, choć tylko teoretycznie potępianych

ko men tarZ

Państwo to my Co stanowi wspólny mianownik niemal wszystkich opcji i obozów politycznych w Polsce, ponad podziałami ideowymi, historycznymi, personalnymi itp.? Lekceważenie i niechęć wobec aktywnej roli państwa w gospodarce. Między innymi dlatego znajdujemy się w gronie państw w najlepszym razie drugoligowych. Jeśli doganiamy jakąś Amerykę, to wyłącznie Łacińską, z tym oczywistym zastrzeżeniem, że nie mam na myśli „regionalnego imperium”, czyli Brazylii, lecz raczej Paragwaj. Żarty żartami, ale wszystkie kolejne rządy po roku 1989 panicznie bały się uznać, że państwo może odegrać istotną pozytywną rolę w gospodarce. Czy byli to ministrowie wywodzący się z kasty, która jeszcze całkiem niedawno ręcznie sterowała wszystkim, co w gospodarce wykraczało ponad poziom „prywaciarskiej” budki z warzywami, czy też „etosiarze” ze związku zawodowego, bazującego głównie na państwowych przedsiębiorstwach – jedni i drudzy przekonywali nas, że „rynek wie lepiej”. Tak bardzo wielbili ów rynek, że aż sprzedali wielką państwową firmę telekomunikacyjną wielkiej państwowej firmie telekomunikacyjnej – tyle że francuskiej. Jeśli z uznaniem wypowiadali się o przedsiębiorstwach państwowych, to jedynie wówczas, gdy ich koledzy lub krewni mogli otrzymać posady w radach nadzorczych tychże – wówczas zdarzało się nawet, że firmy takie określano mianem strategicznych… Jeśli spojrzymy na jakikolwiek nowoczesny kraj, to nie znajdziemy wśród nich żadnego, w którego rozwoju obeszłoby się bez interwencjonizmu państwowego. Czy to bezpośredniego, jak sfinansowanie całych fabryk, a nawet gałęzi przemysłu, czy to na poły bezpośredniego, jak duże rządowe zamówienia w prywatnych przedsiębiorstwach, czy pośredniego, jak gigantyczne nakłady na infrastrukturę transportową, dzięki której łatwo i tanio można przewozić surowce do produkcji i ekspediować gotowy produkt do konsumenta. Nie jest przy tym wcale tak, że interwencjonizm państwowy był potrzebny jedynie kiedyś, w epoce wielkiego przemysłu i w ogóle „wielkich budów”, zaś dzisiaj wszystko załatwia rynek i inicjatywa prywatna. Dość


132 środków administracyjnych i policyjnych – starano się stale uzasadniać, że Państwo niezdolne jest do bezpośredniego kierowania warsztatami produkcji, że wprowadza etatyzm, konkuruje z prywatnym życiem gospodarczym. Starano się wyzbywać majątku państwowego. Sprzedano fabrykę celulozy. Odstąpiono za bezcen drogie inwestycje dokonane celem odbudowy fabryki żyrardowskiej. Usiłowano sprzedać Chorzów [zakłady azotowe]. Podejmowano pertraktacje o długoletnie wydzierżawienie monopolu tytoniowego, za cenę stanowiącą ułamek dzisiejszego dochodu z tego monopolu. Przygotowano sprzedaż państwowej wytwórni aparatów telegraficznych i telefonicznych. Nie będziemy mnożyć tych przykładów, ani przypominać całego szeregu interesów niekiedy brudnych, a zawsze lekkomyślnych. Gdy tak likwidowano przedsiębiorstwa państwowe, jednocześnie z kredytów państwowych w tej lub innej formie otrzymywanych, budowano liczne przedsiębiorstwa prywatne kosztem o wiele większym, niż normalna budowa wymaga, przy tym przedsiębiorstwa te Rząd musi teraz za długi przejmować. Zarówno w dziedzinie programu, jak i planu czy stałych wytycznych polityki gospodarczej nic się prawie nie zmieniło po reformie walutowej 1924 r. Dokonano wielkiego dzieła, ale na jednym odosobnionym odcinku, więc musiało szybko upaść. W dalszym ciągu całokształtem życia kierowała żywiołowa gra sił grup i jednostek. Polityka koncesji dla panoszących się w Sejmie stronnictw, obok szeregu bezplanowych działań, prowadziła Państwo ku niechybnej zgubie – i doprowadzić by do niej musiała, gdyby nie nastąpił radykalny przewrót.

b  n  a Piotr Świderek, bardzofajny.net / kooperatywa.org

wspomnieć, że w inwestycjach i przedsięwzięciach państwowych ma swoje korzenie np. Internet (powstał na styku sektora wojskowego i dotowanych z budżetu wyższych uczelni) czy łączność satelitarna (pochodna rządowych programów „podboju kosmosu”), a więc takie technologie, które stanowią o „być albo nie być” mnóstwa hipernowoczesnych usług i produktów. Mimo to, w obliczu liberalnego doktrynerstwa mówi się o roli państwa w gospodarce zazwyczaj półgębkiem i nieco wstydliwie. Jakkolwiek doprowadzony do przesady – czy raczej do absurdu – interwencjonizm państwowy przyniósł więcej szkody niż pożytku, jak w państwach bloku sowieckiego, to jednak tam, gdzie stosowano go niedogmatycznie i z umiarem, jest „ojcem” ogromnych zdobyczy cywilizacyjnych: samego ich powstania, ale również, co nie mniej ważne, upowszechnienia. Nie ma potrzeby umniejszać znaczenia czynnika prywatnego w gospodarce, jednak gdyby poprzestać tylko na nim, to znaczna część liberałów do dzisiaj pasałaby gęsi, nie zaś pouczała nas o czymkolwiek. Owi liberałowie często wyszydzają rolę państwa, pytając, czy produkuje ono np. zapałki. Nie produkuje – stwierdzają z triumfem – a jednak są one dostępne co krok, w każdym kiosku i sklepiku. Czyli „da się”. Problem w tym, że zapałki stanowią produkt prosty, tani w wytwarzaniu i dystrybucji. Zamiast zapałek, zapytajmy np. o Internet. Jeśli mieszkamy na „okablowanym” blokowisku w centrum wielkiego miasta, zazwyczaj możemy w dostawcach Sieci przebierać jak w ulęgałkach. Gdy jednak jesteśmy mieszkańcami miasta średniej wielkości, do wyboru pozostaje już tylko jeden dostawca telewizji kablowej i Neostrada. W miasteczku małym – już tylko ta ostatnia, nie licząc tzw. Internetu mobilnego, drogiego i zawodnego. W wielu wioskach nie ma nawet tej ostatniej możliwości, bądź też możliwa do uzyskania prędkość transferu danych pozwala jedynie na korzystanie z podstawowych funkcji. Wiem oczywiście, że liberałowie niezbyt przejmują się mieszkańcami prowincji, ale nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uświadomić sobie, że funkcjonują tam także liczne firmy prywatne. W jaki sposób mają one konkurować z tymi z dużych ośrodków w epoce, w której coraz większa część operacji okołobiznesowych odbywa się właśnie w „wirtualu”? Ktoś powie, że jeśli na prowincji faktycznie zaistnieje popyt na taką czy inną usługę, wówczas prywatne firmy będą się prześcigać, by na nią odpowiedzieć swoją ofertą. Jest to oczywista bzdura, bo całkiem sporo usług wymaga poniesienia wielkich nakładów np. właśnie na infrastrukturę. Stąd też opłaca się „okablować” osiedle, gdzie na niewielkiej przestrzeni mieszkają tysiące osób, natomiast nie opłaca się


133 Przewrót majowy stwarza nową erę w naszym życiu gospodarczym. [. . .] Następuje okres świadomej celów polityki gospodarczej. [. . .] Praca idzie od podstaw. Więc przede wszystkim bezapelacyjnie i bezwzględnie zrównoważony zostaje budżet Państwa, ta normalna podstawa każdego gospodarstwa. Za tym idzie stabilizacja waluty, bez czego rozwój życia gospodarczego jest niemożliwy. Te dwa nieodzowne czynniki stwarzają podstawę dalszej pracy. Rolnictwo zostaje otoczone należytą opieką. Wspaniale rozwija się Państwowy Bank Rolny, zasilając rolnika możliwie najszerzej w niezbędny dlań kredyt. Buduje się nową wielką fabrykę związków azotowych, by dać rolnikowi tak niezbędny dla użyźnienia gleby nawóz sztuczny. W tym samym celu prowadzi się prace nad rozszerzeniem kopalni soli potasowych. Rząd otacza opieką ruch spółdzielczowytwórczy, by wzmocnić produkcję hodowlaną, dającą rolnikom maksimum zatrudnienia i zysku. Prowadzone są wysiłki, by standaryzować wytwory eksportowe rolnika, mogące tą drogą znacznie zwiększyć jego dochód. Reforma rolna prowadzona jest w ten sposób, by nowy gospodarz nie musiał ginąć w objęciach lichwiarza – lecz miał możność prowadzić swą gospodarkę. W szybkim tempie prowadzone są prace komasacyjne. Większe sumy przeznaczono na kredyty melioracyjne. Prowadzone są prace nad budową sieci elewatorów. Polityka aprowizacyjna Państwa, która tyle niezadowolenia wywoływała, prowadzona jest zarówno w interesie konsumentów, jak i producentów. Pierwszym jej rezultatem było, że w 1926/27 r. nie importowano już do Polski drogiej mąki zagranicznej, lecz ziarno, zatrudniając nasze młyny i oszczędzając na cenie. Drugim, że uniemożliwiono zbędny wywóz ziarna, które by potem po droższych cenach musiano sprowadzać. Dalej stworzono rezerwę zbożową. Teraz uruchamia się młyn i elewator w Lublinie, co ułatwi działalność rezerwy i pozwoli na racjonalizację w dziedzinie młynarstwa. Jednocześnie Rząd sfinansował budowę wielkich piekarń mechanicznych; obecnie ogranicza przemiał. Akcja ta krok za krokiem obniża koszt przemiału, producentom zaś zapewnia możliwą stabilizację cen ziarna i mąki, gdy uprzednie wahania były równie szkodliwe dla rolnika, jak dla kupca, młynarza czy piekarza – nie mówiąc już o konsumencie. Nasze dotychczasowe życie gospodarcze wegetowało w zaśniedziałych, starych, przedpotopowych niemal formach, odcięte i bojące się jakiegokolwiek świeżego powiewu. Symbolem tego: odcięcie nas od dróg morskich i brak własnej floty handlowej. . . Rozpoczęte w swoim czasie prace nad budową własnego portu w Gdyni utknęły w strasznym marazmie, ogarniającym całe nasze życie gospodarcze. Dopiero rządy pomajowe dokonały potężnego wysiłku, by jak najszybciej posiadane na świat okno szeroko otworzyć. Budowa portu z każdym dniem posuwa się naprzód, rośnie w szybkim tempie wielkie miasto Gdynia, powstaje flota handlowa. . .

prowadzić wielu kilometrów kabla do prowincjonalnych, rozproszonych domostw. W tym pierwszym przypadku zwrot nakładów na inwestycję jest szybki, w drugim – bardzo wolny. Zamiast inwestować w cokolwiek, co odpowiadałoby na popyt „wieśniaków”, wygodniej i równie zyskownie jest zainwestować te same pieniądze w obligacje, lokaty itp. Interwencjonizm państwowy oznacza jednak coś więcej niż samo umożliwienie obywatelom korzystania z jakichś dóbr czy usług. O wiele ważniejsze jest to, że ingerencja w procesy gospodarcze pozwala realizować cele ponadjednostkowe i wykraczające poza perspektywę kilku miesięcy czy lat. Państwo jest tego rodzaju wspólnotą, której szczególnie mocno potrzebujemy jako zbiorowość duża i rozpatrywana w kategoriach długofalowych. Wraz z rodziną czy przyjaciółmi poradzimy sobie z większością małych, codziennych spraw, jednak myśląc o procesach dotyczących narodu i pokoleń, wkraczamy na płaszczyznę zadań trudnych do zrealizowania przez choćby najlepiej zorganizowane i prężne inicjatywy oddolne i spontaniczne. Państwo funkcjonujące celowo, nie zaś tylko siłą historycznego rozpędu, państwo faktycznie służące obywatelom i próbujące im stworzyć optymalne warunki bytowania – jest właśnie państwem szeroko pojętego interwencjonizmu gospodarczego. Realizowanego różnorakimi metodami, z większym lub mniejszym natężeniem wysiłków, w zależności od potrzeb i woli społecznej, jednak zawsze tak czy owak obecnego. Rozumiano to doskonale w okresie, w którym byliśmy państwem na serio własnym, państwem upodmiotowionym, choć oczywiście dalekim od doskonałości, mianowicie w okresie międzywojnia. Wówczas, podobnie jak dziś, różni „eksperci”, zrzeszeni w Lewiatanach i sponsorowanych przez biznes „stowarzyszeniach”, perorowali, że wszystko, co państwowe, jest złe i nieefektywne, że etatyzm to rak toczący Polskę, że gdyby nie podatki i budżetowe wydatki, kraj nasz spływałby mlekiem i miodem. Jednak gdy tak gadali i gadali na konwentyklach i kursokonferencjach, mało kto się tym – inaczej niż dzisiaj – przejmował. Państwo ówczesne, suwerenne, świadome swoich powinności, robiło to, co uprzednio i później czyniły wszystkie kraje mające na celu długofalowy rozwój cywilizacyjny czy nadganianie zapóźnień wobec światowej czołówki. Po prostu aktywnie uczestniczyło w życiu gospodarczym. Nie czekało aż „niewidzialna ręka rynku” zainteresuje się – albo i nie – budową nowoczesnego portu morskiego, lecz stworzyło takowy w Gdyni dosłownie od zera. Zamiast w nieskończoność oczekiwać, aż na całych połaciach kraju powstaną prywatne zakładziki w ilości jeden na powiat, stworzyło w zapyziałych


134 i zapomnianych okolicach Centralny Okręg Przemysłowy, dzieło znakomicie zaplanowane i rozpisane na sporo dużych, wzajemnie dopełniających się inwestycji. Pomniejszych tego rodzaju dokonań było wiele, a tych zaplanowanych i niezrealizowanych wskutek wybuchu II wojny światowej – jeszcze więcej. Nie miejsce tu na dokładne omawianie roli państwa w gospodarce w tamtych czasach, należy natomiast podkreślić, że owa rola była znaczna i fakt ten uznawano w łonie elit politycznych za oczywisty i pozytywny, o tym ostatnim świadczyły zaś efekty w postaci udanych inwestycji, rozwoju całych regionów itp. Dziś przypominamy trzy teksty poświęcone tej tematyce. Pierwszy z nich, autorstwa Stefana Starzyńskiego (1893-1943), to swoisty manifest środowiska piłsudczykowskich etatystów, zamieszczony w głośnej wówczas, monumentalnej pracy zbiorowej „Na froncie gospodarczym”, która była jednym z przejawów krystalizacji owego środowiska, nazwanego „Pierwszą Brygadą Gospodarczą”. Jego autor, działacz niepodległościowy, żołnierz Legionów, później urzędnik państwowy wysokiego szczebla i wiceprezes Banku Gospodarstwa Krajowego, a także prezydent Warszawy od roku 1934, był jednym z najwybitniejszych teoretyków i praktyków interwencjonizmu gospodarczego. Bliski lewicy piłsudczykowskiej, uważał, że państwo nowoczesne, o rozwiniętym przemyśle i innych sektorach, a jednocześnie prospołeczne, realnie ulepszające sytuację bytową szerokich rzesz, musi być aktywne w gospodarce, pełnić rolę inicjatora i stymulatora takich inwestycji i przeobrażeń, które są zgodne z jego wizją Polski. Począwszy od „Programu Rządu Pracy”, który opublikował tuż po przewrocie majowym, rozwijał teorię polskiego etatyzmu. Jako wicedyrektor BGK promował udzielanie kredytów na rozmaite przedsięwzięcia publiczne, ważne ze społecznego punktu widzenia. Będąc prezydentem Warszawy, doprowadził do realizacji wielu inwestycji komunalnych i państwowych, m.in. budowy gmachów publicznych (starał się je lokować w pierwszym rzędzie w uboższych i bardziej zaniedbanych dzielnicach), kilkudziesięciu szkół, przy wsparciu z budżetu miasta powstało kilkadziesiąt tysięcy mieszkań, dokonano także przebudowy układu komunikacyjnego, planował również kolejne inicjatywy, m.in. metro oraz organizację olimpiady (w 1956 r.), w czym przeszkodziła wojna. Drugi z prezentowanych materiałów ma nieco inny charakter, jest to bowiem przemówienie wygłoszone w Sejmie, dotyczące konkretnych zadań i celów polityki gospodarczej rządu, planowanej na ówczesny okres. Jego autorem jest Eugeniusz Kwiatkowski (1888-1974), bez wątpienia jeden z najwybitniejszych polskich polityków i działaczy państwowych. Znakomity praktyk i teoretyk – wykładowca Politechniki

Państwo usprawnia swój aparat i działalność przedsiębiorstw państwowych. Racjonalizuje swą gospodarkę leśną, wyprzedzając daleko prywatną gospodarkę w tej dziedzinie. Przedsiębiorstwa są komercjalizowane – by je słusznie dostosować do istniejących form życia systemu kapitalistycznego. Aby zbadać braki i wady naszego życia produkcyjnego i handlowego, powołana zostaje Komisja Ankietowa do badania warunków produkcji i wymiany. Do pracy w niej wciąga się zarówno przedstawicieli przemysłu i handlu, spółdzielczości, jak również przedstawicieli pracowników oraz teoretycznych i praktycznych znawców życia gospodarczego. Rok trwające prace Komisji przyniosły olbrzymi wprost materiał analityczny w najważniejszych dziedzinach naszego życia przemysłowego i handlowego. Wyniki prac są rewelacyjne [nieoczekiwane] nie tylko dla Rządu i społeczeństwa, ale i dla samego przemysłu. Na długi czas stanowić one będą punkt wyjściowy do szeregu prac mających na celu racjonalizację życia gospodarczego. Jako stała instytucja, w pewnej części swych prac pokrewna Komisji Ankietowej, utworzony został przy Ministrze Przemysłu i Handlu Instytut Badań Koniunktur Gospodarczych i Cen. Sanacja życia gospodarczego – choć oparta już na najsolidniejszych podstawach równowagi budżetu i stabilizacji waluty – wymagała nadzwyczajnego wysiłku i tempa pracy, których istniejący tryb uchwalania ustaw przy danym składzie Sejmu nie gwarantował. Rząd zażądał i otrzymał – wraz z częściową chociaż zmianą konstytucji – pełnomocnictwo do dekretowania nowych ustaw. Lecz znów powtórzył się tradycyjny grzech polskich Sejmów, zarówno przedrozbiorowych, jak współczesnych: stara niechęć do płacenia podatków. Podatki wyłączono z pełnomocnictw. Uniemożliwiono Rządowi dokonanie reformy podatkowej, której stale i systematycznie wszyscy głośno się domagają. Co gorsza, gdy Minister Skarbu wniósł przedłożenie podatkowe, Sejm w 1928 r. odrzucił je bez rozpatrzenia. Pełnomocnictwa jednak dały możność Rządowi wydania kilkuset dekretów, regulujących różne działy naszego życia gospodarczego. Powstały nowe ustawy o izbach handlowo-przemysłowych, rolniczych, rzemieślniczych, o sądach pracy, umowach o pracę, o inspekcji pracy, o emigracji, o ubezpieczeniu pracowników umysłowych, tak ważna ustawa bankowa, o rozbudowie miast i wiele, wiele innych. Gospodarka skarbowa, choć nie wsparta tak ważną reformą podatkową – rozwija się znakomicie. [. . .] Zaniedbane dawniej kolektywne potrzeby miast i gmin przez rozwielmożnienie się prywatnych interesów, w bankach państwowych, zwłaszcza Banku Gospodarstwa Krajowego – zostają w szerokiej mierze zaspakajane. Działalność Banku Gospodarstwa Krajowego ulega radykalnej zmianie – potrzeby samorządu i akcja budowlana, przemysł związany z obroną kraju, spółdzielczość, a wreszcie również celowe potrzeby przemysłu, handlu i rolnictwa znajdują właściwe zrozumienie i zaspokojenie. Krok za krokiem posuwa się Rząd w swej pracy ku potędze Państwa. Gdy w związku z dopływem kapitałów


135 zagranicznych i rozwojem konsumpcji wewnętrznej bilans handlowy staje się ujemnym, rozwija się szeroka przeciwakcja. Rozwój eksportu stać się musi tym czynnikiem, który zrównoważy bilans handlowy. Utworzony został specjalny Państwowy Instytut Eksportowy. Rząd buduje w Gdyni wielką chłodnię, by uchronić eksport produktów hodowlanych, opłacających dotychczas olbrzymi haracz Hamburgowi. Prowadzone są intensywne prace celem uregulowania produkcji i eksportu lnu, z którego to źródła wielkie korzyści, przy małym stosunkowo wkładzie, osiągnięte być mogą. Polityka specjalnej regulacji taryf kolejowych i zwrotu ceł ułatwia całemu sze­regowi towarów zyskowny eksport, opracowuje się specjalne kredyty eksportowe. [. . .] Wpływ idei państwowej i racjonalizacji życia gospodarczego zaczyna powoli przenikać i do sfer gospodarczych. Pod tym wpływem zaczynają się skupiać rozbite dotychczas organizacje gospodarcze. Ruch ten za­czyna się od rolnictwa. Powstanie izb przemysłowo-handlowych dopro­wadzi niewątpliwie do pewnej konsolidacji i w tej dziedzinie. Sytuacja gospodarcza kraju pod każdym względem ulega poprawie. Rozwija się kredyt zagraniczny i krajowy, bo wzmaga się oszczędność i kapitalizacja wewnętrzna. Zmniejsza się bezrobocie, zatrudnienie stale wzrasta. Rynek wewnętrzny powiększa się tak szybko, że cały szereg dziedzin przemysłu nie może eksportować z powodu braku towaru. Podczas gdy dawniej – od rządów Moraczewskiego do majowego przewrotu – warstwy pracujące tylko bronić musiały zdobyczy socjal­nych przed coraz to nowymi, coraz bardziej gwałtownymi atakami, zaś kroki nowe w tej dziedzinie, zwłaszcza w zakresie zabezpieczenia bez­robotnych, czyniono pod naporem wydarzeń – obecnie rozwinął Rząd szeroko nakreślony program budowy Kodeksu Pracy i w wielkiej mierze go już zrealizował. Toteż obcy stwierdzają, że polskie ustawodawstwo społeczne w szeregu kwestii zajęło jedno z pierwszych miejsc w Europie, co powinno napawać nas wielką dumą. Wraz z umacnianiem się podstaw gospodarczych Narodu, ze wzmaganiem się produkcji i bogactwa kraju, wszyscy obywatele w miarę udziału swej pracy – winni z owoców jej korzystać. Dokonano więc już w dziedzinie przyśpieszania rozwoju gospodarczego niewątpliwie bardzo wiele – ale jest to kropla w morzu naszych potrzeb. Toteż tylko dalszy, trwały, nieustanny, kolektywny wysiłek Rządu i społeczeństwa może te olbrzymie sukcesy kontynuować i rozwijać ku potędze Państwa. W całej tej działalności przebija jednak planowość wysiłków – jako przeciwstawienie uprzednio panującej żywiołowości i jako dowód zwycięstwa myśli państwowej w naszym życiu gospodarczym.

