Kontakt nr 22: Cześć pracy

Page 1

l a t o 2 013

22

magazyn nieuziemiony

Zawodowe związki partnerskie Juliusz Gardawski Towar z różowej strefy Mama na etacie Paweł Althamer rzeźbi autoportret Mnich o łasce zaślepienia o. Michał Zioło

ISSN: 1898-9195

Przeciw nowemu imperializmowi Ladislau Dowbor

Poza Europą

WIARA

warszawa

katolew

KULTURA


Dofinansowano ze środków ministra kultury i dziedzictwa narodowego


PROJEKT GRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE: Jan Libera, Urszula Woźniak PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Martyna Wójcik-Śmierska FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor KOREKTA: Zespół redakcyjny, Julia Odnous NAKŁAD: 1100 egzemplarzy Wydawca: KIK Warszawa

EDYCJA:

Jan Bajtlik, Rafał Bakalarczyk, Agata Bluj, Ala Budzyńska, Maciej Bulanda, Staś Chankowski, Bohdan Cywiński, Jędrzej Dudkiewicz, ks. Andrzej Gałka, Arek Gruszczyński, Wawrzyniec Haman, Adam Hornung, Wanda Kaczor, Ewa Kiedio, Karol Kleczka, Rafał Kucharczuk, Łukasz Kuśmierz, Anna Libera, Jan Libera, Piotr Maciejewski, Filip Mazurczak, Kuba Mazurkiewicz, Anna Micińska, Olga Micińska, Hanka Owsińska, o. Wacław Oszajca SJ, o. Marek Pieńkowski OP, Antek Sieczkowski, Ewa Smyk, Jan Suffczyński, ks. Sławomir Szczepaniak, Krzysztof Śliwiński, Joanna Święcicka, Ewa Teleżyńska, Kamil Trombik, Jan Wiśniewski, Krzysztof Wołodźko, Jagoda Woźniak, Bartosz Wróblewski

WSPÓŁPRACA:

WIARA: Ignacy Dudkiewicz (ignacydudkiewicz@gmail.com) KULTURA: Katarzyna Kucharska-Hornung (k.kucharska@gmail.com) POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński (pawel.cywinski@gmail.com) OBYWATEL: Mateusz Luft (mluft@wp.pl) WARSZAWA: Cyryl Skibiński (cyrski@wp.pl) KATOLEW: Maciek Onyszkiewicz (maciekony@gmail.com) FOTOREPORTAŻ: Tomek Kaczor (t_kaczor@poczta.onet.pl)

DZIAŁY:

www.magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

KONTAKT:

REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor REDAKTOR PROWADZĄCY: Tomek Kaczor ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński, Ignacy Dudkiewicz, Mateusz Luft, Katarzyna Kucharska-Hornung, Jan Mencwel, Joanna Sawicka, Cyryl Skibiński, Kosta Święcicka, Ignacy Święcicki, Stanisław Zakroczymski, Paweł Zerka, Jarosław Ziółkowski

REDAKCJA:

Pr ac y!

ć

rze

me

Cz

nu W n o no po inie in ść lo js ci str za gic zym e p w u m ro z n n ni opr ie en bko y s um za a. ze lki t k w en er st is Pos z k ch szt ą , s s. N ze w aje tot tę tór ko ałt ta a „K m iek się ne puj ą w rpo ow now prz on si u i ow cz ogn ąc sp ra an ią ek tak ę k i ło i k ó cj ia c ór tu o n u p w w r o ł u i, in ą t ” sa pow ozb iek o p k w cz my dy sm ym pr m a aw t ro k es śli w ut w ag , d ne i ym ce ro tn m id ną s n ru m on , su k icz y o ua k zy iem gi u em kim au za ym p ln on stk y cz jak u t c y r ej se i m p ło to pr jes okr hrz w acy kar kw , k rzy w w ac t, ea e n ja ie e t w ie a y, i b cj śc ie k ry nc ór ró k, r l s u i o ija k o j y a ub pr du so ńs oń o d w o ę w wi cić w ow je b k cz z p y d po e k k z u on sp ad wię y lu imi ący ied sz gna ą w jęc se loa zo zi dz pe m zin czo ni n iu kw to ne z ki rs si ie n a ie pr en wa mu inn ej i on ę, b sp ym z ra j ty acy cj ne d ym sp ali os ec pr ju lk je ir m o o s k y z , o g ów u ro i lu łec tam im fic ez wz dz o a l ni na i n dź zn i, dz zni Bog glę iał neż w ar m oś uw ie e a d al Bó zó zę i. I ci o aż le lud św nie g. r s dz na só am stw zk ieur ia o b. i ow , sp dw P y p orz ej, ca rz ró rac rac e– eda t: c ują ę ob w z c, cy an łost e aj e Re da kc ja tr

w


spis treści:

lato 2013 4 Temat numeru: Cześć pracy!

Konstancja Święcicka i Misza Tomaszewski: Zawieszeni w próżni Rozmowa z prof. Juliuszem Gardawskim: Zawodowe związki partnerskie Ignacy Święcicki: Towar z różowej strefy Tomasz Szkudlarek: Koniec zatrudnienia Rozmowa z Krzysztofem Nawratkiem: Przemyśleć przemysł Rafał Łętocha: Być bardziej Paweł Zerka: To nie jest raj dla młodych ludzi Dominik Owczarek: Urzędy pracy – do roboty! Maciek Onyszkiewicz: Pełny wymiar kary

54 Fotoreportaż

Jan Mencwel: Domek herbaciany

61 Wiara

o. Wacław Oszajca sj: Orka na ugorze Rozmowa z o. Michałem Zioło OCSO: Kątem u Boga Ks. Sławomir Szczepaniak: Ponura opatrzność

68 Katolew

Misza Tomaszewski: Sklejanie Kościoła Krzysztof Wołodźko: Óscar Romero

74 Kultura

Rozmowa z Pawłem Althamerem: W piątki nie stronię od ludzi Dorota Ziental: Dotykanie kultury Książki, które nas szukają: Włodzimierz Odojewski, „Oksana”

84 Poza Europą

Anna Kerber: Baliani Rozmowa z Natalią Laskowską: Indonezja. Przemilczana zbrodnia

92 Warszawa

Rozmowa z Jarosławem Trybusiem: Muzeum w budowie Wars/Sawa: Zakład naprawczy Wielcy Warszawscy: Maryna Falska

100 Obywatel

Rozmowa z Ladislau Dowborem: Pociągnąć system w dół

105 Człowiek Numeru

Rozmowa z Jędrkiem Owsińskim: Zuch, namalował…


Ilustracja: Hanka Owsińska

Cześć pracy!

s.28

Praca się nie kończy i skończyć się nie może. Jej wymiana w lokalnych społecznościach jest najprostszym i najpewniejszym sposobem przywrócenia sensu życia ludziom pozbawionym zatrudnienia. O antropologicznym wymiarze pracy pisze prof. Tomasz Szkudlarek.

fot.: Małgorzata Kujda

s.74 Osoby niewidome coraz aktywniej uczestniczą w kulturze, a dzięki licznym udogodnieniom mogą czerpać z tego taką samą przyjemność jak osoby widzące. Dział „Kultura”, przygotowany we współpracy z osobami niewidomymi, opowiada o tym, jak przezwyciężają one barierę braku wzroku w kinach, teatrach i galeriach.

Fot.: Materiały prasowe

POZA EUROPĄ

Do dziś milczy się o tym, że w latach 1965– 1966 w Indonezji zamordowano około dwóch milionów komunistów, a setki tysięcy trafiły do obozów koncentracyjnych na kilkanaście lat. Jak dotąd nikt nie został za to osądzony ani skazany. O przemilczanej zbrodni, na kanwie najnowszego filmu Joshuy Oppenheimera, opowiada Natalia Laskowska.

Warszawa Fot.: Tomek Kaczor

s.88

s.92

Pamięć o zniszczeniu miasta powinna zostać dopełniona niezwykłą, a często pomijaną, historią jego odbudowy. Do tego, że Muzeum Historyczne może odgrywać ważną rolę w tworzeniu alternatywnej narracji dotyczącej tożsamości Warszawy, przekonuje Jarosław Trybuś – nowy wicedyrektor tej placówki.


4

ilustracja: Zofia R贸偶ycka


wstępniak

W poszukiwaniu utraconego sensu Misza Tomaszewski Wołając „Cześć pracy!”, nie chcemy jedynie żegnać się z perspektywą etatowego zatrudnienia. Nie każda bowiem praca wyraża się w drganiach wskaźników wzrostu gospodarczego i nie każda forma zatrudnienia zasługuje na miano pracy. Ta zaś, pojęta jako twórcza aktywność człowieka – stwierdza jeden z naszych autorów – „nie skończyła się i skończyć się nie może”. Tak długo przynajmniej, jak długo istnieje sam człowiek. W niniejszym numerze „Kontaktu” pragniemy przywrócić pojęciu pracy jego antropologiczny sens. Na przekór tym wszystkim, który widzą w niej tylko działalność zarobkową, stanowiącą smutną konsekwencję wygnania z raju, względnie instrument kształtowania indywidualnej kariery w opuszczonym przez Boga świecie wielkich korporacji, myślimy o pracy jako o dziedzinie specyficznie ludzkiej, poprzez którą współuczestniczymy w niekończącym się, boskim dziele stworzenia. Postępując krok w krok za chrześcijańskimi personalistami, uważamy pracę za istotne ogniwo procesu autokreacji osoby ludzkiej i społeczności osób. Pracując, staje się człowiek tym, kim jest, i buduje więzi z innymi ludźmi. I na odwrót: człowiekowi pozbawionemu pracy, sprowadzonemu do roli narzędzia, sprzedawanemu i kupowanemu jak

towar lub eksploatowanemu na wzór surowca – obcy staje się on sam, drugi człowiek, a w konsekwencji również Bóg. „W miarę jak człowiek wyobcowywał się z pracy, gubił on Boga i jednocześnie sam się zatracał – notuje ojciec Chenu. – Praca nie mogła już mieć sensu religijnego, ponieważ straciła sens ludzki”. Wystrzegając się błędu idealizowania porządku panującego na powojennym Zachodzie, wraz z jego kojącymi kolektywny brak poczucia bezpieczeństwa stosunkami pracy, poddajemy krytyce dominujący dziś, neoliberalny model zatrudnienia. W skrajnej indywidualizacji odpowiedzialności człowieka za jego własny los, powołującej do istnienia, obok stosunkowo niewielkiej grupy „ludzi sukcesu”, niezliczoną rzeszę „pasożytów” i „darmozjadów”, dostrzegamy skutek poważnego błędu antropologicznego. Błąd ów polega na samobójczej w ostatecznym rozrachunku próbie zredukowania osoby ludzkiej do pozbawionej punktów odniesienia jednostki. Jak zauważa autorka cytowana w jednym z tekstów, „koncepcja osoby ludzkiej jako wspólnotowej lub społecznie zanurzonej jest całkowicie sprzeczna z tym, co określa [się] mianem «człowieka Zachodu»”. Na własną tegoż człowieka zgubę. Z dużą sympatią spoglądamy w kierunku wizji kreślonych z rozmachem

poza widzialnymi granicami Kościoła, chrześcijańskich z ducha, choć niekoniecznie z litery. Jedna z nich, opisana przez Tomasza Szkudlarka, dotyczy wymiany pracy w społecznościach lokalnych, zamieszkujących miejsca pozornie opuszczone przez Boga, faktycznie zaś – przez globalny kapitał. Lansowana przez Krzysztofa Nawratka idea ekologii przemysłowej, w której nie ma miejsca na odpady – czy to w sensie materialnym, czy to ludzkim – wprost zadłużona jest natomiast u chrześcijańskich myślicieli społecznych. U obydwu tych autorów w sposób szczególny zadłużeni czujemy się my sami. Okrzyk będący mottem niniejszego numeru nie jest Rifkinowskim pożegnaniem z przemijającymi stosunkami pracy. Przy jego pomocy pragniemy złożyć należny hołd działalności, dzięki której dana jest nam – ludziom – możliwość „bycia bardziej” w indywidualnym i społecznym wymiarze naszej egzystencji. Znajdując się pod rosnącą presją nieubłaganych wskaźników gospodarczych, każących nam widzieć w pracy tyle tylko, ile da się policzyć lub zmierzyć, wciąż na nowo winniśmy rozpoznawać jej niedający się zredukować do prymitywnie rozumianej ekonomii kształt. ■

5


Zawieszeni Konstancja Święcicka i Misza Tomaszewski ilustracje: Klara Jankiewicz

6

w próżni

R

zecz w tym, by podjąć wysiłek myślenia nad rozwiązaniami, które w dzisiejszych warunkach pozwolą przełamać zekonomizowany sposób postrzegania pracy i nadadzą jej głębszy, bardziej osobowy wymiar.

Bez pracy nikczemnieją dusze, łamią się charaktery. O pracę więc wołam z głębi serca, o pracę dla siebie i tych tysięcy innych bezrobotnych, którzy są zdolni do niej, ale nie mają sposobu na jej zdobycie. Witaj, jutrzenko pracy! Słowa te zanotował jeden z uczestników konkursu na pamiętnik bezrobotnego, ogłoszonego przez Instytut Gospodarstwa Społecznego w 1931 roku. Człowiek ów doświadczył na własnej skórze, że w społeczeństwie pracy bezrobocie nie stanowi problemu o charakterze wyłącznie ekonomicznym. Nie daje się ono również sprowadzić do swoich konsekwencji społecznych, jeśli myślimy o nich tylko jako o ukrytych i trudnych do oszacowania kosztach związanych np. z pomocą

społeczną, opieką zdrowotną czy resocjalizacją osób pozbawionych zatrudnienia. Pisząc o „nikczemniejących duszach” i „łamiących się charakterach”, autor pamiętnika wskazywał na antropologiczny wymiar pracy i na destrukcyjne skutki jej braku dla osobowego życia człowieka. Na gruncie nauki społecznej Kościoła praca jest dla człowieka powołaniem. Pracując, uczestniczy on w boskim dziele stworzenia i zarazem stwarza swoje własne życie, w jego aspekcie zarówno indywidualnym, jak i wspólnotowym. To właśnie ma na myśli Emmanuel Mounier, gdy w eseju „Personalizm” pisze, że „produkcja ma wartość jedynie przez swój najwyższy cel: tworzenie świata osób”. Nie służy ona jedynie zaspokajaniu elementarnych potrzeb, lecz stanowi fundament,


na którym człowiek buduje swoją tożsamość i relacje z innymi ludźmi. Obcą większości z nas sytuację długotrwałego pozostawania bez zatrudnienia możemy więc spróbować wyobrazić sobie jako „stan wykorzenienia”. Rzut oka na jego psychospołeczne symptomy będzie naszym punktem wyjścia.

Skazani na nieistnienie

„Szukam pracy. Schylam się uniżenie, proszę, żebrzę, upokarzam się i zatracam własne ja. Staję się zwierzęciem, upokorzonym zwierzęciem, wykluczonym ze społeczeństwa”. To fragment innego pamiętnika nadesłanego na wspomniany już konkurs. Dla autora tych słów, podobnie jak dla tysięcy jemu podobnych ofiar wielkiego kryzysu lat 1929–1933, bezrobocie oznaczało nie tylko utratę środków potrzebnych do życia, ale również nieznośne doświadczenie wstydu. Wstydu związanego z niemożnością odgrywania kulturowo określonych ról społecznych, z utratą dostępu do licznych dziedzin życia wspólnotowego, z koniecznością przyznania się do swojej bezradności i błagania o jałmużnę. Jeden z pamiętnikarzy wspomina, że targnął się na swoje życie, po tym jak żebrak, który zapukał do drzwi jego mieszkania, sam podzielił się z domownikami uzbieranym jedzeniem, gdy zdał sobie sprawę z rozmiarów panującej w środku nędzy. Wszystko to składa się na ponury obraz wykluczenia społecznego, które nieraz przechodzi płynnie w sytuację samowykluczenia. Jak pisze Zygmunt Bauman, ludzie, którzy „przestali istnieć w oczach innych, stopniowo przestają istnieć w swoich własnych oczach”. Jeśli nie dostrzegają oni przed sobą żadnej drogi dającej nadzieję na poprawę losu, stają się bierni i zrezygnowani. Wraz z poczuciem sprawczości i panowania nad własnym życiem tracą również zdolność do podejmowania wyborów i inicjowania działań obliczonych na wydobycie się z ubóstwa. Ich codzienność zaczyna przypominać pozbawioną punktów odniesienia wegetację. Czas,

którego wreszcie mają pod dostatkiem, przecieka im przez palce. Za ilustrację niech posłuży wypowiedź zanotowana na początku lat trzydziestych XX

Pozbawieni punktu odniesienia

Konkurs pamiętnikarski rozpisany przez Ludwika Krzywickiego, w którym głosu udzielono ludziom wcześniej go pozbawionym, wszedł do klasyki badań socjologicznych i dostarczył jednego z pierwszych źródeł dla refleksji nad psychospołecznymi skutkami bezrobocia. Wyciągnięte zeń wnioski są tym ciekawsze, że zostały potwierdzone siedemdziesiąt lat później, gdy w 2001 roku Instytut Gospodarstwa Społecznego ogłosił reedycję konkursu. Jej wyniki nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że współcześni bezrobotni nie doświadczają już raczej takiego stopnia deprywacji materialnej jak ich poprzednicy z czasów wielkiego kryzysu. Jednak nawet jeśli egzystencja ludzi trwale pozbawionych zatrudnienia w XXI wieku rzadko kiedy wieku w dotkniętej masowym bezro- wydaje się bezpośrednio zagrożona, bociem austriackiej miejscowości Ma- ich doświadczenia niepokojąco przyrienthal: „Czas wolny spędzam prze- pominają znane nam już opisy z dwuważnie w domu. Od kiedy się stałem dziestolecia. Z jednych i drugich wybezrobotny, prawie wcale nie czytam. ziera wstyd związany z wykluczeniem Nie mam do tego głowy”. ze świata kultury i rozrywki oraz paIstotnym aspektem życia „w cie- niczny lęk przed stygmatyzacją; w jedniu społeczeństwa pracy” jest poczu- nych i drugich jak refren powraca cie bycia nieproduktywnym i niepo- myśl, że życie ich autorów dokonuje się trzebnym. Raz jeszcze zajrzyjmy do w bezproduktywnym „gniciu” w cztepamiętników: „My, ludzie bez pracy, rech ścianach. jesteśmy pariasami, zawsze niezadoDysponując nadmiarem czasu wolwoleni, głodni, obdarci, pełni obaw, nego, bezrobotni – podobnie jak wspozwątpieni, żebrzący o pracę. Jesteśmy mniany już mieszkaniec Marienthalu bezbronni, wyrzuceni za bramy fabryk – „nie mają głowy” do tego, by „twórjak bezdomne psy, jak wydziedziczeni czo” ów czas wykorzystać. Problem nie synowie, zbędni”. Pojmowanie przez polega jednak na braku kreatywności, człowieka pozbawionego zatrudnie- której niektórzy z nich – w szczególnonia samego siebie jako zbędnego, nie- ści kobiety – muszą wykazać aż nadto, mogącego nikomu niczego ofiarować, żeby jakoś związać koniec z końcem a zdolnego tylko do wyciągania ręki i choćby prowizorycznie zabezpieczyć po jeszcze, świadczy o jego osamot- byt swojej rodziny. Polega on na braku nieniu. Analizując materiał zebrany punktu odniesienia. „Bezrobotni tęskw pamiętnikach, Bohdan Zawadzki nią nie tylko za zarobkowaniem – koi Paul Lazarsfeld doszli do wniosku, mentuje socjolożka Anna Zawadzka. że przyczyną słabości bezrobotnych – Elementem godziwego życia jest takjako zbiorowości jest towarzyszący że rozkład dnia i tygodnia, tradycyjny ich sytuacji zanik poczucia solidar- podział na czas pracy i czas odpoczynności i, co za tym idzie, rozbicie wię- ku, który organizuje życie człowiezi społecznych. „Pozostają rozpro- ka i mobilizuje go. […] W niektórych szone, luźne, niepewne, pozbawione współczesnych pamiętnikach pojanadziei jednostki”. wiają się zdania, że sobota i niedziela

Z zapisków bezrobotnych wyziera wstyd związany z wykluczeniem ze świata kultury i rozrywki oraz paniczny lęk przed stygmatyzacją

7


to najgorszy czas dla bezrobotnego, to apogeum jego bezsilności i zarazem dobijająca świadomość, że dla ludzi pracujących weekend oznacza odpoczynek i przyjemność”. W zapiskach współczesnych pamiętnikarzy pojawia się również pewien rys nieobecny w doświadczeniach ich

się człowiek” – wydawała się pieśnią przeszłości, gdy silne związki zawodowe pozwoliły robotnikom artykułować ich oczekiwania, przekształcając amorficzną masę zatomizowanych jednostek w zorganizowaną społeczność walczącą o swoje interesy. Nawet wtedy jednak, gdy wykonywany zawód

Bezrobotni nie uważają się dziś za ofiary systemu. Przyjmują na siebie stygmat nieudaczników, który nakłada na nich ideologia wolnego rynku

8

poprzedników. Jest nim zindywidualizowane i pogłębiające izolację autorów poczucie niesprawdzenia się, którym podszyte są ich relacje. Ludzie bezrobotni nie uważają się dziś za ofiary systemu, rzadko kiedy tłumaczą też swoją klęskę nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Przeciwnie. Jak zauważa Anna Zawadzka, „przyjmują oni na siebie stygmat nieudaczników, który nakłada na nich ideologia wolnego rynku”. W podobny sposób ocenia sytuację Zygmunt Bauman: „Wziąwszy pod uwagę naturę obecnej gry, niedolę tych, którzy pozostają poza nią – niegdyś traktowaną jako kolektywnie spowodowane nieszczęście, z którym należy sobie poradzić, stosując kolektywne środki – można jedynie zdefiniować ponownie: jako indywidualną zbrodnię”.

Elastyczni, skrzywieni, połamani

Baumanowskie „niegdyś” odsyła nas w nie tak znowu odległą przeszłość, bo do lat powojennych. Wówczas właśnie zachodnim socjaldemokracjom udało się możliwie najpełniej zrealizować ideał kapitalizmu z ludzką twarzą. Nędza mas napędzających swoją krwią i potem machinę pierwotnego kapitalizmu została znacząco ukrócona przy pomocy praw, które gwarantowały zatrudnionym godne warunki pracy. Diagnozowana przez Marksa alienacja – dająca się sprowadzić do sytuacji, w której „człowiekowi obcy staje

determinował pozycję społeczną człowieka i był źródłem jego samoidentyfikacji, projekt zakorzenienia w świecie poprzez pracę pozostawał nieco kłopotliwy. Amerykański socjolog Richard Sennett twierdzi, że ceną, którą obywatele państwa opiekuńczego płacili za stabilność swojego zatrudnienia i zogniskowanej wokół niego egzystencji, była otępiająca nuda. Praca na większości stanowisk wciąż wymagała biernego dostosowania się do rytmu narzucanego przez maszyny, a bezpieczeństwo generowane przez związek pracowników z zakładem okupione zostało akceptacją ścisłej kontroli społecznej. Hasło métro, boulot, dodo („metro, praca, spać”), niesione na sztandarach przez francuskich studentów w roku 1968, w trzech słowach streszczało odtwórcze, poddane bezmyślnej rutynie życie ówczesnych robotników i przedstawicieli klasy średniej. Z czego nie wynika jednak, że zastąpienie tej rutyny post-przemysłową elastycznością – motywowane nie tylko względami ekonomicznymi, lecz także rozpaloną na początku lat osiemdziesiątych quasi-religijną wiarą w nieistnienie „czegoś takiego jak społeczeństwo” – naprostowało obserwowane przez Sennetta skrzywienie ludzkich charakterów. Sennett pojmuje charakter jako więź spajającą człowieka ze światem oraz z innymi ludźmi. Od stopnia trwałości tej więzi zależy, czy ów człowiek

postrzega swoje życie jako spójną opowieść, czy też rozpada się ono w jego rękach na niepowiązane ze sobą fragmenty. Jednym ze źródeł wspomnianej trwałości jest zaś miejsce pracy, będące – jak twierdzi amerykańska antropolożka Elizabeth Dunn – istotnym społecznym źródłem tożsamości i podmiotowości. W książce „Prywatyzując Polskę” dochodzi ona do wniosku, że cechy charakteru uważane dziś na Zachodzie za wrodzone – takie jak niezależność czy umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji – stanowią w istocie korelat późnokapitalistycznych stosunków pracy. „Koncepcja osoby ludzkiej jako wspólnotowej lub społecznie zanurzonej – konkluduje Dunn – jest całkowicie sprzeczna z tym, co określa [się] mianem «człowieka Zachodu»”.

Wykorzenieni

W tym kontekście warto raz jeszcze przywołać słowa autora pamiętnika, który w 1931 roku pisał o „łamiących się charakterach” ludzi trwale pozbawionych zatrudnienia. Bo czy ich świat aby na pewno uznać można za świat rozbitków, którzy znaleźli się za burtą sprawnie działającego systemu, oferującego to wszystko, czego im brak? A może ich „stan nieważkości” jest tylko ekstremalnym przejawem tych samych niedomagań rzeczywistości społecznej, których na co dzień doświadczają ludzie pozornie włączeni w społeczny obieg? „Korozja charakteru” – to t yt uł książki, w której Richard Sennett podsumował swoje prowadzone od kilkudziesięciu lat badania etnograficzne nad wpływem organizacji pracy na życie zatrudnionych. Rozmowy z ludźmi stojącymi na różnych szczeblach drabiny społecznej doprowadziły go do wniosku, że w warunkach nowego kapitalizmu szczególną trudność sprawia im nawiązywanie trwałych relacji z innymi. „Głębsze zaufanie rodzi się w nieformalnych sytuacjach, na przykład gdy ludzie przekonują się, na kim mogą polegać w obliczu trudnego bądź niewykonalnego zadania


9

– twierdzi Sennett. – Trzeba czasu, aby takie społeczne więzi mogły się rozwinąć, powoli zapuszczając korzenie w szczelinach instytucji”. Czas jest jednak tym właśnie, czego w elastycznym modelu zatrudnienia brakuje. Formułą nieźle ów model opisującą jest bowiem „nic na długo” – „zasada, która powoduje erozję zaufania i wzajemnych zobowiązań”. Ten brak zaufania zostaje według Sennetta wręcz zinstytucjonalizowany w strukturach współczesnego kapitalizmu. Stanowiące fundament więzi społecznych poczucie wzajemnej zależności jest coraz częściej przedstawiane jako słabość, powód do wstydu. Nawet w dominującym dziś modelu pracy zespołowej kładzie się nacisk na te kompetencje komunikacyjne, które sprawiają, że potrafimy „dogadać się” niezależnie od zmiennych konfiguracji

Narasta potrzeba stworzenia warunków, w których ludzie pozbawieni pracy zarobkowej nie będą spychani na margines życia społecznego

personalnych. Kult „miękkich umiejętności”, w którym nie chodzi o to, by artykułować i przezwyciężać faktycznie istniejące między ludźmi napięcia, prowadzi ostatecznie do nieznośnego spłycenia relacji między współpracownikami. Jako self made men nowej generacji nie powinni się oni bowiem przywiązywać – ani do zajmowanego stanowiska, ani do siebie nawzajem. Wszystko, co osiągnęli, zawdzięczają sobie samym, jednoosobowo odpowiedzialni za swoje sukcesy i porażki. Sennett wykazuje, że gdy usunął się nam spod nóg grunt w postaci stabilnego zatrudnienia, zostaliśmy również pozbawieni miejsca, w którym niegdyś – w warunkach wymagających bardziej może zrutynizowanej, ale też głębszej współpracy – formowały się więzi społeczne. Utraciwszy zaś Innego – tu autor „Korozji charakteru”


Na naszych oczach tradycyjne zatrudnienie przestaje być dobrem powszechnie dostępnym

10

brzmi niemal jak chrześcijański personalista – sami zaczęliśmy unosić się w próżni. Rzecz jednak nie w tym, by załamywać ręce nad doznanym upadkiem lub idealizować coś, co w znanym nam kształcie se ne vrati, lecz by podjąć wysiłek myślenia nad rozwiązaniami, które w dzisiejszych warunkach pozwolą przełamać zekonomizowany sposób postrzegania pracy i nadadzą jej głębszy, bardziej osobowy wymiar.

Nade wszystko twórczy

Pierwszym spośród pomysłów, które warto w tym kontekście przywołać, jest lansowana m.in. przez Baumana i Sennetta koncepcja „dochodu gwarantowanego” (basic income). W jej myśl każdy obywatel, niezależnie od swojego statusu socjoekonomicznego, otrzymywałby od państwa niewielką sumę pieniędzy, która pozwalałaby mu

wieść godne życie. Istotną zaletą tego postulatu jest uczynienie wszystkich członków społeczeństwa, nie zaś jedynie najgorzej sytuowanych, beneficjentami świadczeń społecznych. Jak zaś przekonująco wykazuje Bauman, ograniczenie zasięgu tych świadczeń do politycznie zmarginalizowanej grupy obywateli stanowi najprostszą receptę zarówno na obniżenie jakości samych świadczeń, jak i na stygmatyzację korzystających z nich osób. Postulat usankcjonowania życia bez pracy może wydać się dziwaczny, skoro to ją właśnie uznaliśmy za korzeń tożsamości człowieka i jego powiązań z innymi ludźmi. Pamiętajmy jednak – w niniejszym numerze „Kontaktu” przypomina o tym prof. Tomasz Szkudlarek – że czym innym jest praca, a czym innym zatrudnienie. Dochód gwarantowany pozwoliłby na dowartościowanie tych wszystkich

przedsięwzięć – pisze o nich Ignacy Święcicki – które nie wiążą się z finansowym wynagrodzeniem, choć niewątpliwie stanowią twórczy wysiłek podejmowany na rzecz rodziny lub społeczności. Na naszych oczach tradycyjne zatrudnienie przestaje być dobrem powszechnie dostępnym. W zaistniałej sytuacji narasta potrzeba stworzenia warunków, w których ludzie pozbawieni pracy zarobkowej nie będą spychani na margines życia społecznego. Ten właśnie problem zdaje się rozwiązywać koncepcja basic income. U jej podstaw leżą dwa założenia. Pierwsze, że wraz z jego wprowadzeniem zarabianie pieniędzy nie straci na atrakcyjności, lecz wciąż będzie źródłem bogacenia się, poczucia satysfakcji i społecznego prestiżu. Drugie, że człowiek – jeśli tylko zapewni się odpowiednie warunki dla jego rozwoju


– nie zechce spędzać swojego życia bezczynnie; że to, iż nie będzie musiał walczyć o przetrwanie, nie zabije w nim potrzeby twórczej aktywności. Przekonanie to zgodne jest zresztą z antropologią chrześcijańską, na gruncie której zaspokajanie tej potrzeby – czyli właśnie praca – czyni nasze życie „bardziej ludzkim”. W tym jednak miejscu wychodzi na jaw istotna słabość koncepcji dochodu gwarantowanego. Abstrahując od związanych z nim kosztów – dyskusja o jego ekonomicznym aspekcie wciąż się toczy – sam w sobie nie odmieni on losu ludzi, których umiejętność współpracy z innymi została podkopana przez lata osamotnienia i wykluczenia z licznych dziedzin życia społecznego. Chociaż bowiem rezygnacja z bardzo selektywnego systemu zasiłków może przyczynić się do uwolnienia bezrobotnych od piętna pasożytów, to z pewnością nie sprawi, że z dnia na dzień staną się oni zdolni do samoorganizacji.

Współistniejący, współodpowiedzialni

Odmienny kierunek myślenia o przebudowie świata pracy zaproponowali autorzy książki „Duch równości” – socjologicznego bestsellera ostatnich lat. Richard Wilkinson i Kate Pickett wykazali, że w krajach o mniejszej rozpiętości dochodów lepiej żyje się ludziom stojącym na wszystkich szczeblach drabiny społecznej. Skala nierówności ekonomicznych jest więc zmienną, która pozwala wytłumaczyć różnice w nasileniu niemal wszystkich problemów społecznych w krajach rozwiniętych znacznie skuteczniej niż np. ich zamożność wyrażona w PKB per capita. Nierówności zmniejszać można nie tylko na drodze intensywnej redystrybucji, lecz także poprzez niwelowanie różnic w dochodach przed opodatkowaniem i transferami socjalnymi. Wilkinson i Pickett twierdzą, że cel ten można osiągnąć, oddając w ręce pracowników część kontroli nad zakładami, w których są oni zatrudnieni.

Postuluje się więc łączenie partycypacji we własności firmy poprzez akcjonariat pracowniczy z umożliwieniem załodze współzarządzania zakładem. Odwołując się do wyników badań prowadzonych w działających według takich reguł przedsiębiorstwach, autorzy „Ducha równości” dowodzą, że współwłasność i bardziej partycypacyjne metody zarządzania nie tylko przekładają się na ustanowienie zrównoważonych – co nie znaczy równych – stawek za pracę, ale przyczyniają się też do budowania więzi między pracownikami i – wbrew stereotypom – nie odbijają się negatywnie na wydajności firmy. Współzarządzanie stanowi również ważny aspekt trzeciej spośród interesujących nas propozycji: przedsiębiorczości społecznej. Sednem tej koncepcji jest tworzenie zakładów pracy, w których zysk ekonomiczny jest celem realizowanym równolegle do wypracowywania pewnych korzyści społecznych. W odróżnieniu od pomysłów przedstawionych w „Duchu równości”, działacze związani ze społeczną przedsiębiorczością nie dążą do systemowej przemiany stosunków pracy, lecz koncentrują się na tworzeniu niszy, która umożliwiłaby reintegrację osobom wykluczonym. Choć „korzyść społeczną” różnie można rozumieć, najbardziej popularną jest formuła, zgodnie z którą działalność komercyjną łączy się z oferowaniem zatrudnienia osobom bezrobotnym lub niepełnosprawnym. Usługi cateringowe, prowadzenie stołówek, pralnie, stolarnie i firmy sprzątające – to najpopularniejsze branże, w których zadomowia się idea przywracania godności przez pracę. Łączy je, z jednej strony, możliwość zatrudnienia osób pozbawionych specjalistycznych kwalifikacji, z drugiej zaś – nastawienie na dostarczanie usług i towarów na lokalny rynek, będące niezwykle istotnym aspektem nadawania namacalnego sensu wykonywanej pracy. Idea ta współgra z inspiracją zawartą w katolickiej nauce

społecznej, z punktu widzenia której – jak powiada kard. Reinhard Marx – „sensowniejsze, a przede wszystkim bardziej odpowiedzialne wobec osób, których to dotyczy, jest subwencjonować pracę zamiast bezrobocia”.

***

W ten oto sposób wróciliśmy do punktu wyjścia: do chrześcijańskiej wizji pracy pojętej jako działalność konstytuująca osobowe życie człowieka i umożliwiająca mu budowanie trwałych relacji z innymi ludźmi, a w konsekwencji również z samym sobą. Bez „my” – zaimka zwiastującego rzeczywistą współzależność, która wkracza do ludzkiego losu poprzez pracę – nie ma bowiem „ja”. To właśnie miał na myśli Emmanuel Mounier, gdy pisał: „Z chwilą kiedy łączność wzajemna słabnie albo kiedy się zrywa, zatracam się dogłębnie sam: wszystkie szaleństwa polegają na klęsce stosunków z dru­g im człowiekiem – alter staje się alienus, z kolei ja sam sta­ję się dla siebie obcy”. W tym też sensie, zastanawiając się nad wspólnotowym wymiarem ludzkiej pracy, poszukujemy zarazem zagubionego – czy to pośród rzeczy, czy to we własnym wnętrzu – człowieka. ■

Konstancja Święcicka (1991) studiuje socjologię i ekonomię na UW. Jest wychowawcą w SR KIK. Przez rok mieszkała i studiowała w Berlinie.

Misza Tomaszewski (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół Społecznych STO im. Pawła Jasienicy w Warszawie. Redaktor naczelny „Kontaktu”.

11


12


Zawodowe związki partnerskie Z prof. Juliuszem Gardawskim rozmawiają Mateusz Luft i Cyryl Skibiński Ilustracje: Monika Grubizna

J

eśli z polskich przedsiębiorstw usunie się związki zawodowe, nawet te cierpiące na rozliczne bolączki, to powstanie przestrzeń dla brutalizacji stosunków pracy i ujawni się ciemna strona naszej kultury menedżerskiej.

Związki zawodowe nie mają w Polsce najlepszej opinii. Politycy utyskują na „rozwydrzonych związkowców, wypasionych na państwowych pieniądzach”, a znaczna część społeczeństwa zdaje się im przyklaskiwać, w najlepszym wypadku uznając związki za przeżytek. Jak do tego doszło w kraju „Solidarności”? Szukając odpowiedzi na to pytanie, pamiętajmy, że istnieje wiele modeli kapitalizmu. Ukierunkowanie się na jeden z nich determinuje kształt przyjmowanych później rozwiązań ustrojowych. W 1989 roku, przy bardzo zdecydowanej aprobacie „Solidarności”, podjęto w Polsce decyzję, która dla związków zawodowych okazała się może nie destrukcyjna – to za dużo powiedziane – ale wyznaczyła światu pracy pozycję podporządkowaną. Związki zrezygnowały z jakiejkolwiek formy partycypacji w zarządzaniu. Z tego, co pan mówi, wynika, że „Solidarność” mogła wybrać inaczej i pójść „trzecią drogą”. Spór trwa do tej pory. W rachubę wc hod z i ł model ko ordy nowa ne j gospoda rk i r y n kowe j, w któr y m

partnerstwo społeczne, zwłaszcza ze światem pracy, uznaje się za ważną instytucję, korygującą działania rynku oraz czystego parlamentaryzmu. W ten sposób – mówiąc w dużym uproszczeniu – działa to w krajach skandynawskich, ale też w niektórych państwach Europy kontynentalnej.

Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz nie mieli jednak zupełnie wolnej ręki. Kształt reform został w dużej części wymuszony przez zewnętrzne okoliczności, czyli głębokie bankructwo Polski, dużo głębsze niż obecne bankructwo Grecji. Zgodnie z liberalnymi założeniami, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy uzależniały udzielenie pomocy finansowej w takich sytuacjach od tego, czy dane państwo zdecyduje się na drastyczne ograniczenie wydatków publicznych i wejdzie na drogę pełnej prywatyzacji. Balcerowicz przyjął te warunki, długi zostały zredukowane o połowę i Polska zaczęła sprawnie wychodzić z kryzysu. Lech Wałęsa uznał, że propozycje Leszka Balcerowicza i Jeffreya Sachsa są słuszne, i podjął decyzję o tworzeniu w Polsce liberalnej gospodarki rynkowej. Ceną za to był upadek etosu „Solidarności”, na który składała się idea samorządności w miejscu pracy, rozbudowanego samorządu obywatelskiego i postulaty równościowe. Rola związków zawodowych została ograniczona do ochrony praw pracowników. Okazało się, że oznacza to stopniową marginalizację związków, a więc również społecznej roli ich li-

Ukształtowanym przez autorytarny socjalizm wzorem postępowania Polaków jest „nieprzynależność” Pod koniec 1989 roku grupa reformatorów z dawnego SGPiS-u, z Leszkiem Balcerowiczem na czele, wybrała inną drogę. Uznali, że w pełni efektywny jest jedynie liberalny model kapitalizmu, łączący się z maksymalnym utowarowieniem produktów i usług. Świat, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, szedł wówczas w tym kierunku, rozwiązania europejskie uznano więc za mniej skuteczne, a nawet niebezpieczne. Przypomnę zdanie wypowiedziane bodaj przez Vaclava Klausa: „Trzecia droga wiedzie do Trzeciego Świata”.

derów. To był dramat Wałęsy, który zaczął być politycznie marginalizowany w roli przywódcy „Solidarności”, pośrednio na skutek własnych decyzji. Zaowocowało to m.in. wybuchem „wojny na górze”, czyli jego sporem z Mazowieckim. W jaki sposób upadek etosu „Solidarności” wpłynął na funkcjonowanie związków po roku ’89? Ukształtowanym przez autorytarny socjalizm wzorem postępowania Polaków jest „nieprzynależność”. Potrzeby afiliacyjne realizowane są w rodzinach

13


14

i w kręgach przyjacielskich. „Solidarność” uformowała więź na poziomie narodowym. Zanik etosu „Solidarności” – rozpad wspólnoty ideologicznej i religijnej, którą w pewnej mierze stanowiła – ponownie te nasze cechy uwydatnił. Jeśli już decydujemy się gdzieś przynależeć, to raczej ze względów pragmatycznych, żeby coś dostać. W przypadku związków sprowadza się to do tego, że przez większość członków traktowane są jak ubezpieczenie od zwolnienia z pracy. I to za niewielką opłatą. To jest problem dzisiejszych związków zawodowych, bo taka postawa wiąże się z bardzo niskim poziomem mobilizacji. Gdy centrala chce zorganizować manifestację w Warszawie, w której mieszka, lekko licząc, sto tysięcy związkowców, musi wynająć kilkaset autokarów i pozwozić ludzi z całej Polski. W Paryżu wystarczy, że centrala związków da sygnał do obrony praw pracowniczych, i już zbierają się setki tysięcy manifestantów, w większości nienależących zresztą do związków, a na ulicach miasta rozpoczyna się wielka fiesta. Może trudności z mobilizacją wynikają z tego, że związki źle wypełniają swoją, i tak już zawężoną, misję? Co i rusz słyszy się o liderach związkowych, skupionych głównie na budowaniu własnej kariery, zarabiających po dwadzieścia tysięcy złotych miesięcznie. Na palcach dwóch rąk można policzyć związkowców, którzy zarabiają takie pieniądze. Jest to możliwe tylko w wielkich państwowych przedsiębiorstwach monopolistycznych, jakie w Polsce mamy głównie w sektorach energetycznym i surowcowym. Takie firmy dysponują dużymi pieniędzmi z rent monopolowych. Wszyscy uczestnicy gry chcą mieć udział w podziale tortu. Członkowie zarządów umiejętnie omijają ustawę „kominową”, oficjalnie ograniczającą zarobki menedżmentu spółek publicznych, i ich zarobki idą niekiedy w setki tysięcy złotych. Związkowcy też mogą pozwolić sobie na żądania wysokich

Prawdą jest, że liderzy związkowi otrzymują niekiedy ekstra przywileje, które są swego rodzaju inwestycją zarządów w pokój społeczny w przedsiębiorstwie. Związki bywają więc naWygląda to na opłacanie się szefom rażone na to, że ich liderzy będą kuzwiązków przez zarząd, w zamian za spo- powani, ale nie jest to częste. W 2005 roku przeprowadziliśmy badania, kój. Schemat niemal mafijny. płac dla pracowników oraz pewnych beneficjów dla siebie, bo wielkie monopolistyczne przedsiębiorstwo jest w stanie to unieść.


Rośnie poczucie, że niezorganizowanego pracownika łatwiej wyeksploatować, wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić

w których pytaliśmy pracowników o to, czy związek zawodowy, który działa w ich zakładzie, broni interesów załogi, czy tylko wąskiej grupy liderów. 67 procent pracowników uważało, że związek walczy o interesy pracownicze , a tylko 7,5 procent twierdziło, że szefowie związku zajęci są głównie zabieganiem o własne interesy i traktują funkcję związkową jako gwarancję zatrudnienia, rubasznie określaną jako „dupochron”. Czy zdarza się, że pracodawca gorzej traktuje pracowników, którzy nie należą do związku? Korzyści dla pracowników, które wywalczy związek, zgodnie z prawem obejmują wszystkich zatrudnionych w przedsiębiorstwie. Na zjazdach central związkowych padają hasła walki z „jeżdżącymi na gapę”, czyli pracownikami korzystającymi np. z podwyżek wywalczonych przez związki, ale niechcącymi płacić składek związkowych. Wobec kształtu polskiej konstytucji, zmiana tej sytuacji jest jednak mało prawdopodobna. Jakie są inne powody, dla których do związków zapisuje się coraz mniej ludzi? Od 2000 roku liczba osób zrzeszonych w związkach zawodowych utrzymuje się w Polsce na stałym poziomie. W latach dziewięćdziesiątych ich liczba topniała, wraz z postępującą prywatyzacją, upadkiem nierentownych przedsiębiorstw państwowych i rozwojem małych firm. Obecnie związkowców jest około milion osiemset tysięcy, czyli około czterdzieści procent ludzi, którzy potencjalnie mogą do związków należeć, bo pracują w wystarczająco dużych zakładach. Trzeba pamiętać, że związek może powstać pod warunkiem, że będzie miał przynajmniej dziesięciu członków – to eliminuje większość przedsiębiorstw sektora małych i bardzo małych firm. Liczba zrzeszonych nie spada, ale też wyraźnie nie rośnie. Zdarza się, chociaż nie jest to zjawisko częste, że sami liderzy związku nie są zainteresowani jego powiększaniem. Po osiągnięciu

15


wielkości, która na mocy prawa zapewnia opłacany przez pracodawcę etat lub etaty związkowe, ustabilizowany zarząd związku może obawiać się, iż masowy dopływ nowych członków doprowadzi do powstania opozycji, która zagrozi jego władzy.

16

Dlaczego do związków należy tak niewielu młodych ludzi? Dla wyjaśnienia zjawiska starzenia się związków kluczowe są momenty, w których dochodzi do grupowych zwolnień. Zazwyczaj powstaje wówczas lista osób chronionych. Na jej górze znajdują się osoby szczególnie chronione ze względów socjalnych, np. samotne matki. Zwykle ustala się ze związkami zawodowymi, że chronieni będą doświadczeni pracownicy o długim stażu, którymi często są członkowie związków zawodowych. Ponadto konieczność uzgadniania zwolnień ze związkami zawodowymi tworzy naturalny klimat do ochrony związkowców jako ceny płaconej przez zarząd za ciche przyzwolenie związku na zwolnienia. Szef związku zawodowego w jednym z zakładów opowiadał mi, że gdy tylko pojawiają się pogłoski o planowanych zwolnieniach, przybiegają do niego ludzie, żeby natychmiast zapisać się do związku. Odpowiada im wówczas, że bardzo chętnie ich zapisze, ale nie może gwarantować ochrony przed zwolnieniem, bo pierwszeństwo mają ci, którzy płacą składkę od dwudziestu lat. To zrozumiałe z punktu widzenia lidera organizacji związkowej, ale wśród młodych może rodzić się poczucie obcości związków zawodowych. Mimo wszystko, jest to dość krótkowzroczna polityka liderów związkowych. Związki nie lekceważą jednak zagrożenia wynikającego z braku „świeżej krwi”. Przy głów nych centralach związkowych powstały komisje ds. młodzieży. Z drugiej strony wydaje się, że coraz częściej do wyobraźni młodych pracowników dociera, że warto zapisać się do związku i „terminować” przez pewien okres, bo


w przyszłości ochrona związkowa może się przydać. Rośnie poczucie, także w korporacjach, że niezorganizowanego pracownika łatwiej wyeksploatować, wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić. Młodzi pracownicy przychodzą niekiedy do związków ze względów ideowych. Tak zdarza się najczęściej w przypadku „Solidarności”, gdy patriotyczny klimat domu rodzinnego, z trwającą pamięcią o pierwszej „Solidarności”, powoduje, że młody pracownik chce należeć do tego związku. Być może proces ten nasili się wraz z ogólną ideologizacją życia społecznego w naszym kraju. Związkom zawodowym bardzo często zarzuca się, że dbając o doraźne interesy swoich członków, nie zwracają uwagi na to, że doprowadzają przedsiębiorstwo do ruiny. Do nieracjonalnego zachowania się związkowców dochodzi w sytuacjach wyjątkowych, głównie w przedsiębiorstwach będących państwowymi monopolistami. Tak zdarzało się we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, gdy związki uniemożliwiły sanację kilku ważnych przedsiębiorstw i miały swój udział w doprowadzeniu ich do bankructwa. Oddając im sprawiedliwość, muszę jednak dodać, że znam przypadki, gdy to właśnie związki, dzięki swoim zagranicznym kontaktom, uniemożliwiły wrogie przejęcie firm przez hochsztaplerów, już zaakceptowanych w ministerstwie przekształceń własnościowych. Gdyby lider związkowy nie brał pod uwagę interesu swojego zakładu pracy, na taczkach wywieźliby go sami związkowcy. Już nawet w okresie pierwszej „Solidarności” bardzo mały odsetek strajków wybuchał w związku z roszc zen ia m i wobec przedsiębiorstwa. Polskie związki, w porównaniu ze związkami w Europie Zachodniej, są mało radykalne. Wszyscy – załoga, szefowie związków i zarząd firmy – zainteresowani są tym, żeby przedsiębiorstwo dobrze funkcjonowało. Liderzy związkowi muszą

utrzymywać stan chwiejnej równowagi, tak aby było jak najmniej zwolnień, przedsiębiorstwo utrzymało się na coraz bardziej konkurencyjnym rynku, a oni sami nie stracili swoich pozycji w związku.

Gdyby lider związkowy nie brał pod uwagę interesu swojego zakładu, na taczkach wywieźliby go sami związkowcy Związkowiec musi być naprawdę dobrym rozgrywającym. Młody, niedoświadczony szef jest dla związków obciążeniem. Partnerem dla zarządu może stać się dopiero wtedy, gdy będzie miał dostateczną wiedzę ekonomiczną i umiejętności psychologiczne. Aby to osiągnąć, musi inwestować w siebie wiele lat, co jest w Polsce możliwe dzięki dopuszczeniu wielokadencyjności w związkach zawodowych. Minusem tej sytuacji jest łatwość oligarchizacji struktury związku i nadmierna uległość liderów wobec zarządów firm. Lider związkowy musi umieć się dogadać nie tylko z zarządem, ale też z innymi związkami. Przyjęty u nas model pluralizmu otworzył pole do „pączkowania” związków zawodowych. W Kompanii Węglowej działało ich do niedawna ponad siedemdziesiąt. W latach dziewięćdziesiątych model ten niekiedy przyjmował formę ostro konfliktową. Konflikty były głębsze na poziomie central (co rzutowało na działalność Komisji Trójstronnej), płytsze na poziomie zakładów pracy, niemniej na każdym z nich równowaga w relacjach między związkami była trudna do utrzymania.

