Fcuk nr18

Page 1




Miał być w czwartek. Nie było. Miał być w sobotę. Nie było. Pewnie zastanawiacie się dlaczego? Osiemnaste wydanie FCUK’a ląduje na stronie dopiero dziś, ale z bardzo ważnego powodu. Od osiemnastego wydania nasz zielonogórski magazyn internetowy przeistacza się w miesięcznik! Tak! Wszystko po to, by w każdym numerze znalazło się jeszcze więcej ciekawych zdjęć, fantastycznych artykułów i pozytywnej energii. Rzadziej, bo co miesiąc, ale wypakowany jeszcze większą ilością materiału Mega-FCUK, będzie się pojawiał na naszej nowej stronie internetowej: www.fcuk.net.pl Dominika Koryga

Pomysłodawca: Mateusz Papliński Redaktor Naczelna: Dominika Koryga Redakcja: Mateusz Papliński, Remigiusz Najdek, heartFAILure, Pulina Łatanik, Andrzej Agopsowicz, Michał Stachura, Łukasz Michalewicz, Paweł Hekman, Daria Kubasiewicz, Aleksandra "Acidolka" Mielińska, PigFace, Sebastian Rzepiel, Wojciech Waloch, Nikodem Sarna, Remigiusz Grześkiewicz, Łukasz Świerkowski, Damian Łobacz, Maciej Kardaś Współpraca: Krzysztof Żak, Paweł Ptaszyński Okładka: Mateusz Papliński Ilustracje: Aleksandra Koryga, Coffincat, Wepritz84 Korekta: Karolina Buganik Kontakt: projekt.fcuk@gmail.com 781-310-379 669-852-371 www.fcuk.net.pl



6



Ż

użlowcy mają sponsora! Nowy sezon najwyższej klasy rozgrywek żużlowych ruszy pod nazwą Enea Estraliga. Kontrakt między Eneą a PZM został podpisany minimum na trzy lata.

2

8 listopada na Uniwersytecie Zielonogórskim pojawiły się tajemnicze koperty z logiem TuBEZKITU. Co w sobie kryją? To co studentom przyda się najbardziej, czyli bony zniżkowe! ! A oprócz nich, pierwszy papierowy numer FCUKLight! Następny wypust przewidziany jest na styczeń.

Ś

wiąteczne prezenty będziemy zamawiać w USA oraz Azji. Badanie przeprowadzone przez Paypal wykazało, że Polscy internaucie najtaniej kupią bożonarodzeniowe prezenty w Azji i Stanach Zjednoczonych mimo doliczenia cła, kosztu transportu i mniej atrakcyjnego kursu złotówki.

1

/3 Polaków uważa, że Kościół agitował przed wyborami. Według 34 proc. ankietowanych Kościół przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi angażował się po stronie jakiejś partii politycznej; 9 proc. badanych przyznaje, że uczestniczyło we mszy, podczas której ksiądz sugerował, jak głosować - wynika z sondażu CBOS.

8


O

statni Festiwal Kabaretów na pewno zostanie dobitnie zapamiętany przez widownie. Kabareciarze przeszli samych siebie przełamując tematy tzw. tabu. Dowodem tego może być skecz, którym np. pani Kaczyńska rodzi tak obrzydliwe bliźniaki, że wszyscy wymiotują. Pojawiła się również Maria Magdalena, która była niedysponowana, pijany Jezus oraz pierdzący papież…

L

ekarz Michaela Jackosa trafi do więzienia! Dr Conrad Murray usłyszał wyrok – 4 lat pozbawienia wolności za nieumyślne spowodowanie śmierci Króla popu. Zdaniem sędziego lekarz dopuścił się „rażącego nadużycia zaufania ” względem artysty. Przypomnijmy, że 50-letni Jackson zmarł na skutek przedawkowania propofolu, który jest normalnie stosowany w szpitalach, do usypiania pacjentów przed operacją plastyczną. Dr Murray mimo najsurowszego wyroku odsiedzi tylko 2 lata.

win!

Czerwony Kawon! Listopadowy występ Comy w Kawonie na

długo zostanie w naszej pamięci. Już dawno nie było w mieście tak dopracowanego koncertu. Zespół zadbał o każdy detal, od wystroju sali po oświetlenie, a dodatkowo dał pełen energii występ. Chcemy więcej takich koncertów!

Sylwestra nie będzie! Miasto zrezygnowało z organizacji miejskiej imprezy sylwestrowej!!! Urzędnicy zastanawiali się, czy w związku z oszczędnościami nie zrobić skromniejszej imprezy niż w zeszłym roku. Wtedy na scenie przez dwie godziny straszył Stachurski. Ostatecznie doszli jednak do wniosku, że nie da się zrobić nic skromniejszego. Nasz gust muzyczny jest im za to niezmiernie wdzięczny.

! L I FA

Fucking Joke!

Kto zastanawiał się jak rozwinąć skrót w nazwie federacji KSW po ostatniej walce Pudziana z Thompsonem nie powinien mieć już wątpliwości. KSW oznacza po prostu Kup Sobie Walkę. O samym pojedynku nie będziemy się już wypowiadać. Wszystko w tym temacie powiedział „przegrany”. Zastanawiamy się tylko, kto był na tyle odważny żeby zabrać mu mikrofon?

Przegrani Wygrani!

Jak radość z trafienia szóstki w lotto przekuć w gorycz porażki? Wystarczy trafić ją razem z... 78 innymi osobami. Takie szczęście w nieszczęściu spotkało ostatnio osoby biorące udział w niemieckiej loterii. „Szczęśliwcy” mogą liczyć na wygraną w wysokości 30tys euro. Wystarczy w sam raz na „utopienie smutków”.



„Co sie , stało

z nasza kasa?”… , ,

…pyta Adam w Tel-Awiwie. A poszła się jebać. Przepuścili wszystko, całe grube miliony funtów. Jak się ostatnio dowiedziałem, wygrana w totka, czy to naszego, czy niemieckiego, czy nawet brytyjskiego – to żadne szczęście. Tak przynajmniej wynikało z artykułu, który przeczytałem w jakiejś prasie zagranicznej. Typ, który opowiadał swoje pierwsze chwile po uświadomieniu sobie ogromnej wygranej, mówił, że zaschło mu w gardle, zdenerwował się, a kupon na noc schował do mikrofalówki. Dobrze, że żonie o tym powiedział, bo gdyby ta zagrzała mu rano mleczko w elektrycznym piecyku, to z milionów funtów zostałby mały kawałek zwęglonej karteczki, za to wkurw wielki. I w konsekwencji pewnie rozwód. Niemniej jednak forsę odebrali i przepieprzyli. I tu nasunęło mi się pytanie: co ja zrobiłbym z taką kasą. Powiedzmy kumulacja w „Dużym”, dwadzieścia baniek, podatek odprowadzam, na koncie zostaje osiemnaście. Siedzę, myślę. I co, kurna, zrobić? Samochód. Wypasiony sedan, z dobrym silnikiem i mocnym zawieszeniem na polskie drogi, a na lato sportowy kabriolet. Pół bańki. Mały dom – najlepiej trzy od razu, jeden w Zielonej, drugi np. w Chorwacji, trzeci w którymś z większych miast Polski. Półtorej bańki. Dwa tygodnie wakacji w miejscu, które akurat sobie wymyślę. Dziesięć tysi. I sto koła na rok imprezowania w Zielonej. I tyle. Szlus, koniec wydawania, bo po jaką cholerę mi więcej? Rachunek poproszę. „Dwa miliony i sto dziesięć tysięcy złotych”. Pozostaje tylko pytanie czy przelewem czy gotówką. W wersji „light” pozostaje samochód za pięćdziesiąt koła, mieszkanie w Zielonej Górze za trzy stówy i sto kafli na inwestycje firmowe. Razem czterysta pięćdziesiąt tysięcy polskich nowych złotych. I też byłbym szczęśliwy. Dlatego pierdolę taki totolotkowy biznes i nie chcę wygrać szóstki, przestać pracować i dostać na głowę, a przy okazji jeszcze ściągnąć na siebie gniew i zazdrość tych, którym wygrać się nie udało. Gdybym jednak przypadkiem trafił sześć szczęśliwych oczek, to mógłbym wejść w sponsoring żużla. Tylko jak to by brzmiało: „Heartfailure Stelmet Falubaz Zielona Góra”. Można by dać na kościół, ale jeszcze mnie nie popierdoliło. W akcie desperacji, nie wiedząc co zrobić z kasą, pojechałbym podpalić ZUS. Patrzyłbym radośnie jak się hajcuje i podkładałbym do ognia paczkami banknotów z królem Jagiełłą. Byłoby to najlepiej zainwestowane dwadzieścia milionów w moim życiu.