Stefan Starzyński

Warszawskiej, ale także dyrektor techniczny państwowych „Azotów” w Chorzowie; minister handlu i przemysłu, jak również „główny budowniczy” portu w Gdyni oraz współtwórca polskiej floty handlowej i dalekomorskiej floty rybackiej; wicepremier, minister skarbu, jeden z „mózgów” budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego; autor ważnej i głośnej w owym czasie książki „Dysproporcje”, opisującej przyczyny zacofania społeczno-gospodarczego Polski oraz drogi wyjścia z tej sytuacji. Ostatni z tekstów to, mówiąc żartobliwie, laurka autorstwa Józefa Radzimińskiego. Popularna historia i zarazem reklama Centralnego Okręgu Przemysłowego, pochodzi z opublikowanego niemal w przededniu II wojny światowej albumu „Budujemy Polskę”. Wydany w celach propagandowych, czy raczej – jak wówczas mawiano – ku pokrzepieniu serc, prezentował materialny i organizacyjny dorobek II RP. Oczywiście zawiera lukrowany opis rzeczywistości, jednak dla nas interesujące jest to, iż wydany z poparciem władz (przedmowa E. Kwiatkowskiego, edycja środkami Wojska Polskiego) bez wahania opowiada się za interwencjonizmem gospodarczym, traktując go jako potężne i sprawne narzędzie rozwojowe państwa i społeczeństwa. Wszystkie publikowane tu materiały mają dwie kluczowe zalety. Optują za silną rolą państwa w gospodarce oraz nie czynią z tego faktu powodu do wstydu, a wręcz przeciwnie. Zważywszy, że ich autorami były m.in. czołowe osoby w Polsce, znane z wielu wybitnych dokonań, pozwala to spojrzeć na problem w świetle zupełnie odmiennym niż czynią to dziś liberalni propagandyści. Państwo to my, jego obywatele. Państwo powinno służyć naszym interesom, nie zaś oligarchicznym kacykom i „zagranicznym inwestorom”. Służyć długofalowo, nie bać się wielkich wyzwań i wielkich czynów. Nie domagamy się niczego ekscentrycznego ani utopijnego – wystarczy nam współczesny COP i ludzie pokroju Kwiatkowskiego i Starzyńskiego na rządowych stanowiskach.

R.O.

Powyższy tekst to fragmenty obszernego opracowania, które zamieszczono w pracy zbiorowej „Na froncie gospodarczym. W dziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości”, Wydawnictwo pisma „Droga”, Warszawa 1928. Od tamtej pory tekst nie był wznawiany. Poprawiono polszczyznę wedle obecnych reguł, pominięto przypisy.


136

Program inwestycyjny

Nasze TRA DYCJE

Eugeniusz Kwiatkowski

S

prawa, którą dziś Rząd przedstawia społeczeństwu i Izbom Ustawodawczym, jest naprawdę całkiem poważna i wiąże się ściśle z analogicznymi tendencjami i wysiłkami planowego działania w akcjach zbiorowych, które ostatnio coraz intensywniej absorbują uwagę również i u innych narodów. Od roku 1924, tj. od chwili pierwszej stabilizacji polskiej waluty, do końca roku budżetowego 1935/36 ogólna suma wydatków budżetowych Państwa netto wynosi okrągło zł 30 mld. Z wydatków budżetowych i z akcji pozabudżetowej z dyspozycji samego tylko Państwa inwestycje pochłonęły w tym 12-leciu – łącznie z wojskiem – ponad zł 6 mld. Jest to suma wcale poważna. Ona to stała się motorem rozwiązania wielu doniosłych i palących zagadnień. Powstało w tym czasie kilka nowych, ważnych gałęzi przemysłu, szczególnie gałęzi obsługujących potrzeby Państwa i rolnictwa; został pchnięty naprzód problemat mieszkaniowy; przybyły nowe arterie komunikacyjne; zapoczątkowana została akcja elektryfikacji kraju; pewne korzystne przesunięcia dokonały się w strukturze agrarnej kraju; pobudowane zostały ważne gmachy państwowe i reprezentacyjne; niektóre miasta uzyskały elementarne urządzenia zdrowotne i cywilizacyjne; pewien postęp dokonał się w opiece nad zdrowiem ludności; opanowane zostało technicznie nasze wybrzeże morskie. Niewątpliwie udałoby się zestawić i kilka innych jeszcze elementów twórczej pracy. Wszędzie tam, gdzie zjawiała się w służbie Państwa energiczna i bardziej twórcza jednostka, wszędzie tam, gdzie konieczność krzyczała o rekonstrukcję czy inwestycję, gdzie przemawiała sama oczywistość nieodpartą logiką faktów – powstawały nowe wartości, nowe obiekty, nowe ważne prace publiczne. [. . .] Ale oto wyrasta zagadnienie nowe i główne. W jakim stopniu te odcinkowe plany, te indywidualne osiągnięcia,

te poszczególne rozwiązania ustosunkowały się do naczelnych założeń polskiej polityki gospodarczej? Czy stały się odbiciem jednolitej polskiej racji stanu? Oto wielki i na wskroś nowoczesny problemat. Rozwiązywaliśmy od lat, z lepszymi lub gorszymi rezultatami, różne postulaty lokalne, regionalne, dzielnicowe, każdy z nas – w najlepszej intencji – przyciągał trochę pieniędzy publicznych do celów, którym służył; czyniliśmy nakłady z punktu widzenia potrzeb handlu, komunikacji, rolnictwa i przemysłu; szukaliśmy sposobów rozładowania bezrobocia w pojedynczych zagrożonych okręgach; rozbudowywaliśmy etatyzm i czasem próbowaliśmy wzmacniać gospodarstwo prywatne ze źródeł publicznych; ale w jakim stopniu rozwiązaliśmy postulaty syntetyczne dzisiejszej i przyszłej, żywej, rzeczywistej i obciążonej na przyszłość poważnymi trudnościami, odbudowanej i zjednoczonej Polski? [. . .] Jakież to cele gospodarczo-finansowe, jakież to kryteria muszą być włączone do zbadania słuszności każdego nowego wydatku, każdej nowej inicjatywy i nowej inwestycji w Państwie? Jakież to wielkie i poważne uzasadnienia muszą powstać, by zharmonizować miliony obywateli wobec faktu, iż prawo Państwa do korzystania z gromadzących się oszczędności jest ważniejsze i hierarchicznie wyższe niż prawo jego poszczególnych obywateli, i to pomimo stwierdzenia, iż Państwo nasze stoi na gruncie prywatnogospodarczej zasady politycznej. Te zasadnicze kryteria i te podstawowe – w moim rozumieniu – postulaty syntetyczne narzucają się same przez się. Oto, na pierwszym miejscu musi być postawiony postulat szybkiego wzmocnienia naszej zdolności obronnej i postawienia jej na całkowicie nowoczesnym poziomie technicznym, produkcyjnym i komunikacyjnym. Po wtóre, musimy ruszyć z martwego punktu dążności ku stworzeniu warunków dla systematycznego uprzemysłowienia kraju, jako praktycznie jedynej, wielkiej i trwałej


137

możliwości dla absorpcji przyrostu ludnościowego, dla trwałego rozładowania bezrobocia, a zarazem dla otwarcia możliwości przetworzenia surowców polskich na wartości wyższego rzędu. Wreszcie, powstaje postulat takich przeobrażeń struktury gospodarstwa polskiego – gospodarstwa zarówno agrarnego, jak i przemysłowego, by wielkie okręgi gospodarczo bierne zaktywizować, by zatrzeć wielkie różnice ekonomiczne między wschodem i zachodem Polski, by umożliwić przesunięcia w lokalnych dyspozycjach energią mechaniczną, by obniżyć podstawowe elementy w kosztach własnych produkcji, a w ten sposób ugruntować rentowność procesów gospodarczych na drodze wszechstronnego rozwoju, a nie wyzysku. W krótkości można by zrekapitulować, że cele nasze są następujące: zabezpieczyć i utrwalić pokój, pogłębić, zjednoczyć i rozszerzyć Polskę gospodarczo i społecznie – tak, by mogła zabezpieczyć pracę dla ludzi i udźwignąć poważne koszty, które z tej przebudowy powstaną. Czyż te proste kryteria nie były dostatecznie uwzględniane w dotychczasowych wysiłkach inwestycyjnych Państwa? Nie, nie były dominantą naszych prac i być nie mogły tak długo, jak długo nie dążyliśmy do stworzenia jednolitego, skoordynowanego planu inwestycji państwowych – jak do niedawna nie były drogowskazem i dla

Józef Holas

Stefan Norblin

wielu innych narodów i państw. Wysiłki oddzielnych resortów, oddzielnych funduszów i pojedynczych ludzi były ogromne, godne szacunku i uznania i zmierzały często do osiągnięcia najlepszych rezultatów najmniejszym kosztem. Ale charakter tych wysiłków był zgoła inny. Inna była dotychczas podstawa dyspozycyjna, inna hierarchia celów. Oczywiście, nie przetrawimy tu wyczerpująco nawet w całodziennej dyskusji tego złożonego problematu. Raczej uruchomimy tylko publiczną dyskusję. Toteż ilustrować te tendencje mogę tylko luźnymi przykładami. Tak więc zobaczą Panowie dwie karty [mapy] Polski, z których jedna wskazuje na gęstość zaludnienia, a druga na przyrost naturalny ludności w poszczególnych okręgach kraju. Istnieje całkowita dysharmonia w tych obrazach. Mogą Panowie przestudiować inną mapę, która wyraża syntezę sieci komunikacyjnej Polski z roku 1918. Sieć ta składa się z 6 równoległych arterii, atakujących z zachodu granice Polski, i z kompleksu, który w formie promieni wypływa z Warszawy na wschód, jak gdyby dla łatwej ewakuacji. Moglibyśmy stwierdzić, że prawie do ostatnich lat usiłowaliśmy – nieświadomie – wzmocnić niektóre założenia komunikacyjne zaborcze, a słabo rozbudowaliśmy własne, które dadzą się ściśle wydedukować z potrzeb gospodarstwa polskiego. I tak kolejno możemy wgłębiać się w dziesiątki zupełnie podstawowych zagadnień, dotyczących czy to źródeł energii, czy to wyzyskania surowców, połączenia komunikacyjnego okręgów, kompensujących swe potrzeby, przetwarzających surowce na półprodukty – i wszędzie w jaskrawej formie spotykamy przeciwieństwa polskiej gospodarczej racji stanu. Jeszcze w roku 1937 napotkamy rażące, mechaniczne, brutalne rozdarcia zjawisk gospodarczych – prawie zawsze na liniach szwu dawnych granic zaborczych. Badania te wykazały nam aż nadto dowodnie, z niezwykłą oczywistością, iż nie byłoby – w nakreślonych


warunkach – większego nonsensu, jak dzielenie zmobilizowanych funduszów inwestycyjnych na powiaty czy okręgi, a nawet częściowo i na autonomiczne zagadnienia, przy zastosowaniu szablonowych proporcji czy targów resortowych. Przeciwnie, okazało się z całą wyrazistością, iż na przykład linia kolejowa, zbudowana w okręgach centrowych, a łącząca 2 przerwane arterie na kresach, może oddać nieocenione usługi najdalszym kresom wschodnim, choć terytorialnie nie tam ulokowana będzie dana inwestycja. Okazało się z całą oczywistością, że lokując w oderwaniu od całego syntetycznego, ogólnopaństwowego planu inwestycyjnego spore kapitały w jakiś, ważki sam w sobie, szczegół – unieruchamia się tak cenny kapitał, a nawet dana okolica po wykonaniu określonych robót powraca do dawnej nędzy i beznadziejności. Okazało się też, że łącząc zagadnienia obrony i gospodarstwa w jeden system, osiąga się spotęgowanie skutków ogólnogospodarczych, gdyż w ramach planu generalnego gospodarstwo służy obronie, a inwestycje obrony mogą wzmacniać wiele procesów gospodarczych. Przez badania, które wciąż pogłębiamy i wciąż wzmacniamy obiektywną analizą, dochodzimy do wniosku, że inwestowanie choćby bardzo znacznych kapitałów w sposób chaotyczny, dowolny, wynękany na Rządzie przez zainteresowania lokalne, odsuwa i opóźnia moment generalnego ataku na powszechnie dostrzegane zło. A tym złem jest fakt, że Państwo – jedno z większych w Europie – Państwo, które przed wiekami było potęgą i siłą, które w bitwach zwyciężało i łamało potęgi obce, które dysponuje ludźmi, obszarem i względnym bogactwem surowców – w zakresie walorów gospodarczych w XX w. znalazło się na szarym końcu narodów w Europie. Im dalej od kilku luźnych ośrodków pewnego tradycyjnego rozwoju gospodarczego, skoncentrowanego głównie na zachodzie Polski – tym braki techniczno-cywilizacyjne są większe, tym narzędzia pracy są prymitywniejsze, tym mniejszy walor reprezentuje praca ludzka, tym głębsze są przeciwieństwa socjalne, tym powszechniejsza jest nędza ludzka i indyferentyzm wobec idei Państwa. Polska B dochodzi aż pod Warszawę i Katowice, a nie kończy się – jak myśleliśmy – na linii Sanu, Bugu i Wisły. Musimy rozpocząć systematyczny i zwarty marsz przeciwko temu wspólnemu nieprzyjacielowi. Musimy doprowadzić do takiej koncentracji woli i wysiłku, by inwestycja, wykonywana w planowo określonym miejscu, budziła żywy oddźwięk i zadowolenie w całej Polsce. Musimy dojść aż tak daleko, by resorty państwowe przy dyspozycjach finansowych na dany okres inwestycyjny roczny, wyrzekły się egoizmu resortowego wyciśnięcia, przy zastosowaniu wszelkich sztuk tej wiedzy, „maksimum” środków materialnych dla siebie, a poczęły decydować z punktu widzenia realizacji planu. Musimy dojść aż do tego, by w sporach i dyskusjach o planie inwestycyjnym przeważała troska o treść, a nie o formę wniosku. Jeżeli te nastawienia są niemożliwe, to niemożliwa jest i walka

Stefan Norblin

138

o zabezpieczenie tych naczelnych postulatów i celów, o których mówiłem uprzednio, to niemożliwe jest prawdziwe ruszenie z martwego punktu, choćbyśmy zmobilizowali bardzo znaczne środki materialne. Nie negując w sposób absolutny szeregu potrzeb lokalnych, nie negując możliwości czy konieczności kompromisu między aktualnymi potrzebami dnia dzisiejszego i planowymi potrzebami przyszłości – w imię naczelnej idei wzmocnienia sił i urządzeń obronnych, w imię syntetycznych potrzeb gospodarczych – musimy rzucić pierwsze konkretne hasło: rozbudowy nowego centralnego rejonu przemysłowego. Tak, jak ongiś całym programem i symboliką polityczno-gospodarczą stało się to słowo: Gdynia – tak dziś stawiamy nowe hasło w programie uprzemysłowienia, które otrzymuje symboliczną i skróconą nazwę: okręg centralny – Sandomierz. Dziś okręg ten stanowi większą pustkę programowo-gospodarczą niż ziemie wschodnie, pomimo iż istniały próby ustawowe ulokowania tam specjalnych gałęzi produkcji. Nie jest on i dziś ani wybitnie rolniczy, ani przemysłowy. Nie ma on fizjonomii gospodarczej, choć w chwilach niebezpieczeństwa, wprost geofizycznie, musiałby się stać ośrodkiem zorganizowanej materialnej obrony. Jeśli tak jest, to tu rozwinąć się muszą nowe węzły


139 komunikacyjne, to tu w dalszych dyspozycjach gospodarczych muszą nastąpić ważkie korektury energetyczne, surowcowe i przetwórcze. Ale i ściśle gospodarczo okrąg ten musi się stać pomostem, który stworzy rynek zbytu i dla płodów rolnych okręgów wschodnich, i dla surowców i półproduktów okręgów zachodnich, i odbiorcę energii, opartej o siły wodne i ciepło gazu ziemnego, a skoncentrowanej na południu. Można udowodnić materiałem ściśle rzeczowym, że wszelkie wysiłki gospodarczego ożywienia kresów pozostaną w połowie bezskuteczne, jeżeli pomiędzy zachodem i wschodem pozostawimy martwe pustkowie, filtr bezwładu, okręgi przeludnione, nędzne i gospodarczo niezdefiniowane. Można nawet kusić się o dyskusję, że wytrzymałość zewnętrznych granic Polski na naciski będzie tym większa, im twardszy gospodarczo i organizacyjnie będzie kraj [region] obejmujący okręgi centralne między Sanem i Wisłą. Drugim hasłem, które musimy jeżeli nie podjąć, bo ma ono już swoją historię w Polsce, ale ożywić i zaktualizować, to hasło zatarcia układów strukturalnych, wyrosłych pod wpływem i naciskiem interesu państw zaborczych. Żadne z wielkich zagadnień gospodarczych do końca wojny nie zostało i nie mogło być ujęte w skali potrzeb Narodu i Państwa Polskiego. Te przemiany muszą być przyśpieszone i muszą znaleźć konkretny wyraz w nowych poczynaniach inwestycyjnych. Na tych dwu głównych hasłach należy chwilowo skoncentrować naszą uwagę, choć ani w przybliżeniu nie wyczerpują one naszych aspiracji gospodarczych. [. . .] Pierwsze zręby rozbudowania przemysłu w tym okręgu – przemysłu związanego z celami obrony Państwa, z rozbudowaniem dróg komunikacyjnych, uregulowaniem rzek, z doprowadzeniem i rozprowadzeniem gazu ziemnego i energii elektrycznej, muszą pochłonąć sumę ok. zł 3 mld. Nie możemy jednak zaniedbać normalnego programu dróg komunikacyjnych, rozbudowy dróg wodnych, regulacji i melioracji, inwestycji rolniczych, rolniczo-przemysłowych, rozbudowy Gdyni i floty handlowej, akcji budowlanej, akcji wyposażenia miast, niezbędnych urządzeń w całej Polsce i na ziemiach wschodnich, co zaabsorbuje corocznie nie mniej niż zł 250 mln z funduszów publicznych. Pozostają jeszcze potrzeby specjalne: dotyczą one rozbudowy szkół i niektórych gmachów państwowych, potrzeb obronnych, ześrodkowanych w innych dzielnicach Państwa, a przede wszystkim wykończenia wielu prac, podjętych czasem w ostatnich latach bez należytego uzasadnienia, z punktu widzenia obecnych, nowych kryteriów, oraz potrzeby prac poszukiwawczych i badawczych – choćby w zakresie ustalenia naturalnych bogactw Polski na ziemiach wschodnich i wschodnio-południowych. Tak więc widzimy, że plan 4-letni, obracający się w granicach sum poprzednio wymienionych, dla nowego, szerszego i planowego programu już zupełnie nie wystarcza. W każdym razie, zanim moglibyśmy podjąć