W Polsce na r y wa l i zac ję m iędzy związkami nakłada się jeszcze wyniesiony z PRL konflikt między reżimowym wówczas OPZZ i „Solidarnością”. Teraz jednak sporów między związkami jest coraz mniej, choć podział polityczny i ideologiczny pozostaje wyraźny. Pluralizm związkowy na poziomie jednego zakładu bywa niekiedy rozgrywany przez pracodawcę. Najskrajniejszą tego formą jest wspomniane już przeze mnie tworzenie przez właściciela firmy własnego, „żó łtego” zw iązku zawodowego. Oczywiście, formalnie są to związki niezależne, które powstały spontanicznie, ale w praktyce tworzą go ludzie w pełni posłuszni szefowi firmy. Wiele decyzji, aby były wiążące dla pracodawcy, musi być zgodnie podejmowanych przez wszystkie związki działające na terenie zakładu. Jeżeli jest wśród nich „żółty” związek, to nie ma nic prostszego od storpedowania wspólnego frontu.

Czy pracodawca ma jakieś korzyści z tego, że w jego przedsiębiorstwie działają związki zawodowe? Związek zawodowy potrzebny jest pracodawcy po to, żeby zapewnić sobie komunikację z pracownikami i – za pewną cenę – spokój. Dla profesjonalnego zarządu pozytywnym skutkiem obecności związków w ich przedsiębiorstwie jest też to, że związki mogą przekazywać informacje o patologiach na najniższym szczeblu, dotyczących np. niewłaściwego zarządzania pracownikami. Badacze amerykańscy ustalili, że informacje o patologicznych zjawiskach w relacjach między niższym nadzorem a pracownikami wykonawczymi można zdobyć tylko dzięki związkom zawodowym. Żadne ankietowanie pracowników tej wiedzy nie da, bo zawsze liczą się oni z ryzykiem, że ankieta, pozornie anonimowa, przejdzie przez ręce krytykowaneNo właśnie, łatwo wyobrazić sobie sy- go nadzorcy. Związki mogą nie tylko ułatwiać tuację, w której konkurujące o nowych członków związki prześcigają się w popu- komunikację, lecz także być antidotum na nadmiernie autorytarne listycznych deklaracjach i gestach.

17


trwał nabór do jednej z niemieckich fabryk motoryzacyjnych w Polsce. Niemiecki zarząd pytał kandydatów, kto wcześniej należał do związku zawodowego. Na początku wszyscy się z tym ukrywali, ale okazało się, że Niemcom zależy na wyselekcjonowaniu doświadczonych związkowców. Chcieli, żeby związek był dla nich partnerem. Polskich właścicieli firm jakoś te argu- A swoją drogą, gdyby nie dopuścili do powstania związku w fabryce w Polmenty nie przekonują. Według wspominanych badaczy, róż- sce, niemiecka centrala związkowa sonorodne warunki muszą być spełnio- lidnie zalazłaby im za skórę. ne, aby związki przynosiły korzyść z punktu widzenia zarządów. Zakład nie może być monopolistą, pracowników powinien reprezentować jeden związek zawodowy, nastawiony na współpracę z zarządem. Warunki te rzadko bywają spełniane w polskich przedsiębiorstwach. W prywatnych firmach sektora małych przedsiębiorstw (10–49 pracowników) liczba związkowców jest śladowa. W przedsiębiorstwach średnich (50 –249 pracowników) wzrasta do kilkunastu procent. Właściciele małych i średnich firm zazwyczaj gło- Przyszliśmy do pana w nadziei, że przeszą pogląd, że sami są „najlepszym konująco wyjaśni pan, dlaczego istnienie związkiem dla swoich pracowników”. związków zawodowych leży w publicznym Równocześnie deklarują, że chcieli- interesie. Tymczasem w niemal każdej by mieć reprezentację pracowników pańskiej wypowiedzi słyszymy o patolodla ułatwienia komunikacji, ale oba- giach trawiących polskie związki… wiają się instytucji związków zawo- Rzeczywiście, jestem jak najdalszy dowych. Uważają, że pojawienie się od idealizowania działalności najednego związku spowoduje powsta- szych związków. Pamiętajcie jednak, nie następnych, że związki będą wy- że żyjecie panowie w społeczeństwie, konywały polityczne zlecenia swoich w którym w wyniku nie tylko dowyższych organów, że ich liderzy będą świadczeń z totalitaryzmem i socjalitrudno usuwalni. W bilansie korzyści zmem autorytarnym, ale też w związi strat w firmach prywatnych sektora ku z dziedzictwem, które prof. Janusz MŚP rachunek wypada niekorzystnie Hryniewicz opisywał jako kulturę folwarczną, dominują postawy zindydla związków. widualizowane, żeby nie powiedzieć: Jak to wygląda w przypadku zarządzają- egoistyczne. Otóż w naszym sfragmencych dużymi przedsiębiorstwami, których taryzowanym społeczeństwie związwiększość jest przecież skazana na współ- ki zawodowe zaliczają się do tych pracę ze związkami? Czy potraf ią oni nielicznych organizacji, do których jednak się należy. Są one także jedną przekuć istnienie związku w swój atut? Wielkie prywatne firmy na Zachodzie z tych instytucji – a nie ma ich wiele – Europy potrafią istnienie związków do których polski pracownik może się wykorzystać, a ich działające w Polsce zwrócić o pomoc, czyli łagodzą znany filie mają po 30 procent uzwiązkowio- z badań efekt „społeczeństwa porzunych pracowników. Jakiś czas temu conego”. Zlikwidowanie związków zarządzanie ludźmi przez władze średniego szczebla, co zazwyczaj powoduje spadek efektywności zakładu. Zwiększają także – w odpowiednich warunkach – identyfikację z przedsiębiorstwami, dając pracownikom gwarancję, że zarząd nie będzie łamał zasad fair play.

18

Związki dorobiły się niezłych prawników i specjalistów od polityki społecznej, ale dobrych ekonomistów nie mają

zawodowych mogłoby skutkować pogłębieniem frustracji, a w dalszej kolejności wybuchem społecznych niepokojów, zwłaszcza w dużych zakładach. Uważam, że związki są instytucją ekonomicznie i społecznie potrzebną. Społeczeństwo tworzą jednak nie tylko pracownicy, ale też członkowie zarządów firm. Aby debata o związkach nie była pozorna, trzeba brać pod uwagę wszystkie wierzchołki trójkąta zarząd – pracownicy – związki zawodowe. Niestety, zastanawiając się nad problemem związków, często abstrahuje się od drugiej strony stosunków pracy, czyli zarządów. Powstaje obraz jednowymiarowy: pisząc o związkach zawodowych, akcentuje się patologie i pomija zalety; pisząc o zarządach, sugeruje się, że reprezentują wzór podręcznikowo racjonalnego i humanitarnego zarządzania pracownikami. Tymczasem menedżment, zwłaszcza polski, ma tendencję do zarządzania poprzez stres, zdradza lekceważący stosunek do pracowników i ich reprezentacji, przejawia skłonność do nadmiernego wyzyskiwania swoich podwładnych. Nie idealizuję ani związkowców, ani zarządzających przedsiębiorstwami. Teza, której bronię, mówi, że jeśli z polskich dużych przedsiębiorstw usunie się związki zawodowe, nawet te cierpiące na wspomniane już wcześniej bolączki, to powstanie przestrzeń dla brutalizacji stosunków pracy i ujawni się ciemna strona naszej kultury menedżerskiej. Do tej pory rozmawialiśmy o realiach funkcjonowania związków zawodowych w Polsce. Wnioski są dość pesymistyczne. Czy da się pan namówić na przedstawienie wizji tego, jak związki mogłyby funkcjonować? Dam, ale zaznaczam, że moja wypowiedź będzie obarczona myśleniem życzeniowym. Uważam, że trzy główne centrale związkowe, a więc OPZZ, „Solidarność” i Forum Związków Zawodowych powinny stworzyć


wspólną platformę reprezentacji interesów świata pracy. Razem mogłyby skutecznie oddziaływać na ekonomiczno-społeczną politykę państwa. Ta wspólna platforma musiałaby zostać wzmocniona przez dobry instytut ekonomiczny, bo choć związki dorobiły się niezłych prawników i specjalistów od polityki społecznej, to dobrych ekonomistów nie mają. W OPZZ był kiedyś zresztą pomysł, żeby utworzyć uniwersytet związkowy, a w „Solidarności” wielokrotnie podejmowano ideę instytutu związkowego, lecz na razie nic z tego nie wyszło. Taka intelektualna platforma mogłaby stać się zaczynem odbudowy społecznego autorytetu związków, krokiem w stronę likwidacji konfliktowego aspektu pluralizmu związkowego i jednolitego reprezentowania interesu pracowniczego na poziomie zakładów pracy. Czy rzeczywiście podniesienie kompetencji reprezentantów związków zawodowych wystarczy, by zwiększył się ich wpływ na politykę prowadzoną przez rząd? Polski model ustroju czy ekonomii politycznej charakteryzuje się wysokim poziomem etatyzmu, lecz specyficznego. Cechuje go znaczna swoboda administracji rządowej w podejmowaniu decyzji, a zarazem brakuje mu warstwy profesjonalnych urzędników o państwowotwórczym etosie. Jest on również niedostatecznie ugruntowany w myśli programowej, pozbawiony długofalowej polityki przemysłowej i proinnowacyjnej oraz podatny na lobbing wielkich grup interesów, głównie kapitałowych. Od kilku lat rząd boryka się z narastającym kryzysem, w związku z czym staje się coraz bardziej otwarty na tzw. demokrację deliberatywną. Nie tylko słucha grup zorganizowanego interesu, lecz zwraca uwagę również na nowe propozycje. Tak było na przełomie lat 2008–2009, gdy rządzący oczekiwali od związków zawodowych i organizacji pracodawców programu antykryzysowego. Otóż związki zawodowe, jeśli staną się znaczącą i profesjonalną grupą interesu o pewnej

możliwości podejmowania akcji czyn- centralami związkowymi. Konieczne nych, będą mogły wykorzystać szanse byłoby też wprowadzenie państwowej kontroli nad wykorzystywaniem otwierane przez rządy. powierzonych związkom funduszy. Wśród postulatów związków zawodowych nie pojawia się już hasło samorządności Wzięcie na siebie odpowiedzialności za pracowniczej. Czy idea ta jest jeszcze administrowanie częścią budżetu odmieniłoby wreszcie fatalny wizerunek związw ogóle aktualna? Samorządy pracownicze w autory- ków jako wiecznych petentów, skłonnych tarnym socjalizmie, o których wpro- do warcholstwa… wadzenie – powołując się na socjal- To dł uga droga, a kt ua l nego st ademokratyczną doktrynę – walczyła nu rzeczy tak łatwo się nie zmieni. „Solidarność”, miały sens. Popierał je Prof.Wiesława Kozek przebadała to, wtedy również Leszek Balcerowicz. w jaki sposób prasa pisze o związkach W realiach gospodarki rynkowej, wy- zawodowych. Okazało się, że do gasokiego poziomu konkurencji i znacz- zet przebijają się wyłącznie informacje nego sprofesjonalizowania zarządów negatywne. Nie tylko dlatego, że więinstytucja samorządu jest trochę nie- kszość Polaków jest sceptyczna wobec kompatybilna. Sytuacja, w której ma związków zawodowych, lecz także ze się bezpośredni wpływ na kształt po- względu na to, iż wielki kapitał i środejmowanych decyzji, ale nie ponosi dowiska opiniotwórcze są skierowasię żadnej odpowiedzialności mająt- ne raczej na prawo, niechętne ideom kowej, jest niezdrowa. Przedstawiciele socjaldemokratycznym. W głównych załogi są zresztą wybierani do zarzą- tytułach prasowych nie przeczytacie dów publicznych przedsiębiorstw, ale więc panowie o tym, że dzięki związnie mają głosu rozstrzygającego. Po- kom udało się zatrzymać w jakiejś dobnie jest w części prywatnych firm sieci handlowej łamanie prawa pracy albo że zrealizowane zostały pewna Zachodzie. ne cele w ramach polityki społecznej. Za wzór funkcjonowania związków za- Dla grup pracowniczych są to sprawodowych uchodzą te, które działają wy ważne, ale to żaden news… News w krajach skandynawskich. Czy tamtej- związkowy to przyspawanie pociągu sze rozwiązania mogłyby się sprawdzić do szyn, palenie opon… Destrukcja. ■ w Polsce? System gandawski, o który panowie pytacie, działa nie tylko w Skandynawii, ale też na przykład w Belgii. Polega on na tym, że związki zawodowe administrują pewną pulą funduszy budżetowych, przeznaczonych np. na walkę z bezrobociem. Dbają o to, żeby ludzie zwalniani zdobywali kompetencje zgodne z aktualnymi potrzebami rynku. Takie rozwiązanie jest też o tyle korzystne dla samych związków zawodowych, że łączy się z przyzna- Prof. Juliusz Gardawski (1948) jest kierownikiem Katedry Socjologii niem im sporej liczby etatów. Ekonomicznej w SGH, gdzie zajmuje się Wiem, że zarówno w „Solidarności”, badaniem struktury społecznej i struktury jak i w OPZZ dyskutuje się co jakiś świata pracy. Współpracuje z „Solidarnością”, czas o możliwości pójścia w kierunku OPZZ, Fundacją im. Friedricha Eberta oraz systemu gandawskiego. Uważam, że Instytutem Spraw Publicznych. Jest wydawcą warto spróbować, na początek na po- „Warsaw Forum of Economic Sociology”, członkiem Rady Konsultacyjnej Konfederacji ziomie województwa. Wymagałoby Lewiatan oraz obserwatorem prac to jednak dużej dozy zaufania między Komisji Trójstronnej.

19



Towar z różowej Strefy Ignacy Święcicki Ilustracje: Martyna Wójcik-Śmierska

D

o pomysłu wprowadzenia płacy rodzinnej odmiennymi drogami dochodzą przedstawiciele różnych stron światopoglądowej barykady. Idea ta jest żywa zarówno dla ludzi lewicy, jak i dla osób inspirujących się katolicką nauką społeczną. Gotowa n ie. Sprząt a n ie. Za k upy. A przede wszystkim opieka – nad dzieckiem, niepełnosprawnym, starszym. Wartość nieodpłatnej pracy, wykonywanej w domu i dla domu, szacowana jest na około 55% przeciętnej płacy brutto w gospodarce lub, patrząc w skali makro, na około 30% PKB. Prace domowe wykonywano od zawsze, dopiero jednak od niedawna podnoszona i dyskutowana jest potrzeba uznania ich za pracę równą pracy zarobkowej, a co za tym idzie – oddzielnego wynagradzania. Na lewicy podkreśla się też „kobiecy” wymiar problemu. W miejsce neutralnej „pracy domowej” pojawiają się określenia w rodzaju „nieodpłatna praca kobiet”, a cała ta sfera została barwnie nazwana „różową strefą gospodarki”. Wydaje się, że oprócz argumentów przemawiających za opłacaniem takiej pracy, które nabudowane są na przekonaniach ideologicznych, pod uwagę wziąć należy trzy czynniki obecne we współczesnej kulturze i gospodarce.

Co boli kobiety

Po pierwsze, kwestia prestiżu i pozycji społecznej. Według sondażu CBOS z 2003 roku, przywoływanego w raporcie Instytutu Spraw Obywatelskich, praca gospodyni domowej jest oceniana jako bardziej szanowana niż

praca zarobkowa jedynie przez 4% kobiet, a na równi z nią przez kolejne 33%. Jednocześnie, według tego samego badania, 40% kobiet uważa pracę zarobkową matek za szkodliwą dla kondycji rodziny. Wprowadzenie wynagrodzenia za opiekę nad dzieckiem, związaną często z wycofywaniem się z tradycyjnie rozumianego rynku pracy, miałoby stanowić narzędzie umożliwiające kobietom realizację ich celów, przy jednoczesnej odbudowie prestiżu i wzmocnieniu poczucia własnej wartości, jak również wartości w oczach ich mężów.

Nieuznanie pracy domowej za pracę sprawia, że osoby ją wykonujące nie otrzymują świadczeń należnych innym pracującym Po drugie, w czasach, w których dominuje ekonomiczny język opisu świata i konieczność oceny działań polit ycznych pod kątem efektywności, to, co nie jest zmierzone,

skwantyfikowane i przeliczone na pieniądze, nie staje się celem polityki. Nieodpłatna praca domowa przyczynia się do generowania PKB, którego powiększanie jest głównym celem polityki gospodarczej. Nie jest ona jednak w żaden sposób do tegoż PKB wliczana, wynagradzana ani nie figuruje na liście celów gospodarczych. Celem polityki gospodarczej, szczególnie w warunkach kryzysu, jest pobudzanie wzrostu, co ma być najbardziej skutecznym remedium na rosnące zadłużenie i bezrobocie. Jednak dopóki „nieodpłatna praca” nie znajdzie czytelnego odzwierciedlenia we „wzroście”, dopóty jej odpowiednie wspieranie będzie jedynie pobocznym celem rządzących. Pozytywną zmianę w tym kontekście zwiastują podejmowane w ostatnich latach próby wprowadzenia do polityki gospodarczej syntetycznych miar, innych niż PKB. Tak czy inaczej, osiągnięcie konsensusu w tej sprawie wydaje się raczej odległe. Wreszcie, trzecim czynnikiem, który sprawia, że uznanie pracy domowej za „prawdziwą” pracę stanowi potrzebę coraz bardziej palącą, jest zyskująca w wielu krajach popularność idea workfare society. Workfare society to koncepcja systemu świadczeń społecznych opartego o partycypację w rynku pracy. Na jej gruncie niepracująca osoba,

21


która chce uzyskać dane świadczenie społeczne – ubezpieczenie zdrowotne, zasiłek czy emeryturę – musi spełnić pewne kryteria: wykazać się aktywnym poszukiwaniem pracy, brać udział w szkoleniach bądź udowodnić, że jest niezdolna do pracy. To właśnie odróżnia koncepcję workfare society od welfare state, w którym świadcze-

się do zmniejszenia uzależnienia ekonomicznego kobiet i ograniczenia skali zjawiska „feminizacji biedy”. To jednak wydaje się tematem wtórnym w stosunku do kwestii równouprawnienia, a nawet może tworzyć pewne bariery dla jego osiągnięcia. Jak piszą autorzy wspomnianego już raportu Instytutu Spraw Obywatelskich, na wy-

Wynagradzanie pracy wykonywanej w domu mogłoby przyczynić się do zmniejszenia skali zjawiska „feminizacji biedy”

22

nia społeczne należą się wszystkim, a ich finansowanie jest możliwe dzięki prawnemu usankcjonowaniu solidarności społecznej. Nieuznanie pracy domowej za pracę sprawia, że osoby ją wykonujące nie otrzymują świadczeń należnych innym pracującym, np. nie obejmuje ich z tego tytułu ubezpieczenie zdrowotne, nie mają prawa do odszkodowania za wypadki przy pracy, nie odprowadza się za nie składek emerytalnych. W Polsce trwają obecnie prace nad przyznaniem praw do urlopu wychowawczego kobietom pracującym na umowach cywilnoprawnych, studentkom i bezrobotnym. Dotychczas takie świadczenia uzależnione były od tego, czy przed urodzeniem dziecka kobieta zatrudniona była na etacie.

Kościół, lewica, rodzina

Argumenty za wyceną pracy wykonywanej w domu oraz za jej wynagradzaniem pojawiają się w różnych rejonach światopoglądowej sceny. Z jednej (lewej) strony, podkreśla się kwestię uznania i dowartościowania pracy wykonywanej przez kobiety. Najważniejszym celem jest tu równouprawnienie partnerów prowadzących gospodarstwo domowe, polegające na „sprawiedliwym” podziale obowiązków, a także zmniejszenie zależności kobiet od mężczyzn poprzez umożliwienie im powrotu na rynek pracy. Wynagradzanie pracy wykonywanej w domu mogłoby również przyczynić

płacaną przez państwo pensję za „zajmowanie się domem” kobiety mogłyby zareagować „wycofaniem z życia publicznego […] do domu, w konsekwencji nastąpiłby powrót do tradycyjnego, patriarchalnego podziału obszarów życia społecznego. […] Być może zatem nie idea płacenia kobietom za prace domowe, lecz idea redystrybucji pracy domowej pomiędzy kobietami i mężczyznami jest – jak dotąd – jedyną strategią, która zdaje się zapewniać większy stopień równości pomiędzy płciami. Nie ma jednak pomysłu, jak tę strategię w praktyce zrealizować”. Analogiczna argumentacja rozwijana jest w toku trwającej obecnie dyskusji na temat wydłużenia urlopów macierzyńskich w Polsce. Podnosi się, że nowe rozwiązanie – możliwość wydłużenia urlopu do roku oraz wykorzystania jego części przez ojca dziecka – przyczyni się do pogorszenia pozycji kobiet na rynku pracy oraz utrwalenia dotychczasowego, nierównego podziału obowiązków. Proponowane jest zatem wprowadzenie obowiązku wzięcia części urlopu przez ojca dziecka. Gdyby mężczyzna z tego przywileju nie skorzystał, całkowita długość urlopu uległaby skróceniu. Podobne argumenty przemawiają za rozwiązaniami przyjętymi w krajach skandynawskich, o silnej tradycji socjaldemokratycznej, gdzie znacznie silniej akcentowany jest podział obowiązków (np. poprzez bodźce dla wykorzystania przez ojców urlopów

wychowawczych) oraz zapewnienie niezależności kobiet (np. poprzez ułatwienia w powrocie na rynek pracy, umożliwienie pracy w niepełnym wymiarze lub zapewnienie sprawnego systemu żłobków i przedszkoli). Kraje skandynawskie mają bardzo wysoki odsetek pracujących kobiet, a także wysoki odsetek pracujących matek małych dzieci, przy jednoczesnym relatywnie wysokim współczynniku dzietności. Filozofia stojąca za wprowadzanymi tam rozwiązaniami jest jednak również silnie nastawiona na jednostkę i jej wyrwanie z wszelkich zależności – w tym również rodzinnych. Jak podkreślono w broszurze reklamującej skandynawski model społeczno-ekonomiczny, wydanej na Światowe Forum Ekonomiczne w Davos w 2011 roku, „idealna rodzina jest złożona z dorosłych, którzy pracują i nie są od siebie zależni finansowo, i dzieci, które zachęca się do bycia niezależnymi tak wcześnie, jak to możliwe”. Poparcie dla wynagradzania osób zajmujących się dziećmi i z tego tytułu rezygnujących z innej pracy zarobkowej wyprowadzane bywa również, w ślad za katolicką nauką społeczną, z pojęcia sprawiedliwej płacy. Sprawiedliwej, to znaczy takiej, która pozwala na utrzymanie rodziny, nawet wówczas, gdy pracuje tylko jedno spośród rodziców, a drugie zajmuje się domem i wychowaniem dzieci. W domyśle zakłada się, że tę drugą funkcję lepiej spełni kobieta, gdyż jest niezastąpiona w opiece nad potomstwem, szczególnie we wczesnym etapie jego życia. Przez wiele lat idea „płacy rodzinnej” oznaczała zapewnienie osobie pozostającej na rynku pracy (czytaj: ojcu) takiego wynagrodzenia, które wystarczy do utrzymania całej rodziny. Obecnie, w sytuacji nie dość wysokiej pensji „głowy rodziny”, pojawia się postulat materialnego wynagrodzenia pracy kobiety – czy to w formie dopłaty do pensji pracującego męża, czy też zasiłku rodzinnego. W odróżnieniu od motywacji lewicowych, katolicka nauka społeczna


wskazuje na konieczność zapewnienia dostępu do dóbr (a nie wynagrodzenia pracy według wysiłku i trudu), przy jednoczesnym podkreśleniu zagrożeń, jakie mogą się wiązać z koniecznością podejmowania pracy przez matki małych dzieci. Nie wspomina się też o zapewnieniu równouprawnienia płci (por. np. „Laborem Excercens” 19). Praca wykonywana przez matki w domu musi zostać „uszanowana zgodnie z wartością, jaką przynosi ona rodzinie i społeczeństwu” („Karta praw rodziny”, art. 10) – nie ma tu jednak mowy o wynagrodzeniu finansowym, nawołuje się raczej do zmiany postaw społecznych względem kobiet niepodejmujących zatrudnienia poza domem.

Gdzie praca popłaca

Szukając przykładów z innych krajów i ograniczając się do świadczeń związanych z opieką nad dziećmi (a zatem pozostawiając na uboczu problemy opieki nad ludźmi niepełnosprawnymi lub starszymi), wskazać można kraje oferujące rozwiązania odpowiadające płacy rodzinnej np. w formie płatnego urlopu wychowawczego. Tego typu świadczenia istotnie różnią się od często stosowanych zasiłków „na dziecko”, których istnienie można raczej interpretować jako udział w korzyściach społecznych uzyskanych dzięki narodzinom nowego obywatela. W każdym jednak przypadku trudno pewnością wyrokować o intencjach prawodawców, którzy w swoich deklaracjach częściej zachęcają do posiadania większej liczby dzieci przez złagodzenie spadku stopy życiowej związanej z ich posiadaniem i wychowaniem, niż wprost przedstawiają płatny urlop jako wynagrodzenie za wykonywaną pracę. Takie podejście może być jednak zgodne zarówno z KNS, jak i z systemami socjaldemokratycznymi. Częściowo płatne urlopy wychowawcze obowiązują np. we Francji, w której w dodatku zasiłki są progresywne – w znaczeniu większego (oraz dłuższego) wsparcia przy większej liczbie dzieci. W Finlandii rodzicom

23

Katolicka nauka społeczna podkreśla zagrożenia, jakie mogą wiązać się z koniecznością podejmowania pracy przez matki małych dzieci przysługuje tzw. „urlop opieki domowej”, możliwy do wykorzystania do trzecich urodzin dziecka, również wraz z przysługującym zasiłkiem. W późniejszym okresie (do ukończenia przez dziecko drugiej klasy szkoły podstawowej) przysługuje tzw. częściowy urlop na opiekę nad dzieckiem, połączony z niskim zasiłkiem. Ciekawe rozwiązanie wprowadziła Estonia. Polega ono na możliwości skorzystania z płatnego „urlopu rodzicielskiego” również przez osoby, które wcześniej nie pracowały – w takim wypadku wypłacana kwota równa jest pensji minimalnej. W Niemczech płatne urlopy wychowawcze (wraz z przysługującym zasiłkiem – Elterngeld) zostały wprowadzone za rządów wielkiej

koalicji CDU-SPD, a więc przy współpracy chadeków i socjaldemokratów. Z kolei we wrześniu 2013, wraz z wejściem w życie prawa gwarantującego zapewnienie państwowej opieki nad dziećmi do lat trzech, ma pojawić się możliwość otrzymania zasiłku finansowego w sytuacji, gdy któreś z rodziców postanawia zrezygnować z pracy w celu podjęcia opieki nad dzieckiem. Rządząca obecnie chadecja uzasadnia otworzenie tej furtki daniem rodzicom pełnej możliwości wyboru między opieką instytucjonalną a osobistą – bez finansowego dyskryminowania żadnej spośród opcji. W Polsce trwają obecnie prace nad wydłużeniem urlopów macierzyńsk ic h (do jednego roku, objęt yc h


zasiłkiem w wysokości 80% pensji), jak również nad opłacaniem składek emerytalnych kobietom, które urodzą dzieci, a wcześniej nie pracowały (jest to element tzw. pakietu osłonowego dla podwyższenia wieku emerytalnego).

Społeczeństwo sieci

24

Można pozostawić na boku kwestię polityki prorodzinnej i wskazać na inne dziedziny, w których wykonywana praca nie jest wynagradzana finansowo, choć bez wątpienia przyczynia się do rozwoju gospodarki. Sztandarowym przykładem jest tu rozwój Wikipedii: tysiące ludzi poświęcają swój wolny czas, tworząc encyklopedię dokładniejszą niż Britannica. Jeśli wierzyć głosom piewców gospodarki opartej na wiedzy, tudzież kapitalizmu kognitywnego, kluczowego znaczenia dla podtrzymania rozwoju nabrało odpowiednie wykorzystania różnorakich sieci oraz rozwijanie kreatywności, nieodłącznie związanej z bezpośrednimi interakcjami międzyludzkimi. Oba te czynniki wymykają się tradycyjnemu rynkowi, a podejmowane działania nie zostają wynagrodzone. W to miejsce wkracza nienowa idea „dochodu powszechnego” – kwoty pieniędzy gwarantowanej każdemu obywatelowi, bez żadnych warunków wstępnych. Niezależnie od współczesnych teorii socjologiczno-ekonomicznych, można, podobnie jak miało to miejsce w przypadku płacy rodzinnej, uzupełnić taki postulat argumentacją zaczerpniętą z różnych stron ideologicznej barykady. Z jednej strony, ludzie lewicy wskazują na „demokratyzację gospodarki” oraz prawo do godnego życia dla każdego. Z drugiej – guru liberałów Milton Friedman formułuje pomysł na dochód powszechny w postaci negatywnego podatku dochodowego, który mógłby zastąpić istniejące systemy wsparcia dla ubogich rodzin. W praktyce należałoby uzgodnić wysokość progu dochodowego, powyżej której podatek byłby obliczany tradycyjnie (tj. jako pewna kwota płacona państwu). Poniżej zaś

oprocentowanie byłoby ujemne – czyli na koniec dnia państwo musiałoby tak naliczony negatywny podatek podatnikowi zwrócić. Według Friedmana uprościłoby to biurokrację, zlikwidowało błędne bodźce (np. wkładanie wysiłku w uzyskiwanie określonej formy świadczenia), a jednocześnie podtrzymało zachętę do poszukiwania i podejmowania pracy. Należy wreszcie przywołać związane z katolicką nauką społeczną pojęcie „logiki daru”, opisane w encyklice „Caritas in veritate” uzupełnienie relacji rynkowych i interwencji państwa działaniami bezinteresownymi, kierowanymi miłością bliźniego.

Show me the money

doceniającego zarówno pranie, prasowanie, opiekę nad dziećmi, jak i przysługujące bez względu na płeć czy tradycyjną rolę społeczną. Koniec końców, niezbędne będzie zaangażowanie państwa – trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby koszty związane np. z utrzymaniem niepracujących żon pracowników ponosić mieli pracodawcy. Dodatkowe elementy polityki redystrybucyjnej, szczególnie w kwestii dotykającej tak znaczną część społeczeństwa, wymagają też silnego poparcia społecznego. W każdym przypadku nowe rozwiązania problemu nieodpłatnej pracy będą zatem musiały zostać poprzedzone kolektywną zmianą sposobu rozumienia samej pracy. Droga do tego jeszcze daleka, jednak zarówno trendy społeczno-ekonomiczne, jak i bieżące przemiany polityczne wydają się wskazywać na to, że włączenie problemu nieodpłatnej pracy do głównego nurtu debaty publicznej może być bliżej, niż nam się wydaje. ■

Niezależnie od sposobu argumentowania, nie można uciec od pytania: kto za to wszystko zapłaci? Można przerzucać się obliczeniami i argumentami o ogromnych kosztach i zagrożeniu długiem publicznym; o katastrofalnych skutkach zniechęcania do podejmowania pracy i o twórczych efektach każdej aktywności we wspólnocie; o naturalnej roli kobiety i powszechnej równości czy niezależności. Czy jest zatem możliwy sojusz między dwiema stronami ideologicznego sporu? Ewentualne porozumienie, przynajmniej na krótki okres, wydaje się możliwe (casus Niemiec), jednak długofalowe cele są zdecydowanie odmienne. Dla lewej strony takim celem jest zerwanie z tradycyjnymi rolami społecznymi, a szczególnie rodzinnymi. Strona inspirująca się nauką Kościoła ma zaś na celu osadzenie pracy w szerokim kontekście celów ludzkiego życia i podkreślanie jej znaczenia dla jednostki i wspólnoty. Idzie za tym również przeciwstawienie się postępującej ekonomizacji wszystkich sfer życia i przemienianie w tym kierunku paradygmatu gospodarczego. Być może sposobem na pogodzenie zwaśnionych stron jest rozszerzenie podejścia do wynagroIgnacy Święcicki (1984) dzenia za pracę na wszystkie sfery ży- jest ekonomistą. Pracował w demosEUROPA cia – a zatem skierowanie się w stronę – Centrum Strategii Europejskiej. Był dochodu powszechnego – rozwiązania wychowawcą w Klubie Inteligencji Katolickiej.


Każdy sobie I

deologie pracy sprawiają, że zapominamy o strukturalnych, zazwyczaj dziedziczonych nierównościach. Mówiąc w kółko o motywacji, samorealizacji i stałym doszkalaniu się, zaczynamy postrzegać te podziały jako naturalną konsekwencję indywidualnych zasług.

Przeszło dwadzieścia lat temu świat pracy w Polsce stanął przed wyzwaniem przejścia od gospodarki centralnie sterowanej do systemu rynkowego. Transformacji tej towarzyszyła zmiana etyki pracy. Przemiany rynku pracy, które w Polsce zachodzą od końca lat osiemdziesiątych, w krajach Zachodu rozpoczęły się dekadę wcześniej. To wtedy dożywotnie zatrudnienie, jasna wizja kariery i związanego z nią dobrobytu, oraz opiekuńcze państwo zaczęły odchodzić do lamusa. Dobiegała końca epoka fordyzmu, której nazwa wywodzi się od systemu opartego na taśmowej produkcji, wprowadzonego na początku XX wieku w fabrykach samochodowych Henry’ego Forda. Ford odkrył, że podnosząc zarobki zatrudnianych przez siebie robotników, może osiągać większe zyski, ponieważ stają się oni konsumentami towarów, które produkują. Rosło znaczenie konsumpcji.

Emocjonalnie zmotywowani

Dla zmiany myślenia o pracy istotne okazało się także zaprzężenie języka psychologii do opisu świata pracy. Za sprawą przeprowadzonych jeszcze w latach dwudziestych XX wieku badań Eltona Mayo ujawniono związek wydajności z dbałością o emocje i uczucia pracowników. Eksperyment na zatrudnionych w Western Electric Company wykazał, że wzrost efektywności łączy się z poświęceniem uwagi pracownikom i zwiększeniem u nich poczucia, że sterują własnym losem. Mayo przyczynił się tym samym do trwałego splecenia języka efektywności z językiem emocji. Coś, co swego czasu było zaskakującym odkryciem, dzisiaj jest oczywistością: zarówno od menedżera, jak i od sprzedawcy w hipermarkecie bądź teleankietera oczekuje się umiejętności nawiązywania kontaktów, pracy zespołowej i komunikacji.

ilustracja: Rafał Kucharczuk

Jan Strzelecki

W ostatnich dekadach XX wieku państwa Zachodu wkroczyły w erę tzw. postfordyzmu, oznaczającą przede wszyst k im wzrost elast ycznośc i, a więc częstsze stosowanie niestandardowych form zatrudnienia, uelastycznienie i specjalizację produkcji oraz wykorzystanie bardziej wykwalifikowanej siły roboczej. W Polsce postfordyzm jest wciąż zjawiskiem dość nowym, ale problemy umów śmieciowych, liberalizacji przepisów dotyczących warunków pracy czy odchodzenia od zatrudnienia na całe życie i na etacie dotyczą wielu Polaków i zadomowiły się w debacie publicznej. Postfordowską narrację słyszymy w wypowiedziach polityków opowiadających się za uelastycznieniem rynku pracy, w mediach podkreślających wagę samorealizacji w pracy i wypowiedziach zwykłych ludzi. Wyznacza ona ramy dominującej opowieści o pracy i o tym, jak robić karierę.

25


26

Przyswojenie przez pracowników specyficznych kompetencji związanych z przemianami świata pracy jest ważnym elementem transformacji w krajach Europy Wschodniej. W ciągu ostatnich przeszło dwudziestu lat w przyśpieszonym tempie doświadczamy w Polsce zmian związanych z przechodzeniem od fordyzmu do postfordyzmu. Kluczowymi wartościami stały się możliwość nieustającego rozwoju i podnoszenia kwalifikacji oraz zdolność do ponoszenia ryzyka. Dobrą okazję do obserwacji przemian myślenia o pracy stwarzają poradniki dotyczące poruszania się po rynku pracy i robienia kariery. Uczą, że jednym z kluczy do osiągnięcia sukcesu jest „automotywacja”: należy odpowiednio się motywować, aby zrealizować swoje cele zawodowe. W jednym z artykułów promocyjnych konkursu „Grasz o staż” czytamy: „Kiedy wiesz już, co jest Twoim motywatorem, kiedy potrafisz inspirację i marzenia przemienić w zadanie do zrealizowania, kiedy wiesz dokładnie, jak wygląda Twój sukces – czas przystąpić do akcji. To właśnie ten moment jest najważniejszym sprawdzianem Twojej automotywacji: czy potrafisz zmotywować się do działania?”.

Kowale własnego losu

By odpowiednio się motywować, trzeba stosować cały wachlarz technik takich jak: terapia, ocenianie siebie, dyscyplinowanie, introspekcja, samokontrola. W poradnikach przyjmuje się, że są to kompetencje, które mogą być nabywane podczas szukania pracy i stałe doskonalone. Łatwo zapominamy, że umiejętność analizowania siebie i „znajdowana w sobie” nowych źródeł motywacji wiąże się ze specyficznym wyposażeniem kulturowym, które zależy od czynników w dużej mierze od nas niezależnych, takich jak pochodzenie społeczne. Prawdopodobnie robotnik nie będzie analizował swojego stosunku do pracy z taką samą łatwością jak absolwent wyższej uczelni, m.in. dlatego, że wykorzystuje inny aparat pojęciowy.

W opowieści o motywacji podkreśla się wagę pozytywnego myślenia. Credo tej ideologii można streścić za pomocą stwierdzenia: „Nie udało ci się, bo niewystarczająco się starałeś, niewystarczająco wierzyłeś w sukces”, które służy jako częste uzasadnienie dla niepowodzeń. Konsekwencją imperatywu pozytywnego myślenia jest przeniesienie na jednostkę odpowiedzialności za położenie społeczne i przebieg kariery. Tym samym uwaga zostaje odciągnięta od kwestii strukturalnych, związanych ze społecznymi nierównościami czy niepewnością rynkową – czynnikami niezależnymi od jednostki. Stąd w poradnikach dotyczących robienia kariery czytamy: „wszystko zależy od ciebie”, „nieważne, skąd się wywodzisz i od czego startujesz”. Odpowiedzialność za bieg zdarzeń zostaje scedowana na pojedynczego człowieka. Rośnie znaczenie, jakie w życiu zawodowym przyznaje się umiejętności nawiązywania relacji i w ogóle kompetencjom emocjonalnym. Efekty tej zmiany są różnorodne: z jednej strony, praca staje się bardziej „ludzka”, poprawiają się jej warunki, ponieważ bierze się pod uwagę zdrowie psychiczne pracowników, ich emocje i potrzeby. Z drugiej strony, te same uczucia i emocje stają się ważnym towarem na rynku. Obszar, który wcześniej znajdował się poza sferą ekonomiczną, odgrywa dziś ważną rolę np. przy przyjmowaniu do pracy. Poradniki dotyczące robienia kariery mają dać odpowiedź na pytanie o to, jak racjonalnie zdobyć pracę, pieniądze i sukces, osiągnąć samorealizację. Tyle tylko, że „racjonalnie” oznacza tu często: myśląc pozytywnie, wizualizując swój sukces, przystępując do grupy terapeutycznej. Poradnikowych przykazań jest oczywiście cała masa. Ich konfrontacja z rzeczywistością okazuje się problematyczna, ponieważ wiele elementów narracji postfordowskiej jest między sobą sprzecznych. Zachęty do wyznaczania sobie dalekosiężnych celów zawodowych mogą znaleźć się w konflikcie z wymogiem dużej elastyczności i angażowania się

Współczesna ideologia pracy hierarchizuje pracowników według pochodzenia społecznego


w tak charakterystyczne dla obecnego systemu pracy, krótkie ze swej natury „projekty”. Widać także pęknięcie między naciskiem na wytrwałość i planowanie kariery a zachętami do zmieniania pracy i podejmowania ryzyka („bo nie można się zasiedzieć”). Postulaty uznania hierarchii i podejmowania wyrzeczeń z myślą o karierze mogą natomiast pozostawać w sprzeczności z nakazem samorozwoju i czerpania przyjemności z pracy. Okazuje się więc, że godzenie ze sobą postfordowskich przykazań wymaga niekiedy nie lada ekwilibrystyki.

Sami sobie winni

Ideologie pracy motywują ludzi do pracy i nadają jej znaczenie jako aktywności związanej z celami wyższymi niż zarobki, takimi jak samorozwój. Postfordowska narracja, choć dominująca w przestrzeni publicznej, nie stanowi jednak sposobu myślenia o pracy charakterystycznego dla całego społeczeństwa. Dotyczy pewnych specyficznych wysp w ramach polskiego świata pracy. Pytanie, czy rozszerzy się ona na pozostałe jego segmenty, czy też w jej miejsce pojawi się jakaś inna narracja, pozostaje otwarte. Warto zauważyć, że elementy ideologii postfordowskiej w różny sposób obecne są w narracjach i doświadczeniach poszczególnych klas społecznych. Postfordowska ideologia pracy w jakiejś mierze hierarchizuje pracowników pod względem ich pochodzenia społecznego. Praktyki klasy ludowej są niejako odwrotnością pożądanego w ramach tej ideologii stosunku do pracy. Dzieje się tak m.in. dlatego, że w istocie w postfordowskim opisie rzeczywistości nie jest uwzględnione doświadczenie tej klasy – opisuje on świat, z którego wyparta została właściwie praca fizyczna. Postfordyzm posługuje się strategiami legitymizacji, które przypisują zasługom poszczególnych jednostek odpowiedzialność za ewentualny sukces lub porażkę. Badania socjologów pokazują, że w takiej wizji pracy i kariery najpełniej odnajdują się przedstawiciele klasy średniej.

Ideologie pracy sprawiają również, że zapominamy o strukturalnych, zazwyczaj dziedziczonych nierównościach. Mówiąc w kółko o motywacji, samorealizacji i stałym doszkalaniu się, zaczynamy postrzegać te podziały jedynie jako naturalną konsekwencję indywidualnych talentów, zasług, wysiłku czy nastawienia. Mechanizmy tej naturalizacji dobrze widać choćby w debacie publicystów na temat biedy w Polsce. Często opisuje się ją jako wynik nieodpowiedniego nastawienia i roszczeniowości odziedziczonej po PRL-u, czego próbkę możemy znaleźć w słowach Witolda Gadomskiego: „Bieda to stan ducha i świadomość ludzi. Ostatnie pół wieku pokazało, jak słabo państwo radzi sobie z duchem. Próby odgórnego kierowania świadomością społeczeństwa doprowadziły do wykształtowania się człowieka sowieckiego, oczekującego na decyzje i działania urzędnika. Czekając na to, człowiek sowiecki pogrąża się w nędzy” (cytuję za Mirosławą Marody i Mikołajem Lewickim). Widać, że od opisu nierówności, poprzez narrację o motywacji czy dbałości o samorozwój, często blisko już jest do poczucia wyższości i stygmatyzacji innych. Prosty dualizm oparty na odróżnieniu nowoczesnych, elastycznych pracowników od roszczeniowego homo sovieticusa jest o tyle niebezpieczny, że maskuje nierówności społeczne, które wiążą się ze społecznym pochodzeniem i tworzą się bardzo wcześnie. ■

Jan Strzelecki (1986) jest absolwentem Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, pracuje w administracji publicznej i współpracuje z organizacjami pozarządowymi zajmującymi się współpracą rozwojową.

27


Koniec

zatrudnienia Tomasz Szkudlarek

T

rzeba przywrócić pojęciu pracy jego antropologiczny sens, oderwać je od perspektywy etatowego zatrudnienia. Takie zatrudnienie będzie się większości ludzi tylko przydarzać i trzeba uczynić wszystko, aby okresy jego braku nie były okresami gorzkiej bezczynności.

28

Kilka lat temu podróżowałem rowerem przez Pomorze Środkowe. Pewnego dnia, po paru godzinach jazdy przez las, trafiłem na osiedle złożone z trzech czteropiętrowych bloków. Zgrupowane były po jednej stronie drogi, która oddzielała je od pól byłego PGR-u. Wszystko potwierdzało stereotypowy obraz popegeerowskiego osiedla: widoczna bieda, fatalny stan budynków, brud, bawiące się na szosie dzieci. Na to jednak nałożyły się inne obrazy: suszące się na sznurach pranie, kobieta myjąca okno, starszy mężczyzna zajmujący się dwójką dzieci, inny mężczyzna niosący z lasu grzyby. Sto lat temu albo dziś na innym kontynencie nie przyszłoby nam do głowy nazwać tych ludzi niepracującymi, „bezrobotnymi”. Mieszkańcy mijanego przeze mnie osiedla niewątpliwie coś robili: gotowali zupy, zbierali chrust, opiekowali się dziećmi, prali i sprzątali. Nie jest wykluczone, że pracowali nie tylko dla pożytku indywidualnego, lecz także wymieniali się pracą – że dzieci rozmawiające ze starszym mężczyzną nie były jego wnukami, a dziećmi sąsiadki, i że grzyby w koszyku zostały wymienione na słoik dżemu z jagód lub na butelkę wina w ciągle jeszcze istniejącym sklepie.

Czy tego rodzaju praca może być wzajemnie rozliczana? Czy ta stuosobowa społeczność może stworzyć własny rynek pracy – równie oddalony od innych rynków, jak ich osiedle oddalone jest od innych osiedli? Rzecz w tym, że najprawdopodobniej taki rynek tam istnieje, że mieszkający w osiedlu ludzie rzeczywiście wymieniają się pracą i świadczonymi przez siebie usługami. Zapewne jednak nie mają oni klarownego systemu szacowania wartości swej pracy – nie posługują się pieniądzem. Na pewno zaś nie posługują się nim w sensie, jaki potocznie nadajemy temu słowu. Pieniądz to system informacji używany do rozlokowania ludzkiego wysiłku. Taki system informacji może mieć różne nośniki. Informacją o wartości czyjejś pracy może być złotówka, euro albo zapis w zeszyciku, że pani Basia opiekowała się dzieckiem pana Jasia przez dwie godziny, więc należą się jej dwie godziny opieki nad jej babcią. Systemy szacowania wymiennej wartości i wzajemnego rozliczania pracy, czyli pieniądze, nie muszą mieć postaci monety. Mogą mieć postać elektroniczną lub papierową, mogą też być oznaczane lokalnie drukowanym kuponem, talonem czy czekiem.

Najważniejsze jest jedno: nie jest możliwe, by ludzie zamieszkujący wspólnie jakiś teren nie mogli skorzystać na pracy wzajemnej, na wspólnym działaniu we wspólnych sprawach i na wymianie swoich możliwości i umiejętności w zaspokajaniu potrzeb indywidualnych; by nie opłacało się – przechodzimy do kwestii płacy – umyć okien sąsiadowi, wytrawnemu grzybiarzowi, w zamian za przyniesione przez niego grzyby, zamiast samemu „po próżnicy” biegać po lesie i wrócić z niczym. Jeremy Rifkin, autor słynnej książki „Koniec pracy”, w podtytule której wieszczy „schyłek siły roboczej na świecie i początek ery postrynkowej”, błędnie zatytułował swoje dzieło. Napisał rzecz nie o „końcu pracy”, lecz o „końcu zatrudnienia”, o kryzysie etatowej pracy najemnej. Praca jako codzienna celowa działalność człowieka się nie skończyła i skończyć się nie może, ani w skali makro, ani w skali mikro. I na całej planecie, i na popegeerowskich osiedlach jest mnóstwo pracy do zrobienia. Wymiana pracy w społecznościach lokalnych jest zaś najprostszym i chyba najpewniejszym sposobem przywrócenia ludziom pozbawionym zatrudnienia poczucia


29

ilustracja: Rafał Kucharczuk

sensu życia, poczucia bycia potrzebnym innym ludziom. Na przeszkodzie stoi chyba tylko nasze ograniczone rozumienie pieniądza – i, niestety, potężni strażnicy tego ograniczenia, strażnicy monetarnego monopolu. Nie wiem tego na pewno. Mogę jedynie podejrzewać, że bariery piętrzące się przed zniesieniem monopolu pieniądza, przed swobodą wymiany pracy w lokalnych społecznościach wiążą się z interesami ponadnarodowego globalnego kapitału, który operuje na pochodnych pieniądza światowego, na instrumentach pozwalających zarabiać na różnicach kursów, wzrostach i spadkach giełdowych wartości, na zmianach stóp ryzyka, na spekulacjach dotyczących tempa wzrostu wartości pieniądza, który sam jest jedynie znakiem. Jak daleko tym operacjom do wymiennej wartości ludzkiej pracy! Oczywiście,

nikt nie broni ludziom spekulować ryzykiem ubezpieczeń od ryzyka, ale te gry nie powinny mieć nic wspólnego z gospodarką lokalnych społeczności, które zostały porzucone przez globalnych graczy, przenoszących interesy w jeszcze niewyeksploatowane miejsca planety. W takich sytuacjach ludzie powinni mieć możliwość i zyskać umiejętność swobodnej samoorganizacji procesu wymiany pracy.