heartFAILure

11


Z Januszem Muchą spotkaliśmy się w Zielonej Jadłodajni, jedynym takim miejscu w Zielonej Górze. Niepowtarzalny klimat miejsca i życzliwość bijąca od właścicieli restauracji sprawiła, że trudno nam było je opuścić. Popijając wyśmienitą herbatę, mieliśmy okazję porozmawiać z człowiekiem pełnym pasji, zainteresowań i zaangażowania. Postanowiliśmy spróbować. To jednak nie pierwJak mówi nam pan Janusz Mucha, wegetarianin od szy pomysł z cyklu ‘mało ważnych.’ Mija trzynadwudziestu pięciu lat, pomysł otworzenia własneście lat od momentu oficjalnego początku działalgo miejsca był w nim od dawna, choć przyznaje, że ności wydawnictwa Gustaff Records, oficjalnego, przez długi czas było to dość nierealne marzenie. bo początki sięgają dużo dalej - Muzyką interesoMęczyło mnie, że wychodząc zjeść coś na miasto, wałem się od zawsze, początkowo mocną, gitawciąż musiałem dopytywać, na czym smażona jest rową, około punkowymi klimatami, w młodości dana potrawa, czy aby czegoś w niej nie ma etc. jeździłem do Jarocina. Na pytanie dlaczego właTak przed półtorej roku powstaje Zielona Jadłodajśnie muzyka, rozbawiony odrzuca – a dlaczego, nia, rodzinny biznes państwa Mucha. Z kronikarfilm, a dlaczego książka, a dlaczego teatr, czy skiej powinności dodam, że Knajpka znajduje się przy ulicy Kupieckiej 5 – to pierwsze w Zielonej „W zdjęcia? Muzyka była od zawsze. Widać to od Górze miejsce, w którym serwuje się dania wy- latach razu, kiedy zaczynamy pytać, o płyty, zespołącznie wegetariańskie i wegańskie, żyw- 90 wyda- ły, muzykę, pojawia się ten błysk w oku, ność ekologiczną, pyszną herbatę i pew- waliśmy popu- po którym poznać można prawdziwych pasjonatów. W latach 90 wydawalinie nie mniej pyszne chłodne piwo. larne w tamtych czaśmy popularne w tamtych czasach Tylko tyle jeśli o miejscu chciałoby sach fanziny, pisząc w fanziny, pisząc w nich o muzyce, się powiedzieć najmniej. Jednak Zienich o muzyce, któktórej ludzie wtedy nie znali, do jedlona Jadłodajnia to również, (a może rej ludzie wtedy nego z numerów dodaliśmy składankę przede wszystkim?) miejsce, w którym nie znali, jeszcze na kasetach. Po czasie nawiązalimożna usłyszeć nietuzinkową muzykę, konśmy współprace z kilkoma niemieckimi wycerty zespołów, których długo by szukać gdzie dawnictwami. Przychodzi rok 1998 i przyszedł indziej, miejsce spotkań z teatrem, czy z drugim moment by ‚ucywilizować’ działalność, pierwczłowiekiem po prostu. Lokal z unoszącą się w posze wydane, dystrybuowane kasety, koncerty. wietrzu zasadą; ‚Powiedz mi co jesz, a powiem Ci Nie było planu, nie było biznesplanu - to chciakim jesteś.’ Choć jak dodaje z ironią pan Janusz łem robić. Tak powstaje Gustaff Records (GR). - Co to za biznes, my tu robimy jakieś koncerty, Muzyki nie lubi dzielić na rodzaje, szufladkować. A wystawy, teatry, to nie jest poważne, to nie jest jako ‚fetyszysta’ płyt, pewnej skończonej, namacalżadna poważna sprawa. Jednak będąc całkiem nej całości, utworów w formacie 01-kowej nie uznaserio włożyliśmy z żoną wiele trudu by zapewnić je, to jeden z powodów dla których jest przeciwny artystom odpowiednie miejsce, na najwyższym piractwu. Muzyka w mp3 jest po prostu złej jakości. możliwym poziomie, na ile pozwalają nam tutaj W samochodzie zwłaszcza podczas długich nocwarunki. Zrobiliśmy to wszystko według własnego nych podróży słucha czasem Radia Maryja, Słuklucza, takiego, który nie każdy musi rozumieć. 12



chanie ‚Rozmów niedokończonych,’ zawsze mnie pobudza, zwyczajnie zaskakuje mnie, że tacy ludzie jeszcze gdzieś są, mają w sobie tyle nienawiści, złości, jakoś perwersyjnie lubiłem tego słuchać. Do rodowitych kapel podchodzi sceptycznie; Polska scena muzyczna to dla mnie wciąż zaścianek, dostajemy kilkanaście, do kilkudziesięciu demówek miesięcznie, 90% z nich to jest... tragedia, kopie czegoś co było gdzieś na zachodzie kilka, kilkanaście lat temu, ja w tym niczego nie słyszę. Dlatego rocznie Gustaff Records, wydaje tylko dwie może trzy polskie płyty. Gdy pytamy, co trzeba zrobić, żeby zainteresować Wydawnictwo swoją muzyką, – przysłać płytę – odpowiada. Decyzję o wydaniu bądź nie podejmuje jednoosobowo. W Gustaff Record ukazuję się bardzo różna muzyka, od gitarowej, rockowej, poprzez muzykę elektroniczną ‚ bardzo poszukującą,’ elektronicznie popową, po folk. Bywa, że nie zdążę przesłuchać do końca płyty, a już piszę mali do zespołu, że chcę ją wydać, to zdarza się jednak niezwykle rzadko, tak było np. z Michałem Jacaszkiem czy Iowa Super Soccer. Muzyka, świeża, nowatorska, warsztatowa dobra, nie mainstreamowa. Tego szuka i to ceni. Wydawana przez GR raczej nigdy nie trafi do masowego odbiorcy, bo i trafić nie musi. Z mainstreamu ceni m.in Hendrixa, ACDC, Johnego Casha, w polskiego ostatnio spodobała mu się płyta Lipnickiej i Portera. Uśmiecha się, gdy pytamy ile zespołów aktualnie wydaje, bo jak szybko prostuje – ja wydaje płyty, nie zespoły – oczywiście jest kilka grup, które zaczynały w Gustaff Records i z tą wytwórnią związane są nadal, są i takie, które poszły w swoją stronę. Nie wiąże z sobą zespołów umowami na wyłączność, rzecz w tym by dogadać pewne szczegóły, reszta to obopólne zaufanie. Stąd może lekki dystans z jakim odnosi się do takich sukcesów jak np. tournee po Chinach niejako odkrytej przez niego grupy Iowa Super Soccer, czy (choć o

14

tym mówi z pewną dumą) kwartalnej nagrody niemieckich krytyków muzycznych, którą otrzymała Vladimirska za najlepszą płytę Folk i Folklor. Muzyce poświęca masę czasu, czasem nie wystarcza go na pójście np. do kina. Kino mam tu w Zielonej Jadłodajni, w nim jestem często. Ogólnie nie jestem fanem filmu jako takiego, nie jestem oglądaczem - ja jestem słuchaczem, stąd zupełnie nie interesują mnie teledyski. Na YouTube zaglądam niezwykle rzadko. Przyznaje; interesuje go treść nie forma. Stąd pewnie wierność własnym założeniom. Pomimo iż zdaje sobie sprawę z tego, że płyt CD będzie sprzedawało się coraz mniej, na rzecz muzyki sprzedawanej cyfrowo, wiem, że tego nie zatrzymam, co nie znaczy jednak, że muszę temu przemysłowi pomagać, czy być jego częścią. Czy zdarzają się panu jeszcze jakieś problemy w pracy, w funkcjonowaniu wydawnictwa? Co kilka lat staje przed problemami, myślę wtedy, że chcę to rzucić, zająć się czymś poważnym... na szczęście nic poważnego nie znajduję, więc zostaje przy tym. Paweł Fita Paulina Łatanik



Kim byŁ ,

sw. MikoŁaj?

Andrzejkowe zabawy już za nami, wróżby i inne magiczne zabiegi zostały poczynione, a zatem pozostaje tylko kilka dni do obchodów kolejnego ważnego w chrześcijańskim kalendarzu święta, a mianowicie Mikołajek. 6 grudnia wypada bowiem rocznica śmierci Mikołaja, biskupa Miry i patrona marynarzy, którą, zgodnie z europejską tradycją, świętujemy, obdarowując się prezentami, i która zapowiada jednocześnie rychłe nadejście świąt Bożego Narodzenia. Jednak w dobie komercjalizacji świąt religijnych, coraz mniej osób pamięta, kim tak naprawdę był św. Mikołaj – warto więc przypomnieć sobie jego sylwetkę. Święty z Azji Mniejszej Uśmiechnięty, korpulentny starzec z długą, siwą brodą, ubrany w czerwony płaszcz, który rozwozi prezenty na saniach zaprzęgniętych w renifery, to wielce sympatyczny, ale typowo komercyjny i niemający wiele wspólnego z postacią historyczną wizerunek św. Mikołaja. „Prawdziwy” Mikołaj urodził się w drugiej połowie III wieku w miejscowości Patara, położonej na terenie dzisiejszej Turcji. Tradycja głosi, że już jako dziecko wykazywał mnóstwo 16

empatii oraz współczucia dla ludzi i z chęcią pomagał bliźnim. Jako, że jego rodzice należeli do grona bardzo bogatych osób, jego pomoc już od najmłodszych lat miała realny wymiar i trwała także długo po ich śmierci, gdyż odziedziczony majątek był wystarczająco duży, by Mikołaj mógł dzielić się nim z potrzebującymi. Ponieważ w parze z tymi cnotami przejawiał on również głęboką pobożność, pilność oraz pociąg do nauki, kierowany przez swojego stryja (który był biskupem), zdecydował się zostać