wykonywanie planu szerszego i dłuższego, np. 10-letniego, musimy przygotować odpowiednie warunki wstępne. Roboty wcześniej zaczęte, bez względu na swe walory w przebudowie generalnej, omówionej poprzednio, muszą być wykończone. Ogólne tempo obrotów gospodarczych musi być wzmocnione, gdyż następnie nie należałoby unikać szerokiego współdziałania inicjatywy prywatnej w akcji uprzemysłowienia okręgów centralnych. Przeciwnie nawet, taki właśnie duży narodowy program mógłby regenerować anemiczną działalność prywatno-gospodarczą, mógłby wybitnie wzmocnić polski stan posiadania w przemyśle średnim i wielkim i skierować na inne tory działalność etatystyczną, rezerwując jej najszersze pole w działach rozbudowy ścisłego przemysłu obronnego, który zasadniczo winien się znajdować w ręku Państwa, oraz rozbudowy wszelkich dróg komunikacyjnych i magistrali elektrycznych i gazowych. Toteż plan 4-letni nie tylko nie upada, ale winien stanowić wyraźny pomost do planu znacznie szerszego. Byłby to okres dostateczny, aby w akcji planowania i w celowości wydatkowania nadzwyczajnych sum na wielki program inwestycyjny poczynić niezbędne postępy i przygotowania. Ponadto wstępne prace w tym nowym okręgu przemysłowym już obecnie zostaną dokonane, głównie w ramach akcji prowadzonej przez Ministerstwo Spraw Wojskowych i Ministerstwo Komunikacji. [. . .] Jestem jak najbardziej oględny i ostrożny w udzielaniu zgody na powstawanie nowych zadłużeń, gdyby jednakże przyjąć, iż prace te dokonane zostaną na kwoty o połowę mniejsze niż w latach 1935-36, to i wówczas pozycje te dosięgną zł 50-60 mln rocznie. Tak więc to, co w 1937 r. powstanie w Polsce w formie nowych inwestycji – z dyspozycji czynników państwowych tylko – określi się sumą globalną zł 800 mln. Będzie to ogromny wysiłek Państwa, i mogę dziś spokojnie stwierdzić, że jest on możliwy już bez naruszenia czy to waluty, czy pozycji kredytu państwowego. Warto jeszcze dla całości obrazu przytoczyć następujące informacje: Inwestycje, planowane we Francji, w stosunku do całego budżetu łącznie z planem inwestycyjnym wyniosły w 1936 r. 19%. W Belgii na rok 1937 odnośny procent wynosi 20%. W Czechosłowacji inwestycje budżetowe i pozabudżetowe wynoszą 19% globalnej sumy wydatków, we Włoszech – 15%, przy czym jednak prawdopodobnie pewne inwestycje wykonuje się ze specjalnych funduszów, nie podlegających opublikowaniu. W Austrii odpowiedni procent dla inwestycji cywilnych wynosi ostatnio niecałe 4%. W Polsce na rok 1937 budżet i wydatki pozabudżetowe inwestycyjne, obliczane podobnie jak w innych krajach, obejmą sumę globalną w wysokości ok. zł 2900 mln, inwestycje zaś z dyspozycji czynników państwowych – ok. zł 800 mln. Liczba charakteryzująca ten wysiłek wyniesie u nas 27,5%. W ubiegłym roku ten sam stosunek wyraził się kwotą ok. 20%.


140 Musimy tworzyć trwałą i mocną więź pomiędzy jedną dzielnicą Polski i drugą, pomiędzy Państwem i obywatelem, pomiędzy gospodarstwem i Narodem. Polska musi własnym wysiłkiem tworzyć i budować codziennie i z uporem, ze świadomością celu własną nowoczesną organizację polityczną i gospodarczą, zdolną do życia, do rozwoju i do wytrzymania wszystkich ciśnień zewnętrznych i wewnętrznych. Temu celowi służą w swej istocie i oba przedłożenia rządowe, które stanowią przedmiot naszych wspólnych trosk i rozważań.

Eugeniusz Kwiatkowski

Powyższy tekst to fragmenty przemówienia wygłoszonego 5 lutego 1937 r. w trakcie obrad Komisji Budżetowej Sejmu RP podczas debaty nad ustawami inwestycyjnymi. Opublikowano go w pracy zbiorowej „Ku przebudowie gospodarczej. Wytyczne inwestycji państwowych”, Nakładem tygodnika „Polska Gospodarcza”, Warszawa 1937. Od tamtej pory nie był wznawiany. Poprawiono polszczyznę wedle obecnych reguł.

b  n  a Piotr Świderek, bardzofajny.net / kooperatywa.org

Wyraźnie więc przechodzimy z formy pasywnej i konsumpcyjnej wydatków państwowych na podwyższanie części twórczej i inwestycyjnej. Praca ta dokonuje się w warunkach niełatwych. Trudności psychiczne pracy publicznej są Panom aż nadto dobrze znane. Trudności materialne były tu omawiane wielokrotnie. Toteż z punktu widzenia polskiej rzeczywistości i troski o przyszłość Polski trzeba spojrzeć na całe zagadnienie i na ten fragment, który zawarty jest w dwu projektach ustaw: w projekcie bardziej generalnym, 4-letnim, związanym z podwyższeniem naszych walorów obronnych i zapoczątkowaniem przebudowy struktury gospodarczej w nowym okręgu przemysłowym Polski, oraz w projekcie 1-rocznym, bardziej szczegółowym, związanym organicznie i planowo z pierwszym, a dotyczącym inwestycji, w których charakter gospodarczy przeważa. Można, oczywiście, wywołać szereg wątpliwości i kwestii związanych z tymi projektami. Można twierdzić, iż troskę o podstawowe inwestycje można by całkowicie pozostawić prywatnej inicjatywie, gdyby tylko zapewnić jej trwałą i solidną rentowność. Można by sprzeciwiać się samej idei planowania i harmonizowania inwestycji w takim rozmiarze. Można by badać i odrzucać projekty inwestycji nierentownych albo pozornie nierentownych, czyniąc z tej zasady główne kryterium. Można usiłować przerzucać kwoty z jednej pozycji na drugą. Można też skoncentrować uwagę na wątpliwościach natury formalnoprawnej. Każdy zarzut, z dobrą wiarą i z troską o dobro publiczne postawiony, zasługuje na uwagę, i uczynimy wszystko, by takie wątpliwości rozproszyć. Wszystkich jednak obaw nie usuniemy i nie pokonamy, gdyż sprawy, które dziś chcemy załatwiać, dotyczą przyszłości. Dlatego projektuję, przynajmniej w odniesieniu do inwestycji o charakterze ściśle gospodarczym, włączyć jeszcze dwa elementy, które korygowałyby stopniowo możliwe błędy: pierwszy – to powołanie do życia małego, ale sprawnego i fachowego komitetu poza biurokratycznego, który by omawiał zasadnicze linie planu, harmonizował poczynania z potrzebami życia gospodarczego i alarmował w razie zauważenia jakichś braków; drugi – to publiczna sprawozdawczość z prac dokonanych. Sądzę, że te zapewnienia opinia publiczna przyjmie chętnie do wiadomości. Ale istota rzeczy pozostanie zawsze w tym, że projektowane prace i cele dojrzały już jako konieczność polityczno-gospodarcza i konieczność socjalna współczesnej Polski. Musimy pozytywnie, spokojnie, z męską decyzją pokonywać coraz większe trudności, jeżeli naprawdę cenimy zdobytą wolność i całość. W bezwładzie i w kryzysie wiecznie żyć nie można. Mamy pełną świadomość wagi zagadnienia obrony, zmobilizowanej przez cały Naród. Mamy świadomość, iż musimy uleczyć ostatecznie wszystkie głębokie rany i wszystkie choroby, które powstały w okresie długotrwałej niewoli i rozdarcia.


Polska budująca

Nasze TRA DYCJE

(Centralny Okręg Przemysłowy) Józef Radzimiński

W

lutym 1936 roku na sali sejmowej pięciu ministrów reprezentujących pięć najważniejszych w życiu gospodarczym państwa resortów, przedstawia wobec reprezentantów ciała parlamentarnego konieczność rozpoczęcia generalnego ataku, mającego zniszczyć ślady przeszłości, wzmóc obronność, siłę i zamożność Polski. Skarb, sprawy wojskowe, komunikacja, przemysł i handel, opieka społeczna – zabierają głos w tej sprawie. Wicepremier Kwiatkowski, budowniczy Gdyni, analizując dotychczasowe inwestycje z punktu widzenia rozwiązania zagadnień dzisiejszej i przyszłej Polski, domaga się, aby podstawowymi kryteriami przy nowych poczynaniach były: szybkie wzmocnienie naszej zdolności obronnej, stworzenie warunków do systematycznego uprzemysłowienia kraju, wreszcie zaktywizowanie dotychczas gospodarczo biernych regionów. Wobec tego proklamowano powołanie do życia Centralnego Okręgu Przemysłowego, który stanowiąc w przyszłości ośrodek przemysłu obronnego, ma być równocześnie pomostem stwarzającym rynki zbytu dla płodów rolnych Wschodu, dla surowców i półfabrykatów Zachodu, dla zapasów energii (woda, elektryczność i gaz ziemny) Południa. Polska – musi własnym wysiłkiem tworzyć i budować codziennie i z uporem, ze świadomością celu, własną nowoczesną organizację polityczną i gospodarczą, zdolną do życia, do rozwoju i do wytrzymania wszystkich ciśnień zewnętrznych i wewnętrznych. Inwentaryzacja stanu posiadania pod względem rozmieszczenia istniejącego już przemysłu, obrotu towarowego, natężenia osiedleńczego – musiała w wyniku doprowadzić do konieczności znalezienia takiego ośrodka, który leżąc w centrum kraju, był związany ze źródłami energetycznymi i miał jednocześnie możliwości taniego przewozu. Takim ośrodkiem były ziemie rejonu kieleckiego, wyżyny lubelskiej

i niziny sandomierskiej. Łącznie 44 powiaty województw kieleckiego, krakowskiego, lubelskiego, lwowskiego, powierzchni 58 669 km kwadratowych, zamieszkałej przez 5 600 000 ludzi, teren o znacznej gęstości zaludnienia, wynoszącej 95 mieszkańców na 1 km kwadratowy. [. . .] Tak niedawno jeszcze żaden hałas nie mącił ciszy tych ziem, żadne zjawisko niespodziewane nie przerywało szarego, jednostajnego życia, mierzonego wschodami i zachodami słońca. Ziemie nad Wisłą, ziemie w widłach Wisły i Sanu żyły swoim, oderwanym od rzeczywistości życiem. W dalekiej Warszawie paliły się neony, Włosi dokonywali podboju Abisynii, a specjaliści Londynu i Nowego Jorku zastanawiali się nad usprawnieniem komunikacji lotniczej poprzez Atlantyk. W powiecie kolbuszowskim przypominano sobie masowe wyjazdy na „Saksy” sprzed trzydziestu lat i dzielono ziemię pomiędzy dzieci. W opatowskim czy kieleckim zastanawiano się jak dać radę kryzysowi, jak utrzymać się przy przerażająco niskich cenach zboża i wysokich cenach pudełka zapałek, równającego się wartości dwóch kurzych jajek. Co roku mniej więcej o tej samej porze wylewała z brzegów Wisła, niszcząc raz większe, raz mniejsze obszary pól. A turyści, którzy docierali tutaj, zwiedzali mia­steczka senne, zagubione w nędzy, oglądali spichlerze i składy mówiące, że kiedyś, gdzieś, szedł tędy wielki szlak, kipiało życie, wzmagała się zamożność. W miasteczkach urzędowano i przekładano papierki, na targowiskach sprze­dawano chude krowy i wynędzniałe szkapy. Im dalej na południe, im bliżej wałowi zielonych Karpat, tym więcej ludzi dusiło się na jednym morgu ziemi, tym trudniejsze były do znalezienia po chatach pudełka zapałek. Dziwny kraj, leżący pośrodku możnego, silnego państwa. Dziwny kraj, przez który powinny by prowadzić naturalne

141


142 drogi łączące poszczególne dzielnice, kraj opuszczony, zamarły, głuchy, podobny ciszą – Polesiu, głuszą – Nowogródczyźnie. Kraj niby to bogaty, o minerałach znajdowanych przez oraczy tuż niemal na po­wierzchni ziemi, kraj rąk roboczych tak chętnych do pracy – kraj strasznej biedy. Aż raptem, gdzieś wiosną 1937 roku, zdawało się, że jakiś cud nastąpił w tych wszystkich Kozienicach, Rzeszowach, Niskach, Końskich i Sandomierzach. Najpierw pojawili się jacyś panowie ubrani po miastowemu, którzy długo a pilnie mierzyli, liczyli, chodzili, patrzyli. Hałasowały samochody, wbijano paliki, mierzono grunta, badano warunki i ceny. A potem, po wsiach przeludnionych, po miasteczkach opuszczo­nych poszła wieść, że fabryki i wielkie hale przemysłowe, że domy i szkoły, gazociągi i mosty będzie się tutaj budować. Że znajdzie się robota dla wielu, a ziemię będzie można przestać dzielić na małe ochłapy pomiędzy dzieci. Na ziemiach środkowej Polski rozpoczęto pierwsze uderzenie tej wielkiej ofen­sywy, jaką wydano przeciwko groźnemu nieprzyjacielowi państwa, jego ubóstwu gospodarczemu. W Warszawie radzono jeszcze nad szczegółami, nad zielonymi suknami stołów konferencyjnych pochylały się głowy fachowców, gdy tymczasem poprzez czworobok ziem centralnych, czworobok nędzy i opuszczenia, szła wiado­mość o tej bitwie, która lada dzień w imię dobra przyszłości, w imię rozładowania bezrobocia wsi i wzrostu uprzemysłowienia kraju ma się rozpocząć. Do kopania i wożenia ziemi, do robót pomocniczych przy wznoszeniu budowli, przy zakładaniu kabli i układaniu gazociągów zwoływano ludzi, tych samych, którzy lata całe siedzieli bezczynnie. Nie grały co prawda trąbki sygnałowe, nie rozwijano na wietrze sztandarów, nikt wysoko nie błyskał szablą i nie wzywał do ataku. Wkrawywały się w ziemię łopaty, turkotały koła, hałasowały silniki, syczały piły, nawoływania unosiły się w powietrzu. Walka toczona aż po dzień dzisiejszy na ziemiach środkowej Polski rozpoczęła się. Ziemie C.O.P. należą niewątpliwie do najbardziej przeludnionych. Gospodarstwa karłowate przeważają we wsiach, olbrzymie rzesze ludności (ponad 10 procent) zarówno w miastach, jak i wsiach, nie mają odpowiednich podstaw do życia. Pomoc zatem była koniecznością. Centralny Okręg Przemysłowy posiada w znacznym stopniu bogactwa rozma­itych surowców, które przy odpowiedniej eksploatacji mogą stworzyć podstawę do rozwoju przemysłu. Piryty, fosforyty, wapienie, wreszcie rudy żelazne i ropa naftowa, drzewo, kamień drogowy i budowlany, glinki – wszystko to potwierdza opinię o ukry­tych, zaniedbanych jednak w ciągu długich lat bogactwach. Teren C.O.P. ma, nie tylko dzięki bliskości zagłębia węglowego, zapewnione możliwości taniego środka energii; prąd uzyskany z zakładów w Rożnowie i wielkich elektrowni Mościc oraz gaz ziemny regionu sandomierskiego, stwarzają korzystne wa­runki do rozbudowy przemysłu, opartego na taniej energii. Do tego wszystkiego docho­dzą

jeszcze względy komunikacyjne, które wykazują, iż opodal Sandomierza przecinają się najważniejsze linie kolejowe wewnętrzne i międzynarodowe. Tu znajduje się naturalny węzeł szlaków wodnych Bałtyk – Morze Czarne i idącej Wisłą od Zachodu drogi z Bramy Morawskiej. W rozmaitych miejscowościach położonych na terenie C.O.P. rozpoczęto w 1936 r. budowę zakładów przemysłowych. Równolegle z tymi pracami postępowało wznosze­ nie domów mieszkalnych dla robotników i urzędników, nowych szkół dla dzieci, szpi­tali, spółdzielni i sklepów. Tam, gdzie jeszcze nie tak dawno było szczere pole, dzi­ siaj kończy się wznoszenie zabudowań i montaż urządzeń, tam słychać hałas maszyn. Budowa wytwórni i domów nie rozwiązuje jednak bynajmniej całości planów związanych z C.O.P. Wśród nich na poczesnym, bodaj że najważniejszym miejscu, znajduje się sprawa zaopatrzenia ziem C.O.P. w energię elektryczną, dostarczenie taniego środka energetycznego zakładom przemysłowym, z równoczesnym uniezależnieniem od dostaw kopalń węglowych położonych tuż nad granicą. Od elektrowni zbudowanych na wielkich zaporach wodnych w Rożnowie, Porąbce i Czchowie aż po elektrownie pracujące na gazie ziemnym, ma iść poprzez teren C.O.P. dwoma ramionami wielki rozdzielnik prądu elektrycznego o wysokim napięciu. Będzie on zasilał wszystkie wytwórnie C.O.P., oświetlał miasta, miasteczka i osady przemysłowe – kończąc się ujściem w Warszawie. Uderzeniem mającym zapewnić C.O.P. dostarczanie drugiego środka energii, gazu ziemnego – dotychczas poza użytkowaniem na miejscu zupełnie nie wykorzystanego w Polsce – jest budowa gazociągu od Rostok pod Jasłem aż po Radom. Gazociąg posiadać będzie, podobnie jak linie wysokiego napięcia, szereg bocznic skierowanych ku ważnym ośrodkom przemysłowym. C.O.P., kraj o dziwacznym dotąd układzie gospodarczym, o fatalnych połą­czeniach komunikacyjnych, stwarzających przedziwne paradoksy, zwłaszcza w okoli­cach Sandomierza, gdzie dawniej biegła granica austriacko-rosyjska, domaga się wydajnej rozbudowy środków komunikacyjnych. Jednym z pierwszych pociągnięć musiało być uregulowanie Wisły oraz zabezpieczenie ziem położonych opodal jej brzegów, wraz z równoczesnym usprawnieniem żeglowności przez obwałowanie i regulację koryta. Z dziedziny komunikacji kolejowej wyłania się konieczność zbudowania poprzez C.O.P. linii kolejowej idącej od Śląska na Wołyń. Dwie dalsze magistrale muszą wiązać środek C.O.P. z Gdynią i ziemiami północno-wschodnimi. Chociaż kwestie komunikacji nie mogą z natury rzeczy być rozwiązane z taką szybkością, jak elektryfikacja i gazyfikacja lub budowa wytwórni, to jednak – powinny być w miarę możności i kredytów realizowane, gwoli harmonijnego rozwoju powsta­jącego ośrodka przemysłu. [. . .] C.O.P., budowany do dziś dnia wysiłkiem całego społeczeństwa, nie ma być jakimś regionem uprzywilejowanym, jakąś zamkniętą w sobie całością gospodarczą, żyjącą


143 kosztem ofiar ponoszonych przez inne części kraju. Jego rola polegać ma w przyszłości na promieniowaniu we wszystkich kierunkach, oddziaływując przez to na przebudowę struktury gospodarczej całego państwa. Osiągnięcie tego da się uzyskać dzięki rozproszeniu ośrodków przemysłowych, co przyczyni się do ożywienia terenów w dużo większym promieniu, aniżeli miałoby to miejsce przy zastosowaniu dotychczasowej metody skupiania fabryk na niewielkiej przestrzeni. [. . .] C.O.P. ma zatem stworzyć odpowiedni klimat rozwojowy dla pozostałych ziem Polski. Śląsk uzyska nowe możliwości rozbudowy dla sprzedaży surowców i fabrykatów czy półfabrykatów, które do dziś dnia w bardzo małej ilości docierają na kresy wschodnie. Dzięki taniej drodze Wisły, połączonej odpowiednimi kanałami z ziemiami prawego dorzecza, zwiększy się możliwość zbytu żelaza i węgla na Wileńszczyźnie, Nowogrodzieńszczyźnie i Wołyniu. Dalej, nadmiar wykwalifikowanych robotników i pracowników z ośrodków przemysłowych Zachodu i Warszawy znajdzie zatrudnienie w C.O.P. pospołu z ludnością miejscową, kształconą w szkołach zawodowych czy warsztatach powstałych przy nowych wytwórniach. Równocześnie, skutkiem podnoszenia się stopy życiowej w C.O.P. zwiększy się spożycie artykułów pierwszej potrzeby, których nawet dotąd było zbyt mało. Wołyń i Wielkopolska znajdą więc tutaj rynki zbytu dla swoich ziemiopłodów. Dla rzesz młodych inżynierów, techników i fachowców wszelakich zawodów stworzone zostaną na terenach C.O.P. nowe możliwości i horyzonty. Wyniki osiągnięte dzięki powstaniu C.O.P. nie będą dawać się odczuć w całej rozciągłości w najbliższych kilku latach. To jest przecież plan obliczony na długą falę, plan, który ma objąć swoim działaniem zarówno stłoczony kopalniami i fabrykami Śląsk, jak i Wileńszczyznę, podobną dotychczas koloniom wytwarzającym rozmaite surowce a nie mającym możliwości kupowania produktów fabrycznych z racji niskich cen osiąganych za artykuły własne. C.O.P. spełnić ma zadanie wielkiego sita, które przemiesza wszystkie nierówności ustroju gospodarczego poszczególnych części kraju, wyrównując je, nie odbierając jednak żadnej z ziem jej naturalnych walorów. O powstaniu tego

planu nie decydowały przecież potrzeby natury propagandowej. Nie przypadek, nie trąby reklamy były bodźcem, tylko głębokie przestudiowanie błędów naszego ustroju gospodarczego, chęć zatarcia śladów przeszłości, zapewnienia równego podziału chleba obywatelom wszystkich ziem Rzeczypospolitej. [. . .] Po uporaniu się z trudnościami kryzysu, z latami walki o utrzymanie stanu posiadania, przystąpiliśmy natychmiast do wielkiej, porywającej wszystkie serca ofensywy. Do natarcia przeciwko wspólnemu wrogowi: biedzie oraz psychozie, iż Polska nie może wydobyć się ze stanu ubóstwa, że musi dusić się na przeludnionej wsi, czy wśród murów przemysłowych miast, o wytwórniach nie znajdujących odbiorców. Powróciliśmy na stary, wiślany szlak wytyczony przez kupców „złotego wieku”, na ziemie, którymi zainteresował się wielki Staszic, wskazując jak ważnym jest w Polsce, kraju pól i lasów, posiadanie własnych kopalń i własnych wytwórni. Praca, której podjęliśmy się, dzieło, które zrealizować zobowiązaliśmy się, nie jest łatwe. Obok braku kapitałów trzeba walczyć z brakiem wiary i zaufania. Trzeba w pustkowiu, podobnie jak kiedyś wśród chałup rybackich Gdyni, wznosić żelazo-betonowe gmachy przemysłowe i domy mieszkalne. Nie jesteśmy jeszcze w połowie wielkiej roboty, chociaż już dawno słychać szum maszyn pracujących w Stalowej Woli, chociaż tysiące małorolnych chłopów znalazło pracę. Walka z przeciwnościami trwa. Wiemy, dlaczego walczymy, wiemy, o co walczymy. Nikt nie ustaje w tej walce. Tym radośniejsze są te zmagania, że walczymy przecież o nową Polskę, Polskę sprawiedliwości podziału chleba, Polskę gotowości bojowej żołnierza i pracy.