Selekcja i reprodukcja

Jedna z głównych różnic w relacjach edukacji i ekonomii w stosunku do ery industrialnej, polega na t ym, że uprzednio – jak się zdaje – to inwestycja przemysłowa przyciągała w określone miejsca masy słabo wykształconych migrantów, którzy specyficzne dla profilu pracy kwalifikacje zdobywali w trakcie zatrudnienia lub w tworzących się wokół ośrodka

Wymiana pracy w społecznościach lokalnych jest najprostszym sposobem przywrócenia ludziom pozbawionym zatrudnienia poczucia sensu życia


przemysłowego szkołach zawodowych. Teraz „inwestycje w ludzi” muszą nastąpić najpierw, przed pojawieniem się jakiejkolwiek inwestycji kapitałowej. W przeciwnym razie mobilny kapitał znajdzie sobie inne miejsca. Oznacza to, że logika kapitału zaczyna się rozciągać nie tylko na obszar szkoleń w miejscu pracy i specjalistycznego kształcenia zawodowego, ale i na publiczne szkolnictwo powszechne. To ono bowiem tworzy

skutek podnoszenia jego atrakcyjności), co na redukcji kosztów. Tam jednak, gdzie można, dąży się także do rywalizacji na polu sprzedaży usług. Przede wszystkim dzieje się tak w celu stymulowania konkurencji między szkołami. Nie prowadzi to w skali makro do żadnych sensownych korzyści – wzrost liczby uczniów w jednej szkole podstawowej można uzyskać jedynie kosztem ich spadku w innej, i to znajdującej się w tej samej prowadzącej

Szkoła operująca logiką sukcesu mierzonego dobrze płatnym zatrudnieniem uczy ludzi życia w poczuciu klęski

30

podstawę atrakcyjności inwestycyjnej miejsca. W ten oto sposób kategorie pedagogiczne (wiedza, wykształcenie) i etyczne (zaufanie) trafiły do dyskursu ekonomii: te pierwsze funkcjonują w nim z etykietą „ludzkiego”, te drugie – „społecznego kapitału”. Takie przemianowanie oznacza, że w edukację i więzi społeczne inwestuje się tak jak w każde inne przedsięwzięcie gospodarcze: po to, żeby zarobić. Przy całej nobilitacji, jaka wynika z przechwycenia dyskursu edukacyjnego przez ekonomię, mamy tu zarazem do czynienia z potężną redukcją pola myślenia o wychowaniu. Po pierwsze, nieekonomiczne efekty kształcenia, takie jak np. jego rola kulturowa, sensotwórcza, zostają zepchnięte w cień. Po drugie, szkoły, uniwersytety i instytucje kultury – jako miejsca „produkcji kapitału ludzkiego” – traktowane są tak, jak wszelkie inne znaczące dla gospodarki przedsiębiorstwa, co najwyraźniej widać w strategiach ich reformowania. Od lat osiemdziesiątych XX wieku edukację i kulturę – wraz z innymi sektorami „usług publicznych”, takimi jak medycyna – zmienia się tak, jak podupadające przedsiębiorstwa o sztywnym popycie, w których wzrost efektywności polega nie tyle na zwiększaniu sprzedaży (liczba uczniów szkolnictwa podstawowego nie wzrośnie na

i finansującej obie szkoły gminie. Zabieganie o uczniów, związane z systemami finansowania szkół (realne lub wirtualne vouchery, czyli finansowanie zależne od liczby dzieci, przy zasadzie zniesienia rejonizacji i swobodnego wyboru szkoły przez rodziców), ma więc jedynie pośredni sens. Zmusza ono szkoły do stałej weryfikacji oferty programowej i do dostosowania oferty kształcenia do oczekiwań „pożądanych klientów”. Pożądanymi klientami są ci, którzy sami dysponują wysokim kapitałem kulturowym, a więc kapitałem wykształcenia i statusu społecznego „dziedzicznie” przekazywanym dzieciom, i mogą zagwarantować szkole wysoką pozycję w rankingach tworzonych na podstawie wyników standaryzowanych egzaminów, przy jednoczesnej gwarancji braku problemów dydaktycznych i wychowawczych, co przekłada się na minimalizację kosztów kształcenia. Przyciąganiu „odpowiednich” uczniów służy strategia marketingowa szkoły, akcentująca wartości typowe dla klasy średniej: naukę języków obcych, przyjazne relacje z nauczycielami, aktywną rekreację itp. Rodzice o wysokim kapitale kulturowym oczekują od szkoły przede wszystkim przygotowania ich dzieci do zajęcia atrakcyjnych pozycji społecznych, wynikających z uzyskania

trudno dostępnego wykształcenia i dzięki temu – dobrze płatnej i dającej wysoką społeczną pozycję pracy. W rezultacie o pozycji szkoły w rankingach w głównym stopniu decyduje nie jakość pracy nauczycieli, a sposób rekrutowania nowych uczniów, zapewniający szkole „dostawę dobrego surowca”. Relacja ta ma charakter zwrotny i dzięki temu polityka selekcji ma tendencję do samopodtrzymywania się: wykorzystując publikowane w prasie rankingi szkół, rodzice aktywnie wybierają dla swoich dzieci instytucje jak najbardziej „odpowiednie” pod względem przynależności klasowej. Nie, to nie przejęzyczenie – przynależność klasowa staje się znowu istotnym czynnikiem podziału społecznego, i rynkowo zorientowana edukacja aktywnie podziały klasowe rekonstruuje. Czyni to posługując się hasłami wzrostu efektywności kształcenia – przecież żyjemy w społeczeństwie opartym na wiedzy, nowe technologie wymagają wysokich kwalifikacji, rynek pracy jest coraz bardziej wymagający, edukacja jest motorem ekonomicznego wzrostu…

Zmowa milczenia

Dotychczasowe nasze myślenie o edukacji zdominowane jest przez optykę wyścigu: staramy się przygotować młodych ludzi do jak najsprawniejszego ubiegania się o atrakcyjne zatrudnienie. Temu służy rozbudowana retoryka kompetencji, temu podporządkowuje się strategie egzaminowania, tak – pod kątem przystawalności do systemu ekonomicznego – ocenia szkoły prasowa publicystyka. Zestawienie tej strategii z prostymi i szeroko dostępnymi danymi demograficznymi dotyczącymi zatrudnienia każe tymczasem zadać pytanie o to, jakie są skutki kształcenia do rywalizacji o miejsca zatrudnienia dla osób, które zatrudnione nie będą. Powtarzam, z góry wiadomo, że będzie to przynajmniej połowa dzisiejszych uczniów. Dość łatwo można sformułować dość ponurą hipotezę. Szkoła operująca logiką sukcesu mierzonego dobrze płatnym zatrudnieniem w dużej


korporacji uczy większość społeczeństwa życia w poczuciu klęski, porażki zawinionej przez same dotknięte marginalizacją jednostki. Aktywnie przygotowuje ludzi do apatii i bezradności, uczy ich roszczeń pod adresem systemu, który wykształcił ich w zakresie podobno oczekiwanych kompetencji i „na wyjściu” powiedział, że są one zbędne. Taka sytuacja rodzi niezwykle poważne dylematy dla edukacji. Wymagają one jawnej, publicznej debaty, która musi zaowocować społecznym wstrząsem. Jej unikanie jest bowiem oparte na zmowie milczenia, na udawaniu, że świat społeczny jest inny niż jest. Sformułujmy więc kilka dyskusyjnych kwestii. 1. Czy powinniśmy przygotowywać młodych ludzi do życia bez zatrudnienia? Odpowiedź wydaje się oczywista: skoro taka jest społeczna rzeczywistość, edukacja powinna do niej przygotowywać. Życie bez zatrudnienia jest znaczącą częścią społecznej realności i jego udział będzie raczej rosnąć niż maleć. Edukacja zdecydowanie musi brać pod uwagę zadania związane z przygotowaniem ludzi do sensownego życia poza obszarem etatowej pracy. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że pojmowanie edukacji jako przygotowania do życia w realnie istniejącym świecie społecznym podważy całą maszynerię motywacyjną, która została w Polsce uruchomiona po 1989 roku. 2. Na czym powinno polegać przygotowanie do życia poza rynkiem zatrudnienia? Przede wszystkim na kształceniu do społecznej samoorganizacji. Tymczasem ze szkoły zniknęły uczniowskie spółdzielnie, kasy oszczędnościowe, nie mówiąc już o tak zwanych „czynach społecznych”. Nie chodzi mi oczywiście o przywracanie rytualnego grabienia chodników i malowania trawy na zielono przed państwowo-partyjnymi świętami. Zauważmy jednak, że pozbywając się głupiego rytuału pozorowanej pracy, pozbyliśmy się niemal zupełnie idei edukacji dla wspólnotowego wysiłku na rzecz poprawy warunków życia

w lokalnej społeczności. Można przecież sobie wyobrazić aktywne przygotowywanie młodych ludzi do pracy na rzecz wspólnoty, do wolontariatu i – idąc dalej – do organizacji sieci pracy wzajemnej. Trzeba też przywrócić pojęciu pracy jego antropologiczny sens, oderwać je od perspektywy etatowego zatrudnienia. Takie zatrudnienie będzie się większości dziś młodych ludzi przydarzać i trzeba uczynić wszystko, aby okresy jego braku nie były okresami gorzkiej bezczynności. 3. Dość żywym zjawiskiem społecznym staje się wolontariat. Zauważam jednak i w tym obszarze tendencję do rozprzestrzeniania się logiki rynku. Młodzi ludzie nierzadko podejmują pracę w charakterze wolontariuszy dlatego, że na inną nie mają szans. Wo-

Im biedniejsze środowisko, tym więcej, a nie mniej, jest w nim możliwości pracy

społecznymi patologiami na biedzie wyrosłymi gmin „przyjdzie” obcy kapitał i zainwestuje w miejsca pracy, są równie naiwne jak oczekiwanie na UFO. Oczywiście, takie inwestycje będą się zdarzać, ale, po pierwsze, nawet duże inwestycje kapitałowe tworzą dziś minimalną liczbę miejsc zatrudnienia, a po drugie – raczej nie pojawiają się one tam, gdzie ich najbardziej brakuje, nie w miejscach o już utrwalonej społecznej bezradności. Praca może się w takich miejscach pojawić jedynie w efekcie samoorganizacji wspólnot, nastawionej nie na wychodzenie z jakimiś produktami na rynek zewnętrzny po to, aby „zrobić interes”, lecz na zaspokajanie własnych elementarnych potrzeb. Główną rolę muszą tu odegrać osoby i instytucje dobrze we wspólnotach zakorzenione i obdarzone autorytetem, jak księża i nauczyciele.

Wyjść z marginesu

Istotną barierą rozwoju pracy dla społeczności lokalnych, pracy wykonywanej tam, gdzie jest mnóstwo pracy do zrobienia, jest brak systemu jej koordynacji i wymiany – czyli brak lokalnego i choćby zupełnie wirtualnego pieniąlontariat daje zatem okazję do zdoby- dza. Sądzę, że środowiska edukacyjne cia profesjonalnego doświadczenia, powinny – i mają szansę – rozpocząć które ma stanowić osobisty kapitał szeroką publiczną debatę na temat jednostki, a jego ukoronowaniem ma prawnych warunków funkcjonowabyć praca etatowa. Po jej uzyskaniu nia banków czasu i innych systemów aktywność społeczna zanika. To oczy- wymiany pracy, i doprowadzić do jedwiście zjawisko normalne, racjonalne, noznacznej wykładni prawnej, umożliale z kilku powodów kontrowersyjne. wiającej bezpieczną pracę animacyjną. Po pierwsze, w skali społecznej wo- Gdyby się okazało, że lokalne systemy lontariat wkraczający do działających rozliczania pracy naruszają porządek na rynku firm i instytucji obniża szan- prawny, to porządek ten musi ulec se zatrudnienia. Po co płacić, skoro są zmianie. Nie jest dobrym prawo, któchętni do pracy za darmo? Po drugie, re uniemożliwia ludziom wypracotak traktowany wolontariat korumpu- wanie sobie warunków ludzkiej egje ideę pracy kierowanej motywami zystencji na elementarnym poziomie. społecznymi, wynikającej z potrzeb Jego podtrzymywanie oznaczałoby, że innych ludzi, a nie jedynie z potrzeb nasz ustrój polityczny aktywnie prowłasnych jednostki. dukuje bezrobocie jako formę poniża4. Istnieje ogromna i pilna potrzeba jącej zależności od systemu, że jest zaorganizacji pracy wzajemnej w środo- interesowany utrzymywaniem trwałej wiskach ludzi dorosłych pozbawio- i nieusuwalnej biedy oraz tworzeniem nych zatrudnienia. Obecne nadzie- i utrwalaniem podziału społeczeństwa je na to, że do biednych i gnębionych na dwie zantagonizowane klasy: ludzi

31


32

wolnych, dysponujących przywilejem pracy na zglobalizowanym rynku, i zniewolonych, przymuszonych do bezczynności i unieruchomionych w biedzie. Musimy spróbować uwolnić się od mistyfikacji zatrudnienia podstawiającego się w miejsce pracy i spróbować na nowo zorganizować społeczne przestrzenie pracy wszędzie tam, gdzie jest coś do zrobienia. A „do zrobienia” jest więcej tam, skąd wyniosły się wielkie korporacje, w miejscach, w których „ludzki kapitał” uznano za niezbyt atrakcyjny. Inaczej mówiąc, im biedniejsze środowisko, tym więcej, a nie mniej, jest w nim możliwości pracy. Monopol pieniądza, zawłaszczenie miary pracy przez globalny system finansowy, nie może być argumentem wystarczającym dla spychania większości społeczeństwa na margines życia społecznego. Postulat kształcenia dla samoorganizacji pracy wspólnotowej nie oznacza postulatu przeciwstawiania się zatrudnieniu ani nie jest „prostym” wezwaniem do walki z korporacjami. Nie można zapominać, że ekonomia globalnie wymienialnego pieniądza jest także częścią społecznej realności i że zadania edukacji publicznej muszą się wiązać z przygotowaniem ludzi do udziału w kapitalistycznej grze rynkowej. Jeden z głównych problemów edukacji publicznej zdaje się zatem polegać na tym, że kształcenie „dla kapitalizmu” (indywidualne kariery, rywalizacja, sukces ekonomiczny jako miara jakości życia) zakłada kompletnie odmienny system wartości od tego, który postuluję w niniejszym tekście – od kształcenia na rzecz wspólnotowej samoorganizacji i wymiany pracy. W tym drugim modelu mamy kooperację zamiast rywalizacji, lokalną wspólnotę zamiast globalnego rynku i organiczne, a zarazem symboliczne pojmowanie pieniądza jako miary wymiennej wartości pracy w miejsce zuniwersalizowanego monetarnego fetysza, nabierającego niezwiązanej z gospodarką wartości w wirtualnych spekulacjach. Istotnym problemem dla instytucji edukacyjnych będzie zatem

nie tylko to, jak zorganizować edukację i animację na rzecz wspólnotowej wymiany pracy, ale i jak to zrobić przy jednoczesnym kształceniu dla pracy w światowych korporacjach. Jest to bodaj najtrudniejszy dylemat. Jego najprostszym rozwiązaniem jest bowiem uzupełnienie obecnego systemu edukacyjnego o programy pracy wspólnotowej dla tych uczniów, którzy skazani są na brak zatrudnienia. Identyfikacja tych grup uczniów jest banalnie prosta, bowiem oni już zostali wyodrębnieni – system edukacyjny w Polsce jest wysoce segregacyjny. Postulowane tu wizje edukacji wspólnotowej, nastawionej na rozwijanie pozarynkowej organizacji pracy, mają szanse rozpowszechniać się w środowiskach dotkniętych utrwaloną marginalizacją, w popegeerowskich wsiach i w opuszczonych przez socjalistyczny industrializm dzielnicach i miasteczkach. To oczywiście bardzo dobrze. Te środowiska potrzebują organizacji pracy jak wody. Nie byłoby jednak dobrze, gdybyśmy uznali taki podział za drogę do normalnego społeczeństwa. Ani z tego względu, że utrwalałby on i pogłębiał już dokonaną marginalizację ogromnych grup ludzi, ani z tego, że – wskazują na to badania nad bezdomnością – w kapitalistycznym społeczeństwie nikt nie jest bezpieczny. Mówiąc krótko, wszyscy powinniśmy umieć funkcjonować zarówno w logice kapitału, jak i wspólnotowej samoorganizacji.

traktowania szkoły publicznej jako instytucji dobra publicznego, służącej wszystkim, a nie tylko wąskiej grupie szczęśliwców, którym status urodzenia zag warantował uprzywilejowane m i e j s c a w g l o b a l ny m w y ś c i g u . Dlatego edukacja dla wspólnotowego rozumienia pracy powinna stać się częścią powszec h nego prog ramu kształcenia. ■

Artykuł stanowi skróconą i zaktualizowaną wersję tekstu opublikowanego w książce „Rynek i kultura neoliberalna a edukacja”, zredagowanej przez Tomasza Szkudlarka, Alicję Kargulową i Stefana Kwiatkowskiego, która ukazała się nakładem Oficyny Wydawniczej Impuls w 2005 roku.

***

W latach osiemdziesiątych Henry Giroux pisał, że amerykańska szkoła publiczna pozostała jedyną instytucją, w której ludzie pochodzący z różnych klas społecznych i kultur mogą ze sobą rozmawiać i wspólnie dyskutować o kształcie społecznego życia. Dzisiaj – zarówno w USA, jak i w Polsce – w efekcie neoliberalnych reform szkoła publiczna traci ten wymiar. Nie w iem, czy w ielu pedagogów podziela mój sposób myślenia, ale na własną odpowiedzialność chciałbym ja s no p ow ie d z ieć: dom aga m się

Prof. Tomasz Szkudlarek (1954) jest pedagogiem, kierownikiem Zakładu Filozofii Wychowania i Studiów Kulturowych w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. Interesuje się kulturowymi i politycznymi uwarunkowaniami edukacji.


przemysł z Krzysztofem Nawratkiem rozmawia Misza Tomaszewski Ilustracje: hanka mazurkiewicz

R

eindustrializacja jest wizją przemysłu, w którym nie ma odpadu. Nie ma go nie tylko jako materii, ale też jako części społeczeństwa – jako ludzi-odpadów.

Czego szukasz w Ursusie? Wraz z moimi studentami pracujemy nad strategią rozwoju tej dzielnicy. Na terenach dawnych zakładów mechanicznych staraliśmy się sprawdzić, czy przemysł może istnieć w europejskim mieście XXI wieku. Może? Nie tylko może, ale i powinien! W Ursusie trwa konflikt pomiędzy właścicielami lokalnych zakładów przemysłowych a deweloperem, który wykupił niesprywatyzowane wcześniej skrawki terenu. Deweloper przyjął żywcem wziętą z późnych lat dziewięćdziesiątych ideę klasy kreatywnej i uznał, że przemysł po prostu mu tam przeszkadza. Do jego punktu widzenia przychyliło się miasto, które zmieniło studium zagospodarowania przestrzeni w taki sposób, że dla zakładów przemysłowych w zasadzie zabrakło w Ursusie miejsca. Zostać miała niemal tylko mieszkaniówka. Przedsiębiorcy oczywiście to studium zaskarżyli, ale poprosili też nas, żebyśmy – jak to się mówi – trochę sex it up. Sami nie bardzo potrafili pozyskać społeczne poparcie dla swojego istnienia. Wizualizacja z dzieckiem bawiącym się na trawce przed ładnym domeczkiem jest bardziej przekonująca niż dymiący komin.

To jasne. W jakim kierunku rozwija się wasz projekt? Cóż, mam nadzieję, że ci, którzy zaprosili nas do Ursusa, nie będą rozczarowani. Myślę, że oni po prostu chcieli przetrwać. Chcieli przetrwać, odmalować i chcieli, żeby wszyscy zostawili ich w spokoju. To, co proponują moi studenci, idzie jednak w kierunku radykalnej reindustrializacji, w tym również odbudowy lokalnych więzi społecznych. Mam wrażenie, że przed naszym przyjazdem przedsiębiorcy nie przejmowali się specjalnie ludźmi, którzy zamieszkują Ursus. My jednak sądzimy, że ich przetrwanie zależy właśnie od tego, czy mieszkańcy dzielnicy uznają, że oni powinni tam być. Sam zostałeś niedawno nazwany „prorokiem reindustrializacji”. To znaczy czego? Przede wszystkim chodzi o powrót przemysłu do krajów, z których przez ostatnich trzydzieści lat był on systematycznie przenoszony za granicę. Ale reindustrializacja, o której mówię, jest projektem idącym znacznie dalej. Projektem inkluzywnego systemu społeczno-gospodarczo-politycznego, nastawionego przede wszystkim na zaspokajanie potrzeb i „akumulację mocy”, a nie na konsumpcję i spekulacje finansowe.

„Akumulację mocy”? Tak. Zbieranie sił, by czegoś rzeczywiście dokonać, zamiast leżeć na plaży, opijając się drogimi drinkami. Akumulacja mocy to element „ekonomii mocy”, do myślenia o której inspirację czerpię z „Robotnika” Ernsta Jüngera. Odczytuję tę książkę – trochę w opozycji do dominujących interpretacji – jako manifest ademokratycznego inkluzywizmu. Być może nie jest to wizja idealnie horyzontalnej równości, jest to jednak myśl uniwersalistyczna, w której nie ma miejsca na wykluczonych. Wszyscy są niezbędnymi fragmentami systemu. I w ten właśnie sposób rozumiem reindustrializację. No dobrze, ale jaką rolę odgrywa w tym wszystkim przemysł? Przyjmuję do wiadomości, że funkcjonujemy w gospodarce opartej na wiedzy i że to się raczej nie zmieni. Przeciwnie, produkcja wiedzy będzie w coraz większym stopniu zastępować wytwarzanie artefaktów. Wiedza jest jednak produkowana nie tylko w biurach projektowych, w laboratoriach i na uniwersytetach, nie tylko w klastrach naukowo-badawczych czy przemysłowych. Jest ona wytwarzana „pomiędzy” – w punktach styku oddziaływań różnych aktorów. Innego rodzaju wiedza powstaje

33


34

w laboratorium, i n nego zaś przy wprowadzaniu określonego produktu do fabryki. Dlatego przemysł jest niezbędny, by domykać łańc uchy produkcji wiedzy.

Zacznijmy od tego, że przemysł nie zawsze musi „wracać” do miast. Dominująca dziś narracja, na gruncie której miasto przemysłowe przeszło do historii, stanowi przejaw europejskiego

Na gruncie katolickiej nauki społecznej własność ma również wymiar etyczny To domykanie ma również wymiar społecznego inkluzywizmu, łączy się się bowiem z ideami stojącymi za tzw. ekologią przemysłową, czyli przekonaniem, że procesy produkcji nie powinny mieć charakteru liniowego, lecz „kołowy”. To, co jest odpadem jednego procesu, może być wykorzystywane jako surowiec w innym. Owo szukanie zastosowania dla każdego elementu produkcji może – i powinno – mieć swój wymiar społeczny. W końcu ludzie też biorą udział w produkcji. Nie tyle idzie więc o fabryki w miastach, co o fabryki jako element szerokiej struktury wymiany i współdziałania. W artykule opublikowanym ostatnio w „Autoportrecie” napisałeś, że sam powrót przemysłu do miast nie ma kluczowego znaczenia, że ważniejsze jest umocowanie go w strukturach społeczno-ekonomicznych miasta.

prowincjonalizmu. W latach osiemdziesiątych syci Europejczycy wpadli na pomysł, żeby ograniczyć się do zawiadywania produkcją realizowaną w krajach peryferyjnych. W efekcie przemysł przemieścił się tylko z jednej części świata w drugą. Zresztą Europejskie miasta mają niby charakter postprzemysłowy, ale w takiej Polsce, która wcale nie jest wyjątkiem, nie brakuje ośrodków, w których przemysł istnieje i ma się całkiem dobrze. W Gdańsku dochody z przemysłu stanowią dziś wciąż około 60 procent wpływów do budżetu miasta. Mamy też sporo przykładów specjalnych stref ekonomicznych, w których lokalizowane są fabryki, ale to jest akurat antyteza reindustrializacji, o której mówię. To są „specjalne strefy wyzysku”, smutny powrót do modelu wypracowanego jeszcze w XIX wieku.

Powrót, do którego ty nie nawołujesz. Oczywiście, że nie. To było naprawdę straszne. Z drugiej jednak strony klasyczny przemysł był głęboko zanurzony w lokalnym środowisku. Z różnych przyczyn, częściowo etycznych, ale głównie ekonomicznych, opłacało się przedsiębiorcom wyzyskiwać swoich pracowników tylko do pewnego stopnia. Opłacało im się dbać o nich, szkolić ich, budować osiedla robotnicze. Tak więc już w pierwotnej wersji miasta przemysłowego istniały pewne elementy inkluzywności, które później, w państwie dobrobytu, znalazły się na pierwszym planie. Zarysowując wizję Miasta Przemysłowego 2.0, nawołuję do powrotu do tej inkluzywności. Jestem głęboko przekonany, że nikt nie powinien być odrzucony. Istnienie ludzi-odpadów, o których pisał np. Zygmunt Bauman, jest naganne nie tylko z etycznego, ale – choć wiem, że brzmi to źle – również z ekonomicznego punktu widzenia. A przecież ludzi, których system nie potrzebuje, jest coraz więcej… Niestety tak. David Harvey pisał, że neoliberalizm jest zemstą klas posiadających za czasy państwa dobrobytu, które ich kosztem redystrybuowało pieniądze. Dzisiaj zmierzamy w dokładnie przeciwną stronę: niewielka


35

grupa ludzi staje się coraz bardziej majętna i dzięki swojemu bogactwu manipuluje całą resztą. Jest to doskonale widoczne w postprzemysłowych miastach, których dynamika od od trzydziestu lat opiera się na spekulowaniu nieruchomościami. Weźmy ceny domów w Wielkiej Brytanii. Pod koniec lat siedemdziesiątych średni dom kosztował około 30 tysięcy funtów. Dziś kosztuje on 200 tysięcy. I, żeby było jasne, nie ma to nic wspólnego z inflacją. Wielu spośród tych, których jeszcze trzydzieści lat temu stać byłoby na kupienie sobie mieszkania z własnych oszczędności, dziś staje się niewolnikami banków. Bo jeśli ktoś twierdzi, że jest właścicielem mieszkania, ale ma kredyt hipoteczny, to przecież sam siebie oszukuje.

Swego czasu prowokacyjnie zaproponowałeś zniesienie prywatnej własności gruntów w miastach, podpierając się katolicką nauką społeczną. Własność nie jest święta? Obydwaj wiemy, że nie jest. Na gruncie katolickiej nauki społecznej własność ma również wymiar etyczny. Powinna służyć właścicielowi, ale nie może szkodzić innym. Nie może stawać się elementem struktur grzechu. Uważam, że najwyższa pora, byśmy zaczęli rozmawiać o tym, czym ona tak naprawdę jest. W szczególny sposób mam tu na myśli własność w mieście, która i tak podlega pewnym ograniczeniom. W końcu każdy akt planowania przestrzennego sprawia, że ograniczamy czyjąś możliwość dysponowania jego własnością. Czegoś mu nie wolno, a coś musi w określony

Próba odbudowy kapitału społecznego na siłę byłaby czymś przerażającym


sposób zbudować. Już to budzi w Polakach silny opór. Myślę, że to skrajnie niebezpieczna pozostałość resentymentu anty-PRL-owskiego: moje, nie dam. Niezwykle trudno będzie ją przezwyciężyć, ale musimy to zrobić. To jedyny sposób na zachowanie integralności miasta, również jako bytu społecznego.

36

Wartością jest praca pojęta jako przemiana tego, co nieużyteczne, w to, co niezbędne

Wróćmy do reindustrializacji. Czy myślisz o niej jako o kolejnej prowokacji? A może to rodzaj utopii? To nie jest utopia ani prowokacja. To już zaczyna się dziać. Oczywiście, nie wrócimy do modelu gospodarczego opartego na wymianie dóbr, a nie na operacjach finansowych. Wiemy jednak, że doszliśmy do ściany i że tak dłużej być nie może. W 2001 roku stosunek pieniędzy znajdujących się w obrocie materialnym do pieniędzy wymienianych w operacjach finansowych wynosił 1 do 33. Podejrzewam, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat różnica ta mogła wzrosnąć nawet dwukrotnie. To pokazuje absurd sytuacji, w której się znajdujemy. Spekulacje finansowe polegają na zarządzaniu ryzykiem i nadzieją, a nie na zaspokajaniu naszych potrzeb. W tym sensie ważna jest reindustrializacja – związana z produkcją dóbr oraz z rozwiązywaniem konkretnych problemów. Nawet w ramach nastawionej jedynie na zysk ekologii przemysłowej głównego nurtu pojawiają się piękne innowacje, jak w duńskim Kalundborg, gdzie nadwyżki ciepła z elektrowni są wykorzystywane na farmie rybnej, a odpady z farmy stosowane są jako nawóz przez miejscowych rolników. Albo w Helsinkach, w których woda używana do chłodzenia serwerowni wykorzystywana jest następnie do ogrzewania mieszkań. To chyba nieźle pokazuje wyższość reindustrializacji nad spekulacjami finansowymi. Tym, co najbardziej fascynuje cię w produkcji przemysłowej, jest – jak sam piszesz – tworzenie więzi i budowanie struktur wzajemnych zależności. Dlaczego chcesz zmuszać ludzi do tego, żeby

spotykali się ze sobą w przestrzeni miejskiej lub w hali fabrycznej? Odpowiedź jest oczywista. Jest nią personalizm i przedstawiona w nim wizja pełnego rozwoju osoby ludzkiej. Człowiek jest w stanie rozwijać się, rosnąć i być szczęśliwy tylko w relacjach z innymi ludźmi. To właśnie jest mój cel: stwarzać warunki, w których ludzie mogą być szczęśliwi. Ale mówiąc o różnych sposobach wchodzenia ludzi ze sobą w interakcję, przyjmuję do wiadomości, że są i tacy, którzy będą uparcie mówili „nie”. Dlatego należy budować instytucje, które pozwolą im normalnie funkcjonować, przy zachowaniu minimalnych bezpośrednich kontaktów z innymi ludźmi. Wiesz, ja jestem radykalnym inkluzywistą. Oczywiście, uważam, że ludziom należy pozwolić żyć, jak tylko uważają za stosowne. Myślę jednak, że byłoby fantastycznie, gdyby oni żyli z innymi ludźmi. Gorąco wierzę w to, że ludzie chcą być częścią większej całości, chcą wchodzić w interakcje z innymi. Jest w tym oczywiście pewien element opresji, ale ta opresja ma swoje wyraźne granice. W jednej ze swoich książek postawiłeś tezę, że „zaczepienie” człowieka w systemie możliwe jest dzięki jego niedoskonałościom i brakom. Czy przypadkiem nie ta sama idea przyświeca projektowi ekologii przemysłowej? Cieszę się, że tak to widzisz. Ekologia przemysłowa opiera się na bardzo prostym założeniu. Różne procesy przemysłowe w klasycznym ujęciu mają układ linearny: surowce, proces produkcji i efekt w postaci produktu i odpadu. Produkt się sprzedawało, odpad się wyrzucało. Idea, o której mówię, polega na tym, żeby odpady jednego procesu były surowcem lub półproduktem dla innych procesów. Innymi słowy, reindustrializacja jest wizją przemysłu, w którym nie ma odpadu. Nie ma go nie tylko jako materii, ale też jako części społeczeństwa. Nie do przyjęcia jest bowiem sytuacja, w której jakaś grupa społeczna zostaje wykluczona i kompletnie nie wiadomo, co


z nią zrobić. W tym sensie, rzecz jasna, o czymś decyduje. Być może są momenty, w których powinno ono wy„brak” jest wartością. stąpić w roli inicjatora. Zasadniczo W tej samej książce poddałeś krytyce jednak instytucje służą temu, żeby posformułowaną przez Richarda Floridę magać oddolnym inicjatywom się rozkoncepcję liberalno-demokratycznej tole- wijać. I oczywiście pilnować, żeby nie rancji. Florida twierdzi, że chłodna emo- wyrządzały one nikomu krzywdy. cjonalnie tolerancja stanowi alternatywę dla silnie terytorialnego kapitału społecz- Na czym polega zatem wyższość modelu nego, będącego w jego przekonaniu re- przemysłowego nad usługowym? liktem społeczeństwa przemysłowego. Na jego w ielow y m ia rowośc i. Na „Tolerancja nie powoduje pogromów, ale tym, że zawiera on w sobie i handel, też rzadko pogromom zapobiega” – na- i usługi, i edukację, i badania naukopisałeś. Czy nie boisz się jednak, że wraz we. Zawiera – albo może zawierać – z odnowieniem więzi społecznych charak- wszystko, co tylko sobie wymyślisz. terystycznych dla miasta przemysłowego, A ponieważ jest wielowymiarowy, ma przebudzą się również demony religijnych znacznie większy potencjał wspólnototwórczy niż model oparty wyłączi etnicznych partykularyzmów? Próbowałem mierzyć się z tym tema- nie na usługach, nie wspominając już tem w mojej ostatniej książce, w któ- o kapitalizmie z jego abstrakcyjnymi rej pisałem o różnych rodzajach inter- spekulacjami finansowymi. Podstafejsów, czyli sposobów, w jakie ludzie wową wartością jest tu jednak praca wchodzą ze sobą nawzajem w interak- pojęta jako wytwarzanie, jako przecję. Mocno podkreślałem też znaczenie miana tego, co nieużyteczne, w to, co instytucji, gwarantujących zachowanie niezbędne. dystansu między poszczególnymi aktorami życia społecznego, zachowanie Czy twój projekt ma charakter uniwersalich autonomiczności czy wręcz anoni- ny, czy też wiążesz go raczej z miastami mowości. Jesteś częścią większej gru- opuszczonymi przez Boga i korporacyjny py, ale nie możesz przecież być zmu- kapitał? szany do tego, żeby budować trwałe Większość ludzi, którym przedstawiam swoją wizję, ku mojemu zaskorelacje z innymi ludźmi. Próba zmuszen ia mieszkańców czeniu mówi: „No dobrze, mogę zgowspółczesnych miast do powrotu do dzić się z tym, że reindustrializacja ścisłych, bardzo opresyjnych relacji jest pomysłem dla dużych miast, ale międzyludzkich, próba odbudowy na pewno nie dla małych miasteczek”. kapitału społecznego na siłę, byłaby Tymczasem ja sądzę, że znacznie łaczymś przerażającym. Na pewno nie twiej przeprowadzić ją właśnie poza chciałbym, żeby coś takiego nastąpiło. wielkimi ośrodkami. Reindustrializacja Warszawy byłaby bardzo konCzy odbudowa lokalnych wspólnot musi trowersyjna, ponieważ to miasto ma oprzeć się na projekcie, bądź co bądź, od- inne funkcje. Stolica kraju żyje w ingórnym? Nie złożyłbyś swoich nadziei np. nym rytmie niż miejscowości bardziej prowincjonalne. Co oczywiście nie w drobnej przedsiębiorczości? Nie, wcale nie proponuję jakiejś od- znaczy, że fragmenty stolicy – takie górnej opresji jako niezbędnego wa- jak Ursus – nie mogą mieć charakteru runku reindustrializacji. Znowu wra- przemysłowego. camy do katolickiej nauki społecznej i do zasady pomocniczości, której po- Michael Walzer zastanawiał się kiedyś zostaję wierny. Bo prędzej wyobrażam nad tym, czy jeśli rzeczywiście społesobie sytuację, w której ludzie zaczy- czeństwo zostało ostatecznie zdekomponają coś robić, a państwo im w tym nowane przez przeczących jego istnieniu pomaga albo przynajmniej nie prze- liberałów – jeśli stało się ono „społeczeńszkadza, niż taką, w której państwo stwem ludzi sobie obcych” – to liberalna

polityka nie jest najlepszym sposobem zarządzania nim. Co ty na to? Gdyby rzeczywiście społeczeństwo nie istniało, liberalna polityka stanowiłaby jedyną odpowiedź. Wydaje mi się jednak, że jest to przekonanie fałszywe. Założenie, że społeczeństwo nie istnieje, że to tylko zbiór jednostek, jest po prostu nieprawdziwe. Błędem byłoby twierdzić, że nic się nie zmieniło i że możemy wrócić do mocnych więzi społecznych, o których roją konserwatyści. Oczywiście, więzi się zmieniły, tak jak zmienił się na przykład model rodziny – ale to wciąż jest przecież rodzina! Ludzie funkcjonują w odmienny sposób, ale nadal istnieją relacje międzyludzkie. Być może są one nieco bardziej warunkowe, być może nie są dane raz na zawsze i do końca, ale istnieją. Jesteśmy ze sobą na różne sposoby, ale jesteśmy. Dlatego właśnie mówię o różnych interfejsach, o różnych sposobach i strukturach, które umożliwiają ludziom bycie ze sobą. Czyli Personalizm 2.0? Właśnie tak! ■

Krzysztof Nawratek (1970) jest teoretykiem miasta, wykładowcą architektury i dyrektorem studiów magisterskich na Plymouth University (Wielka Brytania). Opublikował trzy książki: „Ideologie w przestrzeni”, „Miasto jako idea polityczna” oraz „Dziury w Całym. Wstęp do miejskich rewolucji”. Przedstawiciel transhumanizującej lewicy post-chadeckiej. Prowadzi blog: http://krzysztofnawratek.blox.pl.

37


Być

bardziej Rafał Łętocha

W

świetle neoliberalnej logiki ludzie są tylko kosztami pracy, które należy minimalizować. To wyzwanie, z którym katolicka nauka społeczna musi się mierzyć ciągle na nowo.

38

W starożytności człowiek uważany był za przedmiot pracy, narzędzie czy towar, sama zaś praca fizyczna uchodziła za zajęcie, które uwłacza ludzkiej godności. Dał temu wyraz Arystoteles, podkreślający w „Polityce”, że praca zawodowa powoduje szkody cielesne, a zajęcia zarobkowe przeszkadzają rozumowi w panowaniu nad zwierzęcymi popędami. Dopiero Nowy Testament odwrócił tę optykę. Fakt, że Jezus Chrystus był „człowiekiem pracy”, że poświęcił jej znaczną część swojego ziemskiego życia, niezmiernie podnosi jej godność.

Ludzkie, arcyludzkie

Mimo że problemem pracy zajmowali się już Ojcowie Kościoła, kwestia ta przyjęła w refleksji chrześcijańskiej dojrzałą postać dopiero w ciągu ostatnich dwustu lat. Stało się to za sprawą katolickiej nauki społecznej, która wypracowała spójną i rozwiniętą teologię pracy, stanowiącą zresztą klucz do zrozumienia całej tzw. kwestii społecznej. Jeżeli zaś chodzi o ten problem, to niewątpliwie swoistym opus magnum jest encyklika Jana Pawła II „Laborem exercens”, będąca teologiczno-filozoficznym traktatem poświęconym właśnie zagadnieniu pracy ludzkiej. Papież dokonuje prezentacji fundamentów katolickiej teologii pracy, pokazuje jej specyfikę, zestawiając ją

z ujęciami i praktyką, jakie spotykamy w komunizmie i kapitalizmie. Zwraca też uwagę na owo węzłowe znaczenie pracy w społecznej refleksji Kościoła, pisząc: „Jeśli rozwiązanie – czy raczej stopniowe rozwiązywanie – tej stale na nowo kształtującej się, i na nowo spiętrzającej kwestii społecznej ma iść w tym kierunku, ażeby «życie ludzkie uczynić bardziej ludzkim», wówczas właśnie ów klucz – praca ludzka – nabiera znaczenia podstawowego i decydującego” (LE 3). Co jednak decyduje o jej tak wyjątkowej randze? Praca w świetle katolickiej nauki społecznej stanowi podstawowy wymiar bytowania człowieka na ziemi. Kładzie się tutaj bardzo mocny nacisk na jej podmiotowy charakter. To właśnie godność każdej osoby ludzkiej jest źródłem godności pracy, a „pierwszą podstawą wartości pracy jest sam człowiek” (LE 6). Co więcej, dzięki niej człowiek może rozwijać swoje zdolności, przemienia ona bowiem nie tylko świat materialny, ale również samego człowieka, udoskonala go, czyni lepszym. Jeśli tak się nie dzieje, mamy do czynienia z poważnym zaburzeniem. Jan Paweł II pisze o tym wprost, podkreślając, iż „przez pracę […] człowiek nie tylko przekształca przyrodę, dostosowując ją do swoich potrzeb, ale także urzeczywistnia siebie jako człowiek, a także poniekąd bardziej «staje się człowiekiem»” (LE 9).

Ułamek kontynentu

Praca ma oczywiście swój wymiar indywidualny, ale nie tylko: katolicka nauka społeczna z całą mocą wskazuje również na jej społeczny charakter, bez którego nie sposób zrozumieć jej istoty. Pius XI podkreślał, iż „wówczas jedynie wydajność pracy ludzkiej jest zapewniona, jeśli istnieje ustrój prawdziwie społeczny i zorganizowany; jeśli porządek społeczny i prawny opieką otacza wykonywanie pracy; jeśli różne gałęzie przemysłu, wzajemnie od siebie zależne, zgodnie działają i się uzupełniają; jeśli, co najważniejsze: inteligencja, kapitał i praca niejako ku jednemu zespalają się celowi” (QA 70). Wynika z tego, że praca pojedynczego człowieka, widziana w kontekście społeczeństwa, jest współpracą ze wszystkimi ludźmi, dzięki czemu każdy ma wkład w tworzenie dobra wspólnego. Wiąże się z tym kolejna kwestia akcentowana przez Jana Pawła II, czyli kulturowa, narodowa i wreszcie ogólnoludzka wartość pracy. Człowiek bowiem „swoją pracę pojmuje jako pomnożenie dobra wspólnego wypracowywanego przez jego rodaków, uświadamiając sobie przy tym, że na tej drodze praca ta służy pomnażaniu dorobku całej rodziny ludzkiej, wszystkich ludzi żyjących na świecie” (LE 10). Stwarza to możliwość przezwyciężenia myślenia czysto indywidualistycznego. W pracy korzysta człowiek z osiągnięć poprzednich pokoleń i jednocześnie tworzy dorobek ludzkości, z którego czerpać będą następne. Wreszcie ma również praca swój wymiar religijny, jako współuczestniczenie człowieka w Boskim dziele stwarzania. Człowiek jest niejako kontynuatorem kreacyjnego aktu Stwórcy. W pracy przejawia się bowiem znamię Boskiego podobieństwa człowieka, wynoszące go ponad inne stworzenia, dzięki nakazowi, by „czynił sobie ziemię poddaną”. Jak pisze papież: „W wypełnianiu tego polecenia człowiek, każda istota ludzka, odzwierciedla działanie samego Stwórcy wszechświata” (LE 4).


ilustracja: Tomek Kaczor

Rzeczy stare i nowe

To wszystko stanowi o wyjątkowym charakterze pracy i o tym, iż przedkładana jest ona w katolickiej nauce społecznej nad kapitał rzeczowy. Wynika to oczywiście z prymatu osoby ludzkiej nad rzeczą. Człowiek jako podmiot pracy, nieważne jakiej, jest osobą i już samo to wynosi go ponad kapitał. Warto też pamiętać o tym, że, jak wskazuje papież, kapitał – jako zespół środków, narzędzi potrzebnych w procesie produkcji – to również dzieło pracy, wykonanej zazwyczaj przez wcześniejsze pokolenia. Człowiek jest tutaj zawsze czynnikiem sprawczym, czy to jako twórca danego narzędzia, czy też jako ten, który wprawia je w ruch i wykorzystuje w procesie produkcyjnym. Jasno stąd wynika, iż, jak pisał o tym już Leon XIII w „Rerum novarum”, ani praca bez kapitału, ani kapitał bez pracy istnieć nie mogą. Jeżeli nie przyjmiemy tych założeń, powstaje zagrożenie poważnego błędu antropologicznego, który Jan Paweł II określa mianem błędu „ekonomizmu” lub „materializmu”. Ma on swój początek w filozofii oraz teoriach ekonomicznych XVIII wieku, ale, jak zwraca uwagę papież, „o wiele bardziej

jeszcze w całej ekonomiczno-społecznej praktyce tamtych czasów, rodzącej się i gwałtownie rozwijającej industrializacji, w której dostrzeżono przede wszystkim możliwość intensywnego pomnożenia bogactw materialnych, czyli środków, a przeoczono cel: czyli człowieka, któremu mają służyć te środki. Ten to właśnie błąd porządku praktycznego ugodził przede wszystkim w pracę ludzką, w człowieka pracy, i wywołał słuszną etycznie reakcję społeczną […]. Tenże sam błąd, który posiada już swoją określoną postać historyczną, związaną z okresem pierwotnego kapitalizmu i liberalizmu, może jednak powtarzać się w innych okolicznościach czasu i miejsca, o ile wychodzi się z tych samych założeń myślowych, zarówno teoretycznych, jak też praktycznych” (LE 13).

W trybach kapitału

Z takim błędem, odwróceniem właściwej hierarchii, możemy mieć do czynienia zarówno w marksizmie, jak i kapitalizmie, słowem: wszędzie tam, gdzie człowiek traktowany jest na równi z innymi środkami produkcji, gdzie pracownicy to po prostu anonimowe „zasoby ludzkie”,

a przedsiębiorstwo to nie „zrzeszenie osób”, a jedynie „zrzeszenie kapitałów” (CA 43). Z tego właśnie rodzaju fałszywym porządkiem, w ramach którego praca traktowana była jako towar, którym można handlować podobnie jak zbożem czy węglem, mieliśmy do czynienia w przypadku pierwotnego kapitalizmu. Uznawano wówczas, że pracownikom należy się jedynie taka zapłata, która starczałaby na regenerację sił, oceniano pracę wyłącznie pod względem merkantylnym lub technicznym, biorąc pod uwagę wyłącznie to, czy dobrze się sprzedaje. W efekcie ważna była jedynie techniczno-organizacyjna sprawność, człowiek zaś przestawał się liczyć w ogóle. W tamtych dniach pracownik stanowił zatem nic więcej jak tylko pewne kwantum energii, która kosztowała określoną cenę, a kiedy źródło tej energii się wyczerpywało, w każdej chwili można było zastąpić je innym robotnikiem, który był czymś gorszym niż zwierzę, przedmiotem mniej cennym niż maszyna. Dodatkowym rezultatem wprowadzenia maszyn i przemysłu na wielką skalę stała się automatyzacja robotników, podporządkowanie

39


ich mechanicznej rutynie. Wcześniejsze procesy produkcyjne często dawały robotnikowi szansę na wyrażenie swej osobowości w pracy. Tutaj nie było już na to miejsca. Warunki pracy urągały wszelkiej przyzwoitości. Rażącym tego przykładem jest ankieta przeprowadzona w 1839 roku we Francji przez Akademię Nauk Moralnych i Politycznych. Stwierdzono w niej powszechne występowanie czternasto- lub nawet siedemnastogodzinnego dnia pracy, obowiązującego również kobiety i dzieci. Te prakt yki był y nagminne także w innych krajach, czego świadectwem mogą być podobne ankiety przeprowadzone w górnictwie przez rząd belgijski czy angielski.

Nędza komunizmu

40

Taki stan rzeczy musiał w końcu sprowokować zdecydowaną reakcję. I rzeczywiście: Marks nie bez racji zarzucił współczesnym mu stosunkom społecznym alienację pracy i jej uprzedmiotowienie. Twierdził, że praca stała się towarem podobnym do innych towarów, z czego wynika, iż robotnik zmuszony jest sprzedawać samego siebie po cenach rynkowych. Co więcej, odczuwana jest ona jako czynność uciążliwa, źródło nieszczęścia, robotnik bowiem pracuje tylko po to, aby móc utrzymać się przy życiu, nie zaś dlatego, by dać ujście swojej energii, pasji tworzenia. Skoro zaś, jak zakłada marksizm, praca stanowi właściwy wyróżnik człowieczeństwa, jej alienacja oznacza dehumanizację. Marks widział rozwiązanie tego problemu w zaprowadzeniu własności wspólnej. Doświadczenia krajów komunistycznych pokazały szybko, że – jak słusznie przewidywał Leon XIII – lekarstwo to było gorsze od samej choroby. Oto alienac ja, zamiast znik nąć, w państwach, które teoretycznie wynosiły pracę na piedestał, jeszcze się powiększyła. Efektem było niewolnictwo na niespotykaną dotąd skalę w systemie łagrowo-obozowym. Robotnicy nie stali się radosnymi właścicielami fabryk, dającymi w nich

upust swej potrzebie tworzenia. Zamiast tego, z biegiem czasu odczuwali coraz większy bezsens swojej pracy, ponieważ nie mogła im ona zapewnić podstawowych środków utrzymania. Po rewolucji bolszewickiej wydajność pracy radykalnie spadła, tak iż w 1920 roku wynosiła ledwie 27,1% poziomu z roku 1913, a – jak się ocenia – realna praca robotnika rosyjskiego dopiero w 1963 roku osiągnęła poziom sprzed I wojny światowej.

W pierwotnym kapitalizmie pracownik stanowił tylko kwantum energii, która kosztowała określoną cenę Te błędy te to nie melodia przeszłości. Mogą się one powtórzyć także dziś, wszędzie tam, gdzie człowiek-pracownik straci swoją uprzywilejowaną pozycję, stając się jedynie kolejnym środkiem produkcji. Nie chodzi tutaj, jak mogłoby się wydawać, tylko o kraje Trzeciego Świata i nędzarzy zmuszanych tam do pracy w fabrykach za głodowe pensje. Z nawrotem niewolniczego systemu mamy do czynienia również w państwach wysokorozwiniętych.

U źródeł sensu

organizacja jest nastawiona tylko na maksymalizację produkcji i zysku, pomija zaś to, w jakim stopniu pracownik przez własną pracę realizuje się jako człowiek” (CA 41). W świetle neoliberalnej logiki ludzie to tylko koszty pracy, a te, jak wiadomo, należy minimalizować. Co więcej, zauważa się, że praca straciła w dzisiejszym świecie uprzywilejowaną pozycję osi, wokół której obracały się wszystkie inne działania. Coraz bardziej widoczny jest powrót do starożytnego, nacechowanego pogardą i niechęcią podejścia do pracy fizycznej. Wielu ludzi kompletnie nie przywiązuje wagi do przedmiotu swej pracy, traktując ją jedynie jako sposób zdobywania pieniędzy mających umożliwić konsumpcję. Zakład pracy wciąż jest źródłem utrzymania, ale nie źródłem sensu życia. Nie stanowi, jak pisze Zygmunt Bauman, „miejsca rozwoju ludzkich więzów wystarczająco solidnych i na tyle godnych zaufania, by wspierać i podtrzymywać etyczne przekonania i standardy praktyk moralnych. W «elastycznych fabrykach», biurach, zakładach i sklepach zalecenia «etyki pracy» brzmią pusto. […] Niegdyś źródłem poczucia dumy była biegłość w swoim fachu. Dziś da się ją uzyskać (za godziwą cenę) dzięki biegłości w zakupach”. Praca, jak podkreśla Bauman, przestała być także ośrodkiem uwagi etycznej jako droga do moralnej doskonałości i pokuty, nie jest okazją do działania twórczego, odciśnięcia swego śladu w świecie materialnym. To wyzwania, z którymi katolicka nauka społeczna musi się mierzyć ciągle na nowo. ■

Jan Paweł II pisał: „Nawet jeśli marksistowska analiza i rozumienie podstaw alienacji są fałszywe, to jednak alienacja połączona z utratą autentycznego sensu istnienia jest zjawiskiem obecnym również w rzeczywistości społeczeństw zachodnich. Występu- Dr hab. Rafał Łętocha ­­(1973) je ona w sferze konsumpcji, gdy czło- jest politologiem i religioznawcą. Kierownik wiek wikła się w sieć fałszywych i po- Zakładu Historii Stosunków Państwo­ – Kościół wierzchownych satysfakcji, podczas w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu gdy powinien spotkać się z pomocą Jagiellońskiego, profesor w Instytucie Politologii Państwowej Wyższej Szkoły w autentycznej i konkretnej realizacji Zawodowej w Oświęcimiu. Jego ostatnia swojej osobowości. Alienacja wystę- książka nosi tytuł: „O dobro wspólne. Szkice puje również w sferze pracy, kiedy jej z katolicyzmu społecznego”.