kapłanem i w tej roli spełnił się wyśmienicie, przejawiając mnóstwo gorliwości i zaangażowania. Jego dobroć nie przygasła także wtedy, gdy doczekał się stanowiska biskupa – nieprzerwanie kontynuował działalność filantropijną. Do naszych czasów dotrwały liczne historie o pomocy, której Mikołaj udzielał ubogim i pokrzywdzonym, podrzucając przez okno sakiewki z pieniędzmi, czy też wstawiając się za nich u cesarza Konstantyna. Pieniądze, którymi obdarował trzy córki biednego człowieka, który stracił cały dobytek, pozwoliły im wyjść dostatnio za mąż i uniknąć trudów życia w ubóstwie. Natomiast dzięki wstawiennictwu u cesarza, Mikołaj ocalił od kary śmierci zbyt surowo potraktowanych młodzieńców. Zachowały się także wspomnienia o tym, jak ryzykując życie niósł ludziom pomoc w czasach zarazy i o tym, jak dzięki jego modlitwie udało się przebłagać Boga i zapobiec katastrofie statku. Istnieje nawet historia mówiąca, że Mikołaj wskrzesił trzech młodych ludzi, którzy zostali zamordowani za niespłacenie długu. Jego działalność, oprócz wymiaru materialnego, miała też charakter pomocy duchowej – troszczył się o moralną kondycję i zbawienie swoich parafian, wielu skłonił do skruchy i zmiany życia na lepsze. W pewnym sensie, dzięki temu dawał grzesznikom nowe życie. Wszystkie te akty bezinteresownego działania na rzecz bliźnich nie zostały Mikołajowi zapomniane – a wręcz przeciwnie, przysparzały mu coraz więcej chwały – i doprowadziły do tego, że, otoczony aurą miłości i szacunku, biskup Miry doczekał się beatyfikacji. Do grona świętych został włączony za pontyfikatu Urbana II, około 700 lat po śmierci. Święto nazwane od jego imienia obchodzimy, dając bliskim prezenty właśnie na pamiątkę hojności Mikołaja. Mikołaj z Miry w ikonografii ukazywany jest w stroju biskupa rzymsko- lub grekokatolickiego, najczęściej w infule i z pastorałem. Istnieją także przedstawienia, na których figuruje on jako młody mężczyzna pomagający biednym lub poszkodowanym ludziom, np. wrzucający złote kule do okien biednych dziewcząt, ratujący rozbitków, czy wskrzeszający niesłusznie skazanego na śmierć człowieka.

Inspiracją bywają w tym przypadku wydarzenia z jego życia. Atrybuty przypisane Mikołajowi to m.in. anioł z mitrą, okręt, trzy złote kule, kotwica i worek prezentów. Święto z Hollywood Obchody Mikołajek szybko rozpowszechniły się w Europie, a sam Mikołaj stał się jednym z ważniejszych świętych w świecie chrześcijańskim – tylko w Polsce liczba kościołów pod jego wezwaniem wynosi 327. Św. Mikołaj stał się popularny dzięki Holendrom, którzy już od XIV wieku świętowali 6 grudnia, był ponadto patronem Amsterdamu. Kult ten przyjęły w kolejnych wiekach inne europejskie kraje, w tym Polska. Pojawił się także zwyczaj dawania prezentów grzecznym dzieciom, w nagrodę za ich dobre sprawowanie. Wraz z postępem kolonizacji tradycja obchodzenia mikołajek przyjęła się też na kontynentach znajdujących się pod kulturowym wpływem Europy – dzisiejszy wizerunek św. Mikołaja powstał zresztą w Stanach Zjednoczonych. Bizantyjski odpowiednik Mikołaja, św. Bazyli, przynosi prezenty 1 stycznia, natomiast w Rosji nazywa się go Dziadkiem Mrozem. Andrzejkowe zabawy mają swój rodowód jeszcze w czasach pogańskich. Kościół, nie mogąc zwalczyć zabobonnych praktyk, postanowił inkorporować je do swojego kalendarza świątecznego i połączył je z dniem św. Andrzeja. Wróżąc z wosku nawiązujemy więc siłą rzeczy do naszych przedchrześcijańskich przodków. W przypadku Mikołajek ma miejsce sytuacja z gruntu odmienna – jest to czysto chrześcijańskie święto, które zostało zlaicyzowane i jego związek z kościołem wydaje się coraz mniejszy. Mało kto pamięta o Mikołaju z Miry i o tym, że 6 grudnia jest rocznicą jego śmierci, często natomiast postać św. Mikołaja łączy się bezpośrednio z Bożym Narodzeniem – jego rolą pozostaje przynoszenie prezentów, ale zanika związek z postacią historyczną. Nie wdając się w dyskusje o naturze moralnej ani teologicznej, wydaje się, że Mikołajki spotkał ten sam los, co sporą część pozostałych świąt – stały się świeckim elementem naszej kultury, pozbawionym walorów tradycji religijnej i duchowego podłoża.

Nikodem Sarna

17


Historia Co ona dziś znaczy? Co znaczy historia w dzisiejszych czasach, w których nikt nie przykłada wagi do tego, co było, ale do tego, co będzie. Większości ludzi nie interesuje to, co było kiedyś, tylko to, co może być jutro. Zasysamy masowo z mass mediów wszystko to, co komuś wydaje się dobre dla nas. Dobra reklama potrafi w dzisiejszych czasach wepchnąć w nasze ręce to, czego tak naprawdę aktualnie nie potrzebujemy, ale dobra akcja marketingowa potrafi zdziałać cuda. A czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, co tak naprawdę kupujecie lub jaką historię niesie ze sobą producent danego produktu? Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wielu dzisiejszych gigantów ma za sobą mroczną historię. Marka BMW słynie dziś z dobrych i często luksusowych samochodów. Auta te są marzeniem każdego początkującego dresa, dopiero co zaczynającego swoją karierę na osiedlowym podwórku. A ja już wiem, dlaczego dresiarze tak bardzo przepadają za tymi autami. Nie chodzi tu o prestiż i lansik na osiedlu. Nie rozchodzi się tu o bogate wyposażenie i wygląd auta. Dresiarze w swojej podświadomości mają zakorzenione poczucie wyższości nad innymi, są panami podwórka i dyskotek, a co za tym idzie, każdego mogą potraktować z bańki lub chociażby strzelić z liścia. Co ma do tego BMW? Otóż to, że w czasach II wojny światowej przy procesie produkcyjnym silników dla Luftwaffe wykorzystywali więźniów obozów koncentracyjnych do prac przymusowych. Jak widać historia zatoczyła koło, skoro nietolerancyjny dres, któremu w głowie tylko rozróby i disco, jeździ autem, którego historia zapisana jest w ten sposób. A mieliście kiedyś kaca? Czasem zdarza się tak, że głowa tak cholernie boli, że nic nie jest w stanie pomóc, nic poza tabletką. Magiczny proszek, który po chwili radzi sobie z bólem i pozwala przeżyć ten zły dzień. Wielu z was nie raz zapewne użyło aspiryny, aby uśmierzyć ból. A czy wiedzieliście o tym, że producent aspiryny, firma Bayer w czasie wojny produkowała Cyklon B, gaz, przy pomocy którego zabijano więźniów w obozach koncentracyjnych? Ktoś, kto kiedyś fundował śmierć milionom ludzi, teraz pomaga uniknąć cierpienia po dobrze zakrapianej imprezie. Paradoks? Skoro już jesteśmy przy wojnie, to wspomnę jeszcze tylko o marce Siemens, która była odpowiedzialna za projekt krematoriów i montaż komór gazowych. Macie komórkę Siemensa? Lub jakiś inny sprzęt? Jeżeli tak, to nie macie się już czego bać, bo firma już nie krzywdzi ludzi. Marka, która kiedyś przyczyniła się do zagłady ludzi dziś czerpie zyski z budowania więzi miedzyludzkich, sprzedając im telefony komórkowe. Czasami warto zastanowić się, w jaki sposób jakaś firma lub jakiś człowiek dotarł na szczyt. Niestety historia jest czymś, co pomimo tego, że z czasem przemija, to w pamięci wielu pozostaje na bardzo długi czas. Większość ludzi stara sie pamiętać tylko te dobre rzeczy, te które nie sprawiają nam przykrości, takie, które nie wywołują łez. Wszyscy pamiętamy Aleksandra Fredrę, kojarzymy przynajmniej kilka jego tekstów, takich chociażby jak „Zemsta” lub „Śluby panieńskie”. Wielu z nas pamięta o tym, że pisał komedie i nawet nieźle mu to szło, lecz nie każdy pamięta o tym, że stary, po18


czciwy Aleksander był kobieciarzem jakich mało i umarł na chorobę weneryczną. Większość z nas woli go pamiętać jako autora niż jako gościa, który przez swoją głupotę sam wpędził się w kłopoty. Historię pisze życie, od niego zależy jaka karta naszej historii zostanie zapisana. Nie chodzi o to, aby zastanawiać się nad tym, co było kiedyś i od tego uzależniać nasze dzisiejsze wybory. Trzeba wiedzieć, że to, co było kiedyś nie może oddziaływać na to, co jest teraz. To, że dziadek mojego sąsiada koniem zabił psa mojego dziadka nie oznacza tego że, ja nie mogę żyć w zgodzie z wnukiem sąsiada mojego dziadka. Należy pamiętać o tym, co było kiedyś, lecz nie można pozwolić na to, aby nie pozwoliło nam to teraz na normalne relacje. Każdy powinien zapamiętać, że za błędy przeszłości może płacić tylko ten, kto je popełnił, a nie jego spadkobierca. Dobrze by było, gdybyśmy mogli wyrzucić z głowy te złe rzeczy, a zostawić tylko te dobre, lecz świat byłby wtedy wypaczony pod względem historycznym. A każda historia jest przestrogą dla kolejnych pokoleń, więc pamiętajmy te złe rzeczy, ale żyjmy tylko tymi dobrymi.

Łukasz Świerkowski


20

Mroczny rycerz powstaje” to ostatni obraz o przygodach Człowieka – Nietoperza z udziałem Christiana Bale. Aktor oświadczył, że po raz ostatni wcielił się w rolę Batmana.