Józef Radzimiński

Powyższy tekst to fragmenty rozdziału „Polska budująca” z książki-albumu „Budujemy Polskę”, Nakładem Głównej Księgarni Wojskowej, Warszawa 1939. Od tamtej pory tekst nie był wznawiany. Poprawiono polszczyznę wedle obecnych reguł.

Antykwa Półtawskiego Działy „Nasze tradycje” oraz „Z Polski rodem” zostały złożone Antykwą Półtawskiego – czcionką zaprojektowaną w latach 1923-1928 przez polskiego grafika i typografa Adama Półtawskiego. Jest to pierwszy polski krój pisma zaprojektowany od podstaw. Antykwa Półtawskiego bywa nazywana „polskim krojem narodowym”.

Więcej informacji o tradycjach polskiej typografii oraz elektroniczne wersje czcionki można znaleźć na stronie internetowej: http://nowacki.strefa.pl/


144

Przemocą

re cen zja

Polska stoi?

Michał Juszczak

Jak wynika z sondaży, 83,5% Polaków jest zdania, iż w każdym środowisku są ludzie, z którymi nie warto zadzierać, gdyż są gotowi użyć przemocy. Z kolei dwie trzecie ankietowanych uważa, że władza, jak tylko zechce, może każdego wsadzić do więzienia. Grupa badaczy pod kierunkiem prof. Andrzeja Zybertowicza podjęła się próby odpowiedzi na pytanie, czy nielegalna przemoc nie stała się w III RP istotnym regulatorem procesów politycznych i gospodarczych. Podsumowaniem ich badań jest m.in. opracowanie zatytułowane „Transformacja podszyta przemocą. O nieformalnych mechanizmach przemian instytucjonalnych”. Przekonanie o tym, że przemoc i przymus znajdują się u fundamentów porządku społecznego jest w socjologii dobrze zakorzenione. […] Towarzyszyło mu jednak przekonanie, że przemoc jako narzędzie kontroli społecznej jest wraz z rozwojem społeczeństw marginalizowana i traci na znaczeniu – piszą autorzy we wstępie. Główny przedmiot ich rozważań stanowi tzw. szara strefa przemocy, definiowana jako nieprawomocne użycie przemocy państwowej, najczęściej poprzez akty samowolnej i nieformalnej prywatyzacji przemocy legalnej. Tematyka książki jest jednak znacznie bardziej różnorodna i obejmuje m.in. mechanizmy strukturalnego wykluczenia – tak na poziomie globalnym (artykuł Joanny Szalachy), jak i lokalnym (studia przypadków w tekstach Marcina Spławskiego i Radosława Sojaka) oraz ujawnione przypadki użycia różnych form przemocy w polskim życiu politycznym, jak próby szantażu, zastraszania i „czarnego PR-u”, stosowane wobec polityków oraz innych funkcjonariuszy publicznych (artykuł R. Sojaka).

Strach być obywatelem Z ogólnopolskich sondaży przeprowadzonych na potrzeby projektu badawczego wynika, że aż 73% obywateli uznaje,

iż w polskim życiu społecznym jest obecnie więcej przemocy niż przed 1989 r. Należy przy tym zaznaczyć, że mniej więcej połowie respondentów przemoc kojarzy się ze zjawiskami, które ich bezpośrednio dotykają – np. z bezrobociem i biedą – a także z treściami obecnymi w telewizji czy grach komputerowych. Aż 21% Polaków jest zdania, że zdarzają się sytuacje, w których usprawiedliwione jest stosowanie przemocy dla własnych celów. Czynnikiem różnicującym nie są w tym względzie – wbrew obiegowej opinii – preferencje polityczne: akceptacja dla stosowania przemocy w imię własnych interesów dotyczy w równym stopniu przedstawicieli prawicy, lewicy i centrum. Co ciekawe, wśród przedsiębiorców akceptacja dla stosowania przemocy jest niższa niż dla ogółu populacji – wyraziło ją 17,7% badanych. Wyniki sondaży dowodzą także wysokiego poziomu strachu przed przemocą – ponad 67% ankietowanych jest zdania, że demokratyczna władza może na mocy arbitralnej decyzji pozbawić każdego obywatela wolności. Natomiast 10% respondentów zadeklarowało, że zrezygnowało z działalności publicznej „z obawy przed narażeniem się układom”. Blisko połowa ankietowanych uważa, że „nie warto wchodzić w drogę ludziom władzy”… Jak pisze M. Spławski w tekście referującym wyniki sondaży, częściowo wynika to zapewne z doświadczeń wyniesionych z poprzedniego systemu, w którym lepiej było nie narażać się władzy […]. Badani raczej nie wkraczają na tereny, które mogą być dla nich nieprzyjazne; obawiają się


145 konfliktu z osobami, które w lokalnej strukturze zajmują wysokie stanowiska w hierarchii społecznej. Tak wysoki poziom obaw w stosunku do ludzi władzy z pewnością utrudnia aktywny udział obywateli w życiu politycznym i gospodarczym – zarówno na poziomie lokalnym, jak i krajowym – a tym samym budowę społeczeństwa obywatelskiego. Jak dowodzą badania, wśród osób prowadzących własną działalność gospodarczą aż 25% ankietowanych wycofało się z działalności publicznej w obawie przed konsekwencjami. Na podstawie powyższych danych autorzy wysnuwają wniosek, że obywatele kierują się w pewnym zakresie zgeneralizowanym strachem przed instytucjami publicznymi. Jednocześnie tylko 13% respondentów jest zdania, że w celu naprawy państwa można ograniczać swobody obywatelskie i stosować przemoc. Ten wskaźnik także pozostaje niezależny od preferencji politycznych, wbrew rozpowszechnionym opiniom o bliższych związkach poglądów prawicowych z postawami autorytarnymi. Niezależnie od wykształcenia oraz innych zmiennych, ponad połowa badanych uważa, że osoby nie wahające się stosować przemocy „zachodzą w życiu dalej”.

Niewidzialna pięść rynku Jako na sfery szczególnie narażone na przemoc, aż 60,3% respondentów wskazało na rodzinę, 57,9% na szkołę, zaś jedynie 20% na gospodarkę czy politykę na szczeblu centralnym. Przeprowadzone badanie przedsiębiorców wskazuje jednak na to, że różne formy przemocy są w życiu gospodarczym na porządku dziennym. Aż 83,7% ankietowanych uważa, że zjawiskiem częstym lub bardzo częstym jest nieuczciwa konkurencja, np. takie jej przejawy, jak praktyki tzw. zmów cenowych, zaniżania cen, „ustawiania” przetargów, przeciągania terminów płatności czy celowego umieszczania luk prawnych w umowach. 78,2% badanych przedsiębiorców deklaruje, że osobiście zetknęło się z przejawami takich działań. Jak zauważa Spławski, w pewnym zakresie można te zjawiska próbować powiązać z ekspansją dużych sieci handlowych w Polsce. Dla wielu firm hipermarkety są głównym odbiorcą produkowanego towaru i są w stanie wymusić na nich ceny na granicy opłacalności. Niepokoić może także fakt, że aż 61% respondentów uznało, iż bez stosowania praktyk nieuczciwej konkurencji nie sposób walczyć o duże zamówienia publiczne. Badani wymieniali również inne „zamknięte” pola działalności gospodarczej, jak współpraca ze spółkami skarbu państwa, obrót paliwami płynnymi, współpraca gospodarcza z krajami byłego ZSRR czy skup interwencyjny. Z kolei 35,3% ankietowanych wskazało wśród praktyk nieuczciwej konkurencji „zastraszanie przez gangsterów”, ok. 25% – „nasyłanie policji, straży miejskiej czy prokuratury”, zaś 17,6% – „nasyłanie służb specjalnych” (choć bezpośrednio z takimi działaniami zetknęło się ok. 1,5% respondentów). Dane te wskazują na to, że instytucje publiczne, mające prawnie

usankcjonowany monopol na stosowanie przemocy, mogą wykorzystywać ją nielegalnie przeciwko określonym podmiotom gospodarczym, traktowanym przez zleceniodawców takich kontroli jako konkurencja. Oznacza to w istocie nieprawomocną prywatyzację przemocy legalnej – pisze Spławski. Dowodów na to, że taka sytuacja ma miejsce, dostarcza szczegółowo opisana przez Bartosza Pilitowskiego historia niegdysiejszego czołowego producenta profili okiennych, grupy DGG (doprowadzonej do upadłości przez Urząd Skarbowy wespół z lokalnym oddziałem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego). Przypadki takie pozwalają przypuszczać, że po przekroczeniu pewnego poziomu obrotów nasilają się zjawiska związane z wykorzystywaniem nieuczciwej konkurencji i przemocy. Nie znaczy to, że problem przemocy nie dotyka mniejszych graczy – aż 35,7% ankietowanych przedsiębiorców stwierdziło, że w związku z prowadzoną działalnością gospodarczą było szantażowanych bądź grożono im lub ich rodzinie. Najczęściej ofiarami tego rodzaju działań byli właściciele najmniejszych firm, zatrudniających do 19 pracowników. Powyższe dane nie wskazują na drastyczny kryzys państwa, ale sugerują, że sfery regulowane przez przemoc są szersze i bliższe rdzenia gospodarki niż przewidywałyby przywołane wcześniej […] poglądy na rolę przemocy w społeczeństwach rozwiniętych – konkludują autorzy opracowania.


146 Nie sposób rzecz jasna oszacować, jak znaczne straty polska gospodarka poniosła z tytułu działań z wykorzystaniem przemocy: jak wiele firm zakończyło działalność w wyniku szantażu, gróźb etc.; jakie straty poniosły instytucje publiczne na skutek „ustawianych” przetargów; ilu przedsiębiorców zostało zniszczonych wskutek nasyłanych kontroli (wspomniany przypadek grupy DGG); ilu ludzi zrezygnowało z działalności publicznej z obawy przed narażeniem się różnym grupom interesu. Jednak w obliczu wyników badań przeprowadzonych przez autorów książki fakt szerokiej obecności przemocy we wszystkich wymienionych obszarach wydaje się niepodważalny. Jak pisze Spławski, skala zniechęcenia obywateli do działania, zastraszania ich z wykorzystaniem do tego celu instytucji publicznych […] pokazuje, że państwo polskie ciągle musi mierzyć się z dziedzictwem państwa policyjnego. […] Powszechność przemocy negatywnie wpływa na poziom rozwoju społeczeństwa obywatelskiego oraz w wyraźnym zakresie ogranicza możliwość uczciwego prowadzenia działalności gospodarczej.

Kapitalizm podszyty przemocą W tekście „Globalizacja współpracy czy globalizacja przemocy? Działalność poza-państwowych aktorów i zjawisko rozwoju przez przemoc”, wprowadzając rozróżnienie mo­ deli globalizacji na imperium i kosmopolis, J. Szalacha pisze: W modelu imperium przemoc stanowi istotny, niemal rdzeniowy element konstytuujący całość. Jest to nie tylko przemoc strukturalna i symboliczna, funkcjonująca w postaci ogólnych reguł działania i instytucji, ale także przemoc fizyczna stojąca na straży interesów grup beneficjentów imperium. Autorka analizuje działalność globalnych, poza-państwowych aktorów (PPA) oraz transnarodowych korporacji (TNK) pod kątem ich strategii inwestycyjnych oraz metod radzenia sobie z napotykanymi „przeciwnościami” (jak strajki pracowników, protesty społeczności lokalnych czy organizacji pozarządowych). Przemoc w wydaniu PPA miewa różne oblicza – pisze Szalacha. Wiele wskazuje na to, że mylą się ci, którzy sądzą, że globalne podmioty nie potrzebują już przemocy fizycznej, bo dostępne im wyrafinowane narzędzia współczesnej ekonomii sprawnie eliminują potrzebę jej stosowania. Jednym z najbardziej drastycznych przykładów korzystania z metod siłowych przez międzynarodowych graczy gospodarczych jest historia działań koncernu paliwowego Shell w Nigerii. Firma zawarła z tamtejszym rządem wieloletnią umowę, która dawała jej prawo do eksploatacji złóż na terenie kraju. Wydobycie ropy spotkało się z gwałtownymi protestami rdzennej ludności. W obronie interesów koncernu stanął jednak rząd Nigerii, podejmując działania represyjne, na skutek których m.in. powieszono 9 lokalnych aktywistów ekologicznych. Do ochrony instalacji wydobywczych zaangażowana została policja; wypada w tym miejscu wspomnieć, że Shell w latach 90. sponsorował zakup broni dla nigeryjskiego rządu. Według

szacunkowych danych, w wyniku działań Shella związanych z wydobyciem ropy zginęło w Nigerii ok. 1000 osób, zaś 20 tys. pozbawiono dachu nad głową – firma inspirowała masowe przesiedlenia ludności, aby uzyskać swobodny dostęp do kolejnych złóż. Przypadek ten pokazuje, do jakich kroków korporacje mogą się posunąć, gdy zagrożone są ich interesy. Oprócz sytuacji tak drastycznych, przemoc stosowana jest przez TNK jako „naturalny” element procesu produkcyjnego, przyspieszający go i obniżający koszty. Autorka powołuje się m.in. na przykład tworzonych w latach 90. w krajach Azji Południowo-Wschodniej specjalnych stref ekonomicznych, charakteryzujących się korzystną dla inwestorów strukturą podatkową i prawną. W strefach tych, które szybko stały się niemal eksterytorialnymi obszarami, wyjętymi spod prawnych regulacji państwa, wielokrotnie dochodziło do łamania praw pracowniczych (np. w fabryce Tesco w Bangladeszu, w której pracowano w nieludzkim wymiarze 80-90 godzin tygodniowo; w azjatyckich fabrykach odzieżowych zatrudnia się nawet 13-latki). Stosowanie przemocy w zakładach produkcyjnych TNK w krajach azjatyckich nie wynika jednak z jakiegoś wyjątkowego okrucieństwa zarządzających korporacjami, ale jest ono w sposób strukturalny wymuszone przez nacisk zachodnich konsumentów, którzy oczekują coraz tańszych produktów – pisze Szalacha. Jak podkreśla autorka, Polska jako kraj przechodzący jednocześnie włączenie w system kapitalistyczny i w system globalny nie doświadcza aż tak dramatycznych zjawisk, jak pracownicy TNK w Azji […]. Nie znaczy to jednak, że działające w naszym kraju międzynarodowe korporacje mają zupełnie czyste ręce. Szerokim echem odbiły się choćby przypadki wykorzystywania pracowników portugalskiej sieci dyskontów „Biedronka” – zmuszanych do pracy ponad siły pod groźbą zwolnienia oraz nagminnie obrażanych i upokarzanych przez kierowników sklepów – a także śmierć w trakcie pracy Tomasza Jochana, pracownika łódzkiej fabryki sprzętu AGD włoskiej firmy Indesit, który, jak wykazało dochodzenie Państwowej Inspekcji Pracy, pracował tego dnia aż 18 godzin [reportaż na temat praktyk koncernu ukazał się w „Obywatelu” nr 32 – przyp. red.]. W świetle opisywanych zdarzeń przemoc jawi się jako istotny fragment procesu dążenia do maksymalizacji zysku – konkluduje Szalacha. Przypadki stosowania przemocy w procesie produkcyjnym dowodzą przy tym, że globalny rozwój zbyt często jest tak naprawdę rozwojem centrum, opartym o przemoc wobec peryferiów. Aby nie powstało wrażenie, że ekstremalne łamanie praw pracowniczych dotyczy wyłącznie działających na polskim rynku międzynarodowych podmiotów gospodarczych, w innym z zawartych w tomie tekstów R. Sojak dokumentuje skandaliczne działania kierownictwa sieci sklepów „Żabka”, jak m.in. uwłaczające ludzkiej godności praktyki wobec uczestników postępowania rekrutacyjnego (izolowanych w zamkniętym ośrodku i traktowanych niczym


147 więźniowie, a także poddawanych wymyślnej psychomanipulacji) oraz nieuczciwe konstruowanie umów z ajentami, wpędzające tych ostatnich w spiralę długów. Sojak analizuje także biznesowe zaplecze założyciela „Żabki”, Mariusza Świtalskiego (w 2007 r. odsprzedał sieć słowacko-czeskiej grupie inwestycyjnej Penta Investments, lecz opisane praktyki miały miejsce przed zmianą właściciela) – byłego szefa Elektromisu, uwikłanego w wiele afer i oskarżanego o korumpowanie przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Nietrudno w nim zauważyć znaczną nadreprezentację byłych prokuratorów, a także wysokich funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i milicji.

Polska zrobiona na szaro Nowoczesne państwo charakteryzuje się monopolem na stosowanie siły, które – samo ujęte w normy prawne – służy ochronie oraz egzekucji prawa. Czy polskie państwo skutecznie wywiązuje się z tej roli? O przemocy fizycznej i psychicznej w grach gospodarczych toczących się w Polsce doby transformacji pisze Daniel Wicenty w artykule „Przemoc jako kapitał w życiu gospodarczym”. Autor analizuje zjawisko coraz częstszej rywalizacji podmiotów gospodarczych za pośrednictwem wynajętych firm ochroniarskich, np. okoliczności walki o fotel prezesa PZU między Grzegorzem Wieczerzakiem a Jerzym Zdrzałką czy konfliktu o Polską Telefonię Cyfrową między Vivendi a Deutsche Telekom, w którym niepoślednią rolę odegrała firma ochroniarska Falck. Wicenty stwierdza: Przemoc, jeśli ma być skuteczna, powinna być kapitałem działającym w konfiguracji z innymi kapitałami. Gdy dysponujemy już odpowiednim kapitałem finansowym […], kulturowym […] oraz politycznym, sytuację domykamy kapitałem przemocy dzięki sprawnej ekipie ochroniarskiej zabezpieczającej dokumenty spółki i fizyczny dostęp do jej siedziby. Autor przywołuje też, jako przykład zjawisk z domeny „szarej strefy przemocy”, okoliczności odwołania z fotela prezesa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego, w którą to operację została zaangażowana machina państwowa oraz telewizja publiczna. Mieliśmy tam do czynienia z sekwencją zsynchronizowanych działań, rozgrywających się dzięki premierowi, służbom specjalnym, prokuraturze oraz mediom […] – czytamy. W przeprowadzonym na zlecenie autorów opracowania badaniu przedsiębiorców, aż 46% ankietowanych zapytanych o ocenę skuteczności różnych sposobów rozwiązywania sporów związanych z działalnością gospodarczą wskazało drogę sądową jako „nieskuteczną” bądź „raczej nieskuteczną”. Także inne badania sondażowe, jak np. prowadzone dla potrzeb kolejnych edycji przygotowywanego przez Bank Światowy raportu „Doing Business”, dowodzą, że znaczącym problemem jest w Polsce przewlekłość postępowań oraz egzekucja orzeczeń sądowych. O jakości polskiego wymiaru sprawiedliwości świadczy według Wicentego najwyższa w Europie liczba firm windykacyjnych, którą szacuje się na 400-800 (podmioty takie nie ogłaszają

się w prasie ani w Internecie, co utrudnia dokładniejsze szacunki). Istniejące na polskim rynku firmy windykacyjne oferują wyrafinowane działania nazywane „akcjami nękającymi”, obejmujące swym zakresem głuche telefony, przebijanie opon w samochodach, aż po szantaż, podpalenia mieszkań czy grożenie członkom rodziny. Jak zauważa Wicenty, większość tego typu usług oferowana jest przez byłych funkcjonariuszy służb specjalnych. Polska przoduje w Europie także pod względem ilości prywatnych firm ochroniarskich, w większości również zarządzanych przez byłych funkcjonariuszy resortów siłowych. O ile strukturalna doniosłość haraczy i „zbójeckiej przedsiębiorczości” w polskim życiu gospodarczym jest być może niewielka bądź bliska zeru, o tyle „bezwładna przemoc” generowana przez niesprawność instytucji państwowych, nieuczciwą konkurencję, zatory płatnicze i zamknięte rynki obejmujące znaczące obszary polskiej gospodarki tworzy trwałe i dyskretne ramy działania – czytamy. Ramy te, dowodzące kryzysu wymiaru sprawiedliwości oraz instytucji kontrolnych, sprawiają, że sięganie w działalności gospodarczej po różnego rodzaju formy przemocy jest uzasadnione z punktu widzenia skuteczności biznesowej. Jak pisze Wicenty, w zjawisku „szarej strefy przemocy” ujawnia się paradoksalna natura państwa postkomunistycznego, które jest zbyt słabe, aby pełnić rolę regulatora i arbitra życia gospodarczego, a jednocześnie w rękach pewnych podmiotów staje się wystarczająco silne, aby skutecznie niszczyć przeciwników lub biznesowych konkurentów tychże podmiotów.