To nie jest raj dla młodych ludzi Paweł Zerka ILustracje: Kuba Mazurkiewicz

B

yć może młodzi ludzie nie są jeszcze zorganizowani, być może brakuje im konstruktywnego projektu politycznego. Być może gdzieniegdzie w ogóle nie są „oburzeni”. Ale już co najmniej w dwóch unijnych krajach zachwiali równowagą sceny politycznej.

W Hiszpanii połowa młodych ludzi jest bez pracy. We Włoszech młodzież wzburzyła sceną polityczną – dzięki jej poparciu antyestablishmentowy Ruch Pięciu Gwiazd stał się nieoczekiwanie jedną z trzech wiodących partii w parlamencie. W większości państw członkowskich Unia Europejska cieszy się coraz gorszą opinią. To trzy z pozoru oderwane od siebie fakty. A gdyby tak potraktować je jako zwiastuny tego samego zjawiska?

1.

Hiszpańscy indignados, po pełnym wrażeń roku 2011, w którym ich protesty przyczyniły się do rozpisania przedterminowych wyborów i zmiany rządu, zatracili ostatnio impet. To bynajmniej nie oznacza, jakoby nie mieli już powodów do oburzenia. Aż 53% osób w wieku od 18 do 24 lat pozostaje w tym kraju bez pracy. Mówienie o tych 53% bez odwołania się do szerszego kontekstu byłoby jednak nadużyciem.

Po pierwsze, ludzie młodzi są nietypową grupą wiekową ze względu na częste pozostawanie w obrębie systemu edukacyjnego. Tym, co powinno niepokoić, jest utrzymujący się wysoki poziom współczynnika NEETs, określającego ludzi, którzy ani nie pracują, ani nie uczą się, ani nie szkolą. W 2011 roku ich udział w populacji osób w wieku 18-24 wyniósł w Hiszpanii wysokie 18%, przy średniej unijnej 12,6%. Po drugie, znaczenie ma kultura. Silne więzy rodzinne, typowe dla większości społeczeństw Południa Europy, pozwalają na to, by młodzi ludzie dłużej niż w krajach Europy Północnej i Zachodniej pozostawali finansowo zależni od rodziców i później wchodzili na rynek pracy. Większe przyzwolenie dla pracy nieformalnej każe zaś z dystansem podchodzić do oficjalnych statystyk. Szara strefa odpowiada za jedną piątą hiszpańskiego PKB, a podjęcie pracy nieformalnej jest dość powszechną, obok powrotu na pełnowymiarowe

studia, reakcją młodzieży na załamanie się hiszpańskiej gospodarki. Po trzecie, warto dokładniej przyjrzeć się historii. Wysoki współczynnik bezrobocia wśród ludzi młodych jest stałym elementem hiszpańskiego krajobrazu od co najmniej początku lat osiemdziesiątych. A to wskazuje na głębsze, strukturalne problemy leżące u podstaw tego zjawiska. Trochę racji jest też w tym, że uwaga poświęcana młodym jest niewspółmierna do problemu. Przecież to nie tylko oni padli ofiarą kryzysu w Hiszpanii. Skąd zatem tyle szumu? Niektórzy tłumaczą to względami sentymentalnymi. Sytuacja młodych ludzi najdobitniej świadczy o upadku mitu hiszpańskiej potęgi. To pierwsza generacja w powojennej historii Hiszpanii, która zmuszona jest żyć skromniej od swoich rodziców, mimo wychowania w przeświadczeniu, że bierze udział w spektakularnym skoku modernizacyjnym i cywilizacyjnym. Nadzwyczajne zainteresowanie sytuacją ludzi młodych można również tłumaczyć ich większą widocznością. Protesty indignados w 2011 i 2012 roku potwierdziły, że ludzie młodzi posiadają ponadprzeciętną zdolność mobilizowania się, czemu sprzyja zarówno ich wiek, jak i biegłość w posługiwaniu się nowymi technologiami. Niemniej, jeśli nawet bezrobocie młodych Hiszpanów bywa przedstawiane w sposób wypaczony, to wcale nie oznacza jeszcze, aby problem nie był realny. Zarówno pod względem poziomu bezrobocia młodych, jak i współczynnika NEETs, Hiszpania zdecydowanie odstaje od europejskiej średniej. Potrzebna jest osobna polityka skierowana do tych właśnie osób. Inaczej mogą one szybko zatracić umiejętności zdobyte w toku edukacji, a niepoparte dotąd należytym doświadczeniem zawodowym. Jeśli zaś w tak młodym wieku wypadną z rynku pracy „na amen”, wówczas spowoduje to znacznie większe koszty budżetowe i społeczne, aniżeli w przypadku analogicznego problemu w pozostałych grupach wiekowych.

41


42

2.

Także we Włoszech młodzi ludzie mają powody do niezadowolenia. Idzie jednak nie tylko o bezrobocie, które sięga prawie 40% w grupie wiekowej 18–24 (przy ledwie 12% w skali całego społeczeństwa). Problem stanowi również panująca w tym kraju „gerontokracja”, czyli zdominowanie wszystkich sfer życia społecznego, od polityki, poprzez naukę, media i biznes, aż po instytucje kulturalne, przez starsze pokolenia. Ośrodek Eurispes policzył niedawno, że średni wiek ludzi ze świecznika wynosi we Włoszech 59 lat. Urzędujący prezydent, Giorgio Napolitano, ma lat 87, a Silvio Berlusconi, który nie przestaje siać spustoszenia na scenie politycznej – 76. Beppe Grillo – komik, który w ostatnich miesiącach stał się objawieniem włoskiej polityki jako przywódca Ruchu Pięciu Gwiazd – podczas kampanii wyborczej nazwał tych dwóch polityków „grobami pobielanymi”.

Możliwe, że kilkuletni okres „krwi, potu i łez” jest konieczny, by wrócić na ścieżkę wzrostu. Ale jak to wytłumaczyć obywatelom?

Obnażając zabetonowanie włoskiego systemu awansu społecznego, politycznego i ekonomicznego, zyskał sobie przychylność młodych ludzi. Głosowała na niego połowa wyborców w wieku 18–24 i jedna trzecia osób, które nie ukończyły 35. roku życia. Jak stwierdził na łamach „Gazety Wyborczej” publicysta „L’Espresso” Włodzimierz Goldkorn, „młode pokolenie wie, że w Italii nie ma dla niego przyszłości. I tylko ci, którzy nie chcieli widzieć rzeczywistości (a więc politycy i dziennikarze) zostali zaskoczeni wynikami wyborów”. Ostatnie wybory parlamentarne w Italii ujawniły jednak znacznie więcej, niż tylko zniecierpliwienie, które wśród młodych Włochów wywołują „rządy starców”. Żółtą kartkę dostały dwie tradycyjne koalicje: prawica i lewica. Za to ruch pod wodzą siedemdziesięcioletniego Mario Montiego, który od półtora roku sprawuje


funkcję premiera technicznego i jest chwalony przez europejskich przywódców za rozsądne reformy, uzyskał ledwie 10,5% głosów – czyli de facto otrzymał kartkę czerwoną.

3.

Tym, co łączy ze sobą przypadki obydwu krajów, jest nie tylko wysokie bezrobocie wśród ludzi młodych. W grę wchodzi również wizerunek Unii Europejskiej w oczach obywateli, którzy w przyszłości będą tę Unię współkształtować. W warunkach kryzysu gospodarczego naturalnym zjawiskiem jest to, że szuka się winnych. Obrywa się zarówno tradycyjnym partiom politycznym, jak i Unii. Bruksela jest jednak po części sama sobie winna. Nawet jeśli uczestnictwo w jednej strefie walutowej i związana z nim współzależność między krajami strefy euro nie pozwalają już na kultywowanie dawnego rozumienia suwerenności, trzeba wykazać się dużą delikatnością, ingerując w wewnętrzną politykę poszczególnych państw. Wydaje się, że ta granica została przekroczona, gdy europejscy przywódcy otwarcie hołubili Mario Montiego podczas kampanii wyborczej we Włoszech oraz gdy narzucali państwom południa strefy euro konkretny kierunek reform gospodarczych. Wyborcy karzą polityków nie tylko dlatego, że – w ich przekonaniu – doprowadzili do kryzysu i nie potrafią nad nim zapanować, ale również za to, że pozwalają, aby „inni” mieszali się w ich wewnętrzne sprawy. W czasie kryzysu poparcie dla Unii Europejskiej wśród jej obywateli poleciało na łeb na szyję. O ile w 2006 roku Europejczyków, wśród których Bruksela budziła dobre skojarzenia, było trzy razy więcej niż tych, którzy oceniali ją źle, to w 2012 roku proporcje te zrównały się na poziomie około 30%. Można w tym widzieć oczywistą konsekwencję kryzysu. Ale można też dopatrywać się czegoś więcej, jak choćby niezadowolenia Europejczyków z kształtu polityki antykryzysowej forsowanej przez unijne instytucje.

Ekonomiści pewnie jeszcze długo będą spierać się o to, czy „zaciskanie pasa” to najlepszy sposób na zażegnanie kryzysu w krajach południa strefy euro: w Grecji, we Włoszech, w Hiszpanii i w Portugalii. Z jednej strony, cięcia budżetowe pozwalają uporządkować finanse publiczne, dzięki czemu rządowe obligacje odzyskują wiarygodność. Z drugiej strony, spowodowany tymi cięciami spadek ogólnego popytu może przełożyć się na obniżenie aktywności gospodarczej, wzrost bezrobocia i pogorszenie się sytuacji materialnej wielu gospodarstw domowych. Państwa członkowskie strefy euro nie mają jednak alternatywy. W innych okolicznościach pewnie dewaluowałyby swoje waluty, mając jednak euro, nie mogą sobie na to pozwolić. Możliwe, że kilkuletni okres „krwi, potu i łez” jest konieczny, aby kraje, które wcześniej rozwijały się ponad realne możliwości, wróciły na ścieżkę wzrostu. Ale jak to wytłumaczyć obywatelom? Są oni coraz bardziej sfrustrowani kryzysem, wątpią w sens prowadzonej polityki, a do tego mają

poczucie, że jest im ona narzucana z zewnątrz: przez Berlin i Brukselę. Konsekwencje tego stanu rzeczy dla włoskiej sceny politycznej już znamy. A co dzieje się w Hiszpanii? Rządząca Partia Ludowa straciła już dwie trzecie poparcia w porównaniu z wyborami parlamentarnymi sprzed dwóch lat. Jednak jej główny rywal, Partia Socjalistyczna, notuje jeszcze gorszy wynik. Tymczasem w Katalonii nasilają się tendencje separatystyczne, a na krajowej scenie politycznej popularność zyskuje skrajna lewica.

4.

Działania, przy pomocy których hiszpański rząd stara się zmierzyć z bezrobociem wśród młodych ludzi, mogą pobudzić zatrudnienie w krótkim okresie, ale zarazem na długi czas pozbawić tych ludzi szansy na życiową stabilność. Ponieważ zaś stosowane rozwiązania są inspirowane doświadczeniami niemieckimi, niezadowolenie może znów skierować się na „zagranicę”, jeszcze głębiej podkopując zaufanie, jakim dawniej cieszyła się UE.

43


44

Zaraz po wybuchu kryzysu zwolniono tych, których zwolnić było najłatwiej

Ogłoszona na początku tego roku recepta hiszpańskiego rządu jest następująca: wprowadźmy zachęty dla pr y wat nej przedsiębiorczości ludzi młodych oraz ułatwmy pracodawcom zatrudnianie na umowach t y mc zasow yc h ludzi przed t rzydziestką. Ten drugi pomysł budzi największe niepokoje. Problemem charakterystycznym dla hiszpańskiego rynku pracy od dawna była jego „dualność”. Rynek pracy dzielił się na insiderów, którzy więcej zarabiali, mieli opłacane stawki ubezpieczeniowe i cieszyli się zawodową stabilnością; oraz outsiderów, zatrudnianych na mniej korzystnych umowach tymczasowych. Zaraz po wybuchu kryzysu zwolniono tych, których zwolnić było najłatwiej, po to, by utrzymać insiderów. W 2012 roku rząd wprowadził reformę rynku pracy, która miała złagodzić jego „dualność”. Tegoroczna reforma, ułatwiająca (na jakiś czas) zatrudnianie osób młodych na umowach tymczasowych, zdaje się

jednak iść w kierunku przeciwnym. Podobne rozwiązanie wprowadzono w Hiszpanii już w latach osiemdziesiątych. Wówczas przyczyniło się ono do wzrostu niestabilności na rynku pracy. Pracodawcy chętnie korzystali z nowych ulg, ale w znikomym stopniu skłaniały ich one do trwałego zwiększenia zatrudnienia osób młodych. Autorzy popularnego bloga ekonomicznego „Nada es gratis” twierdzą, że rząd Rajoya ponawia błędy już raz popełnione w przeszłości. W szczególności zwracają uwagę na ryzyko związane z faktem, że młodzi ludzie do osiągnięcia 30. roku życia będą skazani na brak stabilności zatrudnienia, a przy tym zostaną odcięci od szkoleń zwiększających ich kapitał ludzki. Innymi słowy, ich pozycja jako outsiderów zostanie jedynie utrwalona. Paradok s h iszpa ńsk iej syt uac ji polega na t ym, że wprowadzenie t ymczasowego rozwiązania może zmniejszyć skłonność rządu do zabrania się za problemy strukturalne,


w szczególności za niewydolny system edukacji. Jeśli gospodarka Hiszpanii zacznie wyjeżdżać z tunelu, a wskaźniki zatrudnienia poprawią się, wówczas potrzeba głębszych reform zejdzie na dalszy plan. Ale wtedy trzeba będzie liczyć się z tym, że przy następnej okazji, powiedzmy za dwadzieścia lat, Hiszpania znów stanie przed problemem wysokiego bezrobocia wśród młodych. Promując pracę tymczasową osób młodych, rząd Hiszpanii inspiruje się rozwiązaniami niemieckimi sprzed dziesięciu lat, traktowanymi jako jedno ze źródeł cudu gospodarczego Niemiec. Ale – o ironio! – w samych Niemczech reformy Schroedera coraz częściej stają się przedmiotem krytyki. Owszem, poziom bezrobocia wśród osób młodych nie przekracza w tym kraju 10% i jest najniższy w całej Unii Europejskiej. Ale w dużej mierze wynika to stąd, że młodzi ludzie nagminnie pracują w tak zwanych mini-jobs, zarabiając nie więcej niż 500 euro miesięcznie. Dodajmy jeszcze, że możliwość przeszczepienia niemieckich rozwiązań na obcy grunt jest, z powodów odmienności instytucjonalnej i kulturowej, mocno ograniczona. Wśród młodych Hiszpanów sytuacja ta może generować uzasadnione obawy. Czy rząd faktycznie dba o ich długoterminowy dobrobyt, czy może chce jedynie poprawić makroekonomiczny bilans w krótkim okresie? Czy wprowadzane reformy są wynikiem wewnętrznej debaty, czy może zostały narzucone z zewnątrz – jako model, który teraz, w ślad za Niemcami, kopiować ma cała Europa?

5.

W artykule zamieszczonym w „Financial Times” Mark Mazover, historyk z Uniwersytetu Columbia, przestrzega: „Europa w przyszłości wcale nie musi kojarzyć się Europejczykom ze wzrostem gospodarczym i demokracją. Całkiem możliwe, że będzie identyfikowana ze stagnacją, bezrobociem i tyranią. Ci, którzy dzisiaj nawołują do stosowania polityki w duchu austerity, być

może nie czują, że przyczyniają się do kryzysu demokracji – ale taki właśnie osiągają efekt”. Bez względu na to, czy obserwowany w rosnącej liczbie europejskich krajów kryzys partii tradycyjnych, któremu towarzyszy wzrost poparcia dla opcji antysystemowych, skrajnych lub separatystycznych, faktycznie potraktujemy jako oznakę „kryzysu demokracji”, czy może przeciwnie, jako dowód na to, że reguły demokratyczne wytrzymały moment najcięższej próby, warto mieć na uwadze to, co leży u podstaw tego procesu: narastającą wśród wielu młodych ludzi frustrację spowodowaną dotychczasowym biegiem spraw i rolą, jaką w aktualnym zamieszaniu odgrywa Bruksela. To ważna lekcja dla klasy politycznej we wszystkich europejskich krajach. Być może młodzi ludzie nie są jeszcze zorganizowani, być może brakuje im konstruktywnego projektu politycznego, być może gdzieniegdzie w ogóle nie są „oburzeni”. Ale już co najmniej w dwóch unijnych krajach, we Włoszech i w Hiszpanii, zachwiali równowagą na scenie politycznej. Elity tych krajów, w których systemy społecznego awansu są zabetonowane, powinny zacząć się bać – lub otworzyć się na nowe pokolenia. Jeszcze ważniejsze jest jednak to, jakie wnioski z zaistniałej sytuacji wyciągnie Bruksela. Debaty nad przyszłością Europy do tej pory dotyczyły spraw dość odległych od doświadczenia młodych ludzi: ustanowienia federac ji, w prowadzen ia w yborów bezpośrednich do Europarlamentu, poszerzenia Unii o Turcję. Teraz Bruksela pochłonięta jest dogaszaniem pożaru w strefie euro. To wszystko nie powinno jednak przyćmiewać wyzwania o zupełnie innym ciężarze gatunkowym, jakim jest odzyskanie ludzi młodych dla projektu europejskiego. Warto zastanowić się nad tym, kto będzie kontynuował realizację tego projektu, gdy groźba wojny, leżąca u podstaw UE, stawać się będzie wizją coraz bardziej abstrakcyjną, a jednocześnie słabnąć będą polityczne

wpływy pokoleń, które pamiętają unijną belle époque? To młodzi będą kształtować przyszłą Europę. Ale to, jaki kierunek obiorą, zależeć będzie od tego, czy Unia kojarzyć im się będzie z Erasmusem i pięcioma swobodami wspólnego rynku, czy raczej z bezrobociem i tyranią najsilniejszych. Można spodziewać się, że będą europejskiemu projektowi oddani na tyle, na ile wcześniej Stary Kontynent okaże się dla nich łaskawy. ■

45

Paweł Zerka (1984) pracuje w demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej. Pisze doktorat na temat elit ekonomicznych Argentyny w Szkole Głównej Handlowej. Gra i śpiewa w warszawskich zespołach The Calculators oraz Winnie Cooper. Autor bloga „Noty z Bogoty” (notyzbogoty.blogspot.com).


do ro b o ty! Urzędy pracy Dominik Owczarek

M

inisterstwo Pracy i Polityki Społecznej przygotowało propozycje zmian w systemie aktywizacji bezrobotnych, które mogą w znaczący sposób wpłynąć na kształt polskiej polityki społecznej. Zmiany te przekierowują jej model w stronę opcji liberalnej.

46

Od czasu eksplozji globalnego kryzysu w 2008 roku bezrobocie w krajach Unii Europejskiej wzrosło średnio o prawie 3,5 punktu procentowego, według Eurostatu osiągając w 2012 roku poziom 10,5%. W niektórych krajach, takich jak Grecja czy Hiszpania, przekracza ono 25%, przy czym najwyższe wskaźniki notowane są wśród ludzi młodych, poniżej 25. roku życia: w Grecji bez pracy pozostaje około 60% spośród nich, w Hiszpanii zaś około 50%. Niestety, odsetek osób bezrobotnych wciąż rośnie. W Polsce w 2012 roku wyniósł on 10,1%, wśród ludzi młodych 26,5%. Taką sytuację społeczną unijny Komisarz ds. zatrudnienia László Andor nazwał niedawno „tragedią dla Europy”.

Chmury nad zieloną wyspą

Bezrobocie to jedna z najbardziej dotkliwych konsekwencji załamania rynków finansowych, ale także nakładającego się na nie kryzysu finansów publicznych i kryzysu w strefie euro. Europejskie rządy zareagowały na dekoniunkturę polityką cięć wydatków publicznych – czego dramatyczne konsekwencje obserwujemy dziś w Grecji – i przyjęciem Paktu Fiskalnego, nakładającego sankcje finansowe za przekroczenie wyznaczonych progów zadłużenia publicznego i deficytu budżetowego. Ograniczenia wydatków publicznych dotyczą również polityki

społecznej, której celem jest m.in. walka z bezrobociem i biedą. Jest to sytuacja paradoksalna, ponieważ polityka cięć prowadzi do pogłębienia kryzysu w sferze funkcjonowania społecznego. Rządy koncentrują się na bilansowaniu finansów publicznych, zaniedbując pogłębiający się problem społeczny. W Polsce od momentu wybuchu globalnego kryzysu wciąż jeszcze nie doświadczyliśmy recesji gospodarczej. Świadczą o tym dodatnie wskaźniki PKB i produkcji przemysłowej. W 2009 roku zostaliśmy okrzyknięci zieloną wyspą na morzu pogrążonej w kryzysie Europy. I u nas można jednak wskazać na wiele przejawów kryzysu w wymiarze społecznym. Polskie społeczeństwo przyjęło na siebie falę uderzeniową, mimo że gospodarka w dalszym ciągu się rozwijała. Bezrobocie wzrosło o 3 punkty procentowe, a w 2012 roku – po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat – odnotowano spadek płacy realnej. Jak radzimy sobie z postępującym wzrostem bezrobocia? Przez pierwsze dwa lata funkcjonowały standardowe instrumenty aktywizacji osób bezrobotnych i nie wdrożono żadnych specjalnych programów w tym zakresie. W 2011 roku zamrożony został Fundusz Pracy, z którego finansowane są m.in. programy aktywizacji osób bezrobotnych, co motywowano

stabilizacją finansów publicznych. Wyjątek stanowiło funkcjonowanie tzw. ustawy antykryzysowej w latach 2009–2011. W połowie 2012 roku część środków z Funduszu Pracy odblokowano, aby przeznaczyć je na programy specjalne przygotowywane przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. Żadne z tych działań nie zatrzymało jednak wzrostu bezrobocia. Dotychczasowe posunięcia rządu następowały niewątpliwe zbyt późno i okazały się daleko niewystarczające, by wywrzeć większy wpływ na pogarszającą się sytuację społeczną.

Porządkując system

W ostatnich miesiącach Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej przygotowało propozycje zmian w systemie aktywizacji bezrobotnych i funkcjonowania instytucji rynku pracy, które – jeśli zostaną wprowadzone – w znaczący sposób wpłyną na kształt polskiej polityki społecznej. W odróżnieniu od metod, których próbowano dotychczas, działania te mają charakter systemowy. Warto uważnie im się przyjrzeć, tym bardziej, że stojąca za nimi filozofia myślenia o opiekuńczej roli państwa różni się od tego, czym inspirowano się dotychczas. Niektóre spośród pla nowa nyc h zmian przypominają reformy Hartza, przeprowadzone w Niemczech


w latach 2003–2005. Reformy te przebudowały niemieckie państwo opiekuńcze (welfare state) w stronę workfare state, czyli systemu, w którym publiczne wsparcie osób doświadczających problemów społecznych ma charakter warunkowy, tzn. jest uzależnione od ich skłonności do podejmowania pracy. Podobieństwo między zmianami projektowanymi przez rząd a rozwiązaniami funkcjonującymi w Niemczech polega, z jednej strony, na częściowym wzorowaniu się w doborze środków, z drugiej zaś – na przejęciu ogólnej strategii działania. Zakłada ona m.in. położenie nacisku na efektywność i wskaźniki ilościowe w aktywizacji bezrobotnych, a także skierowanie rozwiązań w stronę większej elastyczności rynku pracy. Lista propozycji zmian przedstawiona przez Ministerstwo jest dość długa. Przyjrzyjmy się tym, których skutki dla funkcjonowania urzędów pracy będą najbardziej dalekosiężne. Obecnie dla dość licznej grupy osób główną motywacją do rejestrowania się w urzędzie pracy jest ubezpieczenie zdrowotne, co sztucznie podnosi statystyki bezrobocia i koszty obsługi petentów przez urzędy pracy. W ministerialnym pomyśle składka za osoby bezrobotne byłaby w dalszym ciągu pokrywana ze środków publicznych, ale rejestracja zostałaby przeniesiona do instytucji ochrony zdrowia. Dzięki temu obniżyłaby się liczba osób zgłaszających się do urzędów pracy, poziom bezrobocia urealniłby się, a urzędnicy mogliby skoncentrować się na pomocy bezrobotnym rzeczywiście poszukującym pracy. Zarówno poszukujący pracy Kowalski jak i bierny zawodowo Nowak musieliby więc zarejestrować się w placówce ochrony zdrowia, ale do „pośredniaka” zgłaszałby się tylko pierwszy z nich, o ile byłby zainteresowany pomocą w znalezieniu zatrudnienia. Obrany przez Ministerstwo kierunek wydaje się słuszny, pod warunkiem, że ubezpieczeniem zdrowotnym objęte zostaną wszystkie osoby

posiadające PESEL. Rozwiązanie to nie musi pociągać za sobą zwiększonego obciążenia dla budżetu, ponieważ pozwoli ono zmniejszyć koszty obsługi zarejestrowanych bezrobotnych, których po wprowadzeniu zmiany będzie mniej. Istnieje jednak zagrożenie, że osoby znajdujące się poza rynkiem pracy, systemem edukacji oraz systemem pomocy społecznej nie będą rejestrować się do ubezpieczenia zdrowotnego wcześniej niż w momencie wystąpienia nagłej potrzeby. Byłoby to bardzo niekorzystne z punktu widzenia systemu ochrony zdrowia, który z powodu pojawienia się luki ubezpieczeniowej straciłby część wpływów ze składek.

Dotychczasowe posunięcia rządu następowały niewątpliwe zbyt późno i okazały się daleko niewystarczające Obecnie wyprawa do urzędu pracy często stanowi efekt kilku nakładających się na siebie motywacji. Oprócz ubezpieczenia zdrowotnego, część osób decyduje się na rejestrację ze względu na przysługujący im zasiłek, niektórzy zaś liczą, że uda im się dostać ofertę pracy. Gdy te różne bodźce rozdzielimy i do ubezpieczenia zdrowotnego trzeba będzie się rejestrować oddzielnie, może się zdarzyć, że gotowość do wypełnienia kolejnego formalnego obowiązku będzie mniejsza. Jeśli jednak ten problem zostanie wyeliminowany, proponowane rozwiązanie wydaje się korzystne dla systemu aktywizacji zawodowej, a sami ubezpieczający się nic na tym nie stracą. Warto natomiast pomyśleć o przygotowaniu skutecznej kampanii informacyjnej dotyczącej sposobu rejestracji i ułatwieniach proceduralnych z nią związanych.

Naczynia połączone

Kolejny ministerialny projekt polega na podziale osób bezrobotnych na trzy kategorie, w zależności od

47


48

Istnieje ryzyko, że komercyjne agencje zatrudnienia będą się koncentrować na „łatwiejszych klientach”, trudnych pozostawiając urzędom pracy

stopnia ich „oddalenia od rynku pracy”. W przypadku każdego z trzech profili stosowane będą inne instrumenty aktywizacyjne. Osobom świeżo zarejestrowanym urzędy pracy mają oferować doradztwo i pośrednictwo pracy. Osoby pozostające bez pracy przez dłuższy czas mogą ponadto liczyć na szkolenia i staże, a także inne instrumenty, takie jak bony na zasiedlenia czy bony edukacyjne. Osobom długotrwale bezrobotnym dedykowane będą specjalne usługi przewidywane przez ustawę o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy. W pomoc tej grupie włączone mają być również agencje zatrudnienia, organizacje pozarządowe i instytucje pomocy społecznej. To właśnie osoby należące do ostatniej grupy najtrudniej aktywizować. Zakłada się więc, że będą one w pierwszej kolejności kierowane na roboty publiczne oraz do prac interwencyjnych, a jednocześnie że pracować będzie z nimi psycholog lub trener interpersonalny. Wszystko po to, żeby mogły one trafić do grupy drugiej, w której realizowane byłyby szkolenia uzupełniające lukę kompetencyjną między ich umiejętnościami a potrzebami rynku pracy. Doprowadzi to do częściowego połączenia działań w obrębie dwóch odrębnych dotąd systemów aktywizacji bezrobotnych i pomocy społecznej. Osoby z grupy długotrwale bezrobotnych najczęściej popadają w biedę, zwiększa się więc prawdopodobieństwo, że w dłuższej perspektywie staną się klientami pomocy społecznej. W tej grupie występuje też często kumulacja różnych form problemów społecznych, zatem systemowe rozwiązanie polegające na łączeniu działań może mieć charakter bardziej kompleksowy i skuteczny.

Centrum i peryferie

Innym elementem reformy ma być przekazanie części obowiązków w zakresie pośrednictwa pracy komercyjnym agencjom zatrudnienia. Oprócz środków przeznaczonych na aktywizację osób bezrobotnych agencje

mają otrzymywać dwa rodzaje premii: pierwszą za udane włączenie osoby bezrobotnej na rynek pracy, a drugą za utrzymanie pracy przez tę osobę przez co najmniej trzy miesiące. Możliwość zlecania zadań związanych z aktywizacją zawodową istnieje w polskim systemie już od pewnego czasu, ale jak dotąd jej wykorzystanie jest śladowe. W zeszłym roku zakończono projekty pilotażowe sprawdzające funkcjonowanie komercyjnych agencji pośrednictwa pracy. Ich ocena jest jednak ambiwalentna. Okazuje się, że skuteczność agencji w trwałym włączaniu bezrobotnych w rynek pracy jest taka sama jak w przypadku aktywizacji przez urzędy pracy lub w sytuacji samodzielnego jej poszukiwania. Istnieje też zagrożenie, że podmioty te będą starać się podnosić wskaźniki zatrudnialności kosztem warunków zatrudnienia, utrwalając tym samym niestabilność zatrudnienia i brak ubezpieczeń społecznych. W 2011 roku aż 55% zawartych przez agencje umów miało charakter cywilnoprawny. Taka sytuacja pogłębiałaby segmentację polskiego rynku pracy na część trzonową (osoby zatrudnione na podstawie umowy o pracę) i peryferyjną (przedłużające się zatrudnienie na umowach cywilnoprawnych, czasowych lub samozatrudnienie), co zmniejsza spójność społeczną i sprzyja rozwarstwieniu. Ist nieje ryzyko, że agencje koncentrować się będą na „łatwiejszych klientach”, trudnych pozostawiając urzędom pracy bez rozwiązania ich problemów. Wątpliwe jest również, czy ich funkcjonowanie jest tańsze niż funkcjonowanie urzędów pracy. Na obecnym etapie trudno jednoznacznie oceniać sensowność i efektywność działania agencji zatrudnienia w polskim kontekście ze względu na niewielki zakres i okres funkcjonowania. Największa obawa związana z użyciem tego instrumentu polega na tym, że podniesienie efektywności aktywizacji bezrobotnych i zwiększenie elastyczności rynku pracy dzięki agencjom oznaczać będzie utrwalenie


niestabilności zatrudnienia i powiększanie prekariatu. Za styl prowadzenia działalności przynoszący tego typu efekty krytykuje się agencje pracy tymczasowej w Holandii. Wytyka im się nastawienie na liczbę obsługiwanych osób i cięcie kosztów obsługi pojedynczego beneficjenta, na czym cierpi jakość świadczonych usług. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy głównym kryterium rozstrzygnięcia przetargów, do których stają agencje, jest oferowana przez nie cena, a kontrakty podpisywane są na krótki czas. Brakuje wówczas bodźców do inwestowania w jakość, czyli np. korzystną dla pracownika formę umowy. W Niemczech przekształcenie urzędów pracy w jednostki przypominające charakterem agencje pracy wyraźnie poprawiło sprawność rozwiązywania problemu bezrobocia. Należy jednak pamiętać, że zmiana ta wiązała się również z szeregiem innych reform, np. reformy systemu świadczeń dla osób bezrobotnych. Działalność agencji oceniana jest pozytywnie również w Danii, jednak także tam kontekst jest różny od polskiego. Duńczycy mają znacznie niższy wskaźnik bezrobocia długotrwałego. Co więcej, sam rynek pracy jest tam bardziej dynamiczny i różnorodny, a popyt na pracę większy. Warto jednak poszukiwać alternatywnych dróg aktywizacji bezrobotnych – szczególnie w momencie znacznego narastania tego problemu społecznego w naszym kraju.

Wątpliwe priorytety

Projektowana reforma kładzie duży nacisk na efektywność i ekonomizację urzędów pracy, co samo w sobie jest godne pochwały. Szczególnie w kontekście przeznaczania w przeszłości środków na instrumenty zupełnie nieprzydatne, np. osławione masowe szkolenia z obsługi wózków widłowych i bukieciarstwa. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jednym z głównych motywów reformy jest minimalizowanie wydatków na politykę społeczną. Ma to się odbywać poprzez

zwiększenie efektywności wydatko- i kierunkami polityki społecznej, jak wania środków na różne programy i praktycznym, dotycząca szczegółów wchodzące w jej zakres, co podykto- proponowanych rozwiązań. wane jest dążeniem do zachowania dyscypliny budżetowej i jeszcze więk*** szego uelastycznienia rynku pracy. Te W procesie reform nie można stracić tendencje zbliżają polską wersję Euro- z oczu dobra i podmiotowości bezropejskiego Modelu Społecznego do mo- botnych i ubogich, którzy są w rzedelu liberalnego, reprezentowanego czywistej potrzebie. Zmiany systemu np. przez Wielką Brytanię i USA. Jego powinny pójść w takim kierunku, by cechą jest relatywnie wąski zakres osoby pracujące z bezrobotnymi miapolityki społecznej, wysoka elastycz- ły efektywne i wystarczające instruność rynku pracy i cedowanie rozwią- menty pomocy, ale także odpowiednią zywania problemów społecznych na swobodę w ich dobieraniu adekwatpodmioty rynkowe oraz na samą jed- nie do indywidualnej sytuacji osoby nostkę i jej bliskich. W tle obecna jest bezrobotnej. wiara w to, że wtłoczenie osób wykluNiepokoi bardzo spóźnione reagoczonych na rynek pracy będzie moty- wanie, jak również skala proponowawować je do większego zaangażowa- nych przez rząd programów radzenia nia, samodzielnego radzenia sobie ze sobie z rosnącym bezrobociem, która swoimi problemami i większej odpo- nie ma znaczącego wpływu na pogłęwiedzialności za swój sukces lub po- biający się problem społeczny. Nie zarażkę. Motywacje do przeprowadze- pominajmy, że nawet najlepsze progrania omawianych reform w mniejszym my i instytucje zwalczające bezrobocie stopniu wynikają z potrzeby bardziej nie będą skuteczne, jeśli nie zwiększy skutecznego i kompleksowego roz- się popyt na pracę. Programy aktywiwiązania problemów społecznych zacyjne w okresie dekoniunktury poprzez instytucje państwowe, jak ma winny iść w parze z pakietami stymuto miejsce w krajach realizujących mo- lującymi rozwój gospodarczy, które del socjalny. Do pewnego stopnia roz- będą tworzyć i zachowywać miejsca wiązania z zakresu polityki społecznej pracy. ■ w Polsce bliskie są modelowi konserwatywnemu, który akcentuje rolę rodziny i wspólnot (lokalnych, religijnych, zawodowych) w rozwiązywaniu problemów społecznych. Obecnie proponowane zmiany wyraźnie jednak przekierowują model polskiej polityki społecznej w stronę opcji liberalnej. Niepokojące jest to, że reformie urzędów pracy nie towarzyszy otwarta i szeroka debata publiczna. Rozmowy na jej temat rozgrywają się głównie podczas specjalistycznych konferencji dotyczących polityki społecznej oraz w instytucjach dialogu społecznego. Dominik Owczarek (1982) Do prasy i szerszej świadomości spo- jest absolwentem Instytutu Filozofii łecznej trafiają głównie szczątkowe in- oraz Wydziału Psychologii Uniwersytetu formacje, które nie wzbudzają zresztą Warszawskiego. Stypendysta Freie Universitätwielkiego zainteresowania. W przy- Berlin i Uniwersytetu Jagiellońskiego, pisze padku zmian systemowych, z jakimi doktorat w Instytucie Socjologii UW. Analityk w Instytucie Spraw Publicznych, w tym wypadku mamy do czynienia, zainteresowany zagadnieniami dialogu potrzebna jest debata – zarówno o cha- społecznego, rynku pracy i partycypacji rakterze teoretycznym, nad modelami obywatelskiej.

49


Pełny wymiar kary Maciek Onyszkiewicz

P

olskie więzienie ubezwłasnowolnia skazanych. Za murami zakładu karnego tracą oni zdolność do podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności. To największy problem dla potencjalnych pracodawców.

50

Jeśli chodzi o organizację i skuteczność działania więziennictwa, świat z zazdrością może patrzeć w kierunku Skandynawii. Duński system penitencjarny oparty jest o zasadę normalizacji, wedle której ludzie odsiadujący wyroki powinni odbywać karę w warunkach możliwie najbardziej przypominających „normalne” życie. Mają brać aktywny udział w podejmowaniu najważniejszych dla siebie decyzji, mimo że nie przebywają na wolności. Chodzi o to, by więzienie nie oduczało ich poczucia odpowiedzialności za ich własne życie. Dyrektor eksperymentalnego więzienia w miejscowości Ringe, Erik Andersen, nie wierzy w to, że izolacja więźniów w zakładach karnych może służyć resocjalizacji. Dlatego zorganizował swoją placówkę tak, by w jak najmniejszym stopniu szkodziła skazanym. Kilkadziesiąt osób, mężczyzn i kobiet, mobilizowanych jest na terenie zakładu do brania swojego losu w swoje ręce. Więźniowie sami dbają o zapewnienie sobie ubioru i przyrządzają dla siebie posiłki ze składników kupionych w więziennym sklepie za zarobione przez siebie pieniądze. Kluczowym założeniem

zasady normalizacji jest właśnie możliwość podjęcia zarobkowej pracy podczas odbywania kary. Więzienia w Polsce dalekie są od realizowania duńskiego modelu. Od osadzonego niewiele tutaj zależy. Ubrania ktoś mu pierze, ktoś wyprowadza go na spacer i podtyka pod nos trzy posiłki dziennie. Niczym karton można przerzucać go pomiędzy celami, oddziałami więziennymi, a nawet zakładami karnymi zlokalizowanymi w różnych miastach. Najważniejsze decyzje go dotyczące zapadają za jego plecami. Również pod względem perspektywy zatrudnienia więźniów polski system penitencjarny pozostawia wiele do życzenia.

Wyjść i nie wrócić

Praca jest podstawowym pojęciem w resocjalizacji penitencjarnej. Możliwość jej wykonywania w trakcie odbywania kary daje więźniowi doświadczenie i nawyki niezbędne do tego, by po opuszczeniu zakładu karnego mógł rozpocząć uczciwe życie. Wielu kryminalistów nie widzi innej, poza przestępstwem, możliwości zarobku. Jeśli jednak opuściwszy więzienie, człowiek znajdzie pracę, która pozwoli mu

na utrzymanie siebie i swoich najbliższych, ma znacznie większe szanse na to, by nie wrócić do kryminału. – Człowiek w pierwszej chwili po wyjściu na wolność jest aktywny, szuka sobie zajęcia i chce działać. Jeśli uda mu się znaleźć uczciwą pracę, może zacząć nowe życie. Kiedy to swoje nowe życie naprawdę pokocha, do więzienia już raczej nie wróci – mówi Marek Łagodziński, prezes fundacji „Sławek”, pomagającej w powrocie do życia osobom, które zakończyły odsiadywanie swoich wyroków. Znalezienie uczciwego sposobu zarabiania pieniędzy jest dla byłych więźniów ważne nie tylko ze względu na poprawę ich sytuacji ekonomicznej. Możliwość wykonywania pracy, za którą ktoś zapłaci, daje człowiekowi poczucie niezależności i kontroli nad własnym życiem. Pomaga odzyskać szacunek w oczach własnych i ludzi z otoczenia. W ten jednak sposób postrzegają pracę jedynie osoby nauczone doceniać jej wartość. Większość skazanych etosu pracy nie uznaje. Często ani oni, ani członkowie ich rodzin nigdy nie byli zatrudnieni. Niezbędna w pracy regularność i gotowość do wyrzeczeń jest dla nich poświęceniem, którego możliwość uczciwego zarobku nie jest warta. Pośród więźniów jest też wiele osób, które wykonywały stałą pracę, zanim trafiły za kratki, ale podczas bezczynnego odsiadywania wyroku całkowicie się od niej odzwyczaiły.

Niedźwiedzia przysługa

Rok 2013 w zakładach karnych w Polsce witało 84 tysięcy skazanych i tymczasowo aresztowanych. Spośród nich zatrudnionych jest około 23 tysięcy, czyli około 28 procent osadzonych. Zdecydowana większość (prawie 20 tysięcy) zatrudniona jest przy pracach porządkowych i administracyjnych na terenie zakładu karnego. Poza więzieniem, według danych z końca 2012 roku, pracowało zaledwie 1704 skazanych. Najbardziej niepokojące w tym wszystkim jest to, że statystyki zatrudnienia więźniów od kilku lat ciągle spadają.


ilustracja: Antek Sieczkowski

51

Do niedawna sytuacja wyglądała inaczej. Pracodawca (zarówno zewnętrzny przedsiębiorca, jak i administracja więzienna) mógł w świetle prawa zatrudniać pracowników odbywających karę pozbawienia wolności za połowę płacy minimalnej. W marcu 2011 roku Trybunał Konstytucyjny uznał jednak obowiązujące do tej pory przepisy za niezgodne z ustawą zasadniczą i nakazał pracodawcom wypłacanie zatrudnionym przez nich skazanym pełnego wynagrodzenia.

Całkowicie zmieniło to położenie chętnych do pracy więźniów. Na gorsze. – Przed tą zmianą wielu przedsiębiorców decydowało się na zatrudnienie skazanych właśnie dlatego, że byli tańsi. Statystyki wyraźnie pokazują, że bez tej zachęty o pracę dla skazanego znacznie trudniej – mówi Zbigniew Kozłowski, pracownik działu zatrudniania w areszcie śledczym przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. – Trzeba też pamiętać o tym, że więzień swoim niewłaściwym zachowaniem może

podpaść wychowawcy. Istnieje więc ryzyko, że nie stawi się w pracy – komentuje Marek Łagodziński. – Moim zdaniem, niższa płaca minimalna dla skazanych nie jest niesprawiedliwa. Przecież więzienie z pieniędzy podatników zapewnia im dach nad głową i pełne wyżywienie! Od lutego tego roku pracodawcy znów mogą liczyć na korzyści z zat r ud n ien ia ska za nyc h. W zw iązku z dodatkowymi kosztami, z jakimi wiąże się przyjęcie do pracy


osadzonego, pracodawca może ubiegać się o zwrot 20 procent wynagrodzenia pracownika. Jest wciąż jeszcze za wcześnie, by oceniać skutki ostatniej reformy, lecz z punktu widzenia zatrudniającego jest to z całą pewnością mniej korzystne rozwiązanie niż to sprzed marca 2011 roku. Decyzja Trybunału zmieniła również sytuację więźniów zatrudnionych na terenie zakładu karnego. W budżecie nie uwzględniono większych pie-

Więźniowie pracujący nieodpłatnie nie odkładają pieniędzy i przepracowanych lat do swoich emerytur 52

niędzy na opłacenie pracy więźniów, mimo że koszt pracy jednego skazanego wzrósł dwukrotnie. Ponieważ zaś polski system penitencjarny dopuszcza możliwość zatrudniania więźniów zarówno odpłatnie, jak i nieodpłatnie, zaledwie niecała połowa zatrudnionych otrzymuje za swoją pracę wynagrodzenie. Roboty porządkowe w ogromnym stopniu opierają się o pracę więźniów. Są oni zatrudnieni w kuchni, bibliotece czy pralni. Ponieważ wszystkie te prace muszą zostać wykonane, wielu spośród osadzonych pracuje za darmo. Polskie ustawodawstwo dopuszcza zmuszenie więźnia do wykonywania pracy. Stanowi to oczywiście duży problem organizacyjny i moralny. Rozważania na ten temat mają jednak charakter czysto akademicki. Nawet w przypadku prac nieodpłatnych więcej jest chętnych do ich wykonania niż miejsc pracy. – Kiedy całe dni spędza się w małej celi, możliwość ruszenia się z niej i zajęcia czymś jest niezwykle cenna – tłumaczy Zbigniew Kozłowski. – Poza tym osoby pracujące nieodpłatnie czerpią stąd pewne korzyści, jak prawo do dodatkowych przepustek, odwiedzin

czy paczek żywnościowych. Niekiedy dostają też jednorazowe nagrody pieniężne. Najważniejsze jest jednak to, że gdy zwolni się płatne stanowisko, osoby te mają do niego pierwszeństwo. Niestety, więźniowie pracujący nieodpłatnie nie odkładają pieniędzy i przepracowanych lat do swoich emerytur. Czas przepracowany w więzieniu nie wlicza im się też w wymagany staż pracy, gdy po wyjściu z więzienia chcą ubiegać się o zasiłek dla bezrobotnych.

Trudna konkurencja

W krajach skandynawskich zapewnienie więźniom pracy jest ustawowym obowiązkiem zakładów karnych, natomiast praca lub kształcenie się jest ustawowym obowiązkiem skazanych. Oczywiście, znalezienie zatrudnienia dla wszystkich pozbawionych wolności nie jest możliwe, jednak kraje te, a w szczególności Dania, wyjątkowo dobrze radzą sobie z problemem bezrobocia wśród więźniów. Przy większości więzień w Danii funkcjonują zakłady produkcyjne bądź usługowe, najpierw przyuczające do zawodu, a później zatrudniające większość przebywających na terenie danego więzienia skazanych. Warunkiem skutecznego działania przywięziennych zakładów jest stała współpraca z państwem, które zleca im realizację wielu zamówień publicznych. W Polsce również istnieje 47 przywięziennych podmiotów gospodarczych. Niestety z wielu powodów znajdują się one w bardzo kiepskiej sytuacji ekonomicznej. Pod koniec 2012 roku zaledwie 2 procent osadzonych pracowało w tych przedsiębiorstwach. Duńskie więziennictwo jest mocno zdecentralizowane, więc i przywięzienne zakłady pracy oddane są zarządowi mniejszych okręgów. W Polsce zakłady produkcyjne i usługowe należące do więzień zarządzane są przez Centralny Zarząd Służby Więziennej, który nie zawsze orientuje się w sytuacji panującej na lokalnym rynku. Przykładem niegospodarności może być upadła kilka

lat temu fabryka bram funkcjonująca na terenie zakładu karnego w Sztumie czy drukarnia znajdująca się przy areszcie śledczym na Rakowieckiej. Klientów drukarni odrzuca zarówno zimna, więzienna atmosfera miejsca, jak i dyktowane odgórnie, zaporowe ceny. W Polsce przywięzienne przedsiębiorstwa nie mogą również liczyć na zamówienia publiczne. O tym, kto będzie je realizował, decydują przeważnie przetargi, a w nich przywięzienne firmy mają najczęściej niewielkie szanse. Nawet najlepiej zarządzane przedsiębiorstwo przy zakładzie karnym mierzy się z problemami takimi jak wysokie koszty zatrudnienia, konieczność przyuczania do zawodu i częsta wymiana pracowników, które to kłopoty w mniejszym stopniu dotyczą konkurencyjnych firm. W parlamencie trwają prace nad ustawą, która pozwoli zlecać zakładom karnym zamówienia publiczne bez przetargu, jednak wciąż jeszcze nie wiadomo, kiedy wejdzie ona w życie.

Za dużo rąk do pracy

Właściwie wszystkie problemy polskiego więziennictwa sprowadzają się do zbyt dużej liczby osób skazanych na karę pozbawienia wolności. Problem braku zatrudnienia więźniów nie stanowi wyjątku. Dla tak ogromnej liczby skazanych i tymczasowo aresztowanych po prostu niezwykle trudno znaleźć pracę. Rozwiązaniem tego problemu mogłoby być częstsze orzekanie kar nieizolacyjnych, np. ograniczenia wolności, polegających na obowiązkowym wykonywaniu prac społecznych. Taka praca wiąże się jednak z pewnymi kosztami: ubezpieczenia, ubrań roboczych, narzędzi, konieczności zapewnienia pracownikom ciepłego posiłku oraz możliwości umycia się i przebrania po pracy. Szacuje się, że chodzi o kwotę rzędu kilkuset złotych miesięcznie na osobę. To oczywiście znacznie mniej niż koszt całościowego utrzymania tych ludzi w izolacji na terenie zakładu karnego (w 2012 roku średni koszt miesięczny utrzymania


więźnia wyniósł około 2500 złotych), jednak ciężar finansowy spada w tym przypadku na pracodawcę. Głównym partnerem przy organizacji prac społecznie użytecznych są gminy, więc koszty te w całości przenoszone są na samorządy. Powodem, dla którego sądy w Polsce rzadko decydują się na zastosowanie kary nieizolacyjnej, oprócz kosztów i problemów organizacyjnych, jakie sprawia ich wykonanie, jest również nieracjonalnie silna presja społeczeństwa oczekującego, że przestępcy zostaną odizolowani i surowo ukarani.