T

om Hanks postanowił przenieść na duży ekran powieść „In the Garden od Beasts” autorstwa Erika Larsona. Książka oparta jest na prawdziwych wydarzeniach z życia Williama Dodda, amerykańskiego ambasadora w Berlinie w latach 30. Akcja filmu rozegra się w czasach, gdy Hitler dochodził do władzy w Niemczech.

Zadzwońcie po milicję!” to najnowsza płyta zespołu Big Cyc. Krążek zawiera materiały oparte na wybranych piosenkach okresu lat 82-89. Nagrań dokonano na bazie piosenek grup Miki Mousoleum, Brzytwa Ojca, Współczynnik Inteligencji, Karcer czy Cela nr 3.

J

uż niedługo na ekrany kin powrócą Faceci w Czerni. Kolejna część kultowej serii o agentach specjalnej jednostki rządowej. Przypomnijmy, że w kolejnej części cyklu agent J przeniesie się w przeszłość i połączy siły z młodszą wersją agenta K. Bohaterowie trafiają do bazy MIB z lat 60.Film, podobnie jak poprzednie części, wyreżyserował Barry Sonnenfeld. Trzecia część trafi do kin zarówno w wersji 2D, jak i 3D.


O

statni etap plebiscytu Machiny w którym o wydanie płyty walczyły zespoły z całej Polski zakończył się małą aferą. Głosowanie na finałową dziesiątkę (wśród której znalazł się zielonogórski zespół Bezsensu) zostało przerwane z powodu „uzasadnionych podejrzeń o manipulację głosami”. Redakcja portalu nie odważyła się na wskazanie winnych ale na profilach liderów głosowania rozpętało się hejterskie piekło. Ostatecznie Machina po konsultacji z internautami podjęła bardzo słuszną decyzję o rezygnacji z głosowania i przekazaniu decyzji jury które 6 grudnia w legendarnej Stodole wysłucha wszystkich zespołów i wyłoni zwycięzcę.

Ż

arsko-Trzebielsko-Ornetańska formacja Las Melinas wydała płytę. Ich krążek „The Best Of 2008-2011” to oficjalny debiut zespołu. Jak tłumaczą sami muzycy tytuł płyty wziął się z konieczności (lub chęci) wybrania najlepszych kawałków które mają w swoim dorobku. Premiera płyty miała miejsce 26 listopada w żarskim „Pubie Max”. Na koncercie który supportował zespół The Bauagans zjawiło się ponad 130 osób. Wśród gości znalazł się również bardzo dobrze znany (szczególnie na warszawskiej scenie ska) Skadyktator – piosenkarz, konferansjer i selector. Na płycie znalazło się 13 utworów a o ich wyborze zadecydowała... publiczność bawiąca się na koncertach. Zespół zastosował sprawdzony sposób i wybrał kawałki ,które świetnie sprawdzały się podczas występów na żywo. Prace nad „The Best Of” trwały ponad półtora roku ale zespół już zapowiada kolejne wydawnictwo.


22



24



26



28



30

NIE OBRAZAMY MYSIE, .

Nie będzie o Mam Talent, technice vocal play i chórze akademickim. To już o nich wiecie. Było ich tylko dwóch, ale i tak trudno było nad nimi zapanować. Wchodzą sobie w słowo, bo jeden kończy czasem myśl za drugiego, ciągle się śmieją i generalnie prawie zawsze się ze sobą zgadzają. Marcin „Illuk” Illukiewicz i Bartek „Kitek” Michalak czyli 2/8 zespołu Audiofeels zaserwowali mi abstrakcyjną rozmowę o Volkswagenie Golfie i wiązkach światła, ale przede wszystkim opowiedzieli o swojej nowej płycie „UnFinished”. Wywiad pół żartem, pół serio, przeprowadzony przy okazji ich koncertu w zielonogórskiej Filharmonii.


FCUK: Przejrzałam sporo wywiadów, które z Wami przeprowadzono i odnoszę wrażenie, że dziennikarze ciagle pytają Was o to samo. Dlatego daję Wam szansę stworzenia dziennikarskiego vademecum. Gdybyście mogli sporządzić listę pytań, bądź tematów, którymi jesteście już zmęczeni, to co by się na niej znalazło? Illuk: Na pewno wszystkie pytania dotyczące życia prywatnego, bo to nie jest temat, którym chcemy się dzielić z osobami... z którymi nie chcemy się dzielić. To znaczy z tymi, z którymi chcemy się dzielić, to się nimi dzielimy, ale nie musimy tego robić w wywiadach, które powinny raczej dotyczyć tego czym się zajmujemy, czyli muzyki. A pytania o Mam Talent, o to... Kitek: ...jak się poznaliście, skąd się wywodzicie, skąd pomysł, jak powstają nowe utwory, jak to wszystko długo trwa? Wiadomo, to są pytania, które powtarzają się bardzo często, ale z drugiej strony są to pytania, które są dosyć istotne dla ludzi, którzy za wiele o nas nie wiedzą. Swój najnowszy album „UnFinished” podzieliliście na pół... Kitek: (śpiewa) Dzielę na póóóóóóóóóół! O! Coma. Też miałam ostatnio okazję zrobić wywiad. Kitek: A ja byłem na koncercie. I jak? Albo nie! Nie mów, mieliśmy rozmawiać o Waszej nowej płycie. Album „UnFinished”, który miał premierę 7 listopada podzieliliście na stronę A, gdzie znalazły się Wasze autorskie kompozycje i stronę F, gdzie umieściliście kolejne covery. Nie boicie się, że właśnie strona F, czyli coś z czego jesteście już dobrze znani „ukradnie” Wam ten album. Widać to już w niektórych recenzjach, w których właśnie coverom poświęca się więcej uwagi? Illuk: Chyba nie ma w nas takiego uczucia jak lęk. Cały czas mówimy , że interpretowanie utworów innych artystów w takiej konwencji w jakiej to robimy jest wyzwaniem i nie chcemy z niego rezygnować. Nie rezygnujemy z tego na koncertach i jakby naturalną konsekwencją jest też to, że rejestrujemy

takie rzeczy na płycie, więc nie. Nie boimy się. To są w ogóle nasze początki, jeżeli chodzi o komponowanie i przedstawianie autorskich utworów. Ciągle się uczymy, to jest jakiś nowy etap, więc zobaczymy jak będzie wyglądać kolejna płyta, może autorskie utwory będą przeważać. Na czym polega różnica w pracy nad coverami a własnymi numerami w przypadku Waszej ósemki? Kitek: Dla mnie coverowanie i aranżowanie utworów jest o wiele trudniejsze niż pisanie własnych numerów. Może dlatego, że ten cover musi przypominać jednak trochę oryginał. A chcąc zrobić to w fajny sposób nie odzwierciedlając 1:1 trzeba to po prostu fajnie ograć. Trudność polega na tym , że swoja wizję trzeba dopasować do czegoś co już istnieje. A jeżeli wymyślasz coś samemu, to masz pełną dowolność. Nie musisz się na niczym skupiać, możesz całkowicie popłynąć i napisać to, co przyniesie Ci ślina na język, bądź wiązki światła do głowy. ;) Illuk: Ja nie zgodzę z Bartkiem, bo uważam, że mimo wszystko stworzenie dobrego i ciekawego autorskiego utworu jest trudniejsze niż zaaranżowanie coveru. Po prostu trzeba mieć pomysł na numer, w którym trzeba obsadzić osiem partii wokalnych, co jest jakimś tam wyzwaniem. I właśnie te utwory ze strony A z płyty „UnFinished” są taką próbą naszych sił czy jesteśmy w stanie to robić. I przekonujemy się, że jesteśmy w stanie i chcemy iść w przyszłości tą drogą. Dużym zaskoczeniem jest wytwórnia, do której postanowiliście dołączyć – Mystic Production. Jak czujecie się w stajni, która wydaje głównie rockowych i alternatywnych artystów? Illuk: Czujemy się rewelacyjnie. To był bardzo dobry krok. Rzeczywiście Mystic wyszedł od metalowego nurtu, ale dzisiaj w ich stajni jest choćby Grzegorz Turnau czy Natu, więc fajny przekrój artystów. Tam pracują ludzie, którzy mają po prostu otwarte głowy i szukają ciekawej muzyki. Zaczęła nam się bardzo fajna współpraca. Do Waszego pierwszego singla „You came close”