Brudni kapitaliści Kwestię wykorzystywania „brudnego kapitału społecznego”, będącego w dyspozycji byłych i obecnych funkcjonariuszy tajnych służb i innych organów siłowych, kompleksowo omawia A. Zybertowicz w studium „Przemoc układu. O peerelowskich korzeniach sieci biznesowej Zygmunta Solorza”. W swej analizie autor posługuje się pojęciem „przemocy strukturalnej”, definiując ją jako sytuację, w której jakaś osoba, grupa podmiotów, instytucja albo grupa instytucji (biznesmen, polityk, działacz samorządowy, właściciel gazety, policja, prokuratura etc.) […] uznaje, że pewne typy działań (skądinąd zgodne z prawem, dobrymi obyczajami, oficjalnie deklarowanymi normami zachowania etc.) są na tyle nieskuteczne, że nie ma sensu w ogóle ich podejmować. Zybertowicz przygląda się drodze biznesowej założyciela Polsatu, poczynając od podpisania przez niego w 1984 r. kontraktu z państwową centralą handlu zagranicznego Polimar na dostawy używanych aut z Zachodu. Dokumentuje w oparciu o materiały archiwalne będące w posiadaniu IPN jego współpracę ze służbami specjalnymi PRL (której skądinąd Solorz zaprzecza), a także kreśli szeroki pejzaż życia gospodarczego przełomu lat 80. i 90. Rozważa również, w jakiej mierze zasoby i typy interesów uformowane w drugiej połowie lat 80. przetrwały upadek


148 PRL-u i jaką rolę odegrały (odgrywają) w rzeczywistości polityczno-gospodarczej nowej Polski. W 1994 r. Polsat jako pierwsza telewizja komercyjna uzyskał koncesję na nadawanie naziemne na terenie całej Polski. Ówczesna decyzja Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a także szereg późniejszych decyzji tego ciała sprawiły, że przez cztery kolejne lata telewizja Zygmunta Solorza nie miała żadnego prywatnego konkurenta na rynku. Jakimi środkami owa faktycznie monopolistyczna pozycja została uzyskana i jak została przez cztery lata utrzymana? – pyta toruński socjolog. W momencie przyznawania koncesji dwaj eksperci Krajowej Rady byli jednocześnie „konsultantami” Solorza, zaś jeden z nich był wręcz współtwórcą wniosku koncesyjnego (sic!). Zybertowicz wymienia także listę osób, z którymi założyciel Polsatu prowadził bądź prowadzi działalność biznesową, a które związane były z tajnymi służbami PRL i III RP. Są wśród nich m.in. Gromosław Czempiński, Andrzej Majkowski, czy bodaj najważniejszy i najbardziej zaufany współpracownik Solorza – nieżyjący już Piotr Nurowski. Postaci Nurowskiego i Majkowskiego – jako głównych rozgrywających ze strony Polsatu w procesie ubiegania się o koncesję – pojawiają się w zapisie słynnej rozmowy Adama Michnika z Lwem Rywinem, nagranej skrycie przez szefa „Gazety”. Autor zadaje także pytanie, jaką rolę w przedłużaniu monopolu Polsatu na nadawanie naziemne odegrał brak zgody wojska na udostępnienie częstotliwości niezbędnych dla prowadzenia procedur koncesyjnych dla kolejnych nadawców, skoro skądinąd wiadomo, że w pewnym zakresie nadzór nad tymi częstotliwościami sprawowały Wojskowe Służby Informacyjne. Warto także wspomnieć, że Zygmunt Solorz (a dokładniej firma Sol-Pol, w której posiadał udziały, a której szefem został w 1991 r. Nurowski) otrzymał w 1989 r. 100-milionową pożyczkę ze środków zarządzanego przez ludzi tajnych służb PRL Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – FOZZ nie był instytucją kredytową, więc formalnie nie mógł prowadzić tego rodzaju działalności. Na początku lat 90. finansowego wsparcia udzielił Solorzowi także Universal, którego prezesem był Dariusz Przywieczerski, skazany później prawomocnym wyrokiem na karę 2,5 roku więzienia w procesie FOZZ. Liczne były i są związki firm Solorza z Bankiem BRE, od którego właściciel Polsatu otrzymał pozytywną opinię w trakcie procesu koncesyjnego. W banku tym znaczące funkcje pełniły osoby związane w różnych okresach ze służbami specjalnymi, jak np. Sławomir Wiatr, Edward Wojtulewicz – były dyrektor centrali handlu zagranicznego Impexmetal i tajny współpracownik wojskowych służb specjalnych PRL, czy Sławomir Prząda, który w latach 1992-93 (czyli w okresie trwania procesu koncesyjnego) był rzecznikiem prasowym BRE, natomiast w latach 1994-95 tajnie współpracował z WSI. Jak pisze Zybertowicz, niezwykle mało prawdopodobna jest przypadkowa obecność w biznesowych przedsięwzięciach Zygmunta Solorza kilku-

nastu znaczących postaci reprezentujących szeroko pojęte środowisko służb specjalnych. Autor formułuje także hipotezę, że u źródeł niepodważalnego sukcesu biznesowego wymienionych inicjatyw leży specyficznie ekskluzywny typ kapitału społecznego, który właściwy jest dla środowiska służb specjalnych. Wiele zdaje się wskazywać na to, że w tym przypadku mamy do czynienia z, jak pisze Zybertowicz, „przemocą układu”, która odegrała niepoślednią rolę po 1989 r. w procesie budowy polskiego kapitalizmu, bazując na nieformalnych powiązaniach i deformując mechanizmy wolnej konkurencji, powodując nierówny dostęp do informacji, kredytów, koncesji etc. i utrwalając mechanizmy przemocy strukturalnej.

Przemoc wszędzie Jak podkreślają autorzy „Transformacji podszytej przemocą”, w Polsce po 1989 r. można w sposób uzasadniony mówić o istnieniu szerokiego społecznego poczucia powszechności przemocy w życiu publicznym. Przemoc ta jest istotnym elementem gier gospodarczych i politycznych jako część szerszego zjawiska nieuczciwej konkurencji. Przekonaniu o powszechności przemocy towarzyszy […] wysoki poziom obaw przed przemocą – czytamy. Badacze dowodzą także, iż istnieją obszary gospodarki i polityki, w których skuteczne funkcjonowanie wymaga zdolności do używania przemocy jako jednego z zasobów […]. Takie obszary to m.in. sektory strategiczne gospodarki, media ogólnopolskie, sektor zamówień publicznych i in. Jak stwierdza Andrzej Zybertowicz, każdy system społeczny wytwarza właściwy dla siebie obszar przemocy strukturalnej. Systemy te różnią się jednak od siebie pod względem typów zasobów, za pomocą których struktura społeczna ową przemoc inicjuje, narzuca i podtrzymuje. Różnią się też pod względem stopnia nasilenia tej przemocy. I dodaje: Nieprzeprowadzenie lustracji na początku naszej transformacji umożliwiło wprowadzenie do gry (gospodarczej, politycznej i kulturowej) typów zasobów wytworzonych w ramach praktyk państwa policyjnego i specyficznych dla instytucji tego państwa. Utrzymało społeczną tkankę, wokół której praktyki przemocy strukturalnej mogły się nazbyt swobodnie rozprzestrzeniać. Michał Juszczak

Transformacja podszyta przemocą. O nieformalnych mechanizmach przemian instytucjonalnych, praca zbiorowa pod red. Andrzeja Zybertowicza i Radosława Sojaka, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2008. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, ul. Gagarina 5, 87-100 Toruń, tel. (56) 611 42 95, e-mail: wydawnictwo@umk.pl księgarnia internetowa: www.kopernikanska.pl


Młodzież

na pograniczu

re cen zja

Bartłomiej Grubich

Prostytucja przestała być w naszym społeczeństwie tematem tabu. Panie w skąpych ubraniach, stojące na poboczach dróg, albo „salony masażu”, świecące neonami w starych kamienicach, nie wpisały się może jeszcze na stałe w polski krajobraz, lecz na pewno już nie szokują. Co innego dziecięca prostytucja, która w świadomości Polaków nie istnieje, a jeśli już, to kojarzy się z krajami Dalekiego Wschodu. Jak przekonuje w swojej książce pt. „Młodzież pogranicza – »świnki«, czyli o prostytucji nieletnich” Jacek Kurzępa, jest to zjawisko obecne niestety także i u nas, stanowiące istotny problem społeczny. Publikacja ta jest właściwie obszernym raportem z badań. Autor dotarł do 158 prostytuujących się osób w wieku od 13 do 18 lat, z którymi przeprowadził socjologiczne wywiady. W grupie tej znalazły się zarówno dziewczęta, jak i chłopcy (nakierowani na klientów-mężczyzn lub kobiety) – odpowiednio 94 i 64 osoby. Niewątpliwie taka liczba rozmów dowodzi poważnego potraktowania tego poważnego przecież tematu. Z każdą z tych osób autor przeprowadził rozmowę „w cztery oczy”, co było rzeczą nie tylko trudną, lecz także niebezpieczną, zarówno dla badacza, jak i badanych. Książka Kurzępy, co wskazuje już tytuł, jest bardzo silnie osadzona w konkretnym kontekście społecznym, wynikłym z przeprowadzenia badań na terenie pogranicza zachodniego. Na obszarze, gdzie ma miejsce intensywny przepływ ludzi i towarów przez granicę, gdzie przenikają się kultury polska i niemiecka. Równocześnie omawiane pogranicze jest oddalone od centrów decyzyjnych, zarówno politycznych, jak i ekonomicznych. Jednym słowem, mamy do czynienia z terenami peryferyjnymi. Należy stwierdzić, że obszar ten cechuje cywilizacyjny zastój oraz duża odmienność w stosunku do pozostałych regionów kraju z uwagi na uwarunkowania historyczno-gospodarcze oraz usytuowanie przestrzenne – podsumowuje autor książki. Zarysowuje on historyczne przemiany przygranicznych obszarów Polski zachodniej, przypomina o masowych

149


150 przesiedleniach po II wojnie światowej, o tworzeniu się melanżu grup etnicznych, a także o masowym powstawaniu Państwowych Gospodarstw Rolnych oraz Spółdzielni Kółek Rolniczych, wypierających z tych terenów indywidualne rolnictwo i nie uwzględniających osobistego przywiązania do ziemi „z dziada pradziada”. Ukształtował się w ten sposób specyficzny stosunek do władzy politycznej, którą uznawano za opresyjnego, wyzyskującego pracodawcę. Wszechogarniające szabrownictwo i brak restrykcji, nadużycia i brak poczucia własności, sprawiały, że coraz częstsze stawały się wypadki zachowań, które w macierzystych grupach etnicznych byłyby niedopuszczalne, argumentowane rozmaicie, to ubóstwem, to przyzwoleniem: „bo tak robi władza” czy potrzebą ratowania przed zepsuciem, stratą, niegospodarnością. Pojawiło się podejście zwane „kombinatorstwem”, które przetrwało, jak utrzymuje na podstawie swoich badań Kurzępa, także do końca ubiegłego wieku. Po odejściu od centralizmu gospodarczego rozpoczął się czas wielu drobnych inicjatyw prywatnych. Mieszkańcy pogranicza dostrzegli szansę w handlu z Niemcami, masowo przybywającymi do Polski na zakupy. Zaczynali od prowizorycznych stoisk z kartonów, później sprzedając z łóżek polowych, by wreszcie handlować z bagażników samochodów. Początki tego procederu na pograniczu to „wolna amerykanka”, jednak później następowały próby ucywilizowania go poprzez restrykcyjne kontrole, zakazy i nakazy. Efektem tego było szukanie szansy w obchodzeniu przepisów i regulacji. Żeby przetrwać w tej nowej, nie do końca poznanej rzeczywistości, a w dodatku żyć na poziomie wyższym niż sąsiedzi, należało przyjmować różnorakie strategie adaptacji, często na granicy prawa czy moralności. Tak pojawił się przemyt na małą (tzw. mrówki) i dużą skalę, a także nielegalna działalność handlowa i usługowa. Wreszcie na pograniczu miejsce ma także juma, czyli proceder polegający na kradzieżach dokonywanych w Niemczech (głównie przez młodzież), by później zdobyte „fanty” przemycić do kraju i sprzedać. Gdzieś obok tego wszystkiego odbywa się prostytucja nieletnich. Bardzo obszerne fragmenty książki, poświęcone nie tyle prostytucji jako takiej, co kontekstowi społecznemu pogranicza, byłyby dla czytelnika bardzo wartościowe. Szczególnie, iż specyficzne warunki tam panujące mają duży wpływ, co przekonująco pokazuje autor, także na to zjawisko. Pojawia się tu jednak problem, który obniża ocenę recenzowanej pozycji. Otóż badania prowadzone były przede wszystkim w drugiej połowie lat 90., książka stanowi kolejne wydanie publikacji z 2000 r. Całe tło społeczne „Młodzieży pogranicza…” oparte jest na specyficznej sytuacji wynikłej z istnienia granicy pomiędzy Polską a Niemcami. Granica ta stanowi wyraźny punkt odniesienia dla autora oraz dla bohaterów książki. Rozdziela świat „lepszy” od „gorszego”, bogaty od biednego. Nasze wstąpienie do Unii Europejskiej nie zlikwidowało nierówności pomiędzy Polską a Niemcami, nie zmieniło też specyficznej kultury i tożsamości pogranicza, niewątpliwie jednak zmieniło

pewne aspekty życia jego mieszkańców. W jaki sposób, tego niestety z książki się nie dowiemy. Braki te nie podważają jakości i znaczenia publikacji. Nie ma bowiem wątpliwości, i książka Kurzępy to pokazuje, że prostytucja nieletnich jest w znacznej mierze produktem procesów społecznych, które nie są wyłączną domeną terenów pogranicza. Bliskość Niemiec może jedynie uwypuklać zjawiska, które zapewne są obecne w całej pozostałej części Polski. Co więc sprzyja pojawieniu się i trwaniu prostytucji nieletnich? Wbrew powtarzającym się opiniom, nie jest to rzecz charakterystyczna dla rodzin patologicznych. Z badań wynika, że z łącznej grupy 158 rodzin zaledwie 1⁄3 charakteryzują zaburzenia związane z nadużywaniem alkoholu, podobnie jeśli chodzi o występowanie przemocy fizycznej. […] Trudno tu zdecydowanie uznać, iż wzór negatywnych zachowań, szczególnie predylekcji ku prostytucji, badani zapożyczali z negatywnego wzorca wyniesionego z domu rodzinnego – stwierdza Kurzępa. Także relacje w rodzinach badanej, prostytuującej się młodzieży, bywają różne – począwszy od ciepłych, kończąc na antagonistycznych i burzliwych. Jednocześnie nawet tam, gdzie kontakt z matką i / lub ojcem jest dobry, jest on zwykle powierzchowny i jednostronny. Autor stwierdza wręcz, iż realną patologią wielu współczesnych rodzin jest uprzedmiotowienie dzieci. Stają się one mianowicie jedynie biernymi odbiorcami, na podobieństwo konsumentów, którzy zamiast uczuć, bliskości, szacunku – otrzymują przedmioty materialne: jedzenie, ubrania, sprzęt elektroniczny itp. Stanowić to ma rekompensatę wobec braku wspólnie spędzanego wolnego czasu. Tymczasem nowe spodnie czy iPod nie zastąpią miłości. Dlatego „młodzież pogranicza” zaczyna szukać prawdziwych i głębokich uczuć w środowiskach pozarodzinnych; grupy rówieśnicze, funkcjonujące na innych przecież zasadach niż rodzina, przejmują rolę wychowawczą. Stanowią one alternatywę wobec „niemego wychowania”, kultywowanego w domu, gdzie rodzice nie dzielą się swymi troskami z dziećmi i vice versa, dzieci stają się coraz oszczędniejsze w odkrywaniu samych siebie. Kluczowy jest więc zdaniem Kurzępy brak sensownej „oferty” dla młodych ludzi. To, co postrzegane jako wartościowe i atrakcyjne, dające rozrywkę, ale i tożsamość, istnieje poza domem. Nie dziwią więc opinie badanej młodzieży, która stwierdza, iż w grupie rówieśniczej szuka przede wszystkim towarzystwa (38% wskazań dziewcząt, 32% chłopców-żigolaków, 13% chłopców-gejów), ale też zaufania (szczególnie w przypadku chłopców prostytuujących się homoseksualnie – 40%), poczucia wspólnoty i bezpieczeństwa. Zarówno jednak w domu, jak i poza nim, dominuje kult ekonomicznej zaradności. Młodzież staje się jej świadkiem, czasami mimowolnym współuczestnikiem, a z czasem aktywistą. Przyświecające jej cele nie różnią się od tych, które są cenne dla młodzieży z wnętrza kraju, jednakże dobór sposobów dochodzenia do nich jest wypadkową lokalnych możliwości i/lub blokad. Ponieważ dominuje aktywność nakierowana na cel, gdzie środki


stają się sprawą drugorzędną, także i osoby niepełnoletnie wykazują dużą akceptację dla różnych form działalności przestępczej czy wątpliwej moralnie – w tym dla prostytucji. W badaniach porównawczych, przeprowadzonych wśród 664 młodych osób w wieku 15-23 lata, mieszkających w Zielonej Górze, na pytanie, czy prostytucja to dobry sposób zarabiania pieniędzy, aż 51% odpowiedzi było twierdzących (40% – przeciwnych). Oczywiście inny rozkład odpowiedzi pojawiłby się, gdyby zapytano badanych, czy zdecydowaliby się na podjęcie tego typu aktywności – szczególnie, że pojęcie „dobry” w zadanym pytaniu jest ogólne, może być związane z wymiarem etycznym, jak i dotyczącym skuteczności (w tym przypadku zarabiania pieniędzy). Mimo tego, powyższy rozkład odpowiedzi zmusza do refleksji i pokazuje nawet jeśli nie akceptację, to przynajmniej przyzwolenie na prostytucję. Istotne jest jedynie, by przynosiła wymierne, materialne korzyści, mogące świadczyć o przedsiębiorczości prostytuującej się osoby. Tego typu podejście potęgowane jest bliskością granicy, gdyż młodzi ludzie widzą, że parędziesiąt kilometrów na zachód młodzież ma jeszcze nowocześniejszy sprzęt, nie musi pracować za marne grosze i cały świat stoi dla niej otworem. Natomiast rodzice niemieckich rówieśników mogą wyjeżdżać na wakacje do ciepłych krajów i kupować drogie samochody, a nie tylko narzekać na swoją pracę i liczyć każdą złotówkę. Choć „młodzież pogranicza” ma również świadomość (czasami złudną), że także ich rówieśnicy w bogatszych polskich miastach, takich jak Warszawa czy Poznań, mają od nich lepiej. Potwierdzają to badania Kurzępy, które wskazują, iż rzadko kiedy do prostytucji zmusza nieletnich konieczność, rozumiana jako zapewnienie sobie materialnego minimum. Jest tak tylko w 15% przypadków, gdzie rodziny badanych faktycznie żyją w ubóstwie. Zdecydowanie częściej powodem jest chęć podniesienia swojego prestiżu wśród rówieśników, co najłatwiej i najbardziej efektownie można uczynić przez zakup nowych, drogich i modnych rzeczy. Aspiracje nastolatków są oparte na porównaniach z innymi – zarówno z osobami „z sąsiedztwa”, jak i z telewizyjnymi gwiazdami. Współczesny świat młodych cechuje duża chęć posiadania dóbr konsumpcyjnych, do czego zdecydowanie przyczyniają się środki masowego przekazu, świat reklamy – przekonuje autor. Status młodego człowieka wyznacza ubiór, używane kosmetyki czy odwiedziny w modnych klubach. To dlatego przyczyny wejścia w świat prostytucji związane są najczęściej z chęcią wywyższenia się poprzez posiadanie luksusowych gadżetów. Na ten powód wskazało w rozmowach z Kurzępą 46% dziewcząt, a także 30% prostytuujących się homoseksualnie chłopców. W przypadku dziewczynek szczególny wpływ ma wychowanie – od najmłodszych lat wpaja się im, że szczególnie ważne jest, by atrakcyjnie wyglądały, gdyż wtedy znajdą dobrego męża, zrobią karierę itd. Tego typu materialne aspiracje wiążą się z tym, że to, co lansowane, oparte jest na swobodzie obyczajowej