Z celi na rynek

Niestety, choć prawo chroni osoby, które opuściły zakład karny i, poza ściśle określonymi zawodami, zakazuje pracodawcom wymagać od kandydata oświadczenia o niekaralności, pracodawcy niechętnie zatrudniają byłych skazanych. Wielu z nich łamie zakaz i żąda oświadczenia podczas rekrutacji. Zresztą często nie jest to potrzebne, ponieważ wielu byłych skazanych łatwo rozpoznać po tatuażach, na których zrobienie zdecydowali się w zakładzie karnym, nie zdając sobie sprawy, że skazują się na dożywotni stygmat byłego więźnia. Niechęć pracodawców do zatrudnienia byłych skazanych może wynikać zarówno z krzywdzących stereotypów, jak i z realnej oceny kompetencji osób opuszczających zakłady karne. Podczas odbywania kary więzienie daje osadzonym możliwość kształcenia i wiele osób z niej korzysta, nadal jednak poziom wykształcenia osób, które opuszczają zakłady karne, jest niski. W polskich więzieniach rzadko występuje zjawisko analfabetyzmu, jednak często zdarza się analfabetyzm funkcjonalny – czyli zasadnicze problemy z rozumieniem czytanego tekstu. Wielu więźniów nigdy nie pracowało i nie ma zaszczepionego etosu pracy. Największym problemem dla pracodawców są jednak cechy, które osadzeni nabywają za murami zakładów karnych. Polskie więzienie ubezwłasnowolnia skazanych, w związku

z czym wielu z nich traci zdolność do podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności. Aby poprawić sytuację skazanych i byłych skazanych na rynku pracy, organizowane są szkolenia zawodowe dla więźniów. Oferta finansowana ze środków unijnych jest bardzo bogata i choć miejsc na szkoleniach jest sporo, wciąż nie starcza ich dla wszystkich chętnych. W 2012 roku odbyło się 910 kursów zawodowych, które ukończyło ponad 10 tysięcy osób, co oznacza, że około 12 procent więźniów kończy jakiś kurs przyuczający do zawodu. Nie świadczy to jednak o tym, że więzienie opuszczają rzesze wykwalifikowanych osób, gotowych podjąć pracę w swoim zawodzie. Znaczna część więźniów biorących udział w kursach uczestniczy w nich tylko po to, by wydostać się na kilka godzin z celi. Możliwość zdobycia praktycznych umiejętności zawodowych oczywiście poprawia szanse opuszczających zakłady karne na rynku pracy, jednak biorąc pod uwagę całokształt ich sytuacji, stanowi ona zaledwie kroplę w morzu potrzeb.

Po tej stronie muru

Zważywszy na znaczenie pracy w procesie resocjalizacji więźniów, sytuacja osób odsiadujących karę pozbawienia wolności i byłych skazanych na rynku pracy wymaga znacznej poprawy. Uleczyć ją może cała gama skoordynowanych i realizowanych z konsekwencją działań. Po pierwsze, realna poprawa sytuacji raczej nie nastąpi, jeśli nie dojdzie do radykalnego zmniejszenia liczby osób skazywanych na karę pozbawienia wolności. Wymaga to zmiany sposobu finansowania kar nieizolacyjnych, zdejmującej ich ciężar z samorządów, oraz zmiany polityki sądów, które niechętnie decydują się na orzekanie tego typu kar. Po drugie, potrzebne są działania zachęcające do zatrudniania przez przedsiębiorców osób odbywających karę pozbawienia wolności. Ze względu na ryzyko wiążące się z zatrudnianiem skazanych, pracodawcy muszą odczuć, że zatrudnianie więźniów jest dla nich bardziej opłacalne.

Ustawowe zmiany działające od lutego bieżącego roku na pewno zredukują dodatkowe koszty wynikające z zatrudnienia więźnia, mogą jednak okazać się niewystarczającą zachętą. Warunkiem trzecim jest lepsza organizacja przywięziennych zakładów pracy oraz wprowadzenie w życie pomysłów, by część zamówień publicznych z założenia była do nich kierowana. Pomogłoby to stanąć tym przedsiębiorstwom na nogi i zatrudniać znacznie większą liczbę osób skazanych. Sytuacja więźniów i byłych więźniów na rynku pracy wymaga jednak nie tylko zmian w ustawodawstwie, ale też w sposobie traktowania więźniów w zakładach karnych. Władze polskiego więziennictwa, idąc śladem Skandynawii, powinny uświadomić sobie, że izolacja więzienna nie służy resocjalizacji i że należy skupić się przede wszystkim na ograniczeniu negatywnych skutków kary pozbawienia wolności. Więźniowie powinni mieć wpływ na własny los i najważniejsze decyzje podczas odbywania kary. Zmian wymaga również postawa społeczeństwa. Potrzebne są kampanie społeczne, które pomogą zdjąć z byłych więźniów stygmat niepozwalający im często rozpocząć uczciwego życia. Realizacja tego ostatniego powinna być jednym z priorytetów. Jeśli społeczeństwo nadal będzie stygmatyzowało byłych skazanych, żadne systemowe rozwiązania mogą nie pomóc im w znalezieniu nowego sposobu na życie. ■

Maciek onyszkiewicz (1986) studiuje resocjalizację na APS, jest wychowawcą w grupie SR KIK. Zastępca redaktora naczelnego „Kontaktu” i redaktor działu „Katolew”.

53


Fotoreportaż

54

Domek herbaciany tekst i zdjęcia: Jan Mencwel Bródno to dzielnica, która do niedawna kojarzyła się tylko z blokami. Od kilku lat niektórym kojarzy się również ze sztuką. Mieszkał tu i wciąż działa artysta Paweł Althamer, który w swoje akcje artystyczne angażuje sąsiadów. To za jego sprawą w Parku Bródnowskim pojawiły się rzeźby znanych na świecie artystów. Jedną z rzeźb zaopiekował się Michał, mieszkaniec dzielnicy, sąsiad Althamera. „Domek Herbaciany” – błyszczący, srebrny sześcian, stojący na krawędzi, jakby miał się zaraz wywrócić – wbrew wizji autora początkowo stał pusty, nieużywany. Dopiero Michał, własnymi siłami i bez znaczącego wsparcia urzędników dzielnicy, postanowił

zorganizować w nim prawdziwą herbaciarnię. To miejsce, znajdujące się w cieniu drzew, nieopodal stawu, szybko przekształciło się w parkowy dom kultury, który odwiedzali mieszkańcy Bródna, wypoczywający w upalne dni na parkowych trawnikach. Czy dzięki interwencji Michała mieszkańcy Bródna zainteresują się sztuką? A może wystarczy tylko tyle, że mogą tam posiedzieć w cieniu drzewa, napić się lemoniady, pogadać, odpocząć? ■


55


56


57


58


59


60


Orka na ugorze ks. Wacław Oszajca sj

Sami bowiem wiecie, jak nas macie naśladować; nie wzbudzaliśmy wśród was niepokoju ani u nikogo nie jedliśmy chleba za darmo, lecz pracowaliśmy dniem i nocą w trudzie i mozole, aby nikomu z was nie być ciężarem. Nie dlatego, żebyśmy nie mieli do tego prawa, lecz aby dać wam przykład do naśladowania. Tak wam bowiem nakazywaliśmy, będąc u was: kto nie chce pracować, niech też i nie je! Słyszymy, że niektórzy z was oddają się próżniactwu, zamiast pracować, tracą czas na błahostki. Tych surowo napominamy w Panu Jezusie Chrystusie, żeby spokojnie pracując, własny chleb jedli. (2 Tes 3,7-12)

A zatem nie chodzi o tych, którzy nie pracują z własnej winy, choć czasami nieuświadomionej. Po prostu mogą sobie na taki luksus pozwolić, gdyż posiadają wystarczające zabezpieczenie finansowe, albo też nie pracują, bo wystarcza im to, co wyżebrzą czy ukradną. Z przytoczonego fragmentu wynika, że istnieje inna jeszcze grupa darmozjadów, próżniaków. To ci, którzy „tracą czas na błahostki”. Tyle tylko, że ci akurat bywają bardzo, ale to bardzo zapracowani. Myślą oni, że się zaharowują dla dobrej sprawy, a tymczasem zajmują się przysłowiowym młóceniem słomy, czyli poświęcają czas i zdrowie na zajęcia nieprzynoszące nikomu i niczemu żadnego pożytku. Przeciwnie, ich działalność w najlepszym przypadku tylko utrudnia życie tym, którzy naprawdę pracują, a w krańcowych przypadkach jest działaniem zbrodniczym. Exemplum: zatrudnieni w rozdętej ponad wszelką miarę biurokracji, w wojsku

i policji w systemach dyktatorskich i, na końcu tej linii, w zarządach obozów koncentracyjnych. My zaś, jeśli gdzieś moglibyśmy odnaleźć ślady naszej niechlubnej działalności, to pewnie tam, gdzie czas marnotrawi się na pseudodyskusje, nibykonferencje naukowe i różnego rodzaju puste jak wydmuszki wernisaże, koncerty, spotkania autorskie… Jednym słowem tam, gdzie sporo ganianiny, ale z czego – poza paroma groszami dla bezpośrednio zainteresowanych – nic sensownego nie wynika. Ta choroba pozorowanej pracy dotyka również ludzi religijnych. Groźne wielce jest to zjawisko, gdyż wplątuje w ten proceder pozorowanych działań samego Boga. Przykład: mnożenie różnego rodzaju praktyk religijnych w celu uproszenia u Boga błogosławieństwa. A przecież Bóg nam nie obiecał żadnych gruszek na wierzbie. Zaprasza natomiast do współpracy, czyli do wspólnego z Nim harowania na tym ugorze, jakim czasami bywa

zarówno ludzkie wnętrze, jak i dookolny świat. Zerwanie z takim pozoranctwem nie przychodzi łatwo, zwłaszcza w przypadku jego religijnej, a konkretnie kościelnej, odmiany. Dowód? Reakcja na wybór kardynała Jorge Bergoglio na biskupa Rzymu. Zostawmy na boku zachwyconych, posłuchajmy wzburzonych, zniesmaczonych, zgorszonych sposobem sprawowania przez papieża Franciszka posługi papieskiej. Niektórzy z nich twierdzą, że w tych dniach upadek papiestwa sięgnął dna. Dlaczego? Bo papież nie chce nosić pelerynek, czerwonych trzewików i czegoś tam jeszcze, co ma ponoć świadczyć o jego pogardzie dla świętej tradycji. Wydaje się jednak, że przyczyna tak ostrej reakcji nie leży po stronie papieża, ale po naszej. Papież zmusza nas, byśmy uchylili nieco przykrywkę tego baniaczka, jakim jesteśmy, i zajrzeli do środka. Nie bójmy się tego, co tam zobaczymy, Wielkanoc przecie niedawno, nawet groby ożywały. ■

61


a g o

m e t

B u

z o. Michałem Zioło OCSO rozmawiają Stanisław Chankowski i Ignacy Dudkiewicz Ilustracje: Anna Libera

62

W

prawie każdym opactwie można znaleźć napis: Ecce Domus Domini – „Oto Dom Boga”. To nie Bóg mieszka u mnichów, to mnisi mieszkają u Niego – gdzie więc mają się włóczyć, kogo odwiedzać i czego żałować?

Zacznijmy od pytania, które Aniołowie zadali apostołom w dniu Wniebowstąpienia. Ojcze Michale, „dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo”? Świat jest tutaj i czeka. Prawdziwy mnich w niebo nie patrzy. W Regule świętego Benedykta czytamy: „Jeżeli mnich nie tylko w sercu, ale także w samej postawie okazuje zawsze pokorę oczom ludzi, niech ma spuszczoną głowę i oczy skierowane ku ziemi”. Uprzedzając panów pytanie o cel tej żenującej i ponurej dla współczesnego świata pantomimy, kontynuujmy lekturę tego rozdziału: „Czuje się bowiem w każdej chwili winny grzechów swoich i uważa, że już staje przed straszliwym Sądem. Powtarza też sobie zawsze w sercu to, co mówił ze spuszczonymi ku ziemi oczami ów ewangeliczny celnik: Panie, ja grzeszny nie jestem godzien podnieść oczu moich ku niebu”. I co powiecie panowie na takie słowa?

Bez interwencji Boga i pomocy ludzi doświadczonych w odczytywaniu Jego znaków nie jest to możliwe. Najpierw Bóg musi zawołać nas po imieniu, by rozpocząć żmudny proces naszego przebudzenia. My nazywamy to po prostu „powołaniem”, a powołanie mnicha jest bardzo specyficzne. Święty Benedykt przypomina wręcz, że Na pytanie odpowiemy pytaniem. Kim „trzeba badać troskliwie, czy nowicjusz prawdziwie szuka Boga, czy jest jest mnich? Mnich to grzesznik i celnik, który zna gorliwy w Służbie Bożej, w posłuszeńswoje miejsce. A jeśli nie zna, to bar- stwie, w znoszeniu upokorzeń”, dodadzo łatwo mu o nim przypomnieć, bo jąc, że „należy mu z góry przedstawić praktyka monastyczna posiada nieza- wszystko, co jest ciężkie i trudne na wodne ku temu sposoby. Proszę tylko drodze do Boga”. nie prowokować mnie bardzo humanitarnymi argumentami, bo niby to Ktoś mógłby zżymać się na tę drogę jako broniąc mojej godności, odbiorą mi „nieewangeliczną”. panowie radość zasiadania przy jed- Nie zapominajmy, że to „szukanie nym stole z Jezusem. On nie przyszedł Boga” odby wa się w przest rzen i do tych, co się dobrze maja, ale do wspólnoty kościelnej, która swoim chorych. Tam, gdzie sąd, tam w Biblii autorytetem przyzwala na taka drogę, pojawia się i miłość; gdzie sprawiedli- nie uważając jej za „nieewangeliczwość, tam i miłosierdzie. Były generał ną” i „egoistyczną”. Mało tego! Hinaszego zakonu, Bernardo Oliviera, storycy Kościoła pierwszych wieków powtarzał nam, że cysters to taki za- uważali nawet, że ruch monastyczny konnik, który zajmuje zawsze ostatnie pojawił się w momencie zaprzestania prześladowań chrześcijan i upatrymiejsce. Później jest już tylko Jezus. wał w mnichach godnych następców Jak osiągnąć samoświadomość, pozba- męczenników. Można oczywiście z tą wioną miłych złudzeń na swój temat, i nie tezą polemizować, ale ważne jest głębokie przekonanie, że mnisi, choć żyją umrzeć z rozpaczy?


w odosobnieniu, są jednak świadkami wiary i jako tacy służą Kościołowi. Oddalenie mnicha, jego względna separacja od tak zwanego świata, służy skupieniu się na rzeczach najważniejszych i szukaniu odpowiedzi na pytanie o zamiary Boga wobec człowieka. Dlatego Kasjan radzi mnichom, żeby uciekali zarówno przed kobietą, jak i przed biskupem, to znaczy przed związkami rodzinnymi i urzędami, które wprowadzają szmery zakłócające ów „nasłuch” Boga. Nie jest łatwo wyjaśnić mnisze powołanie. Czy można być chrześcijaninem w pojedynkę? Chrześcijanin nigdy nie jest sam, może poza sytuacją, kiedy z własnej woli chce się odgrodzić od bliskiego Boga i ludu Bożego. Ponieważ Chrystus jest Głową Ciała-Kościoła, nawet fizycznie oddzielony od swoich sióstr i braci chrześcijanin jest w Nim i z Nim, jak i z całym Ciałem, i wszystko, co czyni, czyni w imię Kościoła. Czynione przez niego dobro nadaje blask oddalonej wspólnocie, podobnie jak popełniany przez niego grzech przyćmiewa jej światło. Mało tego – taki samotny chrześcijanin jest darem Kościoła dla tej przestrzeni, w której się znajduje, jest jego forpocztą. Ta zadziwiająca i tajemnicza łączność z Kościołem i Chrystusem pozwala nam bardzo poważnie traktować „pustynie w mieście”. Wydaje się, że to banalne okoliczności wrzuciły chrześcijanina w tak niekomfortową sytuację, ale przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że było to posłanie. Taką pustynią może być mój redakcyjny pokój lub klimatyzowane, eleganckie biuro. Wtedy jednak łatwo wyobrazić sobie, jak wygląda realizacja Jezusowego przykazu: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody”. W przypadku trapistów przychodzi to z większym trudem… Ponieważ wciąż noszę w sobie moją pierwszą, dominikańską formację, odwołam się do doświadczenia świętego Dominika, który na początku swojej misji chciał iść z Ewangelią na krańce

świata. Z czasem odkrył, że „krańce świata” nie istnieją albo istnieją jedynie w naszym sercu, tworząc te jego tereny, do których Bóg wciąż nie ma dostępu. Ciekawe, że w podobnym

Niejeden trapista marzy o doskwierającej mu, ludzkiej samotności. Bo my prawie zawsze jesteśmy razem

milionów ludzi obejrzało film o ich codziennym życiu i trudnych wyborach. Śmierć braci nie została pokazana. Myślę, że reżyser chciał nam przez to powiedzieć, że była ona tylko prostą konsekwencją ich codziennego umierania dla ludzkiej małości i tchórzostwa. Skąd pojawiła się ojcu myśl, by zamienić zakon dominikanów na trapistów? Stało się to nagle, na drugim roku filozofii. Wyszedłem na spacer do ogrodu, przystanąłem pod jabłonką i – przepraszam za pretensjonalność – spadło to na mnie jak jabłko na głowę Newtona. Będę mnichem! Jakim mnichem i gdzie – nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że mnichem. Potem była spowiedź u ojca Badeniego, który mnichem być próbował, ale – jak twierdził – został podstępnie wywabiony za kamedulską furtę przez zrozpaczonych jego odejściem akademików. Spowiedź nie była wesoła, usłyszałem, że mam się wziąć za świętego Tomasza i porzucić trucizny literatury, a to, co ja nazywam „powołaniem”, jest tylko najzwyklejszym zmęczeniem kleryka.

duchu mówił o ewangelizacji Benedykt XVI: ewangelizować to dla papieża-emeryta nic innego, jak odnaleźć smak spotkania z Tym, który dał naszemu życiu nowy horyzont! Ten nowy horyzont to nic innego jak obietnica Bożego Królestwa, czyli sytuacji, w której widoczne jest Boże panowanie, w której uszanowana jest wolność Mimo wszystko ojciec nie zrezygnował. i człowieka, i Boga. Powstałem z kolan i czułem się tym Jak przekłada się to na mniszą praktykę? razem jak Galileusz w ychodząc y Ta „widoczność” w naszej mniszej z sali inkwizycji. Powiedziałem sobie: ewangelizacji jest ogromnie ważna: „A jednak się kręci! To jest powołapanowanie Boga musi stać się „cia- nie!”. Kręciło się to ze mną, złożyłem łem”. Jeśli opactwo godzi się na pa- u dominikanów śluby wieczyste, zonowanie w nim Boga – to znaczy: stałem wyświęcony na kapłana. Nie mnisi chcą dokładnie tego samego, było we mnie rozdarcia, kłopotów czego chce Bóg – wymóg głoszenia z dominikańską tożsamością. PracoEwangelii zostaje spełniony! Jeśli żyją wałem solidnie i z polotem, miałem gapięknie, zgodnie z Regułą, która jest dane, co jest dominikańską normą. Ale tylko komentarzem do Ewangelii, nie w momentach tzw. duszpasterskich ma obaw, że ludzie przejdą obok tego sukcesów pojawiało się bardzo kateobojętnie. A najskuteczniejszą ewan- goryczne „to”. Wtedy smutniałem na gelizacją jest ukazanie światu piękna myśl, że będę musiał porzucić takich ludzi i taką pracę. Chwilowy smutek „Bożej sprawy”. Przykładem na to, z jakim oddźwię- był zresztą dowodem na prawdziwość kiem może spotkać się działalność tego wezwania. Pływałem na jachcie, mnichów, jest świadectwo życia braci- miałem cudownego psa Blejka, miesz-męczenników z algierskiego Tibhiri- kałem w Gdańsku, który był żywcem ne, o którym opowiada film „Ludzie wyrwany z książek Tomasza Manna. Boga”. Żyli z dala od wszelkich moż- Czego mi więcej potrzeba?! Jakby to liwych i urojonych centrów świata, Bogu przeszkadzało… Ale przyszedł by później w tychże centrach kilka czas na pożegnanie.

63


Jakie uczucia towarzyszą wyborowi powołania do życia w zakonie o tak ścisłej regule? Ojciec, jako mistrz nowicjatu, wie to chyba najlepiej. Odpowiem przewrotnie. W katolickiej teologii rzadko mówi się o „łasce zaślepienia”, ale wszystko wskazuje na to, że ona istnieje i towarzyszy każdemu przekraczającemu furtę opactwa. Jest zapewne kolejną manifestacją Bożego miłosierdzia. Bo zawsze jest tak samo

reguły. Chcemy skumplować się ze starym, klasztornym żołnierzem, ale ten okazuje nam raczej pogodną wyrozumiałość i przyznaje nam rację we wszystkim, co jest znakiem, że traktuje nas jak pensjonariusza domu dla obłąkanych. Potem czas przyspiesza, zasłona spada nam z oczu, odbieramy wszystkim świętym klasztornym ich aureole. W tym czasie burzy i naporu zachowujemy się jak Jonasz, śpimy

64 – kandydat na mnicha reprezentuje zlepek najróżniejszych i najdzikszych teorii na temat monastycyzmu, kryguje się, ale pod spodem uważa się za bardzo doświadczonego w tym względzie, bo przecież coś na ten temat przeczytał oraz zna dobrze brata X i ojca Y. A poza tym podniecony własną decyzją uważa, że cały świat wstrzymał oddech i modli się za niego. Wyobraża sobie, że stoi na skoczni narciarskiej i zaraz skoczy, jeszcze tylko poprawi gogle. Nie jest pewnie łatwo pracować z takim delikwentem. Całość tego kandydackiego kolażu jest melodramatyczna, proreformatorsko nachalna, nieco pretensjonalna i rozbrajająco naiwna, choć są w niej i akcenty groźne, jak drzemiąca jeszcze w pościeli serca pycha. Ta zbudzi się i dokona zniszczeń przy pierwszym upokorzeniu. Na początku wszędzie widzimy szczęśliwe klony Tomasza Mertona, przemawia do nas przyroda i liturgia, z utęsknieniem czekamy na zapowiadane ostrości sławnej

sobie na znak protestu pod pokładem statku. Ale załoga o nas nie zapomina, znajduje nas, wrzuca na głęboką wodę, a tam połyka nas wieloryb. Kiedy kandydat zostaje nadtrawiony i wypluty, nadaje się wreszcie do formacji. Ich rozchwianie łatwo zrozumieć. Ojcu nie doskwiera czasem zwykła ludzka samotność? Opowiem panom anegdotę. Mój były opat, André Barbeau, komentował kiedyś na kapitule fragment Reguły świętego Benedykta o ekskomunikowanych braciach, których Benedykt zabraniał pozdrawiać, błogosławić i którym zakazywał spożywania posiłków ze wspólnotą. Nagle zawiesił głos i mówi: „w dzisiejszych czasach spożywanie posiłków bez wspólnoty to żadna kara, znam was dobrze, cieszylibyście się, gdybym was ekskomunikował – te obiadki z gazetą w samotności, późne śniadania w celi, spokojne kolacje bez dzwonków”. Niejeden trapista marzy o doskwierającej mu, ludzkiej samotności. Bo my prawie zawsze jesteśmy razem. I dlatego

trzeba dbać o samotność: dla prostej, ludzkiej higieny. Zresztą mnisi wykształcili dość dobry system ochronny ludzkiej intymności, na którą składa się nie tylko milczenie, ale i przestrzeń architektoniczna, w której można oddychać, bo mnisi nie lubią ciasnoty. Nie wolno być tu ofensywnym i zaborczym, każdy powinien pilnować swojego nosa. Nie ma tu też przyjaźni, kumpelstwa, ale tak jest dobrze: mówi się u nas, że jeśli bracia nie zwracają na ciebie zbytniej uwagi, to oznacza, ze jesteś już swój. A poza tym słodka Francja powoli budzi się do chrześcijaństwa i liczba pukających do naszej furty może budzić trwogę… Aż chciałoby się od tego uciec… Z drugiej strony, gdy człowiek wyjeżdża w interesach, ląduje w szpitalu, jedzie pomóc innej wspólnocie, to po pewnym czasie zaczyna tęsknić za tymi oryginałami, czeka na spotkanie, cieszy się, że jest już w domu. I zawsze na swoim miejscu w refektarzu znajduje wtedy toporny bukiecik, czekoladę, trochę lepszego wina. Zaraz potem robi obchód starych śmieci i cieszy się, gdy widzi brata X, który majstruje przy wózku, i brata Y, który szczepi drzewka ze skutkiem gorzej niż umiarkowanym. I jaka radość, że w infirmerii siedzą wszyscy przy stole, bez strat. Ta radość wynika z bardzo konkretnych, wspólnie przeżytych historii i tej świadomości, że Bóg postawił nas sobie na drodze i tym samym zagrodził nam ścieżkę na sam szczyt głupoty, który zawsze zdobywa się w pojedynkę i niezależnie. Najcenniejszym naszym majątkiem jest wiedza, że sami z siebie nie jesteśmy zdolni stworzyć wspólnoty, która choć w przybliżeniu spełniałaby ideał naszych założycieli: Roberta, Szczepana, Alberyka. Jedyne, co możemy, to przyjąć darowanego nam Ducha. Czy w ciszy łatwiej przyjąć ten dar i spotkać Boga? Boga można spotkać wszędzie, a właściwie to Bóg nas spotyka, jeśli tylko jest cicho w nas. A my pełni jesteśmy


różnych głosów – przemawia do nas nasze ego, diabeł, ciało, wyrzuty sumienia, toczymy jakieś mądre dyskusje z wyimaginowanymi wrogami, z zachwyconą publicznością, układamy kazania, artykuły i konferencje… Milczenie najpierw daje nam usłyszeć cały ten zgiełk, który jest nie do wytrzymania – z jednej strony męczy on nas ogromnie, z drugiej nie potrafimy bez niego się obyć. To taki antydepresant, który prowadzi do depresji. Z czasem organizm się oczyszcza i wypełnia nas pustka, stan neutralny. Ale stan pustki to tylko etap, dobry moment na naukę o milczeniu – czym ono jest, jak w nim wytrwać i jak je wykorzystać? Oczywiście, milczenie nie jest niemotą, milczkowatością, efektem wsobności człowieka. To stan bardzo aktywny, choć łagodny, nienapięta, pełna szacunku uwaga, ciekawość i niewybredność. Jak je w sobie utrzymać? Nie wystarczy zamknięcie ust, pilnowanie wzroku i gestów. Trzeba rozprawić się z naszym brakiem zaufania wobec Boga i wstrętnym poczuciem własnej zbędności w świecie. Trzeba też z coraz większą pogodą traktować nasze wpadki, błędy i kompromitacje. Tacy jesteśmy i takich właśnie nas Bóg potrzebuje. Jednak żeby milczenie prawdziwie w nas zagościło – musimy być choć raz świadkami „przejścia Boga”. To ważny szczegół w mistyce cysterskiej. Późniejsze wspomnienie tego wydarzenia tylko potęguje tęsknotę za prawdziwą ciszą. Bo jak mówi święty Bernard z Clairvaux, „spokojny Bóg uspokaja wszystko”. Karol de Foucauld mówił za to: „Ponieważ nie możecie się modlić długo, postarajcie się modlić lepiej”. Ojciec może się modlić długo. Ma ojciec jakieś rady w tym względzie? Mógłbym odpowiedzieć, że jeśli ktoś kocha, to znajdzie i czas, i słowa. Ale to oczywiście nie takie proste. Nie unikamy grzechu i zaniedbaliśmy praktykę cnót, uważając zapewne, że skoro jesteśmy mili, dość otwarci i szczerzy,

to z całą pewnością poradzimy sobie w wyższych, Bożych sferach. Tymczasem to subtelne kłamstwo. Muszę mieć jakiś plan uporządkowania mojego życia, walki z grzechem, ćwiczenia się w cnotach, wykorzenienia ze mnie paskudnych wad. To oczywiście nie oznacza, że mam zawiesić na ten czas modlitwę, bo nie będzie dość dobra. Chcę tylko powiedzieć, że modlitwa obejmuje całe nasze życie, bo cały człowiek ofiaruje się na modlitwie Bogu. Żeby ta ofiara była Bogu przyjemna,

Trzeba pogodnie traktować nasze wpadki, błędy i kompromitacje. Tacy jesteśmy i takich właśnie nas Bóg potrzebuje człowiek musi wrócić do życia. Nie można kłaść na ołtarzu zdechłego barana. To podstawa dobrej modlitwy. Zaraz za nią idzie wypracowanie dobrych przyzwyczajeń, jak choćby dobra, teologiczna lektura. I wreszcie pokorne zdanie się w tym wszystkim na Boga, bez interwencji którego wszystkie te plany wezmą w łeb albo staną się kolejnym powodem do upadku, bo po pierwszych naszych duchowych wygranych opanuje nas pycha. A Jemu naprawdę na nas zależy. Jak nie pogrążyć się w tym wszystkim w monotonii? Ojciec Tomasz Merton mawiał, że najlepsze, najważniejsze są te chwile, kiedy nic się dzieje. „Dzianie się” powoduje drgania powietrza, nie widzimy tego, co powinniśmy zobaczyć. Lepsze jest przezroczyste, cudnie krystaliczne powietrze, wtedy oczy mnicha pracują jak prawdziwa luneta, która przybliża detal, lub – odwrócona – zagęszcza obraz.

Monotonia nie jest taka straszna, to raczej pogoń za nowymi doznaniami wypruwa z nas życie, podobnie jak przedawkowanie tych doznań. Monotonia przygotowuje nam olśnienia. Olśnienia to nagłe odkrycie, że coś pięknego istnieje tuż pod bokiem: układ chmur, lot jastrzębia, polująca na nasze czerwone karasie czapla, lis, który przystanął na trawniku i obserwuje nasze kuchenne drzwi, ruszająca się na wietrze okiennica… Brzmi to pięknie, ale czy nie tęskni ojciec czasem za zwykłą, ludzką swobodą? W prawie każdym opactwie można znaleźć napis: Ecce Domus Domini – „Oto Dom Boga”. To nie Bóg mieszka u mnichów, to mnisi mieszkają kątem u Boga – gdzie więc mają się włóczyć, kogo odwiedzać i czego żałować? Przychodzi taki moment, że zaczynamy lubić ten styl życia, stajemy się domownikami Jezusa i możemy za Apostołami powiedzieć: „Panie, do kogo pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego”. Zabrzmiało podniośle, więc obniżę nieco lot i powiem, że czasami chciałbym posiedzieć na tarasie kawiarni pod platanami, wypić dobrą, mocną kawę, a nie trzecie parzenie klasztornej marki „Zemsta brata Marii”, i pogapić się na przechodzących ludzi. I być jak komisarz Ryba, który kręci ze zdziwieniem głową i mówi ciepło: „Boże, co za naród!”. ■

O. Michał Zioło OCSO (1961) jest trapistą, poetą, mistrzem nowicjatu we francuskim klasztorze Notre Dame d’Aiguebelle. W latach 1980–1995 należał do zakonu dominikanów. Jest autorem wielu książek, w tym bajek dla dzieci niewidomych, i projektantem ilustracji dotykowych.

65


Ponura opatrzność Ks. Sławomir Szczepaniak

S

am Rozum nie wystarcza, by dotrzeć do Prawdy. Drogę do niej wytycza BógCzłowiek, jego życie, słowa, troska o słabych i skrzywdzonych oraz jego postawa wobec cierpienia.

66

Zalewając gorącym rosołem rozłożone na talerzu kluski, Ewa ze spokojem powiedziała: „Właśnie dowiedziałam się, że mam raka piersi. Noszę w sobie zło i muszę zwalczyć tego drania…”. Odjęli jej pierś, przeprowadzili chemioterapię. Wyniszczona, opowiadała o swojej walce: walce ze swoim ciałem, ze spojrzeniami skazującymi na rychłą śmierć, z brakiem zrozumienia wśród najbliższych, z utratą kobiecości, z poczuciem odrzucenia, z brakiem pożądania ze strony męża. „Jak możesz to znieść?” – zapytałem. „Czytam «Rozmyślania» Marka Aureliusza” – usłyszałem w odpowiedzi.

Mądrość i zgnilizna

Rzeczywiście. Stoicy mogą pomóc pogodzić się ze złym losem. Nie jest to zwykły przypadek, że w czasach szczególnie naznaczonych lękiem i niewytłumaczalnym cierpieniem kolejne wydania ich dzieł pojawiały się jak grzyby po deszczu. Również dziś, w obliczu kryzysu, gdy lęk czai się w każdym rąbku życia, stoicy dochodzą do głosu. Wypełniają pustkę, która pojawiła się, gdy na naszych oczach kompromitowały się wszelkie ideologie. Jak poradzić sobie z lękiem, nieprzewidywalnością losu, chorobą czy cierpieniem? By na te pytania odpowiedzieć, młode pokolenie wraca do starych mądrości.

A powrót jest tym łatwiejszy, że głos stoickiej mądrości miesza się z chrześcijańskim nauczaniem. Przez lata uczono mnie modlitwy: „Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym umiał odróżniać jedno od drugiego”. Przedstawiano mi ją jako model chrześcijańskiej mądrości, wypracowany przez rycerzy Okrągłego Stołu. Jakież było moje zdziwienie, gdy odnalazłem ją w pismach antychrześcijańskiego cesarza, Marka Aureliusza! Marek Aureliusz po mistrzowsku uczy swojego czytelnika, w jaki sposób stać się obojętnym wobec rzeczy, które od nas nie zależą, i jak zdławić w sobie wszelkie pragnienia. Radzi on: „Patrząc na każdy przedmiot, przedstawiaj go sobie jako ulegający rozkładowi, zmianie, jakby zgniliźnie i rozpadnięciu się w pył, albo jak na rzecz przeznaczoną z urodzenia na śmierć”. W praktyce oznacza to, że „…przy mięsie i podobnych potrawach wyobrażać sobie trzeba, że to jest trup ryby, tamto trup ptaka albo świni, albo że Falern to sok wyciśnięty z grona, a purpurowa szata to włosy jagnięcia zanurzone w krwi skorupiaka, a obcowanie cielesne to tarcie wnętrzności i wydzielenie śluzu połączone ze spazmem”.

Całość i jedność

Trzeba zatem przywrócić rzeczom ich właściwą nazwę. Nazwać kota kotem, a nie Puszkiem czy Milusiem. Trzeba wyzwolić się z uwodzących pęt języka. Język bowiem chętnie ucieka się do napuszonych metafor. Zamiast powiedzieć „sekretarka”, mówimy „asystentka”. „Sprzątaczka” jest „konserwatorem przestrzeni biurowej”, „nauczyciel” staje się „profesorem”, „prostytutka” „osobą do towarzystwa”, „biurowa libacja” „szkoleniem integracyjnym” itd. Język Marka Aureliusza zrywa z podobną manierą: powiedzieć o Falernum – winie pochodzącym w wulkanicznych gleb Kampanii, położonej nad brzegiem zatoki, gdzie w cieniu Wezuwiusza Grecy założyli Neapol; winie, o którym Varro, już w roku 37 przed Chrystusem, pisał, że z wiekiem staje się coraz lepsze; winie, które stworzone zostało boską mocą samego Bachusa, jako wyraz wdzięczności za gościnność okazaną przez starego, ubogiego, chłopa Falernusa; winie, którego, ze względu na jego naturalną moc, Galen, osobisty lekarz Marka Aureliusza, używał jako środka dezynfekującego do leczenia ran oraz tworzenia mikstur stanowiących antidotum na trucizny; winie, które opiewają Horacy, Katon Starszy Cenzor, Pliniusz Starszy, o którym Wergiliusz w drugiej księdze „Georgik” pisze: „żadne wino nie może porównywać się z Falernem” (Nec cellis ideo contende Falernis) – powiedzieć o tym winie, że jest to wybroczyna z podeptanych winogron, albo o akcie seksualnym, że „jest to tarcie wnętrzności i wydzielenie śluzu połączone ze spazmem”, to obedrzeć te pojęcia z ich znaczenia mitycznego, estetycznego, metaforycznego – doszczętnie zniszczyć. Opisany w ten sposób świat i życie budzą obrzydzenie: „Jak marni są ludziska! Jedzą, śpią, płodzą dzieci, wypróżniają się itd. A potem jak pysznią się swym państwem, puszą, gniewają i z góry innych łają. A niedawno przed jak marnymi ludźmi się płaszczyli i dla jakich powodów!”.


Ten stoicki obraz świata i życia ludzkiego został dziwnie nałożony na chrześcijańską zachętę do pokory, zaufania Bogu, wiary w Bożą Opatrzność, podejmowania wyrzeczeń. Jakby zapomniano, że to właśnie chrześcijaństwo stanowiło dla stoicyzmu śmiertelne zagrożenie. Zdawał sobie z tego sprawę Marek Aureliusz, gdy skazywał na śmierć Justyna za to, że wprowadzał niebezpieczny zamęt w świecie idei, głosząc Logos, który stał się ciałem. Logos, pojęcie utworzone od czasownika lego – „składać, zbierać”, które tłumaczy się przez „Słowo” lub „Rozum”, uważany był przez stoików za zasadę organizującą świat, określającą wieczny porządek rzeczy i nadającą temu porządkowi charakter racjonalny. W prologu Ewangelii świętego Jana czytamy, że Logos ten był na początku, że wszystko przez Niego się stało i że był On Bogiem. Teza ta nie sprzeciwia się teologii stoickiej, wprost przeciwnie, całkowicie ją potwierdza. Jednak w momencie, gdy Jan mówi, że Logos ten przyjął ludzkie ciało i zamieszkał między ludźmi, wszystko się zmienia. Jeśli Logos, odwieczny porządek świata, staje się jego częścią, Bogiem-Człowiekiem obecnym w historii i czasie, to chaos wdziera się w spójną doktrynę. Nie można już patrzeć na życie ludzkie z punktu widzenia harmonijnej Całości, gdyż to nie w owej Całości, lecz w tym, co jednostkowe, objawia się Boskość.

Szaleństwo i ukojenie

Marek Aureliusz uważał, że wydarzenia, które nam się przytrafiają, „są odpowiednie dla nas” (symbainein), są nam przypisane dla utrzymania spójności świata jako Całości. Winne zatem być przez nas zaakceptowane, niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie. Odrzucenie wyroków opatrzności nie tylko jest, według niego, przewinieniem wobec własnego życia, ale i grzechem przeciw całej ludzkości, przeciw uniwersalnej harmonii i jedności świata. Porządek świata rozumianego jako Całość

Zbawienie nie polega na podporządkowaniu się jakiejś racjonalności rządzącej światem, ale na darze miłości wymaga poświęcenia i tak nic nieznaczącego ludzkiego życia, które nie jest w stanie dokonać jakiejkolwiek zmiany, bowiem „wszystkie ciała odbywają wędrówkę w bycie wszechświata jak w potoku”. Z tego punktu widzenia wiara w Logos z ciałem i krwią jest wyrazem niebezpiecznej głupoty. Odwraca bowiem człowieka od spojrzenia racjonalistycznego, a co za tym idzie, odziera go z jego naturalnej wielkości, polegającej na możliwości osiągnięcia samozbawienia poprzez zorganizowanie życia wokół własnego, racjonalnego „ja”. Przyjęcie Logosu z ciałem i krwią oznacza szaleństwo uzależnienia się od kogoś, budowania z nim więzi, wspólnoty zaufania i miłości, miast racjonalnego uczestnictwa w harmonii wszechświata. Boskość nie ukazuje się już w harmonii Całości, ale w wydarzeniu, jakim jest spotkanie z żywym człowiekiem. Nie ma już świata, nie ma kosmosu. Jest człowiek, w którym ukazuje się Prawo Ducha, moc samego Boga. Zbawienie nie polega na podporządkowaniu się jakiejś racjonalności rządzącej światem, ale na darze miłości, który jest odpowiedzią na otrzymany dar. Ukojeniem w cierpieniu nie może być racjonalna kalkulacja: „Czymże jest moje cierpienie wobec wspaniałości świata, niech zatem pochłonie mnie Całość!”. Jednostkowość każdego cierpienia, ukazana w ranach wcielonego Logosu, dowodzi, że prawdziwa wielkość i godność człowieka wyraża się w tym, że żyje on poza Całością. Właśnie taką postawę reprezentuje chrześcijaństwo. Nie można już mówić: „co ma być, to będzie”, „wszystko, co przydarza się tobie w życiu, jest najlepsze dla świata”, „świata nie zmienisz, ale najwspanialszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to podporządkować się jemu, w tym cała twoja godność i mądrość”. Sam Rozum

nie wystarcza, by dotrzeć do Prawdy. Drogę do niej wytycza Bóg-Człowiek, Jezus Chrystus, jego życie, słowa, troska o słabych i skrzywdzonych oraz jego postawa wobec cierpienia. Zaufać Mu to odnaleźć Prawdę. Wiara nie jest owocem racjonalnej kalkulacji. Trzeba zawierzyć Temu, który powstał z martwych, by przejść przez ludzki lęk, cierpienie i rozpacz. Jeśli odwieczny Logos, zasada porządku kosmosu, stał się ciałem, to wydarzenie zwycięża nad harmonią świata, ufność nad bierną powolnością, pragnienie nad spokojem, a miłość nad racjonalnością. „Czy potrafisz jeszcze kochać? – zapytałem Ewę. – Czy tylko szukasz spokoju? Jeśli chcesz kochać, to za Chrystusem powtarzaj: «Pragnę»!” ■

ks. Sławomir szczepaniak (1963) jest doktorem filozofii, rektorem kościoła w Zakładzie dla Niewidomych w podwarszawskich Laskach. Wykłada na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie oraz na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Współpracuje z Univeristé Paris Est.

67


katolew 68

Sklejanie Kościoła Misza Tomaszewski ILUSTRACJE: Zofia Różycka

N

ie sądzę, by rację mieli ci, którzy wieszczą środowisku zgromadzonemu wokół o. Rydzyka krótki żywot. Problemem jest bowiem nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego zapotrzebowania na proponowane przez niego „zastępcze formy satysfakcji i solidarności”.

Nie ma o. Ludwik Wiśniewski szczęścia do wystąpień medialnych. Dwa lata temu jego płynący z głębokiej troski o Kościół list do abp. Migliore opublikowała – cóż, że bez zgody autora – „Gazeta Wyborcza”, dając sygnał do rozpoczęcia festiwalu pomówień zakonnika o „pożyteczny idiotyzm”. Ostatni zaś tekst o. Wiśniewskiego, który ukazał się w marcu w „Tygodniku Powszechnym” – cóż, że wyważony (choć mimo wszystko utrzymany w tonie j’accuse) – zaanonsowała boleśnie tabloidowa okładka z napisem: „kto niszczy polski Kościół” i wizerunkiem o. Tadeusza Rydzyka.


Impulsem, który skłonił o. Wiśniewskiego do wystąpienia z otwartą krytyką działalności toruńskiego redemptorysty, jest zaniepokojenie faktem, że „podziały polityczne są przenoszone do wnętrza Kościoła i w ten sposób przekreślają jego jedność”. „Słowa wygłaszane przez o. Tadeusza Rydzyka odbieram jako judzenie, a w rezultacie rozbijanie Kościoła i Narodu” – pisał dominikanin. Rozważmy jednak, czy samo ogłoszenie tej diagnozy – w gruncie rzeczy nienowej – nie zasklepia nas przypadkiem we wspomnianych podziałach.

Chytrość wyobraźni

Otwartość lubelskiego duszpasterza, deklarującego, że z wielu powodów uważa Radio Maryja za „prawdziwy skarb”, świadczy o jego trzeźwej ocenie ryzyka związanego z dalszą polaryzacją społeczności wiernych. Zarazem jednak zdaje się o. Wiśniewski nie wyciągać ostatecznych wniosków z przekonania, że toruńskie medium drążone jest przez niebezpiecznego „robaka” sprzeciwu. Dzieło o. Rydzyka zostało zbudowane na fundamencie podejrzliwości, która znajduje pożywkę w podsuwa nym przez radio maryjny dyskurs obrazie zamaskowanego wroga. Podejrzliwość ta przenika wszystkie chyba przedsięwzięcia inicjowane przez środowisko zgromadzone wokół rozgłośni. Wbrew opinii o. Wiśniewskiego sądzę więc, że „maniakalnie poszukujący wrogów” redemptorysta nie tylko nie zagraża jej istnieniu, lecz w jedynie możliwy sposób podtrzymuje jej społeczny zasięg i zwiera szeregi jej słuchaczy. Mogłoby się wydawać, że jesteśmy już tylko o krok od powtórzenia diagnozy postawionej przez ks. Józefa Tischnera: Radio Maryja to wytwór „schorowanej wyobraźni”,

wyłaniającej z siebie „wciąż nowe surogaty religii”, które „zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Kierunek ten zdaje się zresztą obierać sam o. Wiśniewski, gdy fenomen toruńskiej rozgłośni określa mianem „zbiorowego szaleństwa”, inspirowanego „wybujałą wyobraźnią” człowieka, którego „stać na każdą tezę, byle była wystarczająco katastroficzna”. Jeśli obydwaj duchowni mają rację, to – wbrew nadziejom wyrażonym przez autora – jedynym sposobem na poradzenie sobie z upolitycznieniem radia są rozwiązania siłowe. Z szaleńcami się nie dyskutuje, przeciwnie, należy ich izolować od „zdrowej tkanki” Kościoła. Nie jest tajemnicą, że polskich biskupów nie stać na wykonanie takiego posunięcia, i jest to niemoc poniekąd opatrznościowa.

Próbując rozpoznać przyczynę syndromu schorowanej wyobraźni, posłużył się ks. Tischner kategoriami na wpół marksistowskimi. Doszedł do wniosku, że religia bywa poręcznym narzędziem w rękach ludzi, którzy z własnej winy ponieśli klęskę, lecz nie poczuwają się do żadnej za to odpowiedzialności. W religii znajdują oni swoje usprawiedliwienie, z niej też wyprowadzają nadzieję na potępienie urojonych winowajców. Taka religia

– czy może raczej religijność – staje się „opium przegranych”, które – jak pisze ks. Tischner – wycisza świadomość ich własnej ułomności, wzmaga zaś świadomość ułomności wrogów i popycha do zamykania się w patologicznych wspólnotach. Teraz pozostaje tylko pod „przegranych” podstawić zawiedzionych transformacją „klientów komunizmu”, a w radiomaryjnej narracji dojrzeć formę kompensacji ich społeczno-ekonomicznego niepowodzenia. Proste? Owszem, niestety aż za bardzo.

Zarządzanie gniewem

Znacznie ciekawszy widok na „krainę schorowanej wyobraźni” roztacza się z perspektywy zaproponowanej przez francuskiego politologa Gillesa Kepela. W klasycznej już książce „Zemsta Boga” wykazuje on, że fundamentalistyczne ruchy religijne rodzą się w odpowiedzi na niespełnione obietnice modernizacji. Z taką sytuacją mieliśmy do czy nienia w latach siedemdziesiątych, kiedy to kryzys naftowy w swoich kolejnych odsłonach nakręcił spiralę inflacji i bezrobocia, doprowadzając do „zacięcia się mechanizmów s ol id a r n o ś c i p a ń s t wa opiekuńczego”. Dziwaczny dyskurs fundamentalistów i ich alternatywne formy socjalizacji nie są więc – jak uważał ks. Tisch ner – w yt worami chorego umysłu, lecz „świadectwem głębokiego społecznego niepokoju”, związanego z nastaniem rzeczywistości pozbawionej dawnych punktów odniesienia. Nie stanowią ariergardy minionej epoki, lecz „par excellence wytwór naszych czasów”. Powyższy schemat interpretacyjny może nam posłużyć do opisania skutków polskiej transformacji ustrojowej. Pomocna okazuje się również „Klęska «Solidarności»”, książka napisana

69


katolew przez a mer yka ńsk iego soc jologa To tylko strach Davida Osta. Ost twierdzi, że prze- Współodczuwam z o. Wiśniewskim, stawienie gospodarki ze stosunkowo gdy boleje on nad religijnym motyegalitarnego modelu socjalistycznego wowaniem przedsięwzięć o charak-

Problemem jest bowiem nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego zapotrzebowania na proponowane przez niego „zastępcze formy satysfakcji i solidarności” oraz brak politycznej dla nich alternatywy. Radio Maryja oferuje swoim słuchaczom towar stosunkowo rzadki we współczesnym świecie: uczestnictwo we wspólnocie. Sytuując Heideggerowskie rozróżnienie na strach i trwogę w kontekście społecznym, włoski fiterze politycznym. Nie jestem jednak lozof Paolo Virno doszedł do wniosku, pewny, czy można tu mówić o „mani- że doświadczanie strachu związane pulowaniu żarliwą religijnością”, jeśli jest właśnie z życiem w ustabilizow pewnej przynajmniej mierze religij- wanej wspólnocie, która daje swoim ność ta stanowi wynalazek samego o. członkom poczucie względnego bezRydzyka. Zagospodarował on zbioro- pieczeństwa. Nie trzeba dodawać, jak wy wstrząs emocjonalny, zwany cza- wiele znaczy ono dla ludzi, którzy sem „traumą wielkiej zmiany”, pod- utracili je wraz z przekonaniem o własuwając wielu ludziom przekonującą snej podmiotowości i sprawczości. odpowiedź na pytanie o przyczyny ich Konkretne zagrożenia, takie jak bezroniepowodzenia. Ukształtowana w ten bocie czy ubóstwo, jeśli przeżywane są sposób religijność jest polityczna ze w obrębie wspólnoty, wywołują strach. swojej najgłębszej istoty. Nie sądzę za- „Ale na zewnątrz, poza wspólnotą – tem, by rację miał o. Tomasz Dostatni, Virno ma tu na myśli życie w oderwawieszczący środowisku zgromadzo- niu od wspólnego języka i wspólnych nemu wokół o. Rydzyka krótki żywot. praktyk – strach traci swoje konkretne

Podziały, z którymi mamy dziś do czynienia, stanowią skutek rozerwania wspólnoty na znacznie bardziej podstawowym poziomie

70

na mało opiekuńczą wersję kapitalizmu doprowadziło do zakrzepnięcia struktur klasowych, które zmniejszyły równość szans i mobilność społeczną. W ludziach, którzy znaleźli się „na dole”, zrodziło to poczucie niesprawiedliwości, które z czasem spiętrzyło się w klasowym gniewie. Gniew ten – pisze Ost – można organizować według kryteriów ekonomicznych, gdy rozbieżne interesy stają się przedmiotem negocjacji, lub według kryteriów tożsamościowych, gdy kieruje się go na różnego rodzaju „innych”, których obciąża się winą za koszt y transformacji. W tym ostatnim, niestety, wyspecjalizowała się polska prawica. W państwach wielonarodowych, takich jak była Jugosławia, pomysłem prawicy na organizowanie klasowego gniewu było podsycanie nacjonalizmów. W państwach jednorodnych pod względem etnicznym i wyznaniowym, takich jak Polska, populiści sięgali raczej po inne „zastępcze formy satysfakcji i solidarności”: antykomunizm i fundamentalizm religijny, niepozbawiony zresztą akcentów antysemickich. Działali oni w myśl zasady: „Może nie potrafimy poprawić sytuacji ekonomicznej, ale możemy dołożyć «komunistom» i «ateistom», przez których znaleźliśmy się w tym bagnie”. Pod konkluzją Osta podpisałby się zapewne również Kepel: „Namiętność pojawia się znów wtedy, gdy ludzie nie mogą uwierzyć w postęp”. Stąd „szare sieci”, „układy” i „pełzająca ateizacja”, znane z wieców prawicy, stąd także apokaliptyczne wizje o. Tadeusza Rydzyka – orędzie skrojone na miarę czasów społecznej atomizacji.


i ściśle określone przyczyny, staje się wszechobecny, nieprzewidywalny i stały. Krótko mówiąc: poza wspólnotą strach staje się trwogą”. Przekonanie, że polski Kościół w coraz mniejszym stopniu stanowi wspólnotę, popchnęło o. Wiśniewskiego do napisania odważnego artykułu. Medialna krytyka działalności toruńskiego redemptorysty jest jednak, w moim przekonaniu, drogą donikąd. Myślę bowiem, że głębokie podziały, z którymi mamy dziś do czynienia, towarzyszą procesowi atomizacji społeczności wiernych i – jako takie – stanowią skutek rozerwania wspólnoty na znacznie bardziej podstawowym poziomie. Jest to jeden z powodów, dla których ludzie Kościoła powinni zwrócić uwagę na odtwarzanie się klasowej struktury społeczeństwa. Wbrew pozorom, problemy społeczne wpływają na funkcjonowanie struktur kościelnych nawet wówczas, gdy nie rozumiemy ich i nie chcemy o nich mówić. A powinniśmy, ponieważ posklejanie rozbitego Kościoła mogłoby być pierwszym krokiem do zmniejszenia napięć w niemniej potłuczonym społeczeństwie.