32

z płyty „UnFinished” powstał dość destrukcyjny teledysk. Fajnie było bezkarnie rozwalić auto? Kitek: A jak myślisz? ;) Illuk: Fajne dwa dni spędzone na złomowisku w Swarzędzu pod Poznaniem. Dzień tam był wyjątkowy, noc jeszcze bardziej i jak ktoś mówi, że to jest magiczne miejsce, to po tej wizycie jestem w stanie w to uwierzyć. Teledysk jest bardzo destrukcyjny, golf nie przeżył, ale to wszystko ma swój sens. Kitek: To jest po prostu bardzo, bardzo oniryczne. ;) A co macie do powiedzenia ludziom, którzy na youtubie w komentarzach po teledyskiem lamentują nad zdemolowanym Golfem? Illuk: Jeśli chodzi o golfa, to był on po prostu integralną częścią tego złomowiska, którą wykorzystaliśmy. Kitek: I to nie tak, że chcieliśmy zniszczyć akurat Golfa. Po prostu chcieliśmy zniszczyć coś. ;) Illuk: Poza tym Volkswagen jest takim symbolem solidności, bezpieczeństwa... Kitek: ...dobrych, tłustych lat. ;) Illuk: Dokładnie. I my w tym teledysku chcieliśmy pokazać, że to właśnie może ulec zniszczeniu. To wszystko ma sens, tu żaden obraz nie jest przypadkowy. Chodzą słuchy, że planujecie wkrótce wydać koncertowe dvd. Potwierdzacie te plotki czy zaprzeczacie? Illuk: Potwierdzamy. Mamy to w planach, ale trochę nam się opóźnia realizacja ze względu na miejsce. Jeszcze nie wybraliśmy, gdzie będziemy to nagrywać. W każdym razie chcielibyśmy wydać

koncertowe dvd w pierwszej połowie przyszłego roku. Obrażacie się, gdy ktoś nazywa Was boysbandem? Illuk: To znaczy my się ogólnie nie obrażamy... Kitek: ...ale jest to niefajne. Illuk: Zastanawiam się tylko po czym ktoś tak wnosi. Mi się boysbandy kojarzą z układami choreograficznymi i playbackiem. Kitek: To jest po prostu pójście na łatwiznę nazywać nas boysbandem . Oprócz tego, że tam często wyznacznikiem są rozpięte koszule i rozbudowana choreografia, to różni nas przede wszystkim muzyka. A co z show businessem? Robicie swoje funkcjonując, gdzieś poza tym wszystkim. A nie ciągnęło Was nigdy do tego świata? Pójść wyspowiadać się w telewizji śniadaniowej? Illuk: Jeśli idziemy do telewizji śniadaniowej to tylko dlatego, żeby opowiedzieć o tym co robimy, że szykujemy , że wydajemy, że wydaliśmy płytę, że gramy koncerty, że zdobyliśmy dwie najwyższe nagrody na międzynarodowym konkursie wokalnym w Lipsku. Kitek: Uciekamy od pytań w innym temacie, a jak już się zdarzą takie na wizji, to niechętnie i wymijająco odpowiadamy. Albo staramy się , żeby było widać po naszych twarzach, że jesteśmy po prostu zdegustowani tym pytaniem. I w ogóle WTF? ;)

Rozmawiała: Daria Kubasiewicz



34



36

Nazwa: 4 Minuty Członkowie: Natalia Babiak , Szymon Rauhut, Paweł Nienadowski , Daniel Sirant Rok założenia: 2009r. Gatunek: rock , pop\rock Miejsce: Zielona Góra Inspiracje muzyczne: Jimi Hendrix, Queen , Marek Raduli , Wytwórnia: kłócą się o nas, a my czekamy Strona www: 4minuty-zespol .pl Zasięg koncertowy: Zielona Góra, Żary, Lubsko,Wymiarki , Kostrzyn nad Odrą, Niemcy-Cottbus Osiągnięcia: Przegląd młodych kapel rockowych MŁODA ENERGIA 2010 Zielona Góra, Kawon 1 miejsce Przegląd młodych kapel rockowych MŁODA ENERGIA 2009 Zielona Góra , Kawon 2 miejsce

4

minuty to najmłodsza kapela jaką mamy okazję zaprezentować na łamach naszego magazynu. Tworzą ją cztery osoby pochodzące z okolic Zielonej Góry, które na przełomie zimy 2008 - 2009 postanowiły złączyć swoje siły w jeden zespół. Dzisiejszy skład co prawda uległ zmianie, ale profil zespołu pozostał ten sam. Gitara solowa, bas, perkusja i energetyczny wokal, tworzą charakterystyczną rockową sylwetkę zespołu. Chociaż członkowie są bardzo młodzi, mają na swoim koncie wiele dokonań. W przeglądzie młodych kapel rockowych „Młoda Energia” organizowanym przez Zielonogórski Ośrodek Kultury, zespół 4 mi-

nuty bezkonkurencyjnie stanął na podium. W nagrodę zagrali na festiwalu Toni Festival w Cottbus. Jak sami mówią,” uwielbiamy grać na żywo przed publicznością”. Dają więc wiele koncertów. Zagrali m.in. na Polsko – Niemieckim festiwalu rockowym w Wymiarkach, oraz w wielu zielonogórskich klubach takich jak: 4 Róże dla Lucienne, Marten, czy Kawon. Aktualnie 4 minuty współpracują ze Studiem Nagrań Soundcore, gdzie nagrywają swój pierwszy singiel „MeGusta”.

Dominika Koryga fot. Mateusz Papliński



DAWKOWANIE SKONSULTUJ Z LEKARZEM

Świat z jednej strony przeciera oczy ze zdumienia, a z drugiej wydaje ciężko zarobione waluty na bilety do kin. Fenomen powieści madame Meyer jest niezaprzeczalny. Z jednej strony nikt oficjalnie nie przyznaje się do oglądania „Zmierzchu”, ale jakimś cudem kolejne części biją rekordy oglądalności.

O

dłóżmy na bok dywagacje jakoby „Saga” odcinała się od całej wampirzo-wilkołaczej mitologii, czy nawet ją bezcześciła. Temat był już wałkowany niejednokrotnie i nie ma sensu do tego wracać. Skupmy się na samej istocie całego produktu, bo tak powinno się o tym mówić. „Zmierzch” to od początku do końca przemyślana marketingowo akcja nastawiona na zysk. Pozazdrościć pomysłu i pieniędzy. Historia „Sagi Zmierzch: Przed Świtem. Część 1” zaczyna się od długo wyczekiwanego ślubu Belli i Edwarda. Potem jest noc poślubna (bez antykoncepcji – ech, ta dzisiejsza młodzież), ciąża i wszystkie z tym związane komplikacje. Do tego dorzućmy wiecznie zakochanego wilkołaka wraz z konfliktem w jego stadzie i voila! Bon appetit chciałoby się jeszcze dodać. Aktorsko jest dokładnie tak, jak w częściach poprzednich. Robert „jestem-tak-cholernie-smutny” Pattinson finezją i gracją dorównuje niejednemu stołowi. Kristen „nie-mogę-zamknąć-ust” Stewart wciąż przygryza wargę i stara się ładnie wyglądać, a Taylor „nie-wytrzymam-dłużej-w-tej-koszulce” Lautner biega z gołą klatą, czy jest ku temu powód czy też nie. Pojawia się kilka komediowych elementów i kilka dramatycznych, z tym, że reakcja publiczności zaskoczyłaby twórców niejednokrotnie. Tam, gdzie najwyraźniej miało być ckliwie i wzruszająco – ludzie wybuchali śmiechem, a przy zamierzonych żartach – ciszę dało się kroić nożem. Scena „rozmowy” wilczej watahy powinna dostać nominację dla najlepszego pastiszu wilkołaków w historii kina!

38

Na plus można zaliczyć jak zawsze interesujący soundtrack, co jest akurat cechą całej „Sagi”, kilka ciętych tekstów od strony ojca Belli i całkiem przyjemne krajobrazy. Cała reszta woła o pomstę do nieba. Jednakże nikt przecież na niespodziankę się nie nastawiał. „Zmierzch” nigdy nie miał być filozoficznym wywodem o nieśmiertelności, ani chwytającym za gardło dreszczowcem. Jak już wspomniałem, jest to produkt idealnie wycelowany w odpowiednią grupę. Jeżeli ktoś trafi do kina przez pomyłkę – długo będzie tego żałował. Wtajemniczonych nie trzeba specjalnie zachęcać, natomiast całą resztę ostrzegam: obcowanie z tym filmem może wywołać trwałe szkody, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Dawkowanie skonsultuj ze swoim lekarzem lub farmaceutą! Ważna informacja dla zaangażowanych – po napisach czeka Was zapowiedź kolejnej części „Zmierzchu”, więc nie wychodźcie za szybko, bo przecież słitaśnych wampirów nigdy dość.

Paweł Hekman



40

Gorillaz – „The Singles Collection: 2001-2011”. Animowany kwartet, muzyczne dziecko Damona Albarna z Blur i rysownika Jamie Hawletta z okazji dziesięciolecia działalności wydaje „the best ofa..”. Twórczość Gorillaz znana jest każdemu na planecie Ziemia, więc nie ma co za bardzo rozpływać się nad zawartością krążka. Cienka niczym dupa węża forma wynagrodzenia tragicznego albumu „Plastic Beach”.

The Roots – „Undun”. Mistrzowie hip hopu powracają! Legendarny sekstet postanowił nagrać najbardziej wywrotowe dzieło w swojej dyskografii. „Undun” to wolno płynąca opowieść o życiu Redforda Stephensa usnuta jego słowami wokół przejmującej muzyki. Ghetta, szara rzeczywistość, cele i marzenia.

Die Antwoord – „Tension”. Aijajaj ajem jor baterflaj, aj nid jor prortekszon bi maj samuraj... Dziki niczym afrykańska dżungla, kolorowy jak flaga RPA i ekstremalnie ekscentryczny band, jaki kiedykolwiek grał/śpiewał/występował czy nawet inspirował – Die Antwoord. Nowe wydawnictwo Ninja i spółki to krótki jak dzień na Biegunie Północnym strzał prosto w twarz. Wulgaryzmy, sex, narkotyki i ghettotech! Brać w ciemno!

Venom – „Fallen Angels”. Trochę Szatana, skóry, ćwieków, palącego ognia i poodwracanych krzyżów. W tle blasty, gitarowa napierdalanka, blasty, blasty i blasty. Ludzie trochę ponarzekali, że Cronos i jego banda dają dupy po ostatnich dwóch krążkach. „Upadłe Anioły” są wielkim muzycznym „fakiem” wymierzonym w ich twarze i dowodem, że black metal to Venom.