b  n  a ManHole.ca, http://www.flickr.com/photos/gullideckel/48541518/

151

i utylitarnym, „technicznym” traktowaniu innych osób. W ten sposób można bowiem zerwać ze wspólnym losem „tych z pogranicza”, a w efekcie zaakceptować siebie. Można być jak postać z telewizji – lubianym, szanowanym, szczęśliwym. Szczególnie, iż na ekranie nie pokażą tego, co będzie, gdy minie twoje „5 minut”. Kurzępa jednoznacznie mówi, że dla młodych ludzi nie istnieje przyszłość, nie ma też przeszłości. Jest tylko „tu i teraz”, dlatego to, co tymczasowe, krótkotrwałe – może być postrzegane jako wartościowe. Liczą się gwałtowne potrzeby i ich doraźne zaspokojenie. Smutnym potwierdzeniem tej tezy jest fakt, że zarówno w przypadku prostytuujących się chłopców, jak i dziewcząt, inicjacja seksualna miała często postać seksu grupowego na imprezach. Niewątpliwie po części właśnie tak wygląda współczesna rzeczywistość, jej klimat kulturowy. Wydaje się jednak, iż Kurzępa zbyt ostro i jednowymiarowo spogląda na mass media i kulturę popularną. Współcześnie w naukach społecznych rzadko traktuje się widza programów telewizyjnych, słuchacza audycji radiowych czy przede wszystkim użytkownika Internetu, jako całkowicie biernego odbiorcę, który bezkrytycznie chłonie przekazywane treści. Coraz większa obecność nowoczesnych technologii medialnych w naszym życiu przynosi oczywiście także nowe zagrożenia. Równocześnie jednak nabywamy kompetencje do tego, by świadomie z tych technologii korzystać. Oczywiście w przypadku osób młodych należy zwracać uwagę, w jaki sposób korzystają z Internetu i jakie programy telewizyjne oglądają. Nie powinno się jednak popadać w skrajności i widzieć tylko negatywnego wpływu mediów na ich życie. Kurzępa zdaje się zbyt odważnie łączyć występowanie przemocy, agresji i seksu w życiu młodzieży z tym, co może ona zobaczyć w telewizji. Bezkrytycznie odnosi się do lekko anachronicznych już badań nad mediami, a także chętnie przywołuje prace pisane w latach 50. i 60. ubiegłego wieku przez reprezentanta Szkoły Frankfurckiej, Herberta Marcuse. W efekcie,


152 rola mediów jako jednego z czynników powstawania problemów młodzieży pogranicza wydaje się być w książce znacznie przeceniana. Zdaniem Kurzępy, takie procedery jak juma czy prostytucja dzieją się na pograniczu za cichym przyzwoleniem ze strony samorządów i wspólnot lokalnych. Nie tworzą one jakichkolwiek programów walki z tymi patologicznymi zjawiskami. Jedyne próby zorganizowanego, długofalowego przeciwdziałania pochodzą ze strony agend rządowych i służb MSWiA. Samorządy, które dobrze znają lokalną specyfikę, nie wykorzystują swojej wiedzy. Podobnie, jak twierdzi autor, postępuje także Kościół, który zwraca uwagę na wspomniane problemy jedynie epizodycznie. Nakłada się to na ogólny obraz przyzwolenia społeczności lokalnych w stosunku do zachowania się jumaczy czy prostytuującej się młodzieży – czytamy. Należy także skrytykować instytucje kulturalnooświatowe, których oferta kierowana do dzieci i młodzieży jest bardzo uboga, nie zapewniająca zbyt wielu interesujących form aktywności pod kontrolą dorosłych. Prowadzi to do spędzania czasu wolnego w stylu, jak to określa Kurzępa, dyskotekowo-pubowym, pozostającym poza zainteresowaniem i możliwościami kontroli rodziców i opiekunów. Należy jednak wyraźnie podkreślić, iż niepełnoletni chodzą do klubów nie tylko po to, by zaznać seksu czy pić alkohol, lecz także w znacznej mierze po to, żeby móc z kimś porozmawiać, wyżalić się, podzielić wątpliwościami i problemami. Powrót do domu oznacza często siedzenie samemu w pokoju lub oglądanie telewizji… Reasumując, po lekturze „Młodzieży pogranicza…” trudno jednoznacznie wskazać jeden czynnik determinujący to, iż dziecko zaczyna uprawiać seks za pieniądze. Nie jest nim dorastanie w patologicznej rodzinie, wejście w „złe towarzystwo”, telewizja, funkcjonowanie w społeczeństwie konsumpcyjnym, zaniedbania samorządów lokalnych, ani też duży poziom bezrobocia w okolicy. Każdy z tych czynników może być w indywidualnych przypadkach istotny, żaden jednak nie jest przeważający w całościowym oglądzie zjawiska.

Obywatela ilustruje:

Szczególnie istotne jest w książce Kurzępy kolejne potwierdzenie prawdy, że kwestie materialne ściśle wiążą się z tym, co duchowe, emocjonalne – uzupełniają się one wzajemnie. Innymi słowy, nie wystarczy zapewnić dziecku dobrych warunków materialnych, aby było „porządne i grzeczne”. Jeżeli w pogoni za pieniędzmi brakuje miłości, zainteresowania, wówczas nowe ciuchy i komputer nie wypełnią tej pustki. Z drugiej wszakże strony, kochająca i chcąca ze sobą rozmawiać rodzina nie zapewni dziecku odpowiedniego rozwoju, jeśli rodzice muszą pracować po 14 godzin na dobę za żenująco niską stawkę, gdyż wokół panuje wysokie bezrobocie. Oba czynniki muszą iść w parze: choćby minimalnie godziwe warunki materialne, a także otwartość i pozytywne emocje wobec najbliższych oraz innych, również obcych osób. Pojawia się tylko pytanie, czy do wyciągnięcia takich wniosków konieczne jest przeczytanie książki Kurzępy? To na pewno wartościowa lektura, choć trudna. Zbudowana w formie sążnistego raportu z badań, z obszernym (chyba nazbyt) teoretycznym wstępem, z wieloma zestawieniami, tabelami i wykresami; wielu może to odrzucać. Przede wszystkim jednak nie jest to książka napisana w sposób intrygujący, a więc nie wzbudza emocjonalnego zainteresowania. Mimo bardzo „ciężkiej” problema­t yki, większość czytelników najprawdopodobniej przebrnie przez ponad 200 stron z chłodnym dystansem wobec opisywanego zjawiska. Nie każdemu musi się podobać taki styl pisania, nie każdy zaakceptuje także braki recenzowanej pozycji wynikające z daty jej napisania, sprawiające, że tak naprawdę do końca nie wiemy, jak obecnie wygląda sytuacja na pograniczu. Nie zmienia to jednak ogólnej oceny: osoby zainteresowane poruszaną w książce Kurzępy tematyką mogą do „Młodzieży pogranicza…” sięgnąć, osoby pracujące z młodymi ludźmi – koniecznie muszą. Bartłomiej Grubich

Jacek Kurzępa, Młodzież pogranicza – „świnki”, czyli o prostytucji nieletnich, Wydawnictwo „Impuls”, Kraków 2010.


Duma, nadzieja,

lewica

re cen zja

Remigiusz Okraska

Gdy współczesny lewicowiec usłyszy cokolwiek o dumie narodowej, zazwyczaj reaguje niczym pies Pawłowa i krzyczy „Precz z faszyzmem!”. Słowo „patriotyzm” przyjmuje spokojniej, bo jedynie dostaje wysypki. Wzmianki o tradycji i historii traktuje w najlepszym razie jako temat zastępczy, podsuwany przez prawicę, by odwrócić uwagę elektoratu od kwestii „naprawdę istotnych”. I w znacznej mierze dlatego lewica znajduje się na równi pochyłej. Tak rzecz widzi Richard Rorty w książce „Spełnianie obietnicy naszego kraju” z roku 1999, niedawno wydanej w Polsce. Esej Rorty’ego, sam w sobie znakomity i wart uwagi, nabiera dodatkowego wydźwięku za sprawą osoby autora – filozofa liberalnego, optującego za daleko posuniętym pluralizmem, krytycznego wobec „twardych” tożsamości. Tym bardziej wymowne jest zatem, że właśnie on dokonuje krytyki takiej lewicy, która odcina się od wszelkich skojarzeń z przeszłością swojego kraju, z tradycjami, z poczuciem wspólnoty narodowej. W ten sposób nie osiąga ona absolutnie nic – oddaje wiele atutów prawicy, a sama traci zakorzenienie w masach, stając się plemieniem bytującym na wyizolowanych wysepkach. Coraz bardziej namiętnym manifestom skierowanym przeciwko „temu krajowi”, towarzyszy brak jakiegokolwiek oddźwięku społecznego, a lewica z działającej i zmieniającej przeobraża się w krytykującą – zajadle, lecz bezpłodnie. Emocjonalne zaangażowanie w sprawy kraju – uczucie palącego wstydu czy zapierającej dech w piersiach dumy z pewnych fragmentów historii bądź z obecnej polityki narodu – to warunek konieczny twórczej i produktywnej dyskusji

politycznej. Nie doszłoby do takiej dyskusji, gdyby uczucie wstydu przeważyło nad uczuciem dumy. […] Potrzeba zaangażowania występuje u tych, którzy mają nadzieję, że nakłonią naród do podjęcia wysiłku przypomnienia swojemu krajowi, z czego może być dumny, oraz tego, czego powinien się wstydzić. Muszą oni opowiadać inspirujące historie o tych fragmentach czy też postaciach z przeszłości swego narodu, którym państwo winno pozostać wierne – tak zaczyna się książka. Jej autor zarzuca amerykańskiej lewicy, że całkowicie wykrzywiła perspektywę oglądu przeszłości Stanów Zjednoczonych. Tamtejsi lewicowi intelektualiści postrzegają własny kraj jako swoiste piekło na ziemi, stanowiące nieprzerwane pasmo zbrodni, występków, opresji, wykluczenia i wyzysku. Oczywiście nie należy udawać, iż w USA nie miało miejsca wiele haniebnych zjawisk ani rezygnować z kry­ tyki ich współczesnych odpowiedników. Kluczową kwestią są jednak proporcje – lewica dzisiejsza wyzbyta jest wiary w możliwość poprawy sytuacji (wspomniane piekło

153


154 na ziemi zaludnione jest wszak niemal samymi diabłami), pomijając, o czym będzie jeszcze mowa, jakąś wyimaginowaną rewolucję, która przyniesie katharsis. Fundamentem dawnej lewicy była zaś wiara, że można uczynić swój kraj znacznie lepszym, przy czym zależy to od nas samych – zorganizowanego społeczeństwa. Tamta lewica składała się głównie z działaczy – ludzi aktywnych, choćby była to aktywność w sprawach małych i niezbyt widowiskowych. Rdzeń lewicy współczesnej składa się zaś z obserwatorów, którzy z dystansem, a nierzadko wręcz obrzydzeniem, komentują rzeczywistość, bez nadziei na pozytywne przeobrażenia. Rorty przekonuje, że opoką szeroko pojętych środowisk postępowych była kiedyś tożsamość zbiorowa, ufundowana właśnie na wierze w możliwość reform. Perspektywie indywidualistycznej, towarzyszącej kapitalizmowi i powszechnemu etosowi od zarania USA, lewica przeciwstawiła przekonanie, że można wspólnymi siłami poprawić swój los. Co ciekawe, jak przekonuje Rorty, choć ówczesny progresywizm nierzadko wyrastał z inspiracji chrześcijańskich, to przybrał postać swoistej „obywatelskiej religii”, naznaczonej przekonaniem, iż postawy, procesy i instytucje są „otwarte” na pozytywne zmiany, stanowiąc pewnego rodzaju narzędzia, którymi można się posłużyć znacznie lepiej, niż dotychczas. Z tej układanki znikło pojęcie grzechu, a więc nieusuwalnego błędu, który skazuje dany system polityczny, ekonomiczny i kulturowy na to, by zawsze „służył złu”. Tego rodzaju „areligijność” zaowocowała także położeniem nacisku na konkretne działania – zdobycze, choćby niewielkie i rozłożone w czasie, polepszały położenie zbiorowości, i to już w perspektywie doczesnej. Tymczasem lewica późniejsza, choć zazwyczaj otwarcie antyreligijna, zdaje się tkwić w przekonaniu, iż Ameryka, kapitalizm, „system” itp., skażone są niemożliwym do wykorzenienia zepsuciem. Nie ma tu miejsca na ewolucję i reformy, co najwyżej na apokaliptyczną rewolucję. Ona zaś jest tak odległym, niemal zaświatowym widmem, że nie staje się obietnicą, dla której warto by pracować już teraz. Pozostaje zgorzkniałe komentowanie rzeczywistości. Idąc śladem romantyzmu Walta Whitmana i pragmatyzmu Johna Deweya, optymistycznie interpretujących Hegla, Rorty afirmuje wynikającą z tego nadzieję na państwo, które można stale czynić lepszym miejscem do życia; przyszłość jest w tej wizji otwarta, więc jeśli nie wszystko, to wiele jest możliwe. Przeciwstawia się w ten sposób marksowskiej interpretacji Hegla, znacznie bardziej „zamkniętej”, rzekomo wyrażającej wiedzę o tym, „jak będzie” na pewno. Amerykańska myśl postępowa była „realistycznym marzeniem”, które nie kazało na nic czekać, lecz inspirowało do poszukiwań twórczych i działań odważnych, a zarazem silnie zakorzenionych w teraźniejszości. Zamiast wielkich teorii, dominowała wiara w wiele eksperymentów, które metodą prób i błędów pomogą stworzyć lepszy świat. Jest paradoksem, zauważa autor „Spełniania obietnicy…”, że lewica marksowska, która

z namaszczeniem powtarzała XI tezę o Feuerbachu, iż dość już było interpretowania świata, a teraz należy go zmienić, tak wiele energii poświęca teoretyzowaniu i pustosłowiu, podczas gdy amerykańska lewica „obywatelska” zajmowała się właśnie wielopłaszczyznową konkretną zmianą społeczną. Taki sposób myślenia pozwalał jej żądać dużo i wierzyć w jeszcze więcej, a jednocześnie cieszyć się z nawet drobnych osiągnięć i nimi stymulować nadzieję na dalsze zmiany. A także wzmacniać dumę z tego, jacy jesteśmy i jacy być możemy. Natomiast dzisiejsza lewica uważa, że Ameryce nie da się przebaczyć […] oraz że nie da się jej zrealizować […]. W rezultacie odwracają się plecami do własnego państwa […] oraz […] [dokonują] wykpienia samej idei tego, że to demokratyczne instytucje mogłyby raz jeszcze zostać zmuszone do służenia sprawie sprawiedliwości społecznej. […] Poczucie beznadziejności stało się wśród lewicy modne – pryncypialne, przeteoretyzowane, filozoficzne poczucie beznadziejności. Obecnie […] nadzieję, która uwznioślała serca amerykańskiej lewicy przed okresem lat sześćdziesiątych, traktuje się jako symptom naiwnego „humanizmu”. Co to była ta dawna lewica? To związkowcy i uczestnicy strajków walczący o poprawę warunków pracy. To urzędnicy państwowi, starający się maksymalnie wykorzystać sensowne przepisy, a blokować stosowanie tych szkodliwych. To politycy różnych szczebli, wytrwale dobijający się o choćby niewielkie przeobrażenia na lepsze. To dziennikarze i intelektualiści, którzy zamiast tego, co „ekscytujące” czy „oryginalne” – brali na warsztat ważne kwestie społeczne i ekonomiczne. Spora część z nich nie tylko nie określała się jako lewicowcy, ale przede wszystkim nie są tak traktowani przez dzisiejsze lewicowe wyrocznie, decydujące o tym, kto jest godny tego miana. Nierzadko byli to prominentni politycy Partii Demokratycznej (z prezydentem F. D. Rooseveltem na czele), innym razem pozornie aideologiczni technokraci, kiedy indziej naukowcy nie odwołujący się do etykietek politycznych; bywali też wśród nich populistyczni patrioci czy osoby określające się jako liberałowie. Wszyscy oni wytrwale pracowali na rzecz takiej Ameryki, której obywatele mogliby rozwijać swój potencjał i realizować marzenia bez względu na wyznanie, rasę, dochody, przynależność klasową itp. Łączyła ich wspomniana wiara w to, że Amerykę można zmienić na lepsze oraz w skuteczność stopniowych reform. Tak, to była właśnie lewica reformistyczna, jednak Rorty używa tego przymiotnika z aprobatą, jako synonimu zarazem rozsądku, jak i efektywności, czyli dokładnie odwrotnie niż rozmaici krzykliwi doktrynerzy, dla których stanowi on obelgę, symbol zdrady i rejterady. Powinniśmy odrzucić marksistowskie sugestie, że za lewicowców można uznać tylko tych, którzy są przekonani, że kapitalizm trzeba obalić oraz że wszyscy inni to jacyś mięczakowaci liberałowie, samooszukujący się burżuazyjni reformatorzy – pisze Rorty. Marksizm jest wedle niego przejawem manichejskiego myślenia w kategoriach „grzechu” i „czystości”, które nie uznaje ani zdobyczy


155 połowicznych i kompromisów, ani odstępstw od „linii politycznej”, a w dodatku podejrzliwie traktuje środowiska, które osiągały swoje zamiary metodą małych kroków, albo w ich działaniach mieszały się postawy godne pochwały z tymi moralnie wątpliwymi. Tymczasem, pisze Rorty, jeśli będziemy szukać ludzi, którzy nigdy nie popełnili żadnych błędów, którzy zawsze byli po słusznej stronie, którzy nigdy nie przepraszali za tyranów czy niesprawiedliwe wojny, to znajdziemy niewielu takich bohaterów. I podaje przykłady: Franklina Delano Roosevelta – prezydenta, który stworzył podstawy państwa opiekuńczego oraz zachęcał robotników do przyłączenia się do związków zawodowych i w tym samym czasie uparcie odwracał się od Afroamerykanów, a także Lyndona B. Johnsona, który pozwolił na rzeź setek tysięcy wietnamskich dzieci, ale równocześnie zrobił więcej dla ubogich dzieci w Stanach Zjednoczonych niż jakikolwiek inny poprzedni prezydent. Amerykańska lewica reformistyczna osiągała liczne sukcesy do roku 1964. Data ta jest wedle Rorty’ego momentem przełomowym, który zapoczątkował upadek lewicy w USA. Wówczas to nastąpiła, za sprawą decyzji wspomnianego prezydenta Johnsona, intensyfikacja amerykańskiego zaangażowania militarnego w Wietnamie. Wojna i jej przebieg wywołały, jak wiemy, silny opór znacznej części obywateli, a także wyłonienie się pokolenia Amerykanów, którzy podejrzewali, że z naszym krajem nie da się nic zrobić – że wojna ta nie tylko nigdy nie będzie mogła zostać wybaczona, ale że dodatkowo uzmysłowiła nam, iż jesteśmy narodem poczętym w grzechu nie do odkupienia. To zaś oznaczało na lewicy początek końca wiary w możność stałego ulepszania swojego kraju, a także porzucenie wszelkiej dumy narodowej. W konsekwencji natomiast – rozpad lewicy na „kulturową”, skoncentrowaną na kwestiach obyczajowych, która zdobyła silną pozycję w mediach i na uniwersytetach, oraz stale słabnącą lewicę społeczno-ekonomiczną, która nie tylko musiała stawiać czoła prawicy, ale także zmagać się z obojętnością, niegdyś stanowiącej dla niej wsparcie, lewicy akademicko-medialnej. Ten rozbrat, dokonany w najgorszym momencie – w przeddzień ofensywy neoliberalizmu – zaowocował niemal zupełnym upadkiem lewicy w USA. Sprawiło to, że młode pokolenie lewicy nie tylko zaczęło wprost nienawidzić własnego kraju i wszystkiego, co kojarzyło się z tradycjami amerykańskimi – nawet jeśli były to tradycje emancypacyjne – ale i rozpoczęło flirt czy to z reżimami „realnego socjalizmu”, czy przynajmniej z myślą komunistyczną. Te fragmenty książki Rorty’ego mogą prawomyślnych czytelników-lewaków przyprawić o zawał serca. Nie tylko bowiem wyraża on nadzieję, że postać Lenina będzie kiedyś lewicy równie obca jak np. Mussolini, lecz także – odwołując się do własnej biografii (m.in. rodzice, którzy sympatyzowali z komunizmem, by po procesach moskiewskich przejść na pozycje lewicy stanowczo krytycznej wobec ZSRR) – składa swoistą deklarację antykomunizmu. Konsekwentnego i pozbawionego różnych