Lekcja geografii

Miejscem, w którym mogłaby kształtować się więź pomiędzy członkami polskiego Kościoła, jest parafia. Jeszcze do niedawna stanowiła ona klasyczny przykład wspólnoty terytorialnej, a więc – w warunkach socjalistycznego miasta – wspólnoty losu. A jednak już w 1971 roku Bohdan Cywiński, wówczas redaktor „Znaku”, ostrzegał przed sytuowaniem duszpasterstw specjalistycznych poza strukturami parafialnymi, co redukowało ich oddziaływanie do bardzo wąskich elit, odciąganych przy okazji od wspólnot lokalnych. Dziś w największych miastach mamy do czynienia z deterytorializacją życia parafialnego na poziomie 25 procent. Zjawisko to, popularnie zwane churchingiem, dotyczy przede wszystkim ludzi o wysokim kapitale kulturowym. W parafiach pozostają raczej ci starsi, gorzej wykształceni, o niższych dochodach i niższej

Formując swoją wiarę niemal wyłącznie wśród ludzi nam podobnych, tracimy wrażliwość na obecność w Kościele „innych”

kapitalistycznego miasta, gdy nawet rejonizacja nie stanowi już dobrego rozwiązania. Podobnie, nie ma już powrotu do klasycznych miejskich parafii, ze wszystkimi ich zaletami, ale i wadami, na które nie wolno nam przymykać oczu: anonimowością , klerykalizmem, duszpasterską bylejakością. Geografię polskiego Kościoła powinniśmy dziś zacząć pisać na nowo. Więcej tu znaków zapytania niż odpowiedzi. Ale wiem jedno: są sprawy znacznie ważniejsze niż nasze – tak zwanych inteligentów kapozycji zawodowej. To spośród nich tolickich – prawo do zaspokajania rekrutuje się znaczna część słuchaczy swoich potrzeb. Radia Maryja. Socjologowie religii powiadają, że *** wspólnoty losu ustąpiły dziś miejsca W zakończeniu drugiej części swojego wspólnotom wyboru, do których tra- tekstu o. Ludwik Wiśniewski podziefiają katolicy pragnący świadomie za- lił się marzeniem o Kościele, w którym spokajać swoje potrzeby religijne. Do- jest miejsce dla wszystkich polskich datkowym czynnikiem motywującym chrześcijan, nie wyłączając o. Tadewiernych o wyższym kapitale kultu- usza Rydzyka. „Jestem przekonany, że rowym do porzucania „skostniałych dopiero wtedy, kiedy zaczniemy rozstruktur” jest stopień klerykalizacji ży- mawiać jak siostry i bracia, zaczniemy cia parafialnego, który – w powiązaniu zbierać to, cośmy rozproszyli i pogubiz rzeczywistym bądź wyobrażonym li” – dodał. Podpisuję się pod tym zdastopniem jego „uradiomaryjnienia” – niem, wyrażając jednak przekonanie, skutecznie wypycha liberalnych inteli- że elementarna solidarność pomiędzy gentów poza obręb dawnych wspólnot nami może wyrosnąć tylko na gruncie terytorialnych. Formując swoją wiarę naszej współodpowiedzialności za Koniemal wyłącznie wśród ludzi nam ściół i za siebie nawzajem. To zaś nie podobnych, tracimy wrażliwość na wydaje się możliwe, dopóki nie uda obecność w Kościele „innych”, wśród nam się w nieznanej jeszcze formie odnich również i tych, których pogar- tworzyć naszego poczucia wzajemnej dliwie przezywamy „moherowymi zależności. ■ beretami”. Proces ich stereotypizowania – o czym pisaliśmy w numerze Artykuł został przygotowany z myślą „Kontaktu” poświęconym zjawisku o publikacji w „Tygodniku Powszechchamofobii – nie różni się znacząco od nym”. Redakcja przyjęła go, lecz w ciąprocesu kreowania „barbarzyńców” gu kolejnych dwóch miesięcy tekst się w minionych epokach. nie ukazał. Być może zabrzmi to dziwacznie, ale sądzę, że z parafiami jest trochę tak jak ze szkołami. Z tą oczywiście różnicą , że obowiązkowi szkolnemu nie odpowiada żaden obowiązek praktykowania wiary. Jeśli szkoła ma wyrównywać szanse i łagodzić napięcia społeczne, to powinna gwaran- Misza Tomaszewski (1986) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW tować możliwość spotkania każdego i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół z każdym. Jest to szczególnie trud- Społecznych STO im. Pawła Jasienicy. ne w pokawałkowanej przestrzeni Redaktor naczelny „Kontaktu”.

71


katolew

72

Óscar Romero Krzysztof Wołodźko „W dwutysięcznej historii Kościoła Romero był drugim arcybiskupem, którego zabito na ołtarzu. Pierwszy zginął Thomas Becket, zamordowany z rąk płatnych morderców Henryka II w katedrze w Canterbury za to, że bronił praw Kościoła; drugim był właśnie Óscar Romero, zastrzelony w przyszpitalnej kaplicy za to, że bronił praw ubogich. Najbardziej prawdziwego Kościoła” – pisze w książce „Pasterz owiec i wilków” Alberto Vitali. Salwadorski kapłan został zastrzelony z karabinu maszynowego przez członków Szwadronów Śmierci. Siepacze na służbie reżimów zawsze wierzą, że bardziej trzeba bać się ich kul, niż tego, który zabija duszę. 11 marca 1944 roku ksiądz Romero odprawił swoją mszę prymicyjną

w miasteczku Ciudad Barrios. Niedawno wrócił z europejskich studiów, ze zniszczonego wojną Rzymu. Na obrazkach prymicyjnych zapisano słowa: „Panie, przyjmij naszą ofiarę. Miej w nieustannej opiece Twojego sługę, rzymskiego pontyfika”. Czy dwudziestosiedmioletni kapłan mógł przeczuwać, jakie brzemię zgotuje mu pokorna prośba: „Panie, przyjmij ofiarę”? Pracy nie brakowało: proboszcz górskiego miasteczka Anamoros, sekretarz kurii San Miguel, opiekun parafii Santo Domingo. Stworzył wspólnotę anonimowych alkoholików, działał jako asystent w Akcji Katolickiej i wielu innych pobożnych instytucjach. Kierował niższym seminarium duchowym oraz diecezjalnym tygodnikiem „El Chaparrastique”. Odwiedzał

chorych, troszczył się o prostytutki. Żniwo wielkie, robot ników mało. Przeciążony pracą, Romero chorował. „Były to czasy – pisze Vitali – kiedy karmił biednych, ale nie stawiał sobie jeszcze pytania, dlaczego się w takim stanie znaleźli”. Więcej jeszcze: gdy blisko trzydzieści lat później objął posługę nad archidiecezją San Salvador, cieszył się znacznym zaufaniem oligarchii swojego kraju. Establishment polityczny i finansowy naciskał, by to Óscar Romero został arcybiskupem… Zapracowany kapłan, pnący się po ścieżkach kościelnej kariery, choć nie bez zgrzytów i konfliktów. Salwador nie był ziemią pokoju, lecz gniewu, niesprawiedliwości i przemocy. Gdy wielu księży, na czele z jezuitami, radykalizowało się lub wręcz


komunizowało, biskup Romero pozostawał „ugodowcem”. W roku 1969 powstał „The Rockefeller Report on the Americas” – wynik zleconej przez Biały Dom podróży gubernatora Nelsona Rockefellera do dwudziestu krajów latynoamerykańskich. Konkluzja? Kościół rzymskokatolicki, a w szczególności teologia wyzwolenia, stanowi główny problem dla interesów Stanów Zjednoczonych w Ameryce Południowej. Na spotkaniu z papieżem Pawłem VI, w listopadzie 1975 roku, biskup Romero wyrażał swoje obawy związane ze skalą upolitycznienia kleru w Salwadorze. A państwo wciąż spływało krwią ludu i kapłanów… O dalszych losach arcybiskupa Romero zdecydowało zabójstwo jezuity, ojca Rutilio Grande, które miało miejsce 12 marca 1977 roku. Mord stanowił część planu służącego pacyfikacji Kościoła w Salwadorze, a dokonano go na zlecenie rządu prezydenta-pułkownika Arturo Moliny. Podczas mszy pogrzebowej Romero powiedział: „Jesteśmy Kościołem pielgrzymującym, wystawionym na brak zrozumienia i różne prześladowania”. Takich słów nigdy nie zrozumieją chrześcijanie, żądający dla siebie pluszowego krzyża i komfortowych warunków życia społecznego. W styczniu 1980 roku Salwadorem zaczyna rządzić tzw. „druga junta cywilno-wojskowa”. Władza krwawo pacyfikuje ponad stutysięczną, pokojową manifestację na ulicach stolicy. Arcybiskup Romero mówi: „W obliczu przemocy stosowanej przez siły zbrojne, jestem zmuszony przypomnieć, że ich obowiązkiem jest służenie ludowi, a nie przywilejom nielicznych. […] W odpowiedzi na bezwzględne akty przemocy ze strony prawicy powtarzam po raz kolejny ostrzeżenie Kościoła, który obarcza ją winą za złość i desperację społeczeństwa. […] To oni są prawdziwym nasieniem i niebezpieczeństwem nadejścia komunizmu, o który z pełną hipokryzją rzucają oskarżenia”. Pod koniec stycznia arcybiskup wyjechał do Europy. W Rzymie po raz

drugi spotkał się z papieżem Janem Pawłem. W dzienniku zapisał: „Przyjął mnie bardzo serdecznie, powiedział, że bardzo dobrze rozumie trudną sytuację polityczną mojej ojczyzny, obronę sprawiedliwości społecznej i miłość do ubogich, ale że również to, co mogło być wynikiem lewicowych wysiłków rewindykacji ludu, mogło mieć w rezultacie negatywne konsekwencje dla Kościoła. Odpowiedziałem mu: «Ojcze Święty, właśnie taką równowagę staram się zachować»”. Następnego dnia Sekretarz Stanu, kardynał Casaroli, przekazał Romero, że ambasador USA przy Stolicy Apostolskiej uskarża się „na prorewolucyjną postawę arcybiskupa San Salvador”. Kilka dni później pasterz Salwadoru otrzymał doktorat honoris causa uniwersytetu w Leuven. Wygłosił mowę, w której podkreślił, że to ubodzy uczą, co oznacza dla Kościoła rzeczywista obecność w świecie. „Obraza Boga równa się ze śmiercią człowieka. Grzech jest naprawdę śmiertelny: nie tylko ze względu na wewnętrzną śmierć, następującą w samym sprawcy […]. Grzech doprowadził do śmierci Syna Bożego i to grzech nadal prowadzi do śmierci dzieci Bożych”. 24 marca 1980 roku Romero został śmiertelnie postrzelony w szpitalnej kaplicy. Jeszcze kilka godzin wcześniej jego głos, kierowany także do armii, słyszał przez radio cały kraj: „Bracia, jesteśmy z tego samego ludu, zabijacie waszych własnych braci chłopów, a nad rozkazem zabijania wydanym przez człowieka musi zwyciężyć prawo Boże, które mówi: nie zabijaj”. Romero chciał dla swej ziemi pokoju. Chciał chleba swojej ojczystej ziemi dla jej ludu. Spotkał go krzyż tej ziemi, tego świata – krzyż sprzeciwu wobec Boga i jego Ewangelii. Krzyż, który dźwigał w imię biednych, prześladowanych, niepokojonych. Mógł wybrać inną drogę, która czyni kapłanów dyplomatami, wierzących – kolaborantami, a nas wszystkich – letnimi. Ale poszedł na krzyż. ■

Ubodzy uczą, co oznacza dla Kościoła rzeczywista obecność w świecie

73

Krzysztof Wołodźko (1977) jest redaktorem „Nowego Obywatela”, członkiem zespołu „Pressji”, publicystą wielu pism i portali.


Sztuka dla niewidomych ⠠⠎⠵⠞⠥⠅⠁⠀⠙⠇⠁⠀⠝⠊⠑⠺⠊⠙⠕⠍⠽⠉⠓ Katarzyna Kucharska-Hornung

74

Włodzimierz Borowski, jako artysta związany ze sztuką konceptualną, badał i opisywał zasady percepcji wzrokowej. W tekście „Czarne” (1977) symulował utratę zdolności widzenia: „Szli w czarne, które nie było ciemnością. / Nie było czymś – lub brakiem czegoś. / Wchodzili w czarne, ale nie szli w nim, / Bo – nie było przestrzenią. / Szli i mówili… / To fioletowa owca / Zielone kruki / Błękitny jak diabeł / Brązowa zaraza / Jasny typ / Niebieski charakter / To ciemne, to zrozumiałe / …”. Dla Borowskiego „czarne” to nieskończona liczba możliwości postrzegania świata. „Czarne” to wszechobecny ekran – pobudza wyobraźnię, która swobodnie projektuje rzeczywistość i jej kolory. Czy można w taki sposób określić stan umysłu osoby niewidomej? Zmiana zasad widzenia albo ich brak fascynowały artystów konceptualnych w latach siedemdziesiątych. Badali zjawiska iluzji przestrzeni, manipulacji obrazu rzeczywistości, katarakty; za pomocą formy swoich prac pobudzali ruch źrenicy w oku widza, aż do jego znużenia. To istotny moment w sztuce XX wieku, kiedy doświadczenie osób niewidzących staje się inspiracją do działań artystycznych i przyczynkiem do nowych teorii widzenia. Drugi ważny moment wyznaczają działania w ramach sztuki zaangażowanej społecznie, w których często biorą udział osoby wykluczone z kultury na skutek swojej niepełnosprawności lub statusu społecznego.

W obrębie tego nurtu sztuki, reprezentowanego przez Artura Żmijewskiego czy Pawła Althamera, jednostkowe doświadczenie niewidzenia jest nie tylko podstawą teorii widzenia, ale staje się głównym tematem pracy artysty. W ramach takich działań można przyznać, że „czarne”, chociaż kryje w sobie potencjał wielu światów, bywa dla niewidomego także niepokojące; zamiast inspirować – przytłacza. Mogłoby się wydawać, że dzięki konceptualizmowi niewidomi zyskali uprzywilejowaną pozycję wśród odbiorców sztuki XX wieku. Artyści nie tworzą jednak prac z audiodeskrypcją w pakiecie, a bariera wzroku w dostępie do kultury, tak interesująca dla konceptualistów, musi być wciąż znoszona. Warszawskie instytucje coraz częściej podejmują się tego zadania – CSW Zamek Ujazdowski do aktualnej wystawy dołączyło książkę dedykowaną osobom niewidomym, Muzeum Sztuki Nowoczesnej rozpoczęło prace nad opisaniem swojej filmoteki, a Zachęta publikuje audiodeskrypcje dzieł ze swojej kolekcji i regularnie organizuje warsztaty i oprowadzania po wystawach dla niewidomych. Dział „Kultura” w tym numerze „Kontaktu” został przygotowany we współpracy z osobami niewidzącymi, zajmującymi się zawodowo udostępnianiem sztuki osobom z niepełnosprawnościami sensorycznymi. O znoszeniu i obchodzeniu przeszkód w dostępie do kultury pisze Dorota Ziental, niewidoma od sześciu lat, która na co dzień popularyzuje idee

poszerzania samodzielności osób niewidomych w miejscach kultury. Z kolei rozmowa z Pawłem Althamerem stała się formą uczestniczenia w działaniu artystycznym. Sama nie zdecydowałabym się na taki wywiad – jego realizację umożliwili mi Monika Cieniewska i Robert Więckowski, obydwoje niewidomi. Kogo, jeśli nie ich, mogłabym prosić o przeprowadzenie rozmowy z artystą, tak chętnie współpracującym z osobami, które pozostają poza głównym nurtem kultury. Nasze przygotowanie do wywiadu polegało na dotykaniu rzeźb Althamera znajdujących się w kolekcji warszawskiej Zachęty oraz na wystawie „Polietylen w ciemności” w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu. Wywiad z Althamerem powstał podczas zajęć prowadzonych przez niego dla Grupy Nowolipie w Państwowym Ognisku Artystycznym na warszawskiej Woli. Większość członków Grupy stanowią ludzie chorzy na stwardnienie rozsiane. Zostaliśmy gościnnie przyjęci, a nasze spotkanie upłynęło na swobodnej rozmowie, często przerywanej pytaniami o narzędzia do formowania gliny oraz radami doświadczonych uczestników. Jako efekt spotkania przedstawiamy wydestylowaną wymianę zdań na temat mechanizmu współpracy profesjonalnego artysty z amatorskimi twórcami oraz procesu twórczego i ego artysty. ■


W piątki nie stronię od ludzi Z Pawłem Althamerem rozmawiają Monika Cieniewska, Katarzyna Kucharska-Hornung i Robert Więckowski

P

aweł Althamer łączy dwie skrajnie różne aktywności: jest twórcą wielu autoportretów oraz inicjatorem jeszcze większej liczby działań społecznych opartych na współpracy ze zwykłymi ludźmi. Przygląda się sobie, by potem zatracić się w procesie pracy grupowej, doprowadzanym przez niego do momentu, w którym sam już nie jest potrzebny jako artysta. Autoportret Paweł, ja zupełnie nie widzę, nawet nie mam poczucia światła. Jak Ty wyglądasz? Dzisiaj zaproponowano mi sesję zdjęciową i wtedy okazało się, że mam problem z własnym wizerunkiem... Ale wyglądam dobrze, od środka. Staram się sobie specjalnie nie przyglądać. Z wyjątkiem sytuacji, w których przybiera to formę manifestu w postaci rzeźby, filmu albo autoportretu. To sięgnijmy do środka. W Zachęcie mieliśmy okazję poznać Twoją pracę Łódź i skafander [1991 – przyp. red.]. Pomyślałem sobie: gość się zamyka, sznuruje na wszystkie możliwe sposoby. Jaki introwertyczny, może socjopatyczny! Dopók i art ysta pot raf i pracować z własnym problemem i podzielić się

i włosów. Nie pojawiłeś się na egzaminie. Częścią dyplomu był także film Las, w którym wychodzisz z Akademii, jedziesz autobusem do lasu, a w końcu znikasz między drzewami [1993]. A w moim odczuciu nie jesteś artystą, który stroni od ludzi, rozmawiasz z nimi. Można powiedzieć, że w piątki nie stronię od ludzi. W czwartki natomiast ukrywam się, przemykam po lesie albo spędzam czas ze sobą, lubię chodzić na ćwiczenia fizyczne, podnosić ciężary, doświadczać własnego ciała. Mam taki płodozmian, dzięki któremu potrafię integrować się z outsiderami. Jednym z takich najbardziej udanych przykładów jest przyjaźń i współpraca z Arturem Żmijewskim. Jeszcze na studiach siedział osowiały w pracowni, w hiper-izolacji, z polem siłowym wytworzonym wokół siebie, które mnie przyciągnęło. Szybko się zaprzyjaźniliśmy i pierwsze, co zrobił Artur, to wywiady ze mną – wypruwanie mi bebechów.

nim z resztą świata, wykonuje dobrą robotę. To jest mój autoportret, to jestem ja i mój problem. Kujesz przez kilka miesięcy łódź z blachy, szyjesz ręcznie skafander, mało tego, pakujesz się w to wszystko i robisz sobie zdjęcie. Mówisz otwarcie: jestem egoistą i artystą. To często jedno i to samo. Ale to, co robię może wam się kiedyś do czegoś przydać. Może jestem jednym z wielu, Specjalista od wiwisekcji? którzy tak mają. Doktor medycyny ogólnej. Ma niezwykle uważny umysł i starą duszę. Jest Dlaczego robisz tyle autoportretów? Poprzez twórczość daję upust we- bardzo uważnym słuchaczem. A jego w nęt rznemu kon f liktowi, zamie- zawodowym kostiumem jest maska. niając go w coś bardziej łagodnego, Maska, która wielu ludzi odstrasza, ponieważ boją się jego świdrującego pożytecznego. spojrzenia, trudnych pytań i zdawkoPodczas obrony pracy dyplomowej zo- wych odpowiedzi w sytuacjach, w któstawiłeś przed komisją swój autoportret rych twoja chęć nawiązania kontaktu z trawy, jelit zwierzęcych, konopi, wosku nie jest dość szczera.

75


76

Warsztaty „Althamer haptycznie”, marzec 2013, Muzeum Współczesne Wrocław, fot.: Małgorzata Kujda


Uczestniczyłam w warsztatach Artura Żmijewskiego i rzeczywiście to była trudna współpraca. Może świdrującego wzroku nie doświadczyłam, ale czułam, że podchodzi do naszego spotkania z ogromnym dystansem. Miałem to szczęście, że poznawałem go w bardzo różnych okolicznościach, będąc, jak pewnie wiecie, pod wpływem substancji, które stymulowały moją percepcję [Tak zwane fale oraz inne fenomeny umysłu, 2003-2004 – przyp. red.]. Po tych wszystkich doświadczeniach mogę mu wyznać miłość. On jest po prostu moim bratem. Byliśmy w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu na Twojej wystawie Polietylen. W ciemności. Tam pozwolono nam dotykać Twoich rzeźb. Dla nas to jest przychylenie nieba. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że akurat w przypadku Twoich rzeźb na pewno nie będzie z tym problemu. Te rzeźby powstały z gorącego plastiku o temperaturze 150 stopni. Formuje się je w rękawiczkach. Ja też bardzo lubię ich dotykać. Pracując nad nimi, uświadomiłem sobie, że często mój rozum, mój zmysł artystyczny nie akceptuje tego, co robię. Mimo tego moje dziecko wewnętrzne, czy też ja prawdziwszy bardzo świetnie się przy tym bawię. Bawię, w sensie doznaję na wielu poziomach procesu pracy z materią, ze światem, ze sobą. Jestem podłączony. I mój stosunek do rzeczy, które powstają, jest chyba coraz lepszy. Coraz mniej mnie obchodzą. To jest zdrowsze? Powinno być naturalne. Odczuwam coraz silniejszą więź ze światem wewnętrznym. Chociaż kiedy mi porysowali samochód, to był dla mnie cios i znak, że dużo jeszcze przede mną. Przypadek czy rodzaj ekspresji artystycznej przechodnia? W pierwszym odruchu byłem wściekły. Pracowałem wtedy nad Kongresem Rysowników [w ramach 7. Biennale Sztuki w Berlinie, 2012 – przyp. red.], i uświadomiłem sobie, że nieprzypadkowo ktoś rysuje po moim

samochodzie. Nie trafił na warsztaty, podczas których mógłby doświadczyć innej ekspresji. Po prostu miał potrzebę zostawienia swojego znaku, wyrażenia złości, frustracji, a mój samochód, z kierowcą w środku, stanął mu na drodze. Wtedy pomyślałem, że to o wiele lepsze, niż gdyby na przykład uderzył w maskę.

Praca ze światem Lubisz pracę z ludźmi? To jest jeden z najbardziej skutecznych sposobów pracy nad sobą. Nie chodzi tu o wykorzystywanie, ale korzystanie z innych, żeby się w nich wmieszać, zatracić. To jest wspaniałe doświadczenie. Nie ma znaczenia, kto jest autorem. Po prostu czujesz się uczestnikiem. Ja mam tak z grupą Nowolipie. Mogę poczuć się autorem prac, których sam nigdy bym nie wykonał. Czy masz absolutnie jasno postawioną granicę: to jest sztuka, a to jest kicz, to już nie jest sztuka? Nie stawiam sobie takich granic. Pojawienie się takich rozróżnień wynika tylko z mojej decyzji o tym, z czym się utożsamiam. Ale można to w sobie przemóc. Jeśli wyłapiesz ten moment, kiedy w głowie pojawia się twój sędzia główny i uważnie się mu przypatrzysz, to on, jak małe dziecko, opuści głowę, pójdzie do kąta i tam się rozpłynie. A inna granica: sztuka a życie? Też iluzoryczna. Jak miałbym je oddzielić? Zacznę żyć, jak wyjdę z zajęć? Czy cotygodniowe spotkania na Nowolipiu wpływają na Twoje artystyczne projekty? Oczywiście. Teraz na przykład przygotowuje rzeźbę we współpracy z Remigiuszem Bąkiem, uczestnikiem tych zajęć. Remigiusz wykonał małe figurki ufoludków z drutu kolczastego wiązanego drutem aluminiowym, przeplecionego dodatkowo drutem mosiężnym. Kiedy je przyniósł do pracowni, od razu pomyślałem, że trzeba się tym podzielić ze światem. Skoro ja mam

Mój rozum i zmysł artystyczny często nie akceptuje tego, co robię, ale moje dziecko wewnętrzne, ja prawdziwszy świetnie się przy tym bawię

77


taką łatwość i ludzie moje rzeczy kupują, biorą do muzeów, do galerii, to teraz jest moment, żeby figurki Remigiusza także wypchnąć w świat. Jak je pokażecie? Na targach sztuki, ponieważ to jest historia o targu. Zechciałem kupić prace Remigiusza i udało mi się. Pomyślałem, że przedstawię tę sytuację rzeźbiarsko, że zrobimy wspólną pracę. Jedna rzeźba przedstawia Remigiusza, druga mnie, kupującego od niego ufoludki. To dobry temat na targi, ponieważ tam jedni kupują od drugich sztukę. Poza tym grupa Nowolipie pokazała mi tryb pracy, do którego ja, jako artysta indywidualny, mogłem się tu przyzwyczaić. Jaki to tryb? Praca ze wszystkimi, praca ze światem. Tak, żeby wszyscy poczuli to, na co pozwala sztuka, czyli doświadczyli siebie w procesie tworzenia, doświadczyli wolności twórczej. Fenomenu, który okazuje się być narzędziem nie do podrobienia. Narzędziem artystycznym, które można potem stosować, chociażby w polu politycznym.

78

Paweł Althamer, „Łódź i skafander”, 1991, źródło: Otwarta Zachęta, fotografia dostępna na licencji Creative Commons

Grupa Nowolipie Ma siedzibę w Państwowym Ognisku Artystycznym na Warszawskiej Woli. Większość należących do niej członków to chorzy na stwardnienie rozsiane. Paweł Althamer prowadzi dla nich warsztaty od niemal dwudziestu lat. Jako kolektyw twórczy wykonali rzeźbę „Marzyciel”, zamontowaną na stałe w parku na warszawskim Bródnie, oraz filmy „Uskrzydleni” i „Zrób to sam”, które powstały we współpracy z Arturem Żmijewskim. Na zamówienie tegorocznej edycji festiwalu Open’er Grupa Nowolipie przygotowuje nową pracę.

Na przykład? Performans w Mińsku na Białorusi [Pramień Sonca, jedna z odsłon projektu Wspólna Sprawa, 2012 – przyp. red.]. Wybraliśmy prostą metodę, dzięki której ludzie, nie zadawszy zbyt wielu pytań, wzięli udział w zabawie, performansie, który był jednocześnie aktem spontanicznego działania o znaczeniu politycznym, opozycyjnym. A lot złotym boeingiem do Brukseli? Lot brukselski był wydarzeniem celebrowanego wspólnie 4 czerwca 1989 roku [Wspólna Sprawa, 2009 – przyp. red.], którego celem była w gruncie rzeczy akcja-zabawa. Przez kontekst i przez oprawę stała się wyjazdem reprezentacji Polski w świętowaniu. W lataniu w złotych skafandrach. Używasz słowa zabawa. Gdzie jest sztuka, a gdzie dobra zabawa?


Praca z ludźmi to jedna z najbardziej skutecznych metod pracy nad sobą

Kiedy jest dobra zabawa, ta granica nie istnieje. Pojawia się dopiero w momencie uświadomienia sobie, że braliśmy udział w zabawie. Koniec zabawy, idziemy umyć ręce. Koniec zabawy, bierzemy się za naukę. Odkryłem, że to jest nieporozumienie.

Kiedy rzeźbisz, jesteś sobą Czy planujesz dokładnie swoje przyszłe prace, projektujesz ich znaczenie? Moje działanie jest szybsze, bardziej dynamiczne niż wszystkie myśli, które latają wokół mnie jak muchy. Nie zawsze były we mnie w zgodzie dwie postawy – ta analizująca, myśląca, i ta spontaniczna, intuicyjna. Silniejszą w moim życiu była ta druga postawa, która sprawiała, że robiłem różne rzeczy wbrew temu, co nakazywał mi rozsądek. Czy dajesz się prowadzić swojej pracy? Procesowi, który nie jest mój, nie mam nad nim pełnej kontroli. To jest kosmiczne doświadczenie, dlatego uważam, że tworzenie jest doświadczeniem integracji z czymś, co przekracza kontrolę naszego umysłu. Wielu ludzi siada na poziomie akceptacji: „nie tak chciałem”. To prowadzi często do frustracji i załamania się całego procesu. Zabierają się do nowej rzeczy, tą raz rozpoczętą czynność uznają za odrzuconą.

Czy robisz swoje prace po to, żeby inni odnaleźli siebie? Chodzi o przyjemność, sygnał, którego nie możesz oszukać. Nie możesz odczuwać sztucznej przyjemności. Synonimem przyjemności jest spokój i radość, przestrzeń i podróż. Podróż, czyli nie wycieczka turystyczna Paweł Althamer jest rzeźbiarzem, inicjatorem twórczych z przewodnikiem, tylko wyprawa. Gdybyś nie był artystą, to kim byś był? Artur uważa, że nie jestem artystą. Dla niego artysta to pracownik korporacji zwanej artworldem. A on uważa siebie za artystę? Już chyba nie. Ale pewnie nie zawsze powołuje się na tę refleksję. Czasem nie można od kogoś wymagać takiej wspinaczki myślowej. Często w rozmowie jako pierwsze pada słowo „artysta”. To słowo-furtka, za którym rozchodzą się ścieżki. Wyobraziłem sobie taki pokój, na drzwiach wejściowych jest napisane Paweł Althamer. Przechodzisz przez nie, a tam jest jeszcze więcej innych drzwi: na jednych jest na przykład napisane „tata”. I teraz pytanie, gdzie ja jestem? Okazuje się, że nie cały czas muszę siedzieć za tymi samymi drzwiami. Może mnie nie być w mieszkaniu! To t ylko rozmowa o wizytówkach.

Moja ar tystyczna dusza właśnie się Co Ci daje taki spokój, który masz w sobie? rozpadła. To magia. Kiedy rzeźbisz, jesteś sama Odkąd sformułowano pojęcie sztuki ze sobą. Bardzo mało ludzi potrafi być w procesie, w ogóle się nie przejmuj efektem. ■ teraz samym ze sobą.

działań społecznych, autorem instalacji i video. W roku 2013 przyznano mu nagrodę „Kairos” za stawianie w swojej praktyce artystycznej „społeczno-politycznych pytań o partycypację, sprawiedliwość i pole manewru jednostki, które podważają znajome struktury i systemy kontroli”. Jego prace znajdują się m.in. w kolekcjach Tate Modern w Londynie, Centre Pompidou w Paryżu i Fondazione Trussardi w Mediolanie.

Monika Cieniewska jest dziennikarką i prawniczką. Na co dzień pracuje jako zastępca dyrektora Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia Społecznego Działu Zbiorów dla Niewidomych. Współprowadzi z Robertem Więckowskim audycję w Radiu Warszawa, współpracuje z czasopismem „Pochodnia”, wydawanym przez Polski Związek Niewidomych. Robert Więckowski jest historykiem literatury i dziennikarzem. Ukończył filologię polską i podyplomowe studia zarządzania kulturą, pisze doktorat w ramach Interdyscyplinarnych Studiów Doktoranckich na Wydziale Kulturoznawstwa SWPS w Warszawie. Należy do kolegium redakcyjnego czasopisma „Pochodnia”, wydawanego przez Polski Związek Niewidomych, prowadzi autorską audycję w Radiu Warszawa. Pracuje w Fundacji Kultury bez Barier zajmującej się udostępnianiem wydarzeń kulturalnych osobom z niepełnosprawnością sensoryczną.

79


Dotykanie kultury Dorota Ziental

C

wręcz pochłaniają wszelką literaturę. I to z podobnych przyczyn, dla których my chodzimy do kina, teatru czy muzeum. Okazuje się, a wynika to także z mojego doświadczenia sprzed utraty wzroku i po niej, że znacznie szybciej i wygodniej jest wysłuchać książki za pomocą czytników oraz specjalnych programów, niż przeczytać ją w tradycyjny sposób. Nasz wzrok prędko się męczy. Ponadto, do zwykłego czytania potrzebne jest także odpowiednie oświetlenie i właściwa pozycja ciała. Teraz gaszę światło, zakładam słuchawki, kładę się pod koc, a lektor swym aksamitnym oraz profesjonalnie modulowanym głosem szepcze mi do uszu tekst lektury.

zego osoba niewidoma nie może zobaczyć – może dotknąć, czego nie może poczuć na własnej skórze – może usłyszeć, o ile zostanie jej to opowiedziane. Osoby niewidome coraz częściej uczestniczą w życiu kulturalnym miast, zawstydzając instytucje, które nie są przygotowane na ich przyjęcie. Dodatkowa ścieżka 80

Kiedy człowiek widzący bierze do ręki książkę i zaczyna czytać, w wyobraźni widzi opisywane na jej kartkach obrazy. Wie, jak wyglądają jej bohaterowie oraz sceneria, w której toczy się akcja – tworzy swoją indywidualną wizję czytanej książki. Wracając myślami do przeczytanej powieści, ma przed oczami stworzone wcześniej obrazy. To właśnie je wciąż żywo pamięta, nie zaś czarny druk na białym tle. Wraz z moim narzeczonym jesteśmy osobami ociemniałymi, czyli takimi, które straciły wzrok. U każdego z nas nastąpiło to około sześć lat temu. Po utracie zdolności widzenia, kiedy oglądamy film, sztukę w teatrze, wystawę w muzeum lub kiedy po prostu rozmawiamy, dokładnie widzimy rozgrywaną akcję, wyobrażamy sobie wszystkie postacie, tło wydarzeń, a także poszczególne elementy danej sceny. Analogicznie do obrazów, które tworzy w swojej wyobraźni osoba widząca podczas lektury, my widzimy absolutnie wszystko. Dotyczy to także wszelkiego rodzaju sztuki.

pozbawiona możliwości widzenia, a więc także obserwowania, w oczach ogółu jest z definicji wykluczona z życia kulturalnego. Zgodnie z jednym z krzywdzących stereotypów, człowiek niewidzący nie chodzi do kina, nie ogląda telewizji, a już na pewno nie bywa w teatrze czy muzeum, bo po prostu nie ma po co do nich chodzić. To przekonanie niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Razem z narzeczonym bywamy w najróżniejszych przybytkach kultury co najmniej raz w miesiącu. Statystyczny Polak wybiera się do nich kilkadziesiąt razy rzadziej. Uczestnictwo w kulturze poszerza nasze horyzonty myślowe, pobudza wyobraźnię do twórczej pracy, wzbogaca nas i najzwyczajniej w świecie urozmaica nasze życie. Dlatego tak chętnie bierzemy udział w spektaklach teatralnych, projekcjach filmów oraz chodzimy na wystawy sztuki. W ten sposób dostarczamy swojej wyobraźni wciąż nowych obrazów, dzięki którym postrzeganie otaczającego nas świata jest stale odświeżane i twórczo modyfikowane. Podobnie jest z czytaCzęściej niż statystyczny niem książek. Z moich obserwacji dość Polak Według zasad współczesnego świa- specyficznego środowiska ludzi z dysta widzieć oznacza wiedzieć. Osoba funkcją wzroku wynika, że osoby te

dźwiękowa

Kluczową rolę w odbiorze kultury przez osoby niewidome odgrywa audiodeskrypcja, czyli werbalny opis treści wizualnych przekazywany osobom niewidomym i słabowidzącym. Właściwie napisana audiodeskrypcja pomaga odbiorcy z dysfunkcją wzroku zobaczyć to, czego sam dostrzec nie może – między innymi: inscenizację, scenografię, grę aktorską, kostiumy, a także barwy i oświetlenie. W kinie i teatrze tekst audiodeskrypcji wpleciony jest pomiędzy dialogi aktorów. Audiodeskrypcja nie charakteryzuje znanych dźwięków i nie zdradza ani motywacji, ani zamiarów występujących postaci. Dobrze napisana, nie narzuca interpretacji emocji, ale pomaga je samodzielnie zrozumieć i właściwie rozszyfrować. Tekst audiodeskrypcji słyszany przez niewidzącego odbiorcę nie wypełnia też każdej przerwy w dialogach i tym samym umożliwia jednoczesne wsłuchanie się w głosy aktorów, muzykę oraz efekty dźwiękowe. Z perspekt yw y osoby niewidomej najgorszy film to ten, w którym jest bardzo mało dialogów, jak choćby w „Winie truskawkowym” Dariusza Jabłońskiego. Wskutek tego, bez audiodeskrypcji obraz ten byłby dla


Dorota Ziental i Sebastian Grzywacz z psami Pako i Rollem w Muzeum Narodowym w Warszawie, zdjęcie dzięki uprzejmości Fundacji Kultura bez Barier nas zupełnie niezrozumiały, wręcz nużący, natomiast wzbogacony o dodat kową ś c ież kę aud io de sk r y p cy jną , okazał się być przejmującą i wzruszającą opowieścią. Bardzo często bywamy w kinie i teatrze. Ostatnio coraz częściej wybieramy jednak filmy i sztuki opatrzone audiodeskrypcją. Tylko wtedy mamy pewność, że zrozumieliśmy wszystko tak, jak należy. Oczywiście, oglądamy również filmy bez dodatkowej ścieżki, ale wtedy mamy świadomość, że coś, być może bardzo istotnego, nam umyka. W takich sytuacjach najczęściej prosimy kogoś widzącego o wyjaśnienia już po fakcie.

Dotykanie

Prowadzimy z Sebastianem prelekcje w szkołach na temat funkcjonowania osób niewidzących w przestrzeni publicznej, podczas których opowiadamy między innymi o naszym udziale w sferze kultury. Po jednych z takich zajęć dzieci podarowały nam własnoręcznie zrobione wypukłe laurki oraz wykonane z modeliny podobizny naszych psów. Ten sympatyczny gest uzmysłowił nam, że dzieci doskonale rozumieją, co jest ważne w przekazie kultury skierowanym do osób niewidomych. Te prezenty są dla nas rodzajem bardzo wyjątkowej sztuki.

Widzieć oznacza wiedzieć. Osoba pozbawiona możliwości widzenia, w oczach ogółu jest z definicji wykluczona z życia kulturalnego W muzeach i instytucjach kultury, oprócz audiodeskrypcji, coraz częściej pojawiają się odlewy z brązu – repliki oryginalnych zabytków oraz dzieł sztuki, które osoba niewidoma poznaje poprzez dotyk. Wciąż brakuje jednak tabliczek w alfabecie Braille’a z krótkim opisem danego obrazu, rzeźby lub instalacji. Zwłaszcza dla niewidomych od urodzenia lub wczesnego dzieciństwa – którzy zazwyczaj zaczynają naukę alfabetu Braille’a bardzo wcześnie, w odróżnieniu do osób ociemniałych w dorosłości – stanowiłyby one spore ułatwienie. Umożliwienie dostępu do kultury oznacza także dobre przygotowanie budynku pod kątem osób niepełnosprawnych. Bliski mojemu sercu jest problem otwarcia instytucji kultury

dla osób niewidomych, które poruszają się z pomocą psów-przewodników. Zgodnie z zapisem nowelizacji „Ustawy o rehabilitacji zawodowej i społecznej osób niepełnosprawnych”, mają one prawo przebywać wraz ze swoim niewidomym właścicielem we wszystkich budynkach użyteczności publicznej, w tym również w obiektach szeroko pojętej kultury. Osoby niewidome często poruszają się w towarzystwie specjalnego asystenta, członka rodziny lub widzącego przyjaciela, i tym samym rzadko potrzebują pomocy kompetentnego przewodnika lub pracownika danej instytucji. Sporo osób niewidomych przychodzi jednak na wystawę czy do muzeum indywidualnie. Z myślą o nich, warto zaplanować stałą pomoc przewodnika, który potrafiłby fachowo oprowadzić osobę niewidzącą po ekspozycji, wzbogacając treść audiodeskrypcji poszczególnych dzieł.

Przed utratą wzroku byłam głucha

Dla nas jako odbiorców, najbardziej interesujący jest teatr. Przebywając w nim mamy bowiem świadomość namacalnej obecności aktorów, którzy są na wyciągnięcie ręki. Teatr daje nam niepowtarzalną możliwość interakcji z twórcą. Przypominam sobie wyjątkową wizytę w teatrze lalek „Baj” na warszawskiej Pradze. Po spektaklu pod tytułem „Arszenik” aktorki wraz z lalkami wyszły do nas zza kulis, żebyśmy mogli dotknąć i tym samym lepiej wyobrazić sobie lalkowych bohaterów opisywanych w trakcie spektaklu przez tekst audiodeskrypcji. Wzrok jest dla człowieka najważniejszym zmysłem – około dziewięćdziesiąt procent bodźców dociera do nas za pośrednictwem oczu. Dlatego na ogół dopiero pozbawieni wzroku jesteśmy w stanie więcej doświadczyć za pomocą wyostrzonego słuchu, niezwykle czułego węchu, a także wrażliwego dotyku i wspomnianej już twórczej wyobraźni. Koncentrując się jedynie na patrzeniu, człowiek nie uświadamia sobie pewnych dźwięków, zapachy

81


Dorota Ziental i Sebastian Grzywacz z psami Pako i Rollem na widowni Teatru Polskiego, zdjęcie dzięki uprzejmości Fundacji Kultura bez Barier gałyby osobom niewidomym w odkrywaniu własnego talentu i przyjęciu roli twórcy, nie zaś tylko świadomego odbiorcy. Mimo to staramy się wychodzić poza rolę biernych uczestników, pisząc autorski blog o otaczającej nas rzeczywistości z perspektywy naszych psów-przewodników. Pomysł na naszego bloga powstał w trakcie jednego ze szkoleń dla organizacji pozarządowych, w których uczestniczył Sebastian, oczywiście w towarzystwie nieocenionego Rolla, jego psa-przewodnika. Jedna z uczestniczek, będąca pod wrażeniem duetu i całej idei pracy niewidomego właściciela z psem-przewodnikiem, stwierdziła, że chętnie by o tym poczytała i z przyjemnością poznałaby myśli samego psa wraz z jego rozumieniem świata. Tak zaczęła się nasza przygoda z blogiem, który stał się dla nas formą wirtualnego pamiętnika: miejscem, w którym możemy utrwalać to, co dla nas ważne i warte zapamiętania. Dzięki osobliwej perspektywie, nasz blog jest lekturą pełną optymizmu, tak charakterystycznego dla większości czworonogów, zarazem jednak skłaniającą nas do refleksji nad samym sobą. Ostatnio pracowałam także jako konsultantka przy powstawaniu filWyjście z roli odbiorcy W sferze kult ur y brakuje jed nak mu „Imagine” w reżyserii Andrzewarsztatów i programów, które poma- ja Jakimowskiego, opowiadającego

są mniej wyraziste, zaś dotyk zdaje się być stłumiony. Dobrym miejscem, w którym można przekonać się o sile oraz intensywności własnych zmysłów z wykluczeniem tego, rzekomo najistotniejszego – wzroku, jest „Niewidzialna Wystawa”. Przez około godzinę goście tej wyjątkowej ekspozycji mają okazję wcielić się w rolę osoby niewidomej i z pomocą niewidzącego przewodnika zwiedzić świat absolutnych ciemności. Świat wszechobecnych dźwięków, zapachów i dotyku. Na własnym przykładzie obserwujemy, jak zmieniło się nasze postrzeganie kultury przed i po utracie wzroku. Dawniej, po powrocie z teatru, pamiętałam właściwie wyłącznie wygląd sceny, stroje aktorów oraz, naturalnie, akcję sztuki. Teraz, poza tymi drobiazgami, które mam szansę poznać dzięki audiodeskrypcji, zapamiętuję również barwę głosu każdego z aktorów, zapachy wirujące w powietrzu (a nadmienię, iż każdy teatr ma swój unikalny zapach). Ponadto, słyszę skrzypienie desek sceny, szelest kostiumów i wiele, wiele więcej. Przed utratą wzroku byłam na to zwyczajnie głucha.

o losach uczniów ośrodka dla osób niewidomych w Lizbonie. Mój udział w tym przedsięwzięciu polegał na uwiar ygodnieniu aktorskim oraz psychologicznym postaci ociemniałej Evy. Mój narzeczony uczestniczył natomiast w projekcie realizowanym przez Artura Żmijewskiego, podczas którego niewidomi artyści i amatorzy przedstawiali na płótnie swoje wyobrażenie świata. Wśród ludzi z dysfunkcją wzroku jest wielu znakomitych oraz cenionych twórców kultury: pisarzy, poetów, rzeźbiarzy, muzyków, wreszcie piosenkarzy. Ikoniczne już przykłady to rzecz jasna Stevie Wonder, Ray Charles czy Andrea Bocelli. I nie ma w tym absolutnie nic nadzwyczajnego. To całkiem naturalne, że w populacji osób z uszkodzeniem wzroku trafiają się wybitne jednostki, tworzące najróżniejsze gatunki sztuki. Na tej samej zasadzie można spotkać w tym środowisku znakomitych matematyków, psychoterapeutów, lingwistów oraz przedstawicieli innych dziedzin. Jedynym, wspólnym mianownikiem łączącym tych ludzi jest niewidzenie. Z drugiej strony, przekonanie, że bez wzroku człowiek automatycznie staje się wspaniałym muzykiem z powodu swojego wyczulonego słuchu lub może czynić cuda z gliną dzięki subtelnemu dotykowi jest niczym więcej, jak kolejnym stereotypem. Talent w mojej ocenie jest czymś wrodzonym. Brak sprawnego wzroku dla jednego będzie przeszkodą nie do pokonania, dla drugiego zaś motorem napędzającym twórcze działania. ■

Dorota Ziental jest psycholożką, w szkołach prowadzi zajęcia dotyczące osób z dysfunkcją wzroku. Współautorka bloga http://rollpiesprzewodnik.wordpress.com pisanego z perspektywy psów przewodników.