42

T

akie apokaliptyczne wizje naszły mnie przy słuchaniu płyty „Embrace” zespołu Violens. Trochę wzięli się znikąd, trochę pomógł im rozsądny hype, trochę wyrachowanie. W wywiadach rzucają nazwami typu thrash metal, Kubrick, psychodela lat 60. Wszystko, by przekonać nas o różnorodności swego dzieła. A dzieło? Cóż, nie dość, że nie wykracza poza jeden, dość modny ostatnio nurt w muzyce gitarowej (i nie tylko), to jeszcze bezczelnie kopiuje od dwóch najważniejszych wykonawców tego nurtu. Jorge Elbrecht to gwiazda wieczoru. Gwóźdź programu Gazety rozpisują się o jego inteligencji, muzycznej erudycji, kolorze skarpetek w nieparzyste niedziele miesiąca i innych, mające zerowy związek z jakością muzyki, sprawach. W sytuacji, w której więcej informacji mamy o muzyku, niż

o muzyce, naturalnym jest, że włączamy system obronny: instrukcja 6, punkt 13: wypieprz płytę do kosza. I tu sprawa przestaje być prosta. Nagle okazuje się, że „Embrace” to naprawdę kawał niezłej muzyki. Rzeczywiście, jednowymiarowe, jednorodne, proste, z zerowymi aspiracjami do czegoś więcej, niż miana do kopii Ride i My Bloody Valentine, właśnie takie jest to granie. Później zaś przychodzi decyzja o pozbyciu się tej płyty i nam szkoda. Chcemy mieć pod ręką lekkie, gitarowe „Be Still”, czy zalatujące The Cure „No Look On Your Face”. Nagle okazuje się, że tak beznadziejnej kalki z „In A Different Place” z debiutu Ride, jak „When To Let Go”, będziemy bronić z zaciekłością fanki „Zmierzchu” przechodzącej PMS. Violens mnie po prostu wkurzyli. Nie lubię płyt, które burzą mój porządek wszechświata, a „Embrace” to właśnie stara się robić. Ten krążek nie ma prawa mi się podobać, a jednak sunę, jak szpilka do magnesu. Coś w tej muzyce siedzi, jakiś magnetyzm, któremu nie sposób się oprzeć. I przez małą chwilę to wszystko, o czym pisałem na początku – że muzyka się kiedyś skończy, wszyscy umrzemy, a nasze dzieci wyśmieją nasze oryginalne płyty CD – nie ma znaczenia.

Michał Stachura


O M SA ,

BOJSTWO A śmierć będzie powolna i bolesna. Zapach jej unosi się w powietrzu, czuć duchotę, brak tchu, a ciemność staje przed oczami. Odpręż się, ułóż wygodnie, czas na sen. Wieczny sen.

K

olaboracja Massive Attack i Buriala zapowiadana była już w roku 2010, przy okazji premiery ostatniego albumu Bristolczyków, „Heligoland”. Dubstepowy mag, człowiek-zagadka miał być odpowiedzialny za ostateczny mix całego krążka. Pomimo buńczucznych zapowiedzi takowe wydarzenie miejsca nie miało. Teraz, ponad półtora roku później Massive Attack i Burial łączą swoje siły na wydawnictwie „Four Walls”. Dwa utwory, dwadzieścia cztery minuty, miliony samobójstw. Na limitowanym winylu znajdziemy najpiękniejsze, samobójcze sonaty w historii Wszechświata. „Four Walls” premierowy utwór MA i B to dwunastominutowa podróż w głąb ludzkiego umysłu. Wolne, niczym afrykański wół na palącej pustyni, tempo, przesterowane wokale, jęczące syntezatory w tle i klimat tak duszny, że można go ciąć i obkładać nim kanapki. Jest ciężko i mrocznie, to co najlepsze w stylu obu artystów podane w skondensowanej formie. Druga propozycja to remix „Paradise Circus” autorstwa

Buriala. Kompozycja pochodząca z „Heligoland” w ujęciu Londyńczyka to ślimacze tempo, dronowe jęki, głuche pogłosy i absolutna pustka. „Rajski Cyrk” autentycznie przeraża i intryguje w tym samym momencie. „Four Walls” to prawdziwy absolut wśród jesienno-zimowych propozycji. Dwadzieścia cztery minuty gęstego klimatu, myśli samobójczych i bólu, gdzie nawet podwójna dawka mitryptyliny okazuje się być niewystarczająca. Ja się pytam: Kiedy więcej?!

Łukasz Michalewicz


TAKIE TAM, z jazzem w tle

Moda na łączenie jazzu i muzyki elektron icznej trwa w najlepsze. Coraz szersze gro no producentów stawia na jazzową wrażliwość i wolność w tworzeniu swoich kompozycji. Stawiają oni na taneczną pulsację, psychodelic zną melodykę i absolutną wolność.

S

amuel T. Sheperd a.k.a. Floating Points od kilku lat wymieniany jest wśród najciekawszych producentów, którzy w swoich produkcjach stawiają na połączenie jazzowej wibracji z ciepłą elektroniką. „Shadows”, najnowsza EP’ka od FP to najdoskonalszy tego przykład. Psychodeliczne odjazdy sąsiadują tu z taneczną rytmiką, ciepłymi syntezatorami i genialnymi aranżacjami. Pomimo bogatego opisu, muzyka sama w sobie sprawia wrażenie niesamowicie oszczędnej. „Myrtele Avenue”, który otwiera wydawnictwo to ciepłe, moog’owe tąpnięcia i bansujący rytm. Od pierwszych taktów przekonujemy się, że porównania do Four Tet nie są przesadzone. Leniwa kompozycja w sam raz na wieczorne po-

siedzenie z kubkiem ciepłej herbaty. Po jazzowej wariacji przychodzi czas na małe szaleństwo z dubstepem w tle. Krojony rytm, stuknięcia, tąpnięcia i delikatne, ciepłe drony. Wszystko zaserwowane w ambientowej formie. Klimat rozluźnienia, spokoju i sielanki, który pojawia się na samym początku „Shadows” pozostaje z nami do samego końca. W kolejnych produkcjach, Floating Points, stawia na wyraźnie odznaczenie rytmu i umiejscowienie go na pierwszym planie. Dubstepowe korzenie zbierają swoje żniwo. Produkcjom Sheperda bliżej jednak do artystów kojarzonych z wytwórnią Hyperdub, aniżeli fidgetową wixą pokroju Skrillex. W zamykającej kompozycji, „Sais” pojawia się polski akcent. Delikatne partie skrzypiec naszej rodaczki, Magdy Pietrewskiej, otaczają podskakujący bas i 2 stepowe perkusonalia. Absolutnie genialna kompozycja. „Shadows” od Floating Points to EP’ka niemal kompletna. Leniwa, nastrojowa, pełna emocji. Idealna na długie zimowe wieczory na kanapie z kubkiem gorącego napoju w rękach.

Łukasz Michalewicz 44


F

ormacja Thee Oh Sees na swoim albumie „Carrion Crawler/The Dream” tylko niekiedy wystaje ponad te, przyznaję, zaniżone standardy. A jednak słucham tego krążka po raz trzeci na przestrzeni dwóch dni i zawołam za Gahanem w najmniej heteroseksualnym kawałku w historii: „I just can’t get enoough”. Zimnofalowe, miarowe uderzenia z „Wrong Idea” są surowe jak mięso żywego jeszcze bażanta, a jednak mają w sobie więcej mocy, niż wypieszczone, studyjne produkcje punkowe, jakich dziś pełno. Czyżby to był ostatni zespół, który pamięta, że jedną z najlepszych płyt wszechświata jest „Raw Power”? To tylko fragment tej płyty, trop, którym idą trzy utwory, a następnie zostaje porzucany na rzecz innych. Na tej płycie, poza wspomnianymi, przewijają się Queens Of The Stone Age, The Rolling Stones, The Brian Jonestown Massacre... i cały czas wypadałoby dookreślić. San Francisco zawsze było ciekawym miejscem na muzycznej mapie świata, ale Thee Oh Sees wyzna-

czają nowy trend, jeśli chodzi o grupy z tej mroczniejszej części Kalifornii: jednocześnie zachowujemy stylistykę i udajemy, że my nie stąd. Może ta teoria jest trochę na wyrost, ale do tego zespołu i tej płyty pasuje idealnie. Tak, jakby europejski zespół chciał włożyć kwiaty w swoje włosy, czy coś. Thee Oh Sees mogą przypadkowo zasłynąć jako najpłodniejszy projekt drugiej połowy pierwszej dekady tego wieku. Wydając nieprzerwanie od 2004 roku, „Carrion Crawler/The Dream” to ich trzynasty longplay. A John Dwyer, lider i główny kompozytor, ma jeszcze czas na inne projekty. Jeśli tylko z produktywnością w parze idzie taka właśnie jakość – proszę bardzo. Michał Stachura



KAZIK W SO S I E ,

SL- ODKO K. WAS N Y M , .

ALE WCIA, Z NA ZYWO 28 listopada formalnie odbyła się premiera nowego wy dawnictwa KNŻ – „Bar la curva/ Plamy na słońcu” (dla sprostowania – jedna płyta o dwóc h tytułach). W sieci pewnego monopolisty była dostępna kilka dni przed premierą, więc ko rzystając z okazji, pobiegłam do salonu i ostatkiem sił zdjęłam z półki jeden egzemplarz, cz yszcząc sobie konto praktycznie do zera (spokojnie płyta nie ma wygórowanej ceny). Ale dumna z tego, że trzymam w ręku nową płytę grupy, którą lubię, pomknęłam do akademika na pierwsze przesłuchanie.