„ale” – owszem, potępia wojnę w Wietnamie i uważa, że rządy USA popełniały błędy czy zbrodnie, jednak stanowczo odcina się od demonizowania swojego kraju. Uważa, że Amerykanie stali po stronie dobra, przeciwko sowieckiej despotii i jej satelitom. Rorty bez hamletyzowania typowego dla wielu tzw. dobrych ludzi z „sercem po lewej stronie” pisze wprost, że nie widzi większej różnicy między walką z Hitlerem a walką ze Stalinem, nie uważa też za rzecz naganną, iż różne lewicowe inicjatywy antysowieckie współpracowały z CIA. Dla amerykańskiej lewicy demokratycznej antykomunizm, czyli krytyka zamordystycznych reżimów, był bowiem postawą równie oczywistą, jak walka z niesprawiedliwymi stosunkami władzy i podziałami społecznymi we własnym kraju. W tym kręgu – pisze Rorty – amerykański patriotyzm, ekonomia redystrybucji, antykomunizm i Deweyowski pragmatyzm naturalnie i bezproblemowo ze sobą współgrały. Nie chodzi bynajmniej o to, że Rorty zajmuje pozycję zimnowojennego „jastrzębia”. Przeciwnie – nie odmawiając Ameryce racji moralnych w konflikcie z Blokiem Wschodnim, uznaje, że towarzysząca temu atmosfera oraz błędy popełnione w trakcie zmagań, z Wietnamem na czele, pozwalają zrozumieć reakcję młodego pokolenia lewicy. Uważa wręcz, że „nowa lewica” odegrała istotną rolę w „humanizacji” tego konfliktu, że zapobiegła stałemu podkręcaniu niebezpiecznych nastrojów militarystycznych i totalistycznych w USA. Problem stanowi natomiast to, że słuszna reakcja moralna przekształciła się w aberrację polityczną. Krytyka poszczególnych działań władz USA przybrała bowiem postać nieomal obsesyjnej niechęci do wszystkiego, co łączy się ze Stanami Zjednoczonymi, ich przeszłością i kulturą. W dziedzinie „emocjonalnej” oznaczało to odrzucenie wszelkiej dumy narodowej i wyrastającej z niej wiary w możność zmiany własnego kraju na lepszy. W dziedzinie idei i strategii zaowocowało natomiast odwróceniem się od kwestii społeczno-ekonomicznych i kontestowaniem posunięć instytucjonalnych (wszak instytucje amerykańskie są nieuleczalnie skażone grzechem). Dawna lewica była lewicą ekonomiczną, nowa – kulturową. Dawna walczyła, jak znakomicie hasłowo streszcza to Rorty, z egoizmem, nowa – z sadyzmem kulturowym (takimi formami opresji i poniżenia, które nie pozostają w prostej zależności z wyzyskiem ekonomicznym). Dawna chciała ulepszyć cały kraj i objąć skutkami reform ogół obywateli, nowa zajęła się wybranymi grupami, uznanymi za szczególnie pokrzywdzone (mniejszości seksualne i etniczne, kobiety). Dawna wierzyła, że ogólne zmiany systemowe stopniowo poprawią zarówno los grup dotkniętych wykluczeniem ekonomicznym, jak i kulturowym (czyli zniwelują zarazem egoizm, jak i sadyzm), nowa natomiast uważa, że cały system i jego instytucje są na wskroś złe, zatem aby zachować „czystość” można jedynie działać na rzecz wybranych grup na płaszczyźnie wzorców kulturowych i postaw. Autor „Spełniania obietnicy…” bynajmniej nie twierdzi, że wszystkie cele czy działania „nowej lewicy” są


156 niewłaściwe. Tak jak podkreśla jej zasługi w walce z „przegięciami” władz USA z okresu zimnej wojny, tak też uważa, że w sferze kulturowej dokonała ona wielu pozytywnych zmian. Ogólnie biorąc, Ameryka czasów „politycznej poprawności” jest krajem, w którym żyje się lepiej, krajem, w którym w sferze kultury i obyczajów znacznie sprawniej chroniona jest ludzka godność. Jest krajem, w którym czarnoskórzy są ludźmi, nie zaś „czarnuchami”; w którym ktoś nie jest z założenia gorszy tylko dlatego, że urodził się gejem; krajem, gdzie kobieta jest normalnym pracownikiem, nie zaś obiektem chamskich dowcipów i natrętnych propozycji ze strony pracodawcy czy przełożonego. Rorty nie zarzuca „nowej lewicy”, że zajęła się kwestiami kulturowymi – wręcz przeciwnie, podkreśla, iż wykonała ona dobrą robotę, uwrażliwiając Amerykanów na taki rodzaj wykluczenia. Ma jej natomiast za złe, że skupia się niemal wyłącznie na tych kwestiach, że zajmowanie się „różnorodnością” i „mniejszościami” stało się swoistym kolekcjonerskim hobby, że zachowuje – w najlepszym razie – dystans wobec problemów socjalnych i ekonomicznych „zwykłych ludzi”, że odrzuca identyfikację z Ameryką i Amerykanami jako takimi, co potęguje wzajemną izolację różnych „elektoratów” lewicy i niemożność zbiorowego działania. I wreszcie, że kultywuje wizję USA jako kraju „szatańskiego”, wskutek czego odrzuca wszelkie konkretne zdobycze, na rzecz mrzonek o zniszczeniu czy upadku „systemu”. To wszystko owocuje zmniejszaniem sadyzmu kulturowego, przy jednoczesnym znacznym nasileniu – w porównaniu do sytuacji sprzed wojny w Wietnamie – egoizmu ekonomicznego. W sytuacji, gdy wskutek neoliberalizmu i globalizacji wciąż rosną zastępy marginalizowanych Amerykanów, oznacza to, że poparcie wyborcze czy potencjalna populistyczna rewolta zostaną przejęte przez prawicę i jej „szeryfów”. W takiej sytuacji nie tylko nie będzie mowy o reformach socjalnych, lecz pod znakiem zapytania stanie trwałość zdobyczy kulturowych. Wówczas to postęp, który się dokonał w ciągu ostatnich czterdziestu lat w polepszaniu sytuacji czarnych i śniadych Amerykanów oraz homoseksualistów, zostanie unieważniony. Zadowolona z siebie pogarda dla kobiet ponownie stanie się modna. […] Cały ten sadyzm, co do którego lewica akademicka próbowała przekonać swoich studentów, że jest nieakceptowany, powróci. […] Jednakże taki powrót sadyzmu nie odwróci skutków egoizmu, albowiem gdy tylko mocny człowiek przejmie władzę, szybko dojdzie do porozumienia z międzynarodówką bogaczy – tak jak Hitler doszedł do porozumienia z niemieckimi przemysłowcami. […] Ludzie będą się dziwić, dlaczego było tak mało oporu wobec jego pojawienia się. Będą pytać, gdzie była amerykańska lewica? Dlaczego to tylko prawicowcy tacy jak Buchanan mówili robotnikom o konsekwencjach globalizacji? Autor „Spełniania obietnicy…” kreśli ciekawą analogię z „Rokiem 1984”. Jego zdaniem, utrzymanie obecnych tendencji ekonomicznych doprowadzi do koncentracji majątku w rękach nielicznej kasty „międzynarodowych,

kosmopolitycznych bogaczy” – odpowiednika orwellowskiej Partii Wewnętrznej. Na jej usługach będzie Partia Zewnętrzna, składająca się z dobrze sytuowanych „kosmopolitycznych profesjonalistów”. Cała reszta to „robole”, czyli orwellowscy „prole”, zepchnięci na sam dół, bez szans na wydostanie się z tej matni, sprawnie rozgrywani przeciwko sobie i kontrolowani. Ponieważ, pisze Rorty o wspomnianych superbogaczach, ich prerogatywą są decyzje ekonomiczne, będą oni zachęcać polityków, z lewicy i prawicy, aby zajmowali się sprawami kultury. Celem będzie odwrócenie uwagi roboli, sprawienie, aby 75 procent Amerykanów i dolne 95 procent światowej populacji zajmowało się wrogością etniczną i religijną oraz dyskusją na temat norm seksualnych. Jeśli będzie się trzymało roboli z dala od ich własnej rozpaczy za pomocą kreowanych przez media pseudowydarzeń, włączając w to krótkie i krwawe wojny, superbogacze nie będą mieli się czego bać. Zdaniem Rorty’ego, wyjściem z tej sytuacji jest odrodzenie amerykańskiej lewicy. Dokonać tego można podejmując dwa kroki. Po pierwsze, lewica powinna ogłosić moratorium na teorię. Rorty uważa, że lewicowi intelektualiści niepotrzebnie zajmują się coraz bardziej abstrakcyjnymi i hermetycznymi analizami, natomiast umyka im bieżąca rzeczywistość, a przede wszystkim nie potrafią się z nią zmierzyć za pomocą zestawu praktycznych propozycji działań. Radzi on „lewicy kulturowej” z kąśliwą ironią, aby zapomniała o Baudrillarda teorii Ameryki jako Disneylandu, jako kraju simulacrów, i zaczęła proponować zmiany w prawach rzeczywistego kraju zamieszkanego przez rzeczywistych ludzi znoszących niekonieczne cierpienia, z których spora część może zostać usunięta przez działanie rządu. Nic nie przyczyni się bardziej do zmartwychwstania


157 amerykańskiej lewicy niż zgoda co do konkretnej platformy politycznej, jakiegoś Planu dla Ludu […], listy namacalnych reform. Istnienie takiej listy – bez końca powielanej i dyskutowanej, równie znanej profesorom jak robotnikom, pozostającej w pamięci zarówno profesjonalistów, jak i tych, którzy myją im toalety – mogłoby rewitalizować politykę lewicową. Rorty nie łudzi czytelników, że zna recepty na wszystkie współczesne problemy – przykładowo, wskazuje na tak trudną kwestię, jak otwartość amerykańskiego rynku pracy dla imigrantów, co zarazem daje nadzieję ludności z biednych krajów, jak i skutecznie podkopuje pozycję „tubylczych” pracowników najemnych. Uważa natomiast, że – co znów zapewne zszokuje czytelników-lewaków – głównym aktorem i zarazem punktem odniesienia polityki prospołecznej powinno być państwo narodowe, nie zaś mrzonki o „globalnej sprawiedliwości”, gdyż rząd naszego państwa narodowego będzie w przewidywalnej przyszłości jedynym podmiotem zdolnym do zmiany zakresu egoizmu i sadyzmu, które dotykają Amerykanów. Uważa także, iż lewica powinna skupić się na wykorzystaniu istniejących instrumentów działania, jak np. instytucje państwowe, mniejszą wagę przykładać natomiast do rozwiązań istniejących głównie w teorii lub na niewielką skalę, typu „demokracja partycypacyjna” czy „samorządność pracownicza”. Nie dlatego, że jest ich wrogiem, lecz z tego względu, iż czas ucieka, a Amerykanom trzeba namacalnych konkretów, nie zaś intelektualnych fajerwerków i „świetnych pomysłów” – w przeciwnym razie na dobre i na wiele lat wpadną w objęcia populistycznej prawicy. Zamiast obietnic „obalenia kapitalizmu” czy „zniszczenia systemu”, zarazem buńczucznych, jak i znamionujących bezsilność, lewica powinna powrócić do idei stopniowych reform w warunkach gospodarki rynkowej. Drugi krok, chyba ważniejszy, bo dotykający fundamentów, polega na tym, że lewica powinna próbować zmobilizować to, co pozostało z naszej dumy bycia Amerykanami. Powinna poprosić ludzi o to, aby zastanowili się, jak można by osiągnąć kraj na miarę Lincolna i Whitmana. Bowiem tylko w ten sposób będzie ona mogła zacząć zawierać sojusze z ludźmi spoza akademii, a szczególnie ze związkami zawodowymi. Amerykanie znajdujący się poza murami świata akademickiego chcą wciąż być patriotami, chcą czuć się cząstką narodu, który może panować nad swym losem i który może uczynić siebie lepszym. Czytając książkę Rorty’ego miałem poczucie satysfakcji. Choć dotyczy ona USA, to podobieństwa z Polską są niemal bliźniacze. Również u nas lewica akademicka jest lewicą kulturową, która kwestiami społeczno-ekonomicznymi interesuje się od wielkiego dzwonu, a i wtedy poprzestaje zazwyczaj na ogólnikach o „sprawiedliwości społecznej”, „równych szansach” czy „naśladowaniu krajów skandynawskich”. Zamiast tego drobiazgowo analizuje problemy macierzyńskie lesbijek, „ekonomię feministyczną” i namiętnie dyskutuje o dokonanej przez Žižka interpretacji filmów Hitchcocka. W kwestii stosunku do patriotyzmu

jest wręcz żywcem wyjęta z powyższych cytatów ze „Spełniania obietnicy…” – nie ufa ludowym „uniesieniom”, boi się ich jako zaczynu wybuchu ciemnych sił, a narracji, która mogłaby porwać serca, przeciwstawia chłodny, technokratyczny bełkot o zbawieniu przez brukselskich biurokratów. Sięganie ku dorobkowi przeszłości traktuje jako domenę prawicy, oddając jej bez walki tego rodzaju atuty, co jest tym bardziej absurdalne, że lewica w Polsce może się pochwalić znacznie bardziej prestiżowymi antenatami, niż np. konserwatywni liberałowie. Podobnie jest w kwestii nadziei i dumy – jeśli ktoś odwołuje się dziś np. do heroicznego mitu powstania warszawskiego (którego istotną część oddziałów bojowych stanowili działacze podziemnej lewicy), jak czynili to przez wiele lat emigracyjni polscy socjaliści, to jest to PiS i okolice. Zaś lewica zarówno postkomunistyczna („Przegląd”), jak i „nowa” („Krytyka Polityczna”) powtarza najbardziej wyświechtane slogany ze szkoły Dmowskiego o „wykrwawianiu się w szaleńczym zrywie, z góry skazanym na niepowodzenie”. A później całe to towarzystwo jest szczerze zdziwione, że w Polsce de facto nie ma lewicy. I że dla biednych i wykluczonych bardziej wiarygodni okazywali się przez lata Wrzodak, Rydzyk i Kaczyński niż chłopcy w t-shirtach z Che Guevarą i dziewczęta po gender studies, zaczytani w Lacanie, zachwycający się „wyważonym realizmem” prof. Łagowskiego i niezbyt cierpliwie tłumaczący „prostaczkom”, że od patriotyzmu do mordowania Żydów jest tylko malutki krok, więc lepiej tego dżina nie wypuszczać z butelki. Richard Rorty zmarł w czerwcu roku 2007, nie miał zatem możliwości ujrzenia późniejszej o kilkanaście miesięcy zwycięskiej kampanii prezydenckiej Baracka Obamy. Kampanii, która odwołała się do nadziei i dumy, do najlepszych amerykańskich tradycji postępowych, ale także do ekonomicznych konkretów i stopniowych reform (już częściowo zrealizowanych, jak w przypadku dostępu do służby zdrowia), czyniąc to w sposób prosty i zrozumiały, umiejętnie mobilizując sympatyków wezwaniami do przebudowy kraju wedle własnych marzeń. Można jednak powiedzieć, że doczekał przynajmniej częściowego spełnienia scenariusza ze swojej książki. Obyśmy i my, w Polsce, mieli choć tyle szczęścia. Remigiusz Okraska

Richard Rorty, Spełnianie obietnicy naszego kraju. Myśl lewicowa w dwudziestowiecznej Ameryce, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2010, przekład Andrzej Karalus i Andrzej Szahaj. Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej u wydawcy: Wydawnictwo Naukowe UMK, ul. Reja 25, 87-100 Toruń, tel. (56) 611 42 38, e-mail: books@umk.pl, księgarnia internetowa: www.wydawnictwoumk.pl


auto rzy numeru

158

Rafał Bakalarczyk (ur. 1986) – absolwent polityki społecznej na Uniwersytecie Warszawskim i socjologii politycznej w Högskolan Dalarna (Szwecja); od 2010 r. doktorant na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Interesuje się szeroko rozumianą polityką społeczną, zwłaszcza problemami opieki, edukacją oraz skandynawskim modelem dobrobytu. Publikował m.in. w czasopismach „Głos Nauczycielski”, „Dziś” i „Przegląd”. Współautor książki „Jaka Polska 2030?”, wydanej przez Ośrodek Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle’a, z którym stale współpracuje. Zwolennik współdziałania i wymiany doświadczeń między różnymi środowiskami prospołecznymi. Bliski jest mu duch książek Żeromskiego, zwłaszcza postać Szymona Gajowca z „Przedwiośnia”. Stały współpracownik „Obywatela”. Barbara Bubula (ur. 1963) – działaczka społeczna, samorządowa i państwowa, publicystka i tłumaczka (m.in. autorka przekładu „Idee mają konsekwencje” Richarda Weavera), z wykształcenia polonistka. Pracowała jako nauczycielka języka polskiego, była liderką stowarzyszenia „Samorządny Kraków”, w latach 1990-2005 radną Krakowa. W latach 2005-2007 posłanka z listy Prawa i Sprawiedliwości, którego jest członkiem-założycielem, w Sejmie pełniła funkcję członka Komisji Finansów Publicznych i Komisji Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej. W latach 2007-2010 zasiadała w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. W latach 2001-2004 r. członkini redakcji „Obywatela”. Irena Dryll – z wykształcenia dziennikarz i socjolog. Związana z pismem „Nowe Życie Gospodarcze”, współpracuje też z „Dialogiem” i „Służbą Pracowniczą”. Podejmuje szeroko rozumianą tematykę społecznogospodarczą, szczególnie interesuje się problemami robotników, w tym

partycypacją pracowniczą, dialogiem społecznym oraz konfliktem przemysłowym. Zaangażowana w robotnicze sprawy kobiet; w lutym 1971 r. jako jedna z nielicznych dziennikarek była obecna przy negocjacjach strajkujących włókniarek z fabryki im. Marchlewskiego z ówczesnym premierem Piotrem Jaroszewiczem. Za twórczość prasową otrzymała wyróżnienie w II edycji Dziennikarskich Nagród Związkowych OPZZ w 1998 r. W 2007 r. nominowana do Nagrody im. E. Kwiatkowskiego za „fachowe komentarze dotyczące rynku pracy, spraw pracowniczych oraz polityki społecznej”. Mieszka w Warszawie. Bartłomiej Grubich (ur. 1985) – absolwent socjologii i filozofii. Krąży między Bydgoszczą a Poznaniem. Uważa, że traci dużo czasu na rzeczy mniej istotne, że za dużo myśli i za mało działa, ale usilnie szuka dobrych proporcji pomiędzy tymi sprawami. Obecnie stara się zrozumieć zjawiska sfery publicznej, globalizacji, wolności oraz koncepcje J. Habermasa – to wszystko, by pojąć, dlaczego tak mało rozmawiamy o rzeczach ważnych. Dlatego też chętnie „pogada”, nawet jeżeli tylko internetowo: bgrubich@interia.pl. Stały współpracownik „Obywatela”. Krzysztof Jasiecki (ur. 1960) – socjolog, doktor habilitowany, docent w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, profesor w Wyższej Szkole Menadżerskiej, wykładowca Szkoły Głównej Handlowej i Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Zajmuje się strategiami działań polskich elit politycznych i gospodarczych, problematyką bogactwa i zamożności, reprezentacją interesów, grupami nacisku i lobbingiem, a także integracją Polski z Unią Europejską, w tym m.in. percepcją szans i wyzwań związanych z członkostwem we Wspólnocie. W najnowszych publikacjach podejmuje zagadnienia związku między

deficytem merytokratyzmu i legitymizacją władzy politycznej w Polsce, wpływu członkostwa w UE na funkcjonowanie polskiej demokracji, kryzysu socjologii rozwoju, ewolucji roli elity gospodarczej w naszym kraju oraz przywództwa politycznego w warunkach globalizacji. Michał Juszczak (ur. 1981) – student kulturoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Od lat kontynuuje zapomnianą już nieco tradycję „szlachetnego amatorstwa”; aktywista nieformalnego Ruchu Ludzi Ciekawych Wszystkiego. Domorosły kronikarz polskich sporów ideowych przełomu XX i XXI w., nałogowo i z pasją czytający prasę (prawie) wszystkich opcji. Ceni myślenie, które nie zastyga w ideologię. Andrzej Karpiński (ur. 1928) – dr hab. nauk ekonomicznych, profesor OLYMPUS Szkoły Wyższej im. R. Kudlińskiego w Warszawie. Specjalista w dziedzinie polityki przemysłowej i tzw. studiów nad przyszłością, autor ponad 80 rozpraw o tematyce gospodarczej. Od wielu lat członek prezydium Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus” Polskiej Akademii Nauk. Konrad Malec (ur. 1978) – przyrodnik, z zainteresowaniem i sympatią spogląda na tzw. hipotezę Gai, autorstwa Jamesa Lovelocka. Lubi przemieszczać się przy użyciu własnych sił, stąd rower i narty biegowe są mu nieocenionymi przyjaciółmi. Miłośnik tego, co lokalne i nieuchwytne, czego nie da się w prosty sposób przenieść w inne miejsce. Każdą wolną chwilę spędza na łonie Natury. Dumny ojciec Olafa. Członek redakcji „Obywatela”. Bartosz Mika (ur. 1980) – absolwent socjologii na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Obronił doktorat z nauk humanistycznych w zakresie socjologii również na UAM. Zajmuje się przede wszystkim


problematyką socjologii gospodarki, konfliktu oraz nowych mediów. Od czterech lat stały członek Zespołu Badań Socjoekonomicznych przy Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa, kierowanego przez prof. Jacka Tittenbruna. Miłośnik prozy José Saramago oraz twórczości Woody’ego Allena. Maria Nowakowska (ur. 1985) – ukończyła polonistykę, prawie ukończyła kulturoznawstwo. Redaktorka vortalu Papierowe Myśli, prowadzi bloga o ilustracji książkowej (www. pstrobazaar.blogspot.com). Wegetarianka, miłośniczka piw z małych browarów, książek dla dzieci i komiksów. Remigiusz Okraska (ur. 1976) – z wykształcenia socjolog (Uniw. Śląski), z zamiłowania społecznik, publicysta i poszukiwacz sprzeczności. Autor ponad 500 tekstów zamieszczonych na łamach czasopism społeczno-politycznych różnych opcji (od radykalnej lewicy i anarchizmu po radykalną prawicę), w których od 1997 r. promował porzucenie przestarzałych ideologii, schematów myślowych i podziałów politycznych oraz wskazywał alternatywne rozwiązania. Od połowy lat 90. związany z ruchem ekologicznym, od jesieni 2001 do lata 2005 r. był redaktorem naczelnym miesięcznika „Dzikie Życie”, poświęconego radykalnej obronie przyrody. Zredagował polskie edycje kilku książek z „klasyki” myśli ekologiczno-społecznej (A. Leopold, C. Maser, D. Korten, D. Foreman) i inne prace o podobnej tematyce. Autor wywiadurzeki z Joanną i Andrzejem Gwiazdami pt. „Gwiazdozbiór w »Solidarności«”. W kwestii poglądów społecznopolitycznych sympatyk „starej” socjaldemokracji i lewicy patriotycznej, środkowoeuropejskiego agraryzmu, ideologii „neutralnego” ruchu spółdzielczego, niemieckiego ordoliberalizmu, dystrybucjonizmu Chestertona i Belloca oraz doświadczeń pierwszej