Niewidzialna wystawa Budynek Millenium Plaza Al. Jerozolimskie 123a 02-217 Warszawa


LEK

KSIĄŻKI, KTÓRE NAS SZUKAJĄ

Włodzimierz Odojewski Oksana

83

Ewa Teleżyńska Śmierć, miłość, historia. Oto główne tematy powieści Odojewskiego, a właściwie całej jego twórczości. Może to zresztą najważniejsze tematy całej literatury, choć nie zawsze poukładane w tej samej kolejności. „Oksana” jest powieścią o ucieczce przed śmiercią. Bohater, mieszkający w Monachium stary profesor, dowiaduje się o swojej chorobie nowotworowej. Zamiast jednak poddać się leczeniu, wyrusza w podróż do ukochanych Włoch. Ta podróż – niespieszna, pozornie bezcelowa, obfitująca we wspomnienia przeszłych olśnień i doznania nowych – jest paralelą życia. Dla bohatera oznacza ona ciągłe mierzenie się z własną śmiertelnością i z narastającym fizycznym bólem. „Oksana” jest powieścią o historii. Tej starożytnej, której w Italii doświadcza się na każdym kroku, i tej bliższej nam. Jest opowieścią rozpiętą między

dwoma wojnami: drugą światową oraz wciąż jeszcze toczącą się wojną na Bałkanach. Jak wszystkie powieści Odojewskiego (w tym może najważniejsza „Zasypie wszystko, zawieje”), jest to także powieść o skomplikowanych stosunkach polsko-ukraińskich. „Oksana” jest powieścią o wielkiej miłości. O miłości trudnej, bo wynikającej ze spotkania Polaka i Ukrainki, spotkania ze wszystkimi wspomnieniami, które w sobie noszą – w tym wspomnienia o wzajemnej nienawiści. Bliskość głównych bohaterów stanowi próbę przezwyciężenia tej złej przeszłości, zrozumienia jej i pogodzenia się z nią. Przejście przez nią, choć bolesne, oczyszcza. Dlatego też obydwoje są gotowi wysłuchać swoich najstraszniejszych, skrywanych przez całe życie opowieści: o ranach zadanych innym – Polakom przez Ukraińców, Ukraińcom przez Polaków – i o dobroci, która

zaistniała pomiędzy ludźmi obydwu narodowości. Mają świadomość, że wiedza i pamięć potrafią zapobiec niejednemu złu, które może się jeszcze wydarzyć. „Oksana” jest może przede wszystkim powieścią o pamięci. Pamięci odmiennej dla ludzi pochodzących z różnych stron historycznej barykady. Pamięci przeszłości, której nie zawiniliśmy, w której nie uczestniczyliśmy, która od nas nie zależała, a z którą stale musimy się zmagać. Bo nie ma w historii osobnej prawdy dla Ukraińców i dla Polaków, prawda jest zawsze tylko jedna. Może jest nią wiedza o tym, że zło jest niezmienną cechą ludzkiej natury, a czynienie go – jedną z największych ludzkich namiętności. Oczywiście, jest też „Oksana” powieścią pozbawioną szczęśliwego zakończenia. Śmierć jest uczeniem się czyjejś nieobecności. ■


POZA EUROPĄ

– do dziś pochwalić się może królewskim rodowodem. Na progu domostwa witam rodziców Ariego balijskim pozdrowieniem Om Swastiastu. Gościnność Ibu – matki, pani, matrony, gospodyni – w niczym nie ustępuje staropolskiej. Częstuje mnie słodką kawą, podaną w „musztardówce”, balijskimi słodkościami, zazwyczaj przyrządzanymi na bazie ryżu, i owocami tropikalnymi. Siadam na kanapie. Ari zaczyna tłuAnna Kerber maczyć, co się stało. ilustracje: Hanka Mazurkiewicz – W Dawan B. potrzebuje pomocy – Ari bardzo rzadko wypowiada słowo „balian”, w naszych rozmowach zazwyczaj posługujemy się skrótem. O pewnych sprawach nie powinno się mówić na głos. „Kto wypowiada słowa, wprawia w ruch moce” – pisał Gerardus van der Leeuw. Polskie powiedzenie „nie wywołuj wilka z lasu” również stanowi relikt myślenia magicznego. Nie wypowiadamy czy-

Baliani

G 84

dy rozsądek ustępuje miejsca wyobraźni, duchy mają do powiedzenia więcej niż ludzie. W konfrontacji z tym, co nieznane, potrzebna jest pomoc eks- Kto wypowiada słowa, pertów. Mistrzów rów- wprawia w ruch moce nowagi, balansujących jegoś imienia, żeby nie spowodować pomiędzy widzialnym pojawienia się tej osoby. – To kobieta. Straciła przytomność i niewidzialnym. i potrzebuje lekarstwa, ale jeden z du-

Zapowiada się błogie, czwartkowe popołudnie, gdy nagle dzwoni do mnie Ari: – Anna, jeszcze dziś wieczorem muszę jechać do Dawan. Pewna osoba potrzebuje pomocy. Jeśli chcesz, to przyjedź. Myślę, że może cię to zainteresować. Wytłumaczę ci wszystko na miejscu. Natychmiast pakuję do skutera płaszcz przeciwdeszczowy i kamben – ceremonialny przyodziewek balijskich kobiet. Od Klungkung dzieli mnie około stu kilometrów, trzy godziny jazdy przez balijskie góry i wyboiste drogi. Większość mieszkańców Klungkung – miasta, w którym w 1908 roku rodzina królewska popełniła zbiorowe samobójstwo na znak protestu przeciw holenderskiej kolonizacji

chów nie pozwala jej go podać. Jest w stanie zapaści od kilku godzin – tłumaczy spokojnym głosem. – Po zachodzie słońca ruszamy tam z Ayu i Agusem. Potrzebuję wsparcia, bo czekają nas trudne negocjacje.

***

skrzyneczkach złożone są ofiary dla bogów: rambutan, jajka, ryż. Obok wonne kadzidła, święcona woda, naczynia liturgiczne i wysuszone podobizny bogów, splecione z liści palmy kokosowej. Pośrodku pokoju, na terakotowej podłodze, stoi okrągły stoliczek, pokryty warstwą popiołu z kadzideł. Ari proponuje, żebym chwilę z nim pomedytowała, a następnie bierze do rąk kropidło z kwiatami i ziarenkami ryżu zanurzonymi w wodzie święconej. Prawą dłoń kładę na lewą w żebraczym geście i trzykrotnie z niej piję. Za czwartym razem wodę wylewam na swoją głowę, po czym przykładam do czoła ziarenka ryżu, a kwiaty rytualnym gestem wkładam za prawe ucho. Zostałam pobłogosławiona. Po kilkuminutowej medytacji Ari przeszywa mnie wzrokiem i mówi: – Czy kiedykolwiek byłaś w Sawan? – Nie wiem. A gdzie to jest? – W Buleleng. Mijasz Sawan, gdy jedziesz do Sekumpul. – Tak, wiele razy byłam w Sekumpul, więc przejeżdżałam przez tę wioskę. Dlaczego pytasz? – I co czułaś? Nie miałaś wrażenia, że kiedyś tam byłaś? Nie czułaś się jak w domu? – Dlaczego? – Bo widzisz, Anno, przed chwilą zapytałem duchy, kim jest dziewczyna, która siedzi obok mnie. Odpowiedziały, że twoje poprzednie wcielenie żyło na Bali. Nazywałaś się Pekat Penyet i mieszkałaś właśnie w Sawan. Powiedziały mi o starym, chudym rolniku w czasach kolonialnych, ale nie sprecyzowały dokładnie, kiedy żył. Jesteśmy gotowi do drogi. W małym busie ścisnęło się siedem osób. Troje balianów, pemangku, czyli kapłan śiwaistyczny, asystenci i ja. Pod osłoną nocy jedziemy uzdrowić baliankę. Nareszcie znalazłam się w odpowiednim miejscu i czasie.

Po kolacji Ari prowadzi mnie do świętego pokoju. To niewielki, jednopokojowy budynek stojący naprzeciwko jego domu. Członkowie rodzinny codziennie oddają w nim cześć hinduskim bóstwom i duchom przodków. Pożółkłe ściany zdobią trzy wiszące półki, udekorowane złotą, lśniącą tkaniną. Na nich postawiono domowe, drewniane świątynki w kształcie *** skrzyneczek z otwartymi wieczkami Troje balianów to: – ozdobione snycerką i pomalowane Ari – absolwent anglistyki na Unifarbami w kwieciste wzory. W owych wersytecie w Singaradży. Krępej bu-


Ayu – dwudziestotrzyletnia, atrakdowy, o głowę niższy ode mnie. Buzia okrągła jak księżyc w pełni, nazna- cyjna dziewczyna. Jest balianką od czona trądzikiem, i szeroki uśmiech, siedmiu lat. Twierdzi, że zna mnie odsłaniający kształtne zęby. Zaawan- z jednego z poprzednich wcieleń. sowana łysina dodaje Ariemu lat i zadaje kłam pogłoskom, jakoby Ba*** lijczycy byli najpiękniejszymi ludźmi W domu chorej panuje napięta atna Ziemi. Pracuje w pięciogwiazdko- mosfera. Kobiety przygotowują banwym hotelu w Nusa Dua. Pochodzi ten (ofiarę dla bogów), mężczyźni z rodziny, w której dar szamański siedzą na werandzie, palą papierosy jest dziedziczony. i o czymś dyskutują. Jedynie szamani Agus – koślawy mężczyzna w śred- wydają się bardzo spokojni. Dla Arienim wieku. Żartowniś. Został balia- go to, co ma się za chwilę wydarzyć, nem na skutek wypadku. Gdy pewne- stanowi niemalże codzienność: go razu poraził go prąd, doznał wizji – Kilka razy w miesiącu udajemy inicjacyjnej: zginął i narodził się na no- się z pomocą zagubionym balianom wo. Został wybrany przez duchy i po- – mówi Ari. – Czujesz to? Armia Lesiadł zdolność widzenia ich świata. aków okrążyła już dom. – Leak jest

wampiropodobną postacią z mitologii balijskiej. Dopiero teraz przypominam sobie, że dziś jest Kajeng Kliwon, święty dzień obchodzony przez Balijczyków co piętnaście dni. Dzień, w którym duchy wykazują szczególną aktywność. Z głębi świętego pokoju dobiegają spazmatyczne dźwięki. Ari namawia mnie, abym weszła do środka. Pokój jest bardzo mały. Naprzeciwko drzwi, po lewej stronie, stoi wysoka podobizna bogini Rangdy z mlecznobiałymi włosami. Ściany obłożone są złocistym materiałem. Na jednym stole leży banten, na drugim, większym, metalowe naczynia liturgiczne wraz z kilkunastoma wiaderkami z wodą święconą.


mija minuta, kiedy Ari wpada w trans i zaczyna się nerwowo trząść. Zdejmuje nakrycie głowy i zaciska je w lewej pięści. Prawą dłoń ma otwartą i trzęsie nią jak balijscy chłopcy wykonujący tradycyjny taniec Baris. Jego ruchy są szybkie i niespokojne, twarz przybiera złowieszczy wyraz i już nie Ari, ale duch, który zawładnął jego ciałem, zaczyna bardzo głośno krzyczeć. Barwy głosów moich przyjaciół zmieniają się. Duchy, które ich opętały, zaczynają dyskutować w starożytnym języku. Pierwszy raz jestem naocznym świadkiem zjawiska ksenoglozji, czyli umiejętności posługiwania się nieznanymi językami. Jest to zjawisko powszechnie występujące podczas stanów transowych i ekstatycznych. Po około godzinie, gdy duchy dochodzą do porozumienia, kapłan kropi wyczerpanych balianów wodą święconą i wszystko powoli wraca do normalnego porządku.

86

***

Do naściennej półki przyczepiona jest drewniana laska z misternie wyrzeźbioną rękojeścią w kształcie smoka, wykonana ze świętego drzewa. Na betonowej podłodze spoczywa bardzo dużo małych, plecionych ofiarek. Moją uwagę przyciąga kobieta leżąca z zamkniętymi oczami, oparta o mężczyznę wydającego się być jej ojcem. Głęboko oddycha i chrząka. Asystenci balianów, chcąc rozgrzać jej dłonie i stopy, nacierają je wonnym olejkiem eukaliptusowym. Asystent-

ka, starsza kobieta, na chwilę przerywa swój rytualny taniec, by podejść do chorej i naznaczyć ją popiołem na czole, nadgarstkach i kolanach. Ayu staje przed ołtarzem, a za jej plecami śiwaistyczny kapłan, przygotowany do asekuracji, jakby wiedział, co ma za chwilę nastąpić. Nagle dziewczyna traci przytomność. Po chwili duch opanowuje jej ciało. Stojąc już bez pomocy kapłana, kręci się i wierci, wybuchając przerażającym, rubasznym śmiechem. Nie

Następnego dnia rano proszę Ariego o wytłumaczenie wydarzeń z ostatniej nocy. – Chora balianka ma w sobie źródło mocy podobne do tego, które posiada ktoś z mojej wioski, nie wiem jednak, kto. Chciała mu pomóc. W jej świętym pokoju są dwie potężne moce, jedna z wyspy Nusa Penida, a druga z przycmentarnej świątyni Pura Dalem w Dawan. Balianka jest kimś w rodzaju medium, dlatego jedna z tych mocy weszła w jej ciało. Moc z Dawan chciała dać baliance lekarstwo, jednak moc z Nusa Penida nie pozwoliła na to. Moc z Dawan posmutniała i zabrała duszę medium do przycmentarnej świątyni w Dawan. Następnie zawładnęła ciałem balianki, która wpadła w trans. Po kilku godzinach przyjechaliśmy my. Pewna osoba z mojej wioski skontaktowała się wcześniej z mocą z wyspy Nusa Penida, która orzekła, że aby sprowadzić z powrotem duszę balianki, trzeba złożyć ofiarę. Moc z Dalem wyznała, że zabrała duszę, ponieważ moc z Nusa Penida nie


Dramatyzm, spektakl i widowiskowość obecne są w każdej sferze życia współczesnego Balijczyka – Byłaś u lekarza? – pytam ponownie. – Tak, ale nie wiedział, co mi dolega. Nie wierzył, że moje kolana niebieszczeją. Kilka razy odwiedziłam psychologa. Chyba myślał, że zwariowałam. W końcu postanowiłam zasięgnąć porady baliana. Mówiłam ci, że mój wujek jest balianem, tylko on siebie tak nie nazywa. – A jak chce, żeby go nazywano? – Jero – odpowiada Dini. – Czy twój wujek ci pomógł? – Tak. Kazał mi się modlić. Nauczył mnie mantry, którą miałam odmawiać. – Czy wiesz, kto ci zaszkodził i dlaczego? – widzę, że Dini trochę się krępuje, po chwili jednak odpowiada. – Tak, wiem. Była taka sytuacja w mojej rodzinie… Byłam o coś zazdrosna i dlatego chcieli mnie ukarać – tłumaczy. Wujek Dini posiadł zdolność widzenia świata pozazmysłowego dopiero w wieku czterdziestu lat. Jest jednym z balianów – uzdrowicieli, nieparających się czarną magią, lecz leczących jej skutki. Sam przygotowuje lekarstwa. Jest depozytariuszem cennego daru. Posiada „szósty zmysł”, „trzecie oko”, przy pomocy którego komuni*** kuje się ze światem transcendentnym. Rok później. Przysiada się do mnie Dini – stu- Spotykając człowieka po raz pierwdentka czwartego roku anglistyki na szy, wie, kim ten człowiek jest, i widzi Uniwersytecie w Singaradży, liderka jego aurę. uniwersyteckich czirliderek – i zaczyna opowiadać: *** – Kiedyś mój wujek przyłożył mi Ponad trzydzieści lat temu wybitkwiat Kambodży między palce sto- ny antropolog, Clifford Geertz napy i poczułam straszny ból. Ktoś pisał o Bali: „Było to państwo-teatr, użył przeciwko mnie czarnej magii – w którym królowie i książęta pełnili przerywa na chwilę i patrzy na mnie funkcję impresariów, kapłani – rewymownie. żyserów, a spośród wieśniaków re– Jakie były objawy, dolegliwo- krutowała się obsada, obsługa sceny ści? Do kogo zwróciłaś się o pomoc? oraz widownia”. Metafizyczny teatr – pytam. dnia codziennego. Dramatyzm, spek– Moje kolana czasami stawały się takl, widowiskowość i zorientowanie niebieskie i czułam niedowład. Jak- na celebrę obecne są w każdej sferze bym była sparaliżowana. życia współczesnego Balijczyka. Stapozwoliła jej dać lekarstwa potrzebującej osobie. Wtedy balianka doznała kolejnej zapaści. Zaczęły się negocjacje. Dwoje przybyłych balianów przywołało moc z Nusa Penida, żeby negocjować rozwiązanie problemu. Moc z Dawan była wciąż smutna i rozzłoszczona. Powiedziała, że przyprowadziła Leaki, które okrążyły dom i chcą walczyć. Ja miałem w sobie jednego z synów mocy z Jawy, Ayu natomiast ducha żony mocy z Nusa Penida. Balianka, która doznała zapaści, miała w sobie dwie moce – swoją własną duszę i ducha z Dawan. – Czym właściwie jest moc? – pytam zaciekawiona. – To coś jaśniejącego. Obie moce, obecne w świętym pokoju balianki, są dobre – odpowiada Ari. – Nadajesz tym mocom cechy ludzkie – kontynuuję. – Tak. Moc jest jak człowiek, tylko w wymiarze, którego przeciętny śmiertelnik nie widzi. Moce, tak jak ludzie, mają rodziny: dzieci, żony. Zamieszkują miejsca święte i strzegą ich.

nowią one esencję balijskości. Stany transowe towarzyszą wielu ceremoniom i rytuałom na wyspie. Baliani są ekspertami od leczenia magiczno-religijnego, uzdrowicielami, niekiedy oszustami, mediami, jasnowidzami, szamanami, zamawiaczami pogody, lekarzami dusz, a często także autorytetami, strzegącymi świętej tradycji zrytualizowanego społeczeństwa, bez których owo społeczeństwo skazane jest na błądzenie. ■

87

Anna Kerber (1986) jest etnolożką. Zajmuje się kulturą i mitologią balijską, psychiatrią kulturową oraz fenomenologią religii. Wieloletnia stypendystka uniwersytetów balijskich. Mieszka na Bali.


Indonezja. Przemilczana zbrodnia

Fot.: materiały prasowe

z Natalią Laskowską rozmawia Paweł Cywiński

88

O

jciec mojego znajomego był znanym indonezyjskim dziennikarzem. Mój znajomy ma takie wspomnienie z dzieciństwa: któregoś dnia w 1966 roku przyszła do ojca paczka. Otrzymawszy ją, ojciec przestał pisać. W przesyłce była ludzka głowa.

ludzie ubrani na różowo. W oddali trwa nieprzejednana tropikalna burza. To scena z filmu. Widzimy Indonezję lat 1965–1966, w czasie zamachu stanu. Nie przeprowadzano wówczas żadnych publicznych egzekucji. Nie chciano świadków. Mordowano całe wsie, wywożono ludzi w nieznane miejsca i dopiero tam ich zabijano. Chodziło o to, żeby nikt nie wiedział, co się stało – czy ktoś się do czegoś przyznał w czasie tortur, czy doniósł na kogoś, czy w ogóle przeżył. Ofiarom obcinano głowy, ręce, nogi i porzucano zwłoki w lasach lub wrzucano do rzek. Później w złowionych rybach okoliczni mieszkańcy znajdowali ludzkie szczątki.

Przerażające. Jak cały ten film. Jego twórca, Joshua Oppenheimer, stworzył dokument o jednym z największych ludobójstw XX wieku. Koszmarze, o którym wciąż mało wiadomo i wokół którego od pół wieku trwa zmowa milczenia. Co wydarzyło się wtedy w Indonezji? Na pierwszy rzut oka dość niezrozumiały. Nie wiemy do końca. Archiwa zniszOgromna ryba, a z jej paszczy wychodzą czono, świadków zabito. Niemniej Widziałaś oficjalny plakat „Sceny zbrodni” – filmu dokumentalnego, który zgarnął większość nagród podczas najbardziej prestiżowych festiwali filmowych ostatnich miesięcy? Widziałam. Przejmujący.

pewne jest to, że w nocy z trzydziestego września na pierwszego października 1965 roku uprowadzono sześciu wysokich rangą generałów i zawieziono ich na wschodnie obrzeża Dżakarty, do jednej z baz wojskowych. Tam generałowie zostali zabici, a o poranku pierwszego października porywacze ogłosili, że władza w kraju została tymczasowo przejęta przez Ruch 30 Września. Oficjalnie po to, by nie dopuścić do zamachu stanu, przygotowywanego przez pewne frakcje w armii, mające poparcie Stanów Zjednoczonych. Zamach stanu w obronie przed innym zamachem stanu? Dokładnie tak – a wszystko zakończyło się trzecim zamachem stanu. Ruch 30 Września powołał rząd tymczasowy, kilka zaś godzin później wszyscy jego członkowie zostali aresztowani przez mało znanego wówczas generała Suharto. Ogłosił on natychmiast, że za zamach trzydziestego września odpowiedzialna jest Partia Komunistyczna Indonezji (PKI). Tak to się wszystko


zaczęło. W kolejnych tygodniach nastąpiła eksterminacja członków PKI i powiązanych z nią organizacji. Tak brzmi wersja oficjalna? Pół wieku później bardzo trudno ustalić, jak to wyglądało naprawdę. Dziś wszystko, co można powiedzieć o przemocy reżimu generała Suharto, jest silnie zabarwione teoriami spiskowymi. Ale nie da się inaczej – brakuje nam dowodów. Nie wiemy, jaka część archiwów i dokumentów została zniszczona, choć wiadomo, że na pewno niszczone były. Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiono po zamachu trzydziestego września, było podpalenie siedziby Partii Komunistycznej Indonezji. Żadne dokumenty się nie zachowały. Jednakże zwróćmy uwagę na to, że nie zachowały się też te dokumenty, które mogły wcale nie istnieć – dowody świadczące o tym, że komuniści rzeczywiście planowali przejęcie władzy. A skoro archiwa spłonęły, łatwo stwierdzić, że wraz z nimi spłonęły również dowody. Sugerujesz, że generał Suharto mógł uknuć tak makiaweliczną intrygę? Niczego nie sugeruję. Mówię tylko, że są różne wersje wydarzeń i że ta oficjalna wcale nie wydaje się najbardziej wiarygodna. Podczas przewrotu przebywał w Dżakarcie młody doktorant, Benedict Anderson, który jest dziś jednym z najwybitniejszych badaczy Indonezji. Prawie natychmiast opublikował on raport o tych wydarzeniach, w którym przedstawił ich całkowicie inną wersję. Nie wiem jednak, skąd czerpał informacje: zachodni dziennikarze i badacze mieli wtedy zakaz opuszczania Dżakarty. Warto jednak zauważyć, że po publikacji raportu Anderson nie mógł wjechać na teren Indonezji przez kolejnych trzydzieści kilka lat…

Ruchu 30 Września, żeby móc go cią. Ludzie dowiedzieli się, że oczy generałów zostały wyłupane, a genitalia następnie stłumić. odcięte przez działaczki jednej z komunistycznych organizacji kobiecych. W ten sposób komuniści stali się nieprzypadkowymi ofiarami? Niezależnie od tego, czy Suharto się Jak zareagowało indonezyjskie przyczynił do zamachu z trzydzieste- społeczeństwo? go września, czy też nie, wykorzystał Z jednej strony zapanowała panika, on zaistniałą sytuację, by przeprowa- z drugiej antykomunistyczna histeria, dzić eksterminację członków PKI. Ma- która doprowadziła do rzezi. A była nipulując opinią publiczną, stworzył to rzeź systematyczna. Czynny udział atmosferę trwogi związanej z domnie- w ludobójstwie brali żołnierze spemanym okrucieństwem komunistów. cjalnych szwadronów, podszkolone Przykładowo, mówiąc o Ruchu 30 w tym celu bojówki młodzieżowe, Września, czyli po indonezyjsku Ge- kryminaliści, którym dano wolność… rakan September Tigapuluh, używa- odbierania życia. no akronimu Gestapu. Skojarzenia są Poza działaniem zorganizowanych jednoznaczne. grup dochodziło również do samosądów. Osoby podejrzane o powiązania z Partią Komunistyczną Indonezji były wyłapywane przez swoich sąsiadów i znajomych. W ten sposób rozwiązano też wiele prywatnych antagonizmów. W filmie „Scena zbrodni” jest taki moment, w którym jeden z morderców wspomina, że jego pierwszym Prawie natychmiast zaczęły też krą- celem stał się znienawidzony ojciec żyć opowieści o tym, że porwani i za- byłej narzeczonej. mordowani generałowie byli wcześniej torturowani, pojawiały się komen- Ile osób zginęło? tarze, że podobny los może spotkać Według różnych statystyk w latach wszystkich. Za pomocą prasy i radia 1965–1966 zostało zamordowanych wywołano panikę, zadziałał mecha- od sześciuset tysięcy do ponad dwóch nizm: „zabijaj albo ciebie zabiją”. milionów ludzi.

Pół wieku później bardzo trudno ustalić, jak to wyglądało naprawdę

Czy tak naprawdę generałowie byli torturowani? Nie. Lekarze sądowi prawie natychmiast orzekli, że generałowie zginęli od strzałów, a kule wyjęte z ich ciał były identyczne z tymi, których używa wojsko.

Mordowano wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z komunizmem, bez wyjątków? Poza eksterminacją, stworzono również obozy koncentracyjne. Setki tysięcy ludzi, którzy uniknęli czystek, zesłanych zostało do obozu na wyspie Buru, w zachodniej części Moluków. Pośród nich były również dzieci w wieku przedszkolnym, wzięte w zastępstwie osób, które ukryły się przed pogromem. Zresztą w tych obozach również zginęło później wielu więźniów. Ci, którym udało się w nich przeżyć trzynaście lat, zostali w 1979 roku zwolnieni.

I ta informacja nie przedostała się w żaden sposób do mediów? Gorzej. Dwa dni później ruszyła nadzorowana przez oddziały strategiczne wojsk lądowych, dowodzone wówczas przez generała Suharto, kampania „uświadamiająca” opinię publiczną I jaka była według niego geneza zamao tym, w jakich okolicznościach zginęli chu stanu? Właśnie makiaweliczna. Według generałowie. Do wiadomości publiczniego generał Suharto był jednym nej podano wymyślone opisy tortur, Czy to znaczy, że skończył się z tych, którzy przygotowali przewrót jakim zostali oni poddani przed śmier- ich koszmar?

89


90

Nic bardziej mylnego – Suharto wciąż rządził. Choć zwolnieni z obozów, zostali oni trwale napiętnowani. Nie otrzymali dowodów osobistych, lecz specjalne legitymacje „ET” (Eks Tahanan-politik – „były więzień polityczny”). Jako „ET” nie mogli pełnić żadnych funkcji publicznych, pracować w urzędach państwowych, służyć w wojsku ani pracować jako nauczyciele lub wykładowcy. Stygmatyzacja miała charakter dziedziczny, zatem również członkowie rodzin „ET” do trzeciego pokolenia wykluczeni byli z życia publicznego. W kolejnych latach piętno „ET” uległo dalszemu wzmocnieniu – indonezyjskie władze pozbawiły byłych więźniów czynnego prawa wyborczego. I trwa to do dziś? Wszystkie zakazy oraz sama etykieta „ET” zostały cofnięte pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy Suharto został obalony po 32 latach sprawowania władzy. Ale dopiero w 2005 roku osoby te otrzymały indonezyjskie dowody osobiste.

patyk był osobą młodą, sfrustrowaną brakiem pracy, a zarazem wykształconą. Podczas gdy w pierwszej połowie lat dwudziestych XX wieku jedynie 5% Indonezyjczyków potrafiło pisać i czytać, wśród członków partii komunistycznej piśmiennych było aż 76%. Czy komuniści mieli duże poparcie społeczne? W latach dwudziestych PKI nie miała wielkiego poparcia. Jej członkowie raz podjęli próbę powstania, ale armia holenderska bardzo szybko sobie z nimi poradziła. Wyłapano ich i zesłano na Nową Gwineę. Pozostali zeszli wtedy do podziemia.

3 miliony członków. Była to wówczas trzecia największa partia komunistyczna na świecie. Po czym wyrżnięto dwa miliony, a pozostałych zamknięto w obozach koncentracyjnych na ponad dziesięć lat. Dlaczego tak mało się o tym mówi? Dlaczego przez tyle lat nie dociekano prawdy? W tym przypadku zabrakło wsparcia i głosu opinii międzynarodowej. Wszyscy krzyczeli o ludobójstwie Czerwonych Khmerów w Kambodży, powołano międzynarodowy trybunał do rozliczenia tych zbrodni. A czy ktokolwiek chociaż słyszał o tym, co dziesięć lat wcześniej wydarzyło się w Indonezji? Czy którekolwiek mocarstwo próbowało interweniować? A pisano o tym wówczas, pojawiały się notatki prasowe. I nic. Świat zapomniał. Na lekcjach historii w liceum pojawia się chyba wzmianka o Kambodży, co i tak jest już ogromnym osiągnięciem, bo polska edukacja na poziomie szkolnym nie uwzględnia istnienia większej części świata i jej historii. O Indonezji jest jednak cicho.

Pomogło to w zdobywaniu poparcia? Wówczas nie, ale zanim doszło do stłumienia powstania komunistycznego, zanim komuniści zeszli pod ziemię – a była to ziemia Holenderskich Indii Wschodnich – stała się rzecz bardzo ważna, choć szerzej nieznana. Komuniści zaczęli mówić o Indonezji. Termin Indonezja istniał już wcześniej, od połowy XIX wieku, ale miał znaczenie jedynie geograficzne. Kim byli komuniści w Indonezji, że spo- To komuniści po raz pierwszy uży- A jak sobie z tym radzą sami Indonezyjli tego słowa w sensie politycznym czycy? tkało ich coś takiego? W Indonezji stworzono zbiorowe Partia Komunistyczna Indonezji po- i tożsamościowym. poczucie winy za ludobójstwo. I tu wstała w 1921 roku. Jej zwolennikami byli robotnicy pracujący w miastach, A ilu było komunistów w przeddzień za- pojawia się problem. Nie istnieje coś takiego jak zbiorowe poczucie winy bezrobotna i wykształcona młodzież machu stanu? oraz członkowie tak zwanej klasy W 1965 roku, przed pogromem, Partia za coś, czego się nie zrobiło, za coś, co średniej. Tym samym przeciętny sym- Komunistyczna Indonezji liczyła sobie się wydarzyło bez naszego czynnego w tym udziału. Winni są konkretni ludzie, może być ich wielu, ale każdy z nich ma jakieś imię, datę urodzenia, może adres. Nigdy winne nie jest całe społeczeństwo. O podobnym problemie pisała Hannah Arendt, gdy rozważała zagadnienia zbiorowej odpowiedzialności, która – w przeciwieństwie do winy – jak najbardziej istnieje. Jesteśmy bowiem często odpowiedzialni za konsekwencje czegoś, przy czym nie zawiniliśmy. Taka jest cena życia pośród innych ludzi. Ale nie znaczy to przecież, że jesteśmy winni. W powojennych Niemczech również Fot.: materiały prasowe pojawiło się hasło „wszyscy jesteśmy


winni” za to, co reżim hitlerowski zrobił z Żydami. Choć brzmi to szlachetnie, prowadzi jednak w istocie do rozmycia winy i uwolnienia od niej prawdziwych winowajców. Tam, gdzie wszyscy są winni, nikt nie jest winny. I taką właśnie strategię – poczucia wspólnej winy za zbrodnię – wypracowano w Indonezji. Jakie są tego skutki? Wydaje mi się, że jednym z głównych powodów, dla których przez tyle lat po obaleniu dyktatury Suharto milczano o tych wydarzeniach, były właśnie owe źle ulokowane wyrzuty sumienia. Za rządów Suharto prawdę zwalczano również terrorem i propagandą. Film Oppenheimera przerywa to milczenie, wskazując zarazem prawdziwych winnych. Choć to tylko kilku starych już mężczyzn, to są to jednak konkretne osoby. I tych osób jest więcej na różnych szczeblach drabiny społecznej. Oczywiście większość katów – łącznie z Suharto – już nie żyje, nie ma to jednak znaczenia. Myślę, że zawsze istnieje konieczność wskazywania osób, które faktycznie winne są zbrodni. A jeżeli żyją, to doprowadzenia ich przed sąd. Powiedziałaś, że Oppenheimer przerywa milczenie. W każdym jednak społeczeństwie znajdą się jednostki, które – mimo zagrożenia życia – dążyć będą do prawdy. Ojciec mojego znajomego był znanym indonezyjskim dziennikarzem. Mój znajomy ma takie wspomnienie z dzieciństwa: któregoś dnia, w 1966 roku, przyszła do ojca paczka. Otrzymawszy ją, ojciec przestał pisać. W przesyłce była ludzka głowa. Zadając pytanie o to, dlaczego tak mało ludzi dąży do tej prawdy, trzeba pamiętać, że przemoc towarzyszyła dyktaturze Suharto od początku do końca. W dodatku była to przemoc wzmocniona przez bezkarność osób popełniających zbrodnie. Przecież do tej pory nikt nie odpowiedział za ludobójstwo latach 1965–1966. Podobnie, nikt nie odpowiedział za inwazję na Timor Wschodni i jego faktyczną

kolonizację przez kolejne dwie dekady, podczas której zginęło około dwustu tysięcy ludzi. Nikt nie odpowiedział za porwania i dziesiątkowanie ludności w prowincji Aceh, kiedy wprowadzono tam stan wyjątkowy. Nikt nie odpowiedział za porwania i śmierć opozycjonistów.

A od roku film Oppenheimera zdobywa prestiżowe nagrody na całym świecie… To swoista klamra. Film skonfrontowany z filmem. To, co zostało zakłamane przez doskonale zrobiony film sprzed trzydziestu lat, Joshua Oppenheimer odczarowuje przy pomocy również doskonale zrobionego filmu. Zresztą sam Werner Herzog powiedział: „Nie widziałem tak potężnego, Nie było żadnych procesów? W sprawie ludobójstwa komunistów surrealistycznego i przerażającego nie podjęto żadnej próby postawienia filmu od co najmniej dziesięciu lat. To kogokolwiek przed sądem. W więk- jest film bez precedensu”. szości innych spraw, które wymieniłam, próbowano coś zrobić, choć na Cały czas mam w pamięci tę obciętą głopokaz. Były śledztwa i procesy. Nie- wę, którą dostał w przesyłce ojciec twojemniej osoby oskarżane o zbrodnie, za- go kolegi. „Scena zbrodni” jest dążeniem zwyczaj wojskowi dawnego reżimu, do prawdy. Szkoda, że wydarza się to tak nigdy nie zostali skazani. Niektórzy późno. pełnią obecnie wysokie funkcje pań- Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego stwowe, dwóch z nich ubiega się na- „bohaterowie” w tym filmie zgodzili się w ogóle wziąć w nim udział i opowet o fotel prezydencki. wiedzieć o tym, jak mordowali ludzi. Opowiedz mi o twoich znajomych. Jak oni Nie czuję, żeby robili to z potrzeby rozreagują, gdy porusza się temat ludobój- liczenia się z przeszłością. W pewnym momencie mówią, że wprowadzali stwa na komunistach? 1965 rok kojarzy im się z zamachem, w życie techniki zabijania, które wia nie ludobójstwem. W 1984 roku po- dzieli w filmach. Bo jeden z nich prawstał propagandowy film pod tytułem cował w kinie. Przerażające wyznanie. A potem następuje scena, w której „Zdrada PKI”. Przez szereg lat, w każdą rocznicę zamachu, film ten wy- coś w nich pęka. I nie ma znaczenia, świetlany był w telewizji i na specjal- czy to było w nich wcześniej, nych pokazach dla dzieci i młodzieży. czy też Oppenheimer to z nich I to zadziałało. Suhartowska wersja wydobył – ważne, że doskonale wydarzeń utrwaliła w świadomości ten moment uchwycił i pokazał. społecznej nienawiść do komunistów Zrobił to genialnie. ■ i wszelkich idei, organizacji oraz osób, którym, z różnych względów, można przykleić komunistyczną etykietę. Widziałaś ten film? Na pierwszy rzut oka rewelacyjny, naprawdę świetny thriller. Myślę, że to jeden z lepiej zrobionych filmów w historii indonezyjskiej kinematografii Natalia Laskowska (1983) – profesjonalnie nakręcony, z dosko- jest doktorantką na Wydziale nałym montażem i dźwiękiem. Gdy Orientalistycznym UW, zajmuje się wie się jednak, że jest to wulgarne zagadnieniem apostazji i wolności religijnej kłamstwo, do tego okupione krwią, to w perspektywie współczesnej myśli islamskiej podczas seansu ogarniają człowieka w Azji Południowo-Wschodniej. Przez wiele bardzo mieszane uczucia. Sądzę, że lat mieszkała i studiowała w Indonezji podobne uczucia ma się, oglądając fil- oraz w Malezji. Wykłada w Collegium my Leni Riefenstahl. Niby są świetne. Civitas. Jest autorką książki „Indonezja” Ale wiesz, że jednak nie są. (Wydawnictwo Trio, 2012).

91


Warszawa 92

muzeum w budowie z Jarosławem Trybusiem rozmawiają Cyryl Skibiński i Jan Wiśniewski

C

ały Naród buduje swoją Stolicę” – krzyczy napis na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Liczne głosy zwolenników rekonstrukcji przedwojennych gmachów pozwalają sądzić, że ten postulat ciągle nie został zrealizowany. Ale wydaje się, że bardziej od tworzenia „nowych zabytków”, stolica potrzebuje zbudowania nowoczesnej narracji o sobie samej.

fot.: Tomek Kaczor

Jaką rolę ma odgr y wać Muzeum Historyczne w nowoczesnej Warszawie? Centralną! To powinno być główne muzeum Warszawy. Jesteśmy gigantem: pracuje tu ponad dwieście osób, posiadamy jedenaście kamienic w Rynku, czyli całą północną pierzeję oraz osiem oddziałów. Jako największa miejska instytucja tego typu mamy wszystkie predyspozycje, by stać się także miejscem najważniejszych dyskusji o Warszawie. I to nie tylko dawnej, ale i obecnej. Czyli historia będzie stanowiła doskonałe tło, by tworzyć teraźniejszość i przyszłość. W ostatnich latach Muzeum było raczej mało widoczne. Teraz ma miejsce remont, który potrwa do 2017 roku. Jak to się ma do ambitnych planów?


Muzeum wyjdzie do warszawiaków – w znaczeniu intelektualnym będzie to właśnie animowanie miejskiej debaty. Ale wyjdziemy też w sensie wystawienniczym, bo zamknięcie centrali przy Rynku zmusza nas niejako do intensywniejszego działania w oddziałach i w przestrzeni miasta.

Czy Muzeum weźmie udział w licytacji na multimedialną nowoczesność, którą można było w ostatnich latach obserwować między kolejnymi otwierającymi się placówkami muzealnymi? Niech się nie obrażą inne multimedialne muzea – ale to już nie jest nowoczesność. Mam na myśli intensywną multimedialność, ale też sposób N i e w s z y s c y w i e d z ą , ż e Mu z e um pokazywania historii przez imitację Historyczne to tak naprawdę kilka pla- i prowadzenie widza za rękę przez cówek: Muzeum Drukarstwa, Muzeum jednoznaczną i liniową opowieść. My nie będziemy realizować tego modelu, Farmacji, Muzeum Woli… Uważam, że wszystkie nasze oddzia- bo – jak sądzę – widz już nie chce być ły powinny tworzyć jedną całość – w ten sposób prowadzony. Staramy się Muzeum Warszawy. Kiedy zaczyna- wyjść minimum dwa kroki do przodu. łem pracę w Muzeum, ta gigantyczna Dla nas najważniejsza będzie koncenróżnorodność nieco mnie przytłoczyła, tracja na autentycznych przedmiobo zdałem sobie sprawę, że będę miał tach, których – jak mówiłem – mamy do czynienia nie z kolekcją, ale z zesta- tutaj dziesiątki tysięcy. Multimedia wem różnych, niekiedy niespójnych, czy scenografia mogą służyć pomocą, a nawet dziwnych zasobów. To się od- ale to nie może być istota muzealnej nosi do oddziałów, ale także do siedzi- ekspozycji. by głównej. Są tu zbiory, o których niewielu wie, na przykład bogata kolekcja Czyli tak naprawdę w samej ekspozyrysunków architektonicznych, cieka- cji zmieni się niewiele – bo prezentowawe zespoły archiwaliów czy kolekcje nie historycznych rekwizytów w gablorzemiosła artystycznego. Posiadamy tach jest przecież domeną klasycznego także spuścizny poszczególnych po- muzealnictwa. staci związanych z Warszawą , np. Wprost przeciwnie, zmieni się bardzo Jerzego Waldorffa – i w tej spuściźnie dużo. Przedmioty są punktem wyjścia jest wszystko, od jego butów, po meble do opowiedzenia historii o mieście i archiwalia. Jest sztuka każdej katego- i poprowadzenia narracji, i tu jest cały rii, powiązana z Warszawą na najróż- szereg możliwości. Dodam, że nie bęniejsze sposoby: zarówno przez oso- dzie w niej miejsca na nostalgię. by autorów, jak i tematykę. Mógłbym tak długo wyliczać. Ta różnorodność Postulat rezygnacji z nostalgii pojawia na pierwszy rzut oka może się wyda- się często w pana publicznych wypowiewać kłopotliwa, ale potem z tego braku dziach. Czy jednak obrazki z przedwospójności powstaje niezwykle interesu- jennej Warszawy, mieszające Canaletta, jąca opowieść o – w gruncie rzeczy – Or-Ota i Paryż Północy, nie są tym, czego niespójnym mieście. Wiele przedmio- ludzie oczekują? Czy nie jest to po prostu tów znalazło się tu przypadkowo, ale kwestia gustu, na przeciw któremu pota przypadkowość to też jest cecha winno się wyjść? Warszawy, która również w różnych Nie chcę, by to zabrzmiało patetyczokresach rozwijała się chaotycznie nie, ale muzeum ma służyć prawi niespójnie. Robiąc z pozornej wady dzie, z którą nostalgia ma niewiele zaletę, z tej różnorodności zbudujemy wspólnego. Będziemy służyć wiedzą i informacjami na temat tego miasta, nową ekspozycję.

Historia totalnego zniszczenia miasta kładzie się cieniem na niebywały cud, jakim jest odbudowa

fot.: Tomek Kaczor

93


ale w żadnym wypadku nie chcemy pokazywać go przez zamglone sepią okulary. A co z dziadkiem, który od zawsze przychodzi z wnusiem oglądać te same zakurzone zbroje? Czy w nowoczesnym muzeum będzie dla niego miejsce? Zbroja sama z siebie nie jest nostalgiczna i nie ma powodu, by jej tutaj zabrakło. To jest do pogodzenia. Jak mówiłem, nasze muzeum nie pójdzie ścieżką multimedialnej nowoczesności, a to właśnie ona stoi często w konflikcie z potrzebami osób starszych, które nie czują się dobrze w świecie dotykowych ekranów. Nas to nie bardzo interesuje. Rezygnacja z nostalgii to coś innego, to przede wszystkim rezygnacja z odwoływania się do różnych okresów w historii, które są uważane w sposób dość niesprawiedliwy za lepsze. My chcemy pokazywać historię wielostronnie i szczerze.

94

fot.: Tomek Kaczor

Ale nawet w ramach tej prawdy musi dojść do selekcji faktów. Czy można już powiedzieć o jakichś wątkach, które zostaną mocniej zaakcentowane w nowej narracji? Choć jesteśmy u początku drogi, wydaje mi się, że niedowartościowane są wydarzenia, które miały miejsce w Warszawie bezpośrednio po wojnie. Historia totalnego zniszczenia miasta jest przeakcentowana i zniszczenie kładzie się cieniem na niebywały cud, jakim jest odbudowa. Wydaje mi się, że opowieść o odbudowie, a w zasadzie o stworzeniu na nowo totalnie zniszczonego miasta, powinna być tym, co wyróżnia Warszawę. Przez pryzmat tych wydarzeń patrzeć można też na warszawiaków – nosicieli pewnego ducha, który pchał ludzi do gigantycznego wysiłku, jakim była praca na gruzach dawnego miasta. Cień katastrofy zniszczenia wydaje się przysłaniać tę kartę historii. Może dlatego, że hasło odbudowy za bardzo kojarzy się z propagandą pierwszych lat demokracji ludowej w Polsce?


Rzeczywiście, władza była taka, a nie inna, i nie można o tym zapominać. Ale wartość odbudowy wykracza poza ocenę samej władzy czy systemu. Z punktu widzenia problemu odbudowy lokalizacja muzeum jest optymalna. O Rynku można chyba powiedzieć, że jest perłą w koronie odbudowy. Pozwolę sobie na wyznanie: nie czułem się najlepiej na Starym Mieście. Bywałem tutaj, kiedy musiałem – raz, dwa razy do roku – zawsze z bardzo konkretnego powodu. I przez pierwsze dni, kiedy zacząłem przychodzić tu codziennie, myślałem, że odbieram jakąś karę za konsekwentne bojkotowanie tego miejsca. Ale miłość jest córką wiedzy, jak powiedział Leonardo da Vinci, i odkrywanie tego osiedla mieszkaniowego – bo jest to w gruncie rzeczy osiedle – ubranego w ten czarujący kostium historyczny, jest czymś fascynującym. Mówię o detalu architektonicznym, o barwach, niezwykłym pietyzmie, z którym wykonano dekoracje elewacji… I dochodzę do wniosku, że ten trudny, intensywnie oddziałujący zespół architektoniczny jest interesujący i fantastyczny właśnie w kontekście odbudowy. Starych miast są w Europie setki! Ale ten zespół jest fenomenem na skalę światową, bo został zniszczony, odbudowany i trafnie poprawiony. I to dlatego Stare Miasto jest na światowej liście dziedzictwa UNESCO. Można odnieść wrażenie, że obecna tendencja jest dokładnie odwrotna. Na przykład w trakcie kursów na przewodnika po Warszawie sympatyczni przewodnicy, tacy starszej daty panowie, mówią, żeby przypadkiem nie zdradzać turystom, że warszawska katedra czy że w ogóle Stare Miasto jest odbudowane. Mógłbym wrócić do wątku służenia prawdzie… Swoją drogą, zdarzało się, że eksperci umieszczali katedrę warszawską wśród nowoczesnych, żelbetowych obiektów architektonicznych. I to mi się wydaje jak najbardziej na miejscu. Tym bardziej, że autor projektu odbudowy katedry, Jan

Przedwojenni warszawiacy chcieli wrócić do miasta, które przynajmniej w kilku fragmentach wyglądało podobnie do tego, które zapamiętali Zachwatowicz, swego czasu proponował elewację z wyeksponowaną konstrukcją, która nie byłaby skrywana za cegłą. To jest całkiem nowoczesny budynek! A kiedy, pana zdaniem, skończyła się odbudowa? I czy ona w ogóle się skończyła? Mam nadzieję że już jesteśmy po niej. Prawo do odbudowy mieliśmy tylko bezpośrednio po wojnie, gdy do gruzów wracali pamiętający miasto sprzed 1939 roku. I dlatego moim zdaniem Zamek Królewski został odbudowywany zbyt późno, a co więcej, jego odbudowa otworzyła drogę do prób kolejnych rekonstrukcji. A jest to droga śliska, ponieważ kolejne inwestycje, jak np. Pałac Jabłonowskich czy niedoszły Pałac Saski, pod względem ideowym i warsztatowym kompromitują odbudowę powojenną. Kompromitują także nas wszystkich jako tych, którzy na to patrzymy i na to się godzimy. Czy w takim razie bezpośrednia pamięć jest jedynym czynnikiem zezwalającym na takie działania rekonstrukcyjne? Pod względem etycznym sądzę, że tak. Warszawy nie odbudowywano dla jej wyjątkowej wartości estetycznej czy architektonicznej… Odbudowywano ją dlatego, że została symbolicznie i celowo zniszczona, czemu trzeba było przeciwstawić się równie symbolicznym gestem. Poza tym totalne zniszczenie miasta powoduje totalny chaos w umysłach tych, którzy tu mieszkali. Przedwojenni warszawiacy chcieli wrócić do miasta, które

przynajmniej w kilku fragmentach wyglądało podobnie do tego, które zapamiętali. Wszyscy zresztą, będąc w ich położeniu, zapewne byśmy tego chcieli. Ale kiedy kończy się pewien etap tej symbolicznej odbudowy i odtwarzania oswojonej rzeczywistości, to prawo do tworzenia imitacji przestaje obowiązywać. Mówiąc o odbudowie, używa pan sformułowania „mit założycielski”. To kieruje rozmowę w stronę polityki historycznej, tym bardziej, że taka narracja musiałaby kształtować się w odniesieniu do innego mitu założycielskiego, jakim jest – paradoksalnie – PW44. Czy nie ma ryzyka, że używanie takich kategorii doprowadzi do przebojowego wejścia do debaty politycznej? Żyjemy w czasach, w których wszystko jest polityczne. Nie wiem, jak długo one będą trwały, ale chwilowo wydaje się, że tak właśnie jest. Dlatego w tej rozmowie celowo nie użyłem sformułowania „mit założycielski”. Uważam jednak, że cud odbudowy mógłby stać się mitem założycielskim współczesnej Warszawy. Starajmy się pokazywać cud odbudowy nie jako gest polityczny, ale jako niezwykły wysiłek mieszkańców i próbę stworzenia miasta dla nich i przez nich. ■

Jarosław Trybuś (1976) jest doktorem historii sztuki, krytykiem architektury i wykładowcą, autorem książek „Warszawa niezaistniała. Niezrealizowane projekty urbanistyczne i architektoniczne Warszawy dwudziestolecia międzywojennego” (2012) i „Przewodnik po warszawskich blokowiskach” (2011). W styczniu 2013 objął stanowisko wicedyrektora Muzeum Historycznego m.st. Warszawy ds. Merytorycznych.

95


FOT.: Tomek Kaczor; na zdjęciu Mundek


Zakład naprawczy Z Jackiem i Mundkiem rozmawia Tomek Kaczor

J

acek i Mundek są beneficjentami Fundacji „Sławek", pomagającej byłym więźniom w powrocie do społeczeństwa i rodziny. Dziś pracują w warsztacie samochodowym Fun Service działającym przy Fundacji.

więzienia, opowiadam o sobie, a inni patrzą na mnie jak na wariata. Niech patrzą! Oddaję to, co wziąłem.