M

uszę jeszcze wspomnieć o tym, że parę dni wcześniej dane mi było słyszeć singiel promujący tę płytę pt. „Plamy na słońcu” i szczerze mówiąc, nie pasował mi ogólnie do stylistyki tego trzyliterowego wynalazku Kazika Staszewskiego. Przesłuchałam raz i drugi i nic. W dodatku dane mi było dowiedzieć się o spięciu na linii KNŻ i pewnego popularnego radia grającego niby-muzykę rockową, gdzie pracownicy stacji buntują się przeciwko temu, iż utwór KNŻ ma ponad 6 minut, a oni puszczają tylko te, które trwają do 4 minut. Oczywiście zespół napisał odezwę, prosto i bez zbędnych formalności mówiąc, że jeśli się coś nie podoba, to łaski bez. Z tym się zgodzę. Jak można ucinać czyjeś utwory? To tak, jakby ktoś skroił mi pół obrazu tłumacząc się: „w galerii mamy takie miejsce o tym formacie i musieliśmy uciąć”. Pffff. Potem polał się jad z ust dwóch prześmiewców rzeczywistości. Pana W. (Jak dla mnie już nie śmiesznego i upadającego. Polecam emeryturę, bo lifting nie pomaga) i Pana F. Pan W. był nawet na tyle zdolny i kreatywny, że napisał wierszyk i to z rymami! Ale w sumie nie o tym chciałam pisać. Płyta jest skonstruowana tak, jakby była dwuczęściowa. Pierwsza część: Kazik Na Żywo „Bar la curva”, druga zaś: KNŻ „Plamy na słońcu”. Nie ukrywam, że czekałam niecierpliwie na to wydawnictwo, w

końcu między tą, a ostatnią płytą jest dwunastoletnia przerwa. Na pewno nie jest to coś, co wchodzi szybko i łatwo. Trzeba przysiąść i ogarnąć materiał. Odsłuchać parę razy, odstawić i zrobić sobie przerwę jednodniową, i znowu wrócić. Zapewniam, że nie jest zła. Spójności, jako takiej z poprzednimi wydawnictwami tam nie znajdziemy. Ale za to pojawia nam się świeżość. Słychać tu doskonale, kto przykładał się do wiosła. Litza (Robert Friedrich) ostatnio spod swojej łapy wypuścił parę nowości płytowych – czyżby przechodził renesans twórczy? Razem z Burzą (Adamem Burzyńskim) spisali się na medal. Dołączyć do tego rewelacyjne bicie po garach Tomka Goehsa i jakby lekko ukryty bas Kwiatkowskiego, i mamy świetne wydawnictwo. Na płycie są spore dawki energicznych utworów, ale i takich, przy których możemy odpocząć i pomyśleć. Nie jestem specem od muzyki, niedawno się zwierzyłam w tym temacie Titusowi (Acid Drinkers) mówiąc: „Titus, ja się na muzyce nie znam, przynajmniej na tej technicznej stronie. Nie potrafię Ci powiedzieć, kto jest dobry a kto gorszy.. - A utwór cię „buja”? Jeśli cię buja i nie ziewasz przy nim, to znaczy, że jest dobry”. Biorąc pod uwagę wypowiedź Titusa, to 11/14 utworów mnie „buja”! Czyżby płyta była faktycznie dobra? Powiem szczerze, że nie podchodzę do 47


wytworów Kazika jak do świętości. Zresztą nigdy go nie traktowałam jak świętość – bardziej ten tytuł nadałabym Litzy. Na razie jestem na etapie rozgryzania, o co tak naprawdę chodzi w tekstach i jakie przesłanie ma dla słuchaczy wokalista. Szkoda wielka, że słowa piosenek nie zostały wydrukowane na książeczce, bo bardzo lubię te autorstwa Kazika. Wyczuwam tutaj inspirację życiem i obecną sytuacją artysty. No, ale czym innym można się inspirować? Bardzo spodobał mi się utwór „ Mój synku”, w którym słychać, że słowa nie są brane z powietrza, a z serca. Utwór przepełniony ojcowską miłością i szczerością. Przecież nikt nie chce, aby bliska nam osoba cierpiała. Piosenka o dziwo nie jest smętna, lecz jakby jej energia była stłumiona słowami i przeżyciami autora. Tytułowy utwór z pierwszej części, czyli „Bar la curva” to dosyć niestabilna kompozycja. Z jednej strony wykrzyczany „wulgarnie” refren, a z drugiej element takiej, jakby dziecięcej przyśpiewki – „hej ho do La curvy się szło”. Utwór ma swoją siłę. Nie wiem czy jest sens, abym pisała swoje odczucia do każdego utworu, przecież ilu ludzi – tyle gustów, a o nich się nie dyskutuje. Jeśli miałabym wskazać kilka kawałków, które faktycznie „mnie bujają”, ba, nawet sprawiają, że spadam z krzesła na podłogę, to: „Marzenia swoje miej”, dosyć agresywna kompozycja, ale takie lubię najbardziej. Kolejny wytypowany przez mnie to „Przecięty na pół”, „Szybciej” czy powlekana genialnym gitarowym riffem „Polska jest ważna”. Ogólnie widzę, że w tekstach ujawniają się przemyślenia na temat rzeczy ostatecznych, kraju – w kontekście władzy i syfu, jaki nam tu panuje, czy o samej osobie Kazika, „co ten dziadek właściwie pierdoli? (…) pięćdziesiąt już prawie ma lat”. Nie chcę tutaj analizować słów w utworach, bo boję się, że odbiorę coś nie tak, zrozumiem coś inaczej niż powinnam, więc teksty do interpretacji zostawiam Wam moi drodzy. Myślę, że bez żadnego problemu płyta sprawi radość oddanemu słuchaczowi twórczości kazikowej (dlatego kupiłam ją bratu na prezent świąteczny). Jeśli jednak słuchacz jest bardziej wybredny, może mieć na początku pewne „ale”, które po czasie jednak zniknie. Płyta jest dojrzała i budzi różne emocje. Zresztą, jaka może być płyta stworzona przez

piątkę dojrzałych, niegłupich facetów? Kilka słów na temat oprawy graficznej. Płytka w moim kochanym tekturowym pudełeczku, skonstruowana tak, żeby była dwustronna, ma dwie okładki. Z jednej strony bar „La Curva”, a z drugiej zdjęcie robione pod słońce – zdaje się, że jest na nim Litza, albo inny, zaobrączkowany z nastroszoną grzywą. W książeczce znajduje się zestaw zdjęć ze studia nagraniowego, a na pudełku widnieją koncertówki wycięte w kształt liter K i N i Ż. Minusem już wspomnianym jest brak tekstów. W sumie bardziej by się przydały niż wielokrotnie powtórzona, spracowana twarz Kazika, bo jaki on jest, to każdy widzi, a tekstów w 100% się nie wyłapie. Jak już jestem w temacie Kazika, to muszę się zwierzyć, z tego, co mnie boli. Niejednokrotnie idąc na koncert Kultu, lub KNŻtu czy nawet el Dupy, denerwuje mnie to, iż publika skanduje nieustannie „Kazik, Kazik”, mimo iż powinno się wywoływać cały zespół. Jak sama nazwa wskazuje, zespół to coś takiego, co tworzy się wspólnie z kimś. Nie wiem, czy to jakiś rodzaj fanatycznej religii czy moda, ale jeśli już wychwalamy kogoś pod niebiosa i stawiamy na piedestale, nie zapominajmy o reszcie grupy, która odpowiedzialna jest za muzykę. Wiem, że zazwyczaj chodzi tu nam o frontmena, który jest jakby twarzą rozpoznawalną, ale jak już chwalić kogoś, to dlaczego nie wszystkich na raz? Ja zaczęłam sobie z tego robić przysłowiowe „jaja” i skanduje na koncertach po nazwisku lub też grupowo np. „sekcja dęta”. To taka krótka uwaga na przyszłość. Jakby porównać tę płytę do potrawy, to myślę, że byłby to solidny kawał jakiegoś dobrego mięsa. Nie drobiu, nie wieprzowiny, ani człowieczyzny, ani rybiny, hmmm, dziczyzna! Tak, to byłaby dziczyzna! Zdrowe, chude mięso, bez grama szkodliwego tłuszczu, z dodatkiem najlepszych przypraw, polane sosem słodko-kwaśnym i przystrojone bukietem warzyw. Ale trzeba uważać, żeby nie zjeść wszystkiego na raz, bo może nas zemdlić. Dlatego warto podzielić na dwa kawałki. Ta płyta, tak samo jak dziczyzna, musi być dobrze zamarynowana. Na świeżo nie smakuje tak dobrze.

Aicidolka



50



52

Co roku to samo – Święta Bożego Narodzenia i najbardziej agresywna i działająca na nerwy kampania reklamowa. Kup, pożycz, „Last Christmas”, karp i dlaczego nie masz jeszcze choinki i lampek. A gówno Cię obchodzi, dlaczego w listopadzie w moim domu nie ma świątecznej atmosfery....