Dołącz do nas! jest pismem tworzonym społecznie przez ludzi, którzy utożsamiają się z celami i wartościami zebranymi w manifeście „Dla dobra wspólnego”, który znajdziesz na ostatniej stronie gazety. Jeżeli są one bliskie także Tobie, dołącz do nas! Propozycje tekstów: redakcja@obywatel.org.pl Ilustracje, fotografie: studio@obywatel.org.pl Inne formy wsparcia, wolontariat: biuro@obywatel.org.pl „Obywatel”, ul. Więckowskiego 33/127, 90-734 Łódź tel./faks: (42) 630 17 49

„Solidarności”. Często za dokładnie te same działania czy opinie jest przez tępawych lewicowców nazywany faszystą, a przez tępawych prawicowców – lewakiem. Redaktor naczelny portalu Lewicowo.pl, poświęconego dorobkowi i tradycjom polskiej lewicy demokratycznej, patriotycznej i niekomunistycznej. Współzałożyciel i redaktor naczelny „Obywatela”. Włodzimierz Pańków – socjolog, doktor habilitowany, profesor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego, kierownik Katedry Nauk Społecznych tejże uczelni oraz docent w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Wykładał także m.in. w Collegium Civitas, na Uniwersytecie Warszawskim i na Uniwersytecie w Białymstoku. Wyrzucony ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim za udział w wydarzeniach Marca 1968, następnie trafił do aresztu za kolportaż ulotek wyrażających sprzeciw wobec interwencji w Czechosłowacji; przez pewien czas pracował na budowie, studia dokończył eksternistycznie po amnestii. Zaangażowany w działalność opozycji demokratycznej w latach 80., w 1986 r. usunięty z tego powodu z PAN (przywrócony w 1989 r.); w latach 1981-1993 działał jako ekspert związkowy i samorządowy, m.in. współtworzył i koordynował Ośrodek Badań Związkowych „Solidarności” Regionu Mazowsze. Specjalizuje się w socjologii gospodarczej,

instytucjonalnej oraz socjologii organizacji. Opublikował ok. 300 prac naukowych i popularnonaukowych (książki, artykuły, rozdziały w książkach, raporty badawcze, referaty) w wielu językach, m.in. „Instytucje pracy w procesach transformacji. Polskie doświadczenia z lat 1990-92” (1993), „Rozpad bastionu. Związki zawodowe w prywatyzowanej gospodarce” (1999; współautor), „Jak żyją Polacy?” (2000; współautor), „Dialog społeczny po polsku. Fikcja czy szansa?” (2001; z Barbarą Gąciarz). Członek Rady Honorowej „Obywatela”. Daniel H. Pink (ur. 1964) – amerykański pisarz, autor bestsellerowych książek poświęconych przemianom w świecie pracy. Opublikował m.in. wydane w wielu językach „Całkiem nowy umysł. Dlaczego przyszłość należy do prawopółkulowców” (2006), „Johnny Bunko na drodze do kariery” (2008; poradnik w formie komiksu manga) oraz „Drive: The Surprising Truth About What Motivates Us” (2009). Jego teksty poświęcone biznesowi i nowoczesnym technologiom publikuje m.in. „New York Times”, „Harvard Business Review”; jest stałym współpracownikiem brytyjskiego „The Sunday Telegraph” oraz internetowego „Wired”. Komentator telewizyjny, prowadzi wykłady dla biznesu, organizacji i na uczelniach. Jego ostatnia etatowa praca miała miejsce w latach 1995-1997, gdy był głównym autorem przemówień wiceprezydenta


160 Ala Gore’a; pracował także w resorcie pracy. Mieszka w Waszyngtonie z żoną i trójką dzieci. Michał Sobczyk (ur. 1981) – z wykształcenia specjalista w zakresie ochrony środowiska. Z „Obywatelem” współpracuje praktycznie od początku edycji pisma, od 2006 r. wchodzi w skład jego redakcji. Od urodzenia mieszka na łódzkich Bałutach. Kontakt: sobczyk@obywatel.org.pl. Wojciech Szymalski (ur. 1980) – członek stowarzyszenia Zielone Mazowsze, pracownik Instytutu na rzecz Ekorozwoju, doktorant Uniwersytetu Warszawskiego w dziedzinie gospodarka przestrzenna. Z wykształcenia magister ochrony środowiska w zakresie oddziaływania transportu na środowisko i polityki transportowej. Koordynator licznych projektów pozarządowych, np. Centrum Zrównoważonego Transportu, Forum LINK w Polsce, autor artykułów publikowanych m.in. w biuletynie „Zielone Światło” i raportów dotyczących w szczególności kosztów zewnętrznych transportu, konsultacji społecznych, ocen oddziaływania na środowisko, prognoz ruchu drogowego, polityki parkingowej. Mieszka w Zielonce k. Warszawy. Jacek Tittenbrun (ur. 1952) – socjolog, profesor doktor habilitowany. Kierownik Katedry Socjologii Przedsiębiorczości i Pracy oraz Zespołu Badań Socjoekonomicznych w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, profesor zwyczajny Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Autor teorii stanów społecznych i teorii własności siły roboczej. Prowadzi badania na pograniczu socjologii i ekonomii. Laureat wielu nagród naukowych, m.in. nagrody im. Stefana Czarnowskiego, przyznanej przez Polską Akademię Nauk. Wielokrotny stypendysta zagranicznych ośrodków naukowych, członek prestiżowych instytucji i środowisk naukowych, m.in. Europejskiego Stowarzyszenia Socjologicznego. Uhonorowany tytułem naukowca roku 2005 przez International Biographical Centre

(Cambridge, Anglia). Autor kilkunastu książek, w tym wydanych w Londynie i Nowym Jorku, m.in. „Instytucje finansowe a własność kapitału akcyjnego” (1991), „Nowi kapitaliści? Pracownicze fundusze emerytalne a własność kapitału akcyjnego” (1991), „The Collapse of »Real Socialism« in Poland” (1993), „Ekonomiczny sens prywatyzacji: Spór o wyższość własności prywatnej nad publiczną” (1995), „Private versus Public Enterprise: In Search of the Economic Rationale of Privatisation” (1996). „Z deszczu pod rynnę: Meandry polskiej prywatyzacji” (cztery tomy, 2008). Ponadto tłumacz literatury pięknej, autor m.in. polskiego przekładu „Żelaznego Jana” Roberta Bly. Członek Rady Honorowej „Obywatela”. Zbigniew Tynenski – inżynier środowiska, ekspert z krajowej listy Ministerstwa Rozwoju Regionalnego w dziedzinach Regionalne Strategie Innowacji i termomodernizacja, ekspert oceniający wnioski do Urzędu Marszałkowskiego w Łodzi (m.in. energetyka, analiza ekonomiczna, ochrona powietrza, odnawialne źródła energii, transport), ekspert zewnętrzny w Programie „Polska 2030”. Wieloletni działacz społeczny i propagator idei zrównoważonego rozwoju, wykładowca w projektach szkoleniowych z tego zakresu, kierowanych do animatorów rozwoju lokalnego, liderów społeczności lokalnych, samorządów i przedsiębiorców. Autor i współautor licznych projektów, m.in. Program „Bzura-A”, I i II „Święto Ziemi Łódzkiej”, Program „Przyjazne Osiedla”, „Likwidacja niskiej emisji w śródmieściu Łodzi”, Projekt „Rogóźno”, Elektrociepłownia Geotermalna Rogóźno, Park Naukowo-Technologiczny Rogóźno, Centrum Multimodalne Łódź/ Łask, „Zielone Dachy Manhattanu”. Autor i współautor opracowań dla samorządów, w tym m.in. studium wykonalności dla projektów współfinansowanych w ramach ZPORR w latach 2004-2006. Jerzy Wawrowski (ur. 1957) – studiował historię na UW. Od 1980 r.

do początku lat 90. działacz „Solidarności”, od 1986 r. w KPN, najpierw w czasach reżimu w centralnym kolportażu, później w latach 90. szef biura prasowego KPN, zastępca redaktora naczelnego „Gazety Polskiej KPN”, członek Zarządu Krajowego i Rady Politycznej KPN. Od momentu ustania działalności partii na politycznym urlopie. Obecnie współpracuje z „Templum Novum”. Miłośnik kultury antycznej, piłki nożnej, muzyki dawnej, jazzu i starego dobrego rocka (Led Zeppelin is the best!). Poszukiwacz sprzeczności w literaturze, filozofii i życiu. Mieszka w Warszawie. Bartosz Wieczorek (ur. 1972) – absolwent filozofii i politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, doktorant w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Szkoły Wyższej im. Bogdana Jańskiego w Warszawie. Publikował w „Przeglądzie Filozoficznym”, „Studia Philosophiae Christianae”, „Znaku”, „Zeszytach Karmelitańskich”, „W drodze”, „Jednocie”, „Frondzie”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Studia Bobolanum”. Stały współpracownik miesięcznika „Posłaniec”. W latach 2000-2002 sekretarz redakcji miesięcznika społeczno-kulturalnego „Emaus”. Prowadzi Klub Miłośników Filmu Rosyjskiego „Spotkanie” w Warszawie (www.spotkanie.waw.pl). Autor słuchowiska radiowego „Akwarium”, zaprezentowanego na Scenie teatralnej Trójki. Stały współpracownik „Obywatela”. Janusz Żelaziński – absolwent Politechniki Warszawskiej, magister inżynier budownictwa wodnego (specjalność hydrologia i gospodarka wodna), doktor nauk technicznych. Przez 50 lat pracował w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie na stanowiskach m.in. kierownika zakładu, zastępcy dyrektora ds. badań i docenta; obecnie na emeryturze. Biegły ds. ocen oddziaływania na środowisko. Autor ponad 100 publikacji z dziedziny hydrologii, gospodarki wodnej, teorii sterowania, metodyki ocen oddziaływania na środowisko.


+

Czytelniku Zaprenumeruj „Obywatela”!

Warto, bo: ■■ Zamawiając prenumeratę, zapłacisz taniej. Wesprzesz przy tym finansowo nasze społeczne inicjatywy (pośrednicy pobierają nawet do 50% ceny pisma!) ■■ Masz szansę na ciekawe i cenne nagrody ■■ Często dostaniesz drobny upominek dołączony do numeru ■■ Prenumerata to wygoda – „Obywatel” w Twojej skrzynce pocztowej ■■ Przy zamawianiu prenumeraty, dostaniesz gratis numer archiwalny (do wyboru nr 45–50)

Prenumerata naprawdę się opłaca! Chcesz dołączyć do prenumeratorów i otrzymywać obywatelskie prezenty? Opłać roczną prenumeratę w banku lub na poczcie i czekaj, aż „Obywatel” sam do Ciebie przywędruje :-). Możesz też skorzystać z naszego sklepu wysyłkowego, dostępnego na stronie www.obywatel.org pl/sklep Elżbieta Bujko z Ornety Marek Markowski z Tomaszowskich Gór Marcin Nocuń z Lublina Waldemar Półtorak z Sopotu Piotr Pyzel z Warszawy

otrzymują nową książkę z serii Biblioteka Obywatela:

„Razem! czyli Społem” Romualda Mielczarskiego

Wpłat w wysokości 42 zł należy dokonywać na rachunek: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” Bank Spółdzielczy Rzemiosła ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 Prenumeratę można rozpocząć w dowolnym momencie, od wybranego numeru.

161


dla dobra wspólnego Celem, do którego dążymy, jest państwo, społeczeństwo i kultura zorganizowane wokół idei dobra wspólnego. Przyświecają nam następujące wartości: ?? Samorządność, czyli faktyczny udział obywateli w procesach decyzyjnych we wszelkich możliwych sferach życia publicznego. ?? (Re)animacja społeczeństwa. Sprzeciwiając się zarówno omnipotentnemu państwu, jak i liberalnemu egoizmowi, dążymy do odtworzenia tkanki inicjatyw społecznych, kulturalnych, religijnych itp., dzięki którym zamiast biernych konsumentów zyskamy aktywnych obywateli. ?? „Demokracja przemysłowa”. Dążymy do zwiększenia wpływu obywateli na gospodarkę, poprzez np. akcjonariat pracowniczy, ruch związkowy, rady pracowników. 1⁄3 życia spędzamy w pracy – to zbyt wiele, aby nie mieć na nią wpływu. ?? Sprawiedliwe prawo i praktyka jego egzekwowania, aby służyło społeczeństwu, nie zaś interesom najsilniejszych grup. ?? Media obywatelskie, czyli takie, które w wyborze tematów i sposobów ich prezentowania kierują się interesem społecznym zamiast oczekiwaniami swoich sponsorów. ?? Wolna kultura. Chcemy takiej ochrony własności intelektualnej, która nie będzie ograniczała dostępu do kultury i dorobku ludzkości. ?? Rozwój autentyczny, nie pozorny. Kultowi wskaźników ekonomicznych i wzrostu konsumpcji, przeciwstawiamy dążenie do podniesienia jakości życia, na którą składają się m.in. sprawna publiczna służba zdrowia, powszechna edukacja na dobrym poziomie, wartościowa żywność i czyste powietrze. ?? Ochrona dzikiej przyrody, która obecnie jest niszczona i lekceważona w imię indywidualnych zysków i prymitywnie pojmowanego postępu. Jeśli mamy do wyboru nową autostradę i nowy park narodowy – wybieramy park. ?? Solidarne społeczeństwo. Egoizmowi i uznaniowej filantropii przeciwstawiamy społeczeństwo gotowe do wyrzeczeń w imię systemowej pomocy słabszym i wykluczonym oraz stwarzania im realnych możliwości poprawy własnego losu. ?? Sprawiedliwe państwo, czyli takie, w którym zróżnicowanie majątkowe obywateli jest możliwie najmniejsze (m.in. dzięki prospołecznej polityce podatkowej) i wynika z różnicy talentów i pracowitości, skromne dochody nie stanowią bariery w dostępie do edukacji, pomocy prawnej czy opieki zdrowotnej. ?? Gospodarka trójsektorowa. Mechanizmom rynkowym i własności prywatnej powinna towarzyszyć kontrola państwa nad strategicznymi sektorami gospodarki, sprawna własność publiczna (ogólnokrajowa i komunalna) oraz prężny sektor spółdzielczy. Nie zawsze prywatne jest najlepsze z punktu widzenia kondycji społeczeństwa. ?? Gospodarka dla człowieka – nie odwrotnie. Zamiast pochwał „globalnego wolnego handlu”, postulujemy dbałość o regionalne i lokalne systemy ekonomiczne oraz domagamy się, by państwo chroniło interesy swoich obywateli, nie zaś ponadnarodowych korporacji i „zagranicznych inwestorów”. ?? Przeszłość i różnorodność dla przyszłości. Odrzucamy jałowy konserwatyzm i sentymenty za „starymi dobrymi czasami”, ale wierzymy w mądrość gromadzoną przez pokolenia. Każdy kraj ma swoją specyfikę – mówimy „tak” dla wymiany kulturowej, lecz „nie” dla ślepego naśladownictwa.


BIBLIOTEKA OBYWATELA NR 5

Romuald Mielczarski

RAZEM! czyli Społem wybór pism spółdzielczych Wybór i opracowanie Remigiusz Okraska Pierwsze od roku 1936 wznowienie wszystkich najważniejszych tekstów Romualda Mielczarskiego, poświęconych spółdzielczości, jej zasadom, wizjom i celom. Twórca polskiej spółdzielczości spożywców, wieloletni lider „Społem”, ukazuje, czym może być i czym była spółdzielczość zanim zniszczyli ją komuniści, a także dlaczego jest ona znakomitą alternatywą wobec kapitalizmu. Zawiera m.in. kluczowe manifesty programowe Mielczarskiego: „Cel i zadania stowarzyszenia spożywców”, „Kooperacja spożywców w Królestwie Polskim i jej dezyderaty”, „O zjednoczeniu ruchu”, „Najbliższe zadania spółdzielczości spożywców w Polsce”. Oprócz tego w książce znajduje się prezentacja biografii Mielczarskiego – jedna z najbardziej obszernych i szczegółowych, jakie dotychczas opublikowano. Wspólna edycja „Obywatela”, Krajowej Rady Spółdzielczej i Instytutu Stefczyka. Romuald Mielczarski (1871-1926) – działacz socjalistyczny (PPS) i niepodległościowy. Jeden z liderów Towarzystwa Kooperatystów, współtwórca nowoczesnej spółdzielczości spożywców w Polsce. Przez wiele lat dyrektor związku spółdzielczego „Społem” – największej w międzywojniu instytucji handlowej na ziemiach polskich, twórca jej podstaw organizacyjnych i finansowych. Zwolennik konsekwentnie demokratycznego i prospołecznego oblicza kooperatyzmu. Jedna z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych postaci w historii polskiego ruchu spółdzielczego. Jego poglądy spółdzielcze tworzą rodzaj ewangelii – nie zawsze wykonywanej, ale czczonej i szanowanej. U Mielczarskiego słowo i czyn były tożsame. Idee głoszone przezeń nie są może nowatorskie. Były one głoszone i przez innych ludzi. Siła i potęga słowa Mielczarskiego polega na tym, że dawał rzeczy głęboko przez siebie przeżyte. W Mielczarskim widziano pełne zespolenie wyznawanych ideałów z życiem osobistym. prof. Konstanty Krzeczkowski Idealista – marzył całe życie o Polsce i o sprawiedliwości społecznej, na której winna być oparta, a równocześnie trzeźwy rachmistrz, który sumiennie obliczał każdy krok naprzód, zanim go postawił. Trzeźwy idealista. Osobliwy marzyciel, któremu udało się wszystkie swoje marzenia wcielić w realne formy życia. Stanisław Thugutt Patronat medialny:

www.lewicowo.pl

Romuald Mielczarski – „RAZEM! czyli Społem. Wybór pism spółdzielczych” 170 stron, cena 20,00 zł (w księgarniach) 18,00 zł bezpośrednio u wydawcy (koszt przesyłki wliczony) Wpłaty prosimy kierować: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź tel./fax. (42) 6301749, e-mail: biuro@obywatel.org.pl Bank Spółdzielczy Rzemiosła, ul. Moniuszki 6, 90-111 Łódź numer konta: 78 8784 0003 2001 0000 1544 0001 z dopiskiem „Mielczarski” Wydawca: Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Więckowskiego 33/126, 90-734 Łódź tel./fax. (42) 6301749, e-mail: biuro@obywatel.org.pl Wszelkich dodatkowych informacji na temat książki udziela Konrad Malec pod numerem telefonu 504 268 206 oraz adresem poczty elektronicznej malec@obywatel.org.pl Więcej o książce oraz zamówienia w Internecie:

www.obywatel.org.pl/mielczarski Wydawca:


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.