Czym jest dziś dla was praca w warsztacie? Mundek: Może to brzmi banalnie, ale dla mnie to jest spełnianie samego siebie. Nie czuję się taki niepotrzebny. Wiadomo, jaka jest sytuacja na rynku Samochody to pasja jeszcze z tamtego to jeszcze jej nawet nie było. Marek po pracy. A co dopiero kiedy pracodawca prostu wziął go pod swoje skrzydła, dowie się, że jego pracownik jest byżycia? Jacek: Tak. Nawet siedziałem kiedyś za nauczył spawania i dał mu zatrudnie- łym skazanym, po długoletnim wyronie. Teraz Sławek od siedemnastu lat ku. Trudno się dziwić, że podchodzą kradzieże samochodów. Miesiąc po siedemnastych urodzinach jest na wolności, założył rodzinę, żyje z dużą rezerwą. Takim ludziom jak ja bardzo trudno jest znaleźć pracę. wylądowałem w więzieniu i do trzy- normalnie. dziestego roku życia w kółko wychoPo tak długim pobycie w więzieniu bardzo dziłem i wracałem. Dopiero od trzyna- To jak wy tu trafiliście? Mundek: Można powiedzieć, że trafi- trudno musi być zacząć pracować… stu lat jestem na wolności. łem do warsztatu prosto z celi. Mundek: Najtrudniej jest na nowo obuA klienci? Czy wiedzą do jakiego zakładu Bałem się wolności, bałem się, że wró- dzić w sobie poczucie obowiązku. cę do dawnego środowiska. Zdawałem W więzieniu wszystko załatwia się oddają swoje auta? Jacek: Większość wie. Jedna z naszych sobie sprawę z tego, że nie będę potra- przez pisanie podań i próśb. Człowiek klientek mówi nawet, że wybrała nasz fił przezwyciężyć pokusy. Jak tylko oducza się jakiejkolwiek własnej inicjawarsztat właśnie ze względu na to, przekroczyłem próg zakładu karne- tywy, bo wszystko robią za niego. Jak że tu pracują tacy jak my. Twierdzi, go, od razu zadzwoniłem po prezesa. ktoś przesiedzi dziesięć czy piętnaście że dla niej to jest najlepsza gwaran- Marek zgarnął mnie prosto spod bra- lat na tzw. nierobach, to potem bardzo trudno jest mu się wdrożyć w tryb cja, że jej samochód będzie bezpiecz- my i razem tu przyjechaliśmy. ny. Ale przy jeżdżają też do mnie Z Jackiem poznaliśmy się w więzie- obowiązków. Pod tym względem więz Wołomina tacy, których poznałem niu. Mieliśmy wspólny epizod na zienie wypala na psychice silne piętno. Mokotowie, ale potem on wyszedł na Jacek: Czasem miewamy w warsztacie jeszcze „w tamtym życiu”. Mundek: Za to samochód można przy- wolność, a mi zostało jeszcze kilka lat. praktykantów z oddziałów otwartych. wieźć praktycznie o każdej porze Kiedy trzy lata temu wyszedłem, Jacek Wyjść z więzienia i przyjść do pracy, to jest coś wspaniałego! Bardzo pomadnia i nocy. Ja mieszkam tu, w siedzi- już pracował w warsztacie. bie Fundacji, więc auto można zosta- Jacek: Kiedy ktoś taki jak prezes przy- ga. Teraz są takie czasy, że można to wić rano, a odebrać nawet po 23 czy chodzi do więzienia, na początku pa- załatwić. Dzięki temu później o wiele trzy się na niego jak na wariata. Myśli łatwiej jest wrócić do normalnego żyw niedzielę. się, że jemu płacą za to, że przychodzi cia. Ja nic nie umiałem, nigdy nie praPracujecie tutaj od początku istnienia i opowiada o tym, że ma rodzinę, pra- cowałem. Pójście do pracy to była dla cę, że żyje normalnie. Dla mnie wte- mnie wielka tragedia. Ale jak kiedyś warsztatu? Mundek: Nie, pierwszy był Sławek. dy nienormalni byli właśnie ci, którzy nie wyobrażałem sobie, żebym poszedł To od jego i m ien ia powstała na- chodzili do pracy! Na dobrą sprawę do pracy, tak teraz nie wyobrażam sozwa Fu ndac ji. Jak prezes [Marek nie pamiętam, jak to się stało, ale mu bie dnia, żebym siedział w domu i nie Łagodziński – przyp. red.] go poznał, uwierzyłem. Teraz sam chodzę do pracował. Zmieniają się poglądy… ■

97


Wielcy warszawscy Maryna Falska Cyryl Skibiński

98

Maria z Rogowskich Falska, urodzona w lutym 1877 roku, młodość spędza w dzierżawionym przez rodziców dworku na Podlasiu. Zgodnie z ziemiańskim obyczajem, uczy się w domu. Mając 15 lat, opuszcza jednak dworek rodziców, aby kontynuować naukę w jednym z ukraińskich miast. Kilka lat później zostaje rewolucjonistką. Ży je tera z w Warszaw ie, gdzie uczęszcza na zajęcia prowadzone w ramach Uniwersytetu Latającego. Wykłady organizowane nielegalnie w prywat nych mieszkaniach prowadzą wybitni uczeni, jak socjolog Ludwik Krzywicki, dla których z powodów politycznych nie ma miejsca na carskim Uniwersytecie Warszawskim. Równolegle do studiów, Rogowska angażuje się w działalność oświatowo-kulturalną, coraz mocniej wiążąc się ze środowiskiem Polskiej Partii Socjalistycznej. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych. jest już jej formalnym członkiem, rozprowadza nielegalną prasę, prowadzi wykłady dla robotników. Za swoją działalność jest kilkakrotnie aresztowana, a w 1903 roku zesłana do Wołogdy. Rogowska wraca do kraju po trzech latach. Podejmuje pracę nauczycielki w szkołach podstawowych i czytelniach społecznych. W 1910 roku wychodzi za znanego działacza PPS doktora Leona Falskiego. Uciekając przed prześladowaniami carskiej

policji, nowożeńcy osiedlają się w małym miasteczku na Litwie, gdzie dr Falski poświęca się pracy z biedotą polską, żydowską i białoruską. Po dwóch latach umiera na tyfus, którym zaraża się od jednego ze swoich pacjentów. Po kolejnych dwóch latach umiera także córeczka Falskich, Hania. Maria do końca życia ubierać się będzie na czarno. Okres pierwszej wojny światowej Falska spędza w Kijowie. Podejmuje się tam prowadzenia internatu przy szkole rzemieślniczej dla polskich chłopców. W połowie 1918 roku udaje jej się razem z częścią swoich wychowanków oraz współpracownicą, Marią Podwysocką, wrócić do Polski. W niepodległej, ale zniszczonej przez wojnę Polsce nie brakuje pracy dla ludzi o poglądach Marii Falskiej. W październiku 1919 roku pod patronatem Centralnej Komisji Związków Zawodowych powstaje w Pruszkowie Zakład Wychowawczy „Nasz dom”, przeznaczony dla osieroconych lub żyjących w biedzie dzieci robotników. Jedną z inicjatorek tego przedsięwzięcia jest Falska. Ona też zostaje kierowniczką „Naszego domu”. Za pożyczone pieniądze udaje się wynająć w Pruszkowie kamienicę, do której wprowadza się pięćdziesięcioro dzieci. W internacie brakuje jednak najbardziej podstawowych sprzętów – nie ma ani łóżek, ani stołów ani misek

do jedzenia. Pomimo tych trudności Falska i Podwysocka, które kontynuują współpracę nawiązaną w Kijowie, chcą aby „Nasz dom” nie tylko zapewniał dzieciom biologiczne przetrwanie, do czego ograniczały się wszystkie inne ochronki, ale żeby stał się prawdziwym ośrodkiem wychowawczym. Schemat funkcjonowania „Naszego domu” oparty zostaje na koncepcjach realizowanych od kilku lat w „Domu Sierot” Janusza Korczaka. Podobnie jak tam, wszyscy podopieczni rotacyjnie pełnili dyżury, sprzątając albo pracując w kuchni; starsze dzieci opiekowały się młodszymi; w internacie funkcjonowała gazetka i sąd koleżeński. Wszystko to pozwalało bez zbędnego moralizowania wyrabiać w dzieciach poczucie współodpowiedzialności za internat i umiejętność uczestniczenia w różnych formach życia zbiorowego. Korczak od samego początku wspierał ideę powołania zakładu dla dzieci robotników. Gdy „Nasz dom” już powstał, przyjeżdżał do Pruszkowa raz, dwa razy w tygodniu, pomagając w pracy pedagogicznej. Sprawował też stałą opiekę lekarską nad podopiecznymi pani Maryny, jak nazywano w „Naszym domu” Falską. Poznali się w 1916 roku w Kijowie, gdy Korczak przyjechał tam na krótki urlop z frontu, gdzie pracował jako lekarz. W ciągu trzech dni pomógł zreorganizować prowadzony przez Falską


internat i opanować zanarchizowanych przez warunki wojenne podopiecznych. Wiosną 1917 roku Korczak znów przyjechał do Kijowa. Nie wrócił już potem na front, lecz zajął się pracą w podmiejskich przytułkach dla dzieci, gdzie panowały okropne warunki. W Kijowie zastał go i unieruchomił wybuch rewolucji październikowej. Miał więc sporo czasu na rozmowy z Falską i zarażenie jej pasją pedagogiczną. W 1921 roku patronat nad pruszkowskim internatem obejmuje powołane w tym celu Towarzystwo „Nasz dom”. Po kilku latach należy do niego coraz mniej działaczy społecznych, takich jak Bolesław Bierut, a coraz więcej osób o rodowodzie niepodległościowym, związanych z ówczesną władzą. Najbardziej prominentną członkinią jest Aleksandra Piłsudska, druga żona Marszałka. Głównie dzięki osobistemu zaangażowaniu dawnej „Towarzyszki Oli” sytuacja finansowa „Naszego domu” zaczyna się odmieniać. Dziwnym trafem, pieniądze chętnie łoży teraz państwo; spory ich przypływ zapewniają także organizowane co roku bale charytatywne. Falskiej, socjalistki całą duszą, ta forma zdobywania środków zapewne nie zachwyca. Nagle przestaje jednak brakować środków na codzienne

utrzymanie domu, a w 1927 roku zapada decyzja o budowie nowej siedziby. Rok później podopieczni pani Maryny wprowadzają się do dużego budynku, z lotu ptaka przypominającego kształtem samolot, stojącego na pustych wówczas Polach Bielańskich. W maju 19trzydziestych roku, gdy budynek zostaje wykończony, odbywa się uroczyste otwarcie nowej siedziby. Obecny jest premier Walery Sławek, dwóch ministrów, pani prezydentowa Mościcka i Aleksandra Piłsudska. Dostojnych gości jest zresztą dużo więcej – dzieci naliczyły aż 64 limuzyny. Brakuje tylko kierowniczki, która wyjechała na urlop. Być może przeszkadzała jej zbytnia pompa, towarzysząca otwarciu. A może chodziło o obecność biskupa, który miał poświecić siedzibę „Naszego domu”. Falska była w swoim ateizmie bardzo konsekwentna – piętnaście lat wcześniej nie zjawiła się nawet na katolickim pogrzebie swego męża, Leona. Na jej miejscu on pewnie zrobiłby tak samo. Nowe możliwości, jakie zyskał „Nasz dom” po przeprowadzce, są, w pojęciu Falskiej, równoznaczne z nowymi zobowiązaniami. Jest przekonana, że prowadzona przez nią placówka musi służyć nie tylko garstce wybrańców, ale wszystkim potrzebującym dzieciom, choćby z pobliskiego osiedla „Zdobycz

Siedziba „Naszego domu” na Polach Bielańskich, obecnie al. Zjednoczenia 34

Robotnicza”. Organizuje więc w „Naszym domu” darmowe półkolonie, przedszkole i bibliotekę. Najubożsi otrzymują też posiłki. Od momentu przeprowadzki „Naszego domu” na Bielany drogi Korczaka i Falskiej zaczęły się powoli rozchodzić. Korczakowi nie odpowiada m. in. pomysł otwierania „Naszego domu” na dzieci z zewnątrz. Uważa, że ogranicza to możliwości wychowawcze i niszczy z trudem wypracowywaną namiastkę domowej atmosfery, tak potrzebnej stałym mieszkańcom internatu. Ona zarzuca mu zbyt sztywne, skostniałe podejście do własnych koncepcji pedagogicznych. W połowie lat trzydziestych. współpraca Falskiej i Korczaka zostaje niemal całkowicie zerwana. Obok kwestii ideowych wpływa na to prawdopodobnie także jakiś konflikt osobisty lub ambicjonalny. W czasie drugiej wojny światowej Falska organizuje pomoc dla dzieci żydowskich. Kilkanaście z nich przyjmuje do „Naszego domu”, załatwia metryki chrztu, dla każdego przygotowuje niewinną, w oczach Niemców, historię rodzinną. W połowie lat osiemdziesiątych. zostaje za swoje postępowanie odznaczona medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Po utworzeniu w Warszawie getta, Falska z myślą o Korczaku przygotowuje w „Naszym domu” dobrze zamaskowaną kryjówkę. Doktor kilkakrotnie odwiedza w czasie okupacji bielański internat. Nie daje się jednak przekonać, do pozostania w ukryciau – jest zdecydowany trwać przy swoich podopiecznych także w drodze na Umschlagplatz. W czasie powstania warszawskiego w „Naszym domu” działa szpital powstańczy. W pierwszych dniach września Niemcy nakazują ewakuację podopiecznych internatu z miasta. 7 września 1944 roku Falska umiera na zawał serca. Po wojnie „Nasz dom” wraca do swojej siedziby na Bielanach. Działa nieprzerwanie do dziś, od 1946 roku nosząc imię swojej założycielki, Maryny Falskiej. ■

99


Fot.: tomek Kaczor

bywatel

100

z Ladislau Dowborem rozmawiają Paweł Cywiński i Mateusz Luft

P

dół

Pociągnąć system w oczucie, że coś jest nie tak, przeradza się dziś raczej w bunt niż w rewolucję. Do rewolucji brakuje nam nowej wizji stosunków ekonomicznych, organizacji pracy i dostępu do wiedzy. Kryzys jest jednak najlepszym czasem na szukanie takich alternatyw. Mówi się, że ludzie mądrzy nie boją się kryzysów. Oni je obserwują, uczą się na nich, postrzegają jako szansę. Zamiast skupiać się na dzisiejszym trudzie, planują stabilniejsze jutro. W jakim świecie dobrze byłoby się obudzić po kryzysowej nocy, którą przeżywamy? Żeby zrozumieć cokolwiek z obecnego kryzysu, trzeba spojrzeć na niego z naprawdę szerokiej perspektywy. Rozejrzyjcie się. Na naszych oczach zmienia się świat! I są to zmiany o wiele głębsze niż przejście od

rolnictwa i feudalizmu do przemysłu i kapitalizmu. Na przykład jakie? Podstawą tej transformacji jest bardzo szybki rozwój technologiczny. A technologia wpływa na całą naszą rzeczywistość: systemy ekonomiczne, kulturowe, charakter kontaktów międzyludzkich… Weźmy śmiertelność. Gdy w 1900 roku rodził się mój ojciec, było nas miliard pięćset milionów ludzi. Dzisiaj jest nas siedem

miliardów. Tylko w ciągu życia mojego ojca – a nie, jak mogłoby się wydawać, dwudziestu pokoleń – przybyło nas pięć miliardów. Ogrom! Każdego roku przybywa kolejnych osiemdziesiąt milionów, każdego dnia potrzebujemy ponad dwieście dwadzieścia tysięcy nowych talerzy. Wyobraźcie sobie, jak szybko zwiększa się nacisk wywierany na naszą planetę… Geografia tego przyrostu nie jest jednak równomiernie po niej rozłożona. Nie jest. Ale spróbujmy przez chwilę zastanowić się nad tym, co by było, gdyby udało się osiągnąć taką równowagę. Co by się stało, gdyby wszyscy chcieli konsumować na takim poziomie jak Amerykanie? Prosta arytmetyka. Potrzebowalibyśmy kolejnych czterech planet. Żyjemy jednak w świecie skrajnie niezrównoważonym. Przez setki lat zorganizowaliśmy Ziemię tak, by maksimum zasobów pozostawało w dyspozycji ekonomicznej elity świata, tzw. Globalnej Północy. Południe nie ma w tej strukturze żadnych szans. A na większą konsumpcję po prostu brakuje środków. Nie da się przecież w nieskończoność zwiększać


bywatel

popytu na planecie, która ma skończo- pośrednictwa – finansowe, handlowe, informacyjne. Spójrzcie na mój ną wielkość. zegarek. Może 20 procent jego warMoże więc z pomocą przyjdzie nam tech- tości to koszt siły roboczej i surowców. Pozostałe 80 procent to technologia? Wiele w tym względzie zależy od nas. nologia i wzornictwo, czyli wartość W końcu dzisiejsze technologie po- niematerialna. I to jest stały trend. zwalają na wydobycie niesłychanych Produkcja ma coraz mniejszy wpływ ilości zasobów naturalnych. Ale czy na nasz świat. W samym środku owego nowego to dobrze? W wielu krajach za pomocą wielkich maszyn wyrąbuje się ostatnie systemu gospodarczego, który skondrzewa, na morzach masowo likwidu- cent rowa ny jest wokół pośredn ije się ryby. Wiecie jak? Satelity śledzą ków, znajduje się system finansowy. ich koncentracje, a dzięki GPS każdy Produkt Globalny Brutto wynosi niestatek jest w stanie namierzyć migracje całe 70 bilionów dolarów, a papierki ławic. To już nie jest rybołówstwo. To sprzedane przez banki mają wartość rzeźnia. A i tak 25 procent z tego, co się dziesięć razy większą. Nic więc dziwwyławia, natychmiast zostaje wyrzucone. Z ekonomicznego punktu widzenia interesujące jest tylko to, na czym można zarobić. Psujemy naszą planetę. Dokładnie. Mamy rosnącą liczbę ludności, rosnący popyt, wręcz kulturę maksymalizacji popytu. Mamy świat zorganizowany według konsumpcyjnych potrzeb niewielkiej mniejszości i technologie pozwalające ogałacać ziemię w podziwu godnym tempie. Ropa tworzyła się w ciągu dwustu milionów lat, my opróżnimy jej zasoby w ciągu dwóch stuleci. Jak to się ma do obecnego kryzysu? Nierówność na świecie osiąga poziom niemożliwy do utrzymania. Dziś każdy biedak wie, że istnieją realne możliwości, by mógł otrzymać porządną edukację i dostęp do systemu ochrony zdrowia. I przed tą świadomością już się nie ucieknie. Spostrzeżemy skalę kryzysu dopiero wtedy, gdy zrozumiemy, w jakim świecie on się zrodził.

Byłem niedawno delegatem na konferencji Narodów Zjednoczonych, poświęconej tematowi zrównoważonego rozwoju. Razem ze mną do Rio przyjechało kilkadziesiąt tysięcy innych delegatów. Masa wpływowych ludzi, reprezentantów rządów, prezydentów. Wiecie, jak dojmujące poczucie niemocy tam panowało? To była przeogromna niemoc. ONZ powstała w 1945 roku. Jej struktura przestała odpowiadać na współczesne wyzwania już bardzo dawno temu. Byle jaka wysepka na Pacyfiku ma tyle samo głosów co Indie. WTO, G20, G8… To wszystko jest przeraźliwie niewystarczające.

Rynek jest wtedy, kiedy mamy konkurencję. A my mamy do czynienia z nową formą imperializmu nego, że gdy ktoś chce odzyskać swoje pieniądze, to systemowi finansowemu to nie odpowiada i ogłasza problem z płynnością finansową. Gdy płynność nawala, rządy zaczynają przekazywać pieniądze bankom. W ten sposób płynność na krótki czas zostaje przywrócona, ale to z kolei zwiększa deficyt, który trzeba jakoś zatkać. Stąd podnoszenie podatków, wieku emerytalnego i tak dalej.

Mamy zatem trzy aspekty kryzysu: społeczny, środowiskowy i ekonomiczny. Tak. Na koniec spójrzmy na te trzy aspekty z punktu widzenia naszego zarządzania światem. W jaki sposób społeczeństwo podejmuje decyzje dotyczące owej zmiany, której jesteśmy obecnie świadkami? Natychmiast rzuca się w oczy zjawisko governance gap. Wielu ekonomistów twierdzi, że obecny Nie posiadamy żadnego instrumenkryzys nie jest kryzysem globalnym, lecz tu, który pozwoliłby nam decydować kryzysem owej zachodniej mniejszości… o naszej planecie w skali globalnej. To nie do końca tak. Zachodnia bańka rosła bardzo długo i do dziś zdąży- Nie posiadamy więc sposobności do poła objąć większość świata. Zauważcie, dejmowania tego typu decyzji, a zachoże gospodarka przestała opierać się dzące przemiany wymykają nam się spod na systemach produkcyjnych, a zo- kontroli… A co z międzynarodowymi orgastała zdominowana przez systemy nizacjami, uniami, porozumieniami?

Uważa pan, że kryzys powstał na skutek niedostatku zarządzania w skali globalnej? Oczywiście. Zarazem jednak obecny kryzys otworzył nam dostęp do informacji, o których wcześniej mogliśmy wyłącznie pomarzyć. Jakiś czas temu Swiss Federal Institute of Technological Research – poważna instytucja posiadająca w swoich kadrach 31 noblistów – przeprowadziła drobiazgowe badania, dotyczące globalnych powiązań władzy oraz organizacji systemów w wielkich korporacjach transnarodowych. Za pomocą Orbis 2007 – wielkiej bazy danych używanej przez banki na całym świecie, skupiającej informacje o trzynastu milionach firm i prywatnych fortunach pochodzących ze 194 krajów – Szwajcarzy przebadali relacje zachodzące pomiędzy różnymi aktorami sceny ekonomicznej. Wyselekcjonowali 43 tysiące największych podmiotów i zaczęli pracować nad skonstruowaniem topologii ekonomicznej. Czego? Czym innym jest wiedza, że General Motors jest warte tyle a tyle, a czym innym, że General Motors posiada

101


bywatel

tyle a tyle procent udziałów w danej firmie, ta zaś posiada tyle a tyle w jeszcze innej. Dzięki temu możemy poznać budowę tzw. muszek – firm kontrolujących całe sieci mniejszych aktorów ekonomicznych. I czego się stąd dowiadujemy? Dowiadujemy się, że 737 firm kontroluje 80 procent systemu korporacyjnego na świecie. To jest fakt. Nie musimy już marzyć o żadnych konspiracjach. Przecież zarządzający tym faceci znają się, razem grywają w golfa, spotykają się na imprezach charytatywnych, weselach, pogrzebach.

102

Nie istnieje reprezentacja obywatelska, politycy są przede wszystkim przedstawicielami korporacji Niewielka jest globalna elita finansowa… Jest też ścisłe jądro – 147 firm kontrolujących 40 procent całego systemu korporacyjnego. W dodatku trzy czwarte z nich należy do przeróżnych pośredników finansowych. I to ma być rynek? Rynek jest wtedy, kiedy mamy konkurencję. A to jest nowa forma imperializmu. Wspomniane badania pokazują, jak bardzo jesteśmy dziś osłabieni. I jak bardzo osłabione są rządy poszczególnych państw. Z innych opublikowanych ostatnio danych wynika, że w rajach podatkowych znajduje się od 21 do 32 bilionów dolarów. Produkt Globalny Brutto wynosi niecałe 70 bilionów dolarów. To znaczy, że poza podatkami, kontrolą, a często i elementarną wiedzą pozostaje od jednej trzeciej do połowy tego produktu.

Ludzie często wyobrażają sobie, że te firmy i ich fortuny znajdują się na jakichś tropikalnych wyspach. Rzeczywiście, pieniądze formalnie ulokowane są w Jersey, na Kajmanach lub Wyspach Dziewiczych, ale efektywnie administrują nimi ci sami pośrednicy finansowi, którzy zarządzają światowym systemem korporacyjnym. Wszystko jest ze sobą ściśle powiązane, a my coraz lepiej zdajemy sobie z tego sprawę. Od czasów Karola Marksa nieprzerwanie pokutuje na lewicy przekonanie o sile wielkich fabryk. Tymczasem tak naprawdę karty rozdają dziś wielkie banki, pośrednicy finansowi, którzy nic nie produkują, a zarządzają systemem komunikacji i dostępem do wiedzy. A politycy? Czy wiecie, jak łatwo wielkie grupy ekonomiczne wpływają na polityczne decyzje? W 2007 roku w Stanach Zjednoczonych zapadła decyzja o zniesieniu ograniczeń w kupowaniu czasu antenowego i pobieraniu pieniędzy od korporacji przez kandydatów politycznych. Ktoś musiał przecież zapłacić 5,2 miliarda dolarów za ostatnie amerykańskie wybory. Albo inny przykład. W Brazylii od 1997 roku korporacje mogą przekazywać kandydatom politycznym do 2 procent swojego deklarowanego kapitału. Przecież to majątek! I jaki jest efekt? Nie istnieje reprezentacja obywatelska, politycy są przede wszystkim przedstawicielami korporacji.

Czy problem governance gap da się w ogóle rozwiązać strukturalnie? W 2012 roku odbył się w Rio de Janeiro zjazd przedstawicieli najważniejszych miast na świecie. Dyskutowano o problemach lokalnych: drzewach, oczyszczalniach, nowych systemach transportu. Wiecie, jaki był efekt? To właśnie miasta, o wiele szybciej niż rządy, zaczęły wprowadzać niezbędne zmiany. Mają one dziś szansę organiJak wywrzeć wpływ na coś, co – jak sam zować się w sposób znacznie bardziej demokratyczny niż państwa. pan mówi – znajduje się poza kontrolą?

Miasta? Przecież one nigdy nie będą w stanie prowadzić wyrównanej walki z korporacjami. Dlatego właśnie trzeba zacząć wracać do tworzenia lokalnych i lokalnie kontrolowanych systemów finansowych. To jest jedno z najważniejszych zadań, które przed nami stoją. Sam pan jednak zauważył, że żyjemy w coraz bardziej zglobalizowanym świecie. Jedną z jego głównych cech jest postępująca deterytorializacja. Czy w tych warunkach pański projekt nie jest z góry skazany na porażkę? Lekarz w twojej rodzinie jest lokalny, szkoła jest lokalna. Dostęp do dóbr kulturowych również zależy od polityki twojego miasta. Wszystkie instytucje społeczne są sektorami ekonomicznymi, na które masz realny wpływ! Oczywiście, istnieją też produkty globalne. Ale nikt nie kupuje sobie codziennie komputera. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że duża część siły ekonomicznej zależna jest od społeczności lokalnych. Jeżeli przebadamy najważniejsze sektory technologiczne na świecie, to okaże się, że po części są one uzależnione od lokalnych uwarunkowań. W Stanach Zjednoczonych najważniejszym sektorem technologicznym nie jest motoryzacja ani zbrojeniówka, lecz ochrona zdrowia. Dla odmiany w Toronto istnieje bardzo silne poczucie miejskiej podmiotowości. Jaki jest tego skutek? Przykładowo, stosunkowo niewiele jest prywatnych basenów. Świetnie funkcjonuje rozbudowana sieć basenów miejskich, w których każdy może się wykąpać. Nie trzeba pokazywać żadnych dokumentów, wystarczy znać godziny otwarcia. No dobrze, ale system miejskich basenów nie wystarczy do tego, by społeczności lokalne uzyskały możliwość współdecydowania o zmianach na równi z państwami czy wielkimi korporacjami. Baseny to t ylko drobny przykład szczelin w systemie kolektywnej konsumpcji. Dopóki żyliśmy wyłącznie na swoim, dopóty pokutowało przekonanie, że wszystko zależy od tego,


bywatel

jak sobie pościelimy. Ale miasto to nie folwark. W mieście musimy mieć ulice, chodniki, komunikację – to wszystko jest wspólne. Takie samo dla wszystkich. W ten sposób odkrywamy siłę lokalnych sektorów ekonomicznych, które dzisiaj skupione są przede wszystkim wokół służby zdrowia, edukacji i kultury. I ta świadomość otwiera przed nami nowe możliwości.

Nie przecenia pan trochę tego zjawiska? Nawet w zachodniej awangardzie podstawowa aktywność dotycząca zarządzania kwestiami ponadlokalnymi ciągle sprowadza się do uczestnictwa w wyborach. Spójrzcie na przebieg dotychczasowych zmian. Mieliśmy partie polityczne, ale dziś nie znaczą już one tak wiele. Mieliśmy związki zawodowe, które również mocno straciły na ważności. Najważniejszym kanałem zmian Postuluje pan, by jak największą liczbę otaczającej nas rzeczywistości są sieci decyzji finansowych i organizacyjnych po- pozarządowych organizacji, lokalne i międzynarodowe ruchy społeczne. dejmować na poziomie lokalnym? Pociągniecie systemu w dół stanowi podstawę prawdziwej demokracji. Ale czy są one tak silne jak kiedyś partie Miałem szczęście poznać wiele kra- lub związki? jów i kultur. Kiedy zastanawiam się Zazwyczaj nie, i dlatego właśnie mamy nad tym, co dobrze w nich działało, naszą governance gap. Indywidualne to okazuje się, że zazwyczaj chodziło poczucie, że coś jest nie tak, przerao rzeczywiste organizowanie się ludzi dza się dziś raczej w bunt niż rewolucję. Do rewolucji brakuje nam nowokół ich własnych interesów. Szwecja ma podatki na poziomie wej wizji stosunków ekonomicznych, około 60 procent. To bardzo dużo, organizacji pracy i dostępu do wieale decyzja o wydatkowaniu tej góry dzy. Alternatyw należy jednak szukać pieniędzy w 70 procentach należy do właśnie w dobie kryzysu. To najlepszy mieszkańców miast i regionów. Każdy ku temu czas. ma wpływ na to, jaki komputer zostanie zainstalowany w szkole, w któ- Czy poza stawianiem na lokalność ma rej uczą się jego dzieci, i jakie drzewa pan coś jeszcze do zaproponowania przybędą rosły w parku za jego oknem. szłym rewolucjonistom? W ten sposób ściągnięto system decy- Zaczynamy dziś rozumieć, że demokracja reprezentatywna nie wystarczy. zyjny do samego dołu. Należy stawiać na uczestnictwo więkTeoretycznie w ten sposób każdy z nas szej liczby ludzi w życiu politycznym. Mało tego, abyśmy naprawdę mieli może zapełnić governance gap. Trzeba zrobić wszystko, by zarzą- wpływ na rzeczywistość, nie wystardzanie odbywało się w sposób bar- czy również demokracja polityczna. dziej horyzontalny, a mniej pionowy. Ekonomia musi być w większym stopZresztą to nie jest mrzonka. Dzisiaj niu kontrolowana przez ludzi. Póki nie byle jakie miasto ma porozumienie wprowadzimy społecznej kontroli nad z miastami w innych krajach. Byle bankami, będą one robiły to, co chcą. jaka firma ma partnerstwa i wymiany technologii. Byle jaki uniwersytet Pańska propozycja jest taka: trzeba reforma narodowe i międzynarodowe połą- mować demokrację, uspołeczniać rynek, czenia i wymiany. Dzięki internetowi, dbać o środowisko naturalne. Mamy jedtworzy się bardzo gęsta sieć współpra- nak wrażenie, że wciąż mówimy o globalcy. Sieć, w której nikomu nie przycho- nej Północy, nie zaś o całej planecie. Co dzi nawet do głowy pytać o pozwole- z naszym snem o globalnej równowadze? nie ministerstw spraw zagranicznych. Dz i ś t a k i e j r ów n owa g i n i e m a . Na naszych oczach tworzy się nowy Zwróćmy uwagę na to, że mniejszość świat i nowy porządek. I nic już tego w egoistyczny sposób decyduje o wanie zatrzyma, to niezwykle silny trend. runkach życia większości. Na świecie żyją cztery miliardy ubogich, którzy Nazywają to cosmopolitan democracy.

Miasta mają dziś szansę organizować się w sposób znacznie bardziej demokratyczny niż państwa

103


bywatel

mogą tylko śnić o prawdziwej demokracji. Przyszłe generacje, które łapczywie pozbawiamy zasobów, również nie mają nic do powiedzenia. A i natura jest cicha. I tak będzie dopóty, dopóki XX-wieczny świat będzie próbował się bronić. Dopóki będzie się

ale i systemów zarządzania czy prawodawstwa. Copyright, patenty, własności. Wszędzie masz pośredników, którzy nie pozwalają udostępniać tych technologii reszcie świata. Tymczasem dziś chodzi o to, żeby postawić na bezpośredniość. Liczba pośredników

Na naszych oczach tworzy się nowy świat i nowy porządek. I nic już tego nie zatrzyma budować mury w Izraelu i w Stanach Zjednoczonych. Dopóki będzie się wysyłać statki wojenne na wszystkie wody świata. Dopóki wciąż mówić się będzie o terroryzmie. W takim świecie cztery miliardy ludzi skazanych jest na odsunięcie od karnawału globalnej demokracji. Chyba że postawimy na ponadpaństwową współpracę lokalnych sieci.

104

zmniejszyła się w wielu dziedzinach dzięki internetowi. Przybywa rzeczników otwartego dostępu do wiedzy. Postulat zasypywania globalnych nierówności przy pomocy otwartego dostępu do wiedzy i technologii jest dość radykalny. Pa now ie, ja n ie t yl ko po st u luję. Podobnie jak wielu moich kolegów, opublikowałem za darmo wszystkie moje książki i artykuły. Można je ściągnąć z mojej strony internetowej. Co ciekawe, wpłynęło to pozytywnie na ich sprzedaż. To jednak nie musi być działanie indywidualne! Pracując na kontrakcie rządu brytyjskiego, Jimmy Wales tworzy właśnie system otwartego dostępu do nauki w całej Wielkiej Brytanii.

Naprawdę uważa pan, że to jest realne? Ta zmiana już teraz jest w naszych rękach! Choć wciąż jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z jej skali. Chodzi o powstanie bardziej demokratycznego systemu decyzji społecznych i ekonomicznych. Oddolna demokracja jest warunkiem nie tyle dostatecznym, co wręcz niezbędnym do przeprowadzeAle taka zmiana możliwa jest pod warunnia zmian globalnych. kiem, że ktoś ustąpi i opublikuje wszystko, na czym zarabia… A jaki będzie ten świat w XXI wieku? XX-wieczne myślenie polega na tym, I tak się dzieje. Powstał ruch, któże gdy dam ci mój zegarek – czyli coś ry nazywa się Academic Spring, anamaterialnego – to zostanę bez zegarka. logicznie do Arab Spring. W Stanach Zmieńmy to. Jeżeli dam ci swój pomysł Zjednoczonych włączyło się w to na konstrukcję tego zegarka, to nadal czternaście tysięcy naukowców, którzy przestali publikować swoje teksty wymam i zegarek, i pomysł. Wszystko, czego uczyłem się przez łącznie w prywatnych czasopismach. lata studiowania nauk ekonomicznych, Niedawno poproszono mnie o artysprowadzało się do tego, jak lokować kuł dla Uniwersytetu w Kalifornii. rzadkie zasoby. Teraz jednak otwiera Okazało się, że aby przeczytać go się przed nami zupełnie nowy system po opublikowa n iu, musiałem zaorganizacji ekonomicznej. Jego zwia- płacić ileś tam dolarów. Tak być nie może! Natychmiast wrzuciłem go do stunem jest oczywiście Wikipedia. internetu. To wymaga całkowitej zmiany naszego Coś z tego wynikło? myślenia o świecie. Oczywiście. Nasza mentalność wciąż Równość w dostępie do wiedzy! Gdy tkwi w poprzednim stuleciu. Tyczy się Chevron Texaco popełniał skandato zresztą nie tylko sposobu myślenia, liczne zbrodnie w Ekwadorze, zain-

teresowałem się tematem i dotarłem do artykułu Juana Martineza-Aliera z Uniwersytetu w Barcelonie. Tekst okazał się fantastyczny. Cóż więc zrobiłem? Od razu umieściłem go na mojej stronie i tak zaczął on krążyć po świecie. W ten sposób omija się domniemany monopol na przekazywanie informacji przez państwo czy wielkich medialno-politycznych mag natów jak Murdoch i jego kanał Fox News. Bogacenie się zależy dziś w coraz mniejszym stopniu od naturalnych zasobów i fizycznej siły roboczej, a w coraz większym od dostępu do wiedzy. Używanie wiedzy nie zmniejsza jej zasobów. Przeciwnie! ■

Ladislau Dowbor (1941) jest brazylijskim ekonomistą polskiego pochodzenia. Wykładowca ekonomii na Papieskim Uniwersytecie Katolickim w São Paulo. W przeszłości doradca prezydenta Brazylii Luli da Silvy i konsultant sekretarza generalnego ONZ oraz rządów Kostaryki, Ekwadoru, Republiki Południowej Afryki. Autor i współautor czterdziestu książek, w Polsce wydał: „Rozbita mozaika. Ekonomia poza równaniami” (Dialog, 2005) oraz „Demokracja ekonomiczna” (Książka i Prasa, 2009).


Zuch, namalował. Ale mógł zamiast tego zrobić coś z duchem czasu z jędrkiem Owsińskim rozmawia Mateusz Luft

Fot.: tomek Kaczor

105


CZŁOWIEK

numeru

W

e współczesnym świecie to, co robię, nazywa się „hobby”. Ale to najgorsze słowo, jakiego można użyć. Określa ono oddzielny świat rozrywkowy, odskocznię po godzinach pracy, zajęcie pozwalające na higienę psychiczną.

…słowo „sztuka” i to, co się wokół niego dzieje, jest przerażające. Z tego wszystkiego niektórzy woleliby już, aby sztuka była jak wyczyn – przysłowiowy koń w galopie, czysty pokaz możliwości. Ja na pewno nie mam na to ochoty. Czy jesteś więc „artystą”? Staram się nie słyszeć tego słowa. Gdy ktoś maluje obrazy, od razu musi przystać na to, że będzie traktowany jak „artysta”. Człowiek w ten sposób się naraża. Przecież nie można malować obrazów bezkarnie, musisz się przyzwyczaić, że te słowa istnieją i nie oznaczają one zwykle nic pozytywnego. Wokół słowa „artysta” narósł podwójny mit: z jednej strony „Artysta”, „Kultura”, „Sztuka” to jakiś piedestał. A z drugiej strony jest przecież podejrzany, że nie potrafi nic porządnie zrobić. Kopnął, rzygnął i udaje, że należy mu się cześć boska. Jak wiadomo, każde dziecko potrafiłoby to namalować tak samo. Oj, przepraszam, obraziłem cię. Człowiek nigdy się z tego nie wytłumaczy, że po prostu chciał namalować obrazy piękne i kolorowe. Nie można cały czas przepraszać za to, co się robi. „Artystę” postrzega się jako kogoś, kto chce wciskać innym kit, zarobić dużo kasy za to, że pomalował coś na kolor zielony, i jako kogoś, kto bawi się jak dziecko, zamiast zająć się czymś poważnym. Trudno jest bezpośrednio uczestniczyć w sztuce,ponieważ wokół malowania wytworzyło się sporo podejrzliwości – poniekąd słusznie. Ludzie nie ufają sobie, co sprawia, że wszystko może być odebrane jako rodzaj oszustwa i podstępu. Atmosfera

konkurencji powoduje, że nikt nie chce się odsłonić, aby nie zostać uznanym za słabeusza. Autentyczność jest czymś niemile widzianym, a najlepszym tego przykładem są wszystkie stereotypy kojarzone z wsią. Wieśniaki, słoiki… …buractwo, chamstwo. Wszystkie te skojarzenia odnoszą się do kultury tradycyjnej, za którą stoi mniej kasy, więcej autentycznego przeżywania. Rzeczy proste i tradycyjne, a nie związane z tym, co się zwykło nazywać „postępem”, są uznawane za gorsze. Obecnie najgorzej jest przyznać się do tego, że jest się ze wsi. Lepiej kupić modne ciuchy w sklepie niż samemu wyciąć wzorek w kalenicy, przyozdobić kibelek, budę dla psa czy płot. Gdy na wsi dziecko chodzi boso, zaraz przyjdą ludzie „z mordą”, że to jest wstyd chodzić boso, że to jest wieś. Jak to zjawisko odnosi się do twoich obrazów? Ludzie patrzą i mówią: „Zuch, namalował. Ale mógł zamiast tego zrobić coś z duchem czasu”. Malarstwo, tak samo jak kultura wiejska, jest trochę przestarzałą i skompromitowaną formą sztuki, bo jest uznawane za tradycyjne i wymaga bezpośredniego przeżywania, a traci na zapośredniczeniu przez środki przekazu. Z drugiej, strony trudno jest uczestniczyć w malarstwie po prostu, bez instytucji, która powie odbiorcy, że te dzieła są dobre, wysokiej jakości albo że kosztują dużo kasy. O tym, co należy oglądać, zaświadcza wielka „świątynia Sztuki” – muzeum. Wtedy odbiorcy będą oglądać, cieszyć się i bawić jak dzieci.

A tobie udaje się wyłamać z tego układu? Za robkowo prac uję w szkole. Cieszyłbym się, gdybym sprzedawał więcej obrazów, ale staram się, żeby w moim życiu malowanie pełniło rolę możliwie jak najpełniejszą. Czyli rolę rzeczywistego wyrazu tego, co jest we mnie. Nie chcę malować według mody, na przykład: w tym roku lepiej sprzedają się małe i czerwone, a w innym duże i powiedzmy realistyczne. We współczesnym świecie to, co robię, nazywa się „hobby”. Ale to najgorsze słowo, jakiego można użyć. Określa ono oddzielny świat rozrywkowy, odskocznię po godzinach pracy, zajęcie pozwalające na higienę psychiczną. W sztuce jednak chodzi o to, aby była w środku życia, aby stanąć na głowie, chcąc wyrazić coś ważnego. Oprócz tego jesteś naukowcem? Raczej biolog iem gawędziarzem. Malowanie i biologia są dla mnie próbą zrozumienia czegoś, co się widzi i czuje. Nigdy nie chciałem być naukowcem, który siedzi w laboratorium, być może zadaje sobie ciekawe pytania, ale odległe od codziennego doświadczenia. Dlatego też moja praca przypominała bardziej chodzenie na ryby, a badania wykonywałem przy użyciu najprostszych narzędzi: zegarka, stopera, kompasu i latarki... Interesuje mnie biologia środowiskowa. Stwór w środowisku, którego obserwuję, do którego idę, którego szukam gdzieś na łące. Podobnie dzieje się wtedy, kiedy maluję – najwięcej okazji daje mi to, co widziałem, gdy pojechałem do lasu czy w góry, rzeczy wynikające z kontaktu ze środowiskiem. Tematy obrazów często się powtarzają. Tak jak powtarza się to, że malowanie jest obserwacją, również obserwacją siebie. Gdy malujesz, dowiadujesz się czegoś o sobie? Nie chodzi o wiedzę, którą można by wypowiedzieć w formie zdania, tylko o kontakt i uczestniczenie. Choć kiedy robiłem badania, bardzo podobały mi się naukowe próby dochodzenia,

106


jak żyją derkacze. Chodziło mi wtedy ostatecznie o pewien sposób uczestniczenia w świecie. Tak samo rysując, uczestniczysz i angażujesz się w otaczający świat, pokazujesz to, co widziałeś. Widząc, jak powstaje taki a nie inny rysunek, czujesz lepiej, jaki jesteś. Na swoim blogu pisałeś, że malowanie to specyficzny rytuał. Na czym miałby on polegać? Ludzkie emocje potrzebują takiego rytualnego sposobu wyrazu, przeżywania. Dajemy prawo rytuałowi, aby coś z nami robił. Rytuał w tym przypadku jest procesem, który ma znaczenie dla wewnętrznego uporządkowania rzeczy w człowieku.

Powiedzmy, że postanawiasz namalować obraz, na którym będzie góra, chmura i zielony las, i interesuje cię efekt, a nie proces. Wymyśliłem to sobie, a następnie realizuję. W tym momencie malowanie staje się moją pracą, tak, jak jest się w pracy czy w szkole. Osiągam cel, którym jest rysunek o takiej treści. Cel pozostaje celem, a proces tylko prowadzi nas do celu. Co osiągasz dzięki tej pracy? Malunek i nic poza tym.Zrealizowałem cel. Ale na tę samą czynność można spojrzeć zupełnie inaczej. Wyobraź sobie, że jedziesz zimą w góry, gdzie podchodzisz na szczyt, a potem zjeżdżasz. Czy podchodzisz pod górę tylko po to, żeby móc zjechać? Czy cieszysz się, że teraz ciężko podchodzisz, żeby za chwilę przyjemnie zjeżdżać? Trudno rozstrzygnąć, czy to podchodzenie służy zjeżdżaniu, czy odwrotnie, czy może dlatego zjeżdżasz, żeby m ieć pretek st, aby w ysoko

Fot.: tomek Kaczor

107

Nie wszystko, co najważniejsze, da się wypowiedzieć i nawet nie wiesz, dlaczego

podchodzić. Gdyby ci powiedzieli, że aby zjechać, nie będziesz już musiał podchodzić, ucieszysz się, ale to już nie będzie to samo. Ten przykład pokazuje, że nie cel jest najważniejszy, żeby podejść lub zjechać, ale sens czynności nadaje sposób, w jaki ją wykonujesz. Dlatego w malowaniu tak ważny jest dla mnie rytuał. Tak jak na przykład w rytuale religijnym kluczowe jest uczestnictwo. Odległość od celu jest trudna do oceny lub drugorzędna. Kiedy stoisz

w kościele, nie ma znaczenia, czy jesteś wielkim grzesznikiem, czy świętym – po prostu uczestniczysz. Jak w jedzeniu obiadu nie chodzi zawsze tylko o zaspokojenie głodu, ale często też o spędzenie razem czasu, tak i w malowaniu nie chodzi jedynie o satysfakcję z osiągniętego celu, jakim jest przedmiot. Po drodze dzieje się coś ważnego. Myślę, że obecność rytuału w kulturze jest ewolucy jnie ukształtowaną cechą człowieka.


CZŁOWIEK

numeru polubi to, co zna, a zna to, co już lubi. Najważniejsze, żeby muzyka nie przeszkadzała podczas wykonywania innych ważnych zadań. Takie podejście do kultury jest zupełnie „od czapy”! To przecież powinno być inaczej: powinien istnieć związek między tym, co robię i przeżywam.

Jednak malujesz samotnie. Czy to ma jakieś znaczenie dla tego rytuału? Akurat malowanie jest jednym z najbardziej karkołomnych rytuałów, dlatego że pracuję sam, choć wciąż istnieje możliwość, że ktoś będzie kiedyś ten obraz oglądał. Coś dla kogoś zostawiam, zostawiam jakiś zapis – okazję do uczestniczenia. Gdy jako odbiorca patrzę na obrazy, to czuję, że one coś we mnie poruszają. Gdy są dobre, ma to pewien związek z tym, co autor przeżywał. Ale nie zaprogramował. Odbiorca uczestniczy i współtworzy całą tę sytuację.

Przygotowując z Maniuchą to wydarzenie, szukaliśmy czegoś, co pozwalałoby nam opowiedzieć o nas samych. Chodziło nam o to, żeby miało coś ze święta o charakterze rytualnym, chodziło nam o uczestnictwo. Kultura ludowa świetnie się do tego nadaje, ponieważ sprawia, że dzięki niej między ludźmi, a także w samym człowieku, dużo się dzieje. Szczególnie lubię muzykę ukraińską czy rosyjską, bo tylko trochę rozumiem, o czym opowiada. Gubię słowa, jestem swobodniejszy, wydaje mi się, że ich tematy są tak uniwersalne, że już bardzo abstrakcyjne.

Czasem twórczość może pełnić funkcje psychoterapeutyczne. Czy twoje obrazy kryją osobiste treści? Malarstwo ma tę zaletę, że nie jest językiem i nie jest opowiadaniem, więc nie mówi nic w sposób jawny, ale poprzez abstrakcję pozwala na bliskość zupełnie bez ekshibicjonizmu. Treść w obrazie jest raczej formą. Malując, nie myślę o żadnych historiach, ale pozwalam, by były bardzo osobiste. Podoba mi się, że na obrazie nie ma czasu, że jest uporządkowanym, zamkniętym światem, co sprawia, że nie ma w nim losowości. Obraz nie trzyma w napięciu, ale jest w nim dramaturgia. Nie lubię zbyt wartkiej akcji – nie mogę na przykład oglądać wielu filmów ani czytać książek, dlatego że boję się, co się stanie dalej. Zazwyczaj pytam, jak się skończyło, lub czytam tylko zakończenia.

Wrócę zatem do pytania podstawowego. Co przedstawiają twoje obrazy? Nie chodzi mi w nich o żadną rzecz, którą można byłoby opisać słowami, ponieważ gdyby można było to ubrać w słowa, zamiast malować, po prostu zatelefonowałbym i to samo komuś opowiedział. Ale czasem nie wszystko, co najważniejsze, da się wypowiedzieć i nawet nie wiesz, dlaczego. Rzeczy, które przedstawiam, są bardzo proste: elementy krajobrazu, ludzie, zwierzęta, rośliny. Jak wyjście na dwór. Obrazy nabierają istotności, gdy odbiorca zauważy w nich coś ważnego dla siebie. Nie są rebusem, który ma ukrytą treść. Im prostszy temat, tym dla mnie lepiej. Jednocześnie forma jest złożona – to ona musi precyzyjnie określić sposób tego uczestniczenia.

W lutym wraz z Mikołajem Chylakiem robiliście wizualizacje do muzyki aranżowanej przez Maniuchę Bikont. Jak łączy się malarstwo z muzyką? Wizualizacje, które robimy z kolegami od czasu do czasu, są jak malarstwo, ale różnica tkwi w tym, że tym razem wszystko jest w ruchu. Masz też kontakt z widownią, która w tym uczestniczy. Jednak fabuła tego malarstwa nie oznacza, że mamy do czynienia z rozwijającą się powieścią, w której bohater na początku gdzieś pojechał, następnie kogoś kochał, później nienawidził. U nas fabuła, jak w muzyce, jest raczej abstrakcyjna.

Co czujesz, gdy oglądasz własne malunki? Czuję, że pozwalają mi uczestniczyć w czymś, o czym mogłem już trochę zapomnieć. To są czasem dość silne wrażenia. Podobnie wpływa na mnie muzyka, o której mówi się, że może być „rozrywkowa”. Ale muzyka może być również smutna. Zatem co to za „rozrywka”?! Ostatecznie jednak nie chodzi o samą emocję, ona jest raczej środkiem do celu. Kultura jest przekazywaniem swojej wizji świata, a nie czymś, co się sprzedaje po godzinach. Jest dla wszyst- Jędrek Owsiński (1976) jest malarzem, nauczycielem biologii w szkole kich, ale w radiu słuchaczom wci- podstawowej, gimnazjum i liceum. Autor bloga ska się cokolwiek, ponieważ każdy z obrazami: jedrekowsinski.blogspot.com.

Wiele mówiłeś o autentyczności. Czym różni się malowanie dorosłego i dziecka? Czasem patrząc na dziecinne obrazki, czuję, że nie umiałbym namalować tak dobrze jak one. Jednak rysunki dzieci dla dorosłych pozostają tylko rysunkami dzieci, ponieważ podejrzewasz, że obraz dorosłego zawiera również drugie dno przeznaczone dla ciebie, pozwala uczestniczyć. Najważniejsze jest przekazywanie wizji świata, nawet gdy dotyczy to najprostszych spraw. Od sztuki oczekuję, żeby po pierwsze współgrała z czymś, co widzę, czuję albo słyszę, po drugie, co przeżywam, i po trzecie – pozwoliła na jakieś wydarzenie we mnie, na przykład pozwoliła mi spojrzeć na rzeczywistość w inny sposób. Tak jak dzieci spontanicznie uczą się rozmawiać, ludzie przejmują sposób mówienia po sobie nawzajem, wizja świata jest czymś zaraźliwym. Choć nie każdy oczywiście musi być wrażliwy na sztuki wizualne. ■

108


“Kontakt” to też tygodnik internetowy Co poniedziałek nowe teksty, wywiady, grafiki i recenzje WWW.MAGAZYNKONTAKT.PL


fot.: Tomek Kaczor

c e n a 10 z Ĺ‚ (w tym5%VAT )


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.