Łukasz: Czas to pojęcie względne, tak przynajmniej mi się wydawało. Mamy złotą polską jesień, listopad chyli się ku końcowi, by ustąpić miejsca grudniowi. Ostatni miesiąc to wiadomo przedświąteczna/świąteczna gorączka. Ale zaraz, zaraz. Kto powiedział, że święta są w grudniu?! Coś nie pasuje – w radiu „Last Christmas”, w telewizji reklamy Coca Coli, święta w natarciu! Ja się pytam po co? Nie będę ukrywał, że z roku na rok powoduje to u mnie coraz większą frustrację, kiedy ledwo założę nieco cieplejsze odzienie, a już zaczynają mnie straszyć pierogami w „Biedronce”. Po co nam święta w listopadzie? Czy jesteśmy naprawdę tak zabiegani, że trzeba nam przypominać o Bożym Narodzeniu kilka tygodni w przód? Liście z drzew spadają, a wątpliwej orientacji Jurek śpiewa o śniegu. No kurwa... Michał: Paradoksalnie, gdy rozciągniemy święta tak, by trwały 3, lub nawet 4 miesiące, wcelowanie w nie będzie jeszcze trudniejsze. No bo skąd wiadomo, który z 100 dni jest najważniejszy? Niedawno oglądałem „Grinch: Świąt nie będzie” i wzięło mnie na głębokie myśli: czy, gdyby ktoś zabrałby nam choinki, prezenty i ozdoby, dalej śpiewalibyśmy jak małe Ktosie? Szczerze wątpię. Komercjalizacja świąt przekroczyła już bariery religijne i kalendarzowe, co dalej? Szczególnie bawi mnie, gdy ateiści (z rodzaju tych facebookowych najczęściej) przez 360 dni w roku mają klawiatury pełne roboty, by wszem i wobec głosić swój antyklerykalizm, by na tę parę dni rozdziawić dzioby jak pisklaki i drzeć się: „mi też”! A to się dzieje, naprawdę. Łukasz: Komercjalizacja, mniam! Lubię to słowo. Takie puste i bezpłciowe. To, który dzień Świąt ważniejszy jest równie protekcjonalnym pytaniem, jak to o wyższości Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem. Nie rozumiem jednak, czym zawinili Ci fejs-

bukowi ateiści? Może jakiś przewrażliwiony jesteś? Michał: Chodzi o specyficzny typ aktywności, głównie w sieci, polegający na podkreślaniu na każdym kroku pogardy żywionej do religii, najczęściej chrześcijaństwa. Takie wyznaniowe hipsterstwo: religijność jest taka mainstreamowa... Nie chcę tu wojować mieczem z innowiercami. Wskazuję na coraz częstszy proceder wyjątkowo słabego rodzaju hipokryzji. Bo te same osoby będą Ci życzyć szczęśliwego Bożego Narodzenia, spokojnej Wielkiej Nocy, etc... Jeśli nie jestem patriotą, to nie zgrywam takiego 11 listopada, jeśli nie jestem kobietą, to nie dla mnie jest Dzień Kobiet, a jeśli jestem ateistą... no właśnie. Zarówno pogoda, jak i miasto coraz prężniej szykują się na święta. Pojawiają się lampki, szaro robi się w okolicach 15.00, brakuje jeszcze tylko kolęd w radio i będzie full service. Łukasz: Wyznaniowe hipsterstwo – mój nowy ulubiony termin. Hipokryzja, drogi Michale staje się nieodzownym elementem życia w naszym społeczeństwie. Z drugiej jednak strony wydaje mi się, że pogarda jest pokazówką, a życzenia świąteczne, bo tak wypada. Ja tak naprawdę nie przykładam do tego szczególnej uwagi. Szkoda mi nerwów na tak wyjątkowe pierdoły. Ja full service mam od kilku tygodni. A to Justin Bieber wpadł zapalić lampki do jednego centrum handlowego, a to w drugim Robert ze „Zmierzchu” się zaświecił też. Wszędzie choinki, renifery i inne ustrojstwo. Jeszcze tylko śniegu brakuje.. Znając życie, to spadnie za kilkanaście dni i znowu centymetrowa warstwa białego puchu sparaliżuje miasto. Michał: O takim świątecznym rozdwojeniu jaźni mogliśmy łatwo się przekonać w zeszłym roku, kiedy to poszła fama, że „Kevina...” nie będzie. Od lat obśmiewany i wręcz „wyganiany” przez widzów z


ramówek obiekt kpin stał się nagle symbolem świąt. I to najgłośniej krzyczeli ci sami ludzie, którzy wcześniej wołali „ech, znowu święta, znowu „Kevin”, daliby w końcu coś nowego...”. Przeważnie o tej porze roku mam podobne myśli: a gdyby tak rzeczywiście wszystko pierdolnęło, zabrakłoby prądu, MP3, facebooka i TV. Co wtedy? Wrócilibyśmy do jaskiń? Rozpętałaby się wojna? A może nastąpiłby wielki, stylowy powrót stadnego spędzania czasu? Ze smutkiem donoszę, że zapewne wypadłoby na to pierwsze. Łukasz: Wizja „pierdolnięcia” jest prawdziwie przerażająca. Na szczęście nic takowego się nie zapowiada. Michale, nie wiem czy zauważyłeś, ale właśnie dajemy się wciągnąć w całe te przedświąteczne szaleństwo. Jest listopad, ostatnie dni, a my napierdalamy o Bożym Narodzeniu... Daliśmy się załapać w pułapkę marketingu. Zaraz pobiegniemy do sklepu, by zakupić ozdoby choinkowe i karpia, co by nie zabrakło na stole w trakcie Wigilii. Chyba o to w tym wszystkim chodzi, by gadać i myśleć o Świętach. W ten sposób napędzamy maszynkę do robienia kasy. I kolejny raz mamona jest powodem wszystkiego. Wydajemy, trwonimy, dajemy zarabiać innym, a jak

nie mamy to pożyczamy! Ha! Michał: Szczególnie zabawną w tej perspektywie jest jednak z najnowszych akcji na „fejsie”. „Wspomagaj lokalnych przedsiębiorców”, czytamy, „zamiast wspierania korporacji, bla bla bla, kup coś na prezent od koleżanki, która te badziewia robi własnoręcznie”. Sorry, ale pisać NA FACEBOOKU o czymś takim praktycznie w przeddzień najbardziej komercyjnej pory roku jest równie finezyjne, co zamówienie w McKaczirze 31 cheeseburgerów, 27 hamburgerów, 17 skrzydełek, 20 powiększonych frytek, 5 shake’ów i do tego dietetyczna cola. Bo przecież jestem na diecie. Łukasz: Diabeł tkwi w szczegółach. Dobra, idę do sklepu kupić sztuczny śnieg, choineczkę i skarpetę na prezenty, co by ją na okapie powiesić (burżujem nie jestem, kominka nie mam). Ciekawe tylko czy dostanę karpia? Michał: Karp w skarpecie? Chyba naprawdę robi się już późno...

Michał Stachura Łukasz Michalewicz


54

Kupujesz? Nie, tak tylko patrze., Z życia wzięte: Modowy event w naszym zielonogórskim centrum handlowym. Pan prowadzący do grupki identycznie ubranych dziewcząt (buty emu, panterkowe legginsy i kolorowe bluzy): A wy dziewczyny, to już coś dzisiaj kupiłyście? Dziewczęta: Nie no... my tak sobie chodzimy. Pan prowadzący: No tak! Ale przyszłyście tu na zakupy? Dziewczęta: Nie! Pochodzić! Pan prowadzący: Aaa... czyli uprawiacie tzw. window shopping. I od tamtej rozmowy nie daje mi to spokoju. Poszperałam co nieco i okazuje się, że istnieje spora literatura na temat zjawiska window szoping. Nie żebym się wczoraj urodziła i nie wiedziała, że ludzie chodzą po centrach handlowych, bo nie mają co ze sobą zrobić i wcale nie robią zakupów. Zawsze to jakaś forma rozrywki i przerwa od fejsbuka ;) Ale żeby od razu zjawisko i to na szeroką skalę? I nawet już swoją nazwę dostało. Myśłałam, że ważne zjawiska występują tylko w fizyce. Faraday to się musiał nieźle nagimnastykować z tym światłem i polem magnetycznym, zanim dali mu własne zjawisko. A tu wystarczyło, że się ludzie do sklepu wybrali. Aczkolwiek, jakby się im dobrze przyjrzeć, to trochę fizyki odnajdziemy. Na przykład przyciąganie, bo coś ludzi do tych galerii jednak przyciąga, tak? Światła, muzyka, kolory. Kilka godzin spędzonych w ładnym świecie, który obiecuje lepsze życie za cenę paru szmatek. Po czym

opuszczając galerię, każdy z nas jest jak Kopciuszek opuszczający bal. Zostaje z dynią! Ale żeby się wybierać na zakupy w celu pooglądania, podotykania i powrócenia z pustymi rękoma? Ja jak mam deficyt gotówki, to się nie pcham do sklepów, bo mnie krew z głowy odpływa, gdy widzę fajną kieckę i od razu przestaję racjonalnie myśleć. I już mi się dzień nie udał, bo kiecka sobie wisi szyderczo, a ja w portfelu mam czasy głodu na Ukrainie. A Ci od window szoping to sobie tak chodzą i oglądają, i przymierzają, i nic? Ani im brewka nie pyknie, że nie mają tego jak kupić? A nie! Przepraszam. Czasem mają jak! Udowodniły to jakiś czas temu galerianki. Zaradne dziewczyny! ;) Ale nie mówmy o ekstremum. Jedna szkoła window szopingu mówi żeby chodzic i oglądać, a nawet przymierzać i tym sposobem po prostu spędzać mile czas, druga z kolei zdecydowanie mówi, by przymierzać i odkładać upatrzone rzeczy, by móc po nie wrócić w przyszłości. A dla mnie window szoping to chyba jakaś nowa forma sado-maso, albo znowu nie nadążam za hipsterami.

Fashion Victim




